Mnisi, potwory i studenci, czyli Dzień Dziecka w Średniowieczu
Transkrypt
Mnisi, potwory i studenci, czyli Dzień Dziecka w Średniowieczu
Mnisi, potwory i studenci, czyli Dzień Dziecka w Średniowieczu Ukryty w zakamarkach Woli Justowskiej, piękny XVI-wieczny park zaskakuje ciszą i spokojem. Mieszkańcy Krakowa rzadko tu zaglądają, a szkoda. Zaludniają go jednak inni mieszkańcy – zielone trawniki wprost roją się od wiewiórek. Oprócz tych „prawdziwych”, rozglądających się bystro na boki, po czym szybko przemykających po trawie i wskakujących na najbliższe drzewa, nie brak tu też wiewiórek nieco abstrakcyjnych, w żelaznych łapkach trzymających kamienne orzechy. Obok nich: ekipa kolarzy zastyga w pędzie nad pękiem żywopłotu; ręce umarłych wypychają z ziemi okrągłe głazy; czarne głowy bez korpusów, rozmieszczone na metalowym kręgu wspartym czterema kolumnami, spozierają z wysoka niczym z dachu świątyni ku czci jakiegoś pierwotnego bóstwa. Całość sprawia lekko niepokojące wrażenie. Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że jest to miejsce ponure. Zza filarów „świątyni” pogodnie wyrasta jasna fasada i zaokrąglony, sięgający ziemi dach tak zwanej „Muszelki”, czyli Autorskiej Galerii Rzeźby Bronisława Chromego - artysty, który nie tylko z fantazją i wdziękiem udekorował Park Decjusza, lecz także jest autorem chociażby pomnika nagrobnego Nikifora, rzeźby Smoka na Wawelu czy pomnika Psa Dżoka na Bulwarach Wiślanych. Dzieła profesora Chromego zarówno osiągają wysokie ceny wśród dorosłych, jak i (co chyba stanowi pewniejszy miernik talentu) wzbudzają niekłamany zachwyt u dzieci – myślę, że to za sprawą nieskrępowanej zabawy wyobraźnią, której są wyrazem. W tym miejscu, dzięki gościnności właścicieli i przy współpracy z restauracją „Chimera” udało się nam (czyli Kołu Mediewistów w Instytucie Filologii Romańskiej) zorganizować Średniowieczny Dzień Dziecka dla dzieci z Katolickiej Szkoły Montessori. Odbył się on oczywiście 1 czerwca i składał się z dwuczęściowego programu: w pierwszej części udzielaliśmy się my, w drugiej „wyżywały się” przede wszystkim dzieci. Z powodu deszczu większość czasu spędziliśmy wewnątrz „Muszelki”, jednak w najważniejszym momencie szczęśliwie przestało padać - dzieci mogły więc wziąć udział w grach i zabawach na dworze. Klimat imprezy był wesoły i żywy, gdyż przybyło na nią niemal pięćdziesięcioro uczestników (nie licząc rodziców i nauczycieli)! Gości powitała pani dr Joanna Gorecka-Kalita, obok pani prof. dr hab. Katarzyny Dybeł jedna z dwóch Opiekunek naszego Koła. Następnie ster przejęli studenci – najpierw Dominika Stępień, przebrana za trefnisia, w groźny i sugestywny sposób opisała nędzny żywot średniowiecznej dziatwy. Nasi mali goście dowiedzieli się, że gdyby żyli w wiekach średnich, to rodzice zapewne nie poświęcaliby im szczególnej uwagi; co więcej, każdy z nich prawdopodobnie miałby już męża lub żonę. Za to nie musiałby chodzić do szkoły – pracowałby razem z dorosłymi w polu albo zakładzie rzemieślniczym. Trefniś nie poskąpił także innych, nieco dramatycznych szczegółów dotyczących statystyk śmiertelności noworodków, metod przyjmowania porodu w czasach, gdy nie było rozwiniętej medycyny (wyświetlił na tablicy dość obrazowy rysunek, na którym nad matką i dzieckiem pochylał się cyrulik z długim, zakrzywionym nożem) i oczekiwania na chrzest na kilkunastostopniowym mrozie. Muszę w tym miejscu przyznać, że osobiście trochę się przestraszyłam, czy te opowieści nie są zbyt drastyczne dla młodych uszu. Okazało się jednak, że dzieci wykazały się prawdziwym umiłowaniem makabry; ze skupioną uwagą i wyraźną przyjemnością słuchały prezentacji, mimo że trwała ona co najmniej dziesięć minut. Zapewne dziwiły się też baśniowemu, dzikiemu światu rodem z „Podróży Guliwera”, w którym dzieci żyły jak dorośli. Drugi punkt programu stanowiło odśpiewanie piosenki „Frère Jacques”, czyli oryginalnej wersji kantonu „Panie Janie”. Ten punkt nie spotkał się z przychylnością widowni, która wydała z siebie przeciągły jęk: „Eee... piosenka???”. Na szczęście nieprzyjemna operacja przebiegła bardzo szybko i sprawnie – już po chwili można było przejść do następnej części, do której znajomość piosenki była niezbędna. Była nią scenka teatralna mojego autorstwa. Opowiadała ona przygody brata Jakuba (czyli „frère Jacques”), który – jak na średniowiecznego mnicha przystało – odbywał pielgrzymkę do grobu swego patrona w Santiago de Compostela. Jak wiadomo, podróże kształcą – dzięki bliskiemu spotkaniu z niejaką Wredną Demoiselle (nie jest tajemnicą, że podobne przygody spotykały także i rycerzy Króla Artura) oraz jej wiernym poddanym Dziką Bestią, brat Jakub dostał solidną życiową nauczkę - dwukrotnie otarł się o wrota piekieł. Do jego klęski nie dopuściły jednak dzieci na widowni, głośnymi okrzykami dzielnie pomagając odgonić Bestię; warto w tym miejscu wspomnieć doskonałą kreację aktorską Rafała Misiury, który wczuł się w rolę Bestii tak bardzo, że na jego widok pies zaczął szczekać. Dzieci pomogły również obudzić franciszkanina, śpiewając piosenkę „Frère Jacques”, tym razem już z większym entuzjazmem. Wredna Demoiselle postawiła jednak brata Jakuba przed pokusą, przed którą mężczyźnie naprawdę trudno się oprzeć – mali mężczyźni na widowni doskonale to rozumieli. Miała ona przy sobie woreczek pysznych karmelków i nie dziwmy się, że brat Jakub złamał przyrzeczenie wielkopostne. Diablica tylko na to czekała... Cała przygoda zakończyłaby się naprawdę nieszczęśliwie, gdyby nie to, że braciszek w ostatniej chwili wezwał na ratunek swego patrona, który rozlegającym się z niebios potężnym głosem odgonił demony. W owej chwili zapewniliśmy dzieciom dodatkową, zupełnie przez nas nieprzewidzianą atrakcję – obawiam się niestety, że moralnie wątpliwą i przede wszystkim niezbyt higieniczną. Wredna Demoiselle, uciekając, niechcący rozsypała feralne narzędzia zguby – dzieci z pierwszych rzędów bez chwili wahania rzuciły się wyjadać je z podłogi. Cała przygoda nauczyła brata Jakuba pokładania ufności w Opatrzności oraz napędziła mu niezłego stracha przed złem, pod jej wpływem stał się więc bardzo porządnym mnichem. Chciałabym w tym miejscu podziękować trzem zakonom, które udzieliły wsparcia naszemu przedsięwzięciu: kapucynom za wypożyczenie najprawdziwszego, poświęconego habitu, należącego do jednego z braci; dominikanom za użyczenie mszalnego dzwonka, który przydał się nie tylko w czasie piosenki; jezuitom za udostępnienie nagłośnienia. Osobiście czuję też niezwykłą wdzięczność do pana Marka Pasiecznego – nieczęsto ma się okazję korzystać z pomocy profesjonalnego reżysera przy wystawianiu „szkolnego” przedstawienia - to on nadał inscenizacji kształt, a także potężną dawkę kolorów. Pan Pasieczny wcielił się też w krótką, lecz majestatyczną rolę Głosu Świętego Jakuba; zagrał ją dokładnie tak, jak należało, czyli donośnie. Zosia Drozd (jako Wredna Demoiselle) i Alicja Barć (jako Pielgrzym) również świetnie się spisały. Last, but not least: Adamowi Jegorowowi na czas odgrywania roli brata Jakuba – nie żartuję, proszę obejrzeć sobie zdjęcia z imprezy – przykleiło się do twarzy znamię mnicha. Trudno stwierdzić, czy to zasługa tylko i wyłącznie zdolności aktorskich, czy też pewnych naturalnych predyspozycji. W ramach ciekawostki dodam, że Adam trafił do scenki z przymusu, na skutek nieporozumienia; ale (jak to czasem mawiają mężczyźni) „przyjął to na klatę”. Po zakończeniu scenki dzieci otrzymały z rąk brata Jakuba naszyjniki z muszelką (symbol pielgrzymek do Santiago). Jednak czuły się już trochę tak, jak pewnie czujesz się w tym momencie Ty, Drogi Czytelniku – uważasz pewnie, że całkiem to wszystko ciekawe, niemniej już dość długie. Dzieci również zaczynały się wiercić na krześle, a czekała je jeszcze jedna prezentacja! Kasia Więckowska jednak nie na darmo od czternastego roku życia spędza wszystkie wakacje na opiece nad gromadką dzieci, żeby nie umiała sobie poradzić z rozproszoną uwagą naszych gości. Jej prezentacja o potworach w średniowieczu (które raczej należałoby określić mianem „stworów”, gdyż były bardziej malownicze niż straszne) z powrotem przykuła do sceny nieco już zmęczone oczka. Po chwili zaś mogła rozpocząć się druga część programu, czyli dzikie szaleństwa! (No, powiedzmy, że trochę kontrolowane...) Na dzieci czekały najróżniejsze, w większości średniowieczne, gry i zabawy: począwszy od puszczania wielgachnych baniek, do których płyn czerpało się nie z plastikowego pojemniczka mieszczącego się w dłoni, lecz z najprawdziwszej, drewnianej balii; poprzez wyścigi w workach, walki na gąbkowe miecze, biegi z jajkiem na łyżce (Uwaga! Nie wolno upuścić!), artystyczne „wyżywanie się” w postaci tworzenia dwu- lub trójwymiarowych potworów; skończywszy zaś na (to dopiero był gwóźdź programu!) rzucie kapustą do beczki. Żeby zrozumieć przyjemność płynącą z rzucania kapustą, wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, połączenie uciechy, jaką sprawia rzucanie piłką do kosza, z tą czerpaną ze skakania do kałuży lub deptania purchawek. Zapewniam Cię, że kapusta rozpryskująca się o rzeźbę jest dużo bardziej widowiskowa niż najmocniej chlapiąca woda lub wydający nawet najśmieszniejsze syki grzyb! Niestety zabawa okazała się tak popularna, że już po kilkunastu minutach wyczerpał się nasz skład kapusty... Wielu zabaw nie udałoby się zorganizować, gdyby nie pomoc państwa Wrońskich, właścicieli restauracji „Chimera”, którzy dostarczyli nam część niezbędnych akcesoriów. Na młodych intelektualistów czekał kącik z książkami, a także pani profesor Dybeł, skłonna do snucia opowieści o średniowieczu. W organizacji zabaw pomogła nam także Agnieszka Durlej, doktorantka z Instytutu Filologii Romańskiej. Niestety dwie z członkiń Koła, z przyczyn niezależnych od nikogo, w ostatniej chwili musiały się wycofać z udziału w Dniu Dziecka... Na koniec odbyło się rozdanie pysznych sorbetów przygotowanych przez właścicieli „Chimery”, połączone z pięciominutową prelekcją pana Wrońskiego na temat metod chłodzenia się w starożytności oraz średniowieczny taniec; po czym nastąpiło rozdanie uczestnikom imiennych dyplomów wraz z upominkami, które własnoręcznie wykonała pani Barbara Gorecka, siostra cioteczna dr Joanny Goreckiej-Kality. Na chłopców czekały materiałowe sakiewki, a na dziewczynki naszyjniki, z których każdy był przez panią Barbarę wykonany na szydełku (każdy był inny!). Pani Barbara przygotowała dla dziewczynek również średniowieczne ozdoby, którymi panny nakryły swe głowy na początku imprezy. Gdy pożegnaliśmy gości, wspólnie wypiliśmy po lampce wina dla uczczenia udanego przedsięwzięcia i wyczerpani, ale szczęśliwi rozjechaliśmy się do domów. Mieliśmy wtedy na karku sesję, lecz – jak widać – Średniowieczny Dzień Dziecka wspominamy z wielką przyjemnością. Miesiąc później, po zakończonych egzaminach, jeszcze raz świętowaliśmy nasz sukces, tym razem w „Chimerze” - pani profesor Dybeł i państwo Wrońscy zafundowali nam po pysznym obiedzie i deserze – rzecz jasna, sorbecie. W taki oto sposób zakończył się pierwszy etap działalności naszego Koła. Małgorzata Czachor