Szczęście - Nasza Księgarnia

Transkrypt

Szczęście - Nasza Księgarnia
Meredith Mileti
Szczęście
na widelcu
POWIEŚĆ W PIĘCIU DANIACH
Przełożyła
Anna Nowak
Wydawnictwo
Nasza Księgarnia
Tytuł oryginału angielskiego
Aftertaste: A Novel in Five Courses
Copyright © 2011 by Meredith Mileti
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”,
Warszawa 2013
© Copyright for the Polish translation by Anna Nowak, 2013
Projekt okładki Karia Korobkiewicz
Zdjęcie okładkowe
© Sean McDevitt
Fragment Boskiej Komedii Dantego Alighieri
w przekładzie Edwarda Porębowicza.
Dla mojego ojca, Roberta Miletiego
Antipasti
Gotowanie to dokuczliwy chochlik.
K
Pellegrino Artusi
Rozdział 2
N
ikt nie wie, jakim jest człowiekiem, nikt nie wie tego tak naprawdę, dopóki nie poczuje na nadgarstkach zimnej stali kajdanek. Co się wtedy czuje? Ból? Strach?
Wyrzuty sumienia? Po ataku na Nicolę zostałam skuta. Policjantka powiedziała, że to dla mojego dobra, kładąc mi dłoń
na głowie i (chyba ze współczuciem) pomagając wsiąść do radiowozu. Była bardzo uprzejma. Pozwoliła, żebym zadzwoniła do Hope, naszej sąsiadki z dołu, opiekującej się czasem
Chloe, i poczekała, aż Hope przebiegnie w szlafroku trzy
przecznice i zabierze małą z restauracji. Zgodziła się nawet
zdjąć mi na moment kajdanki, więc mogłam przytulić Chloe
i pocałować jej czoło drżącymi wargami, zanim przekazałam
córkę opiekunce. Najbardziej jednak jestem wdzięczna za zaskakująco ludzki gest – funkcjonariuszka odczekała, aż Hope
i Chloe znikną za rogiem i dopiero wtedy przeprosiła i zakuła
mnie na nowo. Przez całe życie pracowałam rękami, więc ich
unieruchomienie totalnie mnie przeraziło. Kiedy jednak siedziałam w radiowozie, wykręcając boleśnie szyję, żeby przez
tylną szybę zobaczyć niknące w oddali sylwetki Jake’a i Nicoli – Jake obejmował Nicolę i opiekuńczym gestem przytrzymywał obrus na jej drżących ramionach – poczułam już tylko
19
dziwne zobojętnienie, jak gdybym oglądała film w telewizji,
czekając cierpliwie na kolejną przerwę reklamową. Dopiero
kiedy Jake i Nicola zniknęli mi z oczu, a ja spróbowałam się
odwrócić, czując, jak twarde kajdanki ocierają mi nadgarstki, natrafiłam językiem na długi, czarny włos Nicoli, który
utkwił między siekaczami i łaskotał mnie po dolnej wardze.
Pamiętam tylko, że myślałam: „Cholera, jak do tego doszło, co
ja tu robię?”. Żadnych wyrzutów sumienia, broń Boże. Żadnego poczucia winy. Tylko niedowierzanie.
I jak to o mnie świadczy?
Chodzi o to, że człowiek nie wie, jaki jest, do czego jest
zdolny, by zdobyć to, czego chce, dopóki nie znajdzie się
w poważnych tarapatach. Brak odpowiedzialności powoduje, że z łatwością ukrywamy się za zmyślonymi historiami,
za kłamstwami, często niewielkimi i narastającymi stopniowo, z którymi żyjemy, żeby zaspokoić potrzeby naszego
serca. Ale kiedy zdejmą nam odciski palców, zrobią zdjęcie
i każą zadzwonić do kogoś bliskiego – a bliskich mamy niestety niewielu, nie licząc męża, którego kochankę właśnie
zaatakowaliśmy i który w tej chwili raczej nie będzie skłonny do wpłacenia kaucji – dociera do nas wreszcie, że musimy
się porządnie wytłumaczyć.
Nigdy nie miałam wielkich planów. Zazwyczaj działam
spontanicznie lub, jak powiedziałaby Mary Ann, pod wpływem impulsu. Jedynymi owocami prawdziwego planowania
w moim życiu są tak naprawdę Chloe i Grappa. Nauczyłam
się, że jeśli układam sobie w głowie z wyprzedzeniem, co zamierzam zrobić, rzadko mi się udaje to zrealizować. Kiedy
Jake i ja otworzyliśmy pięć lat temu restaurację, wydawało
się nam, że wiemy, czego chcemy. Oboje byliśmy już zmęczeni pracą pod kierownictwem właścicieli knajp, tych dup20
ków, często hałaśliwych i pozbawionych jakiejkolwiek wizji
czy wiedzy kulinarnej. Chcieliśmy wywołać trzęsienie ziemi
w świecie restauracji, bo czuliśmy, że zapanował w nim marazm, że całość ugrzęzła w pułapce określonych kontynentalnych tradycji. Niedługo po powrocie z Europy zamarzył się
nam loft w centrum miasta. Wyobraziliśmy sobie potężną,
wielopoziomową przestrzeń, w której moglibyśmy mieszkać
i pracować. Musiałoby się tam znaleźć miejsce na otwartą
kuchnię, w której za dnia prowadzilibyśmy kursy gotowania
i degustacje wina, a kilka razy w tygodniu wydawalibyśmy
kolacje z ustalonym z góry menu. Kiedy jednak znaleźliśmy
przytulną (w języku pośredników nieruchomości – maleńką)
suterenę w West Village, skorzystaliśmy z okazji, zmieniliśmy nasze oczekiwania i tak narodziła się Grappa.
W poprzednim wcieleniu była małą, zatęchłą pizzerią,
a raczej lokalem, który w Stanach uchodzi za pizzerię, gdzie
podaje się ociekającą tłuszczem i sosem pizzę. Amerykanie
taką uwielbiają, ale nie ma ona wiele wspólnego z prawdziwą włoską pizzą. Jak na restauracyjne standardy kuchnia była mała i wymagała gruntownego remontu, który poważnie
uszczuplił nasz budżet i całkowicie wyczerpał naszą zdolność kredytową.
Na wyprzedażach kupowaliśmy tanie, używane stoły
i krzesła, próbując przy tym zapomnieć, że pochodzą one
z cudzych zamkniętych knajp. Przez całą jesień i zimę stoliki były udekorowane białymi obrusami i kiczowatymi
świecznikami z butelek po chianti. W lecie zbierałam świeże kwiaty wyhodowane na dachu naszego mieszkania i pakowałam je do pustych aluminiowych puszek po pomidorach San Marzano, których całe skrzynki dostarczano nam
co tydzień. Plakaty przedstawiające stylowe włoskie jedze21
nie i wino wypożyczyliśmy na jakiś czas z naszego własnego mieszkania. Naszym zdaniem świetnie wyglądały na odsłoniętych ścianach z cegły. Przekształcenie ponurej piwnicy
w szykowną miejską trattorię zajęło raptem dziewięć miesięcy. W tym krótkim czasie zdążyliśmy wydać nie tylko całe
nasze oszczędności, ale i każdy grosz wybłagany w banku.
Parę miesięcy po otwarciu w czasopiśmie „Gourmet” pojawił się artykuł na temat nowych knajp w mieście, a w nim
wzmianka o Grappie. To szczęście, że nas wybrali. Taka recenzja może wypromować restaurację albo ją pogrzebać.
Zasłużyliśmy jednak na gorące pochwały. Następnego dnia
w porze lunchu przed drzwiami stała kolejka. Pod koniec tygodnia mieliśmy komplet rezerwacji z półmiesięcznym wyprzedzeniem. Dzięki sporym obrotom udało się nam pod koniec pierwszego roku kupić lokal na parterze, nad restauracją,
rozbudować kuchnię oraz dodać jedenaście stolików.
W ciągu kilku pierwszych lat dostaliśmy w kość podobnie
jak wszystkie początkujące restauracje, szczególnie na Manhattanie. Jednocześnie zaplanowaliśmy i przeprowadziliśmy
drugi poważny remont. Grappa absorbowała nas całkowicie.
Zamierzaliśmy się postarać o dziecko, kiedy wreszcie zdołamy otworzyć restaurację, ale musieliśmy odłożyć te plany na
później – nieco ryzykowna decyzja, biorąc pod uwagę, że ja
miałam już trzydzieści pięć lat, a Jake czterdzieści. Na razie
traktowaliśmy Grappę jak własne dziecko, personel zaś jak
rodzinę.
W dniu trzydziestych siódmych urodzin zmusiłam Jake’a, żeby zgodził się na dziecko, wspierając się osławionym
już teraz artykułem z „Sunday Magazine”, odpowiedzialnym za Bóg raczy wiedzieć ile gorączkowych poczęć. Była
w nim mowa o robiących karierę kobietach po trzydziest22
ce, których szanse na macierzyństwo okazały się znacznie
mniejsze, niż dotąd zakładano. Jake ustąpił dosyć niechętnie. Zapewne pocieszał się myślą, że dla mnie może już być
za późno.
Oczywiście niemal natychmiast zaszłam w ciążę.
Kiedy wracam z terapii, Chloe śpi. Hope, nasza opiekunka i sąsiadka z dołu, mówi mi, że mała zasnęła dopiero po
trzeciej, więc może pospać trochę dłużej.
Przygotowuję obiad dla córki: mus z cielęciny, purée z grzybów shitake, duszony szpinak ze śmietaną i – dla przełamania
koloru oraz faktury – suflet z dyni piżmowej. Wszystko domowej roboty, zamrożone w maleńkich przegródkach niebieskiej
tacki do kostek lodu. Jeszcze przed urodzeniem Chloe Jake i ja
ustaliliśmy, że nasze dziecko będzie miało wyrobione podniebienie. Żadnego żarcia z McDonalda, żadnego makaronu z serem i – niech Bóg broni – żadnych paluszków pseudodrobiowych. Sama przyrządzam jej posiłki, czasami w nocy, kiedy
nie mogę zasnąć, jakby zmiksowane wersje moich popisowych
potraw mogły jej wynagrodzić wszystkie niedociągnięcia w roli
matki, których, obawiam się, zaliczę wiele.
W wieku siedmiu miesięcy Chloe zdążyła już udowodnić
swoją kulinarną odwagę. Nie ma rzeczy, których nie chciałaby zjeść. Jake oczywiście nie ma o tym zielonego pojęcia.
Odkąd wyprowadził się trzy miesiące temu, rzadko ją widuje. Pewnie nawet nie wie, że mała jada już stałe pokarmy.
A ponieważ nigdy nie zapytał, ja sama też mu o tym nie powiedziałam.
Nieliczne rozmowy, jakie odbyliśmy w ciągu minionych
trzech miesięcy, dotyczyły pracy: praktycznych aspektów
przejścia od zmiany obiadowej do kolacyjnej, decyzji dotyczą23
cych nowinek w sezonowym menu, ostatniej dostawy młodych karczochów, które okazały się wyjątkowo gorzkie, oraz
tego, które z nas powinno się kontaktować z dostawcą.
Przed urodzeniem Chloe postanowiliśmy, że Jake będzie
doglądał kolacji, a ja lunchu, kilka razy w tygodniu, żeby nie
wyjść z wprawy, przynajmniej dopóki mała nie podrośnie.
Jednak z powodu naszej separacji i nałożonego na mnie zakazu zbliżania się do Nicoli na odległość mniejszą niż dwieście metrów zajmuję się lunchem przez pięć dni w tygodniu,
a Jake nadal kolacją. Ma trudniejsze zadanie, bo wieczorny
posiłek jest ważniejszy i bardziej skomplikowany, no i trzeba
pracować przez sześć dni, ale ja z kolei zajmuję się wychowywaniem naszej córki. Jake deklaruje, głównie na piśmie
i za pośrednictwem prawników, że chętnie odkupi moje
udziały w restauracji, tak żebym mogła zostać w domu i całymi dniami, a nie tylko wieczorami, przygotowywać dziecięce posiłki godne gwiazdek Michelina, ponieważ tak będzie „lepiej dla dziecka”.
Chodzi o to, że tak będzie lepiej dla niego i Nicoli, bo to
oni przestaną się wreszcie martwić moją obecnością w ich
życiu osobistym, życiu, które ukradli mi sprzed nosa.
Dokładamy starań, szczególnie Jake, żeby nie wpadać na
siebie w restauracji, ale czasami jest to nieuniknione. Zachowujemy się wtedy uprzejmie, czasem nawet jesteśmy dla siebie mili, ponieważ zazwyczaj otaczają nas inni ludzie. Cokolwiek się stało, jesteśmy profesjonalistami i prowadzimy
wspólnie firmę. Staram się jednak nie patrzeć na niego, bo
wtedy czuję ból i ucisk w klatce piersiowej. Nie mogę oddychać i zaczynam się dusić. Patrzenie w inną stronę nie jest
trudne. W restauracji ciągle coś się dzieje, więc łatwo zająć
czymś oczy i ręce.
24
Ponieważ Jake nie zgodził się wypowiedzieć umowy Nicoli (najwyraźniej brakuje mu jej obecności, chociaż mieszkają razem u niej), ona nadal pracuje wieczorami jako maîtresse d’hôtel. Szczerze mówiąc, wizja Nicoli nadzorującej pracę w Grappie jest dla mnie równie bolesna, co myśl o Nicoli
w łóżku Jake’a.
Chloe śpi dłużej, niż powinna, a kiedy ją budzę, marudzi
i pręży się w moich objęciach. W końcu sadzam ją w wysokim foteliku, ale zdecydowanie nie chce jeść, wali piąstkami w blat i odpycha moją dłoń, gdy tylko podaję jej łyżkę
jedzenia. Po kilku bezowocnych próbach blat fotelika oraz
dłonie, twarz i włosy mojej córeczki pokryte są dużymi plamami oranżu, zieleni i beżu, które mała rozsmarowuje po
tacy jak ogarnięta szałem miniaturowa wersja Jacksona Pollocka. W końcu wyciąga ramiona w moją stronę. Teraz już
rozumiem. Chce butelkę. Tylko to może ją uspokoić. Ssie
żarłocznie, nie nadążając z połykaniem, aż mleko zbiera się
w zagłębieniach policzków.
Przewraca oczami, a zaciśnięte wcześniej, zmęczone piąstki rozluźniają się z ulgą. Bycie dzieckiem musi być ciężkie
i frustrujące. Trzeba wyrażać swoje potrzeby bez użycia słów
i liczyć na opiekunów, którzy mają wprawdzie dobre intencje,
ale czasami okazują się mało bystrzy i zbyt zajęci.
Obserwuję niemal niedostrzegalne falowanie jej klatki
piersiowej, leciutkie drżenie ust, które zaczynają się wydymać i sennie, leniwie ssać powietrze. Ruchy małej są jednocześnie ospałe i celowe. Aż kręci mi się w głowie na myśl
o tym, jaką obietnicę kryje w sobie moja córeczka, maleńka
istotka, którą stworzyłam. Zastanawiam się, czy czuje, że
jestem jej mamą i że ją obserwuję. Po siedmiu miesiącach
bycia matką Chloe po prostu muszę się identyfikować z tą
25
rolą, przychodzi mi to całkiem naturalnie. W ten sposób
mogę naprawić wszystkie błędy, które popełniłam jako żona Jake’a.
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o.
02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c
tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49,
faks 22 643 70 28
e-mail: [email protected]
Dział Handlowy
tel. 22 331 91 55, tel./faks 22 643 64 42
Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 641 56 32
e-mail: [email protected]
www.wnk.com.pl
Książkę wydrukowano na papierze
Creamy Hi Bulk 53 g/m2 wol. 2,4.
Redaktor prowadzący Joanna Wajs
Opieka merytoryczna Magdalena Korobkiewicz
Redakcja Katarzyna Szroeder-Dowjat
Korekta Joanna Habiera, Małgorzata Ruszkowska, Magdalena Szroeder
Opracowanie DTP, redakcja techniczna Agnieszka Czubaszek
ISBN 978-83-10-12317-6
PRINTED IN POL AND
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2013 r.
Wydanie pierwsze
Druk: EDICA Sp. z o.o., Poznań

Podobne dokumenty