Ściągnij

Transkrypt

Ściągnij
Zofia Kossakowska Szanajca
ZAWSZE PRZESTAJE BYå TERAZ
SPIS TREÂCI
Moje Mieszkanie. Moje studia. Moja praca......................................
4
Muzeum Narodowe .......................................................... 8
Uniwersytet ....................................................................... 19
Moje prace po studiach .................................................... 27
Redaktor Rafa∏ Glücksman .............................................. 32
U Fukiera .......................................................................... 34
Stryszek na Foksal. Nieborów .......................................... 38
"Budownictwo i Architektura". "Arkady" ............................
43
Ulica Bracka .....................................................................
48
Saska K´pa ...................................................................... 49
Ulica Piwna ....................................................................... 55
"Dziennik budowy" naszego domu na Piwnej ................. 60
Mój pierwszy wyjazd zagranic´ ........................................
65
Instytut Sztuki PAN ..........................................................
70
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi …..
74
CodziennoÊç - donos na PRL ........................................................
86
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a .............................................
109
Rzeczy i sprz´ty ............................................................................. 126
Mój Ojciec ......................................................................................
143
Niektóre obyczaje ........................................................................... 154
Wokó∏ jedzenia ............................................................................... 159
*** .................................................................................................. 175
Fotografie ....................................................................................... 177
MOJE MIESZKANIA 1947-1956. - MOJE STUDIA. MOJA PRACA
Co do mieszkaƒ, przez te dziewi´ç lat naliczy∏am ich chyba dziesi´ç czy jedenaÊcie, zanim
wreszcie mia∏am dom.
Lato po mojej maturze w roku 1947 sp´dzi∏yÊmy z mojà siostrà na kursie ˝eglarskim w
Ustce, która wówczas nazywa∏a si´ Postomin. Zapisa∏yÊmy si´ na ten kurs w Warszawie,
op∏aci∏yÊmy jakieÊ niewielkie sk∏adki i dosta∏yÊmy legitymacje na przedwojennych blankietach z napisem "Liga Morska i Kolonialna" ze skreÊlonym r´cznie "i Kolonialna". Ju˝ na
obozie w Postominie przechodzi∏yÊmy kurs teoretyczny i praktyczny, m.in. wios∏owania
(nikt nas nie zapyta∏, czy umiemy p∏ywaç), uczy∏yÊmy si´ w´z∏ów i wykonywania ró˝nych
prac szkoleniowych na jachcie "Genera∏ Zaruski" w porcie lub wyp∏ywajàc niedaleko w
morze. Na zakoƒczenie kursu wyp∏yn´∏yÊmy dalej, op∏ywajàc Bornholm, oczywiÊcie bez
wychodzenia na làd i nawet bez zawijania do portu.
Naszym kapitanem by∏ ogorza∏y i wàsaty pan Micha∏ Sumiƒski w bia∏ej kapitaƒskiej
czapce z daszkiem, chodzi∏ ko∏yszàcym si´ krokiem marynarza i mia∏ dar post´powania
z m∏odzie˝à. To by∏ ten sam pan Sumiƒski, który potem przez lata prowadzi∏ telewizyjne
audycje dla dzieci o zwierz´tach. Nas uczy∏ ˝ycia wilków morskich, ˝eglarskich piosenek,
za niesubordynacj´ dobrodusznie grozi∏ wspinaniem si´ na maszt, zabrania∏ gwizdaç na
morzu, by Neptun si´ nie rozgniewa∏. My∏yÊmy pok∏ad, trzyma∏yÊmy dzienne i nocne wachty, pichci∏yÊmy w kokpicie, chorowa∏yÊmy na morskà chorob´ jak prawdziwi marynarze.
Prawdziwym zawodowym marynarzem na naszym jachcie by∏ FranuÊ. Ch∏op wielki, prawie
dwumetrowy, milczàcy, stale çmi∏ papierosy w szklanej, zbràzowia∏ej od nikotyny fifce.
KiedyÊ w porcie w Postominie zdarzy∏o si´, ˝e FranuÊ zaproponowa∏ mi wypicie kufla piwa
w marynarskiej knajpie. Odmówi∏am, bo wówczas jeszcze nigdy nie pi∏am alkoholu. FranuÊ
nic nie powiedzia∏, ale by zaznaczyç swojà dezaprobat´, zgasi∏ papierosa, a szklanà cygarniczk´ zgryz∏ z´bami i po∏knà∏. Obawia∏am si´ przez d∏u˝szy czas o jego ˝ycie, ale
widaç jelita Franusia by∏y równie zahartowane jak ca∏a reszta tego wspania∏ego marynarza.
W ka˝dym razie a˝ do koƒca naszego kursu ˝eglarskiego nie zdradza∏ ˝adnych dolegliwoÊci.
4
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Naszym bosmanem by∏ niewiele od nas starszy marynarz Leon. Pod jego okiem
wsiada∏yÊmy do oÊmioosobowych szalup i pilnie wios∏owa∏yÊmy. Leon çwiczy∏ nas bez
wzgl´du na pogod´. I tak pewnego razu, gdy by∏a fala sztormowa, z trudem wios∏owa∏yÊmy
z morza w kierunku mola, by wp∏ynàç do portu. Zupe∏nie nie zdawa∏yÊmy sobie sprawy z
niebezpieczeƒstwa - gdyby szalupa miotana sztormem ustawi∏a si´ wzd∏u˝ fali, niechybnie
fala zala∏aby nas i wszyscy byÊmy uton´li. Âpiewa∏yÊmy weso∏o "Choç burza huczy wko∏o
nas...", a na molo, zbryzganym szalejàcymi falami, zgromadzili si´ mieszkaƒcy miasteczka
z przera˝eniem obserwujàc nasze wyczyny i modlàc si´ (jak nam póêniej powiedziano) o
nasz szcz´Êliwy powrót do portu.
Tym razem si´ uda∏o. Ale w czasie nast´pnego turnusu ˝eglarskiego w podobnie sztormowà pogod´ kilka osób utopi∏o si´.
Tego lata nad brzegiem morza pozna∏am dwóch krakowskich studentów - Adama
Podgóreckiego, mego wieloletniego przyjaciela, wówczas studenta prawa (obecnie profesora socjologii w Carleton University w Ottawie) i Staszka Szcz´ka, studenta architektury,
w którym zakocha∏am si´ od pierwszego wejrzenia. Chyba bez wzajemnoÊci, bo po krótkim
okresie romantycznej i pe∏nej poezji korespondencji, Staszek o˝eni∏ si´ z mojà kole˝ankà
i osiad∏ w Rzeszowie.
Nie lubi´ dowcipów i anegdot na temat nazwisk, ale tym razem zrobi´ wyjàtek. Otó˝ po
powrocie znad morza zwierzy∏am si´ mamie z mojego zakochania si´. Mama zapyta∏a,
jak si´ ów m∏ody cz∏owiek nazywa. Powiedzia∏am: "Szcz´k". Na co mama: "Moja droga,
to nie jest nazwisko, to jest dêwi´k". Nawiasem mówiàc bardzo zacna rodzina Szcz´ków
pochodzi∏a ze Lwowa. Brat Staszka Jacek by∏ re˝yserem w TV, a bardzo pi´kna ich siostra,
Ewa, chyba studiowa∏a na Akademii Sztuk Pi´knych.
W owe wakacje nadmorskie z Adamem i Staszkiem chodzi∏am na dalekie spacery szerokà
pustà pla˝à, znaleêliÊmy wrak zatopionego okr´tu tu˝ przy brzegu, napotkaliÊmy opuszczony drewniany domek niemieckiej organizacji Todta i porzuconà tam siatk´ tapczanowà w
drewnianej ramie. Postanowi∏am t´ siatk´ zabraç do Warszawy, gdzie nie mia∏am ˝adnych
sprz´tów, a po powrocie z wakacji mia∏am zamieszkaç w wynaj´tym pokoiku. Obaj moi
nowi przyjaciele nieÊli t´ siatk´ przez wiele kilometrów pla˝à. Ju˝ nie pami´tam, jak ta siatka dotar∏a do Warszawy, ale to by∏o moje ∏ó˝ko, ustawione na czterech ceg∏ach (o które
by∏o ∏atwo w zburzonej Warszawie) w moim pierwszym mieszkaniu na Nowogrodzkiej.
***
We wrzeÊniu 1947 roku, jeszcze zanim zosta∏am studentkà, rozpocz´∏am prac´ w Muzeum
Narodowym w Warszawie jako przewodnik wycieczek. To by∏a, mimo mojej m∏odoÊci, wyczerpujàca praca. Przez osiem godzin (od 10-ej do 6-ej), po oprowadzeniu kilku a czasem
i kilkunastu wycieczek dziennie, bola∏y nogi, traci∏o si´ g∏os. Najbardziej lubi∏am wycieczki
dzieci szkolnych i oprowadzanie po salach sztuki Êredniowiecznej. Opowiada∏am im rozmaite legendy o Êwi´tych, dlaczego Êw. Barbara jest przedstawiana na obrazach z wie˝à,
lub Êw. Andrzej z ukoÊnym krzy˝em w kszta∏cie X, o tym jak rozpoznaç wczeÊniejsze
malarstwo gotyckie od póêniejszego (˝e wczeÊniej t∏o jest z∏ote, "abstrakcyjne", a potem
pojawiajà si´ stopniowo dalekie, malowane krajobrazy). Najprzykrzejsze by∏y wycieczki "S∏u˝by Polsce" - przychodzi∏ t∏um Êmierdzàcych jak przys∏owiowe wojsko m∏odych
ch∏opaków, zm´czonych, Êpiàcych, zupe∏nie nie zainteresowanym zbiorami sztuki. Ju˝ w
hallu, bywa∏o, przysiadali na stopniach schodów i zasypiali. Praca jednak by∏a ciekawa,
trzeba by∏o du˝o czytaç, by przygotowaç si´ do oprowadzania po ka˝dej z wystaw - i tych
5
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
sta∏ych i tych czasowych. W Biurze Wystaw wraz ze mnà pracowa∏y Dzidka Domaszewska,
moja kole˝anka z klasztoru, Janeczka Rutkowska i Ela Moszoro.
Moje pierwsze mieszkanie to by∏ wynaj´ty s∏u˝bowy pokój na Nowogrodzkiej naprzeciw
"Romy", w mieszkaniu pewnych doktorostwa. O pani domu ju˝ wspomnia∏am, ˝e by∏a osobà, dla której, jak si´ wydawa∏o, "posiadanie" by∏o najistotniejsze.
KtóregoÊ dnia wracajàc z Muzeum w Alejach Jerozolimskich ko∏o hotelu Polonia,
zobaczy∏am jakàÊ kobiet´, która dos∏ownie s∏ania∏a si´ na nogach. Podesz∏am do niej i
zapyta∏am, czy mog∏abym jej pomóc, ˝e mo˝e chce zajÊç do mnie na herbat´ - mieszkam tu niedaleko. Zgodzi∏a si´ i zaprowadzi∏am jà do mego locum. Zostawi∏am jà w moim
pokoiku i posz∏am do kuchni obok zrobiç herbat´. Kiedy wróci∏am, trzyma∏a w r´ku ró˝aniec
i szeptem odmawia∏a "zdrowaÊki". A potem opowiedzia∏a mi histori´ swojego ˝ycia - jak to,
gdy by∏a m∏odziutka uwiód∏ jà pewien hrabia, porzuci∏, a ona nie mia∏a z czego ˝yç i posz∏a
na ulic´. Jak w piosence "Puchowy Êniegu tren..." Posiedzia∏a, wypi∏a herbat´ i posz∏a.
Widywa∏am jà potem z daleka, jak zaczepia∏a m´˝czyzn.
Nie wiem, mo˝e ta jej wizyta wp∏yn´∏a na decyzj´ pani domu wypowiedzenia mi mieszkania. Pewnego razu wróci∏am po pracy i zasta∏am drzwi od pokoiku s∏u˝bowego zamkni´te
na klucz. Na zapytanie, gdzie sà moje rzeczy, us∏ysza∏am w odpowiedzi: "To nie sà rzeczy,
to sà Êmiecie!" Ca∏y mój dobytek, poza siatkà tapczanowà stojàcà na ceg∏ach, zmieÊci∏ si´
w niewielkiej miednicy - kilka ksià˝ek, przybory do mycia, kolorowa reprodukcja Madonny
Botticellego.
Ju˝ tego samego wieczoru zamieszka∏am na Foksal, w pracowni niedawno zmar∏ej rzeêbiarki Janiny Broniewskiej u jej córki Marii, która poczciwie zaproponowa∏a mi przeniesienie
si´ do niej, zanim coÊ znajd´. To by∏a wielka pracownia na IV czy V pi´trze, pe∏na stojàcych
tu rzeêb na kawaletach, postumentach, parapetach. Dziwne by∏o budziç si´ o szarym Êwicie
wÊród gipsowych figur i portretów. Gdy otwiera∏am oczy, widzia∏am stojàcà w nogach mego
∏ó˝ka bia∏à gipsowà twarz kobiety, która podobno zwariowa∏a. Mieszka∏yÊmy w pracowni
we trzy - Maria Broniewska, jej przyjació∏ka Isia Cierniakówna i ja.
Znalaz∏am w koƒcu mieszkanie we W∏ochach pod Warszawà, na ulicy Jagielloƒskiej, w
bardzo mieszczaƒskim domu, kanapy i fotele przykryte serwetkami obszytymi koronkà,
meble na wysoki po∏ysk, okràg∏y stó∏ nakryty serwetà z haftami i mere˝kami, porcelanowe
bibeloty i gipsowa figurka Matki Boskiej w niebieskim p∏aszczu. Doje˝d˝a∏am do Warszawy
kolejkà EKD, która stacj´ koƒcowà mia∏a przy ulicy Nowogrodzkiej. Wraca∏am do domu
póêno, po pracy, po wyk∏adach. Rano w t∏oku, czasem wiszàc na zewnàtrz, trzymajàc si´
metalowej por´czy, wieczorem by∏o luêniej, mo˝na by∏o wejÊç do wagonu, a nawet znaleêç
siedzàce miejsce. Chyba by∏a to póêna jesieƒ a mo˝e zima. W wynajmowanym pokoju do
drzwiczek kaflowego pieca przytwierdzona by∏a metalowa terma, w której dla oszcz´dnoÊci
pali∏o si´ mia∏em w´glowym. Terma nie ogrzewa∏a ca∏ego pokoju, trzeba by∏o byç blisko
niej, by poczuç ciep∏o. Spa∏am na polowym ∏ó˝ku. Gdy budzi∏am si´ zzi´bni´ta w nocy,
przesuwa∏am ∏ó˝ko bli˝ej termy tak, by ogrzaç a to plecy, a to nogi. ¸ó˝ko by∏o zdezolowane i kilkakroç w ciàgu nocy zamyka∏o si´ pode mnà i spada∏am na ziemi´ albo g∏owà do
ty∏u, albo nogami w dó∏, lub zapadajàc si´ siedzeniem a˝ po pod∏ogi, z nogami w górze.
Nie przypominam dziÊ sobie, jak d∏ugo mieszka∏am we W∏ochach? Chyba tylko t´ póênà
jesieƒ i zim´.
Przez jakiÊ czas nocowa∏am u pani Ireny Kuczyƒskiej, matki Eli Moszoro, mojej kole˝anki
ze studiów, na ulicy Krasiƒskiego 16 na osiedlu WSM na ˚oliborzu. Niekiedy nocowa∏a z
6
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
nami tak˝e Dzidka Domaszewska. Pani Kuczyƒska cz´sto wyje˝d˝a∏a "w teren", jako wizytator Domów Dziecka i zostawia∏a nam ca∏y dom, tj. ma∏y pokoik z wn´kà kuchennà za
firankà i przylegajàcy doƒ jeszcze mniejszy pokoik-sypialni´ pani Kuczyƒskiej.
Pewnego razu wraca∏yÊmy póêno, ju˝ nocà, do domu, odprowadzane przez adoratora Eli,
Bogdana Moszoro. Furtka w ogrodzeniu by∏a ju˝ zamkni´ta. Wszyscy kolejno przeszliÊmy
jak z∏oczyƒcy wspinajàc si´ na ogrodzenie, a Ela zaproponowa∏a Bogdanowi, by zosta∏ na
noc. Spa∏yÊmy we trzy na szerokim tapczanie w wi´kszym pokoju, a Bogdan w sypialni
obok, w ∏ó˝ku matki Eli.
WczeÊnie rano niespodziewanie wróci∏a pani Kuczyƒska. Cicho, by nas nie budziç, uda∏a
si´ do swojego pokoiku, by po nocnej jeêdzie pociàgiem przespaç si´ i ... we w∏asnym ∏ó˝ku
znalaz∏a obcego m´˝czyzn´. On przera˝ony otworzy∏ oczy, a pani Kuczyƒska wyciàgn´∏a
do Bogdana r´k´ i powiedzia∏a: "Kuczyƒska jestem".
Tak pozna∏a swego przysz∏ego zi´cia.
Wrzesieƒ roku 1948, po pierwszym roku studiów, sp´dzi∏am wraz z Elà Moszoro, Dzidkà
Domaszewskà i Janeczkà Rutkowskà (Szyszkowskà) na obozie studentów historii sztuki w
Sulejowie, inwentaryzujàc zabytki sztuki w Piotrkowie Trybunalskim i okolicznych miejscowoÊciach. Na ten miesiàc, czy pó∏tora problem mieszkania by∏ rozwiàzany.
Obóz by∏ malowniczo po∏o˝ony nad wijàcà si´ wÊród ∏àk Pilicà, pod miasteczkiem ze
s∏ynnym opactwem Cystersów. Mieszka∏yÊmy w ma∏ych drewnianych domkach z pi´trowymi
pryczami. Co rano wyje˝d˝a∏yÊmy starymi ci´˝arówkami i ma∏à amerykaƒskà "dod˝kà" z
demobilu, zostawiano nas grupami w ró˝nych miejscowoÊciach, a po po∏udniu znów nas
zabierano do obozu. Ci´˝arówki cz´sto si´ psu∏y, czasem oczekiwa∏o si´ wiele godzin,
ju˝ po zachodzie s∏oƒca w ciszy pól, zanim us∏yszeliÊmy warkot nadje˝d˝ajàcej wreszcie
ci´˝arówki.
W terenie opisywaliÊmy koÊcio∏y, obrazy, rzeêby, ornaty, kielichy, kapliczki przydro˝ne i
przewa˝nie zniszczone dwory. Robi∏o si´ pomiary, rysunki, fotografie. Te wyjazdy mia∏y
coÊ z poszukiwania i odkrywania skarbów - o niektórych wiedzia∏o si´, ˝e istniejà ze starego "S∏ownika Geograficznego", ale wielu z nich ju˝ nie by∏o, inne zaÊ by∏y niespodziankà
i prawdziwym odkryciem. Potem, ju˝ w obozie, opracowywa∏o si´ teksty. (Jako pok∏osie tej
naszej pracy wysz∏a gruba ksi´ga inwentaryzacji zabytków sztuki powiatu piotrkowskiego,
w której zosta∏y wymienione nazwiska wszystkich uczestników. Tak˝e moje, Dzidki i Eli. T´
ksià˝k´ mam w swojej bibliotece).
Wieczorami le˝eliÊmy na ∏àce nad brzegiem Pilicy przy ognisku, kàpaliÊmy si´ w rzece przy
blaskach ksi´˝yca.
To by∏y pi´kne i màdre wakacje. Na obóz zjechali studenci z ró˝nych Êrodowisk uniwersyteckich, z Warszawy, Krakowa, Poznania, ¸odzi, Wroc∏awia. Nasi wyk∏adowcy na obozie
byli znanymi profesorami (m.in. Ksawery Piwocki, Zbigniew Hornung, chyba i Karol Estreicher i Jerzy Szablowski), nasi instruktorzy byli m∏odymi naukowcami, historykami sztuki
i architektury (m.in. Anna Dobrzycka, Irena Jakimowicz, Adam Mi∏ob´dzki, który potrafi∏
pisaç i rysowaç obiema r´kami, Dariusz Kaczmarzyk, Stefan i Helena Kozakiewiczowie,
Aniela S∏awska, Teresa Ruszczyƒska, Stanis∏aw Wiliƒski). Ich prace naukowe wesz∏y na
trwa∏e w polskà histori´ sztuki, wielu z nich zosta∏o potem profesorami. ZawiàzywaliÊmy
przyjaênie "mi´dzyÊrodowiskowe", które cz´sto przetrwa∏y ca∏e lata.
Chyba w nast´pnym roku by∏ jeszcze jeden taki obóz w Sulejowie, inwentaryzujàcy powiat
7
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
opoczyƒski, ale który znacznie mniej pami´tam. W tym drugim obozie brali udzia∏ tak˝e
studenci architektury (m.in. Jurek G∏ówczewski, dziÊ mieszkajàcy w Stanach i Xymena
Zaniewska, wówczas wielkiej urody popielato blond dziewczyna, póêniej scenografka
telewizji) i architekci (m.in. Wojciech Kalinowski i Czes∏aw Krassowski) i Êwietny znawca
inwentaryzacji Jurek ¸oziƒski.
W Sulejowie niechcàcy, mo˝e zapoczàtkowa∏am mod´ na spodnie 3/4. Kupi∏am sobie w
miasteczku bràzowy sztruks i da∏am do szycia u miejscowego krawca. Gdy przysz∏am do
miary, ze zgrozà zobaczy∏am, ˝e moje nogawki si´gajà do pó∏ ∏ydki. Krawiec t∏umaczy∏ si´,
˝e sàdzi∏, ˝e pomyli∏ si´ bioràc miar´ i ˝e skróci∏ spodnie, bo wydawa∏o mu si´ niemo˝liwe,
abym mia∏a tak d∏ugie nogi (on sam by∏ pod∏ego wzrostu). I tak mia∏am spodnie 3/4; niestety nie pojecha∏am wówczas do Pary˝a - i dlatego dopiero w kilka lat póêniej by∏y modne
takie spodnie, jakie uszy∏ mi przez pomy∏k´ krawiec z Sulejowa.
Pod koniec tego pierwszego obozu w Sulejowie zdarzy∏a si´ okropna historia z brutalnym
pobiciem studentów przez ludnoÊç miejscowà we wsiach Gorzkowice i Kamieƒsk. Kilka
osób wylàdowa∏o w szpitalach z ranami, wybitymi z´bami, z∏amanymi szcz´kami. Pisano
o tym w gazetach, ale sprawa nigdy chyba nie zosta∏a do koƒca wyjaÊniona. KtoÊ musia∏ podburzyç mieszkaƒców, skoro jednoczeÊnie w dwu ró˝nych wsiach dosz∏o do incydentów. Wszyscy uczestnicy obozu, nie tylko poszkodowani, zostali odznaczeni srebrnymi
krzy˝ami zas∏ugi "za postaw´", ˝e po tej haniebnej awanturze dokoƒczono inwentaryzacj´
powiatu i nikt obozu nie opuÊci∏. Kilka osób dosta∏o z∏ote krzy˝e zas∏ugi, m.in. prof. Hornung, a przede wszystkim szofer ci´˝arówki, który bohatersko wydobywa∏ bitych studentów
z rozszala∏ego t∏umu z k∏onicami, dràgami, kamieniami. Dosta∏ te˝ zezwolenie na studia
historii sztuki bez egzaminu wst´pnego. Nawiasem mówiàc powinno si´ by∏o pozwoliç mu
na studia z mechaniki na Politechnice, co go o wiele bardziej interesowa∏o.
Ja unikn´∏am pobicia, choç to w∏aÊnie moja grupa ucierpia∏a w tej awanturze. Szcz´Êliwie
dla mnie rozchorowa∏am si´ poprzedniego dnia i nie pojecha∏am w teren; najbardziej pobici
byli ci, którzy byli wysokiego wzrostu, a ja do nich nale˝a∏am.
Chyba jesienià 1948 roku wraz z Dzidkà i Elà pilnowa∏yÊmy czyjejÊ willi przy ulicy
Zakopiaƒskiej na Saskiej K´pie. Parter willi by∏ zamkni´ty, my we trzy mieszka∏yÊmy na
pierwszym pi´trze. Przez okno widzia∏yÊmy w niedost´pnym ogródku ogromne poziomki. Przez to okno na powiàzanych przeÊcierad∏ach spuszcza∏yÊmy, jak przy ucieczce z
wi´zienia, Bogdana Moszoro, by zebra∏ poziomki, zanim przejrza∏e spadnà na ziemi´.
Uczy∏yÊmy si´ do jakiegoÊ egzaminu i jad∏yÊmy nieustannie pestki s∏onecznika, które
ogromnie niekulturalnie rzuca∏yÊmy na pod∏og´. Wyjedzone s∏oneczniki rzuca∏yÊmy na stos
poÊrodku pokoju. Gdy w koƒcu dosz∏o do sprzàtania, na pod∏odze ukaza∏a si´ wielka, wilgotna ciemna plama, której nie uda∏o si´ usunàç i wysuszyç przed powrotem w∏aÊcicielki.
Po prostu wstyd. MyÊl´, ˝e w∏aÊciciele willi ju˝ nigdy nie zdecydowali si´ oddaç swego
mieszkania pod opiek´ nieodpowiedzialnym studentkom.
Muzeum Narodowe
Muzeum Narodowe i Uniwersytet w ciàgu pierwszych lat mojej pracy i studiów wydawa∏y
si´ miejscami spokojnymi i serdecznymi, przybytkami powa˝nej wiedzy. Wszystko sz∏o
jeszcze trybem przedwojennym.
8
Muzeum Narodowe
Profesorowie Stanis∏aw Lorentz, Kazimierz Micha∏owski i Micha∏ Walicki byli jednoczeÊnie
naszymi wyk∏adowcami na Uniwersytecie Warszawskim. W Muzeum pe∏nili funkcje dyrektora i vice-dyrektora (do Lorentza zwracano si´ "panie dyrektorze", do Micha∏owskiego
"panie profesorze"). Walicki by∏ kustoszem dzia∏ów sztuki Êredniowiecznej i malarstwa obcego.
Lorentz, znawca sztuki OÊwiecenia, by∏ raczej niskiego wzrostu, t´gi, prawie ∏ysy, zawsze
wyprostowany, w ciemnym garniturze, pe∏en godnoÊci. Mia∏ nerwowy tik w twarzy - co jakiÊ
czas, po kilkakroç raz za razem, unosi∏ z jednej strony warg´ i marszczy∏ po∏ow´ nosa, jakby doszed∏ go jakiÊ niespodziewany zapach. Podobny tik mia∏ tak˝e s∏ynny filozof profesor
W∏adys∏aw Tatarkiewicz, tylko z przeciwnej strony twarzy. Przypominam sobie jakàÊ naukowà konferencj´, gdy obaj panowie siedzieli naprzeciw siebie i dyskutujàc z o˝ywieniem,
robili grymasy twarzà, tak jakby jeden drugiego przedrzeênia∏.
Dyrektor Lorentz od zakoƒczenia wojny a˝ do swej Êmierci w 1991 roku przez lat kilkadziesiàt
mieszka∏ w Muzeum, na parterze, w kilkupokojowym apartamencie, ∏àczàcym si´ z hallem
od strony biur muzealnych. Mieszka∏ tam ze swojà ukochanà ˝onà panià Irenà (z domu Nasfeter) oraz dwiema córkami Irenà (póêniejszà ˝onà Êwietnego socjologa Stefana Nowaka)
i Alinà (Kowalczykowà, historykiem literatury). Opowiadano, ˝e swojà pi´knà (wy˝szà od
niego o g∏ow´) ˝on´ profesor swego czasu rozwiód∏, ale ˝e wÊród swych pracowników nie
lubi∏ rozwiedzionych czy rozwodzàcych si´.
To mieszkanie Lorentza z wielkim biurkiem i fotelami, pe∏ne pó∏ek z ksià˝kami zdobi∏o kilka
malowanych i rzeêbionych portretów wyobra˝ajàcych samego Lorentza i jego ˝on´.
(Mój egzamin magisterski sk∏ada∏am w mieszkaniu Lorentza siedzàc w fotelu naprzeciw
niego i profesora W∏adys∏awa Tomkiewicza, specjalisty od XVI wieku. Bywa∏am tu te˝
wielokrotnie z racji innych okazji, naukowych i towarzyskich).
Co rano dyrektor Lorentz godnie wyprostowany zjawia∏ si´ w hallu i wje˝d˝a∏ windà na II
pi´tro, mija∏ sekretariat z dwiema ju˝ czekajàcymi w pogotowiu sekretarkami i wchodzi∏ do
swojego gabinetu z biurkiem; by∏a to jednoczeÊnie salka konferencyjna z d∏ugim sto∏em
i potwornie niewygodnymi "stylowymi" krzes∏ami i fotelami z Henrykowa. Te ∏adne, ale
okropnie niewygodne meble przeÊladowa∏y mnie przez ca∏e ˝ycie - takie same by∏y w sali
konferencyjnej w Instytucie Sztuki, w Stowarzyszeniu Historyków Sztuki i w hallu domu
Architekta w Kazimierzu nad Wis∏à.
Oko∏o po∏udnia dyrektor Lorentz zje˝d˝a∏ windà do hallu, zabiera∏ p∏aszcz i kapelusz z
domu i wyrusza∏ piechotà na po∏udniowà kaw´ na Plac Trzech Krzy˝y do "Marca" czy te˝
"Lajkonika", gdzie nieodmiennie, przez ca∏e lata, spotyka∏ si´ ze swoim wielkim przyjacielem, poetà Antonim S∏onimskim.
Lorentz by∏ niezwyk∏e zas∏u˝onym dla polskiej kultury muzeologiem, znawcà klasycyzmu,
uczonym znanym zagranicà, a przede wszystkim nies∏ychanie zr´cznym strategiem i politykiem w dziedzinie polskiej sztuki i kultury. W okresie kilkudziesi´ciu lat rzàdów komunistycznych udawa∏o mu si´ przeprowadziç szereg zamierzeƒ, zdawa∏oby si´ niemo˝liwych
wówczas do przeprowadzenia (jak np. doprowadzenie do odbudowy Zamku Królewskiego
w Warszawie, zwanego w tym czasie Zamkiem Warszawskim, by nie u˝yç budzàcego
sprzeciw w∏adz s∏owa "Królewski"). By∏ apodyktyczny, mia∏ wielu przeciwników, tak˝e wÊród
historyków sztuki. Posàdzany (i mo˝e s∏usznie) o gromadzenie zbiorów przede wszystkim
dla Muzeum Narodowego w Warszawie, zw∏aszcza gdy chodzi∏o o odzyskiwane stopniowo
zabytki, wywiezione przez Niemców i o podporzàdkowanie sobie "centralistycznie" ró˝nych,
9
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
odr´bnych zespo∏ów muzealnych - pa∏aców w Wilanowie, w ¸azienkach, w Nieborowie.
Profesor Micha∏owski, Êwiatowej s∏awy egiptolog, wysoki, bardzo przystojny, siwy pan z
przystrzy˝onym starannie bia∏ym wàsem, by∏ zawsze nienagannie ubrany z wytwornà elegancjà. Poza seminariami na Uniwersytecie i egzaminie, który u niego sk∏ada∏am, nigdy
nie mia∏am z nim bli˝ej do czynienia. Wyznam, ˝e zresztà nie budzi∏ mojej sympatii.
Profesor Walicki chodzi∏ w wygniecionej szarawej marynarce z przekrzywionym i cz´sto
poplamionym krawatem. Utyka∏ silnie na jednà nog´. Musia∏a byç o wiele krótsza, bo chód
Walickiego, zw∏aszcza gdy si´ spieszy∏, by∏ ko∏yszàcy si´ do przodu, jakby mia∏ upaÊç.
Nad wysokim czo∏em w∏osy mia∏ jakoÊ bezbarwne, szarawe, wàs szczeciniasty, te˝ bezbarwno-szarawy, oczy uwa˝ne, niedu˝e, siwe. Palce po˝ó∏k∏e od nikotyny. By∏ cz∏owiekiem
nieprzeci´tnym, fascynujàcym. Jego wyk∏ady czy odczyty by∏y naprawd´ porywajàce, rozmowy z nim niezwykle interesujàce. MyÊl´, ˝e by∏ Êwietnym pedagogiem, jednym z tych
nielicznych i niezastàpionych, którzy uczyli w∏aÊciwego stosunku do nauki, ˝e "jeÊli ktoÊ
chce si´ napiç ze êród∏a, musi ukl´knàç".
W poczàtkach mojej pracy i studiów zosta∏am dwukrotnie pochwalona przez Walickiego - raz,
gdy oprowadza∏am wycieczk´ po salach sztuki Êredniowiecznej, a profesor przys∏uchiwa∏
si´, drugi - za mojà prac´ seminaryjnà o Brueghlu. Mia∏am nadziej´ robiç prac´ dyplomowà
u Walickiego, ale zanim do tego dosz∏o, zosta∏ aresztowany wraz z profesorem Juliuszem
Starzyƒskim. Obaj wrócili z wi´zienia ju˝ chyba po moim magisterium.
Profesor Micha∏ Walicki by∏ synem doktora Leona Walickiego, stomatologa, który by∏
zaprzyjaêniony z moim ojcem. Trzecià ˝onà profesora Micha∏a Walickiego by∏a malarka,
Lena Cygaƒska-Walicka, osoba o niezwyk∏ej indywidualnoÊci, urodzie i o wielkim uroku.
Ju˝ po Êmierci profesora przyjaêni∏am si´ z Lenà, która mieszka∏a w pi´knym, pe∏nym
ksià˝ek i obrazów mieszkaniu i pracowni na Starym MieÊcie. Urzàdza∏a rokrocznie swoje
s∏ynne imieniny w maju, gromadzàce wielu interesujàcych i wybitnych ludzi.
Syn profesora z jego pierwszego ma∏˝eƒstwa, Andrzej, mieszka dziÊ chyba w USA i jest
wybitnym rusycystà. Podobnie jak jego ojciec i dziadek ˝eni∏ si´ kilkakrotnie. (Mo˝e to jest
dziedziczne?)
Ja pami´tam Andrzeja, 13-sto czy 14-stoletniego w okresie okupacji. Jego dziadek Leon
mieszka∏ wówczas w pa∏acu wilanowskim u wujostwa Branickich wraz ze swà drugà ˝onà,
panià Lidià i dwoma synami, Markiem i Rysiem. KiedyÊ Andrzej przyjecha∏ w odwiedziny
do swego dziadka i wszyscy bawiliÊmy si´ w parku. Marek, starszy syn doktora Walickiego,
rówieÊnik Andrzeja, powiedzia∏, wskazujàc jakieÊ drzewo: "Andrzej, nie wejdziesz na to
drzewo, bo nie umiesz". Na co Andrzej: "Wejd´". "Ale czy wejdziesz do tego miejsca?" - tu
Marek wskaza∏ na doÊç wysoko rosnàcà ga∏àê. "Wejd´". "To daj s∏owo honoru". "S∏owo
honoru". I Andrzej zaczà∏ wdrapywaç si´ na drzewo. Po chwili jednak, nie osiàgnàwszy
ustalonej wysokoÊci, zaczà∏ z∏aziç. "No, i co z twoim s∏owem honoru?" Na co Andrzej:
"Wol´ straciç honor, ni˝ ˝ycie".
Gdybym by∏a matkà Andrzeja, chyba bym by∏a w sumie rada z jego rozsàdku, choç oczywiÊcie z tym "honorem" by∏o nie fair, niepotrzebnie dawa∏ s∏owo.
Ale wracajàc do profesora Micha∏a Walickiego. Mia∏ on tylko jednà wad´ - gdy wypi∏ zbyt
wiele, ∏atwo przechodzi∏ na ty z ka˝dym, kto by∏ pod r´kà. I tak kiedyÊ wypi∏ bruderschafta z
jednym z woênych w Muzeum. W czasie uroczystoÊci otwarcia jakiejÊ wystawy pojawi∏ si´
10
Muzeum Narodowe
ów woêny wÊród publicznoÊci, s∏uchajàcej przemawiajàcego Walickiego i przepychajàc si´
do przodu zawo∏a∏: "Ty, Micha∏, ktoÊ do ciebie przyszed∏!" Konsternacja by∏a ogólna.
(Walicki przeszed∏ na ty tak˝e ze mnà, z moim m´˝em, z bratem mego m´˝a Romanem,
którego pierwszy raz - i zresztà jedyny - widzia∏ wtedy, a tak˝e z moim synem Paw∏em,
który mia∏ wówczas ze cztery lata).
ÓwczeÊni pracownicy Muzeum w tych pierwszych powojennych latach (jakby dziÊ powiedziano: stara kadra) poczàwszy od dyrekcji, profesorów i kustoszy, do asystentów, laborantów, woênych i elektryków, naprawd´ kochali to miejsce. Nie by∏o póêniejszej ideologii,
tylko autentyczna troska o zbiory.
Starsze ju˝ przewa˝nie panie, kustosze ró˝nych dzia∏ów, traktowa∏y powierzone im zbiory
jak w∏asne dzieci, z uczuciem, ogromnie osobiÊcie. Pani Anna Szemiothowa, kustosz numizmatyki, lubi∏a w wolnych chwilach pokazywaç "swoje" zbiory, opowiadaç histori´ ka˝dej
"ukochanej monetki", a wiedzia∏a o nich wszystko. Pani Neugebauer, delikatna, drobna
rudawa pani z konserwacji z gorliwoÊcià i pieczo∏owitoÊcià odnawia∏a wraz z zespo∏em
obrazy i rzeêby. Siwa, Êliczna pani Maria Mroziƒska (panna Mroziƒska, jak mawia∏ wedle dawnego zwyczaju profesor Lorentz), by∏a wybitnym specjalistà grafiki w Gabinecie
Rycin. Nie lubi∏a uczyç pracowników. Tak wi´c sobie tylko zawdzi´cza swoje znawstwo
grafiki XVII wieku Dzidka Domaszewska, która po roku pracy w Biurze Wystaw przesz∏a
do dzia∏u grafiki i pozosta∏a tam przez lat blisko 40, a˝ do emerytury. Nad dzie∏em sztuki
zdobniczej czuwa∏ doktor Stanis∏aw Gebethner, znawca mebli, porcelany, starych szkie∏ i
tkanin. Pracowa∏a u niego pani Halina Chojnacka, ˝ona dyrektora Muzeum Wojska, ma∏a
drobna kobietka, zakochana w swoich "skorupkach" - kolekcji porcelany i szk∏a. Za dzia∏
tkanin odpowiedzialna by∏a pani (panna) Maria Markiewicz, czuwajàca równie˝ nad paniami z konserwacji tkanin, które z benedyktyƒskà cierpliwoÊcià i nies∏ychanym artyzmem
przywraca∏y blask przetartym pasom s∏uckim, gobelinom, dywanom. Jedna z nich, pani
˚aczkowa, poczciwie i po mistrzowsku, zatar∏a Êlady dziury, którà zrobi∏am w po˝yczonej
na egzamin bluzce kole˝anki. Pani Wanda Drecka (z domu Âwiatope∏k Karpiƒska, siostra
poety literata), dobry i zas∏u˝ony historyk sztuki, by∏a s∏ynna przez swoje kompozycje kwiatowe, uk∏adane z niedoÊcig∏ym mistrzostwem i gustem, a tak˝e przez swoje wytworne
kapelusze na tle ogólnej szaroÊci. Pani Wanda by∏a kierownikiem ogromnych magazynów
malarstwa. Ka˝dy obraz, jak zresztà ka˝dy obiekt muzealny, musia∏ zostaç opisany na kartkach inwentarzowych i niekiedy te opisy by∏y bardzo zabawne. Na przyk∏ad: "Dwóch ludzi
prowadzi trzeciego" (to opis sceny). A poni˝ej wyjaÊnienie-tytu∏ obrazu "˚ó∏kiewski pod
Cecorà"; albo "Kobieta upad∏a na tle pejza˝u", czy "Poca∏unek w p´dzie" (tj. Para jadàca w
powozie), czy wreszcie opis techniki obrazu: "G∏owa w oleju, nogi w pastelu". Pani Lewakowska, stara u∏omna pani, pilnie robi∏a kartoteki nazwisk artystów w dziale inwentarzy
malarstwa polskiego. Mia∏a wszak˝e jednà wad´ - zdaje si´ nie lubi∏a ˚ydów. W ka˝dym
razie z sobie tylko znanych przyczyn wydzieli∏a z malarstwa polskiego... malarzy ˚ydów.
A tu kierowa∏a si´ w∏asnym wyczuciem w brzmieniu nazwisk. I tak wed∏ug niej s∏usznie (tj.
nies∏usznie) wydzieli∏a np. ˚yda Kramsztyka, ale tak˝e Brandta (niewàtpliwego aryjczyka),
co wyda∏o si´ przypadkiem, gdy nie mo˝na by∏o znaleêç tego malarza w dziale malarstwa
polskiego.
Wiele z tych pracujàcych w Muzeum paƒ mieszka∏o w suterenach Muzeum w ma∏ych ciemnych pomieszczeniach, które jednak˝e by∏y szczytem marzeƒ w owej sytuacji mieszkaniowej, wprawdzie uprzàtni´tej troch´, ale nadal zrujnowanej Warszawy. To, myÊl´, tak˝e
wp∏ywa∏o na to, ˝e owe panie kustosz czu∏y si´ w Muzeum, jak we w∏asnym domu.
11
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
W Muzeum pracowali tak˝e dwaj wybitni, wówczas asystenci profesora Walickiego, Jan
Bia∏ostocki i Tadeusz Dobrzeniecki.
Bia∏ostocki, znawca sztuki obcej, b∏yskotliwy, obdarzony ˝ywà inteligencjà i niezwyk∏à
pami´cià, na Uniwersytecie prowadzi∏ z nami çwiczenia z bibliografii obcej. Na pierwszych
takich çwiczeniach cytowa∏ nam z pami´ci nazwiska i imiona kilkudziesi´ciu autorów oraz
tytu∏y ksià˝ek i artyku∏ów w czasopismach wraz z rokiem wydania! Nikt z nas nie by∏ w stanie nawet zanotowaç czegokolwiek, niektóre tytu∏y by∏y po holendersku, inne po niemiecku,
francusku, angielsku, w∏osku, wszystko ogromnie szybko wypowiadane. To by∏o z dziecinnej pró˝noÊci Bia∏ostockiego, aby zaimponowaç m∏odym s∏uchaczom (sam by∏ zresztà
niewiele od nas starszy), aby pochwaliç si´ swojà erudycjà i bystroÊcià, jak prestidigitator
w cyrku. To prawda, ˝e Bia∏ostocki mia∏ si´ czym chwaliç - zna∏ mnóstwo j´zyków, by∏ niezwykle oczytany, wykszta∏cony i do tego ogromnie pracowity. Ale dla nas, studentów, owe
çwiczenia by∏y bez ˝adnego po˝ytku, o czym nie omieszka∏am powiadomiç pana doktora
Bia∏ostockiego po zakoƒczeniu zaj´ç.
Wkrótce byliÊmy w przyjaznych i serdecznych stosunkach. Janek by∏ zawsze pe∏en humoru, uwielbia∏ dowcipy i kalambury, w których uk∏adaniu celowa∏. Po pracy w Muzeum
cz´sto chodziliÊmy gromadnie, m∏odsi i starsi asystenci, jak satelici Bia∏ostockiego, na obiady (popularne lub klubowe) przewa˝nie do "Kameralnej" na Foksal, gdzie wisia∏o dziwne,
o nieregular-nych op∏ywowych kszta∏tach lustro, przypominajàce kompozycj´ Miró.
W owym czasie jeszcze nie by∏o wiadomo, z którà z naszych nieco starszych kole˝anek
Bia∏ostocki si´ zwià˝e - czy z Felicjà Sarnà (póêniejszà ˝onà Antoniego Uniechowskiego),
czy z Jolantà Maurin.
Felicja by∏a osobà, którà musia∏o si´ zauwa˝yç. Bardzo ∏adna, niewysoka, ciemnow∏osa
i czarnooka, w ten czas powojennej, a potem stalinowskiej szarzyzny, chodzi∏a niezwykle i pomys∏owo ubrana. Pewnego dnia przysz∏a na wyk∏ady w czarnym kostiumie, w
czarnym b∏yszczàcym cylinderku na czubku g∏owy; na szyi mia∏a zawieszony na czarnej,
wàziutkiej aksamitnej wstà˝eczce ma∏y z∏oty dzwoneczek, a w r´ku trzyma∏a krótkà laseczk´, zakoƒczonà sarnià g∏ówkà. Innym razem do kolorowej, chyba niebieskiej sukienki i
sanda∏ków, dobra∏a starannie kolorem ok∏adk´ ksià˝ki, którà trzyma∏a w r´ku, zaÊ w drugiej
r´ce, niedbale, jakby od niechcenia - pojedynczy kwiat, podobnie zharmonizowany barwà.
Felinka, jak jà nazywa∏ jej mà˝, Tonio Uniechowski, zawsze zresztà by∏a ogromnie elegancko a nie szablonowo ubrana i zawsze nosi∏a wspania∏e kapelusze, czy to zimà czy
latem i ma ich chyba ogromnà galeri´. Powiedzia∏am jej kiedyÊ, ˝e tak jak niektórzy rodzà
si´ "w czepku", tak ona niewàtpliwie musia∏a urodziç si´ w kapeluszu. Felinka koƒczy∏a chyba tak˝e Akademi´ Sztuk Pi´knych, jakiÊ czas uprawia∏a grafik´, ale jest przede wszystkim
Êwietnym specjalistà od wn´trz i przez wiele lat by∏a doradcà w wielu historycznych filmach,
pisa∏a artyku∏y na temat wn´trz mieszkalnych itp.
Jolanta, odkàd jà pami´tam, nosi∏a zawsze w∏osy surowo Êciàgni´te w kok na czubku
g∏owy, a ubiera∏a si´ szarawo, ciemnawo, w d∏ugie sukienki czy spódnice z bia∏à bluzkà,
a naj˝ywszym akcentem kolorystycznym by∏y jej rumieƒce. By∏a potem przez lata, a˝ do
emerytury szefem S∏ownika Artystów w Instytucie Sztuki PAN. Bia∏ostocki o˝eni∏ si´ z Jolantà i mieli jednà córk´ Mart´. Zosta∏ z czasem Êwietnym profesorem na Uniwersytecie,
by∏ autorem znakomitych ksià˝ek i artyku∏ów, by∏ znany i ceniony zagranicà. Kilka lat temu
w pe∏ni kariery przedwczeÊnie zmar∏.
12
Muzeum Narodowe
Drugi uczeƒ Walickiego, Tadeusz Dobrzeniecki, historyk sztuki Êredniowiecza, posiada∏
olbrzymià wiedz´, ale byç mo˝e z nieÊmia∏oÊci by∏ burkliwy, zamkni´ty w sobie, jakby
sp∏oszony, zatopiony w ksià˝kach, albo przemykajàcy po salach wystawowych. Nie mia∏
b∏yskotliwoÊci Bia∏ostockiego, ale mia∏ swoiste poczucie humoru i szybki nag∏y uÊmiech
znikajàcy po chwili. Podobno by∏ niegdyÊ ksi´dzem, a jedna ze starszych kole˝anek
zapewnia∏a, ˝e w czasie okupacji spowiada∏a si´ u Tadeusza w koÊciele NMarii Panny
na Nowym MieÊcie. O˝eni∏ si´ z jednà z kole˝anek, Annà Berdeckà, ale to ma∏˝eƒstwo
po jakimÊ czasie si´ rozpad∏o. Po aresztowaniu Walickiego Dobrzeniecki zast´powa∏ go
w katedrze sztuki Êredniowiecznej na Uniwersytecie, ale pewnego dnia, gdy przyszed∏ do
Zak∏adu, zasta∏ swoje biurko zaj´te i oÊwiadczono mu, ˝e "ju˝ tu nie pracuje", co w owym
czasie zdarza∏o si´ doÊç cz´sto.
Dobrzeniecki pozosta∏ w Muzeum, i nadal, mimo, ˝e ju˝ przekroczy∏ osiemdziesiàtk´,
mo˝na go spotkaç w Muzeum na otwarciach wystaw lub w jego ukochanej galerii sztuki
Êredniowiecznej w towarzystwie swej wiernej uczennicy, d∏ugow∏osej Pauliny Ratkowskiej,
osoby nieprzeci´tnej, o której mo˝na by napisaç ca∏à wielkà ksià˝k´.
Jeszcze wiele osób pracowa∏o w tym czasie w Muzeum, a ka˝da z nich by∏a indywidualnoÊcià. I m∏odzi pracownicy, cz´sto moi koledzy ze studiów, jak pe∏na fantazji Joasia Roguska (która potem wysz∏a za mà˝ za Staszka Szcz´ka, mojà pierwszà mi∏oÊç), i delikatna
jak kamea Stella Brzeska (potem Andrzejowa Reyowa), i dawno ju˝ nie ˝yjàcy Andrzej
Chudzikowski, który ogromnie si´ ba∏ egzaminu z historii filozofii u profesora Tatarkiewicza. Pami´tam jak go pociesza∏am (ja ju˝ by∏am po egzaminie) i przepytywa∏am w magazynie malarstwa wÊród rz´dów obrazów. I przemi∏a, pogodna i dzielna Renia CieÊlakówna
(Mielniczukowa. Jej mà˝ umar∏ nagle przed urodzeniem ich bodaj czwartego czy piàtego
dziecka. Wszystkie wychowa∏a sama, a chyba jeden z jej synów, podobny do niej, prowadzi∏ interesujàce audycje o samochodach w telewizji), i Beata (w∏aÊciwie Janina) Bi∏ek
(póêniejsza ˝ona Bolka Micha∏ka), specjalistka od malarstwa niderlandzkiego XVII wieku.
Ze starszych pracowników pami´tam dobrze nadzwyczaj serdecznà, maleƒkà i niezwykle
brzydkà Jadwi˝k´ Jaworskà, o wy∏upiastych oczach za grubymi szk∏ami okularów, pracujàcà
wraz ze mnà przy oprowadzaniu wycieczek, i przemi∏e, uczynne panie w bibliotece, które
pokazywa∏y nam stareƒkie wydania Bajek z tysiàca i jednej nocy, przechowywane w magazynach bibliotecznych, i panià Iren´ Ko∏oszyƒskà (nie pami´tam w jakim dziale pracowa∏a)
wytwornà panià o nieco wystajàcych ku przodowi z´bach, zawsze w eleganckich pantoflach od dobrego szewca, zapewne jeszcze sprzed wojny (mo˝e od Hiszpaƒskiego albo
Strusia?) i panià Helen´ M∏ynarczykówn´ z administracji, która nosi∏a g∏adko zaczesane
siwiejàce w∏osy upi´te "w koszyczek". By∏a gruba, ciep∏a i tak serdeczna, ˝e chcia∏oby si´
mieç takà rodzonà babci´. Pami´tam te˝ dwie panny Ruszczyc (córki malarza Ferdynanda); starsza - Inia by∏a wybitnym specjalistà w dziale malarstwa polskiego, m∏odsza - Basia,
pracowa∏a w dziale archeologii klasycznej. Pani Anna Jaxa-Chamcówna, o "przedwojennej" urodzie, wielkich oczach i delikatnym obejÊciu, by∏a utalentowanà miniaturzystkà. W
Muzeum zajmowa∏a si´ konserwacjà i renowacjà miniatur z XVIII wieku, malowanych na
koÊci s∏oniowej. W ikonografii pracowa∏ zamaszysty, czarny Kazimierz Zawanowski.
Pami´tam te˝ zawsze weso∏ego, pyzatego z zadartym nosem, niskiego elektryka Dawidziaka, o którym by∏o wiadomo, ˝e w czasie wojny wraz z profesorem Lorentzem i doktorem Sienkiewiczem ratowa∏ z nara˝eniem ˝ycia zbiory muzealne przed zniszczeniem
przez Niemców. Lubi∏am z wzajemnoÊcià cichego, wysokiego woênego-laboranta pana
13
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Piecha, którego po latach spotka∏am niedawno jako starego, skurczonego i schorowanego
cz∏owieka.
Wymieniam tu bardzo wiele osób (a przecie˝ nie wszystkie) - troch´ tak, jakby to by∏ apel
poleg∏ych, bo wi´kszoÊç z nich ju˝, po minionych 50-ciu latach, nie ˝yje. Ale ten czas w
Muzeum by∏ dla mnie bardzo wa˝ny. Ju˝ nigdy potem, nawet po latach pracy w innych
instytucjach, nie zna∏am tylu ludzi, których zapami´ta∏am i których chcia∏am zapami´taç.
W Muzeum pracowa∏am przesz∏o 3 lata - przez ca∏y okres studiów. Ale jeszcze d∏ugo potem
mówi∏am "u nas w Muzeum Narodowym". Wszystkich bowiem tych ludzi szczerze lubi∏am,
z wieloma przyjaêni∏am si´. To prawda, ˝e by∏am wówczas bardzo m∏oda i wszyscy okazywali mi ˝yczliwoÊç i serdecznoÊç, we mnie zaÊ nie by∏o powÊciàgliwej i ostro˝nej podejrzliwoÊci, która bywa, ˝e przychodzi z wiekiem i rozczarowaniem do ludzi. Chyba jednak
w tych pierwszych latach mojej pracy w Muzeum nie by∏o jakichÊ rywalizacji, intryg, tarç,
donosów i bezsensów, które pojawi∏y si´ wraz ze stalinizmem i zakorzeni∏y potem na ca∏e
lata, a˝ do dziÊ, psujàc dawnà atmosfer´ Muzeum. Podobnie sta∏o si´ chyba we wszystkich instytucjach w kraju. W ka˝dym razie w Muzeum do partii, Ligi Kobiet czy do ZMP
(Zwiàzku M∏odzie˝y Polskiej) wstàpi∏o o ile pami´tam niewiele osób, nikt z tych, których
naprawd´ lubi∏am, z wyjàtkiem chyba Andrzeja Jakimowicza, póêniejszego profesora na
Uniwersytecie, znawcy sztuki indyjskiej.
Jak màdrze lawirowa∏ przez te wszystkie lata PRL'u profesor Lorentz z pewnoÊcià opisze z
czasem jego biograf, jak wiele uda∏o mu si´ ocaliç ze spraw najwa˝niejszych. Odgórne decyzje i zarzàdzenia dotyczàce i sztuki i nauki i spraw personalnych nie by∏y ∏atwe do odparcia. Trzeba by∏o wielkiej màdroÊci politycznej, by ocaliç to, co by∏o mo˝na. W póêniejszych
latach, po roku 1968 Muzeum by∏o schronieniem dla wyrzuconych z pracy, zw∏aszcza z
Uniwersytetu. W ciàgu tych lat w PRL'u Lorentz kilkakroç sk∏ada∏ dymisj´, aby zaprotestowaç przeciw ró˝nym decyzjom w∏adz. Nigdy nie zosta∏a przyj´ta. Dopiero w 1982 roku w
stanie wojennym ówczesnej z∏ej s∏awy minister Kultury Kazimierz ˚ygulski wr´czy∏ Lorentzowi zgod´ na dymisj´ w sposób nieopisanie chamski: na stojàco, w korytarzu Muzeum,
nie rozbierajàc si´ z p∏aszcza. I tak Lorentz po blisko pi´çdziesi´ciu latach pracy przesta∏
byç Dyrektorem Muzeum Narodowego. Pozosta∏ jednak w swoim mieszkaniu przy Muzeum piszàc ksià˝ki, artyku∏y, prowadzàc do koƒca o˝ywione ˝ycie naukowe i towarzyskie.
Umar∏ majàc 92 lata.
Wracajàc do pierwszych lat stalinizmu, w Muzeum nie by∏y one tak straszne, jak gdzie
indziej. To prawda, ˝e by∏y aresztowania, na przyk∏ad profesora Walickiego i doktora Sienkiewicza, o czym ju˝ wspomina∏am. Ale na co dzieƒ jeszcze nie by∏o owego uczucia osaczenia i bezsilnoÊci tak charakterystycznych dla póêniejszej fazy stalinizmu. Rozmawiajàc
nie trzeba by∏o jeszcze Êciszaç g∏osu i uwa˝aç co i przy kim si´ coÊ mówi.
To prawda, ˝e wcià˝ urzàdzano jakieÊ obowiàzkowe i nieopisanie nudne zebrania i akademie "ku czci", z których udawa∏o si´ jakoÊ czasem wykr´ciç.
Bywa∏y te˝ w Muzeum jakieÊ nakazane "odgórnie" wystawy. Bodaj na któreÊ urodziny
Stalina urzàdzono w salach parteru wystaw´ licznych "darów spo∏eczeƒstwa polskiego
dla Wielkiego Wodza". Pokazano wi´c mi´dzy innymi jakieÊ r´cznie wykonane ludowe
wyszywanki, jak dla cioci na imieniny, jakieÊ przedmioty wyprodukowane przez klas´ robotniczà i - co pami´tam szczególnie - strój ∏owiczanki i krakowianki. P´ka∏yÊmy ze Êmiechu
wyobra˝ajàc sobie Stalina w ∏owickiej zapasce i w krakowskich koralach na aksamitnym
serdaczku!
Pami´tam te˝ I Ogólnopolskà Wystaw´ Plastyki, która by∏a pierwszà chyba manifestacjà
14
Muzeum Narodowe
"realizmu socjalistycznego". Zwieziono do Muzeum setk´ czy dwie obrazów, które mia∏a
oceniaç komisja z∏o˝ona g∏ównie z dzia∏aczy partyjnych pod przewodnictwem, jeÊli dobrze
pami´tam, ówczesnego ministra Kultury i Sztuki. To odbywa∏o si´ tak: dwóch woênych
przynosi∏o kolejno obrazy przed stojàce gremium, a minister pyta∏ specjalnie akcentujàc
s∏owa, co u∏atwia∏o komisji decyzj´ odrzucenia lub przyj´cia na wystaw´ danego obrazu. "Czy ktoÊ jest za tym obrazem?" - pyta∏ zdumiony minister. (Obraz by∏ np. "formalistycznà"
impresjà na temat krajobrazu lub zdeformowanà martwà naturà.) Nikt oczywiÊcie nie by∏ za
tym obrazem. - "A czy ktoÊ jest przeciw temu obrazowi? - znów pyta∏ minister tym razem z
niedowierzaniem. (Obraz wyobra˝a∏ taƒce wiejskich dziewczàt z ˝o∏nierzami, wymalowany
tak realistycznie, ˝e chcia∏o si´ uszczypnàç rozeÊmianà dziewczyn´). Nikt oczywiÊcie nie
by∏ przeciw temu obrazowi.
Nas m∏odych te niewiarygodne wystawy i imprezy po prostu Êmieszy∏y i by∏y polem tysiàca
dowcipów.
W kasie Muzeum siedzia∏a antypatyczna i nie˝yczliwa pani Jurczykowska, a na personalnego awansowa∏ woêny Mierzwiƒski, który co rano sta∏ groênie przy wejÊciu nad listà
obecnoÊci i pilnowa∏ kto si´ spóêni∏. Najgorszy by∏ dyrektor administracyjny pan Tadeusz
Chojecki, bardzo partyjny, podnoszàcy g∏os na pracowników jak ekonom na ch∏opów, typowy politruk.
Ale nie przypominam sobie, aby ktoÊ z pracowników chodzi∏ w czerwonym krawacie, albo
ze znaczkiem z sierpem i m∏otem. Z wi´kszoÊci zebraƒ jakoÊ urywa∏yÊmy si´, jak z lekcji w
szkole. Przez czas pracy w Muzeum nale˝a∏am do Zwiàzków Zawodowych Pracowników
Kultury, ale potem ju˝ nigdy nie zapisa∏am si´ do ˝adnego zwiàzku zawodowego, o
których zresztà mia∏am najgorszà opini´. (To w zasadzie by∏o obowiàzkowe, ale ja zawsze
odmawia∏am, argumentujàc, ˝e przecie˝ nale˝´ do Stowarzyszenia Historyków Sztuki, a
potem, ˝e jestem cz∏onkiem ZAIKS'u i Stowarzyszenia Dziennikarzy. Oni b´dà, gdy zajdzie
taka potrzeba, broniç moich praw, mnie zaÊ nie staç na p∏acenie tylu sk∏adek. I tak dopiero
w 1980 roku zapisa∏am si´ do "SolidarnoÊci").
Pami´tam jak pewnego poranka personalny Mierzwiƒski stojàc na warcie przy wejÊciu
zobaczy∏ z triumfem spóênionà panià Mari´ Rogoyskà, która zresztà mieszka∏a w suterenie
Muzeum. By∏a mile uÊmiechni´ta, w eleganckim kapeluszu. Mierzwiƒski wrzasnà∏ "Obywatelko Rogoyska! Ma∏o, ˝e si´ spóêniacie, to jeszcze przychodzicie do pracy w kapeluszu!"
Na co Marysia Rogoyska, osoba urocza, prawdziwa dama o wykwintnych manierach,
wielkim poczuciu humoru, wdowa po wybitnym krytyku sztuki Stanis∏awie, sama specjalistka od sztuki okresu mi´dzywojennego, blisko zaprzyjaêniona z profesorem Kazimierzem Wykà, odpowiedzia∏a z czarujàcym uÊmiechem "Ale˝ panie Mierzwiƒski, gdybym nie
wk∏ada∏a kapelusza do pracy w Muzeum, nie mia∏abym gdzie go pokazaç. Wie pan, ˝e
rzadko wychodz´ na miasto".
Po wyp∏at´ miesi´cznej pensji trzeba by∏o ustawiç si´ w kolejce na korytarzu pod drzwiami, na których widnia∏ napis "KASA CZYNNA JURCZYKOWSKA". Z nudów oczekiwania i
przez z∏oÊliwoÊç sztubackà, stojàc pod tymi drzwiami, niepostrze˝enie przerobi∏yÊmy ów
napis z Dzidkà Domaszewskà na "KÑSA", co brzmia∏o "Kàsa czynna Jurczykowska" i
bardziej naszym zdaniem odpowiada∏o prawdzie.
Chyba po pó∏tora roku oprowadzania wycieczek, zosta∏am przeniesiona do Archiwum
Fotograficznego. Wielki pokój Archiwum, pe∏en szaf z szufladami na klisze, znajdowa∏
si´ wówczas na drugim pi´trze od strony biur, na koƒcu d∏ugiego, ciemnego korytarza
zastawionego ogromnymi szafami i wielkimi sekreterami. W tym samym pokoju pracowa∏
15
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
przy wielkim rajzbrecie pan Jerzy Maniewski, rudawy, troch´ rubaszny, o uÊmiechu Jean
Gabina, dobry i zdolny grafik i malarz, którego warunki zmusi∏y do podj´cia pracy w Muzeum. By∏ etatowym grafikiem, a jego g∏ównym zadaniem by∏o wypisywanie pi´knà antykwà
na tekturkach podpisów pod wystawiane w Muzeum dzie∏a sztuki. Nie istnia∏y wówczas
komputery i kserografy i wszystko trzeba by∏o robiç r´cznie. Ogromnie lubi∏am weso∏ego
pana Maniewskiego i do dziÊ przechowuj´ robionà przez niego w 1949 roku laurk´ imieninowà z mojà karykaturà i podpisami kolegów z Muzeum.
Moja praca w Archiwum nie by∏a porywajàca. Polega∏a na opisywaniu wszystkich fotografii
robionych z okazji ró˝nych wystaw muzealnych, zdj´ç dzie∏ sztuki zg∏oszonych Muzeum
do ewentualnego zakupu, fotografii z uroczystych otwarç wystaw i wreszcie starych, nie
opisanych negatywów. Klisze opisywa∏o si´ na specjalnie w tym celu klejonych w introligatorni pergaminowych kopertkach o wymiarach odpowiednich do wielkoÊci negatywu. Opis
robi∏o si´ piórkiem maczanym w czarnym tuszu: numer inwentarza Muzeum, numer kliszy,
autor dzie∏a, data, tytu∏ dzie∏a, materia∏ (np. gips, lub ol. p∏.), wymiary (jeÊli to obraz, pierwszy wymiar jest wysokoÊcià, drugi - szerokoÊcià!), wreszcie autor zdj´cia. To wszystko
trzeba by∏o powtórzyç w ksi´dze inwentarzowej, w kartotece i na odwrociu pozytywu (odbitki).
Najnudniejsze by∏y stosy klisz i fotografii, przedstawiajàcych czarno- i czerwono figurowe
naczynia staro˝ytne, fotografowane z ka˝dej ze stron przewa˝nie na ma∏ych negatywach
o wymiarach 6x6 cm. Opisy tych kliszek ciàgn´∏y si´ miesiàcami. Znienawidzi∏am wówczas te wszystkie amfory, skyfosy, pelike, oinochoe, pyxisy, kratery, askosy i hydrie. Od
tego czasu mówi∏am zawsze, gdy coÊ si´ st∏uk∏o w domu: "Bardzo dobrze, bo gdyby si´
nie t∏uk∏o, to bylibyÊmy zmuszeni do jedzenia nadal w tych ohydnych czarno- i czerwono
figurowych naczyniach". A jednak, gdy w kilka lat póêniej zwiedza∏am Luwr, w∏aÊnie zbiory
staro˝ytnych naczyƒ mnie zachwyci∏y. Ale to prawda - nie musia∏am ich w Luwrze opisywaç
na kopertkach 6x6 cm.
Oprócz tych bie˝àcych klisz "mi´kkich", by∏a tak˝e w Archiwum ca∏a szafa nie opisanych,
przedwojennych szklanych negatywów 13x18 cm, uratowanych jakimÊ przypadkiem
bodaj z Zach´ty, a odnalezionych po wojnie w zat´ch∏ej, wilgotnej piwnicy. By∏y to bardzo
cenne klisze, przewa˝nie fotografie dzie∏ malarstwa i rzeêby z okresu mi´dzywojennego.
Wi´kszoÊç tych dzie∏ albo ju˝ nie istnia∏a, albo zagin´∏a, w ka˝dym razie ich los nie by∏
przewa˝nie znany. Najpierw pod Êwiat∏o szuka∏o si´ na kliszy sygnatury artysty, daty, ale
wiele z nich nie mia∏o ani podpisu, ani roku powstania. Szuka∏o si´ wi´c w ró˝nych przedwojennych katalogach wystaw w bibliotece, w magazynach malarstwa. To by∏a ciekawa
praca.
Niektóre z tych klisz by∏y sklejone, widaç pod wp∏ywem wilgoci, po kilka w bloku. Wówczas,
nieco ryzykownie, rzuca∏o si´ je zr´cznym ruchem na sztorc o pod∏og´ - i odskakiwa∏y rozklejone. Raz tylko taka operacja mi si´ nie uda∏a, klisze si´ st∏uk∏y, ale potem na szcz´Êcie
okaza∏o si´, ˝e takie same sà ju˝ w Archiwum, wi´c strata nie by∏a niepowetowana.
Z racji mojej pracy w Archiwum by∏am w bliskim kontakcie z Pracownià Fotograficznà, gdzie
szefem by∏ pan Henryk Romanowski, wieloletni fotograf muzealny. Pracowa∏a u niego m.in.
Basia Taƒska, którà zna∏am jeszcze z czasów okupacji, z konspiracji. By∏a, o ile pami´tam
wnuczkà s∏ynnego pilota, a córkà znanego konstruktora silników samochodowych i lotniczych, który zginà∏ w czasie wojny w obozie koncentracyjnym.
Basi zawdzi´czam uszycie mi dwóch letnich sukienek - jednej z ˝ó∏tego kretonu we wzorek
16
Muzeum Narodowe
w czarne i granatowe kwadraciki, drugiej - w opalizujàce pasy, przypominajàce t´czowà
choràgiew Spó∏dzielców. W owym czasie mia∏am tylko jednà we∏nianà spódnic´, ˝akiet
oraz ko˝uch. ˚adnych letnich strojów. Te dwie letnie sukienki by∏y wi´c dla mnie wydarzeniem.
Basia Taƒska mieszka∏a przy ulicy Nowomiejskiej 10 w jedynej nie zburzonej kamieniczce
na Starym MieÊcie, na strychu z pi´knym drewnianym stropem. (Pami´tam, ˝e gdy Basia wyjecha∏a na sta∏e z Warszawy, jej mieszkanie zaj´li nowi lokatorzy. Kiedy przysz∏am
tam odebraç na polecenie Basi jakiÊ pozostawiony przedmiot, zobaczy∏am, ˝e ów pi´kny
drewniany strop zosta∏ pomalowany olejno na ró˝owo!). Sz∏o si´ do tego domu poprzez
dró˝ki w zwa∏ach gruzu. By∏a to jedyna staromiejska kamieniczka, która pozosta∏a - jako
nie zburzona - w r´kach prywatnego w∏aÊciciela.
W nieco póêniejszych latach w tym samym domu mieszka∏a Janeczka Rutkowska. To by∏o
zdumiewajàce mieszkanie sk∏adajàce si´ z dwu wàziutkich d∏ugich pokoików na parterze i
pierwszym pi´trze od podwórka, jeden nad drugim, najwidoczniej wygospodarowane z dwu
zamurowanych na kraƒcach korytarzy. WejÊcie by∏o bezpoÊrednio z podwórka, w dolnym
pokoju by∏a jedynie stroma drabina zamiast schodów, którà wchodzi∏o si´ na pierwsze
pi´tro. Tam mieÊci∏o si´ ustawione wzd∏u˝ pokoju ∏ó˝ko Janeczki i stolik. Przypominam
sobie, ˝e gdy Janeczka ci´˝ko zachorowa∏a i nie by∏a w stanie zejÊç i otworzyç drzwi na
dole, moja matka, która by∏a lekarzem, na mojà proÊb´ posz∏a do Janeczki. Po˝yczyliÊmy
drabin´ i mama wdrapa∏a si´ na gór´ i wesz∏a przez okno. Janeczka mia∏a ci´˝kie zapalenie p∏uc.
Wracajàc do Archiwum Fotograficznego. Gdy u progu coraz bardziej penetrujàcego
stalinizmu przyszed∏ "odgórny ukaz" zdj´cia z galerii malarstwa polskiego obrazów niektórych malarzy "formalistów", poprosi∏am, aby "Szewca" Tadeusza Makowskiego i "Uczt´"
Zygmunta Waliszewskiego powiesiç w pokoju Archiwum, zamiast usunàç do magazynu.
Do koƒca mojej pracy w Muzeum mia∏am szcz´Êcie patrzeç na te dwa pi´kne obrazy, które
po latach znów zawis∏y w galerii malarstwa polskiego.
P∏acono nam w Muzeum podle. Poczàtkowo 7 tys., potem 10, a po wymianie pieni´dzy (w
1949 roku chyba) - 450 z∏otych, co by∏o bardzo, bardzo ma∏o. Ima∏am si´ wi´c ró˝nych prac
zleconych, tak zresztà by∏o z przerwami przez wszystkie nast´pne lata.
Nocami pracowa∏am przy malowaniu liter na planszach wystawowych. Wystaw by∏o wówczas bardzo wiele, przewa˝nie okolicznoÊciowych, z propagandowymi has∏ami. Plastycy
zarabiali du˝e sumy, zw∏aszcza za malowanie kolosalnych tzw. wcierek - portretów przywódców (Marks, Engels, Lenin, Stalin, Bierut, Cyrankiewicz etc.), które potem zakrywa∏y
ca∏e fasady gmachów z okazji 1 Maja, 22 lipca lub Rewolucji Paêdziernikowej. To by∏ zwyczaj sowiecki. By∏am jesienià 1970 roku w Petersburgu (wówczas Leningradzie) i wielki
Pa∏ac Zimowy by∏ przykryty gigantycznà postacià Lenina w rozwianym p∏aszczu, jak Matka
Boska w p∏aszczu opiekuƒczym. Tak wi´c nie zobaczy∏am fasady tego pi´knego pa∏acu.
(Z tego czasu przypominam sobie, ˝e w "Przekroju" drukowano "humor zeszytów szkolnych"
- by∏ tam taki opis Êwi´ta 1-go Maja: "a na wszystkich domach publicznych powiewa∏y sztandary").
Wracajàc do wystaw - przy ich przygotowaniu by∏ zawsze dziki poÊpiech, praca przez
ca∏e noce, aby zdà˝yç na czas. Anga˝owano do pomocy ró˝nych studentów, tak˝e nie
plastyków, aby pomagali w mniej trudnych pracach (np. w wype∏nianiu farbà wyrysowanych
ju˝ liter i cyfr).
17
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Takich tekstów by∏o du˝o, jako objaÊnienie wystawionych okolicznoÊciowych fotografii na
planszach, np. wyobra˝ajàcych Bieruta wÊród dzieci. Fotografie by∏y bardzo powi´kszone i
wymaga∏y retuszu. Mistrzem retuszu by∏a pani Maria Chrzàszczowa, fotografka z Wydzia∏u
Architektury Politechniki Warszawskiej: potrafi∏a na przyk∏ad na owej fotografii Bieruta,
który trzyma∏ r´k´ w kieszeni, "wyjàç" t´ r´k´ z ∏atwoÊcià i po∏o˝yç na g∏ówce jednego ze
stojàcych obok dzieci.
Te wystawy, przy których pracowa∏am, mieÊci∏y si´ w jednej z przystani nad Wis∏à na
Saskiej K´pie. Nad ranem podje˝d˝a∏y ci´˝arówki, na które ∏adowano gotowe ju˝ plansze,
a my ruszaliÊmy nieludzko zm´czeni w szaroÊç miasta obna˝onego Êwitem, by choç na
chwil´ przespaç si´ przed pójÊciem do pracy.
Przez jakiÊ czas chodzi∏am popo∏udniami na Akademi´ Sztuk Pi´knych do pracowni profesora Breyera jako wolny s∏uchacz, co u∏atwili mi m∏odzi rzeêbiarze-studenci tej uczelni.
Pracownie rzeêbiarskie profesorów Franciszka Strynkiewicza i Tadeusza Breyera mieÊci∏y
si´ wówczas w budynku dawnego szpitala Ujazdowskiego (tam, gdzie dziÊ jest Muzeum
Lekarza, a przedtem jeszcze by∏y pracownie architektoniczne, gdzie zresztà przez czas
jakiÊ pracowa∏a moja siostra).
Rzeêbienie sprawia∏o mi nies∏ychanà radoÊç, jak nic innego dotàd. Lubi∏am czuç w d∏oniach
kszta∏ty, modelowaç g∏owy, r´ce, stopy. Gdybym by∏a rozsàdna, przerzuci∏abym si´ na
rzeêb´, bo w ˝yciu najwa˝niejsze jest robiç to, co si´ lubi, co pasjonuje.
Nie wiem, czy by∏abym dobrym rzeêbiarzem. By∏am zaledwie na etapie pewnej zr´cznoÊci,
∏atwoÊci chwytania podobieƒstwa twarzy, oryginalnoÊci wynikajàcej z nieumiej´tnoÊci,
pewnej Êwie˝oÊci - ale to d∏uga droga przez ˝mudne studia, w których najpierw zatraca si´
ca∏à Êwie˝oÊç i indywidualnoÊç, by mo˝e z czasem dojÊç do w∏asnego, Êwiadomego stylu.
Regularne studia na Akademii wykluczy∏yby prac´ i studia uniwersyteckie - trzeba by∏o
wybraç. Wyobra˝a∏am sobie, ˝e po magisterium w nast´pnej kolejnoÊci pójd´ na rzeêb´.
MyÊla∏am, ˝e ˝ycie jest bardzo d∏ugie i ˝e na wszystko przyjdzie czas. Ale po krótkiej przygodzie z rzeêbà ju˝ nigdy nie wróci∏am na Akademi´.
To by∏ chyba rok 1948, a mo˝e ju˝ 1949, gdy wraz z Dzidkà Domaszewskà zamieszka∏yÊmy przy ulicy Królewskiej. W pó∏ zrujnowany dom, otoczony gruzami,
przeznaczony by∏ do rozbiórki. Mia∏yÊmy pokój o odrapanych i zakopconych Êcianach, na
parterze, z jednym oknem, z kuchnià na fajerki z blaszanà rurà wpuszczonà do starego kaflowego pieca. Mieszkanie by∏o ko∏chozowe, oprócz nas mieszka∏y jakieÊ okropne, gniewne
staruchy, które o zmroku zak∏ada∏y na drzwi wejÊciowe wielkà, ˝elaznà antab´. Aby wejÊç
lub wyjÊç musia∏yÊmy gramoliç si´ przez okno, które zostawia∏yÊmy tylko przymkni´te.
Na brudnych Êcianach Dzidka wymalowa∏a po przekàtnej napis: "˚YWOT POWIETRZA
DLA PTAKÓW", a kafle przyozdobi∏yÊmy jakimiÊ malunkami w kwiatki i odbitymi w sadzy
naszymi d∏oƒmi.
KiedyÊ nocà, gdy Dzidka spa∏a, a ja siedzia∏am pod oknem przy stoliku, uczàc si´ do
egzaminu, us∏ysza∏am jakiÊ rumor, a na mojej roz∏o˝onej ksià˝ce nog´ w buciorze.
Spojrza∏am w gór´ - na mojej ksià˝ce sta∏ m∏ody ch∏opak, który wszed∏ przez okno. Zaczà∏
si´ t∏umaczyç, ˝e przyjecha∏ do Warszawy do stryja, ˝e nie móg∏ w gruzach po ciemku
odnaleêç jego adresu, ˝e po d∏ugiej podró˝y w prze∏adowanym pociàgu jest straszliwie
zm´czony, ˝e nie ma si´ tej nocy gdzie podziaç...
Pozwoli∏am mu wi´c zasnàç na moim ∏ó˝ku; zapad∏ natychmiast w sen, nie chrapa∏, Dz-
18
Uniwersytet
idka nawet si´ nie obudzi∏a. Uczy∏am si´ do Êwitu, rano m∏odzieniec si´ obudzi∏, bardzo
podzi´kowa∏ i wyszed∏, tak jak wszed∏ - przez okno.
Zdarza∏o si´, ˝e w nasze okno puka∏ wieczorem Stefan Dembiƒski (póêniejszy mà˝ Krysi
Uniechowskiej), by wyciàgnàç mnie na dancing do "Paradisu" na Nowym Âwiecie.
By∏o nam dobrze na Królewskiej, ale pewnego dnia wszystkim lokatorom kazano si´ spakowaç - podjecha∏a ci´˝arówka i kolejno, grupami wÊród szaf, komód i ∏ó˝ek wywo˝ono
ich do mieszkaƒ zast´pczych. Poniewa˝ nie mia∏yÊmy prawie rzeczy i by∏yÊmy najm∏odsze
(nie liczàc dzieci przy rodzinach), zabrano nas na koƒcu. To by∏o na ulicy Hrubieszowskiej
8 na Woli, blisko ulicy Karolkowej. GdyÊmy przyjecha∏y wszystkie mieszkania zosta∏y ju˝
rozdysponowane, dla nas zosta∏ ma∏y, wàski pokój na parterze, z kaflowà kuchnià i jednym
oknem, na którym szofer ci´˝arówki postawi∏ nam w prezencie czerwonà pelargoni´ w
doniczce.
Nie by∏o to ju˝ mieszkanie ko∏chozowe, ale z oddzielnymi drzwiami wejÊciowymi, jako pierwsze z korytarza, z którego wiod∏y drzwi do innych mieszkaƒ. (Ten dom nadal istnieje:
by∏am tam niedawno przy okazji brania wody do kanistrów - jest tam tu˝ obok uj´cie pitnej
wody. Wesz∏am - sentymentalnie - z bramy po kilku schodkach na ten sam ciemny korytarz, taki sam jak przed laty. Na drzwiach naszego dawnego mieszkania i na szeregu
nast´pnych by∏y wywieszki jakichÊ biur czy instytucji).
Na Hrubieszowskiej nie mieszka∏yÊmy zbyt d∏ugo. Obie z Dzidkà pochorowa∏yÊmy si´, ja
by∏am w szpitalu, Dzidka po jakiejÊ d∏ugiej kuracji wróci∏a do swojej rodziny - matki i siostry,
mieszkajàcych w jednym pokoju z kuchnià przy szkole Batorego na MyÊliwieckiej. Nie by∏o
wtedy jakoÊ nikogo, kto by si´ zajà∏ naszym bezcennym, bo kwaterunkowym mieszkaniem,
do którego ju˝ nie wróci∏yÊmy, a te nieliczne rzeczy, które zostawi∏yÊmy, przepad∏y.
Mnie ˝al by∏o dziwnego metalowego, dziurawego naczynia z uchem, ni to dzbana ni czajnika. Dosta∏am je od cioci Lili Niemcewiczowej (z domu Kossakowskiej, matki Krzysi, Oleƒki
i Józia) po jej powrocie z Kazachstanu.
O cioci musz´ tu wspomnieç, bo by∏a jedynà znanà mi osobà, która po powrocie z zes∏ania
do Rosji opowiada∏a z zachwytem: "Nie wyobra˝asz sobie, jak tam jest pi´knie, jakie widoki, jakie cudowne roÊliny!" i pokazywa∏a mi przywiezione stamtàd zielniki z zasuszonymi
kwiatami.
˚eby na czas jakiÊ skoƒczyç z opowiadaniami o moich licznych mieszkaniach: po krótkich próbach mieszkania u rodziców na Marsza∏kowskiej 8, gdzie naprawd´ nie by∏o dla
mnie miejsca, chyba nast´pnym moim locum by∏a wn´ka kuchenna w willi, nale˝àcej do
doktor Ireny Gi˝yckiej (póêniej profesor) i jej ojca. To by∏o na S∏u˝ewcu, za Dworcem
Po∏udniowym. W tej wn´ce sta∏o moje ∏ó˝ko i du˝a singerowska maszyna do szycia. Na
blacie tej maszyny pisa∏am mojà prac´ magisterskà w 1952 roku.
Uniwersytet
Oprócz trzech profesorów z Muzeum - Lorentza, Micha∏owskiego i Walickiego, wyk∏adali
nam jeszcze inni znakomici i wybitni profesorowie.
A wi´c - prehistorii profesor W∏odzimierz Antoniewicz, historii filozofii profesor W∏adys∏aw
19
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Tatarkiewicz, logiki - profesor Tadeusz Kotarbiƒski.
Ci dwaj mieli sàsiadujàce ze sobà Zak∏ady w bocznym pawilonie po prawej stronie Biblioteki Uniwersyteckiej na pierwszym pi´trze. KiedyÊ nadszed∏ list z ZSRR zaadresowany
na nazwisko "Profesor Tatarbiƒski".
Obaj profesorowie zastanawiali si´, do którego z nich jest ów list. W koƒcu doszli do
wniosku, ˝e chyba jednak do Tatarkiewicza: gdyby by∏ do Kotarbiƒskiego, niechybnie by∏by
zaadresowany "profesor Kotarkiewicz".
Histori´ naczyƒ staro˝ytnych wyk∏ada∏a nam pi´kna i elegancka dama, zwykle w granatowym, Êwietnie skrojonym kostiumie i w bia∏ej bluzce - doktor Maria Ludwika Bernhardt. To nie
by∏ przedmiot, któryby mnie porwa∏, pominàwszy nieszcz´sne opisywanie maleƒkich klisz
w Muzeum z czarno- i czerwono figurowymi naczyniami. Pani doktor bowiem wymaga∏a do
kolokwium wyuczenia si´ na pami´ç ca∏ej ogromnej, g∏ównie niemieckiej bibliografii. Prac´
seminaryjnà pisa∏am, na szcz´Êcie nie z owych znienawidzonych przeze mnie waz, ale na
temat talerzy z rybami, które mi si´ nawet spodoba∏y.
Profesor W∏adys∏aw Tomkiewicz by∏ znawcà sztuki renesansu i baroku, elegancki pan
w jasnym garniturze, z parasolem, mieszka∏ na Krakowskim PrzedmieÊciu obok Uniwersytetu. Gdy owdowia∏, o˝eni∏ si´ z jednà ze studentek, pi´knà Olgà Majewskà, która mia∏a
najd∏u˝sze rz´sy jakie kiedykolwiek widzia∏am.
Profesor Juliusz Starzyƒski prowadzi∏ zaj´cia i wyk∏ady z historii sztuki XIX i XX wieku.
Ogromnie inteligentny, troch´ szyderczy, gruby ∏ysiejàcy pan w garniturze, by∏ chyba jedynym z naszych profesorów, który nale˝a∏ do partii. Jego wyk∏ady by∏y zawsze wielce inspirujàce, bo kontrowersyjne, poglàdy Starzyƒskiego na sztuk´ cz´sto wywo∏ywa∏y goràce
dyskusje, pytania zadawane przez Starzyƒskiego by∏y umyÊlnie tak sformu∏owane, by
zmusiç studentów do myÊlenia, odpierania ataków, argumentacji. By∏ wieloletnim dyrektorem Instytutu Sztuki PAN, gdzie pracowa∏am przez ponad dwadzieÊcia lat.
System studiów by∏ przedwojenny - okreÊlone egzaminy obowiàzkowe, których termin
ustala∏o si´ przewa˝nie indywidualnie z ka˝dym z profesorów, obowiàzkowe seminaria, na
których pisa∏o si´ prace seminaryjne i koƒczy∏o zdawaniem kolokwium, wyk∏ady w zasadzie nie obowiàzkowe. ˚adnych naglàcych terminów, ˝adnych groênych list obecnoÊci.
Zwykle na drugim czy trzecim roku ustala∏o si´ temat pracy dyplomowej z okresu, który
szczególnie zainteresowa∏ studenta; z danym profesorem konsultowa∏o si´ prac´, a gdy
praca by∏a ukoƒczona i przyj´ta, sk∏ada∏o si´ egzamin ustny przed co najmniej dwoma
profesorami - promotorem i jakimÊ drugim wyk∏adowcà. OczywiÊcie to by∏o po z∏o˝eniu
wszystkich egzaminów i kolokwiów, jakkolwiek zdarzy∏o si´, ˝e jeden ze studentów z∏o˝y∏
prac´ i zda∏ egzamin magisterski, a potem okaza∏o si´, ˝e nie ma w indeksie ani jednego
zaliczenia, ani egzaminów, ani kolokwiów.
Na Wydziale Humanistycznym trzeba by∏o tak˝e wybraç sobie jakiÊ dodatkowy przedmiot,
np. logik´, psychologi´ lub etnografi´, z którego równie˝ zdawa∏o si´ egzamin.
Do egzaminu z historii filozofii trzeba by∏o jednak˝e pilnie chodziç na wyk∏ady profesora
Tatarkiewicza, jasne i ciekawe. Najzawilsze poglàdy filozoficzne by∏y przedstawiane tak,
jakby to by∏y sprawy najbardziej oczywiste. Z podr´czników mieliÊmy dwa tomy jego "Histo-
20
Uniwersytet
rii filozofii", tom trzeci wprawdzie zosta∏ wydany, ale ca∏y nak∏ad cenzura zatrzyma∏a, bo w
omawianiu filozofii XIX i XX wieku profesor poÊwi´ci∏ marksizmowi - "toute proportion gardée" - w sumie oko∏o 10 stron zaledwie na wielki, blisko 600-set stronicowy tom! T´ ksià˝k´
sprzedawano po cichu, spod lady w ksi´garni naprzeciw Uniwersytetu i tam jà kupi∏am.
Jako przedmiot dodatkowy wybra∏am histori´ estetyki, do której trzeba by∏o przejrzeç
ogromnà literatur´ i s∏uchaç wyk∏adów Tatarkiewicza. Nie zosta∏a jeszcze wydana "Historia estetyki" w trzech tomach, która ukaza∏a si´ w 1967 roku. Profesor mówi∏ mi, ˝e to
zas∏uga w∏adz, które usun´∏y go w pewnym okresie z Uniwersytetu - mia∏ wi´cej czasu, aby
ukoƒczyç to wielkie dzie∏o: zdaniem Tatarkiewicza bywa tak, ˝e coÊ, co wydaje si´ ciosem
burzàcym dotychczasowe ˝ycie - obraca si´ na dobre. Ale wiem, jak bolesne dla niego by∏o
odsuni´cie go od pracy pedagogicznej, od Uniwersytetu.
Bywa∏am u profesora i jego ˝ony na Chocimskiej w mieszkaniu pe∏nym pi´knych ksià˝ek,
stylowych mebli i rzeêb jego przodka Jakuba Tatarkiewicza. Profesor by∏ jednym z recenzentów mojej ksià˝ki o Zamoyskim, prócz tego napisa∏ du˝à recenzj´ w "Biuletynie Historii
Sztuki", w∏aÊciwie interesujàcà rozpraw´, zainspirowanà mojà monografià.
Na historii sztuki w latach moich studiów nie by∏o wielu studentów, myÊl´, ˝e mo˝e
kilkudziesi´ciu na wszystkich latach, wi´c na ogó∏ znaliÊmy si´ mi´dzy sobà, zw∏aszcza, ˝e
wyk∏ady by∏y wspólne. Jedni byli m∏odzi, po maturze, inni starsi, bo wojna uniemo˝liwi∏a lub
przerwa∏a im studia. By∏o te˝ kilku "wiecznych studentów", co umo˝liwia∏ ówczesny system
studiów. WÊród starszych kolegów by∏a doÊç oryginalna pani Zofia Koziejowska, pani w
wieku emerytalnym. By∏a ˝onà architekta, siwego, cichego pana. Byli doskonale sytuowani i by∏o wiadomo, ˝e pani Koziejowska ma zam´˝nà córk´ z pierwszego ma∏˝eƒstwa w
Szwajcarii. Pani Koziejowska by∏a zapalonà studentkà, osobà nieco egzaltowanà i bardzo
dobrà (nazywaliÊmy jà "demonem dobroci"), co umo˝liwia∏a jej zamo˝noÊç. Przypominam
sobie, ˝e za wypo˝yczenie notatek od którejÊ z kole˝anek, ofiarowa∏a jej w darze pi´knà
fili˝ank´ z cennej porcelany.
Pani Koziejowska ws∏awi∏a si´ niezwyk∏ym przyj´ciem wydanym z okazji zrobienia magisterium. Zaprosi∏a do siebie wszystkich kolegów, którzy w tym czasie zrobili dyplom i
oczywiÊcie profesorów. Mieszka∏a w wielkim mieszkaniu przy ulicy Nowowiejskiej. Na to
przyj´cie zamówi∏a u jakichÊ plastyków makiety-symbole trzech katedr, nawiàzujàce do
tytu∏ów prac, które by∏y pisane pod kierunkiem poszczególnych profesorów. A wi´c dla
profesora Tomkiewicza by∏ to model Kolumny Zygmunta, dla Lorentza - warszawski koÊció∏
ewangelicki budowany przez Zuga, dla Starzyƒskiego - chyba "Altana" Gierymskiego, a
mo˝e "Staƒczyk" Matejki. Te makiety by∏y zrobione z pracowicie klejonego bia∏ego kartonu.
Ustawiono je na trzech stolikach w salonie.
Pani Koziejowska prosi∏a mnie bym przysz∏a kilka godzin wczeÊniej, aby pomóc robiç kanapki. Kiedy skoƒczy∏am, powiedzia∏a mi, ˝ebym ju˝ posz∏a do domu si´ przebraç. Bardzo
si´ zdenerwowa∏am: mia∏am znów jednà sukienk´, którà mia∏am na sobie. Mia∏am nadziej´, ˝e w t∏umie zaproszonych goÊci pani Koziejowska nie zauwa˝y, ˝e jestem wcià˝ w
tej samej szacie.
Drzwi wejÊciowe nadchodzàcym goÊciom otwiera∏ wypo˝yczony z Uniwersytetu woêny.
Poza kanapkami, by∏y chyba ma∏e kolorowe trójkàtne serki szwajcarskie, jakieÊ wino czy
soki. Gdy ju˝ wszyscy nacieszyli si´ sobà, modelami i kanapkami, nastàpi∏o clou wieczoru.
Ustawiono ekran, zgaszono Êwiat∏o i pokazywano nam filmy.
21
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
"To jest Erechteion" - mówi∏a pani Koziejowska, pokazujàc t´ greckà Êwiàtyni´, na tle której
sta∏a ona sama. W ten sposób obejrzeliÊmy wiele arcydzie∏ architektury Êwiatowej. Ale by∏y
te˝ filmy krajowe.
"A to jest w Magdalence" (zdaje si´ paƒstwo Koziejowscy mieli tam swój letni dom), wszyscy patrzyliÊmy jak pani Koziejowska jedzie na rowerze z bukietem kwiatów, zatrzymuje si´
przed przydro˝nà figurà Matki Boskiej Niepokalanej, jak sk∏ada kwiaty u stóp figury.
By∏o to troch´ Êmieszne, a troch´ wzruszajàce. W tych czasach (rok 1952!) afiszowanie
si´ ze swojà religijnoÊcià wymaga∏o pewnej odwagi. A mo˝e w ogóle nie przysz∏o to pani
Koziejowskiej do g∏owy, bo to by∏o naturalne; by∏o wiadomo, ˝e pani Koziejowska jest
bardzo pobo˝na i ˝e uprawia∏a te˝ dzia∏alnoÊç charytatywnà, jak to zawsze robi∏y damy
z "jej sfery". (By∏a z domu Serdakowska i pod tym nazwiskiem Sophie de Serdakowska
wyda∏a w Lozannie dwie ksià˝ki o ogrodach ju˝ po wyjeêdzie na sta∏e do Szwajcarii. Obie
mi przes∏a∏a, pi´knie wydane, na ró˝nokolorowych stronach z licznymi ilustracjami i z serdecznymi dedykacjami).
Na Uniwersytecie poznawaliÊmy te˝ wielu studentów spoza historii sztuki spotykajàc si´
na wyk∏adach ró˝nych profesorów. Pozna∏am w tym czasie mi´dzy innymi Jana Józefa
Lipskiego, który studiowa∏ polonistyk´. Jan Józef za∏o˝y∏ wówczas swój pierwszy klub dyskusyjny nazwany "Klubem Nogavitów", a którego ˝artobliwym celem by∏o naÊladowanie
Xawerego Nogavki, mitycznej postaci wymyÊlonej przez Janka. SpotykaliÊmy si´ ca∏à
grupà u niego w domu na ulicy Konopczyƒskiego. Wtedy te˝ pozna∏am Staszka Manturzewskiego, póêniejszego filmowca-dokumentalist´ oraz socjologa-dziennikarza, który
studiowa∏ prehistori´. KiedyÊ spotka∏am go ko∏o Uniwersytetu, a on zatrzyma∏ si´, pokaza∏
mi wielkà dziur´ w podeszwie swego buta i powiedzia∏ s∏owami Norwida: "Idea∏ si´gnà∏
bruku". Zaprzyjaêni∏am si´ te˝ ze studiujàcym filozofi´ Zbyszkiem Wi´ckowskim. Jemu
zawdzi´czam poznanie wielu cudownych wierszy i wielu poetów - Józefa Czechowicza
(na którego grób Zbyszek specjalnie pojecha∏), Jerzego Lieberta, LeÊmiana, poetów
francuskich i amerykaƒskich. On sam by∏ chodzàcà poezjà, delikatny, cichy, nieÊmia∏y,
ma∏omówny. KiedyÊ pojecha∏ specjalnie do Lublina, aby pos∏uchaç konkursu Êpiewu kanarków. Na wyk∏ady z historii sztuki przychodzili te˝ studenci Akademii Sztuk Pi´knych
m.in. Jacek Sienicki, Szymon Kobyliƒski i wielu innych.
W tych pierwszych latach powojennych studiów wielu z nas nosi∏o czapki studenckie, nowoÊç po czasach okupacji, nawiàzanie do przedwojennych czasów. Bia∏e z daszkiem to
by∏y czapki uniwersyteckie (poszczególne wydzia∏y mia∏y ró˝ne kolorowe wypustki, troch´
jak w rogatywkach wojskowych. Chyba medycyna, która jeszcze by∏a na Uniwersytecie,
zanim utworzono oddzielnà Akademi´ Medycznà, mia∏a wypustki ciemnoczerwone). Politechnika mia∏a czapki bràzowe mi´kkie, z szerokim otokiem pod daszkiem. Po paru latach
zwyczaj noszenia czapek zarzucono, niektórzy czapki zmienili na czerwone krawaty.
Nowe porzàdki stalinowskie na Uniwersytecie dosi´g∏y mnie dopiero chyba w ostatnim
roku moich studiów i w okresie sk∏adania egzaminu magisterskiego. Ale tu˝ obok mnie
widzia∏am t´ pot´gujàcà si´ si∏´ i wszechogarniajàcà groz´, te niewiarygodne bezsensy,
wielogodzinne zebrania i szkolenia, donosy i inwigilacje, usuwanie bez uprzedzenia profesorów z katedr, asystentów z zak∏adów, które zresztà wkrótce przemianowano na instytuty
wedle zwyczaju sowieckiego.
22
Uniwersytet
W tym czasie przynale˝noÊç do ZMP sta∏a si´ w zasadzie obowiàzkowa, w ka˝dym razie dla najni˝szych roczników; z tej przynale˝noÊci wy∏amali si´ bardzo nieliczni. Do nich
nale˝a∏a Anna Szymaƒska (z którà obecnie pracuj´ w Sejmie) bodaj jako jedna z czterech
na swoim roku. Mimo najlepszych ocen w indeksie, nie dosta∏a si´ na studium magisterskie. Zosta∏a dziennikarkà radiowà, skàd wyrzucono jà w okresie stanu wojennego w 1982
roku. Jedni zapisywali si´ do ZMP ze strachu, inni szczerze i naiwnie wierzyli, ˝e ZMP
i partia rozwià˝à wszystkie ich problemy, nawet te najbardziej osobiste (np. ˝e mà˝ nie
nosi ciep∏ych kalesonów!), wi´kszoÊç zapisywa∏a si´ by nie "zabazgraç" sobie kariery i
mo˝liwoÊci dostania si´ na studia magisterskie wedle nowego systemu.
Odtàd bowiem studia mia∏y byç zreformowane - dwustopniowe: trzyletnie, po których
otrzymywa∏o si´ jakieÊ absolutorium zawodowe (mo˝na by∏o po skoƒczeniu uczyç w szkole Êredniej), a nast´pnie chyba dwuletnie, magisterskie, na które mo˝na si´ by∏o dostaç
"decyzjà czynników spo∏ecznych, organizacji partyjnej i m∏odzie˝owej" oraz coraz bardziej
zdominowanych przez parti´ w∏adz uniwersyteckich. Mo˝liwa by∏a tak˝e odmowa dalszych
studiów "ze wzgl´dów ideologicznych".
W tym czasie histori´ sztuki studiowa∏ mój kuzyn Andrzej Kossakowski (wnuk najstarszego
brata mego ojca, Józefa z Brzostowicy). By∏ chyba o dwa lata ni˝ej ode mnie i zapisa∏
si´ do ZMP, co by∏o doÊç zaskakujàce. Jego starszy brat Józio zosta∏ zastrzelony we
Ênie w 1945 roku przez ˝o∏nierzy radzieckich, którzy wpadli nagle do cha∏upy i na nogach
Êpiàcego dostrzegli niemieckie buty. Nie wiem, czy Andrzej zapisa∏ si´ dla dowcipu, czy
liczàc si´ na dostanie na kurs magisterski, wiem natomiast, ˝e w ankiecie personalnej pod
pozycjà "pochodzenie spo∏eczne" napisa∏ "ojciec - rolnik". Nie mia∏ wszak˝e na tyle rozsàdku i wyobraêni, ˝eby wobec tego nie przyznawaç si´ do pokrewieƒstwa ze mnà, której
"niew∏aÊciwe" pochodzenie by∏o powszechnie znane - mnie nikt nigdy nawet nie próbowa∏
zaproponowaç wstàpienia do partii, czy ZMP. Andrzeja ponios∏o jego poczucie humoru.
Spotykajàc mnie na Uniwersytecie nieodmiennie wykrzykiwa∏: "Dzieƒ dobry babuni. Jak
si´ babunia miewa?" (po swoim ojcu Stanis∏awie Andrzej wypada∏ mi siostrzeƒcem, ale po
swojej matce Marii Puzyniance w istocie wnukiem). KtoÊ najwidoczniej zapyta∏, dlaczego
tak mnie nazywa - bo to by∏o zabawne, Andrzej by∏ ode mnie m∏odszy zaledwie o dwa lata ktoÊ musia∏ donieÊç, zrobiono nadzwyczajne zebranie, zmuszono Andrzeja do samokrytyki
i wyrzucono z ZMP.
JednoczeÊnie - by∏o to na poczàtku czwartego, ostatniego roku moich studiów zimà roku
1950, wydano zarzàdzenie, ˝e wszyscy starsi studenci muszà zdaç egzamin magisterski
w jakimÊ zupe∏nie morderczym, nierealnym terminie. Wszystkich ogarn´∏o przera˝enie. To
dotyczy∏o nie tylko studentów IV roku, ale wszystkich, którzy szli starym przedwojennym
systemem. Wielu z nich, starszych ode mnie, nie mia∏o jeszcze pozdawanych wszystkich
egzaminów, bo nie by∏o przymusowych terminów. Zw∏aszcza oni, "wieczni studenci" byli
poszkodowani. Wszyscy natomiast mieliÊmy ledwo rozpocz´te prace dyplomowe, inni byli
dopiero na etapie zbierania materia∏ów.
WÊród starszych roczników, najwyraêniej ju˝ zapisanych na straty, nastàpi∏o jakieÊ
szaleƒstwo podaƒ o odroczenie terminu, szukano protekcji, zamieszanie by∏o straszliwe.
Ju˝ dziÊ nie przypominam sobie wszystkich szczegó∏ów. Mia∏am na szcz´Êcie pozdawane
wszystkie egzaminy, zaliczone kolokwia i çwiczenia, ale brakowa∏o mi pracy i egzaminu
magisterskiego. Nasi profesorowie bez s∏owa poszli nam wszystkim na r´k´, chyba nie
by∏o ani jednego wypadku, by ktoÊ w koƒcu nie napisa∏ pracy, nie zda∏ egzaminu.
W koƒcu listopada 1950 roku zwolni∏am si´ z Muzeum i na gwa∏t koƒczy∏am mojà prac´
23
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
dyplomowà u profesora Lorentza. Nie by∏o czasu, by jà opracowaç wyczerpujàco. Pisa∏am
na temat inwentarzy mieszczaƒskich w Warszawie w XVIII wieku - nie zdà˝y∏am przejrzeç i
zrobiç ˝mudnych wypisów w Archiwum Akt Dawnych wszystkich zachowanych inwentarzy
(co trzeba by∏o robiç r´cznie; na mikrofilmy trzeba by∏o mieç specjalne zezwolenie i by∏y
bardzo drogie). Moje wnioski na podstawie niepe∏nego materia∏u by∏y nie pog∏´bione. A
przecie˝ moja praca zosta∏a przyj´ta przez surowego profesora Lorentza. Mnie pozosta∏
jakiÊ niesmak z tej "niedoróbki" i wÊciek∏oÊç, ˝e zosta∏am do tego zmuszona, ale nie by∏o
wyjÊcia.
Egzamin ustny magisterski uda∏o si´ odroczyç pod warunkiem, ˝e pojedziemy na obóz
studentów historii sztuki w ¸aƒcucie jako instruktorki. Zg∏osi∏yÊmy si´ we cztery - Janeczka
Rutkowska, Ela Moszoro, Dzidka Domaszewska i ja.
Ten lipiec i sierpieƒ 1951 roku w ¸aƒcucie wspominam jako koszmar. To by∏ chyba
najgor´tszy okres stalinizmu.
Studentów by∏o bodaj dwustu kilkudziesi´ciu z ró˝nych uniwersytetów. Rozpe∏zli si´ po
ca∏ym zamku, zdarza∏o si´, ˝e niektórzy wykr´cali na pamiàtk´ mosi´˝ne herbowe klamki
z drzwi i okien.
W pi´knej sali balowej, w której obecnie urzàdzane sà s∏ynne koncerty ∏aƒcuckie, odbywa∏y
si´ zebrania "za∏ogi" tj. siedzàcych pokotem na pi´knej posadzce studentów pod surowym
okiem "kierownictwa ideologicznego", któremu przewodzili pan Korczowski z Ministerstwa
Kultury i redaktor Helena K´szycka. D∏ugo w noc ciàgn´∏y si´ samokrytyki, jakieÊ wykluczanie z ZMP (np. z powodu nieobecnoÊci na tej "nasiadówce" któregoÊ ze studentów, który
zamiast si´ nudziç na zebraniu wyszed∏ przez okno przejÊç si´ po pi´knym parku), jakieÊ
skargi, donosy. Szcz´Êciem te zebrania nie dotyczy∏y instruktorów, którzy musieli przygotowaç si´ w bibliotece do codziennych çwiczeƒ, ale budzi∏y wstr´t i wspó∏czucie zarazem.
By∏o nas chyba oko∏o 20 instruktorów, ka˝dy mia∏ przydzielonà grup´ studentów, z którymi
mia∏o si´ rozmaite çwiczenia inwentaryzacyjne, styloznawcze, wyje˝d˝a∏o si´ w teren do
okolicznych miejscowoÊci, Przeworska, Le˝ajska, Rzeszowa. W mojej grupie by∏o dwóch
m∏odych ludzi, którzy stale spóêniali si´ na çwiczenia, nosili przy sobie broƒ (krótkà). Byli to
najpewniej zwolnieni z wojska i przydzieleni na Uniwersytet bez egzaminu wst´pnego partyjni dzia∏acze, jakich mieliÊmy od pewnego czasu tak˝e na Uniwersytecie Warszawskim.
Niektórzy chodzili jeszcze w spodniach lub kurtkach wojskowych. Zdaje si´, ˝e na obozie
∏aƒcuckim przydzielano takich studentów do grup niepewnych ideologicznie instruktorów.
Jeden z "moich" by∏ z Krakowa - nazwiska sobie nie przypominam - drugi z Warszawy
Staszek B. Pod koniec obozu ów Staszek przyszed∏ do mnie i powiedzia∏: "Kole˝anko,
myÊl´, ˝e wy bardzo dobrze pracujecie, dajecie z siebie wszystko studentom i w ogóle
macie postaw´ partyjnà. Nie wiem czemu nie nale˝ycie do partii". Odpowiedzia∏am mu, ˝e
to co on nazywa "postawà partyjnà" jest zwyk∏ym wype∏nianiem swoich obowiàzków, ˝e na
to chyba partia nie ma monopolu, ˝e mo˝e to byç równie˝ postawa zwyk∏ego uczciwego
cz∏owieka lub na przyk∏ad postawà chrzeÊcijaƒskà. (Staszek B. by∏ póêniej dyrektorem
departamentu w Ministerstwie Kultury i w czasie jakiejÊ konferencji w Muzeum Narodowym
nagle zmar∏ na serce).
Mimo tej ∏askawej oceny mego partyjnego studenta, mój zespó∏ nie dosta∏ nagrody, choç
by∏ do niej wytypowany (by∏o wówczas szaleƒstwo wspó∏zawodnictwa). Okaza∏o si´ bowiem, ˝e gdy moja grupa studentów mia∏a przygotowaç prasówk´, nie dopilnowa∏am i teksty
24
Uniwersytet
czyta∏ jeden ze studentów, który si´ jàka∏. Uznano, ˝e wyznaczy∏am go specjalnie.
Z kolei Janeczka, która tak˝e mia∏a uzbrojonych uczniów w swojej grupie, mia∏a takie
zdarzenie - pisz´ o tym dla przyk∏adu do jakich nonsensów w tym czasie dochodzi∏o. Otó˝
w czasie zaj´ç jedna ze studentek, jak to bywa, bazgra∏a jakieÊ rysuneczki na kartce papieru, m.in. narysowa∏a gwiazd´ sowieckà, a potem do tej gwiazdy dorysowa∏a pajacyka,
który niós∏ jà na patyku jak transparent. Jej pilny kolega zabra∏ t´ kartk´ i przyszed∏ do
Janeczki poskar˝yç, ˝e to profanacja god∏a paƒstwowego. Janeczka wzi´∏a ów bazgro∏,
podar∏a i wrzuci∏a do kosza. DoÊç szybko jednak zosta∏a wezwana przed gremium ideologiczne - pokazano jej ten rysunek znowu, pracowicie sklejony przed nadgorliwca-donosiciela. Ju˝ nie pami´tam jak to si´ skoƒczy∏o, ale z pewnoÊcià notowania grupy Janeczki
bardzo spad∏y.
Z obozu w ¸aƒcucie przypominam sobie, jak pewnego dnia pan Korczowski oÊwiadczy∏
instruktorom, ˝e studenci majà si´ udaç na çwiczenia socjologiczne, robiç wywiady u
mieszkaƒców ró˝nych okolicznych wsi: jak to by∏o przed wojnà za krwiopijcy Potockiego?
Mia∏a to byç ankieta socjologiczna. Odmówi∏am tych çwiczeƒ - nie jestem socjologiem,
tylko historykiem sztuki, nie znam si´ na tym - mówi∏am.
Gdy studenci powrócili okaza∏o si´, ˝e we wszystkich wioskach wszyscy ch∏opi odpowiadali, ˝e za Potockiego to im by∏o dobrze, ˝e nie biedowali, ˝e dobrze by by∏o gdyby wróci∏.
Cieszy∏am si´, ˝e nie musz´ interpretowaç tych wywiadów. Zrobi∏ to pan Korczowski zgromadziwszy wszystkich studentów oznajmi∏ autorytatywnie, ˝e najpewniej trafili na ch∏opów
przekupionych przez Potockiego, który z pewnoÊcià przesy∏a∏ im jakieÊ fundusze z zagranicy i odpowiednie dyrektywy. Jak na t´ iloÊç rozmówców z kilkunastu wiosek, interpretacja pana Korczowskiego nie wyda∏a si´ zbyt przekonujàca.
G∏oÊna i zaskakujàca by∏a sprawa wystàpienia dzia∏acza partyjnego z Rzeszowa, który
goÊcinnie spotka∏ si´ ze studentami na obozie w ¸aƒcucie. Rzeszów by∏ s∏ynny ze swego
stalinizmu, który zresztà trwa∏ nadal jeszcze d∏ugo po tzw. odwil˝y i po roku 1956. Ale to by∏
rok 1951. By∏am wówczas jak zwykle wieczorami w bibliotece na pi´trze, do której zacz´∏y
dochodziç jakieÊ okropne ha∏asy z parteru. A oto co si´ wydarzy∏o, o czym opowiadali mi
naoczni Êwiadkowie. Otó˝ ów partyjniak z Rzeszowa mia∏ do zgromadzonych studentów
jakàÊ mow´, jak zwykle w sali balowej na parterze, i pozwoli∏ sobie na jakieÊ chamskie i
bluêniercze wypowiedzi na temat Matki Boskiej i Jej Niepokalanego Pocz´cia. I wtedy ta
m∏odzie˝, zdawa∏oby si´ zupe∏nie skomunizowana, zareagowa∏a na s∏owa partyjniaka tak
gwa∏townie, wrzaskami, gwizdami, tupaniem, ˝e dzia∏acz zmuszony by∏ do opuszczenia
zebrania, z trudem asekurowany przez przera˝onego pana Korczowskiego, bo mo˝e by
go i zlinczowali. Studenci byli ogromnie wzburzeni, kot∏owa∏o si´ to do póêna w noc, pan
Korczowski uspokaja∏ i zapewnia∏ studentów, ˝e wypowiedziany przez dzia∏acza poglàd,
jest prywatnym poglàdem owego dzia∏acza...
Na obozie w ¸aƒcucie mieliÊmy tak˝e i mi∏e chwile, interesujàce kontakty. Przyje˝d˝ali
z wyk∏adami ró˝ni profesorowie, mi´dzy innymi historyk Witold Kula, architekt i znawca
historii ogrodów i parków Gerard Cio∏ek, znany mediewista-historyk Aleksander Gieysztor. WÊród instruktorów warszawskich byli Helena i Stefan Kozakiewiczowie, Krystyna
Czarnocka (znana tkaczka gobelinów), Jerzy ¸oziƒski i jego ˝ona Barbara Wolff-¸oziƒska,
architekt W∏odzimierz Geppert oraz, póêniejszy profesor, Mieczys∏aw Zlat z Wroc∏awia.
Na zakoƒczenie obozu by∏ te˝ wielki bal w sali balowej, wreszcie u˝ytej zgodnie z jej
25
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
przeznaczeniem.
Jesienià tego roku 1951 pojecha∏yÊmy z Janeczkà na inwentaryzacj´ powiatu ciechanowskiego, o czym ju˝ pisa∏am na zakoƒczenie wspomnieƒ o wakacjach naszego
dzieciƒstwa. Dopiero potem, chyba wiosnà 1952 roku zdawa∏am wreszcie ustny egzamin
magisterski przed Lorentzem i Tomkiewiczem. Egzamin odbywa∏ si´ w mieszkaniu profesora Lorentza i by∏ ∏agodny, ˝yczliwy i nie tak wymagajàcy jak mog∏am oczekiwaç. Musia∏am
te˝ zdawaç dodatkowo z j´zyka rosyjskiego, którego nie zna∏am. By∏am zaledwie na kilku
lekcjach w Towarzystwie Przyjaêni Polsko-Radzieckiej na Kredytowej i opanowawszy ledwie alfabet cyrylicà, zda∏am kolokwium na Uniwersytecie. Trzeba te˝ by∏o zdawaç jakiÊ egzamin "ideologiczny" (nie pami´tam ju˝ jak si´ nazywa∏), której g∏ównà podstawà by∏ "Kalendarz Robotniczy", w którym by∏y wszystkie potrzebne wiadomoÊci na temat rzàdzàcej
partii, Zwiàzku Radzieckiego i filozofii marksistowskiej.
Po zrobieniu magisterium ju˝ nie wróci∏am do pracy w Muzeum. Nie by∏o dla mnie miejsca
w którymÊ z "dzia∏ów", na przyk∏ad malarstwa czy rzeêby, a nie chcia∏am nadal opisywaç klisz w Archiwum Fotograficznym. Znów by∏y jakieÊ prace zlecone, a potem ju˝ by∏o
lato i wyjecha∏yÊmy z Janeczkà Rutkowskà na inwentaryzacj´ powiatu lubartowskiego pod
Lublinem. Zaopatrzone w zaÊwiadczenia z Episkopatu (wi´kszoÊç zabytków to koÊcio∏y)
i z Ministerstwa Kultury (zabytkowe kamieniczki i przewa˝nie zniszczone i niszczejàce upaƒstwowione dwory czy pa∏ace). Wyruszy∏yÊmy pociàgiem do Lublina, a potem
po˝yczonymi rowerami, nadanymi na baga˝, w teren.
Ju˝ na samym poczàtku gdy opisywa∏yÊmy w rynku stare kamienice w Lubartowie,
zosta∏yÊmy aresztowane i doprowadzone na Komisariat Milicji Obywatelskiej. Tam poddano nas d∏ugim przes∏uchaniom, nie wolnym od pogró˝ek i straszenia, ale w koƒcu komendant pojà∏, ˝e nie jesteÊmy szpiegami, a nawet postanowi∏ nam pomóc. Zaopatrzy∏ wi´c
nas w dwa jednobrzmiàce dokumenty (dla ka˝dej z osobna), które na maszynie wystuka∏
pod dyktando jakiÊ m∏odszy milicjant. Pami´tam ich treÊç do dzisiaj:
"Na terenie powiatu bawi ekipa Ministerstwo Kultury i Sztuki ob. Rutkowska Janina i ob.
Kossakowska Zofia. Ekipie nale˝y nie tylko pomagaç w pracy, ale i nie przeszkadzaç.
Marzec Franciszek
Komendant MO w Lubartowie."
Ten dokument odda∏ nam w istocie przys∏ug´. Po wielokroç legitymowane w terenie,
pokazywa∏yÊmy miejscowym w∏adzom jedynie ten papier. ZaÊwiadczenia z Ministerstwa
z Warszawy by∏y zbyt odleg∏e, by si´ z nimi liczyç, zaÊ podpis komendanta z Lubartowa,
miasta powiatowego, robi∏ wra˝enie w ka˝dej miejscowoÊci.
Wtedy w Lubartowie nocowa∏yÊmy w zdumiewajàcym hotelu. Sk∏ada∏ si´ z jednej tylko
sali ze stojàcymi rz´dem jak w szpitalu ∏ó˝kami. Na Êcianie widnia∏y dwa napisy: "Osobom
trzecim wst´p do ∏ó˝ek wzbroniony" i "Skub pierza". By∏yÊmy jedynymi goÊçmi w tym hotelu.
W terenie nocowa∏yÊmy przewa˝nie na plebaniach, czasem nas tam karmiono, dawano
zsiad∏e mleko z kartoflami, w bogatszych parafiach jakiÊ obiad w kuchni, a czasem "na
pokojach" u ksi´dza. Ju˝ nie przypominam sobie, czy to by∏o w lubartowskim czy te˝ ciechanowskim powiecie, ale kiedyÊ dotar∏yÊmy do jakiejÊ odleg∏ej wioski z piaszczystymi droga-
26
Moje prace po studiach
mi. Ksi´dza nie by∏o, gospodyni pozwoli∏a nam zanocowaç. Ze zdumieniem zobaczy∏yÊmy
na biurku ksi´dza pismo "Ksiàdz - patriota", a na kanapie poduszk´ z wyhaftowanym
krzy˝ykami or∏em w koronie. Najpewniej by∏ to komunizujàcy ksiàdz (ksiàdz-patriota),
którego w∏adze koÊcielne "zes∏a∏y" do odleg∏ej wioski "gdzie diabe∏ mówi dobranoc". Tak,
to chyba w ciechanowskim, a zapad∏a wieÊ nazywa∏a si´ Ciemniewko.
Pami´tam te˝, ˝e napisa∏am list do rodziców i chcia∏am go wrzuciç do skrzynki pocztowej,
ale nigdzie nie napotka∏yÊmy ani skrzynki ani poczty. Wozi∏am wi´c ze sobà ów list przez
kilka dni. Wreszcie w jakiejÊ wiosce zobaczy∏yÊmy z dala wiszàcà na jakiejÊ cha∏upie czerwonà skrzynk´. Uradowana wyciàgn´∏am list, ale gdy podjecha∏yÊmy bli˝ej okaza∏o si´,
˝e na skrzynce jest napis: "Skrzynka pomys∏ów". Zdesperowana wrzuci∏am swój list do tej
skrzynki, ale nie pomn´ ju˝ czy moja przesy∏ka w koƒcu dotar∏a do Warszawy.
Moje prace po studiach
Jesienià szuka∏am pracy. Marzy∏a mi si´ posada w Instytucie Sztuki, gdzie dyrektorem
by∏ profesor Juliusz Starzyƒski, a jego zast´pcà nasz starszy kolega Andrzej R. Kilkakroç chodzi∏am do niego na rozmow´ w tej sprawie. KtóregoÊ razu zapyta∏ mnie, czy nie
s∏ysza∏am o mo˝liwoÊci pracy dla jego teÊciowej - pani kulturalnej, wykszta∏conej, znajàcej j´zyki. Tak si´ z∏o˝y∏o, ˝e ojciec mój szuka∏ sekretarki i zgodzi∏ si´ na mojà proÊb´
zaanga˝owaç panià Tchorzewskà. (By∏a wspania∏à sekretarkà przez wiele lat w Klinice na
Litewskiej). Kiedy przysz∏am do Andrzeja R. z tà wiadomoÊcià, i zapyta∏am, czy mnie zatrudni, odpowiedzia∏ mi: "Wiesz jakie trudnoÊci ma teraz Instytut, nie mo˝emy si´ nara˝aç.
Pracuje u nas ju˝ jedna Radziwi∏∏ówna" (córka Krzysztofa). Odpowiedzia∏am, ˝e jednak
Radziwi∏∏owie to jeszcze gorsza rodzina ni˝ Kossakowscy, oni sà ksià˝´tami, a my tylko
hrabiami. A zresztà mój ojciec nie jest arystokratà, ale "inteligentem pracujàcym".
Mimo moich argumentów pracy w Instytucie nie dosta∏am. I to ja by∏am za˝enowana tà
rozmowà.
Wspominam o tej sprawie nie dlatego, ˝eby si´ skar˝yç, ˝e by∏am "przeÊladowana", ˝e
mia∏am trudnoÊci z dostaniem pracy z powodu pochodzenia. To by∏a drobna historia, jakich w czasach PRL-u zdarza∏o si´ bardzo wiele. W moim przypadku by∏a to sprawa, która
wbrew woli ukierunkowa∏a moje ˝ycie, niejako zmuszajàc mnie do robienia czegoÊ innego,
ni˝bym chcia∏a. Ta odmowa przyj´cia mnie wówczas do Instytutu zrobi∏a ze mnie na ca∏e
d∏ugie lata redaktora cudzych tekstów, co stara∏am si´ robiç dobrze, ale co nie by∏o mojà
pasjà. Chcia∏am bowiem pracowaç naukowo w którymÊ z dzia∏ów Instytutu albo Muzeum,
chcia∏am opracowywaç sama jakiÊ temat, sama pisaç pod w∏asnym nazwiskiem. Ale ani tu,
ani tam nie by∏o dla mnie miejsca, a trzeba by∏o z czegoÊ ˝yç.
Pisz´ o sprawie nie przyj´cia mnie do Instytutu przede wszystkim dlatego, ˝e by∏a ona
charakterystyczna dla ówczesnego komunistycznego systemu, ówczesnej rzeczywistoÊci.
By∏o wielu ludzi, zwykle z jakimÊ zakresem w∏adzy, a wi´c decyzji, którzy ów "nieludzki system" skwapliwie wspomagali. Je˝eli któryÊ z nich wydawa∏ jakàÊ decyzj´, zwykle
personalnà, uprzedzajàc nadgorliwie ewentualne dzia∏ania czynników partyjnych, w∏adz
nadrz´dnych, cenzury, dawa∏ jednoczeÊnie do zrozumienia, ˝e taka w∏aÊnie decyzja nie
od niego zale˝y.
Ci nadgorliwcy byli cz´sto nie partyjni i uwa˝ali si´ za ludzi uczciwych. Ale to w∏aÊnie oni
stanowili o owym zachwianiu si´ poczucia sprawiedliwoÊci u "szarych pracowników", to oni
27
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
rodzili ich poczucie bezsilnoÊci wobec machiny re˝imu, poczucie krzywdy, zagro˝enia. To
oni swymi zarzàdzeniami utrudniali ˝ycie na codzieƒ. Byli twórcami orwellowskiej atmosfery.
Andrzej R. - zresztà p∏odny historyk sztuki z tytu∏em profesora - by∏ wielokrotnie przyk∏adem
takiego post´powania, bezinteresownego szkodzenia innym, upokarzania, t∏amszenia pracowników, zawsze zas∏aniajàc si´ "sytuacjà Instytutu" i paragrafami. Sekundowali mu w
tym wiernie partyjni urz´dnicy administracji.
Trzeba pami´taç, ˝e w tych czasach np. wi´kszoÊç radców prawnych z regu∏y przesàdza∏a
sprawy sporne na korzyÊç instytucji, nigdy nie broniàc pracowników przed krzywdzàcà
go ewidentnie owà instytucjà. Radcy prawni byli mistrzami w gromadzeniu paragrafów,
zarzàdzeƒ i okólników (zdarza∏o si´, ˝e nie istniejàcych) przeciwko pracownikom. Zwiàzki
zawodowe, nawet jeÊli chcia∏y pomóc, mia∏y bardzo ograniczone mo˝liwoÊci dzia∏ania.
Za czasów swego kilkuletniego dyrektorowania Andrzej R. mia∏ bodaj osiem zatargów z
pracownikami, zakoƒczonych w Sàdzie Pracy.
Z Andrzejem R. mia∏am stycznoÊç jeszcze wczeÊniej, w okresie moich studiów, gdy by∏
kierownikiem biblioteki Ministerstwa Kultury. Zleci∏ on Eli Moszoro i mnie opracowania inwentarza ocala∏ego archiwum przedwojennego Instytutu Propagandy Sztuki (IPS). Umowa
zobowiàzywa∏a nas do ukoƒczenia zleconej nam pracy w ciàgu trzech miesi´cy, bez zaliczki; dopiero po wykonaniu mia∏yÊmy otrzymaç honorarium. Pracowa∏yÊmy jak szalone
dzieƒ w dzieƒ, do póêna w noc na ciemnym poddaszu Ministerstwa, gdzie zgromadzono w
nie∏adzie stosy papierów. Materia∏ by∏ tak ogromny, ˝e ukoƒczenie inwentarza w wyznaczonym terminie nie by∏o mo˝liwe. I oto po przesz∏o trzech miesiàcach intensywnej pracy
zerwano z nami umow´ i ˝adnych pieni´dzy nam nie wyp∏acono. A nasz zleceniodawca,
Andrzej R. powierzy∏ ukoƒczenie inwentarza kilku swoim etatowym pracownikom w Ministerstwie. Zaj´∏o to im jeszcze pó∏tora roku czy nawet d∏u˝ej! I Eli i mnie pozosta∏o uczucie dojmujàcej krzywdy i bezsilnoÊci. Bo niby wszystko by∏o w porzàdku, wedle umowy.
Ale czy w istocie Andrzej R. nie zdawa∏ sobie sprawy z ogromu powierzonej nam pracy?
Przecie˝ by∏ doÊwiadczonym bibliotekarzem i archiwistà. A umowa ufnie podpisana przez
nas w zupe∏nej nieÊwiadomoÊci i nieznajomoÊci prawa, czy nie by∏a doÊç podst´pnie skonstruowana?
Po latach, w 1977-1978 roku mia∏am nast´pnà spraw´ z Andrzejem R. By∏ wówczas dyrektorem Instytutu Sztuki PAN, gdzie pracowa∏am od 1960 roku jako redaktor kwartalnika
"Biuletyn Historii Sztuki".
Pewnego dnia ja i moja kole˝anka El˝bieta Szczepaƒska (Go∏as Malinowska) z kwartalnika
"Muzyka" otrzyma∏yÊmy pisma od dyrektora zawiadamiajàce o zmianie warunków pracy.
Odtàd, nadal wykonujàc prac´ redaktorów, mia∏yÊmy mieç satus "dokumentalisty". Wiàza∏o
si´ to z obni˝eniem naszych pensji i utratà przywilejów wynikajàcych z Uk∏adu Zbiorowego
Dziennikarzy (m.in. 6 tygodni urlopu). GdybyÊmy nie wyrazi∏y zgody na t´ zmian´, nasze
umowy o prac´ mia∏y zostaç rozwiàzane.
Nie wyrazi∏yÊmy zgody, bo to by∏o krzywdzàce i postanowi∏yÊmy si´ broniç. Szereg miesi´cy
trwa∏a nerwówka, krà˝y∏y odwo∏ania, konsultacje prawne, pisma do najwy˝szych w∏adz
Polskiej Akademii Nauk. Po nocach Êni∏y mi si´ niekoƒczàce si´ korytarze w Pa∏acu Kultury
(gdzie by∏a siedziba Akademii), jak jad´ na koniu i nie mog´ trafiç do gabinetu kolejnego
28
Moje prace po studiach
dyrektora, z których ka˝dy (ju˝ na jawie) wyra˝a∏ pe∏ne désintéressement naszà sprawà.
Wreszcie, pomimo interwencji profesora Lorentza, pomimo poparcia nas przez profesora
Mariana Wojciechowskiego, sekretarza naukowego PAN (zresztà wysoko partyjnego, który
jako jedyny w Akademii stanà∏ po naszej stronie) i pomimo pisma Êwietnego prawnika i szlachetnego cz∏owieka doktora Marka Pliszkiewicza, który wykaza∏ ewidentnà bezprawnoÊç
decyzji Andrzeja R., zosta∏yÊmy zwolnione z pracy w Instytucie po ostatecznej przegranej
w re˝imowym Sàdzie Pracy.
Tych kilka miesi´cy to by∏ koszmar, o którym trudno zapomnieç: poczucie krzywdy,
beznadziejnej walki, osamotnienia, stale napi´tych nerwów.
Na szcz´Êcie dla nas wkrótce koƒczy∏a si´ kadencja dyrektorowania Andrzeja R. i nowy
dyrektor anulowa∏ niesprawiedliwà decyzj´ i przyjà∏ nas z powrotem do pracy na dawnych
warunkach sprzed procesu.
Andrzej R. pozosta∏ w Instytucie i spotyka∏am go cz´sto, ale gdy musia∏am z nim rozmawiaç, odtàd zwraca∏am si´ do niego per "pan", choç od wielu lat byliÊmy na "ty".
Pewnego razu na jakimÊ wernisa˝u podszed∏ do mnie i powiedzia∏: "No, ju˝ si´ nie gniewajmy" i poca∏owa∏ mnie w policzek. Jakby ten jego gest (zresztà bez s∏owa "przepraszam")
móg∏ przekreÊliç t´ ca∏à koszmarnà dla mnie histori´. Mog´ mu przebaczyç (nie przestajàc
si´ dziwiç), ale nie mog´ zapomnieç i ju˝ nigdy nie b´d´ go lubiç.
W tych wszystkich sprawach z Andrzejem R. zastanawia mnie dlaczego jako urz´dnik
paƒstwowy dzia∏a∏ w ten sposób - samowolnie, szkodliwie, nieetycznie? Nie by∏a to sprawa nie spe∏nienia si´ zawodowego, jakichÊ kompleksów: by∏ doceniany jako naukowiec,
chwalony jako wyk∏adowca. Wi´c dlaczego jako szef, kierownik, dyrektor uparcie narusza∏
nawet ówczesne socjalistyczne przepisy kodeksu pracy, normy wspó∏˝ycia?
Pami´tam jak umar∏ profesor Starzyƒski, dyrektor naszego Instytutu i wszyscy pracownicy
zastanawiali si´ "kogo nam dadzà" na miejsce profesora? Dali Andrzeja R. - odetchn´liÊmy
z ulgà i ucieszyliÊmy si´: bezpartyjny, starszy kolega, zna Êrodowisko. B´dzie dobrze. Niestety by∏o bardzo niedobrze. A ja nadal nie wiem dlaczego?
W ciàgu kilkudziesi´ciu lat PRL-u zdarza∏y si´ ró˝ne historie, o których wiele mo˝na by
napisaç. I takie dramatyczne jak aresztowania, rewizje, Êledztwa, marionetkowe procesy (np. pana Kazimierza Kobylaƒskiego, ojca Heleny, w "procesie szesnastu"), o których
od 1989 roku jawnie pisze si´ i mówi wiele. Ale obok tego by∏a n´kajàca codziennoÊç,
wynikajàca ze z∏ej woli, g∏upoty, bezdusznoÊci, tchórzostwa, bezmyÊlnoÊci zarzàdzeƒ dziÊ niewyobra˝alnych.
Dlatego ten okres pami´tam, zresztà niech´tnie, nie tylko jako lata bezprawia i zastraszania, ale i nagromadzonych nonsensów, dzia∏aƒ pozoranckich, brzydoty, tandetnoÊci, wiecznych kolejek, sta∏ych braków.
Przypominajà mi si´ ró˝ne idiotyzmy z tych lat.
29
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Na przyk∏ad - codzienne zaorywanie pla˝ nadmorskich. Pami´tam: w Grzybowie ko∏o
Ko∏obrzegu codziennie pod wieczór szed∏ m∏ody ˝o∏nierz ko∏o konia ciàgnàcego za sobà
szerokie grabie orzàc w piasku d∏ugie rowki. Szed∏ tak od Ko∏obrzegu do Mrze˝yna, przez
kilkanaÊcie kilometrów, tam i z powrotem. SiedzieliÊmy na pla˝y - znu˝ony i znudzony
˝o∏nierz zatrzyma∏ si´ i poczciwie zaproponowa∏ nam, ˝e jeÊli si´ chcemy jeszcze wykàpaç,
to on chwil´ poczeka.
Pami´tam te˝ jak kiedyÊ póênym ju˝ wieczorem przy blasku ksi´˝yca robiliÊmy Êlady butów
na zaoranym ju˝ piasku. Buty trzymaliÊmy na d∏ugim patyku i odbijaliÊmy tak, by wyglàda∏o
˝e ktoÊ przyp∏ynà∏ w butach z morza i schroni∏ si´ w Polsce Ludowej!
Pami´tam, tak˝e w Grzybowie nad morzem, ˝e któregoÊ dnia po ulewnym deszczu, gdy
droga we wsi dos∏ownie p∏ywa∏a w wodzie a dzieciaki puszcza∏y okr´ciki i kaczuszki,
przyjecha∏a polewaczka z Ko∏obrzegu i t´ p∏ywajàcà drog´ polewa∏a. Takie bowiem by∏o
zarzàdzenie umieszczone "w planie".
Pami´tam permanentne braki papieru toaletowego (opowiadano, ˝e dodajà go do pasztetowej).
Pami´tam jak w restauracji w Gdaƒsku babcia klozetowa wr´cza∏a odp∏atnie klientom
dziesi´ciocentymetrowe skrawki tego papieru, który poci´ty le˝a∏ równiutko u∏o˝ony na
stoliku pod ubikacjà.
Pami´tam d∏ugie, spi´trzone kolejki po paszport i uwag´ urz´dnika, ˝e gdybym mia∏a jakieÊ
kontakty z Polakami zagranicà, to ˝ebym po powrocie o nich opowiedzia∏a.
Pami´tam nies∏ychanie niegrzecznà obs∏ug´ w sklepach, restauracjach, urz´dach. Mo˝na
by∏o zaobserwowaç w prasie, ˝e poczàtkowo pisano jako o ewenemencie, ˝e np. kelner
czy konduktor zachowa∏ si´ po chamsku; z czasem przestano o tym pisaç, natomiast co
jakiÊ czas ukazywa∏a si´ wzmianka, ˝e np. jakiÊ kelner czy konduktor by∏ uprzejmy, co by∏o
tak niezwyk∏e, ˝e trzeba by∏o o tym napisaç w gazecie.
Jednym z bardziej nieznoÊnych zjawisk w socjalizmie by∏a demoralizacja rozmaitych
urz´dników, manifestujàca si´ zaznaczaniem "kto tu rzàdzi" wobec petenta. To "poczucie
w∏adzy" manifestowa∏o si´ w ten sposób, ˝e np. kelner albo chcia∏, albo nie chcia∏ podejÊç
do stolika i obs∏u˝yç klienta, sprzedawca albo mia∏ ochot´ sprzedaç coÊ co trzyma∏ pod
ladà (dziÊ termin "spod lady" jest ju˝ szcz´Êciem nieznany), albo mówi∏ "nie ma", choç
by∏o, itp.
Wspominam z przykroÊcià daremne wyprawy do jakiegoÊ, cz´sto odleg∏ego sklepu, gdzie
ponoç by∏o coÊ, co tylko tam mo˝na by∏o kupiç. Ale na drzwiach by∏a wywieszka "Remanent" lub "Przyj´cie towaru", co zwykle trwa∏o kilka dni.
Pami´tam sklepy "za ˝ó∏tymi firankami" dla partyjnych urz´dników, w których ponoç by∏a
wielka moc towarów nadaremnie poszukiwanych w "normalnych" sklepach.
Pami´tam ohydne biura ró˝nych urz´dów z brudnà posadzkà krytà linoleum, z t∏umem
czekajàcych ludzi-petentów opierajàcych si´ o Êciany malowane olejno na be˝owo lub
szaro. Pami´tam Bank PKO ze stojàcymi st∏oczonymi ludêmi wpatrzonymi godzinami w
ukazujàce si´ co jakiÊ czas wyÊwietlane numery.
Przypominam sobie, ˝e kiedyÊ musia∏am coÊ za∏atwiç w którymÊ z zespo∏ów adwokackich.
30
Moje prace po studiach
W tym czasie zespo∏y by∏y formà obowiàzkowà dla praktyki adwokatów, stanowiàc zresztà
cz´sto przykrywk´ intratnej pracy poza zespo∏em. Zespo∏y wynajmowa∏y przewa˝nie jakieÊ
niegdyÊ mieszkalne lokale. Wchodzi∏o si´ do brudnego przedpokoju z nigdy nie pastowanà
pod∏ogà, z rz´dem zdezolowanych krzese∏ dla czekajàcych klientów, siedzàcych po dwoje
na ka˝dym z krzese∏ - reszta sta∏a. Przez otwarte drzwi widaç by∏o wielki pokój z resztkami
ozdób stiukowych na suficie (niegdyÊ salon?). Ca∏y ten pokój zajmowa∏y biurka czy sto∏y
ustawione niemal na styk ze sobà. Po jednej stronie siedzia∏ adwokat, po drugiej na krzeÊle
czy sto∏ku - klient; jeÊli klientów do danej sprawy by∏o kilku, stali przy biurku. ˚adnej intymnoÊci, trzeba by∏o przekrzykiwaç si´ nawzajem, jak na widzeniach w wi´zieniach, lub bez
powodzenia wyszeptywaç swojà spraw´ mecenasowi.
DziÊ to ju˝ przesz∏oÊç, niemal nie do wyobra˝enia sobie. Wsz´dzie w Polsce, nawet w
ma∏ych miasteczkach powsta∏y i powstajà luksusowe biura, banki, urz´dy pocztowe z kosztownymi marmurami, mosiàdzami, bràzami, z wygodnymi fotelami dla klientów.
Pami´tam te˝ pozoranckie "reorganizacje" w biurach. U nas w Instytucie trzykrotnie
przenosi∏am swojà redakcj´ z pi´tra na pi´tro, zupe∏nie bez sensu, bo ˝adnych poza tym
zmian nie by∏o. Za to zabiera∏o co najmniej dwa tygodnie normalnej pracy, by przenieÊç
w∏asnor´cznie i u∏o˝yç wszystkie dokumenty, czasopisma, papiery.
Z Instytutu przypominam te˝ sobie brak elementarnego wychowania dyrekcji (od Êmierci
prof. Starzyƒskiego), szacunku dla pracowników. W czasach, gdy dyrektorem by∏ profesor
Starzyƒski, nowo przyjmowani pracownicy byli przedstawiani przez dyrektora w ka˝dym z
dzia∏ów Instytutu. Ten zwyczaj zarzucono, wi´c ludzie tu pracujàcy cz´sto nie znajà si´ ze
sobà. Ów brak szacunku przejawia∏ si´ w stosunku do d∏ugoletnich pracowników. Kiedy np.
odchodzi∏am z Instytutu po 22 latach pracy, nikt z dyrekcji nie powiedzia∏ mi do widzenia
czy dzi´kuj´. Po prostu nazajutrz ju˝ nie posz∏am do pracy. To nie by∏ odosobniony przypadek - w ten sposób odchodzili wszyscy, cz´sto d∏ugoletni pracownicy, którzy zmieniali
prac´ lub odchodzili na emerytur´.
Nagminnà praktykà w Instytucie by∏o te˝ nieinformowanie pracowników o przys∏ugujàcych
mu prawach. Przypominam sobie, ˝e gdy mój syn Pawe∏ by∏ ma∏y i chorowa∏, bra∏am z urlopu dzieƒ lub dwa, ˝eby byç przy nim, czy pójÊç do lekarza. Po latach okaza∏o si´, ˝e pracownikowi przys∏uguje dwa dni w roku na opiek´ nad dzieckiem do 14-go roku ˝ycia, ale ja
o tym nie wiedzia∏am, a personalna nie by∏a ∏askawa mi o tym powiedzieç, gdy przyjmowa∏a
moje podanie o okolicznoÊciowy urlop.
O ka˝dà spraw´ w Instytucie trzeba by∏o walczyç - o ka˝dà nale˝àcà si´ podwy˝k´, o
ka˝dà jubileuszowà nagrod´. Po czasie dowiadywa∏am si´ przez przypadek lub uprzejmoÊç kasjerki w Instytucie, która mnie o tym poinformowa∏a w sekrecie. (Nie we wszystkich
instytucjach by∏o tak jak w naszym Instytucie. W wielu miejscach pracy dbano o to, co si´
nale˝a∏o pracownikowi, który nie mia∏ mo˝liwoÊci ani obowiàzku znaç wszystkich zawi∏ych
praw pracowniczych).
Pami´tam te˝ ingerencje nadgorliwych redaktorów w wydawnictwach, którzy wyr´czali
ewentualne zastrze˝enie cenzury. Do ksià˝ki o zamku w ¸aƒcucie, którà napisa∏yÊmy
z Bo˝enà Maszkowskà, wydawca postanowi∏ dodaç "wst´p marksistowski". Kiedy
odmówi∏yÊmy napisania takiego wst´pu, zamówiono go u pewnej historyczki. Poniewa˝ ju˝
ksià˝ka by∏a po korektach, po prze∏amaniu, z gotowym indeksem nazwisk i miejscowoÊci,
uwa˝a∏yÊmy, ˝e skoro ów ideologiczny wst´p wydawnictwo chce umieÊciç na poczàtku
naszej ksià˝ki, trzeba mu daç oddzielnà rzymskà numeracj´ stron. Ale nie zgodzono si´ na
31
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
to. Nie baczàc na koszty, przenumerowano wszystkie strony i indeks opracowano na nowo,
opóêniajàc znacznie i tak ogromnie d∏ugo ciàgnàce si´ wydanie ksià˝ki.
Z kolei w mojej ksià˝ce o AuguÊcie Zamoyskim pani redaktor wykreÊli∏a mi z katalogu
nazwisko Pi∏sudskiego, który by∏ wówczas na indeksie cenzury, choç chodzi∏o tylko o projekt sarkofagu! Proponowa∏am, by zostawiç chocia˝ inicja∏y "J.P.", lecz bezskutecznie.
I podobnie jak niegdyÊ Andrzej R., pani redaktor mówi∏a: "Wie pani, jaka jest sytuacja
wydawnictwa."
Na zakoƒczenie tych wyrywkowych wspomnieƒ o czasach PRL-u zacytuj´ tu kawa∏, który
mnie bardzo rozÊmieszy∏. Wiele by∏o wówczas krà˝àcych anegdotek, kawa∏ów, dowcipów,
które "podnosi∏y na duchu". Ten kawa∏ jest z serii dowcipów na temat zapytaƒ kierowanych
do nieistniejàcego "Radia Erywaƒ" i udzielanych odpowiedzi.
Pytanie: Czy prawdà jest, ˝e poeta Majakowski pope∏ni∏ samobójstwo? i jakie by∏y jego ostatnie s∏owa? Odpowiedê: Jest prawdà, ˝e poeta Majakowski pope∏ni∏ samobójstwo. Jego
ostatnie s∏owa by∏y: "Towarzysze, nie strzelajcie!"
Redaktor Rafa∏ Glücksman
Wracajàc do roku 1952, gdy nie dosta∏am pracy w Instytucie Sztuki. Zatrudniono mnie w
"Komitecie Redakcyjnym Publikacyj z zakresu Wiedzy o Sztuce", który w zasadzie nale˝a∏
do PIW-u (Paƒstwowego Instytutu Wydawniczego), ale by∏ osobnà, wydzielonà redakcjà,
mieszczàcà si´ na Nowym Âwiecie 35 (w tym samym domu co cukiernia Bliklego) na pierwszym pi´trze, z balkonem od frontu pod pot´˝nymi, kanelowanymi kolumnami. Musia∏ to
byç niegdyÊ lokal mieszkalny, z pokojami z obu stron doÊç obszernego przedpokoju czy te˝
korytarza. Jeden z pokojów zajmowa∏a firma wydawnicza znanej przedwojennej ksi´garni
Arcta w ciàgnàcej si´ od wielu lat likwidacji.
Szefem Komitetu by∏ doktor Rafa∏ Glücksman, niezrównany wydawca. To on wyda∏ "Pana
Tadeusza" w Êwietnej na owe czasy szacie graficznej Tadeusza Gronowskiego, on wydawa∏ zaprojektowanà przez siebie seri´ "Klejnoty sztuki polskiej" (m.in. Drzwi gnieênieƒskie,
G∏owy wawelskie, Kaplic´ Zygmuntowskà), zawsze niezwykle starannie i oryginalnie
zaprojektowanych ksià˝ek. Sam Glücksman projektowa∏ ka˝dà makiet´ ksià˝ek z niezwyk∏à
pieczo∏owitoÊcià i gdy pokazywa∏ nam takà makiet´ z ok∏adkà, ale o kartach jeszcze czystych nie zadrukowanych, zawsze powtarza∏, ˝e w tej ksià˝ce nie ma b∏´du, bo nie ma
tekstu. My troch´ z∏oÊliwie mówiliÊmy, ˝e ok∏adki tych pi´knych ksià˝ek upami´tniajà wzory
i motywy materia∏ów, z których Glücksman mia∏ uszyte eleganckie garnitury i jesionki.
Doktor Glücksman by∏ cz∏owiekiem uroczym, choç surowym i bardzo wymagajàcym. Niewysoki, z szarawymi w∏osami zawsze Êwie˝o umytymi, ogromnie inteligentny i wykszta∏cony,
nigdy nie podnosi∏ g∏osu, mia∏ cienki dowcip i troch´ sarkastyczny uÊmieszek. Pos∏ugiwa∏
si´ bezb∏´dnie j´zykiem polskim; gdy mówi∏, czu∏o si´ na w∏aÊciwym miejscu przecinki,
myÊlniki, Êredniki, nie zdarza∏o si´, by pomyli∏ przypadki w zdaniu przeczàcym, co doÊç
cz´sto zdarza si´ wielu wykszta∏conym ludziom. Pomys∏em Glücksmana by∏a nieco
barokowa nazwa Komitetu, a s∏owo "publikacyj", a nie "publikacji" oznacza∏o jak niegdyÊ
liczb´ mnogà. Taka znajomoÊç wszelkich odcieni, niuansów i gramatyki j´zyka polskiego
by∏a niekiedy w∏aÊciwoÊcià Polaków-˚ydów owa starannoÊç, bezb∏´dnoÊç w u˝ywaniu
j´zyka, przewy˝szajàca elegancjà powszechnie u˝ywany na codzieƒ.
32
Redaktor Rafa∏ Glücksman
Do takich purystów j´zykowych nale˝a∏ te˝ profesor Mieczys∏aw Wallis, którego styl pisania i mówienia odznacza∏ si´ podobnie jak u Glücksmana wytwornà elegancjà. Zabawnie
opowiada∏a kiedyÊ o Wallisie znana felietonistka i pisarka Karolina Beylin. Wallis by∏ podobno w m∏odoÊci jej adoratorem. "Nie wysz∏am za niego zamà˝ - mówi∏a Karolina - bo sobie
wyobrazi∏am, ˝e po Êlubie Wallis powie do mnie: Pójdê, Karolino, nadszed∏ czas, abyÊmy
spe∏nili akt, s∏usznie zwany p∏ciowym".
My, redaktorzy Komitetu, byliÊmy anonimowi, nasze nazwiska nie ukazywa∏y si´ nigdy w
stopce redakcyjnej. Zanim któremuÊ z redaktorów Glücksman przydzieli∏ do opracowania
maszynopis jakiejÊ ksià˝ki, rozdawa∏ ka˝demu z nas egzemplarze tekstu z poleceniem
napisania recenzji i wszelkich propozycji redakcyjnych w tekÊcie. By∏o to troch´ jak na Uniwersytecie i mo˝e nasz szef chcia∏ z nas stworzyç coÊ na kszta∏t jakiejÊ akademii, jakiejÊ
uczelni. Potem wokó∏ d∏ugiego sto∏u w gabinecie Glücksmana omawia∏o si´ nasze "prace".
Rozmowy z autorami z∏o˝onych w Komitecie ksià˝ek zawsze przeprowadza∏ sam redaktor
naczelny. Chyba mimo tego szczególnego systemu pracy nauczyliÊmy si´ wówczas wiele.
Pracowali ze mnà mi´dzy innymi Halszka Hagemejer, ekonomistka (w okresie stalinowskim tak˝e socjologowie nie mieli pracy w swoim zawodzie. Byli w∏aÊnie redaktorami, np.
Andrzej Siciƒski, póêniejszy profesor Uniwersytetu, w latach 50-tych pracowa∏ w redakcji
sanitarnej(!) w wydawnictwie Arkady). Mà˝ Halszki siedzia∏ w wi´zieniu, ona wychowywa∏a
jedynego syna Krzysztofa. Wybitnie inteligentna, wykszta∏cona, o wielkim poczuciu humoru. Aleksander Gella, równie˝ socjolog (mà˝ Teresy Mellerowicz Gella, malarki, jest obecnie profesorem w USA), cz∏owiek troch´ ksi´˝ycowy, delikatny i czasem jakby nieobecny.
Janka WaÊniewska by∏a redaktorem stylistycznym, by∏a obdarzona szóstym zmys∏em,
gdy chodzi∏o o styl i poprawnà polszczyzn´. By∏a Êliczna, o przemi∏ym uÊmiechu i jakimÊ
nieustannym, jakby sennym roztrzepaniu. By∏a zaprzyjaêniona z Munkami, zw∏aszcza z
Joannà Munk, i Juliuszem Kydryƒskim, znakomitym t∏umaczem.
MieliÊmy bardzo du˝o pracy, cz´sto nie dawa∏o si´ wyjÊç z redakcji do póênego wieczora,
co zresztà najwyraêniej sprawia∏o przyjemnoÊç Glücksmanowi, przesiadujàcego nieraz do
póêna w noc w redakcji. Zawsze mówiliÊmy, ˝e widzia∏by on redakcj´ jako zakon, w którym
redaktorzy-zakonnicy o Êwicie pozdrawialiby si´ "Niech b´dzie pochwalony Rafa∏ Glücksman".
Niekiedy wszak˝e w rzadkich wolnych chwilach z Aleksandrem Gellà pisywaliÊmy wiersze,
z Halszkà p´dzi∏yÊmy na kaw´ do pobliskiej kawiarni, lub do lokalu PTE (Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego), gdzie mia∏am zaszczyt poznaç wspania∏ego profesora Edwarda Lipiƒskiego (mistrza Halszki). Profesor Lipiƒski by∏ ma∏ego wzrostu, ale wielkiego
serca, charakteru i odwagi. By∏ cz∏onkiem KOR'u. Pami´tam jak w stanie wojennym opowiadano mi, ˝e gdy wiekowemu ju˝ profesorowi zadano pytanie, co zrobi, jeÊli go przyjdà
aresztowaç, oÊwiadczy∏: "zastrzel´ z tej dubeltówki, która wisi nad moim ∏ó˝kiem!" Na
szcz´Êcie nie przyszli go aresztowaç.
W tej samej kawiarni PTE pozna∏am kilku jeszcze socjologów i ekonomistów, m.in. Zdzis∏awa
Sadowskiego, z którym chodzi∏am na koncerty do Filharmonii (z jego osobà zawsze kojarzy
mi si´ "Szeherezada" Rimskiego Korsakowa i "Kaprys w∏oski" Czajkowskiego, a tak˝e
pi´kne baÊnie prozà LeÊmiana). Zdzis∏aw mia∏ ogromnie ciep∏y uÊmiech troch´ "na bakier" i
umia∏ pi´knie czytaç poezje. By∏ uczestnikiem Powstania Warszawskiego, z czasem zosta∏
profesorem Uniwersytetu, zrobi∏ karier´ jako cz∏owiek re˝imu, by∏ zdaje si´ przez jakiÊ czas
ministrem i vice-premierem. Ale od tych dawnych czasów pracy w Komitecie Glücksmana
nie widzia∏am go nigdy.
33
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
W Komitecie Glücksmana w jakimÊ momencie zatrudniono przystojnego m∏odego
cz∏owieka, który chodzi∏ w oficerkach. Mia∏ byç czymÊ w rodzaju sekretarza nadzorcy nas
wszystkich. Okres stalinowski w zasadzie nie dotyka∏ nas zbyt dotkliwie pod skrzyd∏ami
Glücksmana, z centralà w PIWie mia∏yÊmy minimalne stycznoÊci. Tam odbiera∏yÊmy pensje, tam s∏ucha∏yÊmy reprymend na temat spóênieƒ si´ do pracy, gdzie codzieƒ odnoszono
list´ obecnoÊci, czasem jada∏yÊmy w tamtejszej sto∏ówce obiady. A tu raptem ten nowy
pracownik. Rozdano nam dzienniczki jak w szkole i przykazano wpisywaç wszystkie czynnoÊci w ciàgu dnia pracy. Nie lubiliÊmy nowego sekretarza, buntowaliÊmy si´, umyÊlnie
zapominaliÊmy o wpisach w dzienniczki, które sekretarz pod koniec pracy od nas odbiera∏, wpisywaliÊmy tam ró˝ne g∏upstwa, na przyk∏ad ile razy i na jak d∏ugo chodziliÊmy do
ubikacji, zresztà jedynej dla wszystkich, tak˝e dla pana Arcta, który niekiedy d∏ugo tam
przesiadywa∏ czytajàc jakiÊ krymina∏ angielski.
Sekretarz nazywa∏ si´ Piotr Stachiewicz i okaza∏ si´ potem by∏ym powstaƒcem, chyba historykiem, by∏ autorem kilku interesujàcych êród∏owych ksià˝ek na temat Powstania. Zmar∏
nagle jako jeszcze zupe∏nie m∏ody cz∏owiek, zostawiajàc m∏odà ˝on´ z dzieckiem.
Telefon w Komitecie by∏ tylko jeden, z prze∏àczaniem do gabinetu Glücksmana. JeÊli by∏
jakiÊ telefon do kogoÊ z nas, sekretarka Barbara Miszewska (Kolendo) wzywa∏a nas do
sekretariatu. Do mnie by∏o bardzo du˝o telefonów, dzwonili koledzy, kole˝anki, adoratorzy.
KiedyÊ Rafa∏ Glücksman wezwa∏ mnie do siebie po jakimÊ kolejnym telefonie do mnie i
zapyta∏:
- Czy wie pani jakie sà dwie najsmutniejsze rzeczy na Êwiecie?
Nie wiedzia∏am.
- G∏upi ˚yd i kobieta, do której nikt nie ma interesu. To nie jest pani wypadek.
Innym razem, gdy w jakimÊ ˝artobliwym tonie rozmawia∏am z naszym szefem, powiedzia∏:
- Obawiam si´, czy pani poczucie humoru nie os∏abi pani poczucia obowiàzku.
U Fukiera
W czasie mojej pracy w Komitecie zosta∏am na jakiÊ czas oddelegowana do redakcji
S∏ownika Sztuk Plastycznych, którego wydawcà mia∏ byç Glücksman.
Poniewa˝ znów by∏am bez mieszkania, pozwolono mi zamieszkaç w redakcji S∏ownika,
która mieÊci∏a si´ wówczas w kamienicy Fukiera na Rynku Starego Miasta na trzecim
pi´trze. By∏o mi tam bardzo dobrze wÊród pi´knych starych mebli, mog∏am u˝ywaç Êlicznà
sekreter´ z jasnego drewna z pulpitem, na którym mia∏am swoje maszynopisy. Spa∏am na
ogromnie wàskiej, d∏ugiej kanapie, liczàcej chyba ponad cztery metry ("jak na obra˝one
ma∏˝eƒstwo" jak mówiliÊmy). KiedyÊ nocowa∏a u mnie Janeczka Rutkowska i le˝àc na tej
kanapie nie styka∏yÊmy si´ nogami. Ta kanapa nale˝a∏a w koƒcu XVIII wieku do prezydenta Warszawy Ignacego Zakrzewskiego. Jego nazwiskiem nazwano po∏udniowà pierzej´
warszawskiego Rynku Starego Miasta.
Z w∏asnych rzeczy mia∏am gliniany wazon na kwiaty, który ustawia∏am na szczycie sekretery i - mój najwi´kszy skarb - radio "Pionier", kupiony na talon, który nie ∏atwo by∏o zdobyç.
Jurek Szanajca przez protekcj´ swego szkolnego kolegi, który by∏ wówczas jednym z
34
U Fukiera
wa˝nych dyrektorów MHD (Miejskiego Handlu Detalicznego - socjalistycznego koncernu
obejmujàcego ca∏y kraj) zdoby∏ taki talon i kupi∏ "Pioniera". By∏y wówczas "Pioniery" albo
w ciemnej, bakelitowej obudowie, albo w drewnianej, z jasnego drewna. Lepsze by∏y te w
obudowie drewnianej i moje radio by∏o w∏aÊnie takie. Ogromnie lubi∏am to radio, na którego
skali wypisane by∏y nie jak dziÊ, wy∏àcznie cyfry, ale nazwy stacji czy miejscowoÊci: Hilversum, Monte Carlo, Lwów, Warszawa, Paris, Marseille, Milano, Roma... S∏ucha∏am przez
to radio wielu wspania∏ych koncertów symfonicznych, w∏oskich i francuskich piosenek, najnowszych przebojów z Monte Carlo, a tak˝e BBC, "G∏osu Ameryki" i "Wolnej Europy",
które wprawdzie zag∏uszano, ale jakoÊ mo˝na by∏o ws∏uchaç si´ w zatajane przed polskim
spo∏eczeƒstwem wiadomoÊci.
DziÊ, gdy sklepy pe∏ne sà wszelakiego sprz´tu radiowo-telewizyjnego, trudno jest zrozumieç, jak wielkà radoÊcià dla mnie by∏o posiadanie tego radia. S∏u˝y∏o mi przez wiele lat, a
potem, gdy ju˝ jako ma∏˝eƒstwo kupiliÊmy sobie czeskie radio z adapterem, ofiarowaliÊmy
"Pioniera" naszej przyjació∏ce, malarce Teresie Mellerowicz Gella. Od wielu lat Teresa
mieszka obecnie w Stanach Zjednoczonych i nie sàdz´, aby zabra∏a ze sobà "Pioniera" pewnie je ofiarowa∏a z kolei komuÊ i nie jest wykluczone, ˝e to mocne jak czo∏g radio dalej
dzia∏a.
Tu zatrzymam si´ chwil´ przy samym S∏owniku, bo jego historia by∏a bardzo charakterystyczna dla tamtych, stalinowskich czasów.
Pomys∏ wydania tego S∏ownika by∏ o tyle wspania∏y, co od poczàtku zupe∏nie nierealny.
MyÊlano o stworzeniu monumentalnego dzie∏a - S∏ownika-encyklopedii sztuk plastycznych,
jakiego nigdy dotàd na Êwiecie nie wydano.
Pomys∏ wyszed∏ od Instytutu Sztuki (wówczas Paƒstwowego Instytutu Sztuki - PIS), Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego oraz wydawnictwa PIW (czyli Komitetu
Glücksmana).
Opracowanie jakiejkolwiek encyklopedii zabiera wiele lat ˝mudnej pracy, a bywa, ˝e i
kilkadziesiàt. Ale tym razem przyj´to terminy niewiarygodnie krótkie - jedno-dwuletnie.
Chyba nie zrobiono jakiegokolwiek kosztorysu wydatków na to ogromne przedsi´wzi´cie.
Prawdopodobnie wydanie S∏ownika umieszczono "w planie" i ju˝ nikt nie martwi∏ si´ o pieniàdze. W ten sam sposób rozpoczynano wielkie budowy na przyk∏ad szpitali, które nigdy
nie zosta∏y ukoƒczone.
S∏ownik mia∏ sk∏adaç si´ z dwóch cz´Êci. Pierwsza mia∏a objàç terminy i poj´cia w sztuce, architekturze i urbanistyce od prehistorii do czasów wspó∏czesnych, wraz ze sztukà
Dalekiego Wschodu, Islamu, Indii, a tak˝e sztukà ludowà, ikonografià "Êwieckà i kultowà",
kulturà artystycznà, materialnà, itd., itd.
Cz´Êç druga mia∏a objàç "dzie∏a i twórców" ze specjalnym uwzgl´dnieniem "nurtu realistycznego" zw∏aszcza w sztuce polskiej, rosyjskiej i narodów radzieckich.
Ca∏oÊç mia∏a byç opracowana "na gruncie naukowej metody materializmu dialektycznego
i historycznego" wychodzàc z za∏o˝eƒ "estetyki naukowej, rozwijajàcej si´ na gruncie leninowskiej teorii odbicia rzeczywistoÊci w sztuce".
Tom pierwszy mia∏ byç ukoƒczony w 1951 roku, tom drugi w 1954.
35
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Chyba w 1950 roku sporzàdzono spisy wielu tysi´cy hase∏, poproszono ponad 100 naukowców o opracowanie poszczególnych artyku∏ów. Nie ustalono jednak, zresztà Êwiadomie a bezsensownie, schematu hase∏, które co wi´cej (jako praca kolektywna) mia∏y byç nie
podpisane nazwiskiem autora i bez podania bibliografii - co niestety cz´sto jakoÊ zwalnia
autorów z jakiejkolwiek odpowiedzialnoÊci.
Brak wyraênego sprecyzowania zawartoÊci hase∏ sprawi∏, ˝e ka˝dy z autorów pisa∏ jak
chcia∏. Wtedy okaza∏o si´, ˝e konieczne jest powo∏anie redakcji, któraby zaj´∏a si´ ujednolicaniem, uzupe∏nianiem tekstów, a tak˝e wyszukiwaniem i zamawianiem ilustracji - fotografii i rysunków. Na naszà redakcj´ spad∏y wszystkie te obowiàzki, polegajàce cz´sto
na pisaniu od nowa jakiegoÊ has∏a, bo na przyk∏ad jakiÊ profesor, specjalista od sztuki
bizantyƒskiej w artykule "Sàd Ostateczny" lub "anio∏" ogranicza∏ si´ do omówienia tych
przedstawieƒ tylko w sztuce Bizancjum, gdy przecie˝ te wyobra˝enia spotyka si´ w sztuce
wszystkich wieków. Tak wyglàda∏y przewa˝nie sk∏adane w redakcji artyku∏y.
Naszym zadaniem by∏o te˝ przepisywanie gotowego ju˝ z uzupe∏nieniami has∏a na
maszynie, kilkakrotnie z pi´ciu kopiami na bibu∏ce (nie by∏o ksero!), aby ka˝demu z licznych cz∏onków Komitetu Redakcyjnego wr´czyç egzemplarz do dyskusji.
Przez wiele miesi´cy by∏yÊmy ob∏o˝one tysiàcem ksià˝ek, encyklopedii, s∏owników we
wszystkich j´zykach. Mnie powierzono dzia∏ ikonografii religijnej; w ca∏oÊci go redagowa∏am
i sama napisa∏am bardzo wiele artyku∏ów, z których ˝aden nigdy nie zosta∏ opublikowany.
Pami´tam jak w Nieborowie by∏y obrady ca∏ego gremium redakcyjnego i w czasie dyskusji
ktoÊ z dyskutantów za˝àda∏, abym w moim artykule "Chrystus" i "anio∏" doda∏a na poczàtku
definicj´, "bo za dwa lata nikt ju˝ nie b´dzie wiedzia∏ o kogo, czy o co chodzi". Nigdy nie
napisa∏am takiej definicji.
Niema∏o czasu poÊwi´cono w dyskusjach na ustalenie skrótów stosowanych w encyklopediach. Uznano, ˝e najs∏uszniej i najoszcz´dniej jest wprowadziç poczàtkowà liter´ has∏a:
zamiast np. za ka˝dym razem powtarzaç "zamek" czy "pa∏ac", zastàpiç je w haÊle poczàtkowà literà "z", lub "p". Pewne zamieszanie wprowadzi∏y has∏a "dzwon" i "kaplica". Nie
mo˝na by∏o bowiem zastosowaç skrótu "d" zamiast "dzwonu", bo w tekÊcie has∏a czyta∏o
si´ wówczas: "... kszta∏t d. zmienia∏ si´ w ciàgu wieków... rozró˝nia si´ d. koÊcielne, cmentarne... odmianà d. sà d. pasterskie, s∏ynnym d. jest d. Zygmunta w Krakowie". Podobnie by∏o ze skrótem "k" = kaplica "rozró˝nia si´ k. królewskie, klasztorne, cmentarne,
przydro˝ne...". Zdecydowano wówczas, ˝e zamiast "d" = dzwon da si´ skrót "dzw." (a
mo˝e dz.?), zaÊ "kaplic´" skróci si´ do "kap." (a mo˝e "kapl.").
Z tych nudnych posiedzeƒ pozosta∏ mi w pami´ci jedynie wierszyk, który na z∏o˝onej
karteczce z moim nazwiskiem przes∏a∏ mi z wielkà powagà przez stó∏ konferencyjny profesor Aleksander Gieysztor:
"Nie jest ˝adnà filozofià
zostaç Kossakowskà Zofià,
ale rzeczà jest trudniejszà
byç màdrzejszà, chocia˝ mniejszà."
Koƒczàc o S∏owniku. Z tej ca∏ej przeogromnej kilkuletniej pracy, z wydanych na nià pieni´dzy,
pozosta∏ do dziÊ jedynie "Zeszyt dyskusyjny" wydany w 1951 roku z okazji obrad I Kon-
36
U Fukiera
gresu Kultury Polskiej. Ca∏e szafy i skrzynie opracowanych ju˝ artyku∏ów, hase∏, ilustracji
w 1958 roku zosta∏y przekazane nie do PIW'u ale do PWN (Paƒstwowego Wydawnictwa
Naukowego), które specjalizowa∏o si´ w wydawaniu ró˝nych encyklopedii. Mam nadziej´,
˝e zebrany przez nas materia∏ przyda∏ si´ przy jakichÊ opracowaniach. W 1969 roku w
bardzo skrótowej formie wykorzysta∏ ten materia∏ Stefan Kozakiewicz w "S∏owniku terminologicznym sztuk pi´knych".
Przez te lata pracy nad S∏ownikiem nauczyliÊmy si´ wiele, gdy chodzi o wyra˝anie rzeczy
skomplikowanych w sposób jasny, o oszcz´dnoÊç s∏ów, podobnie jak to by∏o przy inwentaryzacji zabytków sztuki w terenie.
W redakcji S∏ownika zawiàza∏am bliskie przyjaênie przede wszystkim ze zmar∏à w 1996 r.
Bo˝enà Maszkowskà, z którà i potem wielokrotnie wspó∏pracowa∏am, a tak˝e z Marysià
Liczbiƒskà i Marià Lewickà oraz z nie˝yjàcymi ju˝ Basià Zieliƒskà-Szymanowskà i kierownikiem naszej redakcji Stefanem Kozakiewiczem.
Nied∏ugo mieszka∏am w staromiejskiej kamienicy Fukiera. Pewnego dnia dowiedzia∏am si´,
˝e musz´ si´ od zaraz wyprowadziç, gdy˝ naszà redakcj´ S∏ownika przeniesiono do gmachu Instytutu Sztuki na ulic´ D∏ugà. Lokal u Fukiera mia∏ zajàç, o ile pami´tam, Zwiàzek
Kompozytorów Polskich. Zabra∏am swój wazon, przeÊcierad∏o i koce i znowu zosta∏am bez
mieszkania.
W tym samym dniu dosta∏am niespodziewanie ogromny bukiet ró˝ z bilecikiem, na którym
by∏o nagryzmolone: "Trzeba mieç w∏asne kwiaty, nawet gdy si´ nie ma w∏asnego domu".
Te ró˝e i liÊcik by∏y od Jurka Szanajcy, mego przysz∏ego m´˝a. Wzruszy∏o mnie to ogromnie i do dziÊ zachowa∏am t´ sp∏owia∏à, po˝ó∏k∏à po latach karteczk´. DziÊ ju˝ nie pami´tam,
co zrobi∏am z kwiatami, bo wprawdzie mia∏am wazon, ale nie mia∏am gdzie go postawiç.
Moja sytuacja wiecznego tu∏acza sta∏a si´ nieznoÊna. Chodzi∏am po mieÊcie patrzàc z
zazdroÊcià w cudze okna. Sypia∏am "po kole˝ankach", codzieƒ gdzie indziej, goràczkowo
szuka∏am jakiegokolwiek sta∏ego locum. Wkrótce nadarzy∏a si´ mo˝liwoÊç zamieszkania u
pewnej staruszki. Ucieszy∏am si´ ogromnie. Wyobrazi∏am sobie jak o nià b´d´ dbaç, robiç
jej zakupy, przynosiç kwiaty, pomagaç we wszystkim, a mo˝e nawet czytaç jej wieczorami
poezje, które szczególnie lubi´... Mia∏am nadziej´, ˝e znajd´ tam swoje "miejsce na ziemi",
˝e to nie b´dzie znów jakiÊ wynaj´ty pokój z cudzymi sprz´tami - bo dom to sà ludzie i
w∏asne rzeczy, sprz´ty czy choçby przedmioty, do których si´ ma sentyment.
RzeczywistoÊç jednak okaza∏a si´ zupe∏nie inna. Gdy posz∏am do owej staruszki pod wskazany adres z czyjegoÊ polecenia, staruszka okaza∏a si´ zgorzknia∏à i podejrzliwà wiedêmà:
z góry oÊwiadczy∏a mi, ˝e pokoju mi nie wynajmie, bo si´ rozmyÊli∏a, bo z pewnoÊcià mam
zamiar jà wykorzystaç, usunàç z mieszkania, ˝e nie jest taka g∏upia, jak mi si´ zdaje...
Sta∏am pod drzwiami z bukietem niepotrzebnych kwiatów i ze ÊciÊni´tym sercem wysz∏am
przepraszajàc niemi∏à staruch´.
To by∏ zawód, który powsta∏ dlatego, ˝e wyobrazi∏am sobie przedwczeÊnie coÊ, co nie
istnia∏o w rzeczywistoÊci. Wyobrazi∏am sobie przemi∏à dobrà starà panià, która mo˝e
mog∏aby zastàpiç mi babk´, której nigdy nie zna∏am, której mog∏abym pomóc we wszystkim i wracaç po dniu pracy jak do prawdziwego domu. W istocie zasta∏am starà swarliwà
bab´, nieufnà i napastliwà. Mo˝e w ˝yciu spotka∏y jà jakieÊ krzywdy i oszukaƒstwa, a mo˝e
w ogóle mia∏a taki przykry charakter?
A przecie˝ niezas∏u˝onà przykroÊç tego spotkania pami´tam do dziÊ, choç to by∏o przed
kilkudziesi´ciu laty.
37
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Takie ˝yciowe nauki sk∏adajà si´ z czasem na doÊwiadczenie. Tym razem powinnam si´
by∏a nauczyç, by nigdy z góry nie wyobra˝aç sobie co b´dzie i jak b´dzie; rzeczywistoÊç
bowiem zawsze niemal przerasta wyobraêni´. I rzadko si´ zdarza, by by∏o lepiej, ni˝ sobie
wyobra˝amy.
Mimo tego przykrego doÊwiadczenia podobne sytuacje zdarza∏y mi si´ jeszcze po wielokroç. Na przyk∏ad gdy chcia∏am pomóc w niesieniu ci´˝kiego baga˝u pewnej starej kobiecie:
zosta∏am zwymyÊlana i posàdzona, ˝e z pewnoÊcià chc´ jej ten baga˝ ukraÊç. Trudno
jednak nauczyç si´ namys∏u, gdy odruchem spontanicznym chce si´ coÊ zrobiç bez przewidywania reakcji kogoÊ drugiego. Zdaje si´, ˝e by∏am doÊç t´pa w pojmowaniu tych elementarnych zasad post´powania z ludêmi.
Stryszek na Foksal. Nieborów
Rozwiàzanie mego problemu mieszkaniowego przysz∏o z zupe∏nie nieoczekiwanej strony.
Moja kole˝anka z Komitetu Glücksmana Janka WaÊniewska zaproponowa∏a mi zamieszkanie u niej. Mieszka∏a wraz z m´˝em Jerzym (póêniej wieloletnim redaktorem naczelnym
pisma "Projekt") przy ulicy Foksal 17 w podwórzu w oficynie domu Paƒstwowego Instytutu Wydawniczego na szóstym pi´trze. Sami mieli tylko jeden pokój z maleƒkà ciemnà
kuchenkà, do której przylega∏ mikroskopijny stryszek z okienkiem, wychodzàcym na dachy
domów, a dalej w g∏´bi na gmach Muzeum Narodowego i Muzeum Wojska.
Na tym stryszku zamieszka∏am i to by∏o najmilsze i najpi´kniejsze z moich dotychczasowych mieszkaƒ. MieÊci∏ si´ tu tapczan, dosuni´ty do okienka, w poprzek sta∏ kredens, w
którym mia∏am pó∏k´ na swoje rzeczy. ¸azienka by∏a na zewnàtrz w korytarzu, zamykana
na klucz, wspólna dla innych lokatorów szóstego pi´tra.
By∏am tu naprawd´ szcz´Êliwa. Mia∏am ze sobà kilka swoich ukochanych ksià˝ek, na
drewnianej belce powiesi∏am dziwnà mask´ Murzyna czy Murzynki. T´ mask´, a w∏aÊciwie
jej fragment, znalaz∏am kiedyÊ na wysypisku wyrzuconych, pobitych gipsów na dziedziƒcu
Muzeum Narodowego. Podobno by∏a to nie rzeêba, ale maska poÊmiertna, o czym
Êwiadczy∏y smugi poni˝ej zamkni´tych powiek, jakby po wazelinie, którà by∏y posmarowane rz´sy przed na∏o˝eniem gipsowej formy. Pomalowa∏am t´ mask´ na ˝ó∏to i ozdobi∏am
sznurkiem korali z kukurydzianych ziaren, które wyglàda∏y jak ˝ó∏te kapiàce ∏zy, z ty∏u maski zatkn´∏am kolb´ uschni´tej kukurydzy z szarawym pióropuszem liÊci. Ta ˝ó∏ta maska
towarzyszy∏a mi w wielu moich kolejnych mieszkaniach, a teraz wisi od lat u mego syna
Paw∏a w domu w Sokólu. Mia∏am te˝ na stryszku swoje Êwiàtki - Madonn´ z Dzieciàtkiem,
Êw. Jana Nepomucena i ma∏ego przykl´kajàcego anio∏ka. Wszystkie sà nadal u nas w
domu na Piwnej i opisz´ je jeszcze przy historii tego naszego mieszkania.
Na stryszku nie by∏o ani krzes∏a, ani sto∏u, tak wi´c przewa˝nie trzeba by∏o le˝eç na tapczanie, le˝àc pisaç, le˝àc czytaç, le˝àc patrzeç przez ma∏e okienko na Êwiat∏a miasta, na
ksi´˝yc, na gwiazdy. Ile˝ wieczorów przegada∏am z mymi ówczesnymi przyjació∏mi wpó∏
le˝àc na tapczanie, ostro˝nie pijàc kaw´ czy herbat´, by si´ nie rozla∏a na materac.
Dosta∏am od kogoÊ ma∏ego czarnego kotka. Ci, którzy majà czarne koty, nie wierzà w
zabobon o nieszcz´Êciu, gdy kot czarny przebiegnie drog´, bo musieliby ˝yç stale w przeczuciu tragedii. Mój kotek zabawnie zaczaja∏ si´ i nagle skaka∏, aby z∏apaç migoczàcy na
belce promieƒ s∏oneczny. Nazwa∏am go Marcelek, na pamiàtk´ Prousta, którego wówczas
czyta∏am. Niestety, gdy któregoÊ dnia powróci∏am do domu, nie zasta∏am Marcelka na
38
Stryszek na Foksal. Nieborów
stryszku. Musia∏ wypaÊç z szóstego pi´tra przez zawsze otwarte okienko. To by∏a moja
wina - jeÊli si´ ma jakieÊ zwierz´, psa, kota, kanarka czy Êwink´ morskà, trzeba umieç
przewidzieç, co si´ mo˝e wydarzyç. Bierze si´ bowiem za nie odpowiedzialnoÊç, tak jak
za w∏asne dziecko.
To by∏ jedyny kot, jakiego mia∏am w ˝yciu.
Przypominam sobie, ˝e wówczas gdy mieszka∏am na stryszku, umar∏ Stalin. Na wszystkich wystawach sklepowych ustawiono portrety Stalina, przybrane czernià ˝a∏obnego kiru.
Twarz Stalina patrza∏a z witryn sklepowych w otoczeniu butów, damskich staników z koronkà, guzików, torebek z kaszà. By∏ taki jeden sklep, chyba na Mokotowskiej, który wystawi∏ niezwyk∏y wizerunek Stalina. To by∏ obraz, taki, jakie widywa∏o si´ na odpustach, "iluzjonistyczny", z∏o˝ony z pionowych, specjalnie nachylonych szczeblinek: patrzàc na wprost
- by∏ portret Stalina, patrzàc z boku, Stalin znika∏, a pojawia∏ si´ portret brodatego Marksa,
zaÊ ze strony przeciwnej widzia∏o si´ podobizn´ rozczochranego Engelsa. Na odpustach
takie obrazy przedstawia∏y Matk´ Boskà z Dzieciàtkiem, Serce Jezusa i Êw. Józefa.
Wszystkie pisma, gazety, tygodniki i kwartalniki zape∏nia∏y wspomnienia o "Wielkim Wodzu", nawet te najbardziej naukowe, specjalistyczne publikacje musia∏y umieszczaç na
wst´pie ˝enujàce artyku∏y o rzekomym geniuszu Stalina. Pami´tam te˝, ˝e niektórzy ludzie
byli autentycznie wstrzàÊni´ci wiadomoÊcià o zgonie Stalina, nawet p∏akali jak po Êmierci
kogoÊ bliskiego. WÊród nich byli tak˝e literaci, poeci, malarze...
To mi przypomina, ˝e moja przyjació∏ka Janeczka Rutkowska (Szyszkowska) opowiada∏a
mi, ˝e kiedy umar∏ Stalin w 1953 roku, by∏a w∏aÊnie w Krakowie. Sz∏a Plantami w kierunku
Rynku. Nagle pojawi∏ si´ jak widmo tramwaj, na którym wznosi∏ si´ okryty kirem kolosalny
portret Stalina, otoczony migajàcymi si´ ˝aróweczkami i zawy∏y syreny. I wówczas wszyscy
przechodnie rzucili si´ w pop∏ochu do ucieczki, kryjàc si´ jak w czasie nalotu bombowego
po bramach, wpadali do sklepów. Nikt, jak to zaleci∏a w∏adza, nie stanà∏ na bacznoÊç,
m´˝czyêni nie zdj´li czapek. Janeczka nie uciek∏a, nie stan´∏a na bacznoÊç - sz∏a samotnie
oÊnie˝onymi wyludnionymi Plantami, opustosza∏ym Rynkiem, a syreny wy∏y nieprzerwanie,
zaÊ tramwaj sunà∏ wokó∏ Plantów majestatycznie i z∏owrogo, tam i z powrotem.
Musz´ tu wspomnieç, ˝e z okazji Êmierci Stalina wszystkie rozg∏oÊnie i radiow´z∏y nadawa∏y
przez kilka dni cudownà klasycznà muzyk´ - Bacha, Haendla, Mozarta, Szopena - zamiast
codziennej porcji pieÊni masowych i kapel ludowych.
WaÊniewscy byli przemi∏ymi gospodarzami i bardzo si´ z nimi zaprzyjaêni∏am. A przecie˝
Janka by∏a tylko mojà, niedawno poznanà kole˝ankà z Komitetu, a Jerzego w ogóle nie
zna∏am przedtem. Nigdy nie zapomn´ tego, ˝e mnie, w∏aÊciwie zupe∏nie obcej osobie, zaproponowali mieszkanie u siebie, nie majàc przecie˝ wielopokojowego domu. Byli dyskretni,
goÊcinni, serdeczni. Janka by∏a osobà pe∏nà wdzi´ku, delikatnoÊci i nieÊmia∏ej ufnoÊci.
Ciemne w∏osy mimo wysi∏ków mia∏a zawsze w jakimÊ artystycznym nie∏adzie, by∏a roztrzepana i zawsze tym zawstydzona. Pami´tam, ˝e cz´sto zostawia∏a klucz pod s∏omiankà
pod drzwiami, na których przywiesza∏a kartk´: "Klucz pod wyciera". Ten skrót "wyciera"
mia∏ zmyliç ewentualnych z∏odziei, którzy jej zdaniem, gdyby przyszli, nie byliby w stanie
zrozumieç tego przejrzystego szyfru. Ale z∏odzieje szcz´Êliwie nigdy nie zawitali na nasze
szóste pi´tro. Jerzy mia∏ sarkastyczny dowcip, za którym kry∏o si´ serdeczne ciep∏o. I z nim
zaprzyjaêni∏am si´, co zresztà przetrwa∏o wiele lat.
39
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
DziÊ oboje ju˝ nie ˝yjà, oboje umarli przedwczeÊnie. A ja nigdy nie zapomn´ ich serdecznej
goÊcinnoÊci, serca jakie mi okazali i tych miesi´cy mojego mieszkania na stryszku.
Ale nadesz∏a zima, a stryszek by∏ nieopalany, nie mia∏ pod∏ogi, przez deski pod dachem
wia∏o. Poniewa˝ prace na S∏ownikiem stawa∏y si´ coraz pilniejsze, zaproponowano naszej
redakcji wyjazd wraz z ca∏ym materia∏em i ksià˝kami do Nieborowa, z czego oczywiÊcie
skwapliwie skorzysta∏am.
Te zimowe miesiàce sp´dzone w Nieborowie by∏y dla nas okresem nies∏ychanie intensywnej pracy od rana do póêna w noc, ale te˝ i czasem pe∏nym radoÊci, niekiedy i zabawy,
psikusów i wielu ciekawych spotkaƒ.
Pa∏ac radziwi∏∏owski w Nieborowie by∏ oddzia∏em warszawskiego Muzeum Narodowego,
ale w cz´Êci nie muzealnej pe∏ni∏ rol´ domu pracy twórczej: przyje˝d˝ali tu wi´c ró˝ni
pisarze, poeci (tu Ga∏czyƒski napisa∏ swój poemat "Niobe", inspirowany dramatycznà
rzeêbà staro˝ytnà "G∏owa Niobe" ze zbiorów nieborowskich), uczeni, malarze i ówczeÊni
ministrowie i dostojnicy paƒstwowi. Tam pozna∏am mi´dzy innymi profesorów Leopolda
Infelda, Êwiatowej s∏awy fizyka, wspó∏pracownika Einsteina, Wac∏awa Sierpiƒskiego, znakomitego matematyka, architektów Bogdana Pniewskiego, Jana Zachwatowicza, Piotra
Biegaƒskiego, kompozytora Zygmunta Mycielskiego, Antoniego S∏onimskiego poet´ i wielu, wielu innych re˝yserów, malarzy, historyków i historyków sztuki. GoÊcie mieszkali w
pa∏acu w ró˝nych apartamentach, naszà Redakcj´ ulokowano w pawilonie oficyny na pierwszym pi´trze w ma∏ych mansardowych pokoikach goÊcinnych rozmieszczonych wzd∏u˝
korytarza. Mieszka∏yÊmy po dwie (ja oczywiÊcie z Bo˝enà Maszkowskà), w ka˝dym pokoju
by∏y Êliczne stare "dworskie" meble - drewniane ∏ó˝ka z wygi´tymi zag∏ówkami, kanapki
kryte kretonem angielskim w kwiaty, zwyk∏e drewniane sto∏y zawalone maszynopisami i
fotografiami, ∏adne stare krzes∏a.
W Nieborowie by∏ zwyczaj przynoszenia przez s∏u˝àcego Êniadaƒ do pokojów, co ogromnie sobie ceni∏yÊmy, pó∏przytomne rano po pracy do póêna w noc. Âniadanie przynoszono
na tacy i zostawiano w pokoju - przewa˝nie bia∏y ser i d˝em do chleba, herbata w dzbanku. Us∏ugiwa∏ nam pan Bednarek, dawny poczciarz radziw∏∏owski. By∏ malutki i zawsze
towarzyszy∏ mu piesek Sisio, który by∏ niezwyk∏ym skrzy˝owaniem boksera czy buldoga
z pekiƒczykiem. KiedyÊ profesor Walicki zapyta∏: "Panie Bednarek, dlaczego ten pies
si´ nazywa Sisio?" "˚eby, panie profesorze, dzieciom by∏o ∏atwiej wymawiaç" - odrzek∏
Bednarek.
Pan Bednarek lubi∏ sobie popiç i opowiada∏ nam, ˝e gdyby nie piesek Sisio, to któregoÊ zimowego wieczoru zamarz∏ by w Êniegu w rowie, gdzie wpad∏ wracajàc z gospody do domu,
zdaje si´ skr´cajàc nog´ w kostce. Sisio nie pozwoli∏ wielce sennemu panu Bednarkowi
zasnàç i sprowadzi∏ pomoc.
W naszym pawilonie nosi∏yÊmy wod´ do mycia w wielkich emaliowanych dzbankach z
kranu na koƒcu korytarza. My∏yÊmy si´ w zimnej wodzie w porcelanowych miednicach w
pokoju. Bo˝ena mia∏a ogromnà na kilkaset volt grza∏k´ i któregoÊ wieczoru postanowi∏a
podgrzaç t´ lodowatà wod´ w dzbanie; ale moc grza∏ki by∏a tak wielka, ˝e zgas∏y wszystkie
Êwiat∏a nie tylko w pawilonie i w pa∏acu, ale i w ca∏ej wsi... My∏yÊmy si´ wi´c nadal w zimnej
wodzie.
Pawilon, w którym mieszka∏yÊmy, zosta∏ po kilku latach przebudowany na komfortowe jak
40
Stryszek na Foksal. Nieborów
na owe czasy pokoje goÊcinne z ∏azienkami. Straci∏ jednak swój dawny wdzi´k starego
dworku. Dawne meble zastàpiono jednakowymi, nowymi wyrobami z paêdzierza z fabryki
mebli we W∏oc∏awku. Zapach paêdzierza przenika∏ Êciany i wyremontowany, elegancki korytarz, w którego koƒcu nie by∏o ju˝ kranu.
Obiady i kolacje jada∏o si´ w pa∏acu w sali jadalnej przy wspólnym stole. Sala by∏a ogromna, w "stylu w∏oskim". W Êciany wmurowano szeÊç widoków Wenecji w stylu Canaletta,
w jasnych stiukowych obramieniach. Po Êrodku sta∏ pi´kny osiemnastowieczny stó∏, gdy
taka by∏a potrzeba rozsuwany na 24 osoby. Ale gdy by∏o ma∏o goÊci, stó∏ by∏ okràg∏y, lub
owalny, a cz´Êci do jego powi´kszenia ustawiano pod Êcianami, jakby konsolowe sto∏y
przyÊcienne. Krzes∏a by∏y w typie angielskim Chippendale, jak zresztà wiele mebli nieborowskich.
Przy posi∏kach zachowane by∏y dawne zwyczaje obnoszenia pó∏misków. Us∏ugiwali dawni
lokaje radziwi∏∏owscy, pan Walenty i pan Gregory. Na pó∏miskach podawano zwykle kluski
z serem, jakieÊ makarony z sosem, kartofle do zsiad∏ego mleka itp., bo czasy by∏y ci´˝kie.
Ale by∏o to podawane z ca∏à atencjà i rytua∏em.
KiedyÊ któryÊ z goszczàcych w Nieborowie ministrów zapyta∏ schylajàcego si´ nad nim z
pó∏miskiem placków Walentego: "Po ile na ry∏o?", a Walentemu tylko nieznacznie zadrga∏a
r´ka i odpowiedzia∏ z uszanowaniem: "Po dwa, panie ministrze".
Przy stole nigdy nie rozmawiano o polityce, raczej o wydarzeniach kulturalnych, ró˝ne
anegdotki, czasem jakieÊ dowcipy.
Pami´tam ministra Modzelewskiego (ojca Karola, niegdyÊ opozycjonisty wi´zionego w
PRL, potem senatora RP), gdy przy stole z w∏asnego talerza karmi∏ swojego pieska, podobno szalenie rasowego, bez sierÊci, z przezroczystà niemal skórà, poprzez którà widaç by∏o
zielonkawo-lila wn´trznoÊci.
Do Nieborowa przyje˝d˝a∏ cz´sto Mietek Piprek, zdolny architekt i Êwietny rysownik,
stale coÊ szkicujàcy lub malujàcy na sztalugach. To by∏a zawsze jego wielka nami´tnoÊç.
Gdziekolwiek nie wyrusza∏ na wakacje, a jeêdzi∏ przewa˝nie pociàgiem, targa∏ ze sobà
wielkie bloki rysunkowe, farby i sztalugi oraz rower, w czym pomaga∏y mu jego ˝ona i
córka, a przeszkadza∏y dwa psy, ma∏e czarne pudliczki. Ogromnie dobry, z wielkim instynktem spo∏ecznym, by∏ zawsze troch´ jak du˝e dziecko, pe∏en naiwnoÊci i ufnoÊci, ale
jakoÊ odporny na wszelkie dramaty, których mu ˝ycie nie szcz´dzi∏o. DziÊ - po Êmierci swej
ukochanej pi´knej ˝ony Haliny, zresztà historyka sztuki (+1996) - ˝yje samotnie z córkà
Anià, nadal rysujàc i malujàc, organizuje wystawy swoich naprawd´ Êwietnych prac.
Tygodniami mieszka∏ w Nieborowie Maciej S∏omczyƒski, cz∏owiek szalenie dowcipny i o
wielkiej fantazji, znakomity t∏umacz m.in. Szekspira i "Ulissesa" Joyce'a, a jednoczeÊnie
"dla chleba" autor dobrych krymina∏ów pisanych pod pseudonimem Joe Alex. Przyje˝d˝a∏
z Krakowa ze swojà maszynà do pisania, aby pracowaç - mia∏ tu cisz´, spokój, obs∏ug´,
koszta pobytu by∏y Êmiesznie niskie. By∏ wówczas ˝onaty ze znanà re˝yserkà teatralnà
Lidià Zamkow, potem o˝eni∏ si´ z córkà wybitnego prawnika krakowskiego profesora
Grzybowskiego. Pami´tam, jak S∏omczyƒski w Nieborowie opowiada∏ nam, ˝e siedzàc w
wi´zieniu, ju˝ nie wiem w jakim, zrobi∏ sobie w celi radio... z chleba, które ponoç ∏apa∏o
wszystkie stacje! Te nonsensy opowiada∏ z najwi´kszà powagà i bardzo przekonywajàco.
41
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
W kilka lat póêniej przez jakiÊ czas S∏omczyƒski przemieszkiwa∏ w naszym domu na Piwnej, doje˝d˝ajàc z Krakowa. Ca∏e noce stuka∏ na maszynie. Czasem zaglàda∏am pukajàc
do jego pokoju i pyta∏am dla ˝artu, czy nie ma "czegoÊ bezwartoÊciowego" do poczytania
(mia∏am oczywiÊcie na myÊli któryÊ z pisanych przez niego krymina∏ów). Pewnego dnia
wr´czy∏ mi maszynopis swojej nowej powieÊci, w której inspektor milicji nosi∏ nazwisko "Kossakowski". Poniewa˝ bardzo protestowa∏am ku uciesze S∏omczyƒskiego, w koƒcu zmieni∏
nazwisko milicjanta na "Rokossowski".
Kustoszem pa∏acu nieborowskiego by∏ przez wiele lat pan dr Jan Wegner, autor monografii
Nieborowa i skrz´tny kronikarz ówczesnych wydarzeƒ nieborowskich. Zdaje mi si´, ˝e
prowadzi∏ jakàÊ ksi´g´ goÊci i rozmaitych zapisków, które z pewnoÊcià sà bardzo interesujàce, ale której nie znam.
Niekiedy, gdy czas nam na to pozwala∏, przychodziliÊmy do pi´knej nieborowskiej biblioteki
na kominek. Pod oknami sta∏y wielkie, stare siedemnastowieczne globusy, pochodzàce
z Wersalu, niegdyÊ nale˝àce do Ludwika XVIII - jeden by∏ mapà Nieba z wyobra˝onymi
ró˝nymi zwierz´tami, drugi - mapà Ziemi. Pod Êcianami sta∏y wysokie szafy biblioteczne
ze wspania∏ym ponoç ksi´gozbiorem, naprzeciw kominka by∏a ogromna, przepastna kanapa kryta czerwonym safianem, a nad kominkiem wisia∏ wielki portret kardyna∏a Micha∏a
Radziejowskiego, fundatora pa∏acu w Nieborowie. Walenty lub Gregory przynosili pot´˝ne
bierwiona suchego drzewa, przy trzaskajàcym ogniu s∏uchaliÊmy ciekawych opowieÊci profesora Lorentza, Gieysztora, Stanis∏awa Herbsta, Leopolda Infelda, czasem ˝ona profesora
Walickiego Êpiewa∏a niskim g∏osem jakieÊ stare rosyjskie piosenki. Niewiarygodny i odleg∏y
wydawa∏ si´ w tym nieborowskim pa∏acu szalejàcy tu˝ obok terror stalinowski.
Po obiedzie "dla zdrowia" robi∏yÊmy krótkie spacery po parku, najcz´Êciej wielkà alejà lipowà
do tzw. "aha", czyli do niewidocznej nawet w zimie fosy - to za∏o˝enie parkowe nazywa∏o
si´ "aha", poniewa˝ idàc alejà mia∏o si´ wra˝enie, ˝e ciàgnie si´ ona dalej, a tymczasem
stawa∏o si´ nagle nad niewidocznà do ostatniego kroku fosà i mówi∏o: "aha!". JeÊli dobrze pami´tam, takie rozplanowanie ogrodu by∏o cz´ste w XVIII wieku. Przebiega∏yÊmy
po Êniegu wzd∏u˝ licznych kana∏ów-stawów, latem pe∏nych p∏ywajàcych ∏ab´dzi, i zaraz,
nawdychawszy si´ Êwie˝ego powietrza, wraca∏yÊmy do pawilonu, aby znów zabraç si´ do
pracy nad S∏ownikiem.
Nasze prace mia∏y si´ ku koƒcowi, koƒczy∏a si´ te˝ zima, w parku zakwit∏y gwa∏townie ˝ó∏te
forsycje, i z nastaniem wiosny trzeba by∏o wracaç do Warszawy.
Przed wyjazdem do Nieborowa zostawi∏am na stryszku w kredensie na mojej pó∏ce, na
samym wierzchu ma∏y klejnocik-wisiorek na ∏aƒcuszku. Dosta∏am go od s´dziwej nauczycielki niemieckiego mego ojca, pani Antoniny Kibildis. Nie by∏ to specjalnie wartoÊciowy
wisiorek, ale mia∏ dla mnie wartoÊç sentymentalnà, a do tego pochodzi∏ z czasów ˝a∏oby
narodowej, gdy po upadku Powstania Styczniowego damy demonstracyjnie nie nosi∏y
z∏otych klejnotów, ale srebrne, zdobione czarnà emalià i jakimiÊ skromnymi kamieniami i
ma∏ymi pere∏kami.
Ale to by∏ czas siermi´˝nego stalinizmu i nikt w ogóle chyba nie nosi∏ klejnotów (mia∏am
wówczas zimowà sukienk´ z czarnego grubego sukna, przerobionà z ksi´˝ej sutanny). Tak
wi´c wisiorek zostawi∏am na stryszku, a˝eby moi gospodarze otwierajàc kredens, w którym
trzymali i swoje rzeczy nie pomyÊleli, ˝e go zabra∏am ze sobà, lub ukry∏am, po∏o˝y∏am go
na samym wierzchu na swojej pó∏ce. Takie by∏o moje zawi∏e rozumowanie, nadgorliwej a
42
Budownictwo i Architektura, Arkady
bezsensownej delikatnoÊci.
Tak wi´c wczesnà wiosnà wróci∏am z Nieborowa. Na Foksal w mieszkaniu WaÊniewskich
drzwi by∏y otwarte na oÊcie˝, k∏´bi∏y si´ ha∏aÊliwe t∏umy dobrze podpitych, zupe∏nie mi
obcych ludzi, drzwi na mój stryszek by∏y szeroko otwarte, a na moim tapczanie le˝a∏a
piramida okryç, p∏aszczy i kurtek, czapek i szalików. Nikt nie zwróci∏ na mnie uwagi, nikt
nie zauwa˝y∏, ˝e przysz∏am. Zapyta∏am kogoÊ z goÊci o Jank´ WaÊniewskà, bo wÊród tej
ci˝by nie dostrzeg∏am ani jej ani jej m´˝a Jerzego. "Nie ma jej - powiedzia∏ ktoÊ trzymajàc
niedopity kieliszek w d∏oni. - WaÊniewscy si´ rozeszli" - doda∏.
Nie mia∏am co tu d∏u˝ej robiç, zacz´∏am pakowaç swoje rzeczy, których doprawdy mia∏am
niewiele. Otworzy∏am kredens - mój wisiorek zniknà∏. Nie by∏o sensu w tym t∏umie pijanych,
przekrzykujàcych si´ ludzi pytaç, czy ktoÊ mo˝e przez nieuwag´ zabra∏ mój wisiorek.
I tak tym razem zosta∏am ukarana nie za mojà wyimaginowanà "delikatnoÊç", ale po prostu
za mojà w∏asnà g∏upot´ i lekkomyÊlnoÊç.
A przecie˝ mimo to w kilka lat póêniej, ju˝ na Piwnej, w podobny sposób straci∏am jedyny
z∏oty pierÊcionek z rubinowym oczkiem, który dosta∏am od mego m´˝a. Wreszcie doczekawszy si´ w∏asnego domu, uwa˝a∏am, ˝e wszystko tu mog´ trzymaç na wierzchu, ˝e
niczego nie musz´ chowaç, niczego ukrywaç. PierÊcionek le˝a∏ na toaletce w moim pokoju.
Tym razem z∏odziej by∏ znany - by∏a nim kilkunastoletnia dziewczynka, wnuczka dozorców
z naprzeciwka, która czasami mnie odwiedza∏a. Pewnego dnia, w czasie mojej nieobecnoÊci, zosta∏a wpuszczona do mieszkania przez Bo˝en´ Maszkowskà, która wówczas u
nas mieszka∏a. Dziewczynka chcia∏a poczekaç do mego powrotu, Bo˝ena zaj´∏a si´ swoimi
sprawami, ale po krótkim czasie dziewczynka oÊwiadczy∏a, ˝e jednak nie b´dzie czekaç,
˝e musi wracaç do dziadków.
Po kilku dniach zauwa˝y∏am brak pierÊcionka. Dziewczynka ju˝ nigdy mnie nie odwiedzi∏a.
Gdy w jakiÊ czas potem spotka∏am jà przypadkowo na ulicy, nie pytana o nic, nerwowo
powiedzia∏a: "To nie ja ukrad∏am pierÊcionek!" i uciek∏a.
By∏o mi nieopisanie przykro, bo polubi∏am dziewczynk´, ale znowu sama by∏am sobie winna. Nie wolno bowiem lekkomyÊlnie stwarzaç komukolwiek okazji, sytuacji, pokusy, której
tak ∏atwo mo˝na ulec - bo ludzie sà u∏omni i ∏atwo pokusom ulegajà. Przypomnia∏o mi to
lekkomyÊlny gest zaufania mojej siostry, gdy - o czym ju˝ pisa∏am - w czasie Powstania
powierzy∏a walizk´ z rodzinnà bi˝uterià obcej osobie - na chwil´, do potrzymania... Ale
moja siostra mia∏a wówczas kilkanaÊcie lat, ja zaÊ by∏am od dawna osobà doros∏à.
Budownictwo i Architektura, Arkady
Jesienià 1954 roku, po dwu latach pracy w Komitecie doktora Glücksmana, zosta∏am
redaktorem w wydawnictwie "Budownictwo i Architektura" na ulicy Mazowieckiej na rogu
Âwi´tokrzyskiej. Dyrektorem by∏ in˝ynier (architekt) Tadeusz Filipczak, z którym pierwsze
spotkanie pami´tam, bo siedzàc za biurkiem zrobi∏ na mnie wra˝enie bardzo wysokiego
pana. Gdy wsta∏ - okaza∏ si´ zaskakujàco niskim m´˝czyznà, w ka˝dym razie w stosunku
do mojego wyobra˝enia. Jeszcze kilka razy w ˝yciu mia∏am takie spotkania-wra˝enia z
osobami siedzàcymi. Tak na przyk∏ad, gdy po raz pierwszy zobaczy∏am (siedzàcà) w kawiarni w Kazimierzu zachwycajàco pi´knà Juli´ Berlinerbeau Wdowickà o wysmuk∏ej szyi i
twarzy Nefretete czy Kleopatry, tak˝e by∏am zaskoczona, ˝e jest to ma∏a drobna pani, zbyt
filigranowa do pora˝ajàcego, monumentalnego pi´kna jej g∏owy.
In˝ynier Filipczak by∏ mi∏ym, kulturalnym panem, dobrym wydawcà. Zginà∏ w kilka lat
póêniej w wypadku samochodowym.
43
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Bodaj pierwszà ksià˝kà, przy której pracowa∏am jako redaktor by∏o "Stare Miasto w Warszawie". W ksià˝ce tej obok licznych ilustracji fotograficznych Starego Miasta zrujnowanego niemal doszcz´tnie w 1944 roku, a w 10 lat póêniej z pietyzmem odbudowywanego,
do∏àczono plansze z planami (rzutami) staromiejskiej zabudowy, oraz - co by∏o najbardziej
interesujàce - rysunki fasad domów na uliczkach, zestawionych w dwa ciàgi, jeden nad
drugim: stanu przed zniszczeniem oraz stanu po odbudowie z graficznym zaznaczeniem
zniszczeƒ. Jest na tych planszach tak˝e ulica Piwna i nasz dom: w dachu sà tylko dwa
nasze okna, bo dopiero z czasem wybiliÊmy trzecie. W tej ksià˝ce znalaz∏am te˝ potwierdzenie, ˝e jedynym nie zburzonym domem w tej dzielnicy by∏a kamieniczka przy Nowomiejskiej 10, do której - o czym ju˝ pisa∏am - w koƒcu lat czterdziestych sz∏o si´ przez zwa∏y
nieuprzàtni´tych jeszcze gruzów, a gdzie mieszka∏a na poddaszu Basia Taƒska, a potem
w swym dziwnym mieszkaniu w podwórzu Janeczka Rutkowska (Szyszkowska).
T´ ksià˝k´ mam w swojej bibliotece.
Novum w mojej pracy redakcyjnej redakcyjnej by∏y bezpoÊrednie kontakty z autorami,
grafikami, fotografami i redaktorami technicznymi oraz mo˝liwoÊç pewnego wp∏ywu na ostateczny kszta∏t wydawanej ksià˝ki.
Pami´tam bal, chyba sylwestrowy, urzàdzony przez Wydawnictwo, bardzo socjalistycznoludowy, z brudnym barem w koƒcu wielkiej sali, ze stolikami, nakrytymi papierem czy szmacianym obrusem, z masà serpentyn k∏´biàcych si´ pod nogami i nieustannej muzyki z
wcià˝ tymi samymi piosenkami: "Cicha woda brzegi rwie" i "Ujrza∏am pierwszy siwy w∏os na
twojej skroni" (Êpiewanà przez Mart´ Mirskà). Nikt nie mia∏ balowej sukni, a moja torebka
by∏a cepeliowskim skórzanym workiem z zszytych kawa∏ków skóry. Ale taƒczyliÊmy do
rana.
DoÊç szybko wydawnictwo "Budownictwo i Architektura" po∏àczy∏o si´ z wydawnictwem
"Sztuka" tworzàc, istniejàce do dziÊ wydawnictwo "Arkady" na ulicy Sienkiewicza 14 na rogu
Marsza∏kowskiej w domu zwanym w Warszawie "Pod sedesami". Z mojego Wydawnictwa
powsta∏a redakcja Architektury.
To by∏ czas nadal stalinowski, pe∏en przymusowych prasówek, donosów, intryg i niewiele
z tych kilku lat chcia∏am pami´taç. Pozosta∏y tylko jakieÊ poszczególne obrazy, wra˝enie
jakichÊ ucià˝liwoÊci i osaczenia, jakieÊ zdumienia, jakieÊ codziennoÊci.
W czasie pracy w redakcjach roznoszono ohydnà herbat´ w szklankach, ciemnà jak atrament (podobno dodawano do niej sody). Na kaw´ ("po turecku" czyli zalewajk´) schodzi∏o
si´ do podziemia do sto∏ówki ze sto∏ami nakrytymi przetartà ceratà. KiedyÊ jakiÊ stary pan
urzàdza∏ tam swoje n-te urodziny dla kolegów. Zamówi∏ dla wszystkich kaw´ z fusami, a w
kawa∏ku papieru przyniós∏ ciasteczka-gwiazdki posypane cukrem. To by∏o niewypowiedzianie smutne i jakoÊ wzruszajàce.
W "Domu pod sedesami", wzniesionym ju˝ po wojnie wedle projektu architekta Bohdana
Lacherta, mia∏o swoje siedziby bardzo wiele instytucji i urz´dów. KiedyÊ rankiem po deszczu, w ponury wietrzny dzieƒ, zobaczy∏am przed wejÊciem stojàcà ci´˝arówk´, za∏adowanà
stosem teczek z aktami. Na szczycie sta∏ szarawy urz´dnik w czarnych zar´kawkach, takich jakie nosili biuraliÊci przed wojnà. Mia∏ wzniesione w gór´ ramiona w tragicznej gestykulacji: rozpaczliwie stara∏ si´ z∏apaç w powietrzu fruwajàce jak stado bia∏ych go∏´bi, porwane
44
Budownictwo i Architektura, Arkady
wichrem kartki, które chyboczàc si´ z boku na bok w koƒcu nieodwo∏alnie wpada∏y w ka∏u˝e
na jezdni. Po beznadziejnej walce, cz∏owiek zgi´tym ramieniem w zar´kawku ociera∏ czo∏o i
mokre kosmyki bezbarwnych w∏osów. Pora˝ka i rozpacz biurokraty.
Nasze Wydawnictwo mieÊci∏o si´ na szóstym pi´trze gmachu, do którego prowadzi∏y dwa
wejÊcia i dwie klatki schodowe z windami. Rano przed ka˝dà z dwóch wind sta∏a d∏uga kolejka czekajàcych pracowników i interesantów. Poniewa˝ lista obecnoÊci, którà trzeba by∏o
punktualnie podpisaç by∏a na górze u groênej personalnej, nie czekajàc wbiega∏am p´dem
po schodach. W po∏owie pi´ter dla odpoczynku przechodzi∏am korytarzem do drugiej klatki
schodowej. Drzwi wszystkich pokojów na korytarz by∏y pootwierane: kàtem oka widzia∏am
ludzi Êpiàcych pokotem na wielkich rajzbretach - to byli pracownicy architektonicznego biura projektów, którzy rozpoczynali prac´ o wpó∏ do szóstej rano! Zapewne zaraz po przyjÊciu
do pracy i podpisaniu listy obecnoÊci, niewyspani k∏adli si´ spaç, by potem - ko∏o ósmejdziewiàtej rano, wraz z pojawieniem si´ pierwszych interesantów zabraç si´ do roboty.
Nasza redakcja zajmowa∏a wielki pokój od Marsza∏kowskiej, z wieloma biurkami i rajzbretami. Oprócz redaktorów naukowych (jak ja), byli jeszcze redaktorzy stylistyczni (poloniÊci), redaktorzy techniczni, kreÊlarze (przewa˝nie m∏odzi architekci zaraz po studiach z
"przydzia∏em pracy").
W redakcji obowiàzywa∏a cisza: jeÊli si´ mówi∏o, to szeptem, rozmowy z autorami niekiedy
przeprowadza∏o si´ na ciemnym korytarzu, a czasem - za specjalnym pozwoleniem - w
którejÊ z pobliskich kawiarni.
Przepracowa∏am w Arkadach przesz∏o cztery lata (do koƒca 1958 roku). Praca by∏a
jednostajna, zawsze na termin, ale potem wydawanie ksià˝ki z∏o˝onej do druku trwa∏o
nieskoƒczenie d∏ugo, jak we wszystkich zresztà wydawnictwach w czasach socjalizmu.
Pami´tam jak po kilku latach w∏aÊnie Arkady wydawa∏y mojà ksià˝k´ o AuguÊcie Zamoyskim: z∏o˝y∏am jà latem 1969 roku, a ukaza∏a si´ w koƒcu 1974!
Z moich kolegów nie wszystkich dziÊ pami´tam. Przez jakiÊ czas kierownikiem redakcji by∏a
pani Renia Jurewicz: ma∏a, nadzwyczaj schludna i systematyczna osoba, zawsze starannie uczesana i ubrana. W czasie pracy w samo po∏udnie robi∏a sobie przerw´ na drugie
Êniadanie. To by∏ ca∏y rytua∏ - wyciera∏a Êciereczkà biurko, rozk∏ada∏a ukrytà w szufladzie
wyprasowanà serwetk´, stawia∏a po Êrodku czysty talerzyk, na którym k∏ad∏a kanapk´. Nie
tak jak inni, którzy szarpali z´bami kanapki z pó∏ rozwini´tego, wymi´tego papieru Êniadaniowego.
WÊród m∏odych architektów zapami´ta∏am przemi∏à i ∏adnà Stef´ Iliç, ˝on´ kruczow∏osego
Jugos∏owianina, który uciek∏ z Belgradu do Polski, gdy nasta∏y rzàdy Tito. Po kilku latach
Stefa z m´˝em i dzieçmi wyjechali jednak na sta∏e do Belgradu i straci∏am z nià kontakt.
Architektami byli te˝ pan Zdzis∏aw Dyduch i Jurek Kapalski, który ∏atwo doprowadza∏ mnie
swymi minami do nieopanowanego Êmiechu. Najbli˝sza by∏a mi weso∏a i zabawna Marta
Berezowska, z burzà pi´knych rudych w∏osów. Studiowa∏a architektur´ z moim m´˝em i
mojà siostrà Basià; ju˝ wiele lat temu wyjecha∏a do USA, raz chyba odwiedzi∏a Polsk´ i
odezwa∏a si´ do nas, ale potem kontakt si´ urwa∏.
W redakcji pracowa∏ te˝ pan Krukowicz, starszy wysoki pan, pochodzàcy z kresów, chyba
z Wileƒszczyzny. Opowiada∏ kiedyÊ, ˝e on dobrze wie, co to jest wybuch atomowy, bo
w czasie okupacji robi∏ "krówki" (cukierki) i ów gotujàcy si´ syrop wybuch∏ w garnku z
45
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
potwornym hukiem. Pracowa∏ te˝ z nami pan Gralewski stary redaktor techniczny, przedwojenny doÊwiadczony wydawca, który mia∏ zwyczaj mówienia w liczbie mnogiej. Na
przyk∏ad zwraca∏ si´ do mnie z zapytaniem: "Jak si´ dzisiaj czujemy?", czy "Co robiliÊmy w
niedziel´?", co mnie troch´ dra˝ni∏o, ale póêniej spotyka∏am wiele osób (w tym zw∏aszcza
lekarzy) mówiàcych w ten denerwujàcy sposób.
Spoza naszej redakcji zna∏am niewiele osób - jednà z nich by∏a Basia Szczucka. KiedyÊ z
Basià rozmawia∏am na korytarzu, gdy podszed∏ jeden z pracowników i powiedzia∏: "Panie
to chyba sà krewne?" Gdy zdziwi∏yÊmy si´, wyjaÊni∏: "Bo pani nazywa si´ Szczucka, a pani
- Kossakowska" (pomyli∏o mu si´ z Kossak-Szczuckà).
Osobistà sekretarkà generalnego sekretarza Wydawnictwa, pana Pietraszka, by∏a pani
Renia Drucka-Lubecka, sekretarka idealna, sumienna, punktualna. Ale pewnego dnia
pani Renia przysz∏a do pracy po jakichÊ imieninach, chrzcinach czy balu, skacowana i
niewyspana. Usiad∏a przy swoim biurku, ukry∏a g∏ow´ w zgi´tych ramionach i zapad∏a w
sen. Nagle do sekretariatu wszed∏ szef, pan Pietraszek. Zatrzyma∏ si´ zdumiony, "Co si´
sta∏o?" - zapyta∏, ale zobaczywszy, ˝e pani Renia Êpi w najlepsze pochrapujàc, zawo∏a∏
ostro: "Pani Reniu! tu jest praca!!" Pani Renia ani nie drgn´∏a. Pan Pietraszek wówczas
ju˝ krzyknà∏: "Pani Reniu! tu jest miejsce pracy!!" Wtedy pani Renia podnios∏a g∏ow´ i
powiedzia∏a, jak niegrzeczne przedrzeêniajàce si´ dziecko: "by-by-by!!" Nie wiem jak si´
skoƒczy∏a ta zdumiewajàca historia z wzorowà przez ca∏e lata pracownicà.
W okresie mej pracy w Arkadach pozna∏am wielu architektów, autorów ksià˝ek i artyku∏ów,
wydawanych przez nasze Wydawnictwo, wÊród nich Stanis∏awa ˚aryna, z którym bardzo
si´ zaprzyjaêni∏am, niektórych, jak profesorów Jana Zachwatowicza, Piotra Biegaƒskiego,
Bohdana Guerquin, Gerarda Cio∏ka, zna∏am ju˝ wczeÊniej z obozów studenckich w Sulejowie i w ¸aƒcucie, ze zjazdów czy kongresów historyków sztuki, a tak˝e z Nieborowa.
Wydawanie ksià˝ek w tym czasie by∏o procesem d∏ugotrwa∏ym, a efekty nie by∏y zachwycajàce.
Przygotowanie ksià˝ki w Wydawnictwie trwa∏o ogromnie d∏ugo: ka˝dy z∏o˝ony maszynopis
ksià˝ki opiniowa∏o dwóch recenzentów z zewnàtrz, ka˝da ksià˝kowa pozycja mia∏a redaktora naukowego, potem stylist´, potem redaktora technicznego i grafika - i tak rozk∏ada∏o
si´ odpowiedzialnoÊç za ewentualne b∏´dy czy niedopatrzenia na ramiona wielu osób poza
autorem.
W drukarniach zawsze brakowa∏o papieru, ilustracje by∏y marne, bo przewa˝nie drukowane na z∏ym papierze. S∏ucha∏o si´ jak bajek o wspania∏ych wydawnictwach zachodnich,
w których ksià˝ki ukazywa∏y si´ w niewiarygodnie szybkich terminach. OglàdaliÊmy te
wydawnictwa w ksi´garniach i przy okazji Targów Ksià˝ki. Cudowne reprodukcje, pi´kna
czcionka, wspania∏y papier...
Pami´tam, jak raz by∏am na Targach Ksià˝ki, które wówczas odbywa∏y si´ w Poznaniu,
wys∏ana przez Wydawnictwo. Zagraniczni kontrahenci i wystawcy pytali mnie, dlaczego
pisma Marksa, Engelsa i Stalina sà drukowane na kredowym papierze, a ksià˝ki i czasopisma poÊwi´cone sztuce - na "gazetowym"? Ale nawet wtedy, gdy u˝ywano w Polsce
do druku "kredy", ilustracje by∏y szare, kolorowe reprodukcje mia∏y ohydne, nieprawdziwe
kolory.
Farby by∏y w z∏ym gatunku, a maszyny w drukarniach przestarza∏e i niesprawne. Do tego
drukarnie przez ca∏e lata by∏y "akcydensowe", co oznacza∏o, ˝e w ka˝dej chwili mog∏o
46
Budownictwo i Architektura, Arkady
przyjÊç zlecenie z Komitetu Centralnego Partii i wówczas nale˝a∏o od∏o˝yç wszystkie inne,
nawet zacz´te prace, aby wykonaç zlecenie. Wszystko by∏o "z przydzia∏u" i papier i drukarnia, wszystko musia∏o byç umieszczone "w planie". Tote˝ druk trwa∏ nieskoƒczenie d∏ugo
- czy to czasopisma, czy ksià˝ki mia∏y "poÊlizgi" wielomiesi´czne a nawet wieloletnie.
W trakcie korekt, których by∏o kilka, ca∏y materia∏ "po prze∏amaniu" wraz z ilustracjami,
sk∏ada∏o si´ w Cenzurze. W naszych ksià˝kach czy czasopismach, przewa˝nie historycznych, ingerencje cenzury nie by∏y tak liczne, jak w prasie codziennej, tygodnikach czy w
dzie∏ach literackich. WykreÊlano nam przede wszystkim pozycje bibliograficzne, sprawdzano pod kàtem politycznym przypisy. T´piono zw∏aszcza te cytowane pozycje, których
miejscem wydania by∏ "Breslau" czy "Leipzig", zmieniajàc je z regu∏y na "Wroc∏aw" czy
"Lipsk" wbrew prawid∏owemu zapisowi bibliograficznemu. Podobnie ingerowano w nazwy
miast, nale˝àcych niegdyÊ do Polski, jak Wilno czy Lwów, a Petersburg zmieniano na
Leningrad.
Ingerencje cenzury dotyczy∏y te˝ nazwisk autorów, którzy byli w nie∏asce, nazwisk historycznych "na indeksie", jak na przyk∏ad Pi∏sudski czy Anders. Cenzura robi∏a spustoszenie
zw∏aszcza w wydawnictwach encyklopedycznych, gdzie albo pomijano jakieÊ has∏o, jak na
przyk∏ad w "Encyklopedii II wojny Êwiatowej", w której pomini´to nazwisko genera∏a Andersa, ale dano nieskoƒczonà iloÊç genera∏ów radzieckich i "bohaterów Zwiàzku Radzieckiego". Wspó∏pracowa∏am przez jakiÊ czas z Encyklopedià PWN, gdzie m.in. warunkiem
umieszczenia poety Czes∏awa Mi∏osza by∏o zaznaczenie, ˝e zerwa∏ z krajem i osiad∏ na
emigracji, jakby to by∏o najwa˝niejsze. W przypisach czy bibliografii wszelkich wydawnictw
zwracano bacznà uwag´ na cytowanie "Kultury": czy to nasza "Kultura", wydawana w kraju, czy mo˝e "Kultura" paryska Giedroycia, której nie wolno by∏o pod ˝adnym pozorem
cytowaç. Ja w mojej ksià˝ce o Zamoyskim cytujàc "Kultur´" (paryskà) podawa∏am tylko rok
i numer, bez miejsca wydania i w ten chytry sposób uda∏o mi si´ zmyliç cenzur´.
Cenzura by∏a dok∏adna i czujna. Mieli oni swój spis alfabetyczny poj´ç, nazw, nazwisk
i miejscowoÊci oraz niektórych dat, i nie∏atwo by∏o przekonaç cenzora do rezygnacji ze
skreÊleƒ. Ów spis cenzorski by∏ stale aktualizowany, uzupe∏niany, niektóre pozycje po jakimÊ czasie "zwalniano" i mo˝na je by∏o wymieniaç w druku. Mo˝na te˝ by∏o liczyç niekiedy
na nieuwag´ cenzora, co mi si´ zdarzy∏o przy korekcie artyku∏u w "Biuletynie Historii Sztuki" na temat rzeêby wileƒskiej, gdzie by∏ wymieniony m.in. pomnik Józefa Pi∏sudskiego:
cenzor bezapelacyjnie skreÊli∏ nazwisko Marsza∏ka w tekÊcie, ale zostawi∏, ku mojej uciesze, w podpisie pod ilustracjà!
Cenzura PRL-owska by∏a czujniejsza, ni˝ ta w cesarskich czasach. Mam w swojej bibliotece ksià˝k´ z poczàtku stulecia (1902-1903). Na grzbiecie oprawy wypisano z∏otymi literami "OFIARA" i poni˝ej "NA MANOWCACH". W Êrodku jest karta tytu∏owa owej powieÊci
A. Lichtenberga "Ofiara", liczàcej 176 stron, potem jest nast´pna karta tytu∏owa romansu
niejakiej Baronowej Suttner pt. "High Life" i zamiast owej powieÊci wydrukowano niewàtpliwie nielegalny tekst informujàcy o celach i dzia∏alnoÊci Stronnictwa DemokratycznoNarodowego (stron 32), poczem jest nast´pna karta tytu∏owa powieÊci Jonasza Lie "Na
manowcach", liczàcej 72 strony. Na odwrociach ka˝dej ze stron tytu∏owych jest rosyjski
napis z zezwoleniem na druk.
To w czasach cenzury PRL nie by∏oby mo˝liwe, zbyt wiele osób by∏o odpowiedzialnych
za wydrukowanie i zawsze mo˝na by∏o znaleêç winnego. Zdecydowano si´ wi´c, jak wia-
47
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
domo, na drukowanie zakazanej literatury w tzw. drugim obiegu.
W "moich" czasach ka˝da ksià˝ka czy czasopismo by∏y obowiàzkowo przesy∏ane gratisowo do "ró˝nych wa˝nych osób". Na poczàtku czy na koƒcu ka˝dego wydrukowanego
wydawnictwa by∏ podany nak∏ad: na przyk∏ad "Nak∏ad 5000 + 135 egzemplarzy", lub
"Nak∏ad 3700 + 300 egzemplarzy". Te tajemnicze "+135" lub "+300" to by∏y egzemplarze
gratisowe, z czego 20 lub 25 by∏o egzemplarzy autorskich, jeden do cenzury, dwa recenzyjne, kilka redakcyjnych, kilka czy kilkanaÊcie do bibliotek - a reszta by∏a przesy∏ana do
ró˝nych sekretarzy partii, ministrów i innych wy˝szych urz´dników, którzy w ten sposób
powi´kszali za darmo swoje biblioteki i mieli ksià˝ki "na prezenty". Zdarza∏o si´ cz´sto, ˝e
zanim ksià˝ka znalaz∏a si´ w ksi´garniach, mo˝na jà by∏o ju˝ kupiç w antykwariacie, bo tak
du˝o ró˝ni dostojnicy dostawali ksià˝ek, ˝e cz´sto je po prostu sprzedawali.
Ulica Bracka
W 1954 roku mieszka∏am na Brackiej 23 w starej, istniejàcej do dziÊ kamienicy czynszowej
ko∏o dawnego Domu Braci Jab∏kowskich. Mieszkanie nale˝a∏o do pani Zofii Wierzbickiej.
Zna∏am jà jeszcze z czasów mojego dzieciƒstwa, z wakacji w ciechanowskiem. Do niej
nale˝a∏ majàtek ˚ochy z modrzewiowym dworem. Wyrzucona przez Niemców z majàtku
owdowia∏a pani Wierzbicka, straci∏a starszego syna Karola w Powstaniu Warszawskim,
drugi syn, Tadeusz, by∏ od wojny zagranicà - Êpiewa∏ w Operze w Brukseli.
Pani Wierzbicka by∏a osobà wielkiej urody, majestatyczna, bardzo t´ga pani o szpakowatych pi´knych w∏osach, starannie upi´tych szpilkami z ty∏u g∏owy, zawsze wsparta na
lasce, surowa, w∏adcza. By∏a ciotkà mojej kole˝anki szkolnej, Kasi Kujawskiej i przez nià
w∏aÊnie to mieszkanie znalaz∏am. Komorne p∏aci∏yÊmy po po∏owie z Kasià.
To by∏o wielkie, ciemne i ponure, przedwojenne mieszkanie na pierwszym pi´trze, z oknami wychodzàcymi na drugie podwórko-studni´. Pierwsze podwórko ju˝ nie istnia∏o, bo
domy od frontu zosta∏y doszcz´tnie zburzone w czasie Powstania 1944 roku. Schody, o
ile pami´tam, by∏y marmurowe, wyÊlizgane i pop´kane, por´cze z balustradà z ci´˝kiego
kutego ˝elaza w pi´kne ornamenty; brakowa∏o wielu fragmentów. KiedyÊ znalaz∏am kawa∏
urwanej balustrady, zabra∏am i u˝ywa∏am jak przycisk do papierów. Chyba jest teraz u
mego syna Paw∏a.
Jak wiele starych mieszkaƒ mieszkanie na Brackiej mia∏o kszta∏t litery L, sk∏ada∏o si´ z
d∏ugiego, ciemnego korytarza, na którego kraƒcu po lewej by∏a kuchnia, naprzeciw drzwi
wejÊciowych by∏ nasz pokój z Kasià, na drugim kraƒcu korytarza-przedpokoju by∏o wejÊcie
do wielkiego naro˝nego salonu. Tam za przepierzeniem z szaf i zas∏on mieszka∏a Marysia Kujawska, kuzynka Kasi, która co jakiÊ czas urzàdza∏a dla swoich przyjació∏ bryd˝a.
Wzd∏u˝ tego salonu trzeba by∏o przejÊç, by dojÊç do ∏azienki. Na samym koƒcu korytarzyka ko∏o ∏azienki by∏ pokój pani Wierzbickiej. Ten du˝y pokój szczelnie wype∏nia∏y meble,
wisia∏y jakieÊ obrazy i mnóstwo rodzinnych fotografii w ramkach. Najwi´cej by∏o fotografii
Tadeusza Wierzbickiego we wspania∏ych kostiumach w s∏ynnych rolach operowych. By∏
wysokim, bardzo przystojnym m´˝czyznà.
Nie pami´tam, czy by∏y jeszcze inne pokoje.
Panià Wierzbickà odwiedza∏o bardzo wiele osób. JeÊli by∏yÊmy z Kasià w domu otwiera∏yÊmy
48
Ulica Bracka
im drzwi wejÊciowe. By∏y to przewa˝nie m∏ode panie, który przychodzi∏y po rad´ z jakimiÊ
swoimi tajemniczymi k∏opotami, a to bo rozchodzi∏y si´ z m´˝ami, a to w∏aÊnie wychodzi∏y
zamà˝, a to mia∏y jakieÊ inne trudnoÊci. Pani Wierzbicka by∏a ich ostojà, radzi∏a, wskazywa∏a
rozwiàzanie z niewyczerpanej skarbnicy swojego doÊwiadczenia i màdroÊci.
Opowiadano mi, ˝e po roku 1956, gdy ju˝ pozwalano wyje˝d˝aç zagranic´, pani Wierzbicka wybra∏a si´ do Brukseli do swego syna. Bardzo starannie przygotowa∏a si´ do tej
wizyty - mo˝e myÊla∏a, ˝e zostanie na zawsze u syna, doÊç, ˝e w Warszawie wyda∏a
wszelkie konieczne dyspozycje dotyczàce mieszkania i innych spraw. Poniewa˝ chorowa∏a
na kr´gos∏up, w samolocie zainstalowano jej specjalny fotel. Powróci∏a z Brukseli szybciej, ni˝ si´ spodziewano. Widaç nie u∏o˝y∏o si´ jej w tych nowych warunkach, mo˝e, zbyt
zawsze samodzielna, nie widzia∏a mo˝liwoÊci znalezienia si´ w "cudzym domu". Nigdy na
ten temat nie mówi∏a. Powróci∏a do siebie na Brackà.
Pani Wierzbicka, dziedziczka ˚och, ju˝ od dawna nie ˝yje. Kilka lat temu umar∏ tak˝e jej
syn Tadeusz, który kaza∏ si´ pochowaç w kraju. Mia∏ dzieci i wnuki; mo˝e któreÊ z nich
powróci po latach do ˚och w powiecie ciechanowskim?
Nasz pokój z Kasià mia∏ dwa wysokie okna, po Êrodku sta∏ nieu˝ywany fortepian, pod Êcianami - nasze ∏ó˝ka. Na zmian´ pali∏yÊmy w kaflowym piecu w´glem i mia∏em w´glowym,
które z nieuniknionym ha∏asem nabiera∏o si´ szufelkà z metalowych wiader. Jada∏yÊmy
chyba na mieÊcie, bo nie pami´tam, ˝ebyÊmy coÊ gotowa∏y w kuchni. Kasia mia∏a ju˝
ukoƒczonà psychologi´ czy pedagogik´ w Poznaniu, teraz w Warszawie z kolei studiowa∏a
medycyn´. By∏a bardzo przepracowana, uczy∏a si´ ca∏ymi nocami, zasypia∏a nad ksià˝kà
czy notatkami w najbardziej nieodpowiednich momentach: a to w wannie, gdzie o ma∏o co
nie utopi∏a si´, a to ju˝ w ∏ó˝ku przy maleƒkiej lampce, która wywróci∏a si´ na poduszk´
wypalajàc w niej wielkà dziur´. Ta dziura wyglàda∏a jak opuszczone ptasie gniazdo ze
zw´glonym puchem pierza.
Nocà, gdy ksi´˝yc bia∏ym blaskiem wdziera∏ si´ do naszego pokoju, nagle budzàc si´
widzia∏am na czarnym fortepianie stojàcy bia∏y sznurowany gorset Kasi, jak w jakimÊ surrealistycznym obrazie (Kasia mia∏a powa˝ne k∏opoty z kr´gos∏upem).
Saska K´pa
12 stycznia 1955 roku wysz∏am za mà˝ za Jurka Szanajc´, studenta architektury. Nie
mia∏am ani bia∏ej sukni, ani koronkowego welonu, jak niegdyÊ moja prababka, babka i
matka. Mój cywilny Êlub by∏ w Urz´dzie Stanu Cywilnego w dawnym pa∏acu Branickich na
Nowym Âwiecie, vis l vis dawnego pa∏acu Kossakowskich - i to by∏y chyba jedyne skojarzenia z dawno minionymi czasami.
Tego dnia pracowa∏am normalnie i tylko zwolni∏am si´ nieco wczeÊniej "dla za∏atwienia
spraw osobistych". By∏am ubrana w codziennà, ciemno granatowà garsonk´ w fioletowà
kratk´ i w bia∏à bluzk´. Naszymi Êwiadkami byli Ela i Bogdan Moszoro. Mama nie przysz∏a,
bo nie uznawa∏a Êlubów cywilnych, ojciec si´ spóêni∏, by∏ bez krawata, przybieg∏ prosto
z jakiejÊ operacji, którà przeprowadza∏ w klinice na Litewskiej. Dosta∏am od niego 100
z∏otych, które wystarczy∏y na kaw´ z Moszorami w "Bristolu", dokàd pojechaliÊmy autobusem "100", zaliczajàc w ten sposób naszà podró˝ poÊlubnà.
Ten dzieƒ nie zapisa∏ si´ w mojej pami´ci niczym szczególnym, poza jedynym prezentem
Êlubnym, jaki dostaliÊmy od przyjaciela Jurka Piotra Nagabczyƒskiego: ma∏ego, rudego
szczeniaka-setera.
49
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Nie zrobiono nam ˝adnego Êlubnego zdj´cia. Ale prawd´ mówiàc nigdy nie mia∏am tzw.
pamiàtkowych, okolicznoÊciowych fotografii: ani w niemowl´ctwie (le˝àc nago na brzuszku
na bia∏ym futrze!), ani z chrzcin, ani z Pierwszej Komunii Êw., ani zdj´ç "ca∏ej klasy" w szkole, ani zbiorowej fotografii maturalnej.
Wieczorem tego˝ dnia ojciec mego Êwie˝o poÊlubionego m´˝a zaprosi∏ nas do swego domu
na Czeskà, gdzie mieszka∏ ze swojà drugà ˝onà, Igà oraz dwiema staruszkami - swojà
matkà (babkà Jurka) i matkà Igi. Na tej ma∏ej kolacji by∏ te˝ brat Jurka, Roman ze swojà
pierwszà ˝onà, której zupe∏nie nie pami´tam, a z którà zresztà wkrótce si´ rozszed∏.
Obarczona kompleksem nieistniejàcej babki, znów wyobrazi∏am sobie radoÊnie, ˝e odtàd b´dà mia∏a dwie, nowe babki. Ale ju˝ przy tej kolacji okaza∏o si´, ˝e s´dziwa babka
Jurka cierpi na tak silnà skleroz´, ˝e nie bardzo dosz∏o do niej, ˝e jestem ˝onà jej wnuka,
wcià˝ pyta∏a kim jestem, skàd si´ tu wzi´∏am. By∏a maleƒkà, szczup∏à starowinkà i bardzo
˝a∏owa∏am, ˝e chyba nie uda mi si´ z nià zaprzyjaêniç. Druga stara pani by∏a mrukliwa i nie
robi∏a wra˝enia sympatycznej. Za to ojciec Jurka by∏ cz∏owiekiem uroczym, pe∏nym ciep∏a,
delikatnoÊci i dobroci, a brat Jurka Roman, zabawny i dowcipny, od tego dnia sta∏ si´ dla
mnie na zawsze cz∏owiekiem ogromnie bliskim, choç mieszka∏ poza Warszawà.
Po Êlubie jeszcze przez jakiÊ czas mieszka∏am na Brackiej. W koƒcu przeprowadzi∏am si´
na Czeskà, gdzie w gara˝u mieszka∏ mój mà˝.
WÊród licznych moich mieszkaƒ, willa na Czeskiej jest wa˝na przede wszystkim dlatego,
˝e w dzieciƒstwie, jeszcze przed wojnà, by∏a przez kilka lat domem rodzinnym mego m´˝a
Jurka, który tu mieszka∏ ze swoim stryjem i babkà.
Zbudowana nied∏ugo przed wojnà przez stryja Jurka, Józefa Szanajc´, Êwietnego architekta, który zginà∏ w 1939 roku, by∏a willà trzypi´trowà, szeregowà, bardzo wàskà. (Józef
Szanajca wszed∏ do historii architektury m.in. jako wspó∏za∏o˝yciel awangardowej grupy
"Praesens", zwyci´zca wielu konkursów architektonicznych i realizacji m.in. na ˚oliborzu,
np. zabudowa placu Inwalidów, i na Saskiej K´pie, np. s∏ynna willa Bohdana Lacherta
na ulicy Katowickiej. Jego nazwiskiem nazwano ulic´ na Pradze, a portretowa g∏owa w
bràzie d∏uta jego przyjaciela Bohdana Lacherta sta∏a do niedawna u wylotu tej ulicy na rogu
Jagielloƒskiej: zosta∏a skradziona przez jakichÊ chuliganów-z∏odziei).
Na parterze willi na Czeskiej mieÊci∏ si´ gara˝ (na samochód stryja marki "Tatra") z wrotami
wyjazdowymi, wejÊcie do sionki ma∏ego hallu, oÊwietlonego ma∏ym okienkiem. Stàd by∏y
drzwi do piwnicy-sutereny, drugie drzwi wiod∏y do gara˝u, a po kilku stopniach wchodzi∏o
si´ na wàskà klatk´ schodowà. Tu by∏y oszklone drzwi do dwupoziomowego pokoju jadalnego; poziomy ∏àczy∏y pi´knie zaprojektowane schody przyÊcienne z por´czà, a oddziela∏a
zas∏ona z sieci rybackiej o wielkich okach. W dolnej, wàskiej cz´Êci sta∏y fotele ko∏o nigdy
nie u˝ywanego, podobno dymiàcego kominka. Âciany na ca∏à niemal wysokoÊç dwu kondygnacji wype∏nia∏y wielkie okna tarasowe na ca∏à szerokoÊç domu; stàd by∏o wejÊcie na
kamienny taras i po kilku schodkach zejÊcie do ma∏ego ogródka tak˝e szerokoÊci domu,
oddzielonego od sàsiednich posesji murkami.
W górnej cz´Êci jadalni sta∏ du˝y stó∏ z niklowanych rur z grubym marmurowym blatem.
Maleƒkie okienko z rozsuwanymi szybkami, ukryte w szafce przyÊciennej, ∏àczy∏o jadalni´
z kuchenkà.
Z klatki schodowej na wysokoÊci pierwszego pi´tra by∏y drzwi do górnej cz´Êci jadalni,
50
Saska K´pa
drugie drzwi by∏y od kuchenki z oknem na ulic´, trzecie drzwi obok wiod∏y do ∏azienkis∏u˝bówki z oknem, czwarte - do ubikacji.
Wy˝ej klatka schodowa prowadzi∏a na drugie pi´tro do dwupokojowego apartamentu z
luksusowo wykoƒczonà ∏azienkà i ubikacjà. Tu w∏aÊnie w jednym z pokojów mieszka∏ przed
wojnà Jurek ze swojà babcià, w drugim zaÊ jego stryj.
Na najwy˝szym, trzecim pi´trze by∏a wielka pracownia architektoniczna stryja Jurka, z
∏azienkà i tarasem od strony ogródka.
Gdy zamieszka∏am na Czeskiej, dwupoziomowy pokój jadalny zajmowa∏ ojciec Jurka z Igà
i jej matkà: z obu stron du˝ego sto∏u z marmurowym blatem wciÊni´to dosuni´te do Êciany
dwa tapczaniki i oszklonà szafk´ z porcelanà. Wokó∏ sto∏u sta∏y jeszcze krzes∏a, nie∏atwo
wi´c by∏o si´ tu poruszaç.
W maleƒkiej ∏azience-s∏u˝bówce z wannà zakrywanà podnoszonà metalowà siatkà materacowà, spa∏a babcia Jurka, tak jak przed wojnà s∏u˝àca-kucharka stryja.
Pozosta∏e pi´tra zajmowali lokatorzy, którzy wyrobili sobie na zajmowane przez nich pokoje
kwaterunek: pani Kosmólska, architekt z s´dziwà matkà na drugim pi´trze, pani Or∏o˝eƒska
z córkà Ewà, studentkà architektury na samej górze.
Jurek i ja zamieszkaliÊmy w gara˝u, cieszàc si´, ˝e nie mamy samochodu (bo gdzie byÊmy
mieszkali? nawiasem mówiàc, gdy ju˝ mieliÊmy samochód, nigdy nie mieliÊmy gara˝u).
Nasz gara˝ nie mia∏ okna, pod∏oga by∏a betonowa, szcz´Êciem by∏ ma∏y kaloryfer - dom
mia∏ w piwnicy w∏asnà kot∏owni´, w której zimà o Êwicie ojciec Jurka rozpala∏ koksem i
mia∏em w´glowym. W poprzek gara˝u, zas∏aniajàc drzwi wjazdowe, sta∏y, zwrócone plecami jakieÊ szafy na ubrania. Wzd∏u˝ tych szaf, od strony ich pleców, sta∏ ma∏y tapczanik,
na którym sypia∏ nasz pies. Za szafami sta∏ motor NSU, wspólna w∏asnoÊç mego m´˝a i
jego przyjaciela Jurka Chudzika, architekta, który tu mieszka∏ zanim ja si´ sprowadzi∏am.
Tym motorem jeêdziliÊmy na wycieczki po ca∏ej Polsce - od Rzeszowa po Zakopane. W
rogu gara˝u sta∏o nasze drewniane ∏ó˝ko, obok wielki rajzbret i ten sam du˝y, drewniany
fotel, z wysokim oparciem, który teraz jest u Paw∏a.
Ten sentymentalnie dok∏adny opis willi na Czeskiej chcia∏am zrobiç dlatego, ˝e wprawdzie
dom nadal istnieje, ale jest teraz w∏asnoÊcià zupe∏nie obcych ludzi; sprzedana w op∏akanym
stanie, bliska ruiny (lokatorzy nigdy niczego nie remontowali), zosta∏a ca∏kowicie przebudowana i pewnie jest zupe∏nie innym domem ni˝ ten, który sprzed wojny pami´ta Jurek, a
ja z pierwszego roku naszego ma∏˝eƒstwa.
W gara˝u i w ogóle nasze ˝ycie wówczas nie by∏o ∏atwe. Jurek jeszcze nie pracowa∏ stale robi∏ dyplom i dorywczo zarabia∏ w PWiT (Przedsi´biorstwo Wystaw i Targów). Moja pensja
w Wydawnictwie by∏a niewielka. A potrzeb by∏o bez liku: jedyna pi˝ama Jurka mia∏a dziury, a na kolanie podar∏a si´ tak, ˝e w∏o˝enie jej wymaga∏o niezwyk∏ej uwagi i zr´cznoÊci.
Tak˝e jego koszule i bielizna by∏y w strz´pach, a jedyny garnitur by∏ uszyty jeszcze w ¸odzi
na matur´.
Na poczàtku naszego wspólnego mieszkania w gara˝u, wieczorami, gdy ojciec Jurka i
Iga po∏o˝yli si´ spaç, bo bardzo rano wstawali do pracy, Jurek zakrada∏ si´ do kuchenki,
by zagrzaç wod´ na herbat´, czy podkraÊç reszt´ pozostawionej kawy zbo˝owej z mlekiem. Tych jego wypraw bardzo nie lubi∏a jego macocha, Iga, bo to by∏o jej królestwo.
51
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Kupi∏am wi´c maszynk´ elektrycznà i jakieÊ garnki. Odtàd wod´ do mycia, na herbat´ i
jakieÊ jad∏o dla psa, a czasem i dla nas, przygotowywa∏am u nas w gara˝u. Wod´ nosiliÊmy z zardzewia∏ego zlewu w piwnicy pe∏nej paj´czyn, po∏amanych krzese∏, dziurawych
koszy na w´giel, starych osmalonych garnków. Piwnic´ oÊwietla∏a zakurzona, s∏aba, niczym nieos∏oni´ta ˝arówka, a w dzieƒ Êwiat∏o dochodzi∏o przez ma∏e brudne okienka spod
tarasu.
Kiedy zostawa∏am w domu, gdy by∏am chora, czasem zaglàda∏a do gara˝u babcia Jurka,
pytajàc przez uchylone drzwi czy jest "Józieczek" i kiedy przyjdzie? ("Józieczek" to by∏
jej syn, stryj Jurka, o którym pisa∏am, ˝e zginà∏ w 1939 roku), na widok naszego psaszczeniaka wo∏a∏a: "O jaki ∏adny kotek!", innym razem by∏a podejrzliwa i posàdza∏a mnie,
˝e kradn´ Êliwki w ogródku. Obie stare damy - babcia Jurka i matka Igi - po ca∏ych dniach
samotne, k∏óci∏y si´ ze sobà bez koƒca, g∏ównie na tematy religijne, bo matka Igi by∏a szalenie pobo˝na, a babcia Jurka by∏a chyba ateistkà.
Z naszym psem, którego nazwaliÊmy Ars, by∏o sporo k∏opotów. Przez krótki czas, gdy by∏
maleƒki, zabiera∏am go do pracy, gdzie spa∏ w szufladzie mojego biurka. Zostawiony w
domu zjad∏ jakieÊ, le˝àce w niedomkni´tej szafce lekarstwo i sparali˝owa∏o mu tylne nogi,
na szcz´Êcie tylko na kilka dni. Pewnego zaÊ razu w ciàgu dnia wypuÊci∏am go przed
gara˝. W∏aÊnie przechodzi∏ listonosz i Ars - jeszcze ma∏y szczeniak - zaczà∏ szczekaç.
Listonosz wrzasnà∏ na mnie: "Pani zabierze tego brytana!!" I wówczas jak spod ziemi zjawi∏
si´ milicjant, ˝àdajàc bym zap∏aci∏a mandat, bo pies jest nie na smyczy i nie ma kagaƒca.
Na nic zda∏y si´ moje t∏umaczenia, ˝e to szczeniak, ˝e tylko wypuÊci∏am go na chwil´,
by pobiega∏ przed domem (zresztà od ulicy by∏a siatka na murku z furtkà). Odmówi∏am
zap∏acenia mandatu. Milicjant za˝àda∏ wi´c mojego dowodu osobistego, aby spisaç protokó∏. Pisa∏ d∏ugo, bo w dowodzie mia∏am napisane: "Zofia Maria Korwin-Kossakowska
Szanajca", a milicjant nie by∏ wprawny w pisaniu. Wreszcie poszed∏. Za kilka dni przysz∏o
wezwanie do Dzielnicowej Rady Narodowej na nazwisko "ob. Kórwin Józefina" "stawiç si´
w sprawie usi∏owania ukàszenia listonosza". O psie ani s∏owa.
Nie stawi∏am si´, bo to nie moje nazwisko i imi´, a zresztà nie usi∏owa∏am ukàsiç ˝adnego
listonosza. Znów za kilka dni przysz∏o ponowne wezwanie na rozpraw´, ponownie na nazwisko "Kórwin Józefina". Znów nie posz∏am. KtóregoÊ dnia zjawi∏ si´ dzielnicowy i oÊwiadczy∏, ˝e musz´ si´ stawiç na rozpraw´, bo wprawdzie jest pomy∏ka w nazwisku, ale adres
si´ zgadza: "Czeska 18, gara˝".
W koƒcu na rozpraw´ poszed∏ Jurek, bo ja i tak by∏am chora. Urz´dniczka na drzwiach sali
rozpraw przypi´∏a pineskà list´ nazwisk osób, czekajàcych w korytarzu na rozprawy. Pierwsza by∏a sprawa "ob. Kórwin Józefiny" i tym nazwiskiem wywo∏ano mojego nieszcz´snego
m´˝a. Pod pr´gierzem spojrzeƒ innych wezwanych, czekajàcych swojej kolejki, uda∏ si´ na
sal´. Zosta∏am zaocznie ukarana grzywnà w wysokoÊci bodaj 350 z∏otych. Do zap∏acenia
grzywny nie dosz∏o, bo obj´∏a mnie jakaÊ amnestia.
Wcià˝ marzy∏am o domu - rysowa∏am bezsensowne plany przebudowy i rozbudowy gara˝u,
zbiera∏am z ulicy porzucone ceg∏y, których stos, chyba dwudziestu kilku cegie∏ ustawi∏am
przed gara˝em. Sk∏ada∏am w kwaterunku na ulicy Karowej podania, poparte przez miejsce
pracy i zaÊwiadczenia lekarskie (dosta∏am w gara˝u zapalenia stawów), ale bez ˝adnego
skutku. W owym czasie, aby dostaç przydzia∏ kwaterunkowy, trzeba by∏o mieç siedmioro
dzieci i otwartà gruêlic´. Raz przez jakàÊ protekcj´ zaproponowano nam pokój na ulicy
Z∏otej w mieszkaniu cz´Êciowo zaplombowanym, bo w∏aÊciciele siedzieli w wi´zieniu. Ale
52
Saska K´pa
wydawa∏o si´ to doÊç makabryczne.
Do pracy w Wydawnictwie na ulic´ Sienkiewicza mia∏am o wiele dalej ni˝ z Brackiej, skàd
chodzi∏am piechotà. Z Saskiej K´py trzeba by∏o jechaç tramwajem do zbiegu Brackiej i
Kruczej i potem dalej ju˝ dojÊç pieszo. Tramwaje by∏y przepe∏nione, chodzi∏y nieregularnie,
nie by∏o, jak dzisiaj, informacji na ka˝dym przystanku z rozk∏adem jazdy. Sta∏am zmarzni´ta
na przystanku wraz z t∏umem ludzi. Zima by∏a ostra, mróz siarczysty. Po jezdni sun´∏y rzàdowe "demokratki" (Chevrolety), w nich szofer i rozparty na tylnym siedzeniu dostojnik,
dyrektor, sekretarz. Po raz pierwszy w ˝yciu czu∏am "nienawiÊç klasowà" - myÊla∏am: mo˝e
by∏o tak samo w czasach moich dziadków i pradziadków, gdy jechali powozami, karetami, a
na ulicach biedota przytupywa∏a dla rozgrzewki? ˚e mo˝e to jest w∏aÊnie ko∏o historii, jakaÊ
niesprawiedliwa sprawiedliwoÊç spo∏eczna?
Mia∏am w gara˝u swoje radio "Pionier". Gdy rano wstawa∏am, ˝eby iÊç do pracy, w∏àcza∏am
radio, by wiedzieç, która godzina, jaka pogoda. Niemal codzieƒ rano grano piosenk´ "Dzieƒ
jak codzieƒ, smutny dzieƒ jak codzieƒ..." zamyka∏am wtedy radio i krzycza∏am: "Nigdy! Nie
chc´!" Druga taka piosenka (ju˝ nie pami´tam, czy z tego "gara˝owego" czasu, ale która
robi∏a na mnie przygn´biajàce wra˝enie, zaczyna∏a si´ od s∏ów: "Nie pomo˝e ju˝ nic, nic
si´ nie zmieni, nie pomo˝e ju˝ nic, tak musi byç..." Nigdy nie wys∏ucha∏am do koƒca s∏ów
tych piosenek. Mo˝e to by∏y piosenki o mi∏oÊci, ale do mnie dochodzi∏ tylko ich pesymizm,
ich beznadziejnoÊç.
W istocie by∏ to jakoÊ beznadziejny okres, wydawa∏o si´, ˝e bez ˝adnych perspektyw.
Trudne do zniesienia sta∏o si´ wieczne tu∏anie, które dla mnie zacz´∏o si´ jesienià 1947
roku. Nie zapomn´ wizyty pewnej pani z sàsiedztwa, która przysz∏a na Czeskà zaproponowaç nam, abyÊmy odstàpili gara˝ jej córce z m´˝em ("bo oni tak si´ m´czà z samochodem bez gara˝u"), w zamian proponujàc nam zamieszkanie w piwnicy!
Ojciec Jurka, zw∏aszcza gdy chorowa∏am, by∏ dla mnie niezwykle dobry i serdeczny.
Przynosi∏ mi z ogródka czerwono-amarantowe ró˝e-polianty, kwitnàce od lata do póênej
jesieni, a na moje imieniny w maju o Êwicie - ogromny bukiet bia∏ego bzu jeszcze mokrego
od rosy. KtóregoÊ dnia przyniós∏ mi talerz zupy i powiedzia∏: "Zjedz to szybko, a gdyby tu
zajrza∏a Iga, powiedz, ˝e przynios∏em resztki dla psa."
Pewnego dnia umar∏a matka Igi. Posz∏am pomodliç si´ chwil´ nad trumnà. Trumna jeszcze by∏a otwarta, zmar∏a by∏a ubrana w bràzowy habit franciszkaƒski, przys∏ugujàcy jej po
Êmierci, poniewa˝ nale˝a∏a do tzw. trzeciego zakonu. Na nieobutych stopach mia∏a czarne,
grube we∏niane skarpety, które z trudem uda∏o mi si´, na proÊb´ Igi, kupiç w jakiejÊ pasmanterii. Trumna sta∏a w jadalnym na stole z marmurowym blatem. Ko∏o trumny sta∏ ojciec
Jurka i babcia, która wskazujàc na trumn´, a mo˝e na stó∏, zapyta∏a: "Jasiu, czy to nasze?
czy to teraz kupi∏eÊ?"
Nie by∏am na pogrzebie, ale wiem, ˝e by∏y ogromne trudnoÊci z wyniesieniem trumny z
domu. Willa na Czeskiej zbudowana by∏a przez stryja Jurka, gdy by∏ on bardzo m∏odym
cz∏owiekiem. By∏a willà zaprojektowanà dla m∏odych: gdziekolwiek si´ sz∏o w domu trzeba
by∏o wchodziç lub schodziç ze schodów, umieszczonych w tak wàskiej klatce schodowej,
˝e transport du˝ych przedmiotów by∏ niemo˝liwy.
Doprawdy nie by∏ to ∏atwy okres naszego ˝ycia. ˚eby sobie samej udowodniç, ˝e mimo
trudnych warunków mieszkaniowych, codziennej oÊmiogodzinnej pracy w Wydawnictwie i
cz´stych chorób, mog´ mimo to coÊ jeszcze zrobiç, uleg∏am namowom naszego wielkiego
53
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
przyjaciela Stasia ˚aryna, aby napisaç artyku∏ do projektowanej przez niego ksià˝ki-pracy
zbiorowej.
StaÊ by∏ sporo starszy od nas. By∏ architektem, konserwatorem architektury i historykiem
Warszawy. Mia∏ ˝on´ Oleƒk´, t∏umaczk´ z j´zyka francuskiego, i wielkà mnogoÊç dzieci
(chyba szeÊcioro!). By∏ màdrym, wykszta∏conym cz∏owiekiem, a przy tym serdecznym, ˝yczliwym i weso∏ym. Przed wojnà, jako student architektury, zna∏ stryja Jurka, wówczas asystenta na Wydziale, i wiele nam o nim opowiada∏.
O ˚arynie zapami´ta∏am opowieÊç, ˝e w czasie Powstania, gdy z ˝onà i kilkorgiem dzieci
opuÊcili ju˝ nadal walczàcà Warszaw´, pojawi∏a si´ mo˝liwoÊç przedarcia si´ do miasta
i zabrania jakichÊ najpotrzebniejszych rzeczy. Mieszkali na ulicy Lenartowicza na Mokotowie w tej samej ma∏ej willi, w której mieszka teraz Anna Branicka-Wolska. ˚aryn dotar∏
do swego domu i zabra∏... portrety rodzinne! Oleƒka by∏a troch´ nie rada, bo nie mieli
kocy, ubraƒ, co wydawa∏o si´ wówczasnajwa˝niejsze. Ale StaÊ mia∏ w∏aÊciwà hierarchi´
wartoÊci.
StaÊ ˚aryn by∏ wówczas szefem niezwyk∏ej, a zas∏u˝onej instytucji, która pod nazwà Komisji
Badaƒ Dawnej Warszawy (KBDW) mieÊci∏a si´ w niepozornym, d∏ugim, drewnianym baraku
nad skarpà poÊród gruzów na terenie zrujnowanego nadal Zamku Królewskiego. Komisja
prowadzi∏a nieocenione badania Starówki, które tak wielkie znaczenie mia∏y przy odbudowie tej dzielnicy. Doszcz´tnie zburzone Stare i Nowe Miasto, stwarza∏o niepowtarzalnà,
choç dramatycznà mo˝liwoÊç dotarcia do wielu, ukrytych dotàd tajemnic.
W Komisji pracowali ró˝ni specjaliÊci, ale przede wszystkim ludzie m∏odzi, po studiach,
niezwykle oddani, jak to si´ kiedyÊ mówi∏o: zapaleƒcy. Byli wÊród nich archeolodzy, jak
Oleƒka Âwiechowska i Jerzy Kruppe, prowadzàcy wykopaliska - wyciàgali ró˝ne przedmioty, stare renesansowe i barokowe kafle, fragmenty naczyƒ itp. Byli architekci, jak Zdzis∏aw
Tomaszewski, który bada∏ ceg∏y w fundamentach zburzonych koÊcio∏ów i obwarowaniach
miejskich, robi∏ rysunki i pomiary. Byli historycy, jak pani Hania Szwankowska i jej mà˝,
profesor Eugeniusz Szwankowski, wybitny historyk Warszawy, który w poczàtkach istnienia KBDW by∏ przez krótki czas jej szefem. Byli historycy sztuki, jak Janeczka Rutkowska (Szyszkowska), Olgierd Puciata, Ania Berdecka, którzy pracowali nad mnóstwem
wa˝nych zagadnieƒ urbanistycznych, rozplanowaniem ulic i kamieniczek, inwentaryzacjà
pozosta∏oÊci, Êl´czeli w archiwach i bibliotekach. "Nadwornym" fotografem Komisji by∏a
pani Wala Krzy˝anowska. Byli wreszcie m∏odzi architekci, m.in. Jurek Szanajca i studenci architektury, którzy dorywczo przeprowadzali inwentaryzacj´ portali w zniszczonych
kamieniczkach staromiejskich.
Komisja to by∏o niezwyk∏e miejsce, oaza przyjaêni i ciep∏a w tym Êwiecie lat pi´çdziesiàtych
pe∏nym donosów i strachu.
˚aryn wraz ze swoim zespo∏em wyda∏ ju˝ poprzednio tom pt. Szkice Staromiejskie, w którym
pracownicy opublikowali cz´Êç wyników swoich badaƒ. Teraz z kolei przygotowywano tom
pt. Szkice Nowomiejskie, do którego mia∏ wejÊç i mój artyku∏.
Zgodzi∏am si´ na propozycj´ ˚aryna i napisa∏am artyku∏ o warszawskich nagrobkach z
XVI i XVII wieku. By∏a to moja pierwsza praca opublikowana pod w∏asnym nazwiskiem. A
praca, jak to praca historyczna by∏a bardzo ciekawa, choç ˝mudna: musia∏am zapoznaç
54
Ulica Piwna
si´ z ca∏à literaturà przedmiotu, musia∏am szukaç ocala∏ych nagrobków i ich fragmentów
w koÊcio∏ach: cz´Êç z nich nie by∏a jeszcze wmontowana w odbudowywanej katedrze i
koÊciele Dominikanów (Êw. Jacka), niektóre "sta∏y luzem" w katedrze i na zewnàtrz niej.
Musia∏am te˝ wynaleêç przedwojenne fotografie tych nagrobków, które zosta∏y ca∏kowicie
zniszczone, a wype∏nia∏y niegdyÊ Êciany koÊcio∏ów Starówki.
By∏am ogromnie wdzi´czna Stasiowi ˚arynowi, ˝e mnie namówi∏ do tej pracy. Choç warto
dodaç, ˝e Szkice Nowomiejskie zosta∏y z∏o˝one w wydawnictwie "Arkady" w roku 1956, a
ukaza∏y si´... w 1961!
Komisja Badaƒ Dawnej Warszawy ju˝ dawno nie istnieje - na jej miejscu odbudowano
Zamek Królewski. Bezcenne materia∏y Komisji przechowuje dziÊ Muzeum Historyczne miasta Warszawy. Wielu ludzi, którzy tworzyli Komisj´, odesz∏o na zawsze. Nie ˝yje profesor
Szwankowski, Zdzis∏aw Tomaszewski, Oleƒka Âwiechowska. StaÊ ˚aryn umar∏ w latach
szeÊçdziesiàtych nagle na serce na obozie studentów architektury - Komisjà, a˝ do koƒca
jej trwania, kierowa∏a pani Hania Szwankowska. W 1997 roku zmar∏a osiemdziesi´cioletnia
(a taka by∏a jeszcze niedawno m∏oda!) pani Wala Krzy˝anowska.
Ulica Piwna
Dobiegam do koƒca opisu moich mieszkaƒ. Nasze nast´pne mieszkanie to by∏ ju˝ strych na
Piwnej - rodzinny dom naszego syna Paw∏a. Zdobycie tego domu kosztowa∏o niema∏o trudu,
zabiegów, staraƒ, ale w koƒcu, tak˝e - a mo˝e przede wszystkim - dzi´ki szcz´Êliwym zbiegom okolicznoÊci i ludzkiej ˝yczliwoÊci, zosta∏o doprowadzone do naprawd´ szcz´Êliwego
zakoƒczenia. Mieszkamy tu ju˝ przesz∏o czterdzieÊci lat, a w tym - 1997 roku - wykupiliÊmy
nasz strych na w∏asnoÊç.
Ale musz´ zaczàç opowiadanie od poczàtku, bo nasz obecny dom nie wyglàda∏ wówczas
tak jak dziÊ, gdy przypomina troch´ "will´ na dachu", bo ma a˝ trzy kondygnacje.
W drugim roku naszego ma∏˝eƒstwa byliÊmy oboje um´czeni mieszkaniem w wilgotnym
i cz´sto zimnym gara˝u, bez okna, na betonie. Nie mieliÊmy pieni´dzy, a wi´c i perspektyw zmiany na lepsze. PróbowaliÊmy bez skutku je zapracowaç, bioràc dodatkowe prace
zlecone, ale przynosi∏y tylko grosze. Bo, jak s∏usznie powiada∏ redaktor Rafa∏ Glucksman:
"pieni´dzy nie mo˝na zapracowaç, pieniàdze mo˝na tylko zarobiç".
Do tego mój stale nawracajàcy reumatyzm, którego nabawi∏ si´ tak˝e nasz pies Ars, delikatny rudy seter, który t´ chorob´ przyp∏aci∏ ˝yciem, bo mu si´ "rzuci∏o" na serce. Nie
do˝y∏ trzech lat, choç wówczas ju˝ mieszkaliÊmy na Piwnej. Rasowe psy sà delikatniejsze
ni˝ ludzie. Ars zosta∏ pochowany nad skarpà wiÊlanà na tarasach Zamku Królewskiego.
Te okropne warunki mieszkaniowe trwa∏y ju˝ zbyt d∏ugo - dla mnie a˝ dziewi´ç lat!
Przy okazji dodam kilka s∏ów na temat ówczesnych warunków w szpitalach i sanatoriach.
Dwukrotnie le˝a∏am w szpitalu Dzieciàtka Jezus, wybudowanym z czerwonej ceg∏y jeszcze
w carskich czasach. Z moimi pobytami w szpitalu zawsze kojarzy mi si´ ha∏as. Ogromnie
wysokie okna w salach o mrocznym zimowym Êwicie salowe otwiera∏y z hukiem bosakami
(wietrzenie sal), a potem tak˝e z hukiem je zamyka∏y. Posadzka z kafli, na którà zbyt
cz´sto upada∏y ró˝ne przedmioty, zw∏aszcza metalowe tabliczki z kartà chorych, wiszàce
w nogach ka˝dego ∏ó˝ka i zsuwajàce si´ ∏atwo po zaokràglonej por´czy ∏ó˝ek. Maleƒkie
metalowe stoliczki na metalowych cienkich i wysokich nó˝kach z zacinajàcà si´ szufladà
("chory powinien trzymaç porzàdek w szafce", jak oÊwiadcza∏a przy obchodzie pani ordy-
55
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
nator, która niewàtpliwie musia∏a byç kiedyÊ lekarzem wojskowym). W tych szufladach nie
mo˝na by∏o zmieÊciç niczego, wi´c stoliczki by∏y zastawione szklankami, kubkami, talerzykami, ksià˝kami, mydelniczkami, serwetkami i r´cznikami. Przy sprzàtaniu stoliki przesuwane na chybotliwych cienkich nó˝kach wydawa∏y straszliwy piszczàcy zgrzyt.
Ale po có˝ to pisz´? Przecie˝ gdy urodzi∏ si´ Pawe∏ w 1962 roku w szpitalu na Starynkiewicza, warunki nadal by∏y takie same, jeÊli nie gorsze. Tam na oddziale by∏a tylko jedna ∏azienka
z poobijanà, zszarza∏à wannà. W∏azi∏am do niej co rano przed obchodem lekarskim, aby
wziàç prysznic. Zaprzesta∏am tych ablucji, gdy któregoÊ dnia (w∏aÊnie ju˝ wysz∏am z wanny i
wyciera∏am si´ r´cznikiem) zobaczy∏am ze zgrozà, ˝e salowa do tej wanny wylewa nocniki.
W dziesi´ç lat póêniej w tym samym szpitalu brud by∏ jeszcze gorszy, karaluchy biega∏y po
pod∏odze, zapchane ubikacje... Jedynà zmianà by∏y posadzki pokryte p∏ytami PCV. Obawiam si´, ˝e mimo, ˝e tyle si´ w ostatnich latach zmieni∏o (wsz´dzie bràzy, marmury, nikle),
to w wielu starych szpitalach jest do dziÊ podobnie. Wystarczy spojrzeç na rozpadajàcy si´
budynek szpitala na Lindleya i tu˝ obok Urzàd Skarbowy wyremontowany jak jaki pa∏ac.
W listopadzie 1955 roku sp´dzi∏am kilka tygodni w sanatorium w Ciechocinku, które mieÊci∏o
si´ w ma∏ym drewnianym baraku. Wod´ do mycia trzeba by∏o taszczyç samemu w wielkich dzbanach z sàsiedniego baraczku. Na zabiegi chodzi∏o si´ do doÊç odleg∏ego Domu
Zdrojowego. Popo∏udniami atrakcjà by∏y listopadowe spacery wzd∏u˝ t´˝ni i organizowane
przez tzw. kaowca (pracownika kulturalno-oÊwiatowego) odczyty, przedstawienia teatralne
z aktorami-chorymi i ˝a∏osne taƒce zreumatyzowanych pacjentów w Êwietlicy przyozdobionej serpentynami z kolorowych bibu∏ek.
Szpitale i sanatoria w latach 50-tych nie mia∏y telewizorów, bo nie by∏o telewizji, nie mia∏y
kawiarni, pokojów czy choçby kàcików tzw. pobytu dziennego, ani hallu, gdzie mo˝naby
posiedzieç w fotelu, porozmawiaç, poczytaç. By∏y jakieÊ niewielkie, ubogie szpitalne biblioteki, gdzie mo˝na by∏o wypo˝yczyç ksià˝k´.
Drugie sanatorium, w którym by∏am, by∏o w Konstancinie ko∏o Warszawy. MieÊci∏o si´ w
ma∏ej, jednorodzinnej willi, jednej z tych, które po 1945 roku przydzielano ró˝nym dostojnikom, wyw∏aszczajàc w∏aÊcicieli. Teraz (w 1956 roku) - w ramach "odwil˝y" politycznej,
"w imi´ praworzàdnoÊci" wille z kolei odbierano dygnitarzom, ale nie zwracano ich prawowitym w∏aÊcicielom. W niektórych z nich urzàdzano sanatoria, przedszkola czy przychodnie
lekarskie, aby s∏u˝y∏y "ludowi". W∏aÊnie w takiej willi, zamienionej na sanatorium, sp´dzi∏am
kilka zimowych tygodni z Sylwestrem i Nowym Rokiem 1956. By∏ to niewielki dom, o niewielu pokojach, w które wt∏oczono ∏ó˝ka dla pi´çdziesi´ciu chorych. Jadalnia by∏a w suterenie. Mycie za kotarà w misce i d∏ugo trzeba by∏o czekaç w kolejce, aby si´ umyç.
KtóregoÊ dnia w oczekiwaniu na wejÊcie za kotar´, wpatrywa∏am si´ w nià bezmyÊlnie i
raptem zobaczy∏am, jak po tej kotarze sunà leniwie... wszy! Nie mog∏am si´ myliç. Zna∏am
ich wyglàd z czasów Powstania. Zg∏osi∏am to do kierownictwa i by∏o generalne przeglàdanie w∏osów, jak u iskajàcych si´ wzajemnie ma∏p, smarowanie g∏ów pacjentów lekarstwem, które nazywa∏o si´ poetycznie "sabadylla", a kotar´ zapewne uprano.
Rano i wieczorem przychodzi∏a piel´gniarka rozdajàc termometry i lekarstwa, a potem na
komend´ siostry "raz!" pacjenci mieli si´ wziàç za puls i liczyç swoje t´tno przez 15 sekund,
a˝ piel´gniarka zawo∏a: "ju˝!" Rezultat pomno˝ony przez nià w pami´ci przez cztery, wpisywany by∏ na kart´ choroby ka˝dego z pacjentów.
56
Ulica Piwna
W sanatorium konstanciƒskim, pami´tam, na kolacj´ podawano tym, co nie mieli diety
jajko na twardo, a tym co byli na diecie - dwa plasterki ˝ó∏tego sera. Nast´pnego dnia by∏o
odwrotnie - jajko na twardo dla diety, ˝ó∏ty ser dla tych, co nie majà diety.
Dowcipy wi´kszoÊci moich wspó∏pacjentów by∏y szkolnie niewyszukane - ulubionym ˝artem by∏o zwracanie si´ do chorego nazwiskiem Wróbel, per "panie ptaszek". Chyba w∏aÊnie
wtedy zacz´∏am nie cierpieç dowcipów i wyÊmiewania si´ z nazwisk.
Na Sylwestra podano nam na kolacj´ sa∏atk´ jarzynowà i w zale˝noÊci od diety albo jajko
na twardo, albo ˝ó∏ty ser. Potem do 10 wieczór by∏y taƒce dla tych, co mogli si´ utrzymaç
na nogach i chodzili o lasce, a nie o kulach. Ten wieczór by∏ jak z poezji LeÊmiana. Ja
taƒczy∏am z bardzo s´dziwym lekarzem stomatologiem, który d∏onie mia∏ powykr´cane jak
p∏etwy i chrupa∏o mu we wszystkich koÊciach. Ale by∏ naprawd´ mi∏y i szarmancki.
W tych szpitalach i sanatoriach przekona∏am si´, ˝e reumatyzm nie jest chorobà starców,
jak dotàd myÊla∏am, nie mogàc w to uwierzyç, ˝e ja - wówczas m∏oda mam reumatyzm.
Spotyka∏am kilkunastoletnich ch∏opców chorych na t´ dotkliwà chorob´, je˝d˝àcych na
wózkach, a jednym z pacjentów by∏ m∏ody cz∏owiek, który do niedawna taƒczy∏ w zespole
"Mazowsza".
Po powrocie z kuracji na Czeskà, sama myÊl o tym, ˝e znów nast´pnà zim´ przyjdzie nam
sp´dziç w gara˝u, doprowadzi∏y mnie do rozpaczliwego buntu, niezgody na t´ codziennà
beznadziejnoÊç. Postanowi∏am si´ broniç, walczyç - co nie jest przyrodzonà cechà mojego
charakteru.
Nie chcia∏am czekaç, jak nam radzono, na Êmierç starej pani Kosmólskiej, bardzo s´dziwej
pani, mieszkajàcej wraz z córkà w dwu pokojach na drugim pi´trze willi na Czeskiej. ˚e
gdy stara pani umrze, to wówczas jej córka mo˝e odda nam jeden pokój, a mo˝e w ogóle
si´ wyprowadzi. Nie chcàc czekaç, mia∏am racj´, pomijajàc to troch´ makabryczne czekanie. Stara pani Kosmólska nie umar∏a tak rych∏o: w dziesi´ç czy pi´tnaÊcie lat póêniej,
gdy mia∏a ju˝ blisko sto lat, urzàdzi∏a w salach domu kultury na Saskiej K´pie wystaw´
swoich obrazów. Tak bywa, ˝e w póênym wieku ujawniajà si´ nagle ukryte dotàd zdolnoÊci
i talenty.
Musia∏am znaleêç jakieÊ inne rozwiàzanie. Wiosnà 1956 roku dowiedzia∏am si´ (przypadkiem), ˝e strychy i poddasza na Starym MieÊcie sà przydzielane na pracownie-mieszkania
dla artystów czy architektów i ˝e na ka˝dy strych przyjmowane jest tylko jedno podanie,
które albo za∏atwia si´ pozytywnie, albo te˝ z jakichÊ przyczyn si´ je odrzuca. Przydzia∏ by∏
jednoznaczny z pozwoleniem na adaptacj´ takiego strychu czy poddasza, oczywiÊcie na
w∏asny koszt.
To wydawa∏o si´ bardziej realne, ni˝ starania si´ o mieszkanie w kwaterunku, gdzie o ka˝dy
pokój ubiega∏o si´ jednoczeÊnie wielu kandydatów i ca∏ych rodzin. Instytucjà zarzàdzajàcà
staromiejskimi strychami by∏ zresztà nie kwaterunek, ale Zarzàd Budynków Mieszkalnych i
Terenów Zielonych w Alejach Jerozolimskich 32.
W´drujàc po uliczkach Starego Miasta upatrzy∏am sobie poddasze na Piwnej 47 w kamienicy zwanej Magierowskà. Tu, na samej górze, na prze∏omie XVIII i XIX wieku mia∏ swoje obserwatorium Antoni Magier, meteorolog, fizyk i kronikarz Warszawy. Wyr´czajàc powsta∏y
znacznie póêniej Instytut Meteorologii, Magier podawa∏ do wiadomoÊci mieszkaƒców War-
57
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
szawy dane na temat pogody i temperatury w mieÊcie.
Poddasze na Piwnej mia∏o dwa okienka w lukarnach; w tych okienkach nigdy, nawet
póênym wieczorem nie pali∏o si´ Êwiat∏o - najwidoczniej strych nie by∏ zamieszka∏y. Na
wybór tego poddasza wp∏yn´∏o tak˝e to, ˝e okienka ju˝ by∏y i ˝e gdy tam zamieszkamy, nie
trzeba b´dzie od razu pruç dachu, wstawiaç okien, na które nie mieliÊmy pieni´dzy.
W istocie, nikt dotàd nie rozpoczà∏ staraƒ o przydzia∏ poddasza na Piwnej: w zarzàdzie
przyj´to nasze podanie. OczywiÊcie trzeba by∏o jeszcze za∏atwiç moc za∏àczników,
zaÊwiadczeƒ, uzyskaç zgod´ referatu mieszkaniowego w Dzielnicowej Radzie Narodowej
itd. Przy okazji poinformowano mnie, ˝e w odbudowanej kamieniczce na Piwnej, rozpocz´to
na tym w∏aÊnie poddaszu budow´ pralni i suszarni, ale z jakichÊ przyczyn zrezygnowano
z tego pomys∏u, tym wi´cej, ˝e obok - w kamienicy nr 45, po∏àczonej klatkà schodowà
z kamienicà 47, sà jeszcze dwa strychy, u˝ywane przez mieszkaƒców jako suszarnie.
Musia∏am jednak staraç si´ jeszcze o zgod´ na piÊmie ka˝dego z lokatorów domu.
Nadesz∏o lato 1956 roku. Jurek, mój mà˝, wyjecha∏ na wycieczk´ architektów do
Czechos∏owacji (pamiàtkà tego jego pobytu jest ma∏y drewniany m∏ynek do pieprzu w
kszta∏cie beczu∏ki, który nadal s∏u˝y mi w naszej kuchni. Nie jest wprawdzie zbyt wygodny,
ale jestem sentymentalna). Ja pozosta∏am w Warszawie nadal za∏atwiajàc brakujàce jeszcze papiery do naszych staraƒ mieszkaniowych.
Pewnego dnia posz∏am do Zarzàdu, aby zanieÊç kolejny dokument. Siedzàca tam
urz´dniczka Êciszajàc g∏os do szeptu, powiedzia∏a mi w tajemnicy, ˝e upatrzony przeze
mnie strych zaj´∏a urz´dniczka referatu mieszkaniowego Dzielnicowej Rady Narodowej,
niejaka pani Skalska i ˝e za∏o˝y∏a w drzwiach zamki. Urz´dniczka prosi∏a, ˝ebym nikomu
nie powiedzia∏a, ˝e wiem to od niej. Podzi´kowa∏am mi∏ej urz´dniczce za ˝yczliwoÊç, ale
by∏am wÊciek∏a i zrozpaczona. Sprawa wyglàda∏a beznadziejnie, bo w∏aÊnie owa pani Skalska mia∏a mi wydaç zgod´ referatu mieszkaniowego na zamieszkanie na Piwnej. Urz´dnicy
w owym czasie mieli niemal nadludzkà w∏adz´ nad szarym obywatelem.
Ale postanowi∏am si´ broniç.
Najpilniejsze wyda∏o mi si´ sprawdzenie na miejscu, jak wyglàda sytuacja. WybraliÊmy si´
na Piwnà wraz z Romanem, bratem mego m´˝a i moim kuzynem Remigiuszem Grocholskim. Poddasze by∏o zamkni´te, w drzwiach zamiast dotychczasowej k∏ódki istotnie za∏o˝ono
nowy zamek. PostanowiliÊmy dostaç si´ do wn´trza przez okienko sàsiedniego strychu,
przez dach i okno w lukarnie. To chyba Remigiusz podjà∏ si´ tej ryzykownej wspinaczki po
strasznie stromym dachu. Ja czeka∏am z bijàcym sercem przed zamkni´tymi drzwiami. Po
chwili drzwi si´ otworzy∏y i po raz pierwszy wesz∏am do mego przysz∏ego mieszkania.
By∏y tu dwa mroczne pomieszczenia s∏abo oÊwietlone przez okienka, umieszczone nad
d∏ugimi podestami z desek, uj´tymi w Êciany lukarn. (Jeden taki podest, w moim pokoju,
zostawiliÊmy, pokrywajàc go parkietem - tam stoi moja toaletka i lustro). Pierwsza izba
mia∏a betonowà pod∏og´, a po Êrodku otwór Êciekowy czy odp∏ywowy - tu zapewne mia∏a
byç pralnia. Po pierwszej przebudowie, gdy ustawiliÊmy Êcianki dzia∏owe, to pomieszczenie sta∏o si´ moim pokojem, przedpokojem i ma∏à Êlepà kuchnià.
Przy tej izbie by∏o jeszcze ma∏e pomieszczenie chyba z kranem i klozetem. Tam urzàdziliÊmy z czasem ∏azienk´ z ubikacjà.
58
Ulica Piwna
W drugim pomieszczeniu by∏a Êwie˝o po∏o˝ona klepka d´bowa, sta∏o polowe ∏ó˝ko nakryte
kocem i talerz z çwiartkà suchego jak kamieƒ chleba - to by∏a bez wàtpienia dekoracja
"zamieszka∏oÊci lokalu" zainscenizowana przez panià Skalskà.
To poddasze nadawa∏o si´ do zamieszkania, choç nie by∏o tu ogrzewania, kaloryferów,
gazu etc., ale sta∏y otynkowane Êciany i by∏a doprowadzona woda.
Nasza akcja rozpoznawcza uda∏a si´ - wyszliÊmy tak jak weszliÊmy nie zauwa˝eni przez
nikogo, choç to by∏ dzieƒ i mogli si´ przecie˝ kr´ciç po klatce schodowej lokatorzy. Ale
mieliÊmy szcz´Êcie. Zatrzasn´liÊmy drzwi i zbiegliÊmy po schodach. A ja postanowi∏am
dalej dzia∏aç.
Napisa∏am wi´c chyba jedenaÊcie jednobrzmiàcych podaƒ-donosów, zaczynajàcych si´
od s∏ów wówczas modnych: "W imi´ praworzàdnoÊci..." z opisem ca∏ej sytuacji. OsobiÊcie
roznosi∏am je do ró˝nych instytucji, które mi przysz∏y na myÊl i do redakcji "Trybuny Ludu"
oraz "Expressu Wieczornego", które zresztà odmówi∏y przyj´cia moich pism na dziennik
podawczy. Inne instytucje podania moje przyj´∏y, ale nie mia∏am nadziei, by któraÊ z nich
zaj´∏a si´ mojà sprawà. By∏am bezsilna i naprawd´ zrozpaczona.
Sz∏am Krakowskim PrzedmieÊciem. Ko∏o Uniwersytetu spotka∏am mojà starszà kole˝ank´
ze studiów, Hank´ Morawskà, ˝on´ Jerzego Morawskiego, sekretarza KC Partii. Hanka
by∏a ideowà komunistkà, z gruntu ogromnie uczciwà. Wys∏ucha∏a mojej opowieÊci, którà
zakoƒczy∏am s∏owami: "sama widzisz, jacy sà ci twoi komuniÊci!" i powiedzia∏a po prostu:
"Na twoim miejscu posz∏abym do Rady Paƒstwa, do dyrektora Kowalika".
Nie wiedzia∏am, kto to jest dyrektor Kowalik, ale nic nie mia∏am do stracenia. Najwy˝ej mnie
nie przyjmie. Ale musz´ spróbowaç.
Posz∏am wi´c do Rady Paƒstwa. Na parterze by∏o Biuro Przepustek, powiedzia∏am uzbrojonemu stra˝nikowi, ˝e chc´ si´ widzieç z dyrektorem Kowalikiem, stra˝nik zniknà∏, gdzieÊ
telefonowa∏ i ku mojemu zdziwieniu bez dalszych formalnoÊci wpuÊci∏ mnie do gmachu.
Dyrektor Kowalik by∏ przystojnym, wysokim m´˝czyznà, ogromnie uprzejmym, przyjà∏ mnie
w jakiejÊ sali konferencyjnej i cierpliwie wys∏ucha∏ mojego opowiadania. Gdy skoƒczy∏am,
oÊwiadczy∏: "Zrobi∏a pani wszystko, co by∏o mo˝na, sk∏adajàc podania o interwencj´.
Radzi∏bym wszak˝e nie opowiadaç nikomu wi´cej o "w∏amaniu" na strych, bo to jest sprzeczne z prawem". Wysz∏am w przekonaniu, ˝e zosta∏am sp∏awiona.
W kilka dni póêniej, ku mojemu zdumieniu dosta∏am oficjalne pismo z zarzàdu Budynków
Mieszkalnych przyznajàce mi poddasze na Piwnej. Decyzja zosta∏a wydana, mimo, ˝e do
kompletu za∏àczników, z∏o˝onych w Zarzàdzie nadal jeszcze brakowa∏o mi zgody lokatorów domu i kierownika referatu mieszkaniowego z Rady Narodowej, czyli pani Skalskiej.
Nie posiada∏am si´ z radoÊci! To by∏y naprawd´ szcz´Êliwe zbiegi okolicznoÊci - to, ˝e
spotka∏am Hank´ i wy˝ali∏am si´ jej; nigdy bym nie wygra∏a tej sprawy bez jej niewàtpliwej
interwencji. Dyrektor Kowalik z pewnoÊcià nie przyjà∏ by mnie, ot tak z ulicy. To by∏a te˝ wielka ˝yczliwoÊç - i pani z Zarzàdu, która mnie uprzedzi∏a o zaj´ciu strychu przez urz´dniczk´
Rady Narodowej, i Hanki, która przej´∏a si´ moim opowiadaniem. Nie wystarczy∏yby tu
moja wola walki, determinacja. Do dyrektora Kowalika wybra∏am si´ ponownie, aby mu
podzi´kowaç i zanieÊç kwiaty, choç zapewnia∏ mnie, ˝e on nic nie zrobi∏, ˝e moje podania
odnios∏y skutek...
Pani Skalska z referatu mieszkaniowego próbowa∏a - tym razem bardzo uprzejmie - ugodziç si´ z nami. Prosi∏a, aby pozostawiç jej poddasze, w zamian proponujàc nam kilka innych
59
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
strychów - na Krzywym Kole, na Szerokim Dunaju lub w Rynku Starego Miasta. Nie zgodziliÊmy si´. Po pierwsze wiedzieliÊmy, ˝e prawdopodobnie o ten czy ów strych ju˝ si´ ktoÊ
stara i nie chcieliÊmy nikomu ich zabraç. Poza tym, tamte strychy by∏y zupe∏nie surowe
- tu zaÊ, na Piwnej by∏y przynajmniej Êciany, okna i woda. A nie mieliÊmy pieni´dzy na
przeprowadzenie budowy od poczàtku. ZwróciliÊmy pani Skalskiej koszty po∏o˝enia klepki
pod∏ogowej w jednym z pomieszczeƒ i na tym skoƒczy∏y si´ nasze kontakty.
PrzeprowadziliÊmy si´ na Piwnà natychmiast. Pomogli nam w tym brat mego m´˝a Roman
i dwaj kuzyni Grocholscy - Remigiusz i Ignacy. Gdy wchodziliÊmy na schody na jedynym
z podestów sta∏o groênie kilku m´˝czyzn, mieszkajàcych w tym domu, z wyraênà ch´cià
przeszkodzenia nam w obj´ciu strychu. Jednak˝e gdy zobaczyli, ˝e nie id´ sama, ale w
towarzystwie czterech ros∏ych m∏odych m´˝czyzn, usun´li si´ z drogi.
"Dziennik budowy" naszego domu na Piwnej
Gdy wprowadziliÊmy si´ na Piwnà w sierpniu 1956 roku nie mieliÊmy ˝adnych mebli, chyba
nawet tapczanów, tylko materace i wielkà, prawie kwadratowà komod´ z dykty z szufladami na plansze architektoniczne (no, mo˝e jeszcze na p∏askie ogromne naleÊniki). Komoda nale˝a∏a niegdyÊ do stryja Jurka. ˚eby w niej coÊ zmieÊciç, Jurek po∏àczy∏ szuflady
po dwie, wyjmujàc dno w co drugiej, ale nadal nie by∏o to pojemne. Drewniany stó∏ na
krzy˝akach i kilka sosnowych sto∏ków wypo˝ycza∏a nam Komisja Badaƒ Dawnej Warszawy
ze swego baraku na terenie zburzonego Zamku Królewskiego.
Nie mieliÊmy elektrycznoÊci, wi´c pierwsze wieczory sp´dziliÊmy romantycznie przy
Êwiecach. Po kilku dniach, zanim zainstalowano nam Êwiat∏o, podkradaliÊmy (nagannie)
pràd z gniazdka na klatce schodowej. Wówczas ju˝ mogliÊmy gotowaç na maszynce, zanim z kolei zainstalowano nam gaz. Wtedy dwufajerkowà starà kuchenk´ gazowà po˝yczyli
nam znajomi. S∏u˝y∏a nam d∏ugo, bo jeszcze do czasu, gdy Pawe∏ mia∏ kilka lat. Nie mieliÊmy
przez wiele miesi´cy kaloryferów (piony trzeba by∏o kuç a˝ z piwnicy) i w pierwszà zim´
marzliÊmy bardzo, podgrzewajàc si´ elektrycznym s∏oƒcem (które mamy do dziÊ na wsi).
Nie mieliÊmy wanny, ale zdoby∏ jà dla nas (by∏ to czas "zdobywania") brat Jurka, Roman, z
jakiejÊ budowy. Wanna by∏a z felerem - nie mia∏a górnego otworu odp∏ywowego. Ale s∏u˝y
nam nadal i gdyby nie dziecinne zabawy ma∏ego Paw∏a z równie˝ ma∏ym Paw∏em Tyszkiewiczem, synem Maji Komorowskiej, którzy m∏otkiem rozbijali na brzegu wanny orzechy, jej
bia∏a emalia by∏aby nie naruszona.
Wszystko robi∏o si´ stopniowo, bardzo powoli, etapami, ale ka˝da zmiana by∏a wydarzeniem, wielkà radoÊcià: jakaÊ pó∏ka na ksià˝ki, lampa, schowek w Êcianie, mydelniczka,
starocie kupowane na ciuchach za grosze u pani Marii.
Pani Maria by∏a osobà tajemniczà. Siedzia∏a poÊród tysiàca ró˝nych przedmiotów na
po∏amanym krzeÊle o trzech nogach, królujàc na tych ciuchach, kolejno przerzucanych
z ró˝nych praskich targowisk - z placu Szembeka na Skaryszewskà, ze Skaryszewskiej
a˝ do Rembertowa. Ko∏o pani Marii pi´trzy∏ si´ stos lamp naftowych, szklanych pucharów, porcelany, lichtarzy, kawa∏ków metalowych fragmentów nie wiadomo czego - w tym
stosie mo˝na by∏o grzebaç dowoli. Pani Maria siedzia∏a nieporuszona na tym po∏amanym
krzeÊle, wspartym w miejscu brakujàcej nogi o skraj stosu. Mo˝na by∏o tam znaleêç tak˝e
60
“Dziennik budowy” naszego domu na Piwnej
rzeczy naprawd´ cenne i ci co mieli wówczas troch´ pieni´dzy i doÊç cierpliwoÊci, znajdywali niekiedy skarby, secesyjne lichtarze i ramy, talerzyki z dobrej porcelany, puchary i szklanice ze starego szk∏a. Pani Maria by∏a konkurencjà dla salonów sztuki "DESY",
paƒstwowych antykwariatów, w których ceny przyprawia∏y o zawrót g∏owy. U pani Marii
wyciàga∏o si´ ze stosu jakiÊ przedmiot pytajàc o cen´. Pani Maria spoglàda∏a z ukosa i
wymienia∏a jakàÊ sum´, przewa˝nie niewielkà, choç bywa∏y przedmioty, których z jakichÊ
sobie wiadomych przyczyn nie chcia∏a sprzedaç i wtedy cena by∏a odstraszajàco wysoka.
Moja siostra, Basia, odnalaz∏a kiedyÊ w stosie rupieci pani Marii kryszta∏owy wisiorek, który
jej si´ spodoba∏. Zapyta∏a ile kosztuje, na co pani Maria: "pani go od∏o˝y, on nie jest sam.
Do tego jest ca∏y ˝yrandol".
Ja sama kupi∏am wiele drobiazgów u pani Marii: pocztowà tràbk´, która wisi nad moim biurkiem, lamp´ naftowà bez klosza, przerobionà potem na elektrycznà, która stoi przy moim
∏ó˝ku, niewielkà srebrzonà ramk´, w którà wprawi∏am kryszta∏owe lustro - wisi w naszym
du˝ym pokoju. KilkanaÊcie srebrzonych lub platerowanych przedmiocików stoi w du˝ym
pokoju na komódce i na pó∏eczce ko∏o sto∏u jadalnego - kubeczki, popielniczki, tacki, dwa
ptaszki do wyciskania cytryny i cynowa uszkodzona figurka dziewczynki. U pani Marii
kupi∏am te˝ mosi´˝nà popielniczk´ w kszta∏cie talerzyka o wysokich brzegach, który by∏
chyba tackà do ma∏ej wagi, jakieÊ metalowe ramki i dwa wielkie drewniane guziki, w które
wprawi∏am kolorowà reprodukcj´ nieznanego m´˝czyzny w peruce i portret damy reprodukowany na znaczku pocztowym (obie fa∏szywe miniatury wraz z trzecià w metalowej ramce
z fotografià portretu marsza∏ka Stanis∏awa Ma∏achowskiego sà nad moim biurkiem).
Na noc, a tak˝e gdy wyje˝d˝a∏a po towar na Ziemie Odzyskane, pani Maria zas∏ania∏a swoje
skarby wielkà burà p∏achtà, zabezpieczajàc je przed wiatrem u∏o˝onymi na skraju kamieniami. Nigdy nie s∏ysza∏am, ˝eby mimo tak mizernego zabezpieczenia zosta∏a kiedykolwiek
okradziona. Pewnego dnia zasta∏am panià Mari´, siedzàcà jak zwykle na krzeÊle o trzech
nogach, a u jej stóp przykucni´tà manikiurzystk´ - trzyma∏a jej r´k´ i malowa∏a jej paznokcie, a pani Maria poddawa∏a si´ tym zabiegom jak prawdziwa dama rozparta wygodnie
w fotelu. Palce drugiej r´ki moczy∏a w metalowej miseczce w mydlanej wodzie.
DziÊ ju˝ nikt nie jeêdzi do Rembertowa, aby kupiç jakieÊ starocie. Pani Marii nie ma. DziÊ
jeêdzi si´ podobno "na Wolumen", daleko, gdzieÊ na ˚oliborzu, pomi´dzy ulicà Kasprowicza a Wólczyƒskà, ale nigdy tam nie by∏am.
Wszystkie remonty w naszym domu trwa∏y nies∏ychanie d∏ugo. Trzeba by∏o uganiaç si´ za
robotnikami, za materia∏ami, robotnicy przewa˝nie upijali si´, byli niepunktualni, znikali w
trakcie roboty.
Pierwszà przebudowà by∏o wydzielenie z mniejszego pokoju (tego z otworem Êciekowym po
Êrodku) - mojego pokoju, przedpokoju z szafà w Êcianie (którà z czasem zlikwidowaliÊmy,
by zmieÊciç lodówk´ w kuchni) oraz Êlepej, ma∏ej kuchni. W jakiÊ czas potem po∏o˝yliÊmy
klepk´ w przedpokoju i w moim pokoju. Ju˝ nie pomn´ kiedy w du˝ym pokoju wylakierowaliÊmy posadzk´. Zabieg by∏ m´czàcy, lakier Êmierdzia∏ nies∏ychanie, trzeba by∏o wynieÊç
wszystkie kwiaty, bo nieodwo∏alnie wi´d∏y, a i nas samych bola∏a g∏owa, bo lakier by∏ w
owym czasie wielce trujàcy. Szcz´Êciem by∏o to jeszcze przed urodzeniem Paw∏a.
W kilka lat póêniej postanowiliÊmy zedrzeç lakier z tej posadzki, bo si´ przetar∏ szarzejàcymi
rozleg∏ymi plamami ko∏o ∏ó˝ka Jurka i ko∏o sto∏u. ZamówiliÊmy wi´c cykliniarza, który by∏ tak
niski, ˝e pomyÊla∏am, ˝e przy cyklinowaniu nie b´dzie si´ musia∏ schylaç i kl´kaç. W owym
61
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
czasie cyklinowanie by∏o r´czne, robi∏o si´ to narz´dziem przypominajàcym hebel. Cykliniarz zaczà∏ cyklinowaç, ale po krótkim czasie przesta∏, uderzy∏ si´ w czo∏o otwartà d∏onià
i zawo∏a∏: "Ja chyba zwariowa∏em!" Zapyta∏am go co si´ sta∏o? Na co cykliniarz ponownie
uderzy∏ si´ w czo∏o i zawo∏a∏: "Ja chyba zwariowa∏em, ˝e si´ tego podjà∏em!" Ten okrzyk z
waleniem si´ w czo∏o powtarza∏ si´ wielokrotnie, choç przecie˝ cyklinowanie pod∏óg by∏o,
jak si´ zdawa∏o, jego zawodem. Za ka˝dym uderzeniem si´ w czo∏o ów rzemieÊlnik podnosi∏ cen´ za swà us∏ug´. W koƒcu zrezygnowaliÊmy z niego, choç nie wycyklinowa∏ podestu
pod oknem. Ale i tak w kilka lat póêniej ca∏y podest zlikwidowaliÊmy.
W kilka lat póêniej tu˝ przed urodzeniem Paw∏a w 1962 roku, powi´kszyliÊmy mój pokój:
zburzyliÊmy Êcian´ w lunecie okiennej wzd∏u˝ podestu i w poprzek pokoju; zosta∏ zrobiony
skos, pod którym ustawiliÊmy mój tapczan, a na skraju podestu stanà∏ drewniany s∏up,
ujawniony spod zwalonej Êciany. Pod skosem wzd∏u˝ ∏ó˝ka wymurowaliÊmy pó∏k´, której
blat jest fragmentem boku starej szafy. Przez Êcian´ pod pó∏kà widaç nie doÊç szczelnà,
bardzo wia∏o w dnie mroêne i wietrzne, tak wi´c z czasem Êciank´ obiliÊmy pionowymi
deseczkami. Na tym fragmencie powi´kszonego pokoju po∏o˝yliÊmy parkiet, ale poniewa˝
nie sposób by∏o znaleêç takiej samej klepki, jak ta, jaka by∏a ju˝ po∏o˝na w reszcie pokoju
- ten fragment ma inne, szersze deszczu∏ki.
Wtedy te˝, w 1962 roku, wybudowaliÊmy ma∏y kominek (moja zachcianka cià˝owa). Tej
rozbudowy podjà∏ si´ pan Muszyƒski, jedyny wspania∏y rzemieÊlnik jakiego spotkaliÊmy.
Odznacza∏ si´ niezwykle niskim wzrostem, by∏ solidny i punktualny, a z zawodu by∏ cieÊlà,
ale umia∏ wszystko zrobiç. Gdy ukoƒczy∏ skos w moim pokoju, a mnie si´ jeszcze zachcia∏o
kominka, mój mà˝ nie by∏ tym pomys∏em zachwycony. Ale pan Muszyƒski powiedzia∏:
"Panie in˝ynierze, nie wolno niczego odmawiaç kobiecie w cià˝y". I kominek zosta∏ wymurowany. Ma∏y pan Muszyƒski wzniós∏ w naszym niewysokim mieszkaniu skomplikowane, misterne rusztowanie i zrobi∏ p∏aski otynkowany pilaster nad kominkiem, a ja by∏am
szcz´Êliwa, bo przypomina∏o mi to dom rodzinny, palàcy si´ ogieƒ w salonie.
Ten kominek odda∏ nam wielkie us∏ugi, gdy w grudniu, po urodzeniu Paw∏a, w siarczystà
zim´, p´k∏y na ulicy Piwnej kaloryfery i przez wiele dni nie mo˝na ich by∏o naprawiç. PaliliÊmy wówczas drewnem i brykietami w kominku, siedzieliÊmy skuleni naprzeciw siebie w wolterowskich fotelach, otuleni kocami, a w ma∏ym kretonowym ∏ó˝eczku-ko∏ysce,
po˝yczonym od Hanki Morawskiej (Fangorówny), le˝a∏ maleƒki Pawe∏ek bez ustanku rozkopujàcy si´ z pieluszek i kocyków. Póki pali∏ si´ ogieƒ, by∏o zupe∏nie ciep∏o.
Chyba w dziesi´ç lat póêniej by∏ nast´pny ogromny remont-przebudowa. Do czasu tego
remontu ja mia∏am swój pokój (cz´sto pracowa∏am do póêna w noc), a w drugim mieszka∏
mój mà˝, który wstawa∏ o szóstej do pracy, i Pawe∏ - po Êrodku pokoju pod Êcianà sta∏a
wielka komoda na projekty, a po bokach z jednej strony by∏ tapczan Jurka, a po drugiej
kàcik Paw∏a z jego ∏ó˝eczkiem, stolikiem i zabawkami. Ale na czas wielomiesi´cznego
remontu wszyscy troje koczowaliÊmy w moim pokoju.
Pierwszy etap, to by∏o wybicie drugiego okna w du˝ym pokoju. Przez ca∏e tygodnie wielka
dziura w zerwanym dachu ukazywa∏a nam co wieczór granatowe niebo usiane gwiazdami.
ZlikwidowaliÊmy wówczas, jak poprzednio w moim pokoju, Êcian´ lunety okiennej, otwierajàc skos ko∏o s∏upa, gdzie dziÊ stoi du˝y jesionowy stó∏, robiony przez Wojtka Millera, i
osiem tonetowskich krzese∏ kupionych w 1973 roku. ZlikwidowaliÊmy podest do poziomu
pod∏ogi i na ca∏ym ods∏oni´tym fragmencie po∏o˝yliÊmy parkiet, ró˝niàcy si´ od tego, który
62
“Dziennik budowy” naszego domu na Piwnej
jest w pozosta∏ej cz´Êci pokoju.
W tym czasie przeprowadzano generalny remont dachów staromiejskich, oczyszczajàc
poddasza z nagromadzonego tam gruzu z okresu odbudowy kamieniczek w latach
pi´çdziesiàtych. W naszym domu dach jest bardzo wysoki, stromy i nad naszym poddaszem by∏ nieu˝ywany, niedost´pny strych. Le˝a∏a tu pó∏metrowa ha∏da gruzu, nieczystoÊci i trupów go∏´bich. To wszystko zosta∏o usuni´te i zsypane na ulic´ przez wielkà,
skleconà z desek rur´.
Wtedy mój mà˝ zdecydowa∏ si´ zrobiç projekt rozbudowy naszego mieszkania z
wewn´trznymi schodami i dwoma pokojami na górze, dla siebie i Paw∏a.
Przez rok mieliÊmy dziur´ w suficie z chyboczàcà si´ drabinà, wszystko by∏o pokryte gruzem, kurzem, cementem. MieszkaliÊmy nadal we troje w moim pokoju zas∏aniajàc drzwi
kocem przybitym gwoêdziami do framugi i zamykajàc je na k∏ódk´, gdy wychodziliÊmy z
domu.
Cz´Êç rzeczy upchaliÊmy w zamykanym schowku w du˝ym pokoju. Robotnicy wchodzili
wprost z ulicy po rusztowaniach. Dom bowiem by∏ ca∏y opi´ty drewnianymi rusztowaniami,
a na wàskich poprzecznych deskach widywa∏o si´ Êpiàcych pijanych robotników - dr˝a∏am,
˝e któryÊ spadnie, ale na szcz´Êcie nigdy si´ to nie zdarzy∏o. Pracujàcy u nas "fachowcy" tak˝e nie stronili od kieliszka (a w∏aÊciwie od szklanki po musztardzie, zwanej "musztardówkà", u˝ywanà w tym okresie w czasie zaimprowizowanych biesiad alkoholowych.
Musztardówki podawane te˝ by∏y w gospodach wiejskich - tu rozró˝niano "du˝à" i "ma∏à
musztardówk´"). Tak wi´c nasi "fachowcy" cz´sto zmieniali si´, cz´sto znikali wychodzàc
na Êniadanie i nigdy nie wracali, wziàwszy zaliczki, ale pozostawiajàc narz´dzia. Ogromny
m∏ot, który mamy do dziÊ, jest jednym z takich pozostawionych narz´dzi.
Nie b´d´ tu wymieniaç wszystkich robót, ale ten d∏ugotrwa∏y remont nie by∏ ∏atwy do zniesienia. Najgorsze by∏o chyba zak∏adanie nam kaloryferów w Jurka i Paw∏a pokojach: wybito
nam pionowà, szerokà szczelin´ w przedpokoju, tu˝ ko∏o drzwi wejÊciowych. Robotnicy
wyszli "na Êniadanie", by wi´cej nie powróciç. Nie mog∏am wyjÊç z domu, bo przez otwór
mo˝na by∏o z ∏atwoÊcià w∏o˝yç r´k´ i otworzyç zamek. Musia∏am wziàç urlop z Instytutu, a˝
po kilku dniach mój mà˝ znalaz∏ nowych robotników, którzy dokoƒczyli dzie∏a.
Drugim nie ∏atwym do zniesienia etapem by∏o k∏adzenie parkietu na pi´trze. Pracujàcy
u nas robotnik, pan Sadowski, zdoby∏ klepk´ rozbiórkowà, prawie czarnà z brudu, ale
która by∏a taƒsza ni˝ nowa, trudna zresztà do kupienia. T´ rozbiórkowà klepk´ trzeba
by∏o cyklinowaç. Pan Sadowski powiedzia∏, ˝e on sam skonstruuje na miejscu maszyn´
do cyklinowania. Zrobi∏ istotnie coÊ, co wyglàda∏o jak sklecone z grubych desek sanki, z
dumà oÊwiadczy∏, ˝e gotowe i ˝e zaraz zacznie cyklinowaç. By∏ ju˝ wieczór. Pan Sadowski
w∏àczy∏ w gniazdko t´ piekielnà maszyn´ i wtedy na ca∏ym Starym MieÊcie zgas∏o Êwiat∏o,
bo moc tej maszyny by∏a wielka.
Nast´pnà budowà ciàgnàcà si´ bez koƒca by∏y schody na pi´tro, które robi∏ stolarz, gruby
pan Janek, wed∏ug projektu mojego m´˝a (te "wiszàce" na jednej antabie schody sà dumà
Jurka). Drewno na schody "zdoby∏" brat Jurka, Roman - bukowe na stopnie, sosnowe na
boki. Pan Janek nie by∏ szybki w robocie, a stopni w schodach by∏o du˝o. Kr´ci∏ g∏owà patrzàc na rysunek i mówi∏: "Zrobi´ jak pan chce. Ale ja tu nie b´d´ mieszka∏".
63
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
W koƒcu i schody by∏y gotowe, i boki i por´cz, które pan Janek politurowa∏ d∏ugo i z oddaniem. Stolarskie roboty trwa∏y nadal w pokoju Jurka, ale Paw∏a pokój by∏ gotów. WysprzàtaliÊmy jakoÊ i Pawe∏ móg∏ si´ wprowadziç do swego w∏asnego pokoju. Gdy przysz∏am tej pierwszej nocy powiedzieç mu dobranoc, powiedzia∏: "Wiesz, mamo, ja wol´ sale zbiorowe!"
Ale potem ju˝ by∏ rad, ˝e ma w∏asny kàt.
˚mudnà robotà by∏o te˝ zrobienie w kilka lat potem szafki pod oknami du˝ego pokoju, gdzie
trzymam przetwory i wino oraz cz´Êç talerzy. By∏o z tà szafkà niema∏o k∏opotów, bo po
wyburzeniu Êciany pod oknami okaza∏o si´, ˝e biegnie tam wzd∏u˝ ogromna czworokàtna
belka-krokiew konstrukcyjna, której nie mo˝na usunàç, bo by runà∏ dach. Wszak˝e stolarz
wed∏ug projektu mego m´˝a obudowa∏ t´ belk´ i mimo to, szafka jest ogromnie pojemna i
mieÊci si´ w niej wi´cej, ni˝ mo˝na by przypuszczaç. Z tej zburzonej Êcianki by∏a zupe∏nie
nies∏ychana iloÊç gruzu, bo w ca∏ej ods∏oni´tej przestrzeni, nad i pod belkà znajdowa∏ si´
gruz jeszcze z czasów odbudowy Starówki: robotnicy zamiast usunàç gruz, zamurowali
go. Ten gruz w papierowych torebkach i siatkach na zakupy (co by∏o potwornie ci´˝kie)
wynosiliÊmy chy∏kiem przez szereg dni na ró˝ne Êmietniki w okolicy, bo wynoszenie gruzu
by∏o surowo zakazane. Ale co mieliÊmy z tym gruzem zrobiç?
Ucià˝liwe ogromnie by∏o te˝ k∏adzenie glazury na pod∏odze ∏azienki i na Êcianach i pod∏odze
kuchni. To ju˝ by∏y lata osiemdziesiàte, ale glazura nadal jeszcze nie by∏a ∏atwa do kupienia, wybór by∏ ma∏y, prowadziliÊmy poszukiwania na Pradze, na Mokotowie, na Woli...
Dotàd mieliÊmy Êciany w kuchni pomalowane olejno, a betonowa pod∏oga w ∏azience i
kuchni najpierw by∏a pokryta porowatym i kostropatym lastrikiem, niemo˝liwym do umycia,
potem z kolei po∏o˝yliÊmy tu ohydne p∏ytki PCV.
KupiliÊmy glazur´, takà jakà mo˝na by∏o dostaç i przyszed∏ polecony nam glazurnik. Na
wst´pie poprosi∏ o kaw´ (zalanà wrzàtkiem w kubku). Ju˝ sam sposób picia tej kawy - którà
glazurnik os∏odzi∏ kilku ∏y˝eczkami cukru, a potem chyba przez kwadrans miesza∏ stukajàc
∏y˝eczkà o Êcianki kubka - powinien by∏ nas ostrzec. Glazurnik oceni∏, ˝e robota b´dzie
trwa∏a tydzieƒ. Trwa∏a dobrze ponad miesiàc, przez ca∏y czas robót mieliÊmy zwalone w
pokoju wszystkie sprz´ty kuchenne, garnki, od∏àczonà od gazu kuchenk´, wiszàce i stojàce
szafki. Znów gotowa∏am na ma∏ej elektrycznej maszynce.
Codzieƒ po po∏udniu, gdy glazurnik przychodzi∏ do nas, powtarza∏a si´ ceremonia z piciem
kawy. Potem zabiera∏ si´ do roboty, do czego mia∏ w zasadzie dwie swoje r´ce: narz´dzia,
których najwyraêniej jeszcze si´ nie dorobi∏, po˝ycza∏ od mego m´˝a - a to m∏otek, a to
poziomic´. Glazura nie by∏a zbyt starannie po∏o˝ona, ale nie ma si´ czemu dziwiç, bo to
by∏a, jak si´ okaza∏o, dopiero druga czy trzecia robota wykonana przez tego rzemieÊlnika.
Nie mia∏ jeszcze wprawy.
Ostatnià "brudnà robotà" (nie liczàc gehenny z wymianà rur centralnego ogrzewania) by∏o
zrobienie w 1996 roku trzeciej kondygnacji naszego mieszkania, ju˝ pod samym dachem.
W tej robocie pomaga∏ mojemu m´˝owi pan Jacek - pierwszy od przesz∏o trzydziestu laty,
czyli od czasów pana Muszyƒskiego od kominka, Êwietny, fachowy i solidny robotnik, jakiego spotkaliÊmy. Pan Jacek zresztà przy okazji odmalowa∏ nam wi´kszà cz´Êç mieszkania.
Na trzeciej kondygnacji naszego poddasza, pod dachem z widocznymi krokwiami i
dachówkami, zosta∏a zrobiona prymitywna pod∏oga z desek, kilka pó∏ek i zainstalowane
Êwiat∏o. WstawiliÊmy tu te˝ dwie czy trzy paêdzierzowe stare pó∏ki na ksià˝ki. Nie mieliÊmy
nigdy piwnicy, wi´c na tym stryszku uda∏o si´ pomieÊciç troch´ ksià˝ek (g∏ównie katalogów
64
Mój pierwszy wyjazd zagranic´
wystaw artystycznych), kilka pak w tekturowych pud∏ach z nieu˝ywanymi ju˝, niegdyÊ ukochanymi p∏ytami gramofonowymi moimi i Paw∏a, stary adapter "Mister hit", i moje materia∏y,
które gromadzi∏am do publikacji na temat twórczoÊci rzeêbiarza Augusta Zamoyskiego. Na
tym stryszku trzymamy te˝ ozdoby choinkowe, puste s∏oiki na przetwory, które robi´ raz do
roku i mnóstwo potrzebnych-niepotrzebnych rzeczy, których nie chcieliÊmy (nie chcia∏am)
wyrzuciç.
Na ten stryszek mój mà˝ zainstalowa∏ sk∏adane schody, ukryte tajemniczo pod klapà w
suficie jego pokoju.
Mój pierwszy wyjazd zagranic´
Jesienià tego roku (1956), gdy zamieszkaliÊmy na Piwnej, wyjecha∏am na kilka tygodni po
raz pierwszy zagranic´, do Francji. W tych latach taki wyjazd to by∏o wielkie wydarzenie: od
zakoƒczenia wojny w 1945 do 1956 roku zwykli Êmiertelnicy nie mieli paszportów, a zatem
mo˝liwoÊci wyjechania na "zgni∏y Zachód", "za ˝elaznà kurtyn´". Ale w 1956 roku w Polsce
nastàpi∏a "odwil˝" i zakaz wyjazdów wraz z "odwil˝à" zel˝a∏. Wprawdzie starania o paszport
by∏y d∏ugotrwa∏e, trzeba by∏o wype∏niaç obszerne i wnikliwe ankiety personalne, trzeba by∏o
podaç wszelkie informacje dotyczàce rodziców, rodzeƒstwa (adresy, gdzie pracujà itd. biedni nasi kuzyni Grocholscy, którzy mieli dziesi´cioro rodzeƒstwa!), krewnych zagranicà
itd., itd. Potem czeka∏o si´ na odpowiedê, która mog∏a byç negatywna, na przyk∏ad, ˝e
nie wydaje si´ zezwolenia na wyjazd zagranic´ "z wa˝nych wzgl´dów spo∏ecznych"(?!).
Takà odmow´ wydania paszportu otrzyma∏a kiedyÊ moja siostra Basia. Sk∏adajàc podanie
sta∏o si´ w d∏ugich kolejkach, podobnie jak przy odbiorze paszportu. Trzeba by∏o "zdaç"
dowód osobisty, w zamian wr´czano paszport i wyg∏aszano pouczenie na temat zabronionych kontaktów zagranicznych, zw∏aszcza z emigracjà, o koniecznoÊci powrotu do kraju
w oznaczonym terminie i bezzw∏ocznego zwrotu paszportu w biurze Paszportowym, gdzie
zresztà urz´dnikami byli wówczas mundurowi milicjanci.
W Pary˝u mia∏am pozostawione przez mego ojca dziesi´ç tysi´cy franków (zaoszcz´dzonych
z diet z jakiegoÊ naukowego wyjazdu ojca do Francji), co by∏o sumà bardzo niewielkà. Na
paszport mia∏am prawo zakupu za z∏otówki pi´ciu dolarów (znów sta∏o si´ w kolejce).
Lecia∏am samolotem po raz pierwszy w ˝yciu. Droga do Pary˝a nie by∏a prosta: làdowa∏o
si´ bodaj w Berlinie, potem w Pradze Czeskiej, potem w Brukseli i w koƒcu w Pary˝u.
Port lotniczy mieÊci∏ si´ w szarym, d∏ugim baraku na Ok´ciu, pe∏nym milicji, stra˝y granicznej, licznych urz´dników. Po d∏ugim oczekiwaniu i okazaniu paszportu i biletu (urz´dnik i
milicjant uwa˝nie patrzy∏ w paszport, przenoszàc badawczy wzrok z dokumentu na twarz
pasa˝era i z powrotem), grupa wyje˝d˝ajàcych w koƒcu ruszy∏a pod eskortà pieszo z baraku do oczekujàcego na p∏ycie samolotu. Za siatkà, odgradzajàcà barak i teren lotniska, w
t∏umie ˝egnajàcych sta∏ mój mà˝ machajàc mi r´kà.
Wraz ze mnà w samolocie lecia∏a grupa m∏odzie˝y francuskiej, która powraca∏a z jakiegoÊ
mi´dzynarodowego zlotu. Samolot rzuca∏, by∏a mg∏a. I w Berlinie i w Pradze znów d∏ugie
oczekiwanie (bez wysiadania), wreszcie polecieliÊmy do Brukseli. Tu kazano nam wysiàÊç
i przejÊç do sali tranzytowej, eleganckiej, z wygodnymi fotelami, z oszklonymi kioskami z
gazetami, kawà, pamiàtkami, perfumami. Znów d∏ugie oczekiwanie i w koƒcu og∏oszono,
˝e na skutek z∏ych warunków atmosferycznych lot do Pary˝a zosta∏ odwo∏any i na razie
pozostaniemy w Brukseli.
A jednak ponad dziesi´ç lat ˝ycia w socjalizmie zrobi∏o swoje: by∏am przera˝ona, co b´dzie.
Nie mam pieni´dzy, po wielu godzinach podró˝y jestem g∏odna, brudna, zm´czona. Na
65
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
lotnisku paryskim mia∏ na mnie czekaç Janek Kobylaƒski, brat mojej kole˝anki Heleny,
który po Powstaniu, z jenieckiego obozu nie wróci∏ do kraju i zamieszka∏ w Pary˝u. Nie
mia∏am ˝adnej mo˝liwoÊci zawiadomienia go i nie wiedzia∏am zresztà kiedy wyruszymy
z Brukseli. Mia∏am wielkie baga˝e, obarczona tu˝ przed wyjazdem z Warszawy przez
ró˝nych ludzi korzystajàcych z okazji przes∏ania jakichÊ rzeczy swoim przyjacio∏om czy
krewnym. Wioz∏am wielkie p´ta kie∏basy dla przebywajàcego w Pary˝u doktora ChróÊcickiego i ogromny a ci´˝ki serwis porcelanowy, który mia∏am przekazaç jakiejÊ zupe∏nie mi
obcej pani. Mia∏am te˝ dwadzieÊcia pàczków od Bliklego, które pani Wierzbicka (ta, u
której niegdyÊ mieszka∏am na Brackiej) przesy∏a∏a przeze mnie dla swego syna Tadeusza;
mia∏ je odebraç na lotnisku w Brukseli. (Taki koszmar przesy∏ania "przy okazji" ciàgnà∏ si´
przez wiele lat w Polsce i by∏ zmorà wszystkich wyje˝d˝ajàcych, a tak˝e powracajàcych
z zagranicy. Chyba najgorszà histori´ z takà przesy∏kà prze˝y∏a zaprzyjaêniona z nami
architekt Krzysia Dobrowolska. Wraca∏a sama z Pary˝a do Warszawy. Na dworcu zjawi∏
si´ znajomy znajomych, taszczàc dwie ogromne opony samochodowe. Prosi∏, by Krzysia
je zabra∏a, on je umieÊci w przedziale na baga˝niku, a w Warszawie ktoÊ si´ po nie zg∏osi
i zabierze. ˚adnych k∏opotów, ˝adnego dêwigania. Ale ˝ycie jest pe∏ne niespodzianek: w
po∏owie podró˝y wagon, którym jecha∏a Krzysia, zosta∏ wycofany ze sk∏adu, na jego miejsce
podstawiono inny, na innym torze. Nie wiem, jak Krysia sobie poradzi∏a, majàc i w∏asne
baga˝e, zdaje si´, ˝e kolejno musia∏a przeturlaç ci´˝kie opony do nowego wagonu.)
A wracajàc do mojej podró˝y. Oczekiwanie w Brukseli przeciàga∏o si´. Tadeusz Wierzbicki nie zg∏osi∏ si´ po pàczki. Rozda∏am je pomi´dzy wyg∏odnia∏ych ch∏opców francuskich (jeden z nich by∏ uczniem cukierniczym i bardzo pàczki pochwali∏. Nazywa∏ si´ André
Brandenburger i pisa∏ potem do mnie mi∏e listy). By∏ ju˝ póêny wieczór. W koƒcu zdesperowana pozostawi∏am moje baga˝e pod opiekà jednego z ch∏opców z wycieczki francuskiej,
a sama posz∏am do toalety, by w umywalni troch´ si´ umyç, przera˝ona, ˝e ktoÊ wejdzie,
zanim skoƒcz´. Nikt nie zak∏óci∏ moich ablucji i powróci∏am na sal´ oczekiwaƒ. Zrobi∏a si´
noc. W koƒcu og∏oszono nam, ˝e ci, którzy chcà, mogà jechaç do Pary˝a autobusem, inni
zaÊ pojadà do hotelu. A ja znów przera˝ona - jak zap∏ac´ za hotel?!
Hotel, do którego nas zawieziono by∏ szalenie elegancki w samym centrum miasta tu˝
ko∏o ratusza - "Palace Hotel". Dosta∏am osobny pokój, szerokie ∏ó˝ko by∏o nakryte materià
w pasy i kwiaty, która moim zdaniem nadawa∏a si´ na wytwornà sukni´ wieczorowà, co
sprawdzi∏am, gdy Êcielàc sobie ∏ó˝ko udrapowa∏am jà na sobie przed du˝ym lustrem szafy.
Potem mia∏am troch´ trudnoÊci z uruchomieniem kranów w ∏azience i mimo zm´czenia podró˝ trwa∏a od wczesnego rana - wybra∏am si´ jeszcze nocà z francuskimi ch∏opcami
zwiedzaç rz´siÊcie oÊwietlone miasto (czy mnie kto nie wylegitymuje, nie mam przecie˝
wizy belgijskiej!?).
Rano zbudzono mnie mi∏ym dêwi´kiem delikatnie brz´czàcego telefonu, podano nam Êniadanie, nie ˝àdajàc ˝adnych dodatkowych op∏at i wystartowaliÊmy do Pary˝a. Dopiero znacznie póêniej dowiedzia∏am si´, ˝e w podobnych sytuacjach linie lotnicze zobowiàzane sà
do pokrycia wszelkich kosztów wynikajàcych z przerwania czy opóênienia lotu.
Kiedy wysiad∏am z autobusu, który z lotniska Le Bourget przywióz∏ mnie do centrum Pary˝a
ko∏o Les Invalides, ku swej radoÊci zobaczy∏am Janka Kobylaƒskiego. Podzi´kowa∏am
za ofiarowywanà mi pomoc mi∏ym francuskim ch∏opcom. Zjawi∏a si´ te˝ wytworna pani
pytajàc, czy przywioz∏am jej ów serwis porcelanowy, ale zamiast go ode mnie wziàç,
powiedzia∏a mi, ˝e nazajutrz przyÊle szofera, by go odebra∏ z domu, gdzie mia∏am zamiesz-
66
Mój pierwszy wyjazd zagranic´
kaç. Ja oniemia∏am, ona znikn´∏a. Nie us∏ysza∏am s∏owa podzi´kowania. Nigdy ju˝ jej nie
widzia∏am, zjawi∏ si´ jedynie nazajutrz zapowiedziany szofer. Tak wi´c zosta∏am sama
z moimi ci´˝arami i z Jankiem. W torbie z porcelanà urwa∏a si´ ràczka, zepsu∏ zamek
b∏yskawiczny. SzliÊmy piechotà mostem Aleksandra, suwajàc i dêwigajàc torby baga˝u.
Z tego pobytu we Francji, g∏ównie w Pary˝u, poza olÊnieniami "Pietà" z Avinionu w Luwrze, malarstwem Matisse'a, Chagalle'a, van Gogha, zapami´ta∏am wizyt´ w Montrésor,
wspania∏ym, pe∏nym poloników Êredniowiecznym zamku, nale˝àcym do naszych kuzynów
Reyów (po Branickich). Zawióz∏ mnie tam samochodem wuj StaÊ Rey. Po drodze zbyt
pobie˝nie zwiedzaliÊmy zamki nad Loarà w purpurze i z∏ocistoÊci jesiennych drzew.
Wraca∏am pociàgiem do Pary˝a. Mój kuzyn Elek Niemcewicz, mieszkajàcy wówczas
w Pary˝u postawi∏ mi pierwszego w ˝yciu "Martella" w wielkiej koniakówce, a na jakàÊ
niedzielnà wycieczk´ zawióz∏ mnie do Reims i Beauvais, by mi pokazaç gotyckie katedry,
wynios∏e i wspania∏e. Raz chyba kuzyn Ksawery Rey zaprosi∏ mnie do restauracji na ostrygi. KtóregoÊ dnia niespodziewanie spotka∏am ko∏o Pigalle profesora Witolda Kul´, z którym
jedliÊmy na ulicy goràce kasztany z papierowego ro˝ka, a z równie przypadkowo spotkanym panem Andrzejem Konarkiem, Êwietnym t∏umaczem angielskiego, jedliÊmy niezdarnie maleƒkie krewetki w jakimÊ tanim barze. OpatrznoÊciowà osobà by∏a przemi∏a i dobra
Zosia Straszewska, znajoma profesora Aleksandra Gieysztora, która zostawia∏a mi pod
s∏omiankà klucz od swojego mieszkania, abym po kilometrach spaceru po Luwrze mog∏a
u niej wypoczàç w czasie jej nieobecnoÊci, gdy by∏a w pracy. Mieszka∏a tu˝ ko∏o Luwru na
ulicy Croix-des-Petits-Champs w maleƒkim mieszkanku z uroczym, chyba nieu˝ywanym
kominkiem. W mieszkanku nie by∏o ˝adnych wygód, chyba tylko zlew z kranem. Ubikacja
by∏a w biegu klatki schodowej, jak to cz´sto w starych paryskich domach, nawet w samym
centrum miasta. Przypominam sobie mieszkanko mojego brata w latach siedemdziesiàtych
w XIV-ej dzielnicy na czwartym pi´trze przy rue Dareu - tam ubikacja by∏a w podwórku i
jak wi´kszoÊç starych toalet tzw. tureckich sk∏ada∏a si´ z dziury, otoczonej blaszanà p∏ytà
emaliowanà jak wanna, z miejscami po bokach na ustawienie stóp. Po za∏atwieniu si´ na
stojàco, naciska∏o si´ guzik i trzeba by∏o usunàç si´ pod Êcian´, bo za naciÊni´ciem guzika
sp∏ywa∏a nagle kaskada wody p∏uczàc ca∏e to nader prymitywne urzàdzenie i mogàc zmoczyç przy okazji stojàcego zbyt blisko korzystajàcego z ubikacji.
U Zosi Straszewskiej po raz pierwszy w ˝yciu pi∏am porto i jad∏am karczochy (artichaux),
których p∏atki odrywa∏o si´ stopniowo i macza∏o w jakimÊ niezwyk∏ym sosie. Zosia te˝
zaprosi∏a mnie raz do kina, a po wieczornym seansie by∏yÊmy w s∏ynnej knajpie tragarzy
"Pod Êwiƒskà nogà" (au pied'cochon) jedzàc równie s∏ynnà zup´ cebulowà. A potem, nocà
chodzi∏yÊmy po paryskich Halach, oglàdajàc powiàzane w wielkie snopy najró˝niejsze,
bajecznie kolorowe kwiaty, wiszàce rz´dami na hakach rozp∏atane Êwiniaki i ciel´ta,
zwiedzia∏yÊmy galerie jarzyn i ryb, ma∏˝y, krewetek, gramolàcych si´ niezdarnie ˝ó∏wi i
wàsatych langust. Wtedy, w 1956 roku, widzia∏am Hale po raz pierwszy i ostatni: w kilka
lat póêniej przeniesiono stare Hale pod Pary˝, a wraz z nimi znik∏a chyba i zupa cebulowa
i ten niezwyk∏y spektakl, który si´ tu odbywa∏ co noc a˝ do brzasku. Wszystko si´ zmieni∏o
- dziÊ ulice Pary˝a ju˝ nie przypominajà starych fotografii sprzed wojny - powsta∏y nowe
dzielnice, Defense, Trzynastka, La Villette, choç nadal jak rodzynki w cieÊcie czy klejnoty
w koronie sà tu s∏ynne stare zabytki - Notre Dame, la Chapelle, Opera, Luwr i ju˝ okryta
patynà wieku Wie˝a Eiffla.
Raz wybra∏am si´ do teatru na sztuk´ Yonesco z Krzysià Dobrowolskà, która akurat by∏a w
Pary˝u, raz te˝ pojecha∏am do Wersalu, olÊniewajàcego w barwach jesieni.
67
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Poza tem po Pary˝u chodzi∏am samotnie, raczej g∏odna, przewa˝nie od˝ywiajàc si´
pomaraƒczami i daktylami (na daktyle potem przez lata nie mog∏am patrzeç), wsz´dzie
piechotà, by zaoszcz´dziç na autobusach i metrze, ale dzi´ki temu doÊç dobrze pozna∏am
miasto. Najtrudniej by∏o mi przyzwyczaiç si´ do gwiaêdzistego uk∏adu ulic. Ten uk∏ad utrudnia∏ odnalezienie ulicy równoleg∏ej - im dalej si´ sz∏o jakimÊ bulwarem czy avenue, ulica
zdawa∏oby si´ do nich równoleg∏a oddala∏a si´ z ka˝dym krokiem nieub∏aganie i trzeba by∏o
d∏ugo iÊç, by wreszcie do niej dotrzeç.
Z tego mojego pobytu zapami´ta∏am te˝ manifestacj´ ulicznà przeciw sowieckiej pacyfikacji powstania w Budapeszcie. Sz∏am razem z t∏umem manifestantów bulwarami wo∏ajàc
(z pewnego rodzaju satysfakcjà) "assassins! assassins!!" Nagle z wysokiego budynku, w
którym mieÊci∏a si´ redakcja komunistycznej gazety "Humanité" (jedynego francuskiego
pisma sprowadzanego do Polski do Klubów Mi´dzynarodowej Prasy i Ksià˝ki), posypa∏
si´ grad metalowych klisz drukarskich. Jedna z klisz zrani∏a mnie w d∏oƒ. Potem z r´kà
obwiàzanà chustkà do nosa jecha∏am metrem, które zatrzymywa∏o si´ na d∏ugie chwile
pomi´dzy stacjami w niemal ciemnych tunelach korytarzy z wielkimi napisami DUBONNET DUBONNET DUBONNET (nazwa aperitifu), niektóre stacje mijajàc bez zatrzymywania si´, lub przystanàwszy nie otwierajàc drzwi, by mo˝na by∏o wsiàÊç lub wysiàÊç. Na
jednej stacji wsiad∏ bardzo pokrwawiony cz∏owiek, chyba robotnik (to by∏ wcià˝ jeszcze
czas, gdy po stroju mo˝na by∏o rozpoznaç klas´ spo∏ecznà). Miejsca siedzàce wszystkie
by∏y zaj´te, ale nikt rannemu nie ustàpi∏ miejsca, a wzrok wszystkich pasa˝erów starannie omija∏ krwawiàcego m´˝czyzn´. Nie mia∏am siedzàcego miejsca, bo by∏a bym pewnie
jedyna, która by mu ustàpi∏a miejsca.
Wyda∏o mi si´ to dziwne i obce: ta dyskrecja, która by∏a oboj´tnoÊcià i egoizmem. Nikt go
nie zapyta∏, co mu si´ sta∏o, jak mo˝na mu pomóc, nikt nie poda∏ chustki, jak ewangeliczna
Weronika (moja chustka by∏a zaj´ta), by otar∏ p∏ynàcà z twarzy i ràk krew. Ale taki by∏ i jest
Pary˝. Nikt na ulicy nie oglàda si´ za kozà prowadzonà na smyczy ulicami, za kotem w
brylantowej obró˝ce. Tolerancja, która jest w istocie oboj´tnoÊcià.
DziÊ po kilkudziesi´ciu latach tak˝e i u nas w Polsce jest podobnie, gdy coÊ wydarzy si´ na
ulicy. Albo zainteresowanie jest krótkotrwa∏e, jak w bajce-wierszyku Ewy Szelburg-Zar´biny
"Strze˝ konika na biegunach": "...Zna∏am takà lalk´ z gumy, co o˝y∏a i uciek∏a. Posz∏a sobie
do ogrodu, k´dy by∏y ludzi t∏umy. I chodzi∏a po alei, taka ma∏a lalka z gumy! Zrazu ludzie si´
dziwili. Wytykali jà palcami: Patrzcie, patrzcie lalka z gumy spaceruje mi´dzy nami. Lecz
˝e ka˝dy mia∏ swe sprawy, pochowali szybko palce. I czym pr´dzej zapomnieli o maleƒkiej
z gumy lalce..."
Wszak˝e obecnie dominuje niezauwa˝anie, niech´ç do w∏àczenia si´, byç mo˝e w dra˝liwà,
a mo˝e niebezpiecznà sytuacj´. Dopiero martwy cz∏owiek, przejechany czy potràcony
przez tramwaj czy samochód, nagle zmar∏y na atak serca przechodzieƒ, skupia ciekawy
t∏um, przepychajàcy si´, by lepiej zobaczyç.
Wtedy w Pary˝u, wydawa∏o mi si´ to okrutne. I tak te˝ myÊl´ do dziÊ, choç byç mo˝e lepiej
to rozumiem.
Wtedy te˝ po ulicznej manifestacji prow´gierskiej, gdy wszystkie gazety zamieszcza∏y
wstrzàsajàce fotografie z walk ulicznych w Budapeszcie, pewien Francuz z oburzeniem
mówi∏, ˝e Polacy powinni byli ruszyç na pomoc w´gierskim powstaƒcom. Z oburzeniem
te˝ przyjà∏ mojà opini´, ˝e pomijajàc ju˝, ˝e taka akcja by∏aby beznadziejna, Polacy doÊç
ju˝ si´ wykrwawili w ostatniej wojnie i mo˝e czas na Francuzów. On sam mo˝e przecie˝ z
68
Mój pierwszy wyjazd zagranic´
∏atwoÊcià pojechaç na W´gry i w∏àczyç si´ w powstanie.
Z "zabronionych" kontaktów by∏am z wizytà w Maisons Laffitte pod Pary˝em u pana Jerzego Giedroycia, pozna∏am panià Maryni´ Czapskà (autork´ uroczej ksià˝ki "Europa w
rodzinie") i jej brata, wielkiego malarza Józefa Czapskiego, który pokazywa∏ mi swoje obrazy, mi´dzy innymi seri´ malowanych w paryskich Halach "rzeêniczych" martwych natur.
Wyjecha∏am ob∏adowana wydawnictwami "Kultury", które bez trudu uda∏o mi si´ przywieêç do kraju, a które mam do dziÊ w swojej bibliotece, m.in. Mi∏osza: "Zdobycie w∏adzy",
"Zniewolony umys∏" i "Dolina Issy" oraz Orwella "Rok 1984". (T´ ksià˝k´ po˝yczy∏am naszemu sàsiadowi z Piwnej, Êwietnemu grafikowi Waldkowi Âwierzemu, który potem n´ka∏ mnie
wtykajàc za moje drzwi rysuneczki: a to oko z napisem "Wielki Brat Êledzi ci´!", a to ucho
z napisem, ˝e Wielki Brat mnie pods∏uchuje, a to dziobata twarz Stalina z dzikim, niesamowitym wzrokiem z równie straszàcym napisem "Wielki Brat czuwa"). Korespondowa∏am
przez krótki czas z panem Giedroyciem - listy o dziwo dochodzi∏y, a on przez lata przesy∏a∏
mi numery "Kultury" przez ró˝ne okazje, a raz nawet pocztà.
To przypomina mi, ˝e gdy w kilka lat póêniej mój mà˝ by∏ na stypendium Umiastowskich
w Rzymie, wracajàc samochodem wióz∏ ze sobà mnóstwo trefnych wydawnictw, ksià˝ek
wydawanych zagranicà, g∏ównie przez paryskà "Kultur´". Przez ca∏e lata konfiskowano
w∏aÊciwie wszystkie ksià˝ki ukazujàce si´ zagranicà w j´zyku polskim. W razie rewizji w
domu, znalezienie takich wydawnictw ogromnie obcià˝a∏o konto ich w∏aÊciciela. Próba
przywiezienia takich ksià˝ek w baga˝niku, poza konfiskatà, by∏a odnotowywana w aktach
personalnych i mog∏a te˝ wp∏ynàç na odmow´ wydania paszportu przy nast´pnych staraniach o wyjazd zagranic´.
Tak wi´c mój mà˝ wracajàc z Rzymu zosta∏ na granicy zrewidowany i zarekwirowano mu
dwie ksià˝ki, które by∏y na wierzchu w baga˝niku. Znalezione przez celników bez trudu,
odwróci∏y ich uwag´ od reszty baga˝u, gdzie podobnych ksià˝ek by∏ ca∏y stos. Celnicy
zaj´li si´ z satysfakcjà ˝mudnym wypisywaniem kopiowym o∏ówkiem protoko∏u, który jako
curiosum zachowa∏am do dziÊ. Brzmi on mianowicie tak:
Protokó∏ na okolicznoÊç zatrzymania towarów
/!/ w post´powaniu celnym /skreÊlono: karnym/
St. kontr. celny - Jakubik Marian przeprowadzi∏ rewizj´ baga˝y u ob. Szanajca Jerzy w
wyniku rewizji znaleziono 2 ksià˝ki w j´zyku polskim wydane zagranicà
1. Wielka czystka - Aleksandra Weisberg Cybulskiego
2. Kronika bie˝àcych wydarzeƒ
Wymienione ksià˝ki zatrzymano do niniejszego protokó∏u wystawiajàc pokwitowanie Nr
014530. Kudowa, 29.9.72".
Mój mà˝ przywióz∏ wówczas mi´dzy innymi s∏ynnà ksià˝k´ So∏˝enicyna "Oddzia∏ chorych
na raka" i wiele innych równie trefnych.
Koƒcz´ mojà relacj´ z pobytu w Pary˝u przed przesz∏o czterdziestu laty. Powróci∏am z
Pary˝a, miasta jarzàcego si´ przedÊwiàtecznie tysiàcem olÊniewajàcych wystaw, neonów,
reflektorów wydobywajàcych z mroku pi´kno architektury niezliczonych zabytków, do szaroÊ-
69
ci i brudu ponurego baraku lotniska na Ok´ciu, do zdezolowanych autobusów, niegrzecznych
konduktorów i kierowców, owej codziennoÊci warszawskiej z ulicami pe∏nymi wyrw, b∏ota,
ka∏u˝, do ciemnoÊci nie rozÊwietlanej rzadkimi, a cz´sto popsutymi latarniami. To zabawne ale szok powrotu by∏ silniejszy, ni˝ szok wyjazdu w ten inny Êwiat. ¸atwiej bowiem jest przyzwyczaiç si´ do dobrego, czy lepszego, a trudniej znieÊç i zaakceptowaç gorsze. S∏usznie ówczesne w∏adze niech´tnie wypuszcza∏y zwyk∏ych obywateli zagranic´ za "˝elaznà kurtyn´".
Ze swojego punktu widzenia.
Instytut Sztuki PAN
Po powrocie z Francji nadal jeszcze chyba przez dwa lata pracowa∏am w wydawnictwie
Arkady, potem przez jakiÊ czas próbowa∏am utrzymaç si´ z redakcyjnych prac zleconych
przede wszystkim w opracowywanej wówczas pierwszej powojennej encyklopedii PWN.
P∏atne to by∏o n´dznie, wi´c ∏apa∏am dorywczo prace to tu to tam, mi´dzy innymi robi∏am
dla AGPOL'u jakieÊ makiety ilustracyjne folderów, zapowiadajàcych, o ile pami´tam, majàce si´ ukazaç ksià˝ki, Usi∏owa∏am te˝ sprzedaç wyrabiane przeze mnie karafki. Robi∏am
je z butelek po winie lub wódce, okr´cajàc je pracowicie kupowanymi w sklepach chemicznych kolorowymi taÊmami plastiku o ró˝nej gruboÊci i przekrojach. By∏o to doÊç ohydne,
ale jakoÊ je kupowano do tzw. sklepów artystycznych na Placu Zamkowym i na Nowym
Âwiecie, bo wyroby z plastiku by∏y wówczas nowoÊcià. DziÊ te sklepy nadal istniejà, ale
przekszta∏ci∏y si´ w eleganckie, ekskluzywne galerie sztuki. Mój mà˝ dorabia∏ inwentaryzacjà portali kamieniczek staromiejskich odbudowywanych w koƒcu lat pi´çdziesiàtych, a
tak˝e jakimiÊ kreÊleniami. Chyba od roku 1955, pierwszego roku naszego ma∏˝eƒstwa,
zaczà∏ stale pracowaç w Biurze Projektów S∏u˝by Zdrowia i nadal, po przesz∏o czterdziestu
latach tam pracuje, jako wybitny specjalista projektowania szpitali.
W 1960 roku (1 kwietnia na prima aprilis) podj´∏am prac´ w Instytucie Sztuki PAN, znów
jako redaktor, tym razem kwartalnika pt. "Biuletyn Historii Sztuki", poczàtkowo jako sekretarz redakcji, wkrótce jako zast´pca redaktora naczelnego, którym by∏ profesora Stanis∏aw
Lorentz.
"Sekretarz redakcji", "zast´pca redaktora naczelnego" - to brzmi doÊç presti˝owo, ale
naprawd´ przez wi´kszoÊç z przepracowanych tam lat redakcja sk∏ada∏a si´ ze mnie
jednej, a okresami jeszcze tylko z drugiej osoby. Redaktor naczelny przez te wszystkie
lata nie by∏ ani razu w redakcji, zbyt poch∏oni´ty innymi, wa˝niejszym sprawami i licznymi
funkcjami, które pe∏ni∏. Gdy ukazywa∏ si´ numer z druku, sz∏am do Muzeum do profesora Lorentza trzymajàc w r´ku egzemplarz "Biuletynu". Powtarza∏a si´ niemal za ka˝dym
razem nast´pujàca scena: wchodzi∏am do gabinetu i mówi∏am: "Panie profesorze, w∏aÊnie
wyszed∏..." Wtedy wpada∏a jedna z sekretarek, ˝e jest telefon do profesora i czy prze∏àczyç?
Po skoƒczonej rozmowie telefonicznej, znów ja: "Panie profesorze, w∏aÊnie wyszed∏..."
Znów wpada∏a sekretarka z jakimÊ zapytaniem nie cierpiàcym zw∏oki. Po za∏atwieniu i tej
sprawy, profesor wreszcie zwraca∏ si´ do mnie: "Mówi∏a pani, ˝e ktoÊ wyszed∏?"
Ale te sporadyczne kontakty z profesorem by∏y bardzo mi∏e, choç poÊpieszne. Przy tych
okazjach udawa∏o mi si´ czasem zasi´gnàç jego rady w sprawach redakcyjnych, projektowanych numerów specjalnych, poÊwi´conych jakiemuÊ jednemu zagadnieniu itd. Gdy
ju˝ urodzi∏ si´ mój syn Pawe∏, zawsze rozÊmiesza∏am profesora, gdy na pytanie, do kogo
Pawe∏ jest podobny, zapewnia∏am, ˝e do profesora Lorentza (bo by∏ ∏ysy jak niemowl´) i
˝e pierwszymi s∏owami Paw∏a by∏y s∏owa "Biuletyn Historii Sztuki". Profesor Lorentz, gdy
70
Instytut Sztuki PAN
dyrektor Instytutu Sztuki chcia∏ mnie usunàç z pracy (o czym ju˝ pisa∏am), stanà∏ w mojej
obronie jako jedna z nielicznych osób.
Moja praca w "Biuletynie" polega∏a na przygotowaniu do druku ró˝nych artyku∏ów, których
zakres tematyczny i czasowy obejmowa∏ architektur´, malarstwo, rzeêb´, sztuk´ zdobniczà od wczesnego Êredniowiecza do czasów mi´dzywojennych. Ponadto by∏y tak˝e
artyku∏y omawiajàce np. mecenaty artystyczne, teori´ sztuki, recenzje z wystaw, ksià˝ek
oraz obcoj´zyczne streszczenia artyku∏ów przewa˝nie po francusku, ale czasem angielskie
lub rosyjskie. Wszystko ilustrowane licznymi fotografiami lub rysunkami planów, rzutów,
schematów.
Co trzy miesiàce sk∏ada∏am w drukarni numer liczàcy wiele stron tekstu i mnóstwo ilustracji.
Musia∏am czytaç teksty po wielekroç: raz, by zorientowaç si´, czy artyku∏ w ogóle nadaje
si´ do druku, zasi´gajàc czasem rady któregoÊ z kolegów, historyków sztuki, znawcy danego tematu. Ponownie czyta∏am, aby zrobiç redakcj´ tekstu, wy∏apaç b∏´dy stylistyczne
czy merytoryczne i opracowaç przypisy i podpisy pod ilustracje wedle wymogów stosowanych w "Biuletynie". Potem trzeba by∏o omówiç poprawki z autorem, osobiÊcie lub listownie, bo autorzy byli z ca∏ej Polski, a niekiedy i z zagranicy. Po przepisaniu tekstu
na czysto, trzeba by∏o go zczytaç z brudnopisem (szcz´Êciem maszynistkà by∏a jedna
z kole˝anek, Marysia Liczbiƒska te˝ historyk sztuki, niezwykle staranna, która nigdy nie
robi∏a b∏´dów). Nast´pnie ca∏oÊç numeru omawia∏am z redaktorem technicznym, projektujàcym makiet´ numeru (tym redaktorem by∏a Halina ˚elechowska, osoba cierpliwa, dobra,
pogodna i serdeczna, z którà przez lata pracowa∏am w jednym pokoju, a z którà jestem nadal zaprzyjaêniona). Nast´pnie trzeba by∏o zrobiç korekt´ szpaltowà, przesy∏anà z drukarni
oraz wys∏aç jà i omówiç poprawki z autorami tekstów. Potem by∏a korekta po prze∏amaniu
ju˝ z ilustracjami. Gdy by∏o du˝o poprawek, drukarnia przesy∏a∏a jeszcze trzecià korekt´.
Wreszcie, ju˝ na miejscu w drukarni robi∏am tzw. rewizj´ tekstu i ilustracji, tj. sprawdzanie
wyrywkowe miejsc, które trzeba by∏o poprawiç. Niekiedy jeszcze trzeba by∏o z∏o˝yç wizyt´
w cenzurze na ulicy Mysiej.
Po tych wszystkich czynnoÊciach sporzàdza∏am list´ honorariów autorskich, co za ka˝dym
razem wprowadza∏o mnie w zdenerwowanie. Nigdy nie by∏am zbyt wprawna w liczeniu i
pomaga∏am sobie ostatnià stronà szkolnego zeszytu, na której by∏a wydrukowana tabliczka mno˝enia. Gdy w koƒcu ukazywa∏ si´ numer, wysy∏a∏am egzemplarze autorskie dla
ka˝dego z autorów.
Na poczàtku mojej pracy myÊla∏am, ˝e czytajàc wiele artyku∏ów pog∏´bi´ swojà wiedz´,
rozszerz´ wiadomoÊci. Ale tak nie by∏o. To wielokrotne czytanie tekstów zupe∏nie mnie
"wymó˝d˝a∏o", czasem nie rozumia∏am w koƒcu sensu, nie by∏am w stanie niczego innego
czytaç - ksià˝ek, gazet, w ka˝dym s∏owie widzia∏am tylko b∏´dy drukarskie. Pami´tam jak
ma∏y Pawe∏ kiedyÊ by∏ chory i le˝a∏ w ∏ó˝eczku. Musia∏am go zostawiç samego i pójÊç do
Instytutu po kolejnà korekt´. I Pawe∏ wówczas powiedzia∏: "Mamo, ale tylko jeden napis i
do domu!!" Nie wiem do dziÊ, co mia∏ na myÊli.
Korekty "Biuletynu" dopada∏y mnie wsz´dzie, bo jedne koƒczy∏am, ju˝ by∏y nast´pne poprzednich numerów - te szpalty i p∏achty w´drowa∏y za mnà: przynoszono mi je do domu,
gdy by∏am chora, gdy by∏am na wakacjach, gdy mia∏am urlop macierzyƒski (wówczas
trzymiesi´czny) zawsze by∏a pilna korekta. Raz tylko, gdy na kilka tygodni wyjecha∏am zagranic´, zatrudniono na zlecenie korektork´ z zewnàtrz. Pani ta, poza tym, ˝e by∏a ponoç
71
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Êwietnà korektorkà, zna∏a si´ znakomicie na poprawnoÊci j´zyka polskiego i mia∏a - niestety, nieposkromionà ambicj´ poprawiania ka˝dego tekstu, aby by∏ doskona∏y. MyÊl´, ˝e
poprawi∏aby tak˝e Mickiewicza, zamieniajàc zdanie z "Pana Tadeusza" "pola malowane
zbo˝em rozmaitem" na "pola, na których ros∏y ró˝ne gatunki zbó˝". I tak w czasie mojej
nieobecnoÊci robi∏a korekt´ tekstu artyku∏u lwowskiego profesora Mieczys∏awa G´barowicza
i porobi∏a takie zmiany, ˝e ów bastion polskoÊci we Lwowie, wówczas w∏àczonym do Zwiàzku Radzieckiego, poczu∏ si´ g∏´boko ura˝ony. Po powrocie z zagranicy przeprasza∏am go
listownie, ale przykroÊç i nietakt pozosta∏.
To prawda, ˝e jest niewiarygodna iloÊç ludzi bardzo êle piszàcych, którzy nie potrafià jasno
wyra˝aç swoich myÊli. Wielu te˝ pisze zupe∏nie bez sensu, albo stwarza pozory naukowoÊci. Pami´tam jakiÊ artyku∏ o malarstwie, gdzie w tekÊcie artyku∏u autor pisze o jakimÊ obrazie: "obraz ten w niczym nie przypomina Rembrandta" - tu autor zrobi∏ odsy∏acz brzmiàcy:
"O Rembradtcie zobacz..." i zacytowa∏ wielkà literatur´ na temat Rembrandta! Z kolei,
gdy przez jakiÊ czas pracowa∏am w PKZ (Pracownie Konserwacji Zabytków) ówczesny
dyrektor PKZ napisa∏ prac´ habilitacyjnà na temat jakiegoÊ warownego zamku w (by∏ej)
Jugos∏awii. Zamek by∏ w ruinie, ja zaÊ robi∏am redakcj´ tekstu. Autor znalaz∏ w owych
ruinach fragmenty po∏amanych dachówek i wyciàgnà∏ z tego wniosek, ˝e zamek by∏ kryty
dachem... dwuspadowym!! Omawiajàc z nim tekst, zwróci∏am mu na ten nonsens uwag´.
Pewnie nies∏usznie, bo habilitacj´ zrobi∏, a dziÊ jest profesorem i wa˝nym doradcà w Ministerstwie Kultury.
Ale kiedy zdarza∏o si´, ˝e jakiÊ artyku∏ by∏ dobrze napisany, to by∏a to prawdziwa przyjemnoÊç i ulga.
Pisz´ o tej mojej pracy tak bardzo szczegó∏owo, bo kiedy wreszcie odesz∏am z "Biuletynu", na moje miejsce zaanga˝owano trzy czy cztery osoby, które mog∏y pomi´dzy siebie roz∏o˝yç ten nadmiar pracy i znaleêç czas na planowanie polityki wydawniczej pisma.
Powo∏ano te˝ jakiÊ Komitet czy Rad´ Redakcyjnà, sk∏adajàcà si´ z docentów i profesorów
s∏u˝àcych radà i bioràc na siebie chocia˝ cz´Êç odpowiedzialnoÊci.
W okresie mojej pracy w "Biuletynie" próbowa∏am si´ broniç przed zupe∏nym "wymó˝d˝eniem".
Wieczorami i nocami uczy∏am si´ w∏oskiego (zresztà ze znakomitego samouczka, wydanego tu˝ po wojnie dla ˝o∏nierzy Armii Andersa. Zrobi∏am sobie z czasem z po˝yczonego
egzemplarza odbitk´ kserograficznà i mam jà do dzisiaj), wyje˝d˝a∏am dwukrotnie na krótkie w∏oskie stypendia do Wenecji i Vicenzy, napisa∏am kilka artyku∏ów w∏asnych, jakichÊ
wst´pów do wystaw artystycznych, opracowaƒ do wydawnictw muzealnych, przez lata
Êl´cza∏am w archiwach i bibliotekach z Bo˝enà Maszkowskà piszàc monografi´ Zamku w
¸aƒcucie, wreszcie napisa∏am ksià˝k´ o rzeêbie Augusta Zamoyskiego - plon moich nocy,
niedziel i kilkutygodniowego wyjazdu do Francji. To pozwala∏o mi skupiç si´ nad jednym
tematem, obecnie bowiem jest czas specjalizacji, bez której niczego osiàgnàç nie mo˝na.
Kiedy dziÊ myÊl´ o mojej pracy w "Biuletynie", tak bardzo og∏upiajàcej, nie mog´ od˝a∏owaç,
˝e nie rzuci∏am tej pracy znacznie wczeÊniej. Ale decydowa∏ o tym równie˝ fakt, ˝e by∏am
w tej robocie zupe∏nie samotna i wydawa∏o mi si´ nieprzyzwoitoÊcià zostawienie nagle
ca∏ej tej pracy, gdy nikogo poza mnà nie by∏o. Próbowa∏am co jakiÊ czas wyrwaç si´ z tej
og∏upiajàcej pracy, przejÊç do któregoÊ z innych dzia∏ów Instytutu: ale bezskutecznie - nie
by∏o dla mnie miejsca w dzia∏ach "mniej us∏ugowych".
I tak przesz∏o mi ponad dwadzieÊcia lat! A przecie˝ ma si´ tylko jedno ˝ycie. Powinno
72
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
si´ je poÊwi´ciç temu, co nas naprawd´ interesuje, poch∏ania, fascynuje. Ale wówczas
by∏y czasy niesprzyjajàce do podejmowania takich decyzji. W ka˝dym razie tak mi si´
wydawa∏o, ˝e sà wa˝niejsze sprawy, ni˝ moje w∏asne "egoistyczne". Nies∏usznie. Nigdy
nie ma czasów "sprzyjajàcych". Mnie chyba zabrak∏o wyobraêni, a przeszkodzi∏ nadmiar
odpowiedzialnoÊci "za wszystko", jakbym by∏a sama na Êwiecie.
Pewnà przyjemnoÊç jednak˝e sprawi∏o mi kiedyÊ zdanie pewnego zaprzyjaênionego architekta z Krakowa, który powiedzia∏ mi, ˝e wprawdzie mo˝na oraç pole Rolls-Roycem, ale
mo˝e szkoda... Bo to mia∏o byç o mnie. Ale chyba jednak przesadzi∏ troch´: Rolls-Roys to
naprawd´ znakomity samochód.
73
NASZE ˚YCIE “PRZED PAW¸EM”.
NASI GOÂCIE, PRZYJACIELE, ZNAJOMI
Na kilka lat przed urodzeniem Paw∏a, w póênych latach pi´çdziesiàtych i na poczàtku lat
szeÊçdziesiàtych, nastàpi∏ okres wzgl´dnego politycznego spokoju. Poza sta∏à pracà i
dorabianiem do pensji (bo wcià˝ brakowa∏o pieni´dzy na wszystko), mieliÊmy tak˝e swoje
ma∏e i wi´ksze rozrywki i radoÊci.
Przede wszystkim chodziliÊmy na koncerty symfoniczne, najpierw do "Romy" na Nowogrodzkiej, potem do ju˝ odbudowanego gmachu Filharmonii Narodowej.
Troch´ ju˝ by∏am os∏uchana z muzykà - jeszcze w domu, w dzieciƒstwie z p∏yt gramofonowych, z jakichÊ koncertów w salonach prywatnych (tak˝e w czasach okupacji), z
niekiedy naprawd´ artystycznie wykonanych solowych wyst´pów grajków na podwórkach.
W czasach studenckich na pi´kne koncerty z p∏yt zaprasza∏ nas do swego domu na Saskiej
K´pie Jacek Sempoliƒski, malarz (wówczas student Akademii). Mia∏ ogromnà p∏ytotek´ w
wielkiej szafie ze specjalnymi na stojàce p∏yty szufladami. S∏uchaliÊmy koncertów na dwoje
skrzypiec i koncertów na klawesyny Bacha, "Les Indes Galantes" Rameau, Couperina,
Telemanna, siedzàc w pokoju pokotem na pod∏odze, m.in. Janek Bia∏ostocki (który mia∏
s∏uch absolutny), Jolanta Maurin (jego póêniejsza ˝ona), Andrzej Jakimowicz, malarka Jola
Bieguszewska, Tadeusz Dobrzeniecki, asystenci i studenci z Uniwersytetu, z Akademii
Sztuk Pi´knych, Muzeum Narodowego.
W ówczesnej Filharmonii dyrygowali wówczas Grzegorz Fitelberg, potem Witold Rowicki,
którego zastàpi∏ Bohdan Wodiczko, goÊcinnie m.in. Stanis∏aw Skrowaczewski z Katowic
czy Wroc∏awia. W∏aÊnie w "Romie" us∏ysza∏am po raz pierwszy nieopisanie pi´kny koncert
Âwiatos∏awa Richtera, niedawno zmar∏ego Êwietnego pianisty rosyjskiego. PublicznoÊç
zrobi∏a mu nieprawdopodobnà owacj´. Ca∏a nabita sala nie ustawa∏a w oklaskiwaniu na
74
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
stojàco rewelacyjnego artysty, nawet ju˝ po zapuszczeniu ˝elaznej kraty ˝aluzji, nadal
domagajàc si´ kolejnych bisów.
Gdy by∏am w 1966 roku w Wenecji na stypendium Fondazione Giorgio Cini i zobaczy∏am
na ulicach plakaty zapowiadajàce wyst´p Richtera, nie mog∏am si´ oprzeç i zamiast dwóch
obiadów kupi∏am bilet na koncert i znów us∏ysza∏am tego zdumiewajàcego pianist´. Koncert odbywa∏ si´ w pi´knym osiemnastowiecznym Teatro Fenice, który niedawno sp∏onà∏
doszcz´tnie, ale ma zostaç odbudowany. Ja mia∏am wejÊciówk´ i wchodzi∏am bocznym
wejÊciem, ale wÊród publicznoÊci by∏y niezwykle wytworne panie w kosztownych futrach,
spod których widaç by∏o eleganckie suknie i bezcenne klejnoty. Przewa˝nie by∏y to s∏ynne
aktorki filmowe, gwiazdy odbywajàcego si´ w∏aÊnie festiwalu filmowego na Lido w Wenecji.
Podp∏ywa∏y gondolami, ale potem gdy wysiad∏y, musia∏y dojÊç pieszo do Teatru i mo˝na
je by∏o podziwiaç zupe∏nie z bliska, wst´pujàce majestatycznie i niespiesznie na schody
wiodàce do g∏ównego wejÊcia.
W Warszawie w latach pi´çdziesiàtych i szeÊçdziesiàtych prze˝ywaliÊmy te˝ bardzo
Konkursy Szopenowskie, na które zje˝d˝a∏y t∏umy obcokrajowców. Wtedy to nasz zaprzyjaêniony sàsiad, Waldek Âwierzy, znany grafik, mia∏ znakomity pomys∏ na zdobywanie
pieni´dzy dewizowych dla organizatorów Konkursu. Mia∏ to byç automat, umieszczony przy
wejÊciu do Filharmonii, z widocznym napisem: "one dolar". Gdy wsun´∏o si´ do otworu
banknot, mia∏ si´ wysuwaç odlew r´ki Szopena, jakby do uÊcisku d∏oni i wydobywaç g∏os:
"thank you". Niestety nigdy taki automat nie zosta∏ skonstruowany.
ChodziliÊmy te˝ na koncerty i spektakle odbywajàce si´ m.in. w ogromnej Sali Kongresowej
w Pa∏acu Kultury. ByliÊmy na wyst´pie Elli Fitzgerald, Lucienne Boyer, s∏ynnego mima
francuskiego Marcela Marceau, na goÊcinnych wyst´pach teatrów w∏oskich, francuskich,
angielskich.
Cz´sto chodziliÊmy do kina na ró˝ne Êwietne filmy, starsze, których nigdy dotàd nie mieliÊmy
okazji obejrzeç ("Casablanca" z Ingrid Bergman i Humphreyem Bogartem, "Przemin´∏o z
wiatrem" z Vivien Leigh i Oliwià de Haviland) czy nieco póêniejsze ("Obywatel Kane" z
Orsonem Wellesem, "W samo po∏udnie" z Gary Cooperem, "Cena strachu" z Ives Montandem). Wszystko by∏o dla mnie nowoÊcià. Przed wojnà jako dziecko by∏am tylko kilka razy
w kinie - na "Królewnie Ânie˝ce" Disneya, na filmach z Shirley Temple i na "Gunga-din".
W czasie wojny nie chodzi∏o si´ do kina z zasady; po wojnie, jeszcze w szkole klasztornej,
widzia∏am w kinie objazdowym jedynie "Zakazane piosenki". (Z przedwojennego okresu
przypominam sobie, ˝e w kinie "Urania" na Krakowskim PrzedmieÊciu wyÊwietlano film pod
tytu∏em "San Francisco". Jedna z pobo˝nych s∏u˝àcych moich rodziców wybra∏a si´ na ten
film, gdy mia∏a "wychodne". Wróci∏a oburzona, bo sàdzi∏a, ˝e to film o Êwi´tym Franciszku,
a okaza∏ si´ wi´cej ni˝ Êwiecki).
Bilety do kina w czasach PRL by∏y ogromnie tanie. Wprawdzie na lepsze, zw∏aszcza zachodnie filmy trzeba by∏o postaç w kolejce (jeszcze nie by∏o "koników", którzy na ka˝dy film,
bez kolejki, ale za to za podwójnà cen´, mieli bilety, w którym si´ zechcia∏o rz´dzie), a kina
by∏y z niewygodnymi, skrzypiàcymi fotelami przewa˝nie z dykty pe∏nej zadziorów, ale warto
by∏o znieÊç te niewygody.
KupowaliÊmy te˝ (nie bez trudu znalezienia w sklepach) p∏yty z muzykà symfonicznà i jazzowà, z piosenkami-szlagierami. Mia∏am wówczas wielkie radio-adapter z otwieranà od
góry klapà (wyrób czechos∏owacki), które zawsze sta∏o przy moim ∏ó˝ku. Pami´tam, jak
75
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
mój mà˝ z Moskwy, dokàd wyjecha∏ na krótkà architektonicznà wycieczk´, przywióz∏ mi
stos du˝ych p∏yt z muzykà symfonicznà - Beethovena, Griega, Czajowskiego, Prokofiewa,
a mnie uda∏o si´ zdobyç w Warszawie nagrania z bachowskimi koncertami Âwiatos∏awa
Richtera. ByliÊmy te˝ wtedy zorientowani tak˝e w muzyce rozrywkowej - s∏uchaliÊmy du˝o
radia Luxembourg, które wieczorami nadawa∏o audycje z nowoÊciami i szlagierami (Domenica Modugno, Edith Piaf, Brendy Lee, Pristleya etc.). Ma∏e p∏yty przywozili nam w darze
nasi przyjaciele z zagranicy, gdy przyje˝d˝ali odwiedziç Polsk´, albo przyjaciele z kraju z
ich zagranicznych wycieczek.
DziÊ, w epoce p∏yt kompaktowych i kaset, nikomu ju˝ si´ nie chce u˝ywaç p∏yt gramofonowych (jeszcze mieliÊmy i takie najstarsze na szybkie obroty) z ca∏ym, ulubionym przeze
mnie rytua∏em wybierania p∏yty z jakàÊ muzykà, odk∏adania jej potem do koperty coraz
bardziej zu˝ytej i zszarganej. I ja te˝ (nie tak znowu dawno, kilka lat temu dopiero), gdy
dosta∏am od mego m´˝a radio-magnetofon, a od mego syna Paw∏a pierwszych dziesi´ç
kaset, zaprzesta∏am s∏uchaç muzyki z p∏yt. Mój zbiór kaset powi´kszy∏ si´ od tego czasu
ogromnie, a zabierajà one znacznie mniej miejsca ni˝ p∏yty. Zresztà niektóre utwory na
kasetach sà tymi samymi utworami, które mia∏am na p∏ytach - Albinoni, Bach, Mozart, Armstrong, Edith Piaf, Nat King Cole i wiele innych.
DziÊ, od dawna nieu˝ywane, te ukochane niegdyÊ p∏yty du˝e i ma∏e, przechowujemy wraz
z ma∏ym adapterem "Mister Hit" na strychu w kartonowych pud∏ach.
Najtaƒsze w owym czasie by∏y ksià˝ki, zresztà od poczàtku Polski Ludowej, bo to by∏o
zgodne z ideologià socjalizmu. Wydawano mnóstwo tytu∏ów, przewa˝nie na lichym papierze, w broszurze, ale w powodzi literatury propagandowej mo˝na by∏o znaleêç za
grosze arcydzie∏a literatury, zw∏aszcza francuskiej (Balzac, Stendhal, Anatol France,
Maupassant, Villon, Voltaire i in.). WÊród ksià˝ek szczególnie poszukiwanych by∏a seria
"Nike" (do dziÊ wydawana przez "Czytelnik") w ma∏ych, oprawnych ksià˝eczkach dzie∏a
literatury Êwiatowej, serie "KIK" (Klub Interesujàcej Ksià˝ki) i pami´tników, obie wydawane
przez PIW (Paƒstwowy Instytut Wydawniczy), ksià˝ki z powieÊciami iberoamerykaƒskimi,
amerykaƒskimi i wiele innych.
Nie by∏o wówczas tak nies∏ychanej mnogoÊci oficyn wydawniczych jak dzisiaj, których
nazw nie sposób zapami´taç. KiedyÊ ∏atwiej ni˝ dziÊ by∏o wy∏owiç interesujàce pozycje.
Ok∏adki literatury propagandowej i naukowej by∏y przewa˝nie w odcieniach be˝u, bràzu lub
szaroÊci, rozmytych kolorów, na ogó∏ bez ˝adnego graficznego opracowania z wyjàtkiem
liternictwa. PowieÊci mia∏y ok∏adki bardziej kolorowe, cz´sto z kompozycjami majàcymi
zwiàzek z treÊcià ksià˝ki.
DziÊ wszystko jest pi´knie wydane, nadmiernie kolorowe, wylakierowane, krzykliwe, ok∏adki
czy obwoluty cz´sto nie ∏àczà si´ z zawartoÊcià ksià˝ki, sà jedynie reklamà, która usi∏uje
zwróciç na siebie uwag´.
DziÊ mniej lubi´ odwiedzaç ksi´garnie ni˝ kiedyÊ, nie tylko dlatego, ˝e ceny ksià˝ek sà
bardzo wysokie, ale dlatego, ˝e od nadmiaru dostaj´ zawrotu g∏owy, choç mi∏o jest pomyÊleç, ˝e i u nas sà wydawnictwa (zw∏aszcza albumowe) równie pi´kne jak te, które
kiedyÊ oglàda∏am z zachwytem tylko na Targach Ksià˝ki, lub w witrynach ksi´garƒ zagranicà.
Mimo, ˝e w PRL'u w∏aÊciwie nie by∏o reklamy, ∏atwiej by∏o wówczas Êledziç nowoÊci (zresztà by∏o ich mniej), choç cz´sto trzeba by∏o si´ dobrze naszukaç po ksi´garniach ca∏ego
76
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
miasta i Centralnej Sk∏adnicy Ksià˝ek, a czasem i na prowincji, gdzie - bywa∏o - wieÊç o
wydaniu jakiejÊ ksià˝ki i jej egzemplarze dochodzi∏y póêniej ni˝ do Warszawy.
Pami´tam jak bezskutecznie szuka∏am g∏oÊnej w koƒcu lat siedemdziesiàtych ksià˝ki Emila Ajara "˚ycie przed sobà", którà w koƒcu zdoby∏am w Aleksandrowie Kujawskim. (Na
podstawie tej ksià˝ki nakr´cono film z Simone Signoret, ale ksià˝ka wyda∏a mi si´ o wiele
lepsza ni˝ film). Historia tej ksià˝ki by∏a niezwyk∏a: Romain Gary, francuski pisarz urodzony
w Rosji a wychowany w Wilnie i w Warszawie napisa∏ kilka ksià˝ek, z których "Korzenie
nieba" - "Les racines de ciel" otrzyma∏a nagrod´ Goncourtów w 1958 roku. T´ nagrod´
dostaje si´ tylko raz. Przez nast´pne lata ksià˝ki Romain Gary nie wzbudza∏y zainteresowania. Wówczas Gary wyda∏ pod nazwiskiem Emile Ajar ma∏à powieÊç pt. "˚ycie przed
sobà", która przynios∏a mu - ponownie nagrod´ Goncourtów w 1975 roku.
Autor odmówi∏ przyj´cia tej niezwykle zaszczytnej nagrody i ca∏y Êwiat literacki i prasa
zacz´li spekulowaç, kim jest ów tajemniczy Ajar - krà˝y∏y wieÊci, ˝e podobno jest z pochodzenia Arabem, ˝e jest m∏ody, ˝e mieszka gdzieÊ w jakimÊ miasteczku na prowincji. W
prasie ukaza∏y si´ nawet fotografie rzekomego Ajara. Molestowany przez krytyk´, w koƒcu
napisa∏, ju˝ pod w∏asnym nazwiskiem - Romain Gary - ma∏à ksià˝eczk´ pod tytu∏em "Vie
et mort d'Emile Ajar" (˚ycie i Êmierç Emila Ajara), w której ujawni∏ mistyfikacj´ i... pope∏ni∏
samobójstwo. T´ ostatnià ksià˝eczk´ Romain Gary'ego ofiarowa∏ mi pewien Francuz, który
przyje˝d˝a∏ do Warszawy z pomocà charytatywnà w czasie stanu wojennego i nocowa∏ u
nas dwukrotnie.
Obie te niewielkie ksià˝eczki "˚ycie przed sobà" i "˚ycie i Êmierç Emila Ajara" majà dla
mnie szczególne znaczenie - pierwsza z nich jest pi´kna i màdra (chcia∏oby si´ powiedzieç:
ekumeniczna), druga - wstrzàsajàco tragiczna, zw∏aszcza gdy si´ wie, ˝e autor odebra∏
sobie ˝ycie).
Uganianie si´ za ksià˝kami trwa∏o przez ca∏y okres Polski Ludowej.
Nak∏ady ksià˝ek i prasy przez lat kilkadziesiàt by∏y ustalane odgórnie przez w∏adze polityczne, bez ˝adnego rozpoznania potrzeb rynku, a czasem wbrew tym potrzebom. Pami´tam
nieopisanie nudnà (choç fachowo napisanà) i brzydko wydanà ksià˝k´ o lampkach
staro˝ytnych, która wydana bodaj w pi´tnastu tysiàcach egzemplarzy przez lata zalega∏a w
ksi´garniach, jako tak zwana "ceg∏a wydawnicza", mimo przeceny do symbolicznej z∏otówki.
Natomiast poszukiwane pozycje wydawano zaledwie w kilku tysiàcach egzemplarzy na
ca∏à wielomilionowà Polsk´, a bywa∏o, ˝e i w jeszcze mniejszej iloÊci, jakby to by∏y "bia∏e
kruki" na czerpanym papierze. Nie wyciàgano ˝adnych wniosków, ani z le˝àcych od∏ogiem
"cegie∏", ani z natychmiastowego rozkupienia nak∏adu. Nie przypominam sobie, aby jakaÊ
wykupiona b∏yskawicznie ksià˝ka mia∏a dodruk, a na ewentualne drugie wydanie trzeba
by∏o czasem czekaç kilka lat. Rozsy∏anie wydanych ksià˝ek do ksi´garƒ za∏atwia∏a wed∏ug
"rozdzielnika" centralna instytucja (chyba o nazwie "Dom Ksià˝ki"), decydujàc ile egzemplarzy do jakiej ksi´garni i kiedy. Dlatego te˝ szukajàc jakiejÊ ksià˝ki s∏ysza∏o si´ stale: "ju˝
nie ma", w innej zaÊ: "jeszcze nie by∏o".
Warto tu wspomnieç, ˝e pi´knie wydane (jak na owe czasy) albumy poÊwi´cone sztuce
(np. ikony, malarstwo Rembrandta, zbiory Ermita˝u) mo˝na by∏o kupiç dos∏ownie za grosze w Ksi´garni Radzieckiej na Nowym Âwiecie. Te wydawnictwa by∏y nie do dostania w
Zwiàzku Radzieckim, cz´sto wi´c wykupywali je równie˝ Rosjanie w czasie swoich pobytów
w Polsce; kupowali je tak˝e turyÊci z Zachodu, a my na prezenty wysy∏ane zagranic´.
77
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
Wiele z tych ksià˝ek, o których napisa∏am, niektóre rozpadajàce si´ zczytane do cna,
mamy nadal w naszej bibliotece. Niektóre ksià˝ki - kilka wydawnictw albumowych i wszystkie "krymina∏y", w jakimÊ trudnym momencie sprzedaliÊmy do antykwariatu.
W latach pi´çdziesiàtych-szeÊçdziesiàtych znaliÊmy niewiarygodnà iloÊç ludzi i przez
nasze ˝ycie przewin´∏o si´ wiele dziesiàtków znanych i nieznanych, s∏awnych i dziÊ zapomnianych, przypadkowych znajomych, ró˝nych nieudaczników, weso∏ków i ponuraków.
Wielu imion i twarzy ju˝ dziÊ nie pami´tam. Wielu z nich po latach z pewnoÊcià i nas nie
zachowa∏o w pami´ci. Wielu odesz∏o na zawsze. Inni wyjechali zagranic´, lub wyprowadzili
si´ do innych dzielnic. Z wieloma kontakt si´ urwa∏, lub bardzo rozluêni∏, z innymi wreszcie
po wielu latach znów si´ nawiàza∏. Jak to w ˝yciu.
Ale wtedy w tamtych latach kiedy si´ sz∏o ulicami Starego Miasta, Krakowskim PrzedmieÊciem, Nowym Âwiatem, wcià˝ spotyka∏o si´ kogoÊ znajomego, pozdrawia∏o, wita∏o,
zatrzymywa∏o, by chwil´ porozmawiaç - tak, jakby to by∏o ma∏e miasteczko, gdzie wszyscy
si´ znajà. Zw∏aszcza na Starówce i Placu Zamkowym.
A to kroczy∏ szalenie elegancki, jak przed wojnà, Antoni Uniechowski w kapeluszu "idenie"
z laseczkà, a to Aleksander Rafa∏owski lub Janusz Strza∏ecki, obaj malarze z przedwojennej grupy Kapistów, a to stary, swawolny malarz, malutki Stanis∏aw Rzecki, który mieszka∏
na Kanonii i by∏ wujem Adama Mauersbergera, a to rzeêbiarz Alfred Jesion, który mia∏
pracowni´ na Mostowej, a to Kazik Brandys z ˝onà Marysià i z psem Albinem (bokserem).
O Marysi, która mia∏a d∏ugà twarz, mawiano, ˝e pozowa∏a do "Sza∏u" Podkowiƒskiego...
do konia. (Mój brat Eustachy zrobi∏ kiedyÊ Êwietne zdj´cie Kazika z psem Albinem na smyczy). Przez Rynek Starego Miasta szed∏ powolnym krokiem na kaw´ Adam Mauersberger,
dyrektor Muzeum Mickiewicza (obecnie zwanego Muzeum Literatury), wysoki, chudy, z
wielkà patrycjuszowskà g∏owà osadzonà na d∏ugiej szyi, z wiechà szarawych w∏osów i z
wielkim nosem, z siwymi oczami pod nawis∏ymi, jak u marsza∏ka Pi∏sudskiego, brwiami.
By∏ cz∏owiekiem o niezwyk∏ej fantazji i wyobraêni, o g∏´bokiej wiedzy, dobry, serdeczny,
wra˝liwy i màdry. Mieszka∏ w swoim Muzeum i by∏ cz´stym naszym goÊciem. Pami´tam, jak
pewnego razu zaprosi∏am Adama na kolacj´. Zjawi∏ si´ w szarym, postrz´pionym swetrze,
gdy inne osoby by∏y ubrane "wizytowo". Nast´pnego dnia Adam zapowiedzia∏ telefonicznie
swojà wizytà o godzinie piàtej po po∏udniu. Przyszed∏ punktualnie w eleganckim garniturze
z bukietem kwiatów. Tego dnia nie by∏o ˝adnych innych goÊci.
Z Adamem cz´sto s∏uchaliÊmy p∏yt z muzykà Vivaldiego, a tak˝e z piosenkami Wojciecha
M∏ynarskiego, z których najbardziej lubi∏ "W co si´ bawiç..."
Nie sposób wymieniç wszystkich, których si´ spotyka∏o, którym si´ k∏ania∏o, z którymi si´
przyjaêni∏o lub tylko zna∏o - to by∏a w∏aÊciwie niemal ca∏a ówczesna artystyczna Warszawa
- literaci, malarze, rzeêbiarze, architekci, aktorzy, filmowcy - wielu z nich mieszka∏o na
Starym MieÊcie, lub mia∏o tu swoje pracownie. Oni stanowili na szarych wówczas uliczkach
o uroku tego miejsca, o jego nastroju.
DziÊ staromiejskie uliczki i Plac Zamkowy pe∏ne sà kolorowych wystaw i reklam, t∏umów
ha∏aÊliwych wycieczek szkolnej m∏odzie˝y i turystów zagranicznych, zewszàd s∏ychaç
g∏osy oprowadzajàcych przewodników i zbyt g∏oÊnà muzyk´.
A mnie brak idàcych niespiesznym krokiem bia∏ow∏osego, zawsze opalonego Adolfa Rud-
78
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
nickiego, autora „Pa∏eczki”, czy zdà˝ajàcego do Szko∏y Teatralnej na Miodowà znakomitego
aktora Tadeusza ¸omnickiego o wielkich, s∏ynnie niebieskich oczach. Obaj mieli zwyczaj,
gdy si´ ich spotyka∏o i wymienia∏o uÊmiechni´te uk∏ony, przystawaç i oglàdaç si´ za osobà,
która ich pozdrowi∏a. Aktor Andrzej Szczepkowski zawsze przy okazji spotkania na Rynku
opowiada∏ najnowsze dowcipy. (Z przemi∏à Romà, jego ˝onà, a córkà pisarza Jana Parandowskiego, pracowa∏am póêniej w stanie wojennym w koÊciele Êw. Marcina na Piwnej). Nie
spotkam ju˝ bardzo przystojnego, Êwietnego plastyka Lecha Zahorskiego, który mieszka∏
na Rynku Nowego Miasta, czy nieznanego mi osobiÊcie aktora o wybitnej, nieco demonicznej urodzie Mieczys∏awa Voita. ˚al mi, ˝e nie spotkam ju˝ Êwietnego filmowca, Ludwika
Perskiego i jego ˝ony Rosjanki, która w póêniejszych latach siadywa∏a na ∏aweczce na
naszym podwórku z ma∏ym kud∏atym pieskiem, ani ogromnie serdecznej Basi Tyszkiewiczowej (matki Beaty, aktorki) z Placu Zamkowego, profesora Micha∏a Walickiego i jego
zawsze eleganckiej ˝ony Leny z ulicy Brzozowej i chmurnej malarki Basi Jonscher, której
obrazy bardzo lubi∏am (zw∏aszcza te z konikiem), a która mia∏a w swej pracowni niezmiernie licznà kolekcj´ wielkanocnych baranków.
Ca∏e t∏umy znajomych spotykaliÊmy na wernisa˝ach, koncertach, w kawiarniach na Starym
MieÊcie - w „Gwiazdeczce”, „Krokodylu”,w restauracji „Pod Samsonem”, w „Telimenie” na
Krakowskim PrzedmieÊciu, lub w „Bristolu” (na Êwietnym a tanim ch∏odniku), w kawiarni
SARP’u na Foksal, w SPATiF’ie w Alejach Ujazdowskich. Wielu bywa∏o u nas w domu,
bo by∏ „na trasie”, niektórzy nawet nocowali, choç mieliÊmy wówczas tylko dwa pokoje.
Cz´stowaliÊmy naszych goÊci tym, co akurat by∏o w domu - kawà, jajecznicà, wódkà, kompotem z wiÊni, herbatà (przewa˝nie pod∏à, marki „Ulung”, „Gruziƒskà” lub najlepszà z nich
„Madras”. Dobra herbata by∏a w tych latach nie ∏atwa do zdobycia. Doskona∏e herbaty
Twiningsa pojawi∏y si´ „we wczesnym okresie Gierka”, czyli w poczàtku lat siedemdziesiàtych). Wpada∏o si´ najcz´Êciej bez telefonu, bez umówienia si´, by porozmawiaç, podyskutowaç. Zawsze w Êrodku nocy wpada∏ budzàc nas socjolog Czes∏aw Czapów, z jakimÊ
nadzwyczaj wa˝nym problemem do omówienia. Malarz Edzio Krasiƒski zjawia∏ si´ zawsze
bez zapowiedzenia si´ i zawsze na rauszu. Przez jakiÊ czas bywa∏ u nas intensywnie Jurek
Adamski, dziennikarz i uczony romanista, ma∏y, czarny i szalenie zabawny. Jeêdzi∏ wówczas niziutkim samochodzikiem „Messerschmitem”. Mia∏ niezwyk∏y talent towarzyski: ka˝dy
jego rozmówca czu∏ si´ przy nim nies∏ychanie màdry, dowcipny, trafiajàcy w sedno, znajdujàc w Adamskim ˝ywo reagujàcego s∏uchacza. Bowiem Jurek Adamski umia∏ wydobyç ze
swego rozmówcy jego najlepsze cechy intelektualne (cz´sto zresztà nieistniejàce), wykazujàc swoje najg∏´bsze zrozumienie, patrzàc uwa˝nie w oczy, lub wybuchajàc kaskadà
Êmiechu.
SpotykaliÊmy si´ ze znakomitymi grafikami, Henrykiem Tomaszewskim, Staszkiem Zamecznikiem, Wojtkiem Fangorem i naszym sàsiadem Waldkiem Âwierzym; wszyscy czterej
s∏yn´li z dowcipu i rozmaitych psikusów. Czasem zachodzili do nas architekci, profesorowie Jerzy Hryniewiecki, twórca Stadionu Dziesi´ciolecia (gdyby ˝y∏, zadziwi∏by si´, czemu
s∏u˝y dziÊ jego Stadion, podobno obecnie najwi´kszy targ w Europie) i Piotr Biegaƒski
(wed∏ug jego projektów odbudowano Teatr Wielki i Pa∏ac Staszica), historycy - s∏ynny
mediewista Aleksander Gieysztor i wybitny znawca historii gospodarczej Witold Kula. (Z
profesorem Kulà zdarzy∏a si´ kiedyÊ taka historia - by∏am na koncercie w Filharmonii z
pewnym m∏odym prawnikiem Tadeuszem ¸osiem. W czasie przerwy w hallu spotka∏am
profesora Kul´. Pozostawi∏am wi´c Tadzia ¸osia, by chwil´ porozmawiaç z profesorem.
Po chwili rozleg∏ si´ okrzyk: „¸oÊ jest ranny!!” odwróci∏am si´ i zapyta∏am: „Co ci si´ sta∏o?”
Na co ¸oÊ zawo∏a∏: „¸oÊ ma kul´ w dupie!!” Nie by∏ to najelegantszy dowcip, zw∏aszcza, ˝e
79
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
jak ju˝ pisa∏am, dowcipy z nazwisk wydajà mi si´ zawsze wielce niestosowne. Ale musz´
przyznaç, ˝e tym razem to by∏o bardzo zabawne.)
Zachodzili do nas i cz´sto spotykaliÊmy si´ na obiadach u „Literatów” z poetkà Julià Hartwig
o ciep∏ym promiennym, jakby troch´ „spuchni´tym” uÊmiechu i bardzo pi´knych nogach i z
jej m´˝em Arturem Mi´dzyrzeckim, poetà i literatem o subtelnym, ˝yczliwym poczuciu humoru. (Artur mawia∏ do mnie: „Podobno pochodzisz ze starego rodu? Có˝ znaczy XV wiek!
Moja rodzina ma przesz∏o dwa tysiàce lat!!”) oraz z mieszkajàcà do dziÊ na Krakowskim
PrzedmieÊciu Joannà Guze, literatkà, t∏umaczkà i krytykiem sztuki, osobà dzielnà, pe∏nà
temperamentu, niezwykle inteligentnà i serdecznà.
Po Starym MieÊcie krà˝y∏a te˝ wysoka, „ksi´˝ycowa” dziewczyna o oryginalnej urodzie, w
powiewnych artystycznych szatach i czarnym aksamitnym berecie - Maryla Tatarczuch,
rzeêbiarka, która robi∏a tak˝e dziwne i pi´kne kompozycje z kawa∏ków pot∏uczonego kolorowego szk∏a i mieszka∏a na Piekarskiej ze swojà ma∏à córeczkà Agnieszkà. Na obiady do
„Literatów” zachodzi∏ architekt BoguÊ Karczewski, pracujàcy chyba wówczas w Pa∏acu pod
Blachà, nasz wieloletni przyjaciel, podobnie jak malarka Teresa So∏tanowa, która obok,
w lokalu zak∏adu fotograficznego pana Kwiatka, za∏o˝y∏a sklepik-galeri´ z malowanymi
r´cznie pocztówkami, z artystycznymi aba˝urami i mebelkami z pr´tów metalowych, wyplatanych taÊmami z plastiku. Pracowa∏a z nià razem Iza Cywiƒska, póêniej znany re˝yser
teatru. W sklepiku malowa∏ mebelki farbà nitro (której zapach by∏ bardzo trujàcy) ogromny i
wielce przystojny Piotr Komorowski, brat Maji, aktorki; Piotr tak˝e próbowa∏ swoich si∏ jako
aktor w filmie. Sklepik doÊç szybko zbankrutowa∏, ob∏o˝ony horendalnymi domiarami, czyli
podatkami, wyssanymi z palca podejrzliwego i z∏oÊliwego urz´dnika skarbowego. Taki by∏
los bardzo wielu „inicjatyw prywatnych” w ca∏ym kraju.
W czasach m∏odoÊci doba by∏a rozciàgliwa - mo˝na by∏o przegadaç, albo przepracowaç
ca∏à noc i rano jak zwykle pójÊç do pracy.
WidywaliÊmy si´ wi´c cz´sto z kilkoma historykami sztuki, moimi bardzo serdecznymi kolegami z Instytutu - Olà Melbechowskà i Januszem Derwojedem, z Bo˝enà Maszkowskà, z
którà wówczas pisa∏am monografi´ ¸aƒcuta. BywaliÊmy nawzajem u siebie z moim dalekim kuzynem Stasiem So∏tanem, pi´knym wysokim m´˝czyznà, in˝ynierem-hutnikiem i
jego ˝onà malarkà Teresà Jonkajtis So∏tanowà, inspiratorkà wielu cudownych towarzyskich
spotkaƒ. (Ojciec Stasia, wuj Bob So∏tan, mia∏ majàtek na Grodzieƒszczyênie - Brzostowic´ Murowanà, w pobli˝u Brzostowicy Wielkiej, nale˝àcej do mego stryja Józefa. Zawsze
by∏y dyskusje, czy wa˝niejsza by∏a Brzostowica Wielka czy Murowana?). ByliÊmy blisko z
architektami Krzysià i Jasiem Dobrowolskimi, oboje byli projektantami pierwszego Portu
Lotniczego w Warszawie. Oboje ogromnie mili i towarzyscy, ona nadto jest utalentowanà
malarkà, jasnow∏osa, zawsze ca∏a w be˝ach, pelerynach i kapeluszach. PrzyjaêniliÊmy
si´ z ca∏à rozleg∏à rodzinà Fangorów - siostrami Wojtka - Hankà i Krystynà, która stale
mieszka∏a w Austrii, ale bardzo cz´sto przyje˝d˝a∏a do Polski, z córkami Hanki (Basià
Czaykowskà, Anià Raab - matkà chrzestnà Paw∏a, mego syna i najm∏odszà z nich Dorotkà). Hanka i Krystyna „Austriaczka” to by∏y prawdziwe damy. Zwano je „olbrzymkami”, bo
by∏y wysokie, t´gie i pe∏ne dostojeƒstwa, bardzo przystojne, zawsze ogromnie eleganckie,
zawsze Êwietnie uczesane prosto od fryzjera, pachnàce dobrymi perfumami, zawsze w
wytwornych pantoflach, kontrastujàc z naszà ówczesnà zgrzebnoÊcià. (Wprawdzie mój
mà˝, Jurek, ju˝ nie chodzi∏ w starej, d∏ugiej do kostek jesionce, którà dosta∏ od profesora
Szwankowskiego, a która pierwotnie by∏a przeznaczona dla powodzian, ale daleko nam
by∏o do elegancji „olbrzymek”). By∏y urocze, przemi∏e, pe∏ne humoru, bardzo towarzyskie,
80
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
skore do zabawy, niezwykle goÊcinne. Hanka jest osobà niezwyk∏à. Zawsze ∏àczy∏a radoÊç
˝ycia, wielkà fantazj´ i nieustannà ch´ç zabawy z charakterem twardym, z odwagà i walecznà zaradnoÊcià (mimo wielu przeciwieƒstw i ˝yciowych dramatów) oraz z niespotykanà
zapobiegliwoÊcià „dynastycznà”: zawsze by∏a i jest niezastàpionym oÊrodkiem i ostojà dla
wszystkich pokoleƒ rozleg∏ej rodziny Fangorów.
LubiliÊmy tak˝e starszych paƒstwa Fangorów, uroczych rodziców Krystyny, Hanki i Wojtka.
Pan Fangor wysoki, elegancki siwy pan, przed wojnà by∏ znanym przemys∏owcem. Ona
drobna delikatna pani, o wielkiej fantazji, nawet nieco niesforna (lubi∏a graç w ruletk´ i za
ka˝dym pobytem w Austrii w Klagenfurcie u swej córki Krystyny, wymyka∏a si´ cichcem do
domów gier hazardowych). Paƒstwo Fangorowie byli bardzo zamo˝ni - mieli m.in. wielkà
pi´knà will´ wybudowanà przez siebie w latach dwudziestych na Chocimskiej i podmiejskà
rezydencj´ ko∏o Klarysewa, tzw. Janówek. Dom po∏o˝ony w du˝ym ogrodzie by∏ troch´ jak
dworek, troch´ jak pa∏acyk z wielkim rozleg∏ym tarasem. W czasach PRL pan Fangor osadzony w wi´zieniu, mia∏ wyrok Êmierci, skonfiskowano mu wszystkie maj´tnoÊci, osta∏ si´
jedynie Janówek, a w∏aÊciwie jego trudna do okreÊlenie po∏owa, bo by∏a to w∏asnoÊç obojga paƒstwa Fangorów, wi´c cz´Êci nale˝àcej do pani Fangorowej po procesie m´˝a nie
zarekwirowano. Po powrocie z wi´zienia pan Fangor wraz z ˝onà zamieszka∏ w maleƒkim
mieszkanku na Mokotowie na ulicy Dworkowej i przez wiele lat pracowa∏ w „Metalexporcie”.
W domu w Janówku mieszka∏a Hanka z czwórkà swoich dzieci i licznymi lokatorami. Z tego
czasu pami´tam Janówek. Do Hanki nale˝a∏y dwa pokoje z „u˝ywalnoÊcià kuchni” i nieopalany w zimie salon, w którym pi´trzy∏ si´ stos mebli, bo nie by∏o gdzie ich ustawiç. Sufit
salonu by∏ pomalowany w jakieÊ nimfy wÊród ob∏oków - m∏odzieƒcze, ju˝ zblak∏e dzie∏o
Wojtka Fangora.
Na tarasie i w zagraconym salonie Hanka z Krystynà urzàdza∏y wspania∏e przyj´cia z
mnóstwem goÊci - przyjació∏, krewnych, kolegów i kole˝anek dzieci Hanki. Do Janówka jeêdziliÊmy kolejkà do Klarysewa i dochodziliÊmy piechotà. Przyj´cia u Hanki, które
przenios∏y si´ z czasem do jej warszawskiego mieszkania na Woronicza, potem do willi
w LeÊnej Podkowie, przez jakiÊ czas w odzyskanym domu na Chocimskiej, a wreszcie
ponownie w LeÊnej Podkowie, sà nadal najmilszymi i najelegantszymi przyj´ciami, które
gromadzà t∏umy krewnych i przyjació∏. Janówek zosta∏ sprzedany Polskiej Akademii Nauk;
w otaczajàcym dom parku za∏o˝ono Ogród Botaniczny.
Od zawsze przyjació∏kà Hanki by∏a Ligia (I∏∏akowiczówna) Grajnertowa, pi´kna i wówczas
m∏odziutka, bardzo elegancka ˝ona adwokata znacznie od niej starszego Andrzeja Grajnerta. Ligia podobna by∏a do w∏oskiej aktorki Moniki Vitti. S∏ynne by∏y imieninowe przyj´cia
u Grajnertów na Nowogrodzkiej, na których nieodmiennie bywali wybitni przedstawiciele
palestry. To by∏o wielkie przedwojenne mieszkanie z ogromnym sto∏owym, którego Êciany
zdobi∏y trofea myÊliwskie, a meble by∏y ci´˝kie, d´bowe, rzeêbione. (W czasie stanu wojennego Ligia pracowa∏a ze mnà w koÊciele Êw. Marcina, ale przede wszystkim jeêdzi∏a do
wi´zieƒ z paczkami dla internowanych i aresztowanych). Po Êmierci m´˝a sprzeda∏a wielkie
i ponure mieszkanie na Nowogrodzkiej i zamieszka∏a na Mokotowie. Nadal blisko przyjaêni
si´ z Hankà. Gdy Pawe∏ by∏ ma∏y, nazywa∏ Ligi´ „ciocià Wigilià”, co ona bardzo lubi∏a.
W wypadach do Janówka i w∏óczeniu si´ po kawiarniach i restauracjach towarzyszy∏ nam
niezwykle utalentowany plastyk-architekt, Mietek Strzelecki, o˝eniony wówczas z plastyczkà BaÊkà Saraszewskà. Mieszkali w wybudowanym przez Mietka Êlicznym strychowym
mieszkaniu na Freta, które po rozwodzie pozostawi∏ BaÊce i jej nowemu m´˝owi archi-
81
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
tektowi Krzysztofowi Lachertowi. Mietek zginà∏ na lata z horyzontu, ale znów si´ pojawi∏ mieszka teraz z ˝onà Annà i doros∏à ju˝ córkà Paulinà w zachwycajàcym domu w RadoÊci.
Jest to willa z wie˝à, w pi´knym ogrodzie, z pracownià, pi´knie urzàdzona z nieomylnym
gustem Mietka.
Sàsiadami ze Starego Miasta byli (zresztà do dzisiaj) Staszek i Krystyna Sommerowie,
oboje weseli, ogromnie sympatyczni, goÊcinni, towarzyscy. Staszek by∏ przedstawicielem
szwajcarskiej firmy farmaceutycznej „Sandoz”, mia∏ s∏u˝bowe dobre samochody i du˝o
podró˝owa∏ zagranic´, cz´sto wraz ze swojà ˝onà. Z tych podró˝y - co wówczas by∏o
rzadkoÊcià, przywozi∏ stosy slajdów, które z wielkim zainteresowaniem oglàdaliÊmy u
Sommerów, wyÊwietlane przez rzutnik na du˝y ekran w ich maleƒkim mieszkanku na
Âwi´tojaƒskiej, wype∏nionym mnóstwem egzotycznych przedmiotów przywo˝onych z
podró˝y. Staszek interesowa∏ si´ fotografià i by∏ przez jakiÊ czas redaktorem pisma „Fotografia”, sam pisywa∏ artyku∏y na temat fotografii. Krystyna Sommerowa (Jankowska) malowa∏a
bardzo niezwyk∏e obrazy, portrety, owady, kompozycje kwiatowe. Ja najbardziej lubi∏am
jej portrety. Pami´tam portret jej m´˝a le˝àcego na zielonej trawie, wspartego na ∏okciu o
krzywà wie˝´ w Pizie, oraz dwa portrety Janka, syna mojej kole˝anki Heleny Kobylaƒskiej
Faryaszewskiej. Helena zachwyci∏a si´ u nas w domu portretem Paw∏a w dzieciƒstwie,
le˝àcego na brzuszku na kanapie wÊród papug w klatkach. Koniecznie chcia∏a, aby Krystyna zrobi∏a tak˝e portret jej syna. Krystyna namalowa∏a dwa: jeden wyobra˝a∏ Janka
siedzàcego na krzese∏ku na pustym polu; w oddali widnia∏ rzàd rosochatych „polskich” wierzb. Drugi portret przedstawia∏ Janka siedzàcego na ogromnym s∏oniu, okrytym ozdobnà
kapà (to by∏a aluzja do Konga Belgijskiego, gdzie wówczas Faryaszewscy mieszkali). Ju˝
nie wiem, który z portretów wybra∏a Helena - ja wybra∏abym oba.
W latach szeÊçdziesiàtych, ale tak˝e i póêniej (a˝ do dziÊ) widywaliÊmy Halusi´ Andrzejewskà, orientalistk´, która przede wszystkim by∏a Êwietnym redaktorem i t∏umaczem ksià˝ek
o sztuce (by∏a przez lata szefem oficyny wydawniczej „Auriga”, za∏o˝onej przez redaktora
Rafa∏a Glücksmana, u którego niegdyÊ pracowa∏am w PIW-ie). Halusia by∏a osobà pe∏nà
uroku z oczami jak wielkie szare gwiazdy, niezmiernie inteligentna, wykszta∏cona, interesujàca. Uwielbia∏am jej poczucie humoru, które jej nie opuszcza∏o mimo ogromnie poplàtanego ˝ycia (nie z w∏asnej winy) i okrutnych ˝yciowych doÊwiadczeƒ jakich nie szcz´dzi∏
jej los.
Codziennie przez ca∏e lata widywaliÊmy Teres´ Âwierzowà, naszà sàsiadk´, najmilszà
jakà sobie mo˝na wyobraziç, weso∏à, uczynnà, serdecznà, pe∏nà fantazji i dowcipu. Potem
- mia∏yÊmy nasze dzieci - ja mego syna Paw∏a, ona o rok m∏odszà córeczk´ Dorotk´, co
jeszcze silniej nas zwiàza∏o. Teresa nie by∏a pi´knoÊcià, ale mia∏a nies∏ychany wdzi´k,
wielkie powodzenie. Pami´tam dwie zabawne historyjki, które wydarzy∏y si´ Teresie.
Pewnego dnia na dancingu od sàsiedniego stolika wsta∏ dobrze zawiany m∏ody cz∏owiek i
poprosi∏ Teres´ do taƒca. Gdy odmówi∏a, ze z∏oÊcià powiedzia∏: „Ty g∏upia, nie wiesz komu
odmawiasz!” i odszed∏. A Teresa do dziÊ nie wie, komu odmówi∏a.
Druga historyjka jest o przyj´ciu u jakichÊ znajomych, gdzie m.in. by∏ znakomity aktor,
Janusz Gajos, wówczas znany przede wszystkim z niezmiernie popularnego serialu
telewizyjnego „Czterej pancerni i pies” jako m∏odziutki ˝o∏nierz Janek je˝d˝àcy na czo∏gu.
Otó˝ na tym przyj´ciu Gajos ogromnie asystowa∏ (jak to si´ kiedyÊ mówi∏o) Teresie, co w
koƒcu zgniewa∏o jej m´˝a Waldka Âwierzego. Podszed∏ do gruchajàcej pary i zapyta∏: „Te-
82
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
resa, czy wracasz do domu ze mnà, czy mo˝e pan ci´ odwiezie czo∏giem?” Teresa wróci∏a
do domu z Waldkiem.
Âwierzowie rozeszli si´ z czasem, on o˝eni∏ si´ po raz drugi ze Êlicznà Magdà, plastyczkà, Teresa wysz∏a za mà˝ za literata Ireneusza Iredyƒskiego i owdowia∏a. Dorotka Âwierzy (Marczewska) urodzi∏a troje dzieci, Antosia, Jasia i Helenk´. Z Teresà widujemy si´
czasem w jej odleg∏ym domu „Na Grotach”, ale do dziÊ bardzo brak mi Teresy na Piwnej.
Wielkim wydarzeniem w naszym ówczesnym ˝yciu „przed Paw∏em” by∏ samochód pana
Makowskiego, ojca Ewy, pierwszej ˝ony mojego brata Eustachego.
Pan Makowski by∏ cz∏owiekiem uroczym, weso∏ym, kochajàcym ˝ycie i umiejàcym z niego
korzystaç, lubi∏ towarzystwo, by∏ goÊcinny, przepada∏ za m∏odzie˝à. (Po latach dowiedzia∏am
si´, ˝e mia∏ bardzo pi´knà kartà okupacyjnà, jako ˝o∏nierz AK okaza∏ si´ cz∏owiekiem dzielnym, odwa˝nym i ofiarnym. W swoich wspomnieniach pisze o nim m.in. Tomasz Zan). Pan
Makowski mieszka∏ w Zalesiu, dokàd jeêdziliÊmy t∏umnie ma∏à, istniejàcà do dziÊ kolejkà
podmiejskà, a on urzàdza∏ dla nas przyj´cia pe∏ne smako∏yków, jak na owe czasy rarytasów
(np. sardynki) i rozmaitych pysznoÊci. Od pana Makowskiego dosta∏am pierwsze w ˝yciu
perfumy francuskie w maleƒkiej buteleczce „Ma griffe” Carvena.
Otó˝ pan Makowski po˝ycza∏ nam swój samochód (Fiata 600), poniewa˝ sam jeszcze nie
umia∏ prowadziç. JeêdziliÊmy na krótkie, jedno lub kilkudniowe wycieczki. ¸adowaliÊmy si´
do tego ma∏ego Fiata we czwórk´: Ewa, Eustachy i ja oraz Jurek, który prowadzi∏. By∏y to
rozkoszne wyjazdy, po pustych niemal szosach: samochód jeszcze by∏ rzadkoÊcià, gdy pojawia∏ si´ jakiÊ wóz na ulicach, a nie by∏a to „Warszawa” (czyli radziecka „Pabieda”), czeska
„·koda”, ruska rzàdowa „Czajka” lub wyklepywana m∏otkiem polska „Syrena”, gromadzi∏
si´ t∏um gapiów, jak na zapad∏ej wsi, którzy uwa˝nie oglàdali wóz i zaglàdali do wn´trza
przez szyby. A gdy samochód by∏ marki „Porsche”, otacza∏o go ca∏e zbiegowisko.
A przecie˝ podobne zaciekawienie wywo∏a∏ samochód mojego m´˝a Jurka na ulicach Rzymu w 1970 roku. To by∏ „Wartburg”, wóz produkowany w NRD we wschodnich, komunistycznych Niemczech. Gdy Jurek zatrzyma∏ samochód otoczy∏a go gromada przechodniów,
którzy wo∏ali z niedowierzaniem: „Due tempo! due tempo!”, czyli dwutakt. Tego W∏osi nigdy
dotàd nie widzieli. Dwutakty to by∏y ma∏e skutery „Lambretty”, ale du˝y samochód...? W ten
sposób Jurek pozna∏ smak zainteresowania t∏umu, tak jakby by∏ w∏aÊcicielem „Porscha”
czy „Rolls-Royce’a.
Z naszych wycieczek fiacikiem pana Makowskiego najbardziej utkwi∏ mi w pami´ci wyjazd
na Mazury i w Bieszczady.
Na Mazurach na nocleg zatrzymaliÊmy si´ w miasteczku Jeziorany, w przemi∏ym domu
nieznanej nam dotàd siostry cioci Zosi Rynkowskiej (bratowej mojej matki) z domu Dàmbskiej, osoby nadzwyczaj gospodarnej. Wielka spi˝arnia w suterenie domu wype∏niona by∏a
d∏ugimi rz´dami s∏oików i s∏ojów z najrozmaitszymi przetworami i marynatami stojàcymi na
pó∏kach i rz´dami wielkich szklanych gàsiorów w koszykach. Mà˝ pani domu, pan Parchimowicz, tak˝e niezwykle goÊcinny, by∏ lekarzem i zdaje si´ nadto zawo∏anym myÊliwym.
Gdy ju˝ si´ Êciemni∏o zabra∏ nas do lasu na rykowisko - w nocnej, niskiej jesiennej mgle
na rozleg∏ej polanie oÊwietlonej paêdziernikowym bladym ksi´˝ycem, patrzyliÊmy na walk´
dwóch byków (jeleni), których rogi uderza∏y o siebie nag∏ym, suchym trzaskiem.
83
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
W swoim domu mieli owi paƒstwo nies∏ychanà iloÊç oswojonych zwierzàt - je˝a, Êwink´ morskà, kun´ czy ∏asic´, synagorlice, koty, psy. Nad ca∏à czeredà czuwa∏ najwa˝niejszy pies,
wy˝e∏, który zaprowadza∏ porzàdek w razie jakichÊ niesnasek pomi´dzy zwierz´tami. Zaatakowane, chroni∏y si´ „pod skrzyd∏a” psa-króla, wskakujàc mu na grzbiet, lub wczo∏gujàc si´
pod jego brzuch i tam szukajàc pomocy. On zaÊ, krótkimi warkni´ciami i tràcaniem nosem
karci∏ niesforne zwierzaki. Przy stole w jadalni synogarlice siada∏y nam na ramionach.
Nast´pnego dnia wyszliÊmy do sadu-ogrodu ko∏o domu. By∏ tam m∏ody cz∏owiek, weterynarz-praktykant, który ni stàd ni z owàd pochwyci∏ mnie na r´ce i podniós∏ do góry.
Zawo∏a∏am: „Co pan robi, przecie˝ jestem bardzo ci´˝ka!” postawi∏ mnie na ziemi i powiedzia∏: „Dla mnie to nic. Ja normalnie to krowy podnosz´”. By∏ to nie tyle komplement dla
mnie, ile raczej pochwa∏a w∏asnej si∏y m∏odego weterynarza.
Drugà wycieczk´, którà pami´tam, by∏ wypad w Bieszczady. By∏y wówczas zupe∏nie dzikie,
˝adnych dróg, a ta jedyna, która by∏a, nie pozwala∏a na szybszà jazd´, ni˝ 10 kilometrów
na godzin´. By∏a kr´ta, wàska, kamienista - na jej poczàtku by∏ znak „32 zakr´ty”, które
próbowaliÊmy liczyç, ale ju˝ w pierwszej dziesiàtce pomyliliÊmy si´, bo tak naprawd´ by∏y
wy∏àcznie zakr´ty, a nie byliÊmy pewni, czy policzono te wi´ksze czy i wszystkie mniejsze
zakola. Wokó∏ przyroda dzika, jesienna, kolorowa i zupe∏na pustka. Najbli˝szym miastem by∏
PrzemyÊl, cudownie po∏o˝ony na wzgórzu opi´tym spadzistymi uliczkami. Po wielu godzinach wyboistej jazdy (cz´Êç drogi odbyliÊmy piechotà, by na stromych zboczach odcià˝yç
ma∏ego fiacika), do Sanoka dojechaliÊmy g∏odni i strudzeni. Ale jak to w tym czasie bywa∏o,
musieliÊmy si´ dobrze naszukaç, aby w koƒcu znaleêç kawiarni´, w której jedynym daniem
by∏a szarlotka. ZamówiliÊmy po dwie szarlotki, które okaza∏y si´ ogromne, z kremem i bardzo tanie. Gdy dosz∏o do p∏acenia, okaza∏o si´, ˝e kosztujà çwierç tego, co byÊmy zap∏acili
w Warszawie, co nas zdumia∏o, bo wówczas w Polsce ceny by∏y sta∏e, ustalane odgórnie
w centrali handlu. MyÊleliÊmy, ˝e kelnerka pomyli∏a si´, ale ona oÊwiadczy∏a, ˝e szarlotki
sà tanie, poniewa˝ w tym roku by∏ wielki urodzaj jab∏ek. Nigdy wi´cej nie przydarzy∏o mi si´
podobne uczciwe podejÊcie do handlu, ani w PRL-u, ani wtedy, gdy zapanowa∏a w Polsce
„gospodarka rynkowa”.
Mog∏abym bez koƒca wymieniaç naszych znajomych i przyjació∏. A to Janka Dzi´dzior´,
nie˝yjàcego ju˝ malarza i wspania∏ego, màdrego cz∏owieka, a to Zbyszka Herberta, niedawno zmar∏ego wielkiego poet´. Ta lista zaprzyjaênionych osób by∏aby jeszcze bardzo
d∏uga.
DziÊ po latach mog´ powiedzieç, ˝e chyba ze wszystkimi, których wymieni∏am, ∏àczà si´
ró˝ne dobre wspomnienia.
Najwi´kszym luksusem naszych ówczesnych kontaktów by∏a bezinteresownoÊç, do nikogo
z naszych ówczesnych znajomych i przyjació∏ nie mieliÊmy ˝adnego interesu. Niczego nie
oczekiwaliÊmy od nich, nasze kontakty wynika∏y z ciekawoÊci ludzi, z ch´ci ich poznania, z
rozumienia, zachwytu z ró˝norodnoÊci, z ch´ci zabawy, dyskusji. By∏ to czas oczarowaƒ i
wzajemnych fascynacji. WÊród t∏umu tych napotykanych ludzi nikt chyba nie by∏ dwuznaczny, nie trzeba by∏o obawiaç si´ donosów, choç dyskusje nieraz bywa∏y polityczne, tak˝e
anegdoty, które sobie odpowiadaliÊmy, a za które „mo˝na by∏o siedzieç”. Mia∏am wra˝enie,
˝e na ogó∏ byliÊmy otoczeni ˝yczliwoÊcià i serdecznoÊcià. ˚e byli to wspaniali ludzie.
ByliÊmy m∏odzi, a te ró˝ne drobne przyjemnoÊci stwarza∏y nam w okrutnym i zak∏amanym
Êwiecie ówczesnym, poczucie normalnoÊci.
84
Nasze ˝ycie przed Paw∏em. Nasi goÊcie, przyjaciele, znajomi
DziÊ po latach, gdy spotykamy kogoÊ z dawnych znajomych, te spotkania sà nadal bardzo
mi∏e.
Mój syn Pawe∏ wielu z tych ludzi zna∏ ze swojego dzieciƒstwa i m∏odoÊci. Dla moich wnuków
wszystkie te osoby sà obce. Ale mo˝e kiedyÊ zetknà si´ z wnukami czy prawnukami tych
lub owych naszych znajomych z lat naszej m∏odoÊci i dogadajà si´, ˝e ich dziadkowie znali
si´ kiedyÊ i przyjaênili.
85
CODZIENNOÂå - DONOS NA PRL
Minione kilkadziesiàt lat - poczàwszy od wojny 1939 roku, a˝ do niedawna, do koƒca lat
osiemdziesiàtych, by∏y latami niewyobra˝alnych dla moich wnuków trudnoÊci ˝yciu codziennym.
Nie b´d´ pisaç tu o tragediach i dramatach, które znaczy∏y ten czas w wymiarze historycznym. Pami´tnikarze i historycy czasów najnowszych, a tak˝e dziennikarze, wyczerpujàco
opisujà jawny i ukryty terror, objawiajàcy si´ z ró˝nà si∏à w ró˝nych okresach - najpierw okupacji niemieckiej, potem wieloletnich rzàdów komunistycznych w naszym kraju. Przy rozmaitych okazjach i rocznicach przypomina si´ o niemieckich obozach zag∏ady i radzieckich
∏agrach, o Powstaniu w Getcie i Powstaniu Warszawskim, a z czasów PRL o krwawych
wydarzeniach w Poznaniu w roku 1956, o pogromie studentów i wygnaniu ˚ydów w 1968,
o buntach robotniczych w Gdaƒsku 1970, a w Radomiu i Ursusie w 1976; Êwi´tuje si´ dziÊ
rocznice ogólnopolskich strajków 1980, powstanie „SolidarnoÊci”, zd∏awionej rych∏o stanem
wojennym w pami´tnym dniu 13 grudnia 1981. Pisze si´ o „okràg∏ym stole” i wygranych
przez odrodzonà „SolidarnoÊç” wyborach parlamentarnych w roku 1989, który sta∏ si´ rokiem upadku komunizmu w Polsce.
To wszystko jest ju˝ historià Polski, z którà ka˝dy Polak powinien si´ zapoznaç wraz z ca∏à
jej odleglejszà, ponad tysiàcletnià przesz∏oÊcià: Chrztem Polski, dynastiami panujàcych
królów, rozbiorami naszego kraju, powstaniami narodowymi, odzyskaniem niepodleg∏oÊci
w 1918 roku po stu pi´çdziesi´ciu latach zaborów i utratà tej niepodleg∏oÊci w wojnie z
Niemcami w 1939 roku.
Obok tej „wielkiej historii”, dramatów narodowych i osobistych tragedii, niezwyk∏ych bohaterskich czynów, których s∏awa przetrwa∏a do dziÊ, toczy∏o si´ zawsze zwyk∏e, codzienne
˝ycie, wplàtane w tysiàczne trudnoÊci, niedogodnoÊci, („inconvénients”, jak to nazywajà
Francuzi).
W czasie wojny i okupacji, a potem w pierwszych latach powojennych brakowa∏o wszystkiego, zw∏aszcza ˝ywnoÊci. Tak by∏o nie tylko u nas, ale i we wszystkich krajach, które
dotkn´∏a wojna. Ale u nas w Polsce i w innych krajach rzàdzonych przez komunistów ten
86
CodziennoÊç - donos na PRL
okres braków przeszed∏ w stan permanentny i trwa∏ od 1945 do 1989 roku, czyli blisko
czterdzieÊci pi´ç lat! Brakowa∏o wszystkiego - mi´sa, cukru, papieru toaletowego, sznurka,
kaloszy, Êledzi, gwoêdzi, jajek, kawy - mo˝naby tu wyliczyç setki i setki artyku∏ów, o które
by∏o trudno, które pojawia∏y si´ i znika∏y, których zawsze by∏o za ma∏o, które wi´c trzeba
by∏o zdobywaç: wystaç w kolejce, uganiaç si´ od sklepu do sklepu po ca∏ym mieÊcie, szukaç niekiedy na prowincji, uzyskiwaç za ∏apówk´, przez znajomoÊci lub przez przypadek.
Podobnie by∏o i w innych „satelickich” krajach Zwiàzku Radzieckiego - w Czechos∏owacji,
Rumunii, Bu∏garii.
DziÊ, w roku 1998 to ju˝ niemal dziesi´ç lat „normalnoÊci”, gdy wszystkiego jest w sklepach
w bród i dla wielu ludzi sta∏o si´ to oczywiste. Moje wnuki nie mogà pami´taç tamtego
trudnego okresu - urodzi∏y si´ znacznie póêniej, ale i ci, którzy przez lata ˝yli w tamtym
czasie, ∏atwo zapominajà, jak to wtedy by∏o. Bo pami´ç ludzka jest krótka: do z∏ego, póki
trwa, trudno si´ przyzwyczaiç, ale do dobrego, bardzo szybko. Zresztà inne obecnie sà
trudnoÊci, zagro˝enia, obawy, pu∏apki. Codzienna zaÊ walka toczy si´ ju˝ nie o przetrwanie
i zdobywanie z trudem rzeczy materialnych, których wcià˝ by∏o brak, ale o pieniàdze. Ta
walka prowadzona jest w innej, bardziej „zachodniej”, Êwiatowej skali, bezwzgl´dnej, brutalnej i krwio˝erczej. Do przesz∏oÊci nale˝à sytuacje, gdy mia∏o si´ pieniàdze na chleb, ale
nie mo˝na go by∏o kupiç, bo go brakowa∏o. Dla zwyk∏ych ludzi ˝ycie codzienne sta∏o si´
normalne, ∏atwiejsze - wielka walka o pieniàdze odbywa si´ poza nimi.
Jak ∏atwo przyzwyczaiç si´ do widoku europejskiej elegancji wielkich domów towarowych,
luksusowych magazynów i sklepów Diora, Estee Lauder, Cartiera, wytwornych strojów prezentowanych przez lalki-manekiny o pe∏nych wdzi´ku gestach, kosztownych futer, obuwia, bi˝uterii, francuskich perfum w wymyÊlnych flakonach, które widaç przez kryszta∏owo
czyste witryny. PrzywykliÊmy ju˝ do pi´knych kolorowych wydawnictw w skomputeryzowanych ksi´garniach, mijamy niemal oboj´tnie wspania∏e salony samochodowe. Wiemy ju˝,
˝e w okresie Êwiàt Bo˝ego Narodzenia wzd∏u˝ ulic Traktu Królewskiego i na placach Warszawy rozstawione zostanà rozb∏yskane migoczàcymi si´ ˝aróweczkami choinki, a nad
ulicami i na fasadach domów towarowych zawisnà Êwietliste girlandy. To wszystko sta∏o
si´ normalne.
Ale ja pami´tam dobrze, ˝e przez ca∏e lata na wyboistym Nowym Âwiecie jednym z nielicznych neonów by∏ ró˝owy neon „ZABAWKI”, na który zawsze lubi∏am patrzeç przeje˝d˝ajàc
autobusem. Pami´tam te˝ inne neony, w których niemal zawsze cz´Êç liter nie pali∏a si´.
Na szczycie gmachu BGK na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Âwiatu by∏ neon: „PZU
UBEZPIECZA CIEBIE I TWOJE MIENIE”; s∏owo „ubezpiecza” zwykle by∏o zepsute i czyta∏o
si´ z∏owieszczy napis: „PZU CIEBIE I TWOJE MIENIE”, a nad pa∏acem Radziwi∏∏ów na
Bielaƒskiej, gdzie by∏o Muzeum Lenina, neon zwiastowa∏ „MUZEUM LENI A”, ku uciesze
przechodniów.
Sklepy. Pami´tam nieliczne i niewielkie domy towarowe, pozbawione z regu∏y parkingów;
- od ulicy, przez zawsze brudne oszklone, wielkie okna widaç by∏o zarysy jakichÊ pak i pakunków. W domach towarowych bowiem by∏ nonsensowny system organizacji sprzeda˝y:
stoiska by∏y zwrócone do wn´trza, a za stoiskami „na zapleczu” trzymano sk∏ad towarów
w owych pakach dosuni´tych do okien, nie przepuszczajàcych Êwiat∏a. Kupujàcy, których
zawsze by∏ t∏um, t∏oczyli si´ przed ladà. JeÊli by∏o to stoisko z ubraniami, które wolno by∏o
przymierzaç, sta∏o si´ w ogonku przy krótkiej ladzie. W przed∏u˝eniu tej lady wisia∏ sznur
lub ∏aƒcuch broniàcy wejÊcia na teren stoiska, tak jakby to by∏o w Luwrze przed arcydzie∏em
87
CodziennoÊç - donos na PRL
Leonarda „Mona Lisa”. Ekspedientka za ka˝dym razem zdejmowa∏a ten sznur czy ∏aƒcuch,
by wypuÊciç jednego klienta, a wpuÊciç nast´pnego. Za lad´, na teren stoiska wpuszczano
tylko po paru klientów (choç miejsca by∏o du˝o, ale takie by∏y zwyczaje w sklepach, bo
to u∏atwia∏o pilnowanie kupujàcych). Reszta musia∏a cierpliwie czekaç przed ladà. JeÊli
si´ chcia∏o przymierzyç wybrany z wieszaka strój, zanim si´ sz∏o do boksu przymierzalni,
trzeba by∏o zostawiç sprzedawczyni równowartoÊç ceny owego wybranego p∏aszcza, sukienki czy spodni, a niekiedy tak˝e i dowód osobisty. W zamian otrzymywa∏o si´ kwadracik
wygniecionej tekturki z wybazgranym numerem. Dla porzàdku tekturka z numerem mia∏a
swój duplikat, do którego ekspedientka podpina∏a spinaczem dowód i pieniàdze, i chowa∏a
do szuflady w ladzie. Przy wyjÊciu zwraca∏o si´ bezcenny numerek wraz z przymierzonym
strojem, a dowód z pieni´dzmi zwracano klientowi. JeÊli jednak chcia∏o si´ kupiç wybranà
sukni´ czy spodnie, sprzedawczyni wypisywa∏a d∏ugi rachunek z kopià, pe∏nym cyfr, symboli i w∏asnor´cznym podpisem i z tym paragonem sz∏o si´ stanàç w ogonku do wskazanej
kasy.
W domach towarowych w dzia∏ach ubraƒ sta∏y w sztucznych pozach lalki-manekiny o szarobe˝owych twarzach, z r´kami wykrzywionymi w nienaturalnym geÊcie. Najcz´Êciej brakowa∏o
im d∏oni i odziane w marynarki czy sukienki mia∏y r´kawy zwisajàce luêno od przegubu, jak
inwalidom, którzy stracili r´k´. W niezrównany sposób parodiowa∏ te lalki (manekiny m´skie)
Waldek Âwierzy: wk∏ada∏ na siebie o wiele za du˝à marynark´ mojego m´˝a, w r´kawie ukrywa∏ d∏oƒ, stawa∏ sztywno na nienaturalnie rozstawionych nogach, odchylajàc si´ od osi, jakby
mia∏ upaÊç, g∏owà skr´ca∏ w bok unoszàc w gór´ brod´, a usta wykrzywia∏ uÊmieszkiem
obna˝ajàcym z´by jak w okropnej masce. I to chyba nawet nie by∏a parodia tych manekinów,
ale ˝ywa ich kopia.
W domach towarowych by∏ zawsze szczególny t∏ok, bo do stolicy zje˝d˝ali na zakupy
mieszkaƒcy okolicznych miejscowoÊci, czasem i doÊç odleg∏ych, zw∏aszcza ze wsi; u siebie
mieli jedynie sklepy gminne „spo˝ywczo-przemys∏owe”. W tych sklepikach, mieszczàcych si´
na ogó∏ w barakach o zakratowanych grubà ˝elaznà kratà okienkach i drzwiach zamykanych
na pot´˝nà antab´ i k∏ódk´, mo˝na by∏o zazwyczaj kupiç tylko ocet, naft´, landrynki, proszek
do prania („Popularny”), kie∏bas´ na kartki i oczywiÊcie alkohol - okropne wino krajowe zwane
„patykiem pisane” lub „alpagà” i wódk´. Pod warszawskimi domami towarowymi ci zamiejscowi klienci zjawiali si´ wczeÊnie rano i zbità gromadà czekali na otwarcie. Gdy wreszcie zza
brudnej szyby ukazywa∏a si´ ekspedientka z p´kiem kluczy i otwiera∏a zbyt wàskie drzwi,
t∏oczàc si´ i przepychajàc wpadali do wn´trza i biegiem gnali do ju˝ tworzàcych si´ kolejek
przed stoiskami, by zajàç miejsce.
W nielicznych ma∏ych sklepach samoobs∏ugowych sta∏o si´ równie˝ w ogonku po koszyki
i wchodzi∏o po kilka osób - w tych sklepach by∏o wi´cej ekspedientek ni˝ kupujàcych, a te
ekspedientki nie sprzedawa∏y, bo ich jedynym zadaniem by∏o pilnowanie, czy ktoÊ z klientów
nie kradnie. W najwi´kszym sklepie samoobs∏ugowym w Warszawie, „Supersamie” na Placu
Unii, wpuszczano naraz nawet i kilkadziesiàt osób. W „Supersamie” by∏am Êwiadkiem zdumiewajàcej kradzie˝y. By∏ to czas, gdy mi´so sprzedawano po cenach „komercyjnych” bez
kartek, paczkowane, le˝àce w wielkich ladach-ch∏odniach. Przed tym stoiskiem t∏oczyli si´
ludzie, wybierajàc co ∏adniejsze kawa∏ki i wk∏adajàc je do koszyka. JakaÊ pani wybra∏a sobie
kilka kawa∏ków mi´sa i wsadzi∏a do koszyka. W t∏oku, w chwili nieuwagi ktoÊ z jej koszyka
zabra∏ sobie dwie paczki mi´sa. Gdy si´ zorientowa∏a, by∏a zrozpaczona i wÊciek∏a: to by∏a
zmarnowana szansa, bo przecie˝ dopcha∏a si´ do lady z mi´sem, wybra∏a, a ktoÊ to ukrad∏!
To prawda, ˝e z∏odziej musia∏ za mi´so zap∏aciç w kasie, ale dla niej ju˝ mi´sa zabrak∏o.
Przez te lata towary w sklepach by∏y opakowane w szarawe lub brudno bia∏e torby papierowe,
tekturowe pude∏ka, zwyk∏e szklane butelki, zwyk∏e s∏oiki. Wi´kszoÊç mia∏a brzydkie szarawe
88
CodziennoÊç - donos na PRL
matowe nalepki, a gdy pojawia∏y si´ kolory, by∏y zawsze zblak∏e, rozmyte, barwy sp∏owia∏ej
plasteliny. Nalepki by∏y cz´sto krzywo, niechlujnie naklejone i nierzadko z ukoÊnym nadrukiem: „etykieta zast´pcza”. Zastanawia∏am si´, co oznacza ten napis, bo trwa∏ latami, nigdy
nie zastàpiony innà etykietà. (Reminiscencjà tej estetyki sà dziÊ zielonkawe i niebieskawe
banderole akcyzowe Ministerstwa Finansów naklejane na szyjkach butelek z alkoholem i
na pude∏kach papierosów). Torby z cukrem, ry˝em, kaszà êle sklejone, ∏atwo p´ka∏y, tak
jak i tekturowe pude∏ka z proszkiem do prania, czy p∏atkami owsianymi, z których obficie
sypa∏a si´ zawartoÊç, zanim donios∏o si´ je do domu. Opakowania niczym nie przyciàga∏y
oczu, tak jak dzisiaj, gdy wszystko jest bajecznie kolorowe, b∏yszczàce, wymyÊlne w formie. Jednak˝e z punktu widzenia ekologicznego tamte PRL’owskie opakowania wyrzucane
na Êmietnik by∏y mniej szkodliwie, ni˝ obecne, niezniszczalne, eleganckie plastyki i folie.
(Tu warto mo˝e dodaç, ˝e w czasach socjalizmu Êmiecie wrzuca∏o si´ do kub∏a najcz´Êciej
emaliowanego lub metalowego - plastikowe wiadra pojawi∏y si´ chyba w latach szeÊçdziesiàtych. Kub∏a nie wyÊciela∏o si´ papierem, bo go by∏o brak, ani gazetà, skrz´tnie sk∏adanà na
makulatur´, za którà mo˝na by∏o otrzymaç kilka rolek szarawego papieru toaletowego. Na
makulatur´ zbierano równie˝ rozprostowane pude∏ka tekturowe po produktach. Kube∏ po
wyrzuceniu Êmieci by∏ brudny i za ka˝dym razem trzeba go by∏o szorowaç. Z tych czasów
przypominam sobie, jak Teresa Âwierzowa-Iredyƒska opró˝nia∏a na podwórku swój kube∏.
Poniewa˝ jej mà˝ Waldek co czas jakiÊ wyje˝d˝a∏ na Zachód i przywozi∏ stamtàd ró˝ne
produkty, wi´c jej kube∏ pe∏en by∏ kolorowych „kapitalistycznych” opakowaƒ. Widzàc to
jedna z sàsiadek z podwórka powiedzia∏a do Teresy: „Pani sàsiadka to ma zawsze eleganckie Êmiecie”. DziÊ ju˝ wszyscy mamy „eleganckie” Êmiecie, a w niektórych dzielnicach
Warszawy sà oddzielne pojemniki na Êmiecie szklane, metalowe i plastik oraz papier, ale
nadal nie wsz´dzie i zwykle nie jest to respektowane. DziÊ ludzie wyrzucajà Êmiecie ju˝ nie
luzem, ale w niewielkich torbach plastikowych, reklamówkach, a Êmietniki nadal jeszcze
wyglàdajà okropnie, zbyt rzadko opró˝niane przez s∏u˝by miejskie. A na naszym podwórku
mieszka pewna starsza pani, która jak dawniej wyrzuca Êmiecie luzem z coraz to brudniejszego wiadra. Jest chyba tradycjonalistkà).
Ulice w tamtym czasie by∏y równie szare jak towary, ˝adnych reklam (jedynà, którà
pami´tam z lat siedemdziesiàtych chyba, by∏ „Prusakolep”, Êrodek przeciwko karaluchom),
prawie niewidoczne og∏oszenia czy literowe afisze z zarzàdzeniami, czy repertuarami teatrów. Wi´kszoÊç wystaw te˝ by∏a szara z byle jak roz∏o˝onymi towarami, a ma∏e prywatne
sklepiki z galanterià np. na Chmielnej, umyÊlnie stara∏y si´ nie zwracaç uwagi jakàkolwiek
estetycznà kompozycjà witryn w obawie przed kontrolami podatkowymi: ot, zwalone jedne
ko∏o drugich artyku∏y - szaliki, r´kawiczki, skarpety, sztuczna bi˝uteria, bluzki, pantofle,
wszystko razem bez ∏adu i sk∏adu...
Ale w tej ówczesnej szaroÊci widzia∏o si´ za to jak kolorowe zjawiska znakomite plakaty
Êwietnych polskich grafików - Henryka Tomaszewskiego, Jana Lenicy, Jana M∏odo˝eƒca,
Romana CieÊlewicza, Waldemara Âwierzego, rozlepiane na murach kamienic, lub rz´dem
na parkanach z nieheblowanych desek, otaczajàcych ciàgnàce si´ od lat budowy (m.in.
„b∏´kitnego wie˝owca” na placu Bankowym - wówczas Dzier˝yƒskiego - którego budowa
trwa∏a bodaj 25 lat, a zosta∏a zakoƒczona dopiero po roku 1990!). Te plakaty to by∏y prawdziwe dzie∏a sztuki i nie darmo polski plakat w tym czasie by∏ chyba najlepszy na Êwiecie. DziÊ
w powodzi reklam i afiszów tak ró˝nokolorowych, ˝e a˝ jednostajnych, nie widzi si´ ju˝
plakatów tej rangi artyzmu, mo˝e ginà one niezauwa˝ane w nat∏oku rozlepianych ulotek,
p∏acht reklamowych i og∏oszeƒ o „promocjach”. (Nawiasem dodam, ˝e dawniej s∏owo „promocja” oznacza∏o przejÊcie z klasy do klasy w szkole, albo wr´czenie dyplomu doktorskiego
89
CodziennoÊç - donos na PRL
na wy˝szej uczelni. DziÊ sà „promocje” proszków do prania, czekolady, szamponów, majtek, samochodów i ksià˝ek, w∏aÊciwie wszystkiego, co mo˝na sprzedaç).
W czasach komuny „normalne sklepy dla ludnoÊci” by∏y przewa˝nie albo puste, bo na
pó∏kach by∏y pustki, albo przewala∏y si´ „buble”, których nikt nie chcia∏ kupiç (to zw∏aszcza
w sklepach galanteryjnych i ubraniowych). JeÊli coÊ „rzucono”, tj. przywieziono jakiÊ atrakcyjniejszy towar, natychmiast ustawia∏y si´ kolejki tych, którzy byli Êwiadkami
roz∏adowywania transportu, inni pytali stojàcych „za czym pan stoi?” i oceniajàc d∏ugoÊç
ogonka i niezb´dnoÊç nabycia owego towaru, do∏àczali do kolejki. Ale nigdy jednak nie
by∏o tak, jak podobno w Zwiàzku Radzieckim: tam sprzedawano towar bez przymierzania
i bez grymaszenia co do numeru i rozmiaru; dopiero potem przed sklepem czy domem
towarowym nast´powa∏ handel wymienny - ktoÊ kto kupi∏ buty nr 42, które by∏y o wiele
za du˝e, wymienia∏ si´ z kimÊ, kto potrzebowa∏ w∏aÊnie tego numeru, a dosta∏ np. nr 38,
pasujàcy na kogoÊ innego.
Do sklepów spo˝ywczych zawsze sta∏ kolejki, krótsze (w sklepie) lub d∏u˝sze (na zewnàtrz sklepu). Od koniecznoÊci kupienia i od w∏asnej nieprzymuszonej decyzji zale˝a∏o,
czy ustawiç si´ w∏aÊnie w tej kolejce, a mo˝e przyjÊç póêniej, gdy mo˝e kolejka b´dzie
mniejsza, a mo˝e zajÊç do innego sklepu i zobaczyç, czy tam jest mo˝e mniej ludzi. Ale
tak czy inaczej by∏a to codzienna katorga kupowania chleba, sera, mleka, wykupywanie
na kartki mi´sa z koÊcià i parówek, mas∏a i tego, co akurat wtedy by∏o tylko na kartki. Do
sklepów przywo˝ono towar zawsze w nieokreÊlonych godzinach, przewa˝nie w czasie, gdy
sklep powinien byç otwarty: raz popo∏udniami, raz z rana - wtedy zawsze sklep zamykano
i nigdy si´ nie wiedzia∏o kiedy zostanie ponownie otwarty. Najgorsze by∏y wywieszki „sklep
zamkni´ty z powodu przyj´cia towaru do godziny 19-ej”, poniewa˝ sklepy by∏y otwarte
w∏aÊnie do tej godziny. Ju˝ nast´pnego wi´c dnia od rana stali ludzie pod tym sklepem w
oczekiwaniu na otwarcie. Powodów do zamkni´cia sklepów by∏o zawsze bardzo du˝o, o
czym oznajmia∏y stosowne napisy: „Remanent”, „dezynsekcja”, „deratyzacja”, „Posz∏am do
kierownictwa”, „zaraz wracam” (to ostatnie by∏o najbardziej mylàce poniewa˝ owo „zaraz”
trwa∏o niekiedy bardzo d∏ugo). Wewnàtrz sklepu, zw∏aszcza gdy by∏ psuty, wisia∏y nabazgrane napisy: „Mas∏a brak”, „Oleju nie ma” etc., gdy ekspedientce znudzi∏o si´ odpowiadanie na wcià˝ te same pytania kupujàcych.
W czasach „przed Paw∏em”, gdy jeszcze nie musia∏am gotowaç w domu, nie byliÊmy
zmuszeni do stania w ogonkach, chyba ˝e po chleb i po jakieÊ ∏atwiej dost´pne produkty.
Sami jadaliÊmy byle co i byle gdzie, w sto∏ówkach pracowniczych, tanich restauracjach,
barach mlecznych, w których tak˝e sta∏y kolejki „do okienka” i „po odbiór” dania, ale jednak
o wiele krótsze ni˝ w sklepach. I to stanie pozbawione by∏o owej zawsze towarzyszàcej
niepewnoÊci „czy dla mnie starczy?” W tym czasie stawaliÊmy w kolejkach do kina, do
teatru, na koncerty. ¸atwo rezygnowaliÊmy z wszelkich zakupów, bez których mo˝na
si´ by∏o obyç. Prawd´ mówiàc przez ca∏y okres PRL, jeÊli nie by∏am do tego zmuszona,
zawsze raczej rezygnowa∏am ze stania w kolejce, chyba ˝e do apteki. Nigdy bowiem niczego materialnego a˝ tak bardzo nie chcia∏am mieç, by poÊwi´ciç na „zdobywanie” a˝
tyle wysi∏ku i czasu. Nigdy na przyk∏ad nie sta∏am po lodówk´, którà dopiero po urodzeniu
Paw∏a odkupi∏am od znajomej, u˝ywanà (a wi´c bez kolejki). Nigdy te˝, a˝ do niedawna
nie mia∏am pralki; przez ca∏e lata pra∏am r´cznie, lub oddawa∏am do prania; z czasem ofiarowano mi starà prymitywnà pralkà „Frani´”, która mi s∏u˝y∏a jeszcze przez wiele lat. A na
nowà pralk´ czy lodówkà i tak nie by∏o wtedy pieni´dzy.
90
CodziennoÊç - donos na PRL
Najwi´cej „stania”, ju˝ nieuniknionego gdy si´ ma dom, by∏o przed Âwi´tami Bo˝ego Narodzenia, zw∏aszcza po ryby (a ja przygotowywa∏am w∏aÊnie ryby na wigili´ u rodziców). Przed
najbli˝szym sklepem rybnym u wylotu Piwnej na Wàskim Dunaju ustawia∏y si´ kolejki ju˝ od
czwartej rano w oczekiwaniu na przywiezienie Êledzi i karpi. Przez nasze okna s∏ychaç by∏o
brz´czenie rozmów zbitego t∏umu, który szarza∏ w mroku nocy, wype∏niajàc ca∏à szerokoÊç
uliczki. Nigdy w takiej kolejce nie stawa∏am, wola∏am raczej pojechaç popo∏udniu autobusem na Mokotów lub Bielany, czy tramwajem na Prag´ i zajrzeç do tamtejszych sklepów.
Czasem bywa∏o tak, ˝e by∏a zupe∏nie krótka kolejka i ryby kupowa∏am bez wi´kszych trudnoÊci. Ale bywa∏o i tak, ˝e moje dalekie podró˝e po mieÊcie by∏y daremne. Wtedy czeka∏am
do ostatniej chwili przed zamkni´ciem sklepów, gdy ju˝ t∏umy si´ przewali∏y z zakupami,
ryzykujàc, ˝e ju˝ nic nie dostan´, ale zawsze jakoÊ mia∏am szcz´Êcie i na wigili´ by∏ karp.
Ale raz jeden, pami´tam nigdzie nie dowieêli ryb do sklepów, które odwiedzi∏am i w koƒcu
mój mà˝ z naszym synem Paw∏em wybrali si´ na „polowanie”. Przywieêli z trudem dêwigajàc, jednà ogromnà ryb´, monstrualnie wielkiego, t∏ustego karpia. Wyglàda∏ jak jakiÊ lew
morski czy kolosalna ryba San Pietro, którà widzia∏am kiedyÊ na targu rybnym w Wenecji.
Tego „pastewnego” karpia trzeba by∏o na pod∏odze w kuchni rozràbywaç na kawa∏ki tasakiem, stukajàc wielkim m∏otem, pozostawionym kiedyÊ przez jednego z robotników w
czasie remontu. A grubà jak u s∏onia skór´ trzeba by∏o Êcinaç p∏atami.
Trudniej by∏o ze Êledziami, bo w tamtych czasach nie by∏o Êledzi sprawionych, pofiletowanych, jak dzisiaj - na wag´ i paczkowanych, w jakich si´ chce gatunkach i postaciach.
Âledzie sprzedawano z g∏owami, ze skórà, raz du˝e, raz ma∏e jak szprotki - trzeba by∏o
je moczyç w wodzie w miednicy przez ca∏à dobà, a potem je sprawiç, co wcale nie by∏o
proste: odciàç g∏ow´ i ogon, skroiç grzbiet, Êciàgnàç z obu stron skór´ (która bywa∏o nie
da∏a si´ Êciàgnàç), wyjàç kr´gos∏up, pokroiç na dzwonka i w∏o˝yç wraz z ikrà i mleczem
do s∏oika z olejem i przyprawami. To wszystko robi∏o si´ na gazecie, uszczkni´tej ze stosu
zbieranego na makulatur´, Êmierdzia∏y r´ce, nó˝ trzeba by∏o wcià˝ ostrzyç, Êcinki zawijaç
w przemokni´tà gazet´...
Sklep rybny na Wàskim Dunaju u wylotu Piwnej nadal istnieje. DziÊ jest elegancki, Êwietnie
zaopatrzony - sà tu nie tylko karpie i Êledzie w ró˝nych gatunkach, filetowane, sprawione,
ale i w´dzone ∏ososie, w´gorze, Êwie˝e sole i sieje, najrozmaitsze puszki z przetworami
rybnymi, kawiorem, pastami i wieloma innymi artyku∏ami. W∏aÊcicielkà sklepu jest jego
dawna sprzedawczyni, która okaza∏a si´ zaradnà, a przy tym mi∏à osobà.
W czasach komuny ludzie kupowali wszystko na zapas, jak to bywa w nieustajàco ci´˝kich
czasach. JeÊli by∏a szynka bez kartek, to ogromnà ca∏à szynk´ (ale „poprosz´ ˝eby by∏a
chuda, bo to dla dzieci, bo to dla chorego” - próbowano sobie stworzyç iluzj´ wyboru).
JeÊli pojawi∏y si´ cytryny czy pomaraƒcze, kupowano naraz dwa-trzy kilogramy, chyba
˝e „dawano” tylko po kilogramie, „˝eby starczy∏o dla wszystkich”. Ale i tak nie starcza∏o
nigdy.
W sklepach spo˝ywczych i zieleniarskich nie wolno by∏o klientowi wybieraç, trzeba by∏o
kupowaç „jak leci”, czyli jak da∏a ekspedientka („towar podaje tylko sprzedawca”, g∏osi∏
napis). To cz´sto wÊcieka∏o kupujàcego, bo towar by∏ zwykle przemieszany: jab∏ka ma∏e z
du˝ymi, pomidory przejrza∏e z twardymi, chleb Êwie˝y z czerstwym.
W ka˝dym sklepie by∏a tak zwana „ksià˝ka ˝yczeƒ i za˝aleƒ”, przemianowana z czasem na
„ksià˝k´ skarg i wniosków”, którà na ˝yczenie klienta udost´pniano zza lady, choç czasem
91
CodziennoÊç - donos na PRL
by∏y z tym trudnoÊci („bo ksià˝ka jest u kierowniczki, która wysz∏a”). Ksià˝ka ta by∏a zwykle
wymi´toszonym zeszytem z ogryzkiem kopiowego o∏ówka na sznurku, którym klienci wpisywali swoje ˝ale i pretensje, uwagi, z∏orzeczenia, rzadko pochwa∏y obs∏ugi sklepu, czasem
wnioski dotyczàce usprawnienia handlu w danej placówce. Ale z tej pisaniny zdaje si´
nigdy nic konkretnego nie wynika∏o. „Ksià˝ka” mia∏a stworzyç z∏udzenia, ˝e spo∏eczeƒstwo,
zwyk∏y szary klient ma jakiÊ wp∏yw na „kszta∏towanie rzeczywistoÊci”.
Przez ca∏y czas trwania PRL by∏ sta∏y brak papieru toaletowego (mawiano, ˝e go brak,
poniewa˝ si´ go dodaje do produkcji kiszki pasztetowej). Bywa∏y okresy, ˝e trzeba by∏o
ciàç prostokàty z gazet i zawieszaç w ubikacji. W publicznych ubikacjach papieru nigdy
nie by∏o, bo podobno go kradli klienci, czasem za rurà nad ubikacjà wciÊni´ty by∏ kawa∏
pomi´tej gazety, pozostawionej przez kogoÊ uprzejmie z myÊlà o nast´pnym korzystajàcym z toalety. Papierowe r´czniki nie by∏y znane i produkowane, myd∏o na umywalkach
jeÊli by∏o, to by∏ to brudny maleƒki, zmydlony kawa∏ek.
Jednym ze sposobów zdobycia papieru toaletowego dla indywidualnego klienta by∏o zbieranie makulatury. Trzeba jà by∏o powiàzaç w paczki sznurkiem i zanieÊç w okreÊlonym
dniu (bodaj raz na miesiàc) do ci´˝arówki. Na Starym MieÊcie stawa∏a taka ci´˝arówka na
Freta w pobli˝u restauracji „Pod Samsonem”. Do ci´˝arówki ustawia∏ si´ ogonek ludzi z
przydêwiganymi paczkami makulatury. Na ci´˝arówce sta∏a waga i paczki kolejno wa˝ono,
w zamian wr´czajàc kilka rolek szarawego papieru toaletowego (który bywa∏ twardy jak
tektura, albo rozdziera∏ si´ ∏atwo jak zwiotcza∏a bibu∏ka).
Drugim mniej k∏opotliwym sposobem zdobycia tego bezcennego artyku∏u by∏o kupno w
sklepie piÊmiennym, na przyk∏ad u nas na Piwnej, jeÊli akurat zosta∏ dostarczony do sklepu
i mia∏o si´ szcz´Êcie przechodzàc tamt´dy zobaczyç jak wy∏adowujà towar i do∏àczyç do
ju˝ formujàcej si´, ale jeszcze nied∏ugiej kolejki. Sprzeda˝ (po przyj´ciu towaru) odbywa∏a
si´ w ten sposób, ˝e wejÊcie do sklepu zatarasowywano stolikiem, za stolikiem sta∏a sprzedawczyni, a na ulicy sta∏a kolejka ludzi. Sprzedawano zwykle po dziesi´ç rolek luzem i
ka˝dy kupujàcy prosi∏ o kawa∏ek papierowego sznurka, na który mo˝na by∏o nanizaç rolki i zawiesiç sobie na szyi jak ogromne korale. Gdy spotka∏o si´ takich szcz´Êliwców w
„naszyjnikach”, pytano ich gdzie zdobyli papier i p´dem ruszano do wskazanego sklepu.
DziÊ, gdy papier toaletowy mo˝na kupiç bez ograniczeƒ, w ró˝nych kolorach, w ró˝nych
gatunkach, paczkowany po cztery czy osiem rolek, wydaje si´ to niewiarygodne i bezsensowne. Ale naprawd´ tak by∏o.
Obecnie z naszego ˝ycia znik∏y tego rodzaju k∏opoty, a wraz z nimi i z naszego j´zyka
s∏owa i wyra˝enia: „uda∏o si´ zdobyç”, „mia∏am szcz´Êcie trafiç” (jak w Toto-Lotku), „uda∏o
si´ znaleêç”, „dali” lub „dawali po kilogramie...”, „rzucili”, „wystaç”. Znik∏y te˝ pytania na
przyk∏ad: „czy dzisiaj b´dzie mas∏o?”, „czy dostan´ olej?”, „czy sà jajka?”. Te pytania z
góry zak∏ada∏y negatywnà odpowiedê, ale by∏y zadawane z odrobinà nieÊmia∏ej nadziei, ˝e
mo˝e jednak b´dzie? ˝e „uda si´ dostaç”.
By∏ to czas „ma∏ych radoÊci”, nieznanych w normalnie funkcjonujàcym paƒstwie, gdzie nikt
si´ specjalnie nie cieszy, ˝e kupi∏ kaw´, mas∏o czy buty. By∏ to czas, gdy prezentem mog∏a
byç kostka zapa∏ek, rolka papieru toaletowego czy myd∏o. Eleganckim prezentem z zagranicy by∏a paczka kawy, najzwyklejszy d∏ugopis, myd∏o „Palmolive” czy „Camay”, albo...
jednorazowa zapalniczka! Natychmiast w Polsce znaleêli si´ sklepikarze-majsterkowicze,
którzy w zasadzie zajmowali si´ naprawà i nape∏nianiem gazem markowych wytwornych
zapalniczek firmy „Ronson” i reperacjà elektrycznych maszynek do golenia, ale za niew-
92
CodziennoÊç - donos na PRL
ielkà op∏atà przed∏u˝ali ˝ycie jednorazowych zapalniczek, przerabiajàc je przez wmontowanie specjalnego zaworu tak, ˝e mo˝na je by∏o nape∏niaç gazem. DziÊ w ka˝dym kiosku
z papierosami, przy kasach w sklepach spo˝ywczych i domach towarowych sprzedaje
si´ ró˝nokolorowe jednorazowe zapalniczki „Bicki” i „Crickety” i wiele innych, podobnie
jak myd∏a wszelkich firm i gatunków sà w ka˝dej drogerii, perfumerii, wielkich domach
towarowych. I to jest w∏aÊnie normalnoÊç - kupienie czegoÊ czego si´ potrzebuje, byleby
tylko mieç na te zakupy pieniàdze, mieç mo˝liwoÊç wyboru kupienia tego czego si´ chce,
co si´ lubi, co jest potrzebne, wyboru tego, co jest taƒsze lub w∏aÊnie dro˝sze - czyli tego
na co nas staç.
Oprócz „normalnych” sklepów „dla ludnoÊci”, we wszystkich miastach i miasteczkach w
Polsce Ludowej by∏y sklepy komisowe.
„Komis” by∏ spe∏nieniem marzeƒ o szerokim Êwiecie, w „Komisie” mo˝na by∏o kupiç zagranicznà par´ pantofli, zagranicznà sukienk´, szalik, zagraniczne poƒczochy i skarpetki, kupon
zagranicznego materia∏u. „Komisy” zaopatrywali ludzie, którzy dostawali paczki z zagranicy
sprzedajàc otrzymane prezenty, albo mieli kupione dla siebie na przyk∏ad za ma∏e czy za
du˝e buty, wi´c „wstawiali” je do „komisu”. Inni trudnili si´ takim handlem stale, przywo˝àc
z Zachodu najtaƒsze i najtandetniejsze towary, ale ”made in Italy”, czy „made in France”.
Wystawy w „komisach” by∏y, podobnie jak w innych sklepach, ba∏aganiarskie: obok futer,
p∏aszczy i pantofli, sta∏y st∏oczone porcelanowe figurki z W´gier czy W∏och, radia, spódnice, zabawki. Dla wielu kupujàcych mia∏o znaczenie to, ˝e przewa˝nie towary by∏y pojedyncze - nie by∏o wyboru fasonu i numeru butów, rozmiaru sukni, ale to gwarantowa∏o, ˝e
nikt inny takiej kupionej w „komisie” rzeczy nie posiada. Dawa∏o to z∏udzenie wyjàtkowej elegancji, niepowtarzalnoÊci, jak stroje i obuwie kupowane w wielkich domach mody „Diora”,
„Armani”, „Chanel”.
Innym dziwolàgiem w socjalistycznej sieci handlu detalicznego by∏y sklepy dolarowe,
pachnàce perfumami, dobrym tytoniem, wielkim Êwiatem. By∏y to tak zwane „Pewexy”
czyli sklepy „eksportu wewn´trznego” (?), licznie rozsiane po ca∏ym kraju, a nale˝àce do
paƒstwowego Banku PKO (Polska Kasa Opieki) (?!). Mawiano, ˝e jest to jedyny bank na
Êwiecie, który handluje alkoholem, papierosami, ubraniem, a tak˝e lekarstwami.
Pewexy powsta∏y chyba w koƒcu lat pi´çdziesiàtych i trwa∏y przez lat kilkadziesiàt, by po
roku 1989 wraz z upadkiem komunizmu sromotnie zbankrutowaç: utraci∏y na zawsze swojà
pozycj´ monopolisty, powsta∏o bowiem wówczas tysiàce sklepów, magazynów, domów
towarowych, znakomicie zaopatrzonych, w których normalnie kupuje si´ za z∏otówki.
WczeÊniej, w latach stalinowskich dolary i wszelka zagraniczna waluta by∏y zabronione.
Posiadanie dolarów grozi∏o karami, konfiskatà, nawet wi´zieniem. Do dziÊ spotyka si´ starsze osoby, które s∏owo „dolar” wymawiajà szeptem.
Z czasem, po roku 1956, gdy nasz kraj otworzy∏ si´ nieco na Zachód, wolno ju˝ by∏o mieç
dewizy (najcz´Êciej otrzymywane z zagranicy, „legalnie” przesy∏ane na Bank PKO, lub
nielegalnie cichcem wr´czane osobiÊcie za pobytem w Polsce i równie nielegalnie kupione
od pokàtnych handlarzy).
Sklepy Pewexów by∏y jak na owe czasy doskonale zaopatrzone towarem sprowadzanym z
Zachodu, na ogó∏ nie do znalezienia w normalnych sklepach: ubrania (zw∏aszcza poszukiwane d˝insy), kosmetyki i perfumy, papierosy znanych firm zw∏aszcza amerykaƒskich, alkohole, sprz´t radiofoniczny, zabawki, bi˝uteria itd. Kupowa∏o si´ w Pewexach za dolary
93
CodziennoÊç - donos na PRL
amerykaƒskie (ju˝ nikt nie pyta∏ podejrzliwie skàd si´ je ma), albo za bony dolarowe, które
wa˝ne by∏y tylko w Pewexach przy zakupie, ale nie mo˝na ich by∏o wymieniç na ˝adnà
„˝ywà” walut´. JeÊli ktoÊ mia∏ konto dolarowe w PKO, mo˝na by∏o podjàç dolary lub bony
w Banku, choç nie bez pewnych trudnoÊci - kolejek, formalnoÊci, zaÊwiadczeƒ i zezwoleƒ.
Przed Bankiem po ulicy przechadzali si´ handlarze i zaczepiali wychodzàcych z Banku
pó∏szeptem proponujàc: „Dolary kupi´! Bony kupi´”. Ten handlowy proceder towarzyszy∏
ca∏ymi latami istnieniu Pewexów. Warto tu dodaç, ˝e nigdy nie zdarzy∏o si´, aby bony
dolarowe by∏y podrabiane, fa∏szywe, ale to chyba tylko dlatego, ˝e technika poligraficzna w
naszym kraju sta∏a jeszcze bardzo nisko.
JeÊli w Pewexie p∏aci∏o si´ dolarami, reszt´ kasjerka stara∏a si´ wydaç w bonach dolarowych, chyba na skutek odgórnego polecenia. Bony zresztà poza Pewexem, na czarnym
rynku mia∏y nieco mniejszà wartoÊç ni˝ dolar. Kasjerka korzysta∏a wi´c z nieuwagi klienta,
lub oÊwiadcza∏a, ˝e w∏aÊnie w kasie zabrak∏o dolarów, a sà tylko bony. Zagraniczni klienci
niekiedy protestowali przeciw takim praktykom, zw∏aszcza wtedy, gdy ju˝ mieli opuÊciç
nasz kraj - bo có˝by mieli poczàç z bonami wa˝nymi jedynie w Pewexach?
W czasach PRL ceny towarów w Pewexie, tak zresztà jak i w „normalnych” sklepach, nie
mia∏y nic wspólnego z rzeczywistoÊcià, to jest nie wynika∏y z realnych kosztów produkcji
plus koszta dodatkowe (zarobek sprzedawcy, czynsz za lokal, koszta transportu itd.). W
tamtych czasach ceny w Polsce w zasadzie by∏y sta∏e, ustalane odgórnie - w ka˝dym
„z∏otówkowym” sklepie na przyk∏ad ceny makaronu, papierosów czy mi´sa, zawsze by∏y
takie same. Co jakiÊ czas og∏aszano podwy˝ki cen na alkohol czy papierosy oraz obni˝ki,
które dotyczy∏y najcz´Êciej parowozów. By∏y wi´c artyku∏y ogromnie drogie, w ka˝dym
razie w stosunku do paƒstwowej pensji (telewizory, pralki, lodówki, odkurzacze). Drogie
te˝ by∏y na przyk∏ad poƒczochy, stàd wsz´dzie w kàcikach ró˝nych sklepów ( wyjàtkiem
spo˝ywczych) starsze przewa˝nie panie siedzàc przy maleƒkich stoliczkach zarabia∏y
spuszczone oczka w poƒczochach specjalnà maszynà do „repasacji”. Inne artyku∏y by∏y
niezrozumiale tanie, na przyk∏ad porcelana sto∏owa i wyroby ze szk∏a. W ogóle jednak
dla „krajowców” na posadach paƒstwowych wszystko prawie by∏o drogie, bo zarabialiÊmy
bardzo ma∏o - w przeliczeniu na dolary przeci´tnie od dwudziestu do trzydziestu dolarów
miesi´cznie wed∏ug cen czarnorynkowych. Oficjalnie by∏o bodaj cztery kursy dolara, i jeden
czarnorynkowy - ale zawsze dolar amerykaƒski sta∏ bardzo wysoko. Tak wi´c jeÊli si´ mia∏o
na przyk∏ad 10 dolarów (lub bonów), czyli po∏ow´ miesi´cznej pensji, to by∏ to majàtek!
Mo˝na by∏o za to kupiç butelk´ whisky, d˝inu lub brandy, francuskie perfumy, angielski
krem do golenia, talk kosmetyczny, gaz do zapalniczek i na dodatek znakomite krakersy
(wtedy w Polsce by∏y tylko jakieÊ s∏odkawe herbatniki) i jeszcze dostawa∏o si´ kilka centów
reszty.
W owym czasie eleganckim prezentem by∏ jakiÊ drobiazg z Pewexu - myd∏o, lakier do
paznokci, maszynki jednorazowe do golenia i oczywiÊcie butelka polskiej wódki, która w
Pewexie by∏a taƒsza, ni˝ w zwyk∏ych sklepach monopolowych. Nabyte w Pewexie artyku∏y
pakowano w firmowy papier lub torebki z nadrukiem, co by∏o bardzo eleganckie - inne,
z∏otówkowe sklepy zakupione przedmioty wr´cza∏y bez ˝adnego opakowania, czasem
zawini´te w kawa∏ek gazety, lub udartego papieru, na którym widnia∏y zapisane o∏ówkiem
cyfry - s∏upki dodawania. Nie by∏o wtedy maszyn do liczenia, jak obecnie w ka˝dej kasie
sklepowej, a ju˝ zarzucono obliczanie na liczyd∏ach, zapewne z braku liczyde∏, znanych
sprzed wojny.
94
CodziennoÊç - donos na PRL
Za „wczesnego Gierka”, czyli w poczàtku lat siedemdziesiàtych, w domach towarowych
pojawi∏y si´ francuskie perfumy i wody toaletowe; ich ceny by∏y tylko nieco wy˝sze od
wyrobów krajowych. Kupi∏am wi´c na imieniny mojej kole˝ance „parfum de toilette”, chyba
Weila, czy Coty’ego. Gdy zap∏aci∏am, wr´czono mi flakon bez ˝adnego opakowania, bo
papieru nie ma. Zapyta∏am, czy mo˝e wobec tego majà kawa∏ek starej gazety? Zawin´∏am
wi´c ów wytworny prezent w gazet´ i tak wr´czy∏am zdumionej kole˝ance.
(Warto tu dodaç, ˝e jakby w rewan˝u za tamte pewexowskie czasy, dziÊ perfumy francuskie
kosztujà w Warszawie dro˝ej ni˝ w Pary˝u, tak jakby do ka˝dego flakonika doliczano cen´
biletu kolejowego Pary˝-Warszawa. No, mo˝e przesadzam, ale ci Êredniozarabiajàcy Polacy w dalszym ciàgu zarabiajà blisko dziesi´ç razy mniej ni˝ na Zachodzie, a ceny w Polsce
sà coraz bardziej „zachodnie”).
W Pewexie i Delikatesach (elegantszy sklep spo˝ywczy z niektórymi artyku∏ami „pochodzenia zagranicznego” za z∏otówki) mo˝na by∏o kupiç m.in. koniaki i whisky, które nabywano
jako „wdzi´cznoÊciowe” prezenty, zw∏aszcza dla lekarzy i jako rodzaj ∏apówki dla ró˝nych
urz´dników, od których zale˝a∏o za∏atwienie jakiejÊ sprawy. Nasz przyjaciel, chirurg, docent Józef Miller cz´sto dostawa∏ od swoich pacjentów butelk´ koniaku, którego nie lubi∏.
W tym czasie sklepy Delikatesów mia∏y dzia∏ „skupu towarów zagranicznych” i tam mo˝na
by∏o sprzedaç prezenty, które si´ otrzyma∏o, albo przywioz∏o z zagranicy. Otó˝ Józio Miller
wielokrotnie zanosi∏ ofiarowane mu butelki koniaku do skupu, ale zastanowi∏o go, ˝e niemal
za ka˝dym razem, gdy dostawa∏ koniak, to by∏ to ten sam gatunek i firma. Zaczà∏ wi´c
przed sprzeda˝à owe butelki znakowaç - stawia∏ na etykietach maleƒkie, niemal niewidoczne znaczki. Gdy ponownie dostawa∏ od wdzi´cznego pacjenta koniak, sprawdza∏, czy na
etykiecie jest jego znaczek: wiele razy okazywa∏o si´, ˝e butelka raz ju˝ ofiarowana Józiowi, powraca do niego z ràk innego pacjenta. Józio nazywa∏ je „koniakami przechodnimi”.
Ksi´˝ycowe ceny w Polsce przyciàga∏y przede wszystkim obcokrajowców. Pewexy by∏y
oblegane przez cudzoziemców, którzy ca∏ymi kartonami wykupywali papierosy, alkohole
zagraniczne i polskie, perfumy, kosmetyki, dla siebie, na prezenty, ale tak˝e na handel.
JeÊli mieli znajomych Polaków, „z gestem” kupowali im w prezencie kilogram cytrusów,
butelk´ alkoholu lub paczkowanà w´dlin´. Okresami obcokrajowcy wykupywali garnitury m´skie, tak˝e w sklepach z∏otówkowych, bo by∏y nieporównywalnie taƒsze ni˝ w ich
krajach, albo maszyny do pisania czy namioty turystyczne, komplety porcelany sto∏owej,
szk∏a, poÊcieli.
Podobnie tanie dla zagranicznych goÊci by∏y nawet najdro˝sze restauracje w Polsce. Przez
szereg lat Stefan Meissner z Kanady, mà˝ mojej kuzynki Oleƒki, zaprasza∏ na kolacj´ nas i
kilkoro przyjació∏, zwykle oko∏o oÊmiu-dziesi´ciu osób. Jak twierdzi∏, kosztowa∏o go to tyle,
ile by wyda∏ w skromnej restauracji na dwie-trzy osoby w swoim kraju.
Ju˝ u schy∏ku PRL nasz polsko francuski przyjaciel pan Aleksander Haltrecht z ˝onà b´dàc
w Warszawie zaprosi∏ nas na kolacj´ do najelegantszego wówczas w stolicy hotelu Forum,
gdzie si´ zatrzyma∏. Ku swemu zdumieniu za kolacj´ na cztery osoby z aperitifem, butelkà
wina i deserem zap∏aci∏ mniej, ni˝ w restauracji francuskiej niezbyt wysokiej klasy na jednà
osob´. To go ogromnie za˝enowa∏o, zw∏aszcza gdy wypytywa∏ mnie, ile przeci´tnie si´ w
naszym kraju zarabia. By∏ te˝ zaskoczony, ˝e w dobrej restauracji hotelowej wi´kszoÊç
stolików zajmowali podpici, ha∏aÊliwi stra˝acy, którzy przyjechali na jakiÊ mi´dzynarodowy
zjazd i zostali zakwaterowani w tym luksusowym hotelu. Stra˝acy siedzàcy blisko nas
95
CodziennoÊç - donos na PRL
chwilami uniemo˝liwiali nam rozmow´. Pan Haltrecht by∏ zdania, ˝e luksusowe hotele
najwy˝szej klasy gwarantujà wytwornà cisz´ i wytworne towarzystwo.
(Niezmiernie interesujàco pan Haltrecht opisa∏ ten swój pobyt w Warszawie, w kilkunastostronicowym szkicu, który mi przes∏a∏).
Tak wi´c ceny w Polsce, w Pewexach i sklepach z∏otówkowych budzi∏y zainteresowanie
cudzoziemców, na ogó∏ nie tak wra˝liwych spo∏ecznie jak pan Haltrecht. Bardzo wielu z nich robi∏o interesy, wykupywa∏o towary zbyt drogie na kieszeƒ krajowców. Wielu z
nich sprzedawa∏o dewizy po niebotycznym kursie czarnorynkowym. Tak by∏o do „wybuchu niepodleg∏oÊci” w 1989 roku - po okresie zupe∏nego szaleƒstwa z inflacjà, ceny si´
ustabilizowa∏y i zró˝nicowa∏y, niektóre sta∏y si´ równie wysokie jak zagranicà, a bywa, ˝e
nawet wy˝sze.
Podobnym do Pewexu sklepem dolarowym by∏a „Baltona”, przez d∏ugi czas dost´pna
tylko dla marynarzy wracajàcych z morskich rejsów, którzy tu kupowali i sprzedawali ró˝ne
artyku∏y zagraniczne. Musieli jednak wykazaç si´ zaÊwiadczeniem o legalnie zarobionych
dewizach, które chcieli wydaç w Baltonie. Najwi´cej sklepów Baltony by∏o na Wybrze˝u - w
Gdaƒsku, Gdyni, Szczecinie, jakkolwiek i w Warszawie by∏y bodaj takie dwa sklepy.
Po 1989 roku Baltona przekszta∏ci∏a si´ na sklep bezc∏owy na lotnisku.
***
Sprzedawcy - w∏adza absolutna. Spo∏eczeƒstwo w czasach PRL sk∏ada∏o si´ z
samozwaƒczej mniejszoÊci, która sprawowa∏a w∏adz´ i tych, którzy tej w∏adzy musieli si´
podporzàdkowaç. W krajach demokratycznych równie˝ rzàdzi w∏adza (ale wybrana przez
spo∏eczeƒstwo), która ustala prawne porzàdki. Anomalià w strukturze w∏adzy w Polsce
Ludowej by∏o to, ˝e w∏adz´ nad spo∏eczeƒstwem sprawowali ponadto wszyscy ci, którzy
mieli bezpoÊredni kontakt z „szarymi obywatelami”, a wi´c sprzedawcy w sklepach, kierowcy i konduktorzy w Êrodkach komunikacji, urz´dnicy, kelnerzy, kontrolerzy, pracownicy
zak∏adów us∏ugowych i milicjanci. Wszyscy oni niemal z regu∏y zamiast s∏u˝yç swojà pracà
ludziom (sprzedawaç, podaç np. kaw´ w kawiarni, naprawiç, poinformowaç, za∏atwiç podanie itd.), przy ka˝dej okazji „okazywali swojà w∏adz´” butnym zachowaniem, robieniem
trudnoÊci, niegrzecznoÊcià, nierzadko chamstwem, niepunktualnoÊcià, odmowà za∏atwienia
spraw, ∏apówkarstwem. „Szary obywatel”, czyli klienci, pasa˝erowie, konsumenci i petenci
byli bez ustanku nara˝ani na niezas∏u˝one przykroÊci i k∏opoty, zdenerwowanie, byli zastraszani i upokarzani, pogrà˝ani w poczuciu krzywdy i bezsilnoÊci.
Nonsensowne, absurdalne za∏o˝enia rzàdów komunistycznych, ba∏aganiarska dystrybucja,
indolencja organizacyjna by∏y wdra˝ane i dodatkowo a skwapliwie rozwijane przez detaliczny handel, us∏ugi i urz´dy, udr´czajàc spo∏eczeƒstwo przez lat kilkadziesiàt.
Niektóre na przyk∏ad sklepy spo˝ywcze wymyÊla∏y sobie dowolnie dodatkowe utrudnienia
dla klientów: przyjmowano na wymian´ lub do zwrotu tylko te butelki po mleku, do których,
kupujàc mleko w butelce, wydano „dowód” na Êwistku papieru ze stemplem, datà i gzygzakiem podpisu ekspedientki. Taki Êwistek ogromnie ∏atwo by∏o zgubiç, zapodziaç, a by∏
konieczny do udowodnienia, ˝e za butelk´ wp∏aci∏o si´ „kaucj´”. I to w∏aÊnie w tym sklepie.
By∏y te˝ nieliczne punkty skupu butelek (ale nie dotyczy∏o to butelek po mleku). Punkty te
by∏y zwykle doÊç odlegle po∏o˝one od miejsca zamieszkania (u nas najbli˝szy by∏ w Halach
Mirowskich, ale nigdy z niego nie korzysta∏am), przed którymi równie˝ sta∏y d∏ugie kolejki.
96
CodziennoÊç - donos na PRL
Stali tu ludzie z torbami wy∏adowanymi butelkami i „zbieracze”, którzy zdaje si´ z tego ˝yli,
˝e zbierali butelki po Êmietnikach, na stadionach, w parkach. Ci mieli zwykle du˝y transport, przywo˝ony w niewielkich, r´cznych wózkach z dyszlem. Przyjmowano tylko butelki
„znormalizowane” - po wódce, occie, denaturacie i wi´ksze, po winie. Z tych butelek trzeba
by∏o zerwaç kapsle, korki, zeskrobaç zalakowania, wymyç, odmoczyç etykiety i usunàç je
(czasem, przeciwnie, nie kupowano butelek bez etykiety). Tak wi´c „zbieracze” musieli si´
dobrze napracowaç, aby sprzedaç swój transport.
Jak bardzo w∏adczy stosunek do „szarego obywatela” by∏ powszechny dowodzi ówczesna prasa, która co jakiÊ czas, jak ju˝ o tym wspomina∏am, pisa∏a o uprzejmej ekspedientce, czy ˝yczliwym kierowcy autobusu, jakby to by∏ wielki ewenement. Teoretycznie
w∏adze walczy∏y z tymi zjawiskami - urzàdzano groteskowe konkursy na „najuprzejmiejszà
obs∏ug´ sklepu”, nagradzano „wyró˝niajàcà si´” grzecznoÊcià kelnerk´, ale to by∏y pozory
dzia∏ania, które nie przynosi∏y, i nie mog∏y przynieÊç ˝adnej poprawy. Na wszelkie wybryki
patrzono przez palce, za karygodne traktowanie klienta nie grozi∏y ˝adne kary, nie obawiano si´ utraty pracy, co najwy˝ej udzielano jakiegoÊ upomnienia, gdy poszkodowany klient
(a zdarzy∏o si´ kiedyÊ, ˝e kelner dotkliwie pobi∏ konsumenta) próbowa∏ dochodziç swoich
praw i sprawiedliwoÊci.
Ojciec mój opowiada∏ mi kiedyÊ, ˝e w Klinice na Litewskiej pracowa∏a salowa, która w
stosunku do swych kole˝anek zachowywa∏a si´ w sposób szczególnie chamski. Pewnego
dnia z okazji jakiegoÊ paƒstwowego Êwi´ta ta salowa dosta∏a nagrod´ pieni´˝nà. Ojciec
zapyta∏ zdumiony, za co ta nagroda? „A, bo panie profesorze ona wprawdzie wylewa∏a z
nocników nieczystoÊci na g∏owy innych salowych, ale w ostatnim miesiàcu zdarzy∏o si´
to ju˝ tylko raz. Ona si´ poprawi∏a, bo Rada Zak∏adowa i organizacja partyjna zwróci∏a jej
uwag´.”
Nagminne w tramwajach i autobusach by∏o ruszanie pojazdu, zanim wszyscy wsiedli, automatycznymi drzwiami przycinano r´ce. nogi i p∏aszcze pasa˝erów, czasem siatka z zakupami przyci´ta drzwiami jecha∏a bez jej w∏aÊciciela. Kierowca móg∏ si´ nie zatrzymaç na
przystanku na ˝àdanie, na którym ktoÊ chcia∏ wsiàÊç lub wysiàÊç, konduktor zwymyÊlaç,
kontroler polujàcy na pasa˝erów bez biletu zn´ca∏ si´ nad staruszkà, która rozpaczliwie
szuka∏a swego biletu, zapomniawszy, gdzie go schowa∏a.
Pami´tam te˝, jak kiedyÊ z ma∏ym Paw∏em na r´ku chcia∏am wsiàÊç do stojàcego na
koƒcowym przystanku autobusu przednim wejÊciem (bo z dzieckiem na r´ku). Szofer
spojrza∏ na mnie z∏ym wzrokiem, zamknà∏ mi drzwi przed nosem i odjecha∏. Pawe∏ wtedy
zapyta∏ mnie: „Mamo, czy ten pan kierowca jest po˝yteczny?” Odpowiedzia∏am, ˝e nie jest
po˝yteczny. Pawe∏ wówczas otaczajàcy go Êwiat dzieli∏ na po˝yteczny i nie po˝yteczny,
na przyk∏ad pajàki uzna∏ za po˝yteczne, a z∏odziei za niepo˝ytecznych. (Tu dodam, ˝e
przez ca∏e lata w komunizmie nie mówi∏o si´ „szofer”, czy „kierowca”, ale „pan szofer”, „pan
kierowca”, „pani dozorczyni”, „pani ekspedientka”, „pani sprzàtaczka” itd. By∏a to pokr´tna
forma podlizywania si´, aby przypadkiem nie obraziç „cz∏owieka pracy”. Zdaje si´, ˝e wraz
z demokracjà ten idiotyczny zwyczaj zanika).
Przez d∏ugie lata, gdy tramwaje i autobusy by∏y ogromnie zat∏oczone, dokuczliwym utrudnieniem by∏o zarzàdzenie, ˝e wsiadaç mo˝na tylko tylnym wejÊciem, a wysiadaç trzeba od
przodu. Przepychanie si´ przez zat∏oczony pojazd do przodu by∏o koszmarem, a zupe∏nie
by∏o niemo˝liwe, gdy si´ jecha∏o na przyk∏ad dwa przystanki, tym wi´cej, ˝e matki z dzieçmi
i inwalidzi wsiadali przodem i skutecznie blokowali wyjÊcie; teoretycznie mieli prawo do
miejsca siedzàcego, ale rzadko kto tego miejsca ust´powa∏. Utrudnieniem by∏o tak˝e to, ˝e
nie by∏o rozk∏adów jazdy na przystankach, a zapytany kierowca czy motorniczy na koƒcu
97
CodziennoÊç - donos na PRL
trasy nie chcia∏ udzielaç informacji, kwitujàc zapytania: „Pojedzie, jak b´dzie jego czas!”
DokuczliwoÊci systemu by∏y najbardziej widoczne na co dzieƒ w handlu. Ekspedientka w
paƒstwowym sklepie (najcz´Êciej brzydka, niezadbana, w nylonowym kolorowym fartuchu w wyblak∏e kwiatki), to by∏a w∏adza absolutna. Mog∏a odmówiç sprzeda˝y, wyrzuciç
klientów ze sklepu z „powodu przyj´cia towaru”, mog∏a otworzyç sklep z opóênieniem,
choç pod zamkni´tymi drzwiami sta∏ t∏um oczekujàcych, mog∏a skarciç zbyt, jej zdaniem,
ha∏aÊliwych klientów, jakby to byli niesforni wyrostkowie, mog∏a w czasie sprzeda˝y pójÊç
na „zaplecze” i siedzieç tam d∏ugo, by wypiç kaw´ „zalewajk´” zwanà nie wiedzieç czemu
kawà „po turecku”, ale mog∏a te˝ od∏o˝yç dla klienta pod lad´ kostk´ mas∏a, czy kawa∏ek
„lepszego” mi´sa, co przewa˝nie by∏o wynagradzane sprzedawczyni ofiarowaniem jej tabliczki czekolady lub innym drobiazgiem. OczywiÊcie bywa∏y i mi∏e, ˝yczliwie sprzedawczynie, ale wi´kszoÊç by∏a niesympatyczna i nie˝yczliwa i to si´ bardziej pami´ta.
Generalnie dla mnie kupowanie w tamtych czasach to by∏ koszmar. Chamstwo obs∏ugi na
d∏ugo pozostawia∏o uczucie wstydu, ura˝enia godnoÊci, zachwiania poczucia sprawiedliwoÊci.
Pami´tam, jak kiedyÊ w „Galluxie” na Zapiecku (tam gdzie dziÊ mieÊci si´ Galeria Sztuki)
chcia∏am kupiç koszul´ nocnà. To by∏ sklep z konfekcjà damskà i m´skà. Koszula, którà
kupi∏am by∏a z bia∏ego milanezu, obszytego nonsensownie ciemno bràzowà koronkà. Nie
mia∏am wyboru, wi´c kupi∏am koszul´. Przy pierwszym praniu bràzowa koronka zafarbowa∏a
ca∏à koszul´. Posz∏am z reklamacjà, ale ekspedientka oÊwiadczy∏a mi groênie: „trzeba by∏o
nie praç!” i odwróci∏a si´ do mnie ty∏em.
Innym razem wesz∏am do prywatnego sklepiku na Chmielnej i poprosi∏am, by mi pokazano
r´kawiczki, które le˝a∏y na zakurzonej wystawie. Na co sprzedawczyni, obrzuciwszy mnie
niech´tnym, ale uwa˝nym wzrokiem, powiedzia∏a: „Nie b´d´ ich zdejmowaç z wystawy. I
tak pani nie kupi, bo dla pani za drogie!”
Ilekroç by∏am w tym czasie zagranicà zachwyca∏o mnie ot, takie po prostu wejÊcie do
piekarni i zwyk∏e, bez stania w kolejce kupienie bu∏ki u uÊmiechni´tej, uprzejmej sprzedawczyni. Podoba∏o mi si´ zamawianie przy barze kawy: jeÊli przychodzi∏am tam co dzieƒ
przez kilka dni, ju˝ barman mnie rozpoznawa∏ i pyta∏, czy chc´ kawy jak zwykle? Ten
osobisty, uÊmiechni´ty kontakt z kelnerem, ekspedientkà, sprzedawcà ju˝ troch´ i u nas
wszed∏ w zwyczaj, choç jeszcze nie wsz´dzie, ale sprzedawcy dzisiaj, nawet jeÊli nie sà
uÊmiechni´ci, to w ka˝dym razie uprzejmi.
Zagranicà zachwyca∏o mnie te˝ anonimowe krà˝enie po niewielkich domach towarowych
w∏oskiej Standy czy francuskiego Prisuniku, gdzie mo˝na by∏o niespiesznie wszystko obejrzeç (a niemal wszystko by∏o wtedy dla mnie nowoÊcià), zdecydowaç si´ na wybór, lub
- cz´Êciej - tylko popatrzeç. Kiedy moja mieszkajàca we Francji kuzynka Tereska Weryha
robi∏a zakupy w przeogromnym podmiejskim supermarkecie, ja przez ten czas chodzi∏am
zwiedzaç „galeri´ mi´s”, „galeri´ serów” i „galeri´ ryb”. Takie tego by∏o mnóstwo, ˝e
zastanawia∏am si´ czy to si´ nie popsuje? ˚adnych przecie˝ kolejek, ma∏o kto kupuje... I
nie umia∏am nazwaç ani serów, ani ryb, ani mi´sa i w´dlin. A dziÊ jest i u nas niemal tak
samo. Choç ju˝ teraz nie lubi´ ani domów towarowych, ani sklepów: nic mnie ju˝ nie zadziwia, wszystko ju˝ znam i kupuj´ zawsze wed∏ug spisu na kartce to co musz´, nie oglàdajàc
si´ na boki. Rzeczy nowe, nieznane kupuj´ za radà znajomych czy przyjació∏, którzy to czy
owo wypróbowali. Na innà, profesjonalnà reklam´ jestem zamkni´ta, nie dostrzegam jej na
ulicach, nie oglàdam w telewizji.
98
CodziennoÊç - donos na PRL
Tak naprawd´, to w ogóle nie lubi´ kupowaç. Mo˝e to pozosta∏oÊç z dawnych peerlowskich
czasów, tamtych trudnoÊci - a teraz z kolei jest trudny wybór - „embarras de richesse”.
Po raz pierwszy dozna∏am tej przykroÊci osaczenia nadmiarem b´dàc we Francji przed
laty, gdy wuj StaÊ Niemcewicz z Embanide prosi∏ mnie, aby mu kupi∏a proszek do prania, ale nie powiedzia∏ jaki i ile? A wtedy w Polsce by∏y jedynie trzy proszki do prania w
podobnych opakowaniach i jednej mniej wi´cej wielkoÊci: „Popularny”, „Ixi” i „Cypisek”. Dwa
pierwsze by∏y tak ˝ràce, ˝e w praniu niekiedy rozpuszcza∏y si´ guziki, lub nieodwracalnie
niszcza∏a tkanina. „Cypisek”, przeznaczony dla ma∏ych dzieci wywo∏ywa∏ bolesne alergiczne wysypki. Wszystkie proszki by∏y w tekturowych pude∏kach, cz´sto pogniecionych w
transporcie, przez szpary sypa∏ si´ szarawy proszek o zapachu gipsu i zaprawy murarskiej.
W górnej cz´Êci pude∏ek by∏o zaznaczone przerywanà kreskà, w którym miejscu nale˝y
uciàç, aby powsta∏ otwór, przez który mia∏o si´ sypaç proszek. Nie by∏o to ∏atwe, linia nie
by∏a perforowana, tektura twarda. Ja sama mia∏am kiedyÊ okropnà alergi´ po praniu proszkiem „Popularnym”: dosta∏am zanokcicy na wszystkich paznokciach ràk i rany na palcach i
d∏oniach, które nie chcia∏y si´ zagoiç. Przez ca∏e tygodnie nie mog∏am nikomu podaç r´ki.
W koƒcu wyleczy∏am si´, za radà mego ojca, moczàc d∏onie w niemal wrzàcej wodzie z
rozgotowanymi kawa∏kami myd∏a.
Tak wi´c wtedy we Francji wesz∏am do domu towarowego i zd´bia∏am: sta∏y tu a˝ pod sufit
stosy kolorowych, pachnàcych pude∏, pojemników, toreb i torebek najró˝niejszej wielkoÊci,
o nieznanych mi nazwach (zna∏am tylko „ze s∏yszenia” proszek „Omo”, który „dewizowi
krajowcy” kupowali za dolary w Pewexie). Zdawa∏o mi si´, ˝e znalaz∏am si´ w pu∏apce, ˝e
te barwne pud∏a i pude∏ka napierajà na mnie otaczajàc mnie ze wszystkich stron,wpad∏am
w jakàÊ panik´ i... nie kupi∏am dla wuja proszku.
W podobny pop∏och wprowadza∏y mnie uprzejme sprzedawczynie w sklepach z butami,
które pyta∏y co podaç i schylajàc si´ nisko do ziemi mierzy∏y na moje stopy pantofle z
wyczekiwaniem patrzàc na mnie, na mojà aprobat´ lub grymas znaczàcy, ˝e mi si´ but nie
spodoba∏. Czu∏am si´ nie na swoim miejscu, jak przys∏owiowy Kopciuszek - dlatego i zagranicà wola∏am kupiç pantofle na jakimÊ targu ulicznym, chyba, ˝e dok∏adnie wiedzia∏am,
co chc´ kupiç upatrzywszy sobie na wystawie jakàÊ par´ pantofli. I tak ju˝ chyba zostanie
- nigdy nie nabior´ cech prawdziwej Êwiatowej damy.
Tak wi´c naprawd´ nie lubi´ kupowaç. Ani wtedy, ani teraz. Byç mo˝e odj´ta mi jest jakaÊ
przyjemnoÊç, ale to si´ ju˝ nie zmieni.
To, co w tych odleg∏ych czasach PRL lubi∏am, to tzw. ciuchy i starocie na targach, zw∏aszcza
u pani Marii „w poszukiwaniu skarbów” (o czym ju˝ pisa∏am w rozdziale „Dziennik budowy...”). WÊród ciuchów zaÊ mo˝na by∏o znaleêç (jak na owe czasy) cuda: sweterek z
szetlandzkiej we∏ny (podobne za dolary by∏y w Pewexie), sukienk´ z amerykaƒskiego kretonu, która le˝a∏a jak ula∏, sukni´ wieczorowà czy balowà. Jedynà pamiàtkà z ciuchów,
którà mam do dziÊ, jest kupiona przeze mnie dziwna czarna czapka z futra, w∏óczki i
cekinów - na czubatej, robionej na szyde∏ku g∏ówce naszyte sà czarne lÊniàce cekiny, a
otok jest z czarnego w∏ochatego sztucznego futra. To czapka nieco teatralna, jak z Borysa
Godunowa, a mo˝e kirgizka, jak z rysunków czy akwarel Aleksandra Or∏owskiego (artysty
˝yjàcego w latach 1777-1832). Ta czapka jest chyba niezniszczalna , mam jà ju˝ bowiem
przesz∏o trzydzieÊci lat, a Felicja Uniechowska, w∏aÊcicielka ogromnej „galerii” w∏asnych
kapeluszy, wielokrotnie proponowa∏a mi odkupienie tej czapki (co by∏o potwierdzeniem, ˝e
czapka jest bardzo wysokiej klasy).
99
CodziennoÊç - donos na PRL
Lubi∏am te˝ targ na Pradze (Bazar Ró˝yckiego). Praga to by∏a resztka prawdziwego
miasta, nie ca∏kowicie zniszczonego przez wojn´ i nie remontowanego od wielu lat. W
przeciwieƒstwie do nowych dzielnic Warszawy, te stare ospowate od kul fasady domów
nie wyglàda∏y jak makiety nowych, socrealistycznych domów na Placu Konstytucji czy
Muranowie. Na Pradze pe∏no by∏o ma∏ych sklepików w szarych dziewi´tnastowiecznych
kamienicach z ciemnymi czeluÊciami tajemniczych bram wiodàcych na kolejne podwórka
z brukowanymi rynsztokami, zawsze mokrymi, bo wylewano tu mydliny i nieczystoÊci. Nie
by∏o na tych podwórkach zieleni - czasem tylko jakieÊ samotne rachityczne drzewo sta∏o
wÊród kocich ∏bów bruku - ot, podwórka-studnie starej kapitalistycznej Warszawy. A poÊród
tych kamienic t´tni∏ ˝yciem Bazar Ró˝yckiego.
Chodzi∏am na ten Bazar przewa˝nie w okolicy Êwiàt Wielkiejnocy, aby kupiç ma∏e gipsowe
baranki malowane na z∏oto lub srebrno, lub z grzbietami pokrytymi z∏otym lub srebrnym
runem z drobnej kaszy, z jaskrawo wymalowanym coko∏em trawy zielonej, ró˝owej lub
niebieskiej. Ko∏o niektórych baranków sta∏a upiorna gipsowa dziewczynka w krótkiej niebieskiej lub ró˝owej sukieneczce. W traw´ ko∏o baranka wetkni´ta by∏a czerwona papierowa choràgiewka z wymalowanym z∏otym krzy˝em, umocowana na druciku.
U nas w domu sà takie dwa odpustowe baranki, o groênych, t´pych twarzach, doÊç ju˝
poobijane i zniszczone: na jednym poodpada∏o srebrne runo, o drugim, wymalowanym na
z∏oto, mówiliÊmy, ˝e z twarzy przypomina Orsona Wellsa z filmu „Otello”.
Na Bazarze w mroku popo∏udnia marcowego w wàskich zab∏oconych uliczkach z kramami,
raptem jak w bajce, jak oaza w tej szaroÊci, pojawia∏a si´ budka oÊwietlona go∏à niebieskà
˝arówkà, rzucajàcà pe∏ne ksi´˝ycowej poezji Êwiat∏o na przepi´kne tiulowe suknie Êlubne
z burzà falbanek i koronek i na wianuszek sztucznych kwiatów pomaraƒczy z ob∏oczkiem
przejrzystego tiulowego welonu.
Na Bazarze sprzedawano wszystko - buty, jarzyny, ubrania, grzyby, sztuczne kwiaty, kr´cili
si´ pojedynczy sprzedawcy oferujàc a to zegarek z dewizkà, a to kartki ˝ywnoÊciowe, a to
jakieÊ monety czy paciorki, plastikowe torby reklamówki (wówczas u nas nieznana rzadkoÊç „zagraniczna”), mnóstwo rupieci - Êrub, narz´dzi, jak m∏otki, kombiniarki czy obc´gi
roz∏o˝one na ziemi na gazecie czy szmacie razem z porcelanowymi wazonikami, flakonami
do perfum z pulweryzatorem i ochronnymi r´kawicami. Czarny handel kwit∏ na tym targu w
najlepsze przez te wszystkie lata. JacyÊ oszukaƒcy-prestidigitatorzy grali na rozk∏adanym
stoliczku w trzy karty („czerwona wygrywa, czarna przegrywa”) lub w koÊci, otoczeni
t∏umem naiwnych gapiów. Na widok zbli˝ajàcego si´ milicjanta wszyscy wraz ze stoliczkiem
b∏yskawicznie znikali. Grube baby zachwala∏y: „Pyzy goràce! Goràce pyzy!” i wyjmowa∏y
na ˝yczenie ze swych przepastnych koszy i wielkich ceratowych toreb zawini´te w r´czniki
lub gazety s∏oiki po marmoladzie, na∏adowane pachnàcymi pyzami z podsma˝anà cebulkà.
Te pyzy jad∏y przede wszystkim kupcowe z kiosków i straganów. To by∏o jedyne jedzenie
dost´pne na targu w tym czasie, gdy nie by∏o jeszcze hot-dogów, zapiekanek i kanapek, a
nawet gofrów. A pyzy by∏y Êwietne: jad∏am je kilkakrotnie, po raz pierwszy z moim bratem
Eustachym, gdy byliÊmy na Bazarze. Na tym praskim targu kupi∏am kiedyÊ siekierk´ od
stojàcego sprzedawcy. Zaciàga∏ po kresowemu i pó∏szeptem zapewnia∏ mnie, ˝e tà w∏aÊnie
siekierkà wyràbywa∏ drzewa w lasach na zes∏aniu do Zwiàzku Radzieckiego. Te drzewa
musia∏y byç bardzo cienkie.
100
CodziennoÊç - donos na PRL
W tym czasie suknie i garnitury przewa˝nie oddawa∏o si´ do szycia. Gotowa konfekcja na
ogó∏ êle le˝a∏a i nie by∏o wyboru. Pami´tam jak na jakichÊ imieninach u mojej kole˝anki
siedzia∏o na kanapie trzech panów obok siebie: mój mà˝, nasz przyjaciel Bolek Micha∏ek
i kolega Jurek Baranowski. Wszyscy trzej mieli na sobie identyczne szare marynarki „w
jode∏k´”, które wówczas si´ pojawi∏y w domach towarowych i by∏y niespodziewanie dobrze
uszyte. Ale na ogó∏ panowie szyli u krawców z upolowanego przez siebie materia∏u, a
panie u krawcowych, u szwaczek, lub szy∏y sobie same i te by∏y najelegantsze, zw∏aszcza
gdy uda∏o im si´ zdobyç wykrój ze s∏ynnego kobiecego pisma niemieckiego „Burda” (dziÊ
do dostania w ka˝dym kiosku z prasà w edycji polskiej). Ja niestety, jak ju˝ wspomnia∏am,
mia∏am antytalent do szycia. Na dobre, drogie krawcowe nie by∏o mnie staç (przez te lata
mia∏am tylko dwa razy suknie szyte przez mistrzynie krawiectwa). Korzysta∏am wi´c z
us∏ug krawcowych-szwaczek, z których nie wszystkie by∏y uzdolnione i dok∏adne. A szycie,
to podobno matematyka. Pami´tam jednà z nich, mieszkajàcà na Starym MieÊcie. By∏a tak
maleƒka, ˝e aby wziàç ze mnie miar´, wchodzi∏a na sto∏eczek. Szy∏a byle jak, kroi∏a chyba
na oko, bo ka˝de rami´ by∏o krzywe, innej d∏ugoÊci i szerokoÊci. Gdy jej zwraca∏am na to
uwag´, mówi∏a ze z∏oÊcià k∏ujàc mnie szpilkà zapewne przez nieuwag´: „Sama pani jest
krzywa!” Szwy wewn´trzne w r´kawach i na bokach wisia∏y farfoclami, wi´c potem, ju˝ po
odebraniu gotowej szaty, Êcina∏am je w domu no˝yczkami i zszywa∏am brzegi r´cznie na
okr´tk´, by si´ mniej farfuli∏y. Najch´tniej wi´c, aby uniknàç krawieckich k∏opotów, robi∏am
wypady na ciuchy w poszukiwaniu gotowej, dobrze skrojonej sukienki, bluzki lub spódnicy.
Podobnie by∏o z obuwiem. Nie∏atwo by∏o kupiç wygodne i ∏adne buty czy pantofle produkcji
krajowej. Na ogó∏ by∏o zrobione z twardej skóry, w brzydkich kolorach, co gorsza obciera∏o
pi´ty, cisn´∏o w palcach i w podbiciu, podeszwy nie zgina∏y si´, jakby by∏y z drewna. To
wówczas dowiedzia∏am, si´, ˝e kupujàc obuwie trzeba zobaczyç, czy pantofel jest wyrobiony z wewn´trznego boku na podbiciu i sprawdziç, czy podeszwa ∏atwo zgina si´ w
miejscu naturalnego zginania si´ stopy. Poza tenisówkami, czy trampkami, ˝adne polskie
buty w tym czasie nie spe∏nia∏y tych warunków. Buty by∏y wytworem socjalizmu, tote˝ ilekroç by∏am zagranicà, zawsze kupowa∏am sobie pantofle, aby uniknàç w ten sposób obtarç,
odcisków i nie musia∏am si´ dopiero „przyzwyczajaç” do nowego buta, jak mi radzili krajowi
sprzedawcy.
Kolejki. W czasach komuny braki w towarach i próby ich zaspokajania wp∏ywa∏y na zachowanie ludzi wobec siebie, ujawniajàc nierzadko najgorsze cechy charakteru - egoizm,
pazernoÊç, chytroÊç, wrogoÊç, agresj´, bo ka˝dy obcy by∏ konkurentem do tych dóbr materialnych. Wszyscy, ca∏e spo∏eczeƒstwo stawa∏o co dzieƒ przed egzaminami moralnymi:
dla jednych najwa˝niejsze by∏o zdobycie czegoÊ bez wzgl´du na sposób, dla innych by∏a
to nieustajàca próba zachowania godnoÊci mimo wszystko. To by∏ dramatyczny wybór
pomi´dzy „mieç” i „byç”.
„Kolejkowicze” z grubsza dzielili si´ na spryciarzy i „barany”.
Pierwsi zawsze znaleêli sposób, by wyko∏owaç stojàcà kolejk´, przekupiç lub wykiwaç
sprzedawców; drudzy pokornie stali, a˝ do nich „dojdzie”. Najbardziej dokuczliwe by∏y kolejki, gdy stan´∏o si´ na przyk∏ad jako piàta osoba, a po jakimÊ czasie okazywa∏o si´, ˝e przed
nami jest tych osób dziesi´ç: „ta pani (pan) tu stoi, tylko na chwil´ odesz∏a coÊ za∏atwiç”.
Bywa∏o cz´sto, ˝e jakaÊ przedsi´biorcza osoba sta∏a jednoczeÊnie w dwóch kolejkach, co
jakiÊ czas meldujàc: „ja tu stoj´, tylko na chwil´ odesz∏am”. Jak ju˝ pisa∏am kolejki sta∏y w
sklepach, przed sklepami, gdy si´ nie mieÊci∏y, lub w oczekiwaniu na otwarcie. W kolejkach
wszyscy przewa˝nie byli wÊciekli, podejrzliwi, agresywni wobec siebie nawzajem („czego
101
CodziennoÊç - donos na PRL
si´ pani pcha?!” „pan tu nie sta∏!”). A jednak niektórzy stanie w kolejkach traktowali tak˝e
jako namiastk´ ˝ycia towarzyskiego. Do dzisiaj widuj´ starsze kobiety, które rano, gdy
ko∏o dziewiàtej przyje˝d˝a dostawczy samochód do sklepu mi´snego w Muzeum Zegarów,
ustawiajà si´ nostalgicznie w kolejce zawzi´cie rajcujàc. A przecie˝ towaru jest du˝o i
przez ca∏y dzieƒ ten towar jest w sklepie i nie ma ˝adnej potrzeby stania w kolejce. (Tu
musz´ dodaç, ˝e Muzeum Zegarów, jak to jest teraz w powszechnym zwyczaju, by dorobiç
na utrzymanie tej kulturalnej placówki, odnaj´∏o dwa parterowe pomieszczenia na sklep
mi´sny. Tak te˝ robià ró˝ne instytucje naukowe, parafie, szko∏y. W jednej ze szkó∏, jak
poda∏a prasa, zmylono dyrekcj´ i zamiast „gabinetu kosmetycznego” urzàdzono „gabinet
masa˝u erotycznego”!).
W ka˝dym sklepie w czasach PRL wisia∏a informacja, ˝e inwalidzi (za okazaniem legitymacji), niewidomi, kobiety w cià˝y i kobiety z dzieckiem na r´ku „b´dà za∏atwiani poza kolejnoÊcià”. To rozporzàdzenie by∏o zmorà zwyk∏ych, nieuprzywilejowanych kolejkowiczów,
bo raptem okazywa∏o si´, ˝e kolejka „uprawnionych” jest niemal tak d∏uga, jak ta zwyk∏a
kolejka. Wi´c krzyk, ˝e wobec tego tylko co druga, albo ˝e co piàta osoba b´dzie wpuszczana do kolejki bez kolejki. ˚e zabraknie tego czy owego dla zwyk∏ych kolejkowiczów.
Bywa∏o, ˝e spryciarze zjawiali si´ w sklepie (najlepiej odleg∏ym od miejsca zamieszkania)
z bia∏à laskà, w ciemnych okularach, niepewnie, po omacku szukajàc drogi do lady. KtoÊ
Êlepca rozpozna∏ jako cz∏owieka widzàcego, przysi´ga∏ wrzeszczàc, ˝e zwykle ten pan
chodzi normalnie bez bia∏ej laski, bez okularów. Wi´c awantura, ma∏o co fa∏szywego Êlepca
nie zlinczowano. Sprytne kobiety wk∏ada∏y pod sukienk´ jasiek udajàc, ˝e sà w zaawansowanej cià˝y, inne, wchodzàc do sklepu bra∏y na r´ce z trudem je dêwigajàc swoje doÊç
ju˝ du˝e dziecko, inne wreszcie wypo˝ycza∏y od sàsiadów niemowl´, wszystko by uzyskaç
prawo kupienia bez kolejki.
Niekiedy ci spryciarze traktowali te kamufla˝e, które przynosi∏y im niewàtpliwy zysk, tak˝e
jako sport wyczynowy czy rozgrywk´ szachowà, stawiajàc sobie za cel „wygranie tego
meczu”, tej „partii szachów”, starajàc si´ przechytrzyç w∏adze sklepowe i bliênich.
DziÊ wydaje si´ to zabawne, jak wielce pomys∏owe fortele dzielnego wojaka Szwejka, ale
by∏o to w gruncie rzeczy ogromnie niemoralne w stosunku do bliênich, którzy zostali oszukani, mo˝e pozbawieni towaru, który chcieli kupiç, ale dla nich ju˝ zabrak∏o, nie mówiàc ju˝
o skazaniu na d∏u˝sze oczekiwanie w kolejce, zmorze tych czasów.
Poza bezwzgl´dnoÊcià indywidualnego, partyzanckiego egoizmu w krwio˝erczych warunkach ówczesnego ˝ycia, ludzie w niektórych wypadkach próbowali si´ organizowaç
zespo∏owo, by utrzymaç jakiÊ sprawiedliwy porzàdek w kolejkowym wystawaniu. Tak by∏o
ze zdobywaniem zw∏aszcza poszukiwanych artyku∏ów przemys∏owych, jak telewizory, pralki, lodówki (ale tak˝e, co mnie zdumiewa∏o - dywany!). Po ten towar ustawia∏y si´ tzw. kolejki spo∏eczne: ktoÊ ze stojàcych spisywa∏ nazwiska innych stojàcych, aby nikt z zewnàtrz
nie wepchnà∏ si´ do owej kolejki. Stanie rozpoczynano poprzedniego dnia, przez ca∏à noc
a˝ do otwarcia sklepu o 11-ej przed po∏udniem. Ale mog∏o si´ zdarzyç, ˝e transport si´
opóêni∏, nadszed∏ dopiero w po∏udnie, wi´c sklep nadal zamkni´ty, a wewnàtrz dopiero
liczenie przywiezionego towaru, sprawdzanie faktur, podpisy, stemple..., wi´c w koƒcu
sklep otwierano dopiero póênym popo∏udniem. A czasem w ogóle transport nie przyszed∏.
Zapobiegliwi kolejkowicze zw∏aszcza osoby starsze, przynosili ze sobà ma∏e, sk∏adane
krzese∏ka, a nawet jakieÊ koce czy pledy do otulenia si´ przed nocnym ch∏odem. W tych
kolejkach stali, zmieniajàc si´ kolejno cz∏onkowie rodziny, a tak˝e „stacze” wynajmowani
za pieniàdze: jakiÊ dozorca z pobliskiego domu czy nocny stró˝ z sàsiedniego biura. Obec-
102
CodziennoÊç - donos na PRL
noÊç by∏a obowiàzkowa: co jakiÊ czas odczytywano jak apel poleg∏ych list´ obecnoÊci i jeÊli
„stacz” nie zawo∏a∏ „jestem!” wykreÊlano go z listy bezapelacyjnie.
Nigdy w takich kolejkach nie sta∏am, ale wiem o nich wszystko z opowiadanych mi prze˝yç
tych, którzy stali.
Takich „spo∏ecznych kolejek” by∏o du˝o. W ten sposób na przyk∏ad zapisywano si´ na kursy
j´zyka angielskiego „u Metodystów”, francuskiego w Instytucie Francuskim. Tak stano te˝
przed konsulatami „za wizami”, zw∏aszcza do Niemiec (RFN) i Francji, w upokarzajàcym
oczekiwaniu na wywo∏anie nazwiska.
Kartki. Kiedy dziÊ, zresztà niech´tnie, wspominam te dawne czasy, wydaje mi si´, ˝e kartki
by∏y od zawsze. Ale tak nie by∏o, choç nie zmienia to faktu, ˝e wcià˝ czegoÊ nie mo˝na
by∏o dostaç, to jest kupiç. Asortyment przydzia∏u na kartki zmienia∏ si´ przez te lata, raz
„dawano” to, raz owo. Nigdy jednak w PRL nie by∏o chleba na kartki, mo˝na go by∏o tylko
nie móc kupiç, bo zabrak∏o. W stanie wojennym przez jakiÊ czas na kartki poza mi´sem,
t∏uszczami, màkà i cukrem, by∏y tak˝e papierosy, wódka i myd∏o, a dla dzieci i m∏odzie˝y
s∏odycze „czekoladopodobne” o smaku zje∏cza∏ej lukrecji. Na kartki by∏y te˝ w stanie wojennym buty. A tak˝e benzyna.
Kartki zwane oficjalnie talonami, by∏y drukami Êcis∏ego zarachowania, jak bilety tramwajowe, nie wolno ich by∏o odst´powaç, a w razie zgubienia - duplikaty nie by∏y wydawane.
Nie przeszkadza∏o to wszak˝e, ˝e kartkami handlowano na bazarach, gdy zaÊ ktoÊ chcia∏,
móg∏ odstàpiç kartk´ na produkty, których nie potrzebowa∏, przyjacio∏om czy znajomych, na
przyk∏ad niepalàcy kartk´ na papierosy.
W∏adze teoretycznie walczy∏y z pijaƒstwem, wydajàc zarzàdzenie, ˝e alkohole (zarówno
bez kartek jak i na kartki) wolno sprzedawaç dopiero od godziny jedenastej. Zarzàdzenie
to by∏o cz´sto omijane i przez sprzedawców i przez kupujàcych. Tym surowym zakazem
obj´to te˝ denaturat, chyba dlatego, ˝e niektórzy pijacy wypijali i t´ trucizn´ (zwano ich
„klubem b∏´kitnych”). Ale ten ska˝ony spirytus by∏ potrzebny tak˝e w gospodarstwie domowym (np. do mycia okien. Nie by∏o jeszcze tych wszystkich specjalnych Êrodków do
czyszczenia). Ale w∏aÊnie ze sprzeda˝à denaturatu przed godzinà trzynastà sklepy by∏y
nieub∏agane i podejrzliwe nawet wobec eleganckich starszych paƒ, których nie sposób by∏o
posàdziç o wypijanie denaturatu.
Niektórzy uwa˝ali niejako za swój obowiàzek wykupywanie wszystkiego na kartki, co by∏o
na przydzia∏. Tak te˝ by∏o z gosposià moich rodziców, pobo˝nà, niemal Êwi´tà, osobà bez
˝adnych na∏ogów, poza chodzeniem do koÊcio∏a. Pani Alinka wykupywa∏a na swojà kartk´
papierosy, sama nigdy nie palàc i wódk´, choç sama nigdy nie pi∏a. I papierosy i wódk´
chowa∏a na prezenty. Po jej Êmierci w szafie znalaz∏y si´ jeszcze dwie butelki wódki, których
nie zdà˝y∏a ofiarowaç, a mo˝e zapomnia∏a, bo to by∏o ju˝ w kilka lat po stanie wojennym,
gdy wódk´ znów mo˝na by∏o kupiç wsz´dzie, nie tylko w melinach i Pewexie.
Talony na buty, wa˝ne przez rok, opatrzone by∏y informacjà: „Niniejszy talon uprawnia
do zakupu jednej pary obuwia skórzanego lub skóropodobnego ca∏orocznego u˝ytku lub
zimowego lub tekstylnego jesienno-zimowego w okresie od ... paêdziernika 1982 do 31
marca 1983”. Nikt z nas nie kupi∏ takiego obuwia, a kartka z jakimÊ obcym nazwiskiem,
103
CodziennoÊç - donos na PRL
wykorzystana, znalaz∏a si´ niespodziewanie w moich papierach.
Kartki na myd∏o w stanie wojennym - chyba dwie kostki na miesiàc i mnie wprawi∏y w
pop∏och. By∏am wówczas we Francji i to co przywioz∏am wówczas, to zapas dobrych myde∏.
Od tego czasu zawsze mam zapas myde∏, które trzymam w szafie ko∏o swetrów pod pretekstem zabezpieczenia przed molami. Zbieram równie˝ zmydlone kawa∏ki myd∏a, które
chowam skrz´tnie w nylonowà siateczk´ po w∏oszczyênie - przydajà si´ do r´cznego prania i do wody, gdy robi´ sobie pedicure lub manicure.
Ale trzeba si´ wystrzegaç takiego gromadzenia rozmaitych rzeczy „bo mogà si´ przydaç”.
I ja zbiera∏am sznurki, wstà˝eczki od kwiatów, ∏adne kolorowe papiery z zagranicznych prezentów, kolorowe torby plastikowe. DziÊ ju˝ wi´kszoÊç wyrzuci∏am, bo jakoÊ nie przyda∏y
si´ dotàd, choç wiele z nich wykorzysta∏am w ró˝nych okolicznoÊciach i by∏y „jak znalaz∏”.
Ale dziÊ ju˝ sà zb´dne.
U osób starszych, zw∏aszcza starszych o jedno pokolenie ode mnie (z których dziÊ wiele ju˝
nie ˝yje), które prze˝y∏y obie wojny Êwiatowe, a potem ciàgnàce si´ latami trudnoÊci czasu
komunizmu, wyrobi∏ si´ jakiÊ nawyk skrz´tnoÊci, oszcz´dzania i w∏aÊnie chowania ró˝nych
rzeczy, „bo mogà si´ przydaç”. Gdy musia∏am zlikwidowaç mieszkanko pani Stefanii Niemcewiczowej, bo posz∏a do domu starców, a wkrótce umar∏a, musia∏am wyrzucaç stosy
makulatury, pustych s∏oików, torebek z kawa∏kami sznurków i wstà˝eczek, k∏´buszków
splàtanych odcinków ró˝nokolorowych nici, ogarków Êwiec, a nawet papierowych wygniecionych torebek... ze stearynowymi kapkami od Êwiec! To wszystko ze ÊciÊni´tym sercem
wyrzuca∏am na Êmietnik, a mieszkanko zrobi∏o si´ niemal puste, ogo∏ocone z tych paczuszek, które by∏y jedynym majàtkiem starej pani. Wyrzuca∏am te˝ zbierane pieczo∏owicie
od lat kartki pocztowe z ˝yczeniami z marnymi reprodukcjami bukietów kwiatów na szarawym papierze. Spali∏am kilkanaÊcie listów na kartkach wyrwanych z brulionu, zapisane
zblak∏ym atramentem listy intymne, mi∏osne, bardzo osobiste. I myÊla∏am o paczuszkach
pachnàcych listów przewiàzanych wstà˝eczkà, które mama przechowywa∏a w sekreterze
w naszym nieistniejàcym domu, a których nigdy nie czyta∏am.
W sprawach kartek by∏o mnóstwo ró˝nych trudnoÊci - w zasadzie kartki ˝ywnoÊciowe
wydawane by∏y co miesiàc przez miejsca pracy, szko∏y, uczelnie lub administracj´ dzielnicowà. Musia∏y byç ostemplowane od ty∏u. Potem wprowadzono jeszcze „kartk´ matk´”, na
której odnotowywano dodatkowo pobrane kartki. Kartk´ mi´snà trzeba by∏o zarejestrowaç
w wybranym sklepie mi´snym, co wiàza∏o si´ z ryzykiem, ˝e w∏aÊnie w tym sklepie b´dzie
gorsze zaopatrzenie ni˝ w sàsiednim, albo odleglejszym, w innej dzielnicy. Niektórzy wi´c
rejestrowali kartki mi´sne daleko od domu, bo si´ zwiedzieli, ˝e tam ponoç dostawy sà
regularniejsze, mi´so lepsze.
Raz i my za radà sàsiadów zarejestrowaliÊmy nasze kartki na Pradze przy ulicy Sierakowskiego, gdzie do niedawna by∏ zamkni´ty specjalny sklep za ˝ó∏tymi firankami dla milicji.
W istocie zamiast mi´sa z koÊcià, t∏uszczem i ˝y∏ami sprzedawano prawdziwà pol´dwic´
wo∏owà. KupiliÊmy wi´c t´ pol´dwic´ na Âwi´ta, tym razem co prawda wystawszy si´ w
kolejce, ale by∏o warto. Gdy mój mà˝, który tym razem „sta∏”, triumfalnie wróci∏ do domu,
okaza∏o si´, ˝e zapomnia∏ zabraç cennej paczki z pol´dwicà. By∏a Wielka Sobota, sklep
zamykano wczeÊniej ni˝ codzieƒ. Mój mà˝ ca∏y w nerwach pojecha∏ na Prag´. Sklep by∏
ju˝ zamkni´ty. Stanà∏ zmartwiony przed witrynà i wtedy przez szyb´ zauwa˝y∏a go ekspedientka, otworzy∏a drzwi z klucza i powiedzia∏a: „CzekaliÊmy na pana, jak dobrze, ˝e pan
przyszed∏”. To by∏a wyjàtkowa ekspedientka, a przecie˝ zupe∏nie obca.
104
CodziennoÊç - donos na PRL
Miesi´czny przydzia∏ na kartki nie by∏ zbyt du˝y, zw∏aszcza po odj´ciu ˝y∏ i koÊci, trzeba
te˝ by∏o podzieliç si´ z naszà suczkà Kamà. Sklepy mi´sne by∏y zamkni´te w poniedzia∏ki,
który to dzieƒ w∏adze ustali∏y jako „dzieƒ bezmi´sny” (zamiast tradycyjnego piàtku, na co
nie mo˝na by∏o przyzwoliç ze wzgl´dów ideologicznych). W poniedzia∏ki te˝ wszystkie restauracje mia∏y zakaz podawania daƒ mi´snych. Wi´kszoÊç spo∏eczeƒstwa miejskiego, i my
tak˝e czasami, korzystaliÊmy z us∏ug tzw. pani ciel´cinowej. To by∏y przewa˝nie kobiety
ze wsi, niekiedy doÊç odleg∏ej, które przyje˝d˝a∏y pociàgiem lub rozklekotanym autobusem
PKS z poçwiartowanà ciel´cinà, z ˝eberkami, wieprzowinà, wàtróbkà, mó˝d˝kiem, taszczàc to wszystko w wielkich ceratowych torbach, wszystko ju˝ powa˝one: na rozmi´k∏ym
papierze ka˝dego zawiniàtka wypisana by∏a waga kopiowym o∏ówkiem, który fioletowia∏ od
tej mokroÊci. Panie ciel´cinowe mia∏y swoich sta∏ych klientów w domach prywatnych, w
biurach, sklepach. Zdarza∏o si´, ˝e na ladzie sklepu pasmanteryjnego, na biurku sekretarki,
na desce kreÊlarskiej w pracowni architektonicznej rozk∏ada∏a pani ciel´cinowa towar, który
otacza∏y zainteresowane nim pracujàce panie, rzadziej panowie. To by∏ w zasadzie nielegalny proceder, ale chyba w∏adze przymyka∏y oko i na ten nielegalny ubój i handel.
W trosce o „cz∏owieka pracy” ówczesne w∏adze wymyÊli∏y, poza kartkami, przydzia∏y okolicznoÊciowe, a wi´c kredyty dla m∏odych ma∏˝eƒstw na kupno ∏ó˝ka czy szafy, talony na
wyprawk´ dla niemowlàt i chyba te˝ jakieÊ Êwiadczenia czy zapomogi na wypadek Êmierci
w rodzinie. Uzyskanie talonu by∏o za okazaniem Êwiadectwa Êlubu, urodzin czy zaawansowanej cià˝y (aby nie zostaç bez pieluch, gdy dziecko urodzi si´ wczeÊniej). I oczywiÊcie
podania, które trzeba by∏o z∏o˝yç w odpowiednim urz´dzie.
Czytanie prasy. S∏uchanie radia zagranicznego. Tak wi´c wszyscy, chcàc nie chcàc, byliÊmy w∏àczeni w tryby tego systemu, do uczestniczenia w owym nonsensie poddawani
próbom cierpliwoÊci, upokorzeniom dnia codziennego, owej demoralizacji, zmuszani do
korzystania z „paƒskiej ∏aski”. ByliÊmy uczestnikami tego szaleƒstwa i godziliÊmy si´ przymusowo na t´ sytuacj´, której nie mogliÊmy zmieniç, a przecie˝ trzeba by∏o ˝yç, a wi´c
mi´dzy innymi staç w kolejkach. Nie sposób by∏o te˝ rezygnowaç ze wszystkiego.
Tak by∏o na przyk∏ad z kupowaniem prasy, o którà, jak ze wszystkim, te˝ by∏o trudno.
¸atwo mo˝na by∏o jedynie kupiç sowieckie dzienniki - „Prawd´” i „Czerwony Sztandar”,
które kosztowa∏y 50 groszy oraz „Trybun´ Ludu”, która kosztowa∏a z∏otówk´. Mawiano,
˝e dlatego „Prawda” kosztuje tylko 50 groszy, a „Trybuna” z∏otówk´, bo dochodzà koszty
t∏umaczenia z rosyjskiego.
Istnia∏ wówczas w zasadzie nielegalny, ale tolerowany i powszechny zwyczaj „zak∏adania
teczek”. Starà tekturowà teczk´ przynosi∏o si´ z domu do któregoÊ z pobliskich kiosków
„Ruchu”, wypisujàc na niej wielkimi literami w kolumnie swoje nazwisko oraz tytu∏y gazet,
które si´ chcia∏o, aby zosta∏y od∏o˝one. Te teczki op∏aca∏o si´ miesi´cznie do prywatnej
kieszeni ∏askawego sprzedawcy. Nak∏ady i obj´toÊç gazet i czasopism by∏y ma∏e i nie
mog∏o starczyç dla wszystkich. Dla nas pani z kiosku na Piwnej odk∏ada∏a pras´ tygodniowà - „Âwiat”, „Forum”, „Panoram´”, „Przeglàd Kulturalny”, „Kultur´”, „Polityk´” i „Tygodnik Powszechny”, którego najbardziej by∏o brak, wi´c go w koƒcu zaprenumerowaliÊmy.
KupowaliÊmy chyba jeszcze tygodniki „Motor” i „Polska skrzydlata”, g∏ównie dla Paw∏a
(poziom edytorski tych czasopism by∏ nieprawdopodobnie niski - na gazetowym papierze
zamazane zdj´cia samochodów, motocykli i samolotów z na∏o˝onym nierówno „kolorem”,
zsuwajàcym si´ obok reprodukcji). Niektórzy prosili tak˝e o odk∏adanie prasy codziennej -
105
CodziennoÊç - donos na PRL
„˚ycia Warszawy” i „Ekspresu Wieczornego” (g∏ównie dla brukowego Êwiàtecznego wydania dodatku „Kulisy”), których te˝ brakowa∏o. JeÊli „˚ycia” nie kupi∏o si´ wczeÊnie z rana, a
„Expressu” wczesnym popo∏udniem, gdy wi´kszoÊç ludzi jeszcze pracowa∏a, te gazety by∏y
wykupywane przez emerytów i tych, którym uda∏o si´ wyskoczyç do kiosku z pracy.
Odk∏adanie prasy do teczek stwarza∏o z∏udzenie jakiejÊ stabilizacji, wprawdzie troch´ niemoralnej (op∏aty z teczek by∏y w∏aÊciwie ∏apówkami), ale uwalniajàcej od niepewnoÊci
jeszcze jednego polowania, poszukiwania.
Dlatego dla mnie dziÊ, która te czasy pami´ta dobrze, wydaje si´ wcià˝ jeszcze niewiarygodne, ˝e obecne kioski z prasà przesta∏y byç szarymi budkami zamykanymi na grube
antaby i kraty, przez które widaç by∏o ohydne plastikowe zabaweczki, jakieÊ samochodziki
i samolociki ze sztancy, butelki z „wodà brzozowà” (wypijanà z braku wódki przez pijaków)
i kilka chudych gazet, których nikt nie chcia∏ kupiç. Zachwycajà mnie dzisiaj eleganckie stojaki na gazety, tygodniki, pocztówki, wszystko bajecznie kolorowe, drukowane na dobrym
papierze, a obok, poza galerià papierosów wszelkich gatunków, wytworne flakony z perfumami, szampony, kremy, wszystko do kupienia, bez kolejek, wszystko w nadmiarze.
W PRL nasz g∏ód wiadomoÊci, zawsze okrojonych i spreparowanych przez re˝imowà
pras´, radio i telewizj´, uzupe∏nialiÊmy s∏uchaniem monachijskiego „Radia Wolna Europa”,
amerykaƒskiego „G∏osu Ameryki” czy londyƒskiego „BBC”. Te audycje, zw∏aszcza z Wolnej
Europy, z regu∏y by∏y zag∏uszane. Postawiony przez w∏adze w Radiówku pod Warszawà
wysoki maszt-zag∏uszacz skutecznie uniemo˝liwia∏ s∏uchanie. Ta j´czàca maszyna by∏a
w∏àczona ca∏à dob´, najg∏oÊniej wieczorami i w nocy, szczególnie w czasie nadawania
audycji „Fakty, wydarzenia, opinie” (chyba o 19-ej i 23-ej; w okresach szczególnie wa˝nych
wydarzeƒ w kraju powtarzanej nocà). Radio wi´c trzyma∏o si´ na kolanach, przekr´ca∏o to
w t´, to w tamtà stron´, przechyla∏o, trzyma∏o ucho tu˝ przy g∏oÊniku, kr´ci∏o antenà, ale
mimo to ca∏e fragmenty audycji gin´∏y w trzaskach, piskach, warkotach, falujàcym rz´˝eniu,
oddalajàcym si´ i powracajàcym buczeniu. Tak nocà w Nieborowie, gdzie wtedy by∏am,
s∏ucha∏am wieÊci o tragicznych wydarzeniach marcowych na Uniwersytecie Warszawskim
w 1968 roku (potem dzieci bijàce si´ na podwórku bawi∏y si´ w milicjantów i studentów),
tak dowiadywaliÊmy si´ o zajÊciach w Ursusie i Radomiu w 1976, tak te˝ z zapartym tchem
s∏ucha∏am sprawozdaƒ o dramatycznych zajÊciach w Gdaƒsku w 1970 roku (mój mà˝ by∏
wtedy we W∏oszech i tam czyta∏ w prasie artyku∏y o tych wydarzeniach i oglàda∏ migawki w
telewizji), tak wreszcie ÊledziliÊmy, tkwiàc przy odbiorniku, wieÊci o strajkach w ca∏ej Polsce
w 1980, nazywanymi oficjalnie, ˝eby nie u˝yç s∏owa „strajk” - „nieuzasadnionymi przerwami
w pracy”, a wreszcie przebieg rozmów w Gdaƒsku, które ku naszej radoÊci zakoƒczy∏y si´
uznaniem nielegalnych dotàd wolnych zwiàzków zawodowych i podpisaniem porozumienia
z rzàdem...
Wielu z naszych znajomych i my tak˝e kupiliÊmy wówczas, w 1981 roku, radzieckie radio
„Spidola” z zasilaczem, które to, jak wszystkie „ichnie” wyroby, by∏o ci´˝kie, wielkie i mocne
jak czo∏g. Przyda∏o si´ bardzo na nie∏atwe s∏uchanie audycji zagranicznych w stanie wojennym i potem, a˝ do roku 1989.
DziÊ ju˝ nie pami´ta si´, ˝e w owych czasach nie mo˝na by∏o g∏oÊno, publicznie mówiç,
tego co si´ myÊli, zwierzaç si´, ˝e si´ s∏ucha zagranicznego radia. JeÊli si´ mówi∏o, trzeba by∏o wiedzieç przy kim si´ mówi, jeÊli to by∏o w kawiarni czy restauracji, mówi∏o si´
Êciszonym g∏osem, bo przy sàsiednim stoliku móg∏ siedzieç jakiÊ kapuÊ-pods∏uchiwacz.
Niektórzy nabrali zwyczaju oglàdania si´ za siebie ze sp∏oszonà ostro˝noÊcià, która im
106
CodziennoÊç - donos na PRL
jeszcze d∏ugo nie przechodzi∏a, nawet gdy wyjechali na sta∏e zagranic´.
Czyta∏o si´ wówczas, zw∏aszcza w stanie wojennym, ksià˝ki z „drugiego obiegu”, wydane
nielegalnie, podziemne pisma, drukowane na powielaczu, gazetki zwane „bibu∏à”, nielegalnie kolportowane. Ksià˝ki i czasopisma (np. „Puls”) by∏y wydawane w bardzo ma∏ym
formacie, drukowane maleƒkimi, niewyraênymi literkami, na marnym papierze. Ich nielegalna sprzeda˝ przeznaczona by∏a na pomoc dla cz∏onków SolidarnoÊci, aresztowanych,
internowanych, ukrywajàcych si´ i dla ich rodzin. Tak wydano wówczas „Dzienniki” Gombrowicza (przedruk z wydania paryskiej Kultury). Aleksandra Wata, wspomnienia Józefa
Czapskiego, powieÊci Tadeusza Konwickiego, poezje Zbigniewa Herberta i wielu, wielu
innych autorów dysydentów m.in. Micha∏a Hellera, Nadie˝dy Mandelsztam oraz autorów z
innych krajów socjalistycznych. Zdobywa∏o si´ te˝ i po˝ycza∏o nawzajem (jak zresztà przez
ca∏y czas trwania PRL) wydawnictwa paryskiej Kultury, wydawnictwa londyƒskie. Wiele z
tych zakazanych wówczas wydawnictw, ulotek i powielonych maszynopisów mamy nadal
w naszej domowej biblioteczce.
***
Tak wi´c wi´kszoÊç zakazów, nakazów i rozporzàdzeƒ ówczesnych w∏adz by∏a przez
spo∏eczeƒstwo naruszana, obchodzona, ∏amana. W wi´kszoÊci bowiem by∏y one pozbawione sensu, utrudnia∏y codzienne ˝ycie, by∏y, jak mawiano, wymierzone przeciwko
spo∏eczeƒstwu. W tym ∏amaniu prawa bardzo wielu ludzi widzia∏o samoobron´, nawet
godnà pochwa∏y moralnej tajnà walk´ z w∏adzà, lub Êwietny interes. A poniewa˝ granice
naruszania prawa by∏y bardzo p∏ynne, to to chyba bardzo deprawowa∏o spo∏eczeƒstwo, bo
i dziÊ wiele jednostek nadal próbuje obecnà demokratycznà w∏adz´ „kiwaç”. W∏adze PRL
nie rzàdzi∏y màdrze, tak jak ów król z „Ma∏ego Ksi´cia”, który by∏ wprawdzie w∏adzà absolutnà, ale wydawa∏ tylko takie màdre zarzàdzenia, aby nie by∏y ∏amane. W Polsce Ludowej
ludzie osaczeni rozkazami g∏upimi udzielali sobie ∏atwych rozgrzeszeƒ, uciszali wyrzuty
sumienia.
W ciàgu tych kilkudziesi´ciu lat Polski Ludowej, poczucie solidarnoÊci spo∏ecznej by∏o, jak
mi si´ zdaje z moich obserwacji i doÊwiadczenia, raczej s∏abe. Na co dzieƒ ogranicza∏o
si´ do kupienia czegoÊ przy okazji „stania w ogonku” dla kogoÊ ze znajomych, sàsiadów,
zaj´cia komuÊ miejsca w kolejce. Nie s∏ysza∏am na przyk∏ad, ˝eby w kamienicy, w bloku,
w podwórku porozumia∏y si´ ze sobà mieszkajàce ko∏o siebie matki ma∏ych dzieci, by
je kolejno przypilnowaç, gdy inne matki musia∏y stanàç w kolejce, pójÊç do lekarza, coÊ
za∏atwiç. Byç mo˝e ta aspo∏ecznoÊç zwiàzana jest z charakterem Polaków, którzy tak˝e
s∏abo organizowali si´ b´dàc na emigracji, w przeciwieƒstwie na przyk∏ad do emigrantów z
Wietnamu w Pary˝u; Polacy-emigranci albo zamykali si´ we w∏asnym polskim getcie, albo
przeciwnie - nie utrzymywali prawie stosunków z innymi Polakami-emigrantami.
Jak si´ zdaje w Polsce dopiero warunki ekstremalne sà w stanie wydobyç z ludzi lepsze uczucia i postawy - solidarnoÊç, odwag´, wyzbycie si´ egoizmu. Gdy w Polsce okresami nasila∏ si´ terror, pacyfikowano bunty ludnoÊci, w czasie stanu wojennego - przechowywano
gazetki i nielegalnie wydane ksià˝ki komuÊ, kto by∏ zagro˝ony rewizjà, ukrywano ukrywajàcych si´ przed Urz´dem Bezpieczeƒstwa (UB), pomagano osieroconym i opuszczonym
przymusowo rodzinom, roznoszono tajemnie wieÊci o wydarzeniach, aresztowaniach,
„kot∏ach”. Szczególnie te spo∏eczne odruchy by∏y widoczne w czasie stanu wojennego,
kiedy ofiarnoÊç i odwaga znacznej cz´Êci spo∏eczeƒstwa by∏a ogromna.
107
CodziennoÊç - donos na PRL
Pami´tam jak w stanie wojennym, gdy pracowa∏am w Komitecie Pomocy internowanym i aresztowanym w koÊciele Êw. Marcina na Piwnej (którego oficjalna zawi∏a i pe∏na
niedomówieƒ nazwa brzmia∏a: „Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym
WolnoÊci i Ich Rodzinom”), zjawi∏a si´ kiedyÊ starsza pani, aby podaç swój adres, gdyby
by∏a potrzeba przenocowania kogoÊ, ukrycia przez kilka dni - jej mieszkanie by∏o na Saskiej
K´pie i jak zapewnia∏a, zupe∏nie bezpieczne, bez wÊcibskich sàsiadów. Pami´tam te˝, jak
inna bardzo starsza pani usi∏owa∏a wcisnàç do skarbonki na datki pierÊcionek. PierÊcionek
nie mieÊci∏ si´ w otworze, ale pani prosi∏a, ˝eby wobec tego otworzyç skarbonk´ od ty∏u.
„Mo˝e si´ przyda na op∏acenia adwokata, który b´dzie broni∏ skazanego na procesie”.
ProtestowaliÊmy, bo to by∏a pamiàtka rodzinna, a pani przechowywa∏a pierÊcionek na wypadek swego pogrzebu. Ale pani upar∏a si´, ˝eby klejnot zostawiç: „Przecie˝ jak umr´ i tak
b´dà mnie musieli pochowaç”. I pierÊcionek zostawi∏a. Takich i podobnych aktów ofiarnoÊci
ludzi starszych i m∏odszych by∏o du˝o. Takie i podobne akty ofiarnoÊci, bezinteresownoÊci
jednoczà ludzi i obecnie, gdy zdarzajà si´ w kraju i na Êwiecie ró˝ne kataklizmy - po˝ary,
trz´sienia ziemi, powodzie, wojny, gdy trzeba pomóc ofiarom przez zbiórki ˝ywnoÊci, ubraƒ,
pieni´dzy. Ale to sà zrywy. Potem wszystko dochodzi do normy oboj´tnoÊci wobec ludzi,
nawet wobec swoich najbli˝szych sàsiadów, oboj´tnoÊci na ró˝ne tragedie, które nieraz
rozgrywajà si´ tu˝ za Êcianà, pi´tro ni˝ej, w tym samym podwórku. Ludzie sami z siebie
nie potrafià, a mo˝e i nie chcà si´ zorganizowaç. Zawsze potrzebna jest jakaÊ instytucja parafia, komitet pomocy, jakaÊ fundacja, apel telewizji, prasy, radia.
***
O nonsensach i codziennych k∏opotach w Polsce Ludowej mo˝na by pisaç jeszcze bardzo
wiele. Ale chyba wystarczy tego, co napisa∏am.
Na zakoƒczenie chc´ przytoczyç zdarzenie, którego Êwiadkiem by∏a zaprzyjaêniona z
nami dziennikarka, Anna Szymaƒska. Otó˝ w jednym z wielkich supermarketów sta∏a
przed kasà kobieta w wieku oko∏o 50 lat z wózkiem wy∏adowanym po brzegi paczkowanym
mi´sem, kartonami soków, jakimiÊ butelkami, torbami proszku do prania, serami, warzywami, owocami. Wszystko pi´knie, jak to dziÊ, opakowane. Na szczycie sterty królowa∏a
d∏uga paczka z rz´dem rolek kolorowego papieru toaletowego. Kobieta zap∏aci∏a i pchajàc
przed sobà wózek westchn´∏a ci´˝ko i powiedzia∏a g∏oÊno, tak, ˝eby wszyscy s∏yszeli: „Ale
dro˝yzna! Za komuny by∏o lepiej!!”
108
MÓJ SYN PAWE¸. DZIECI¡STWO I SZKO¸A
O moim dzieciƒstwie i dzieciƒstwie mojego rodzeƒstwa wiem tyle, ile sama zapami´ta∏am.
Rodzice moi prawie nigdy nie opowiadali nam jakichÊ anegdotek z tych dawnych czasów,
nie wspominali jakichÊ zabawnych dzieci´cych powiedzonek, nie opowiadali nam o psikusach i wydarzeniach z tego okresu naszego ˝ycia. DziÊ ju˝ od dawna nie ˝yje nikt, kto by
móg∏ nam opowiedzieç jak to by∏o, gdy byliÊmy mali.
Doprawdy wi´cej wiem o dzieciƒstwie mojego ojca, ni˝ o naszym, bo opowiada∏y mi o
tym ró˝ne ciotki, stryj, stryjenka, a tak˝e on sam czasem opowiada∏, a przede wszystkim
napisa∏ w swoich nie ukoƒczonych wspomnieniach z dzieciƒstwa, które w∏àczy∏am tu, w
moje wspomnienia rodzinne.
Jakby dla równowagi - o dzieciƒstwie mojej matki nie wiem dos∏ownie nic.
Z kolei ja chc´ napisaç o dzieciƒstwie mojego syna Paw∏a, które up∏ywa∏o nie w pa∏acach,
ale na naszym staromiejskim poddaszu, w bardzo trudnych materialnie warunkach, które
by∏y wówczas udzia∏em wi´kszoÊci spo∏eczeƒstwa zniewolonego sytuacjà politycznà.
Mój syn Pawe∏ Jan urodzi∏ si´ 4 grudnia 1962 roku. To niewiarygodne jak taka ma∏a osoba wp∏ywa na ca∏e dotychczasowe ˝ycie. Nie mieliÊmy nikogo z rodziny, babç, ciotek,
krewnych czy znajomych, którzy by zwolnili nas choç na kilka godzin od sta∏ego napi´cia
uwagi i zaj´ç, gdy jednoczeÊnie by∏a i normalna praca zawodowa. Od poczàtku zdecydowaliÊmy si´ zaanga˝owaç „kogoÊ do dziecka”, choçby to kosztowa∏o ca∏à mojà miesi´cznà
pensj´ (i tak by∏o). Ale gdy wróci∏am ze szpitala z malutkim Paw∏em, którego u∏o˝yliÊmy
w po˝yczonej ko∏ysce-∏ó˝eczku, umówiona zawczasu osoba po prostu nie zjawi∏a si´, nie
dajàc znaku ˝ycia. Moje marzenia, ˝e znalaz∏am na kilka lat wiernà niani´, okaza∏y si´
p∏onne.
Przez pierwsze lata ˝ycia Paw∏a mia∏am tych opiekunek kilkanaÊcie. Wszystkie mia∏y jednà
wspólnà cech´: nie chcia∏y gotowaç w mojej za ma∏ej kuchni, wi´c, jak o tym wspomnia∏am
ju˝ w innym miejscu, gotowa∏am sama i dla Paw∏a, i dla kolejnych piastunek, i dla nas
obojga z moim m´˝em. Poniewa˝ przez pierwsze lata nie mia∏am lodówki, wi´c trzeba by∏o
robiç to co chwila, bez koƒca, zw∏aszcza w upa∏y.
Tak wi´c gdy pierwsza umówiona niania si´ nie zjawi∏a, daliÊmy og∏oszenie do gazety.
109
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
Przychodzi∏y rozmaite kobiety, które nie mia∏y zresztà ˝adnych referencji i niech´tnie
podawa∏y swoje adresy. W wyborze kandydatki kierowa∏am si´ jakàÊ (zawodnà) intuicjà:
któraÊ z nich wydawa∏a mi si´ sympatyczna, „patrzy∏o jej dobrze z oczu”.
To by∏ nie∏atwy czas. Ju˝ na poczàtku nie uda∏o mi si´ bowiem wykorzystaç przys∏ugujàcych
wówczas ustawowo trzech miesi´cy urlopu macierzyƒskiego, bo nie by∏o nikogo, kto by
mnie zastàpi∏ w pracy, wi´c Redakcj´ prowadzi∏am w domu: tu przychodzono do mnie z
artyku∏ami, tu przesy∏ano mi korekty, telefonowano, tu omawia∏am z autorami poprawki,
sporzàdza∏am podpisy pod ilustracje, itp. Szcz´Êciem pomaga∏a mi w tym ofiarnie niedawno zatrudniona m∏odziutka absolwentka historii sztuki, Teresa Czarnecka (Durnatt),
którà nazywa∏am nie wiedzieç czemu „Karolem”, a która przynosi∏a mi materia∏y redakcyjne i co wi´cej zostawa∏a sama z niejakim strachem z maleƒkim Pawe∏em, gdy musia∏am
koniecznie osobiÊcie byç w drukarni, czy wyskoczyç do Instytutu. (Pani Teresa by∏a póêniej
Êwietnym redaktorem w redakcji kwartalnika „Kronika Warszawy”).
Z okresu niemowl´ctwa i dzieciƒstwa Paw∏a najsilniej pami´tam dwa dojmujàce uczucia.
Jedno by∏o zachwytem, szcz´Êciem nie do uwierzenia, a ka˝dy dzieƒ przynosi∏ coÊ nowego:
jakiÊ nowy uÊmiech, jakieÊ spojrzenie, nieodparcie Êmieszne ziewanie, podnoszenie g∏ówki,
gaworzenie, pierwsze s∏owa. (Pami´tam, jak Pawe∏, zanim powiedzia∏ „mama”, powtarza∏
wcià˝ „ato”, „ato”. MyÊleliÊmy, ˝e to znaczy∏o „tato”. Okaza∏o si´ jednak, ˝e „ato” znaczy∏o
„auto”). Drugim uczuciem, zw∏aszcza po nieprzespanych nocach i przepracowaniu, by∏o
rozpaczà, niemal sk∏onnoÊciami morderczymi i samobójczymi, jakimÊ „nie mog´”, „ju˝ nie
mam si∏y”. Ale wkrótce powraca∏ zachwyt, pilna obserwacja ka˝dego nowego dnia tych
ró˝nych dzieci´cych przekszta∏ceƒ w cz∏owieka.
Ale wracajàc do piastunek. Poczàtkowo zatrudnialiÊmy je na czas mojej pracy w Instytucie
(ju˝ po „urlopie” macierzyƒskim). Popo∏udniami ju˝ byliÊmy sami. Zajàç nie brakowa∏o:
codziennie trzeba by∏o upraç r´cznie i wygotowaç w kotle 40 pieluszek tetrowych i kilka
flanelowych; niektóre z niaƒ robi∏y to tràc pieluchy na blaszanej tarze w drewnianej ramie,
zawsze pozostawiajàc nam prasowanie owych czterdziestu pieluch. Do dziÊ mam awersj´
do wszelkiego rodzaju prasowania. Gdy ju˝ by∏y na Êwiecie moje wnuki, patrzy∏am z podziwem i zazdroÊcià na jednorazowe „pampersy”, które w „ich czasach” by∏y ju˝ w powszechnym u˝yciu.
Nianie przed po∏udniem wychodzi∏y na spacer do pobliskiego Ogrodu Krasiƒskich z Paw∏em
w wózku. Wózek - odkupiony od kogoÊ u˝ywany - trzeba by∏o znieÊç z czwartego pi´tra,
zostawiç na dole klatki schodowej w strachu, ˝e ktoÊ go w mi´dzyczasie ukradnie, potem
Êpiesznie wejÊç na gór´ i znieÊç na r´kach dziecko. Po po∏udniu, po powrocie z pracy,
robiliÊmy to we dwoje z moim m´˝em, ale niekiedy sama musia∏am znosiç wózek i potem
szybko, przeskakujàc po kilka schodów, wbiec na gór´ po Paw∏a. Nie cierpia∏am spacerów, owego wolnego chodzenia krok za krokiem. Zawsze przy okazji spacerów trzeba
by∏o jeszcze coÊ za∏atwiç, a wsz´dzie kolejki, strach zostawiç wózek przed sklepem, wi´c
jednà nogà w sklepie, drugà na ulicy, czeka∏am z odleg∏oÊci a˝ do mnie „dojdzie”, lub
prosi∏am kogoÊ wr´czajàc odliczone pieniàdze, by przy okazji w∏asnego stania kupi∏ mi
mleko w proszku czy bu∏k´. Wcià˝ trzeba by∏o si´ spieszyç.
Pami´tam, kiedyÊ spotka∏am znanego grafika Henryka Tomaszewskiego, który mnie zatrzyma∏ na ulicy, gdy wraca∏am z Ogrodu z wózkiem i chcia∏am jeszcze coÊ kupiç w sklepie
na Placu Zamkowym. Powiedzia∏: „Nie p´dê tak z tym wózkiem. Wyglàda jakbyÊ ukrad∏a
110
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
dziecko”.
Z pracujàcych u nas piastunek najbardziej lubi∏am panià Geni´. Pochodzi∏a z Targówka,
mia∏a dobre, ciemne oczy i Êpiewa∏a Paw∏owi do snu „Czarnà Maƒk´”, któremu si´ to najwidoczniej podoba∏o. Robi∏am obiady dla pani Geni - jakàÊ zup´, coÊ na drugie i na deser
budyƒ. Ku memu zdziwieniu pani Genia zawsze bra∏a jeden bardzo g∏´boki talerz, w który
zsuwa∏a ca∏y obiad wraz z budyniem i jad∏a du˝à ∏y˝kà.
Po paru tygodniach któraÊ z sàsiadek z podwórka uprzedzi∏a mnie, ˝e pani Genia pracowa∏a
przedtem u Wedla na Pradze i wyrzucono jà stamtàd za pijaƒstwo, wypija∏a bowiem likier
przeznaczony do nadziewania czekoladek. PomyÊla∏am jednak, ˝e mam pe∏nà kontrol´
- nie ma w domu alkoholu i ustali∏am, ˝e pani Genia idàc z wózkiem na spacer codziennie zapuka w moje okno w Instytucie (pracowa∏am na parterze) i zamelduje si´, a potem,
wracajàc ze spaceru, znów zapuka w moje okno.
Ale pewnego razu - by∏a Ênie˝na zima - pani Genia nie zameldowa∏a si´, ani idàc do parku,
ani wracajàc ze spaceru. Zaniepokojona wyglàda∏am przez okno. Wreszcie zobaczy∏am
panià Geni´ jak sz∏a zataczajàc si´ od Êcian kamienic do kraw´˝nika, podpierajàc si´ wózkiem. Wybieg∏am bez okrycia, dogoni∏am panià Geni´, a wtedy ona, pozbawiona oparcia w
wózku, osun´∏a si´ w rynsztok. Zdenerwowana zawo∏a∏am: „Gdzie pani ma klucze?”, na co
ona: „Niech mnie pani zabije! nie wiem!” Zacz´∏am szukaç w wózku, gdzie Pawe∏ siedzia∏
wielce rad i uÊmiecha∏ si´ promiennie. Klucze le˝a∏y pod kocykiem, a obok, opró˝niona
do po∏owy, pó∏litrowa butelka mi´tówki. (Po tym wydarzeniu wszyscy mówili, ˝e zwolni∏am
panià Geni´, bo nie lubi´ mi´tówki). Po powrocie do domu i rozebraniu Paw∏a ze skafandra, okaza∏o si´, ˝e ma on na czole wielkiego guza, którego pochodzenia pani Genia nie
umia∏a mi wyt∏umaczyç. Sàdz´, ˝e przy wyjÊciu z domu zatoczy∏a si´ i zawadzi∏a dzieckiem
o futryn´ drzwi.
Tak wi´c musia∏am si´ rozstaç z panià Genià i choç, jak wytrzeêwia∏a, proponowa∏am jej,
˝e mo˝e by czasem przychodzi∏a do nas popraç i posprzàtaç, nigdy si´ ju˝ nie zjawi∏a.
Ju˝ dziÊ nie pami´tam wszystkich niaƒ, które si´ przez nasz dom przewin´∏y. Niektóre
krad∏y, inne wykazywa∏y si´ niewiarygodnà g∏upotà, inne wreszcie pewnego dnia po prostu
przestawa∏y przychodziç bez s∏owa wyjaÊnienia i uprzedzenia.
Jedna z opiekunek poi∏a Paw∏a esencjà herbacianà i na zwrócenie jej uwagi, ˝e potem
dziecko w ogóle nie Êpi, oÊwiadczy∏a mi z pretensjà w g∏osie: „Przecie˝ pani nie mówi∏a,
˝eby mu nie dawaç esencji”. Odtàd stara∏am si´ precyzyjnie okreÊlaç, co mo˝na, a czego
nie mo˝na, choç doprawdy trudne, a w∏aÊciwie niemo˝liwe jest przewidzieç, co mo˝e
powstaç w g∏owie jako „mo˝liwe” - nie zabronione, a wi´c dopuszczalne. Niezbadane sà
bowiem drogi, którymi kroczy umys∏. Przekona∏am si´ o tym w kilka lat póêniej, gdy Pawe∏
zaczà∏ ju˝ chodziç do szko∏y: pewnego dnia uciek∏ przez okno (szcz´Êciem na parterze) ze
Êwietlicy, gdzie nudzi∏ si´ Êmiertelnie i przyniós∏ ze Êmietnika obdarty i zepsuty parasol. Na
reprymend´ nauczycielki, powiedzia∏: „Przecie˝ pani nie mówi∏a, ˝e nie wolno przynosiç do
Êwietlicy szkieletu m´skiego parasola”. Zosta∏am w tej sprawie wezwana do szko∏y.
Przez jakiÊ czas pracowa∏a u nas m∏oda dziewczyna, która zadziwi∏a mnie, bo gdy jej
powiedzia∏am: „Niech pani pójdzie na D∏ugà po ˝arówk´”, wróci∏a dopiero po kilku godzinach. Gdy jà zapyta∏am dlaczego tyle czasu jej nie by∏o, burkn´∏a: „Przecie˝ pani powiedzia∏a,
˝ebym posz∏a na d ∏ u g o”.
Pami´tam te˝ jeszcze jednà „pomoc”, starszà kobiet´, która jak si´ okaza∏o wychodzàc
111
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
z naszego domu wynosi∏a jedzenie, choç go nie by∏o nadmiar; ale gdy ma si´ dziesi´ç
jajek i znika z tych dziesi´ciu szeÊç, to ∏atwo zauwa˝yç. Gdy ginie kostka mas∏a, to jest to
k∏opot przy kolacji. T´ „pomoc” postanowi∏am zwolniç, nie wyjaÊniajàc dlaczego, bo by∏o
mi wstyd za nià. Ostatniego dnia przed jej odejÊciem, szukajàc kluczy w swoim p∏aszczu,
przez pomy∏k´ w∏o˝y∏am r´k´ w kieszeƒ p∏aszcza „pomocy” i wymaca∏am tam jajka luzem.
Zrobi∏o mi si´ strasznie nieprzyjemnie i nie powiedzia∏am s∏owa. Marzy∏am tylko ˝eby ju˝
wreszcie wysz∏a. Ale potem troch´ z∏oÊliwie ˝a∏owa∏am, ˝e nie zgniot∏am tych jajek w jej
kieszeni, niby przez nieuwag´.
Nie mia∏am szcz´Êcia do opiekunek, pomocy, niaƒ, gospoÊ (bez gotowania), s∏u˝àcych.
Pomimo moich najlepszych ch´ci nie umia∏am z nimi post´powaç. Gdy zwraca∏am si´ do
którejÊ z nich „czy by∏aby pani tak uprzejma wychodzàc wynieÊç Êmiecie?”, od tej chwili
pracujàca u mnie kobieta przestawa∏a byç „uprzejma” i przewa˝nie Êmieci nie wynosi∏a.
JakoÊ nigdy nie nauczy∏am si´, ˝e poleceƒ nie powinno si´ wypowiadaç w formie pytajàcej, która stwarza przecie˝ mo˝liwoÊç wyboru. ˚e trzeba mówiç po prostu: „prosz´
wynieÊç Êmiecie”. Nie umia∏am wymagaç, niech´tnie powtarza∏am raz wydane zlecenie,
bo wydawa∏o mi si´ to niedelikatne, a sprawdzanie czy polecenie zosta∏o wykonane brakiem zaufania. Wykazywa∏am nadmiernà s∏aboÊç do cz´stych próÊb moich „pomocy”
o wolny dzieƒ. W dzieciƒstwie bowiem nauczono mnie, ˝e cudze sprawy sà wa˝niejsze
ni˝ moje w∏asne. Tej zasady nigdy potem nie zweryfikowa∏am i dlatego, ju˝ jako doros∏a,
rezygnowa∏am z mojego Êl´czenia w bibliotekach i ró˝nych zaplanowanych spraw osobistych, aby moja „pomoc” mog∏a pójÊç na imieniny, chrzciny itp. Zwykle po takim „wolnym
dniu”, dzieƒ nast´pny te˝, bez uprzedzenia, by∏ wolny. Nie nadawa∏am si´ na szefa.
Tak wi´c codziennoÊç z ma∏ym Paw∏em by∏a nie∏atwa, pe∏na niepokoju i niepewnoÊci. Te
uczucia sà nieod∏àczne od posiadania dzieci i dziÊ - po przesz∏o trzydziestu latach - mój
syn Pawe∏ i Anira prze˝ywajà to samo ze swoimi dzieçmi i zmieniajàcymi si´ opiekunkami.
(Ostatnia odesz∏a bez s∏owa w czasie ich nieobecnoÊci w domu, pozostawiajàc klucz pod
s∏omiankà. A wydawa∏a si´ z poczàtku doskona∏à nianià). Jak si´ okazuje bowiem, natura
ludzka jest niezmienna. ˚adne zmiany ustrojowe, wolnoÊç i demokracja nie mogà wp∏ynàç
na zmian´ ludzkich zachowaƒ. Niezmienna pozostaje mentalnoÊç wielu ludzi, u których
brak odpowiedzialnoÊci - jeÊli tylko mogà bezkarnie sobie na to pozwoliç - jest nadal jednà
z g∏ównych ich wad.
Kiedy Pawe∏ skoƒczy∏ rok i znów zosta∏am bez pomocy, ojciec mój powiedzia∏ mi autorytatywnie jako lekarz dzieci´cy, ˝e skoro nie mo˝na inaczej, powinnam oddaç Paw∏a do
˝∏obka. Do koƒca pierwszego roku ˝ycia bowiem dziecko powinno byç izolowane od wszelkich kontaktów, aby nie chorowa∏o. Ale po ukoƒczeniu roku ju˝ „ma prawo” si´ zara˝aç i
chorowaç na ró˝ne dzieci´ce choroby. Im wczeÊniej je przejdzie, tym lepiej, bo przebieg
choroby jest l˝ejszy.
Odda∏am wi´c Paw∏a do ˝∏obka na Starym MieÊcie, tu˝ obok nas, ko∏o klasztoru SS. Franciszkanek przy koÊciele Êw. Marcina na Piwnej. Opieka w ˝∏obku by∏a znakomita - fachowa,
serdeczna, panie tam pracujàce naprawd´ lubi∏y dzieci, a Pawe∏ lubi∏ wÊród dzieci przebywaç. Nie zarazi∏ si´ ˝adnà chorobà wieku dzieci´cego, mimo ˝e bardzo si´ stara∏am,
aby gdy inne dzieci chorowa∏y i on si´ zarazi∏. Ale bezskutecznie. Przeszed∏ chyba tylko
odr´, ale ˝adnej szkarlatyny, ˝adnej ró˝yczki, ˝adnej ospy, ˝adnej Êwinki. To ostatnie szczególnie mnie martwi∏o, bo podobno zachorowanie na Êwink´ dla ch∏opców w póêniejszym
wieku, a zw∏aszcza gdy ju˝ dorosnà, bywa groêne.
Odtàd rano przed pójÊciem do Instytutu prowadzi∏am Paw∏a do ˝∏obka, skàd popo∏udniami
odbiera∏a go pani, którà zatrudnialiÊmy ju˝ tylko na trzy-cztery godziny, aby Pawe∏ po
wyjÊciu ze ˝∏obka poszed∏ jeszcze na spacer. Przy ˝∏obku by∏ tylko ma∏y wybieg-zieleniec
112
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
odgrodzony od terenu kamiennego podwórka. Po spacerze pani wraca∏a z Paw∏em do
domu, a jeÊli czasem musia∏am wróciç póêniej (ko∏o 8-9 wieczór) dawa∏a mu kolacj´. Sama
w tym czasie chodzi∏am przewa˝nie do bibliotek lub Archiwum, gdzie zbiera∏yÊmy z Bo˝enà
Maszkowskà materia∏y do monografii zamku w ¸aƒcucie.
Pani, która wówczas u nas pracowa∏a - pani Danusia - zosta∏a nam polecona jako osoba
odpowiedzialna, do której mo˝na mieç pe∏ne zaufanie. By∏a niegdyÊ instruktorem-ratownikiem p∏ywania w jednej ze szkó∏, gdzie mia∏a ponoç tak dobrà opini´, ˝e bywa∏a nagradzana
wyró˝nieniami za swojà prac´.
Ale po nied∏ugim czasie pewnego dnia wróci∏am do domu pod wieczór i nie zasta∏am nikogo. Przera˝ona pobieg∏am do ˝∏obka. Zasta∏am w sali samotnego Paw∏a, bawiàcego si´ na
wielkim skórzanym materacu pod okiem m∏odej przedszkolanki, która zamiast iÊç do domu
o czwartej czy piàtej, przesiedzia∏a z nieodebranym dzieckiem a˝ do pó∏ do dziewiàtej wieczór. Pawe∏ wydawa∏ si´ wielce zadowolony. Siedzia∏ wÊród zabawek i oÊwiadczy∏: „Zaraz
przyjdà dzieci!”
Nazajutrz pani Danusia bardzo przeprasza∏a i powiedzia∏a, ˝e nieoczekiwanie wypad∏o jej
coÊ ogromnie wa˝nego.
Krótko potem, gdy któregoÊ dnia wraca∏am z pracy, zaczepi∏a mnie jakaÊ obca pani na Piwnej i powiedzia∏a, ˝e zna mnie z widzenia i ˝e mojego synka prowadza jakaÊ osoba, którà
widuje zataczajàcà si´, kompletnie pijanà. P´dem wróci∏am do domu, odszuka∏am adres
pani Danusi i wraz z moim m´˝em pojechaliÊmy na Prag´ do jednego z bloków mieszkaniowych w pobli˝u cerkwi. Ja czeka∏am w samochodzie (mieliÊmy wówczas starà RenaultDauphine, kupionà od Kazika Brandysa), a mój mà˝ poszed∏ na poszukiwania. Pani Danusi
nie by∏o w domu, ale jakaÊ sàsiadka poda∏a memu m´˝owi adres w sàsiednim bloku, ˝e
pewnie pani Danusia tam posz∏a. Tak by∏o istotnie: drzwi na oÊcie˝ otwarte, wokó∏ sto∏u
zastawionego szklankami (po musztardzie) i butelkami siedzia∏a pijana i ha∏aÊliwa banda
wraz z rozchichotanà panià Danusià, a pod sto∏em siedzia∏ sobie ma∏y Pawe∏ek i spokojnie
bawi∏ si´ kapslami od piwa.
I tak z panià Danusià trzeba by∏o si´ rozstaç.
Z opiekunek, które pami´tam, by∏a jeszcze i pani Henryka (Pawe∏ mówi∏ „pani Hendryka”), która pracowa∏a jako szwaczka w telewizji na Placu Powstaƒców. Ta z kolei, zamiast
chodziç z Paw∏em na spacery, zabiera∏a go ze sobà do szwalni mieszczàcej si´ w piwnicy,
gdzie wÊród szpilek i skrawków materia∏u na pod∏odze pod sto∏em rezydowa∏ mój ma∏y
synek. Szcz´Êciem pani Henryka nie by∏a trunkowa.
Pawe∏ by∏ nies∏ychanie ˝ywym dzieckiem i zawsze mówi∏am, ˝e patrzàc na niego mo˝na
by∏o od samego patrzenia si´ spociç. „Pawe∏ek-spr´˝ynka”, jak powiedzia∏ o nim portier w
kinie, który niebacznie zgodzi∏ si´ przypilnowaç moje dziecko w wózku, gdy stan´∏am w
kolejce po bilet do kasy.
Gdy jeszcze raczkowa∏, b∏yskawicznie przemieszcza∏ si´ po ca∏ym domu, na stopieƒ podestu wdrapywa∏ si´ przodem, a gdy chcia∏ zejÊç, wycofywa∏ si´ rakiem. Gdy ju˝ chodzi∏
trzeba go by∏o nieustannie pilnowaç - p´dem bieg∏ przed siebie: w Kazimierzu na rynku
w∏azi∏ pod stojàce tam ci´˝arówki, w Muszynie w sanatorium, które budowa∏ mój mà˝, uciek∏ w czasie obiadu i zanim go dogoni∏am, by∏ ca∏y mokry, bo zdà˝y∏ wskoczyç do ma∏ego
basenu dla dzieci. Pami´tam te˝ w Muszynie, ˝e mieszkaliÊmy w d∏ugim robotniczym bar-
113
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
aku z szeregiem drzwi do pokoików w zawsze ciemnym korytarzu - ku naszemu zdziwieniu
Pawe∏ zawsze puszcza∏ si´ p´dem przez korytarz i nie znajàc przecie˝ cyfr, bezb∏´dnie,
jak pies, trafia∏ do w∏aÊciwego pokoju. W ¸aƒcucie w chwili naszej nieuwagi zagubi∏ si´ i
samotnie zwiedzi∏ ogromny zamek. Odnalaz∏ go w koƒcu dyrektor muzeum pan Antoni Duda-Dziewierz, któremu Pawe∏ oÊwiadczy∏, ˝e zaraz tu b´dzie królewna; dalej obaj panowie
ju˝ razem zwiedzali zamek, a pan dyrektor nakr´ca∏ dla Paw∏a kolejno wszystkie stare
zegary w salach. W restauracji zamkowej w ¸aƒcucie Pawe∏ uciek∏ od naszego stolika i
chodzi∏ po ca∏ej sali witajàc si´ ze wszystkimi goÊçmi podajàc im r´k´.
Wspólne wakacje sp´dzaliÊmy przewa˝nie w Kazimierzu w Domu Architekta (SARP) tam po wielkich drewnianych pi´knych schodach Pawe∏ bez koƒca wchodzi∏ lub schodzi∏,
zawsze biegiem i to samo robi∏ mój wnuk LeoÊ, gdy przyjecha∏ do Kazimierza. Raz wakacje
sp´dziliÊmy nad morzem w Sopocie. MieszkaliÊmy wówczas w okropnym pokoju „wczasów
pracowniczych”, w kwaterze prywatnej. Pokój mia∏ w po∏owie zas∏onk´, za którà inni wczasowicze i my tak˝e myliÊmy si´ w blaszanej, emaliowanej, obitej miednicy. Ale pla˝a
by∏a wspania∏a i mieliÊmy nadzwyczaj mi∏e rodzinne kontakty z kuzynem mego ojca Oskarem Dowgia∏∏o (z Siesik) i jego ˝onà Krystynà Jezierskà, którzy z dzieçmi stale mieszkali
nad morzem, a tak˝e z siostrà Oskara ciocià Titià Krzeczunowiczowà. Krysia namalowa∏a
wówczas pastelowy portrecik Paw∏a, który niezbyt si´ jej uda∏, ale który przechowujemy.
DziÊ ju˝ nikt ze starszego pokolenia nie ˝yje, a Pawe∏ nie pami´ta chyba przemi∏ej córki
Dowgia∏∏ów Anuli, która wysz∏a za mà˝ za pana Beczkowicza i mieszka w Stanach w Indianapolis, ani drugiej z córek Ró˝y (Grocholskiej), obecnie we Wroc∏awiu. Na jej Êlubie Pawe∏
by∏ z nami i zachowa∏a si´ fotografia z tej uroczystoÊci, na której Pawe∏ jest odziany w nieprawdopodobnie d∏ugi p∏aszcz-prochowiec (z jakichÊ „darów”), si´gajàcy mu do kostek.
Ale wakacje i krótsze wyjazdy z Paw∏em nie by∏y wypoczynkiem. Gdy nasze zm´czenie
dochodzi∏o do szczytu, wysy∏aliÊmy Paw∏a samego. Nie by∏o z nim k∏opotu, jeÊli chodzi o
zostawianie go wÊród obcych, nie by∏ p∏aczliwy, nie mazgai∏ si´ z byle powodu, by∏ dzielny.
Pami´tam jak kiedyÊ przecià∏ sobie warg´ i bardzo krwawi∏. PojechaliÊmy z nim do szpitala, gdzie za∏o˝ono mu szwy. Gdy go odprowadzono z ambulatorium do poczekalni,
zapyta∏am czy go bardzo boli? Odpowiedzia∏, jak w tej anegdotce (której przecie˝ nie móg∏
znaç) o kimÊ, kogo znaleziono na drodze z no˝em wbitym w plecy: „Nie, tylko wtedy jak
si´ Êmiej´”. Pawe∏ by∏ zawsze ∏atwy w kontakcie, przyjacielski, rezolutny i samodzielny i
obdarzony ogromnym wdzi´kiem. Pami´tam, jak po raz pierwszy zostawiliÊmy go na kilka
tygodni w Rabce u starszej pani ¸azarskiej, przedwojennej konsulowej, która prowadzi∏a
rodzaj prywatnego pensjonatu dla ma∏ych dzieci, uprzedzono mnie, ˝e powinnam odjechaç
bez po˝egnania z synkiem, póki si´ on bawi, bo mo˝e b´dà p∏acze i tragedie w chwili
rozstania. Nie zgodzi∏am si´ i powiedzia∏am Paw∏owi, ˝e odje˝d˝amy, ale jak b´dziemy
mogli, to przyjedziemy po niego. Pawe∏ tylko zdawkowo nas uca∏owa∏, powiedzia∏ „pa, pa”
i ku zadowoleniu pani ¸azarskiej rozstanie przebieg∏o bez ˝adnych problemów. (Tak samo
post´powa∏am z moimi psami - gdy wychodzi∏am zawsze mówi∏am: „pani musi wyjÊç, ale
jak tylko b´dzie mog∏a, to wróci”).
Wysy∏aliÊmy te˝ Paw∏a pod Warszaw´ mi´dzy innymi do pani Chramiƒskiej w RadoÊci
przy ul. Hufcowej, gdzie by∏ w lesie murowany dom z ogrodem. Tam sp´dzi∏ Pawe∏ kilka tygodni wraz z ma∏ym Adasiem So∏tanem, m∏odszym od Paw∏a równo o rok. GdyÊmy
doÊç cz´sto przyje˝d˝ali w odwiedziny, dzieci nieodmiennie przesiadywa∏y w namiocie
rozpi´tym w ogrodzie, zaopatrzone w lornetki, obserwowa∏y Êwiat dooko∏a. KtóregoÊ razu,
gdy przyjechaliÊmy, Pawe∏ koniecznie chcia∏, abyÊmy poszli razem z nim na spacer, ale
wcià˝ chowa∏ si´ za drzewami w lesie. Kiedy go zapyta∏am, dlaczego nie idzie z nami,
114
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
ale si´ chowa wyglàdajàc zza pnia, powiedzia∏ (niegramatycznie): „Bo to dobrze jest si´
schowaç i wyjrzeç i widzieç rodzice.”.
W czasie, gdy Pawe∏ jeszcze nie ca∏kiem sk∏adnie mówi∏ (zawsze zapominajàc zaimka
zwrotnego „si´”, np. mówi∏ „przewróci∏em...”, gdy upad∏) i przekr´cajàc wiele wyrazów (np.
mówi∏ „kencyc” na ksi´˝yc, „hipohomam” na hipopotama, „brzechotka” zamiast grzechotka
- uwa˝a∏, ˝e Kopernik na pomniku trzyma „brzechotk´”), ale ju˝ zna∏, jak to ch∏opcy, wszystkie marki samochodów. Przekr´ca∏ ich nazwy, mówi∏ „mececes” na mercedesa, „koda” na
skod´, „alfa meo” na alf´ romeo, a „wagen” na volkswagena. Najzabawniejsze, ˝e to ja go
nauczy∏am nazw samochodów, sama nie umiejàc ich rozpoznaç. Przechodzàc bowiem
ulicà Pawe∏ wcià˝ mnie pyta∏, co to za samochód - ja szuka∏am nazwy z ty∏u, z przodu czy z
boku stojàcego auta i mówi∏am Paw∏owi, a on to zapami´tywa∏; oglàda∏am te˝ z nim jakieÊ
katalogi samochodów, które ktoÊ po˝ycza∏ mojemu m´˝owi.
Pewnego razu Staszek Sommer podwozi∏ nas swoim volkswagenem, a Pawe∏ nagle zapyta∏ Staszka: „dlaczego w tym wagenie masz kierownic´ z triumfa?” Staszek os∏upia∏, bo tak
by∏o w istocie. PomyÊla∏am wówczas, ˝e pami´ç mojego dziecka do szczegó∏ów jest taka,
˝e gdyby poÊwi´ci∏ si´ np. historii sztuki, by∏by bardzo dobry.
Ale zainteresowanie sztukà w tym nowym pokoleniu mojego syna przewa˝nie - jeÊli w
ogóle - przychodzi o wiele póêniej. Pierwsze znaczenie wielu poj´ç jest zupe∏nie inne,
bardziej techniczne - na przyk∏ad zanim Pawe∏ zrozumia∏, ˝e syrena to kobieta z rybim
ogonem, dawno ju˝ wiedzia∏, ˝e „syrena” to popularny w owym czasie samochód produkowany w Polsce, zaÊ „trabant” (po niemiecku satelita czy ˝o∏nierz stra˝y przybocznej)
chyba do dziÊ nie oznacza dla niego niczego poza dziÊ ju˝ historycznà markà niemieckiego auta. Opanowawszy wiedz´ samochodowà Pawe∏ przerzuci∏ swoje zainteresowanie
na samoloty, o tyle dobrze, ˝e da∏o to impuls do zapoznania si´ z dziejami pierwszej, a
przede wszystkim drugiej wojny Êwiatowej. Za∏o˝y∏ wówczas w wielkim brulionie zwanym
zeszytem akademickim rodzaj albumu z wklejkami samolotów wycinanymi z gazet, z opisami i objaÊnieniami. Wraz z tym zeszytem i z nami zosta∏ pewnego dnia zaproszony do
Tadeusza Nowierskiego, naszego znajomego, by∏ego lotnika z któregoÊ tam dywizjonu. Na
czeÊç Paw∏a przybyli tak˝e inni bohaterscy lotnicy, m.in. s∏awny pan genera∏ Skalski. Pawe∏
pokazywa∏ im swój album i zadziwi∏ ich wiedzà o ich w∏asnych dokonaniach, o których sami
po latach zapomnieli i byli uradowani, ˝e jest ktoÊ, kto to wie i pami´ta. Wszyscy panowie
z∏o˝yli w albumie Paw∏a swoje podpisy. Ten zeszyt-album Pawe∏ przechowuje w swojej
bibliotece.
W okresie swego wczesnego dzieciƒstwa Pawe∏ wymyÊla∏ zupe∏nie nowe s∏owa. Gdy pewnego razu przez nieuwag´ trzasn´∏am drzwiami, ma∏y Pawe∏ zawo∏a∏: „nie drzwiaskaj!”,
co wyda∏o mi si´ twórcze i do wykorzystania w praktyce - zbyt d∏ugie napisy „nie trzaskaç
drzwiami”, mo˝na bowiem zastàpiç zrozumia∏ym dla wszystkich: „nie drzwiaskaç!” Tak˝e
mojemu synowi zawdzi´czam s∏owo, które do dziÊ przetrwa∏o w naszym domu - bawiàc
si´ kiedyÊ jakimiÊ klockami i kawa∏kami czegoÊ tam, poprosi∏ mnie bym mu poda∏a „zascyfk´”. Nie wiedzia∏am o co chodzi∏, by∏ to chyba jakiÊ u∏amany kawa∏ek plastiku czy drewienka. „To nie jest zascyfka” - powiedzia∏am. Na co Pawe∏: „a co to jest?” No i oczywiÊcie
nie umia∏am nazwaç tego kawa∏ka czegoÊ tam i uzna∏am, ˝e to bardzo dobra nazwa na
okreÊlenie czegoÊ, co si´ nie nazywa, a jest w∏aÊnie potrzebne. Troch´ jak „wihajster” w
narz´dziach, gdy zapomnia∏o si´ w∏aÊnie w tej chwili w∏aÊciwej nazwy.
115
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
W dzieciƒstwie Pawe∏ dzieli∏ czekolad´ na mlecznà i „trzonowà” (tj. czarnà, gorzkà). Wola∏
zawsze mlecznà. Natomiast jego ˝ona Anira, jak si´ okaza∏o po latach, woli „trzonowà”. Bo
to rozró˝nienie czekolady przetrwa∏o do dziÊ w naszej rodzinie.
Wyglàda na to, ˝e troch´ przechwalam si´ moim synem. Ale tak nie jest. W ka˝dym razie
zawsze pami´ta∏am to, co powiedzia∏ mi kiedyÊ mój ojciec: „Hitler tak˝e by∏ kiedyÊ ma∏ym
rozkosznym ch∏opaczkiem”, co mia∏o mnie otrzeêwiç z nadmiernych zachwytów nad moim
synem. W istocie bowiem, najwa˝niejsze jest co z ma∏ego cz∏owieka wyroÊnie i bacznie
trzeba zwa˝aç, jakie cechy charakteru ju˝ w dzieciƒstwie ujawniajà si´. O ka˝dym dziecku
mo˝na opowiadaç bez koƒca ró˝ne zabawne zdarzenia, które si´ zapami´ta∏o. Na przyk∏ad
pami´tam, ˝e gdy Dorotka Âwierzy mia∏a po raz pierwszy iÊç do spowiedzi i robi∏a rachunek
sumienia z pomocà swej matki Teresy i mojà, chcia∏a spowiadaç si´ z „grzechu pychy”.
Gdy zdziwione zapyta∏yÊmy, co przez to rozumie, odpowiedzia∏a, ˝e jad∏a czekolad´ i tak
jej smakowa∏a, ˝e zawo∏a∏a „pycha”! DziÊ mog∏abym opowiadaç o Oliwce, mojej wnuczce, która jedzàc kurczaka, zawo∏a∏a: „Tato, tam jest pestka!”, albo o moim wnuku Leosiu,
który mi wyrysowa∏, moim zdaniem zachwycajàcy dom: nadmiernie wysoki ze spadzistym
daszkiem i jednym oknem - drugie okno wyrysowa∏ LeoÊ obok domu, bo si´ nie zmieÊci∏o.
Wyobraênia, drogi myÊlenia, zaskakujàce skojarzenia dzieci, niezwyk∏a logika jeszcze nie
skr´powane sztampà codziennoÊci sà niewyobra˝alne i ogromnie odkrywcze. W miar´
dorastania ta oryginalnoÊç cz´sto niestety zanika.
Gdy Pawe∏ zaczà∏ chodziç, nadal raczkowa∏, gdy si´ spieszy∏. Mia∏ wówczas okropny zwyczaj gryzienia w nog´ osób, które siedzia∏y przy stole. KtóregoÊ dnia bawiàc si´ z Dorotkà,
córeczkà naszych sàsiadów, m∏odszà od Paw∏a niewiele ponad rok, us∏ysza∏am roz˝alony
g∏os Dorotki: „Pawe∏, czemu mnie gryziesz?! przecie˝ jestem twoim goÊciem!” Kiedy jednak
ofiarà gryzienia Paw∏a zosta∏a moja matka, sama wlaz∏am pod stó∏ i ugryz∏am Paw∏a w
nó˝k´. Zdaje si´, ˝e od tej pory zaniecha∏ swych krwio˝erczych praktyk.
Pawe∏ w dzieciƒstwie poza ksià˝kami i p∏ytami z muzykà nie mia∏ nadmiaru zabawek. Nigdy
nie mia∏ ˝adnych pistoletów, rewolwerów, karabinów, ale oczywiÊcie liczne samochodziki,
misie, klocki „Lego” (zwyk∏e, nie tak jak dziÊ udziwnione, z barwnymi katalogami, ograniczajàce inicjatyw´ dziecka), ró˝ne gry w kostk´. Z tymi grami mia∏am pewien k∏opot: niektóre
z nich moim zdaniem zniech´ca∏y do dobrych uczynków. I tak na przyk∏ad, gdy rzucajàc
kostkà pionek stawa∏ w miejscu, gdzie trzeba by∏o przeprowadziç staruszk´ przez k∏adk´,
grajàcy traci∏ trzy rzuty kostkà. W miejsce tej informacji wpisywa∏am, ˝e grajàcy ma w nagrod´ jeden rzut dodatkowy kostkà, bo przy okazji znalaz∏ krótszà drogà. Podobnie robi∏am,
gdy grajàcy zatrzyma∏ si´ aby opatrzyç zranionà nog´ koledze.
Nie wiem czy moje korekty wprowadzane do regu∏ gry mia∏y jakiekolwiek znaczenie.
Okres szko∏y Paw∏a wspominam jako wieloletni koszmar. Szko∏y wówczas niczym nie
przypomina∏y znanych mi z dzieciƒstwa i m∏odoÊci szkó∏. Z pewnoÊcià nie by∏y przyjazne.
Zasadniczà sprawà by∏o chyba to, ˝e we wszystkich szko∏ach Paw∏a (w sumie cztery: trzy
podstawowe i jedno gimnazjum) nauczyciele nie lubili dzieci, uczenie ich uwa˝ali za dopust bo˝y i robili wszystko, ˝eby dzieci im nie przeszkadza∏y, ˝eby mieç Êwi´ty spokój.
To zresztà by∏o charakterystyczne dla minionej na szcz´Êcie ery komunizmu w Polsce:
ludzie zatrudnieni w ró˝nych zawodach nie cierpieli swojej pracy. Sprzedawcy nie lubili
sprzedawaç, a klienci zak∏ócali im spokój, podobnie kelnerzy i kelnerki, którzy kazali konsumentom czekaç bez koƒca na zamówione danie, kucharki gotowa∏y byle jak, bo nie lubi∏y
gotowaç, a nauczyciele nie lubili dzieci, ani ich uczenia. Wszyscy oni uwa˝ali swojà prac´
116
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
za poni˝ajàcà i bezsensownà.
Przez ca∏y okres szko∏y Paw∏a spotka∏am tylko jednà Êwietnà nauczycielk´ w szkole na
Zakroczymskiej - panià Bartkiewicz - i w∏aÊnie jej nazwisko zapami´ta∏am w ca∏ej powodzi,
zresztà cz´sto zmieniajàcych si´ nauczycieli. Pani Bartkiewicz by∏a m∏oda i ∏adna, sama
mia∏a chyba dwoje dzieci. By∏a wymagajàca, zawsze sprawdza∏a zeszyty z odrobionymi
lekcjami w domu. Uczenie dzieci by∏o jej powo∏aniem, ka˝de z nich by∏o zapami´tane, rezultaty w nauce ogromnie jà cieszy∏y. Dzieci zaÊ przepada∏y za panià Bartkiewicz. W drugiej
klasie podstawowej szko∏´ zlikwidowano i do∏àczono do istniejàcej szko∏y na Ciasnej, w
której, jak to w szko∏ach „zbiorczych”, by∏o po kilka i tak przepe∏nionych klas równoleg∏ych.
Najlepszym dowodem tego, jak dobrà nauczycielkà by∏a pani Bartkiewicz by∏o to, ˝e po
up∏ywie bodaj dwóch lat, gdy dzieci mia∏y napisaç wypracowanie pod tytu∏em: „Moja ulubiona nauczycielka”, te dzieci, które przysz∏y ze zlikwidowanej szko∏y z Zakroczymskiej,
napisa∏y o... pani Bartkiewicz, nie zaÊ o którejkolwiek z nauczycielek z ich obecnej szko∏y
na Ciasnej!
W niezale˝noÊç ówczesnych szkó∏ ingerowa∏y instytucje centralne. Ró˝ne, cz´sto nonsensowne zarzàdzenia „odgórne” Kuratorium czy Ministerstwa, kr´powa∏y inicjatywy poszczególnych szkó∏, które tym zarzàdzeniom musia∏y si´ podporzàdkowaç. Centralizacja
panujàca w okresie PRLu w∏aÊnie w szko∏ach by∏a bardzo nasilona, bo mia∏y wychowaç
nowych obywateli w ustroju socjalistycznym. Ingerowano wi´c w najmniejsze drobiazgi,
tak˝e nie majàce nic wspólnego z wychowaniem. Na przyk∏ad, ˝e dzieci muszà obowiàzkowo nosiç okropne nylonowe fartuszki, nie przepuszczajàce powietrza, pod którymi dzieci
poci∏y si´ nawet, gdy siedzia∏y nieruchomo.
Pami´tam jeszcze w szkole podstawowej na Ciasnej Pawe∏ wróciwszy ze szko∏y powiedzia∏ mi, ˝e na jutro trzeba przynieÊç na lekcj´ robót r´cznych (tzw. wychowanie techniczne) pustà puszk´ po rozpuszczalnej kawie „Marago” (rodzaj polskiej „neski”). Opró˝ni∏am
wi´c puszk´, przesypujàc zawartoÊç do s∏oika. Pawe∏ wróci∏ ze szko∏y z pokaleczonymi
palcami, ale nie zwróci∏am na to specjalnej uwagi. Po kilku dniach przyniós∏ mi triumfalnie coÊ zupe∏nie zdumiewajàcego: by∏ to rodzaj miseczki z metalu i we∏ny. Rozpozna∏am
w niej swojà puszk´, której grube, blaszane Êcianki zosta∏y poci´te pionowo i rozgi´te
w formie gwiazdy. Ramiona tej gwiazdy zosta∏y przeplecione w∏óczkà w kolorze ˝ó∏tym i
bordo. „To jest popielniczka, albo talerz ozdobny” - oÊwiadczy∏ Pawe∏. „Czy rozcinajàc t´
blach´ skaleczy∏eÊ si´ w r´k´”. - „Tak - powiedzia∏ Pawe∏ - ale inne dzieci pokaleczy∏y si´
o wiele wi´cej”.
Wybra∏am si´ do szko∏y (tym razem nie wzywana) aby zaprotestowaç przeciw takim
çwiczeniom, moim zdaniem zupe∏nie bezsensownym. Mo˝na przecie˝ na takich lekcjach
nauczyç dzieci na przyk∏ad wbijania gwoêdzi, przyszywania guzików. Pani od r´cznych
robót wyjaÊni∏a mi, ˝e to nie by∏ jej pomys∏. To jest program ustalony przez Kuratorium
dla wszystkich szkó∏ - wszystkie dzieci we wszystkich polskich szko∏ach majà za zadanie
wykonanie takiego w∏aÊnie przedmiotu z puszki po „Marago”.
Zdumia∏am si´ ogromnie: w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku jest w zbiorach
fili˝anka z futra wykonana przez surrealistk´ Meret Oppenheim - ale tylko jedna! A tu w
Polsce tysiàce dzieci produkuje popielniczki z w∏óczki, przekraczajàc wszystkie granice
surrealizmu. T´ „popielniczk´” zachowa∏am do dziÊ w moich zbiorach na dowód wy˝szoÊci
surrealizmu polskiego nad amerykaƒskim. Do Kuratorium ju˝ nie posz∏am.
117
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
Nigdy nie zapomn´ pierwszego dnia szko∏y Paw∏a przy ulicy Konwiktorskiej. Dzieci mia∏y
przyjÊç z matkà lub ojcem. WeszliÊmy t∏umnie do hallu i pani nauczycielka zarzàdzi∏a,
˝eby dzieci wraz z rodzicami ustawi∏y si´ pod Êcianami wokó∏ sali i oÊwiadczy∏a, ˝e zaraz
przyjdzie pani kierowniczka, ˝e powie dzieciom: „Dzieƒ dobry, dzieci!” a wtedy dzieci
chórem powinny odpowiedzieç: „Dzieƒ dobry pani kierownik!”
StaliÊmy w ten sposób dobrze ponad godzin´, to znaczy rodzice, bo dzieci nie wytrzyma∏y
bezruchu, kr´ci∏y si´, biega∏y, napominane bez ustanku przez panià nauczycielk´. Nas
doros∏ych bola∏y nogi, wi´c opieraliÊmy si´ plecami o Êcian´.
Wreszcie ukaza∏a si´ kr´pa, niska kobieta o w∏osach koloru dojrza∏ego ˝yta, w o wiele za
krótkiej (moim zdaniem) mini-spódnicy ods∏aniajàcej grube nogi i... nic nie powiedzia∏a.
˚adnego powitania. Tak wi´c dzieci nie mog∏y odpowiedzieç wedle zarzàdzenia. Ale pani
nauczycielka uratowa∏a sytuacj´ wo∏ajàc: „No dzieci, powiedzcie chórem: „Dzieƒ dobry,
pani Kierownik!”
Potem t∏oczàce si´ dzieci zosta∏y zawo∏ane do klasy. Mia∏a byç pierwsza tego dnia i jedyna
lekcja, tak, ˝e trzeba by∏o by rodzice poczekali w hallu, ˝eby po lekcji zabraç dzieci do
domu.
Po trzech kwadransach rozleg∏ si´ przeraêliwy dzwonek i dzieci wypad∏y z klasy, wrzeszczàc i potràcajàc si´ wzajemnie. Pawe∏ by∏ ca∏y mokry, spocony, czerwony. Zapyta∏am go
podejrzliwie, ˝e mo˝e bi∏ si´ z kolegami, bo skàd to spocenie? „Nie mamo - powiedzia∏, ja
tylko tak strasznie si´ m´cz´, jak siedz´”.
Przypomnia∏am sobie, ˝e podobno Amerykanie w poczàtkach nauki w szkole pozwalajà
dzieciom spacerowaç po klasie w czasie lekcji, zamiast nieruchomo siedzieç w ∏awce (nie
niszczàc ubranka) pilnie s∏uchajàc nauczyciela. Zdaje mi si´, ˝e to màdre zarzàdzenie.
Nadmiernà ˝ywoÊç Paw∏a próbowaliÊmy opanowaç najpierw zapisujàc go do „zuchów”.
ByliÊmy chyba tylko na dwóch zbiórkach. Na pierwszej czekaliÊmy przez ponad godzin´
na przyjÊcie spóêniajàcej si´ druhny. Potem, gdy uda∏o si´ jej skrzyknàç rozbiegane dzieci,
ca∏a gromada ju˝ ubrana, znów czeka∏a bez koƒca na podwórku szkolnym. Wreszcie dzieci
pod wodzà druhny przez kopny Ênieg wraz z rodzicami uda∏y si´ na Cytadel´ pod Bram´
Straceƒ: dzieci ustawi∏a druhna w szereg, z ty∏u w dole stali rodzice; by∏y przemówienia jakichÊ przedstawicieli, a potem dzieci powtarza∏y rot´ przysi´gi na wiernoÊç Polsce Ludowej
i chyba tak˝e Zwiàzkowi Radzieckiemu. Na nast´pnà zbiórk´ druhna znów spóêni∏a si´.
Dosz∏am do wniosku, ˝e obecne harcerstwo (czy zuchy) nie mo˝e nauczyç punktualnoÊci
i obowiàzkowoÊci, Paw∏a zaÊ niepomiernie to wszystko nudzi∏o, a ja nie mia∏am czasu na
wyczekiwanie popo∏udniami na przyjÊcie druhny. Z „zuchów” zrezygnowaliÊmy.
Potem zapisaliÊmy Paw∏a na basen. Trzeba by∏o wstaç bardzo wczeÊnie rano, aby zdà˝yç
przed rozpocz´ciem pierwszej lekcji. Basen by∏ wprawdzie niedaleko szko∏y przy stadionie „Polonia”, ale to by∏a zima, trzeba by∏o pomóc szybko rozebraç si´ Paw∏owi z kurtki,
rajstop, swetrów i czapek. Nagiego w kàpielówkach wypuszcza∏am Paw∏a przez drzwi na
basen, sama Êpiàca zostawa∏am w szatni z ubraniem i tornistrem Paw∏a, przycupnàwszy
na niziutkiej ∏aweczce; mia∏am nadziej´ odpoczàç przez te pó∏ godziny lekcji p∏ywania. Niestety po kilku chwilach Pawe∏ wraca∏ do mnie: instruktor go wyrzuci∏ z basenu, bo Pawe∏
wskoczy∏ do wody przedwczeÊnie, zanim us∏ysza∏ gwizdek instruktora. Po kilku takich lekcjach, a potem poniewa˝ Pawe∏ rozchorowa∏ si´ na gryp´ czy angin´, z basenu trzeba by∏o
zrezygnowaç.
118
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
Pami´tam koszmar wywiadówek, wciÊni´ci w zbyt ma∏e i ciasne ∏awki pierwszoklasistów
czekaliÊmy z moim m´˝em, a˝ dojdzie do litery „S - Szanajca Pawe∏, bo omawianie
post´pów czy braku post´pów w nauce omawiano wedle alfabetu. Nie by∏y to mi∏e rozmowy. I do tego w obecnoÊci innych rodziców, którzy, jak mi si´ zdawa∏o, mieli o wiele
grzeczniejsze i lepiej uczàce si´ dzieci. I niemal wszyscy byli wrogo nastawieni. Pami´tam
wywiadówk´, na której mówi∏o si´, ˝e któreÊ z dzieci ukrad∏o „pisak” koledze. Kto to móg∏
zrobiç? S∏ucha∏am tego oboj´tnie do czasu, gdy jeden z groênych ojców pewnej dziewczynki powiedzia∏, ˝e z pewnoÊcià zrobi∏ to Szanajca. Inni rodzice przytakiwali, tylko jedna
z matek oÊwiadczy∏a, ˝e jej zdaniem to niemo˝liwe, bo Pawe∏ ma w domu flamastry - wie
to od swego syna, który przychodzi∏ do Paw∏a do domu. Wi´c nie musia∏ (!) ukraÊç. A ja
milczàc siedzia∏am wciÊni´ta w ∏awk´ szkolnà i z za˝enowaniem s∏ucha∏am oskar˝eƒ i
„obrony” mego syna.
Pawe∏ nie by∏ ∏atwym uczniem, nie by∏ pos∏uszny, wcià˝ si´ nara˝a∏ i nauczycielom i rodzicom. We w∏asny dzienniczek pe∏ny uwag nauczycieli w rubryce „odznaczenia” wpisa∏
sobie sam „order gwiazdy czerwonej”. Na ogó∏ nauczyciele najmniejsze nawet drobiazgi
„wychowawcze” zrzucali na rodziców - poza wywiadówkami, nieustannie by∏am wzywana
do szko∏y, a to poniewa˝ Pawe∏ „przyniós∏ s w e t r n a klas´, zamiast oddaç n a
szatni´” (co by∏o zdumiewajàce, bo tak mówi∏a i pisa∏a nauczycielka j´zyka polskiego!),
a to, ˝e rozmawia∏ na lekcji itp., czemu, moim zdaniem, mo˝na by∏o zaradziç po prostu
zwracajàc dziecku uwag´. Tote˝ w pierwszych latach nauki Pawe∏, podobnie jak nauczycielki, mówi∏ niepoprawnie po polsku. PostanowiliÊmy jednak nie zwracaç na to uwagi, bo
by∏oby to po∏àczone poÊrednio z krytykà wychowawczyni. Widaç jednak, s∏yszàc jak si´
mówi w domu, doÊç szybko zarzuci∏ wyra˝enia typu „na klas´” czy „kwandrans” zamiast
kwadrans, nie mówi∏ ju˝ „ja nie umie”, „ja rozumie”, ale tak jak trzeba „ja nie umiem” czy
„rozumiem”, zaprzesta∏ te˝ pretensjonalnego podkreÊlania „´” w liczbach pi´tnaÊcie czy
dziewi´tnaÊcie oraz irytujàcego zwyczaju wymawiania „zoo” jako „zo” (co nadal panuje
powszechnie w telewizji i radiu). I jakoÊ Pawe∏ bardzo szybko zaczà∏ mówiç poprawnie bez
˝adnych pouczeƒ z naszej strony. Ale to prawda - nie mieliÊmy wówczas telewizji, wi´c
by∏o mu o wiele ∏atwiej, ni˝ obecnym dzieciom.
Ale wracajàc do samych poczàtków szko∏y. By∏am (nies∏usznie jak si´ okaza∏o) zdania, ˝e
nie powinno si´ uczyç dziecka pisania i czytania zanim jeszcze pójdzie do szko∏y. MyÊla∏am,
˝e skoro w programie pierwszej klasy jest nauka liter, dziecko, które ju˝ opanowa∏o t´
umiej´tnoÊç, b´dzie si´ nudziç na lekcjach. Nic bardziej nies∏usznego - dziecko i tak si´
nudzi. Zresztà pod koniec pierwszego roku nauki okaza∏o si´, ˝e Paw∏a nie nauczono budowy liter, tych wszystkich „brzuszków”, kó∏ek, ogonków i laseczek i wtedy dopiero sama
zacz´∏am uczyç Paw∏a jak si´ pisze litery i cyfry. DziÊ nie protestuj´, gdy moja trzyletnia
wnuczka rozpoznaje cyfry do dziesi´ciu i zna wiele liter.
KtóregoÊ dnia wezwano mnie z Instytutu do szko∏y na Konwiktorskiej. Gdy przysz∏am,
nie poproszono mnie do pokoju nauczycielskiego. Na schodkach w hallu pe∏nym rozbieganych i wrzeszczàcych dzieci, czeka∏a na mnie nauczycielka ze sp∏oszonym Paw∏em
z boku. Nauczycielka z kaskadà loków sp∏ywajàcych na ramiona by∏a niskà osobà, ale
górowa∏a nade mnà swojà pozycjà pedagoga i tym, ˝e sta∏a na szczycie schodków o dwa
stopnie wy˝ej ni˝ ja i Pawe∏, który zstàpi∏ na mój poziom. Popychani przez biegajàce dzieci,
st∏amszeni, pokornie s∏uchaliÊmy wymyÊlaƒ pani nauczycielki, która przekrzykujàc harmider, wo∏a∏a do Paw∏a: „Ty jesteÊ gestapowiec! esesman!...”
119
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
Okaza∏o si´, ˝e Pawe∏ w czasie obiadu w sto∏ówce szkolnej naplu∏ do zupy swojej kole˝anki
Agnieszki (córki zaprzyjaênionych z nami Krysi i Janka Kulczyƒskich, dziÊ Êwietnej romanistki).
Milczàc wracaliÊmy do domu. W pewnej chwili Pawe∏ zapyta∏ mnie: „Mamo, czy gestapowcy pluli tak˝e w drugie danie?” „Nie - odpowiedzia∏am - wtedy nie by∏o drugiego dania”.
Ju˝ potem okaza∏o si´, ˝e to Agnieszka pierwsza naplu∏a Paw∏owi w zup´, a on jej tylko
„odplu∏”, ale to „odplucie” w∏aÊnie zosta∏o zauwa˝one przez nauczycielk´. Nie wyjaÊnia∏am
tego dalej: w ka˝dym wypadku plucie jest naganne.
Ale ten i inne incydenty z moim synem w kolejnych szko∏ach nauczy∏y mnie, ˝e jego niesforne zachowania nigdy nie sà bez powodu, ˝e niemal zawsze sà reakcjà na jakàÊ akcj´.
Zwróci∏a mi na to uwag´ moja kole˝anka z Instytutu Basia Król-Kaczorowska, teatrolog, za
co jestem jej ogromnie wdzi´czna.
Tak by∏o na przyk∏ad w nast´pnej szkole na Zakroczymskiej. Znów zosta∏am wezwana
do dyrektorki - tym razem grozi∏o usuni´cie mego syna ze szko∏y: podobno odezwa∏ si´ w
sposób nieopisanie chamski i plunà∏ na matk´ jednej z kole˝anek. Pytany przeze mnie jak
to si´ sta∏o, nie chcia∏ mówiç, milcza∏, ale mia∏ jakiÊ nerwowy tik na twarzy wokó∏ ust i oczu,
który mnie zaniepokoi∏. Nast´pnego dnia woêna w tajemnicy i ktoÊ z rodziców opowiedzia∏
mi co si´ wydarzy∏o.
Otó˝ Pawe∏ rzuca∏ si´ Ênie˝kami przed szko∏à pod okiem matki jednej z kole˝anek, która w
zast´pstwie nieobecnej nauczycielki wraca∏a z klasà ze spaceru czy kina. „Dosyç ju˝ rzucania!” - zawo∏a∏a owa pani. Ale Pawe∏ jeszcze raz rzuci∏ Ênie˝kà trafiajàc w buzi´ córeczki tej
pani. Wtedy ona wrzeszczàc dopad∏a Paw∏a, zacz´∏a go szarpaç i z ca∏ej si∏y spoliczkowa∏a
go. A Pawe∏, w reakcji upokorzonego Polaka (dla którego bicie po twarzy jest zniewagà
g∏´boko zakorzenionà w naszym narodzie), bluznà∏ rynsztokowymi wyrazami i plunà∏.
Uda∏am si´ do dyrektorki i powiedzia∏am, ˝e nie chc´ ˝adnego dochodzenia, ˝adnej konfrontacji w tej sprawie, ale prosz´, ˝eby wzi´∏a pod uwag´, ˝e taki by∏ prawdopodobny
przebieg incydentu - ˝e to by∏a spontaniczna reakcja na zachowanie owej nieopanowanej
matki. Nie wyrzucono Paw∏a ze szko∏y. Podobno matka owej kole˝anki by∏a milicyjnym
psychologiem.
Z kolegów Paw∏a z jego pierwszej szko∏y na Konwiktorskiej pami´tam zw∏aszcza Maçka B.
By∏ rudow∏osy, kr´py, niezwykle sprawny fizycznie, sprytny i inteligentny, jak to ulicznicy,
sepleni∏ troch´, bo z przodu mia∏ wybity zàb („o tapcan”). Jego ojciec by∏ chyba dozorcà
gdzieÊ na Nowym MieÊcie, pi∏ wraz ze swà ˝onà ponad miar´. Mieli poza Maçkiem jeszcze
córeczk´, która zdaje si´ chodzi∏a do szko∏y specjalnej dla dzieci cofni´tych w rozwoju.
Maciek chodzi∏ do szko∏y g∏ównie dlatego, ˝eby zjeÊç w szkolnej sto∏ówce zup´; niektóre
dzieci, których rodzice op∏acali szkolne obiady, nie jad∏y cz´sto zupy - przewa˝nie wracajàc
do domu jad∏y drugi obiad z rodzicami. Tak wi´c Maciek zjada∏ owe niechciane zupy.
Cz´sto przychodzi∏ do nas do domu po szkole i siedzia∏ ca∏ymi godzinami, a˝ do póêna.
W niedziel´ zjawia∏ si´ czasem ju˝ o szóstej rano, co nas nie zachwyca∏o, bo by∏ to jedyny
dzieƒ gdy mo˝na by∏o d∏u˝ej pospaç. Gdy w porze obiadowej mówi∏am: „Maciek, czy ty nie
musisz iÊç do domu na obiad?”, s∏ysza∏am zawsze w odpowiedzi: „Nie, u mnie obiad jest
zawsze za godzin´”. Jad∏ wi´c cz´sto u nas, a na deser robi∏am dzieciom budyƒ - na ka˝dej
120
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
porcji wypisywa∏am d˝emem litery ”M” (Maciek) i „P” (Pawe∏), co bardzo cieszy∏o ch∏opców,
którzy ju˝ te litery poznali.
Po szkole, jeÊli mog∏am iÊç na spacer do parku na sanki, zabiera∏am i Maçka. Z ma∏ej górki
w Ogrodzie Krasiƒskich zje˝d˝a∏y dzieci, mniejsze na siedzàco, wi´ksze na brzuchu „na
Êledzia”. Zarzàdzi∏am, ˝eby ch∏opcy zje˝d˝ali kolejno na zmian´ - raz Pawe∏, raz Maciek.
Gdy przysz∏a kolej na Maçka, zobaczy∏am, ˝e Maciek wdrapuje si´ z sankami na szczyt
górki i potem, ku memu zdziwieniu, opierajàc si´ o sanki zbiega po Êniegu obok nich.
Zapyta∏am go, czemu nie zje˝d˝a na sankach jak inne dzieci. Odpowiedzia∏ z pora˝ajàcà
logikà: „A po co mam zje˝d˝aç, jak ja mam nogi!”
Nadszed∏ koniec roku szkolnego. Na uroczystoÊç wr´czania Êwiadectw, wszystkie dzieci
wraz z rodzicami zjawi∏y si´ z kwiatami, aby je wr´czyç nauczycielce, jak to by∏o wedle
nowego socjalistycznego zwyczaju. Tego dnia wczeÊnie rano przyszed∏ Maciek. Widzàc
przyszykowane kwiaty, powiedzia∏ z ˝alem, ˝e on to nie ma kwiatów dla pani wychowawczyni. Uspokoi∏am go, ˝e to nic nie szkodzi, bo kwiaty podziel´ na dwa bukiety i jeden
wr´czy Pawe∏, a drugi Maciek. PoszliÊmy do szko∏y, dzieci trzyma∏y kwiaty i wywo∏ywane
po nazwisku dawa∏y je pani, a pani wr´cza∏a Êwiadectwo.
Ju˝ rozdano wszystkie Êwiadectwa, a Maciek nie zosta∏ wywo∏any i nadal w napi´ciu czeka∏
trzymajàc w garÊci kwiaty. Wi´c podesz∏am z nim do nauczycielki pytajàc o jego Êwiadectwo; pani powiedzia∏a, ˝e Maciek nie otrzyma∏ promocji do nast´pnej klasy, poniewa˝
bardzo du˝o opuszcza∏ dni lekcyjnych, marnie si´ uczy∏. Wtedy Maciek rzuci∏ si´ na ziemi´, cisnà∏ niepotrzebny bukiet i rozszlocha∏ si´. By∏ jedynym uczniem, który nie dosta∏
Êwiadectwa. Po zakoƒczeniu uroczystoÊci poprosi∏am panià kierowniczk´ (przetow∏osà w
spódniczce mini) o rozmow´. Powiedzia∏am jej o Maçku, ˝e to krzywdzàce, ˝e ma∏y nie ma
˝adnej opieki, ˝e jego warunki domowe sà straszne, ˝e chodzenie do szko∏y to by∏a jego
dobra wola, bo nie ma nikogo, kto by go móg∏ przypilnowaç... Naiwnie myÊla∏am, ˝e mo˝e
panià kierownik zainteresuje trudna sytuacja Maçka, bàka∏am coÊ na temat tego, ˝e mo˝e
szko∏a, mo˝e Komitet Rodzicielski jakoÊ si´ nim zajmà, ˝e mo˝e lepiej uczàcy si´ koledzy
pomogà mu w nauce, ˝e ja sama i mój syn (choç nie ma najlepszych stopni) postaramy
si´ nim zajàç... Niestety, decyzja pani kierownik by∏a nieodwo∏alna - Maciek jest sam sobie
winien. Minà∏ czas Janusza Korczaka i akcji spo∏ecznych szkó∏.
Ten incydent wp∏ynà∏ ostatecznie na mojà decyzj´ przeniesienia Paw∏a do innej szko∏y zapisa∏am go na Zakroczymskà, ale jak ju˝ wspomnia∏am, po roku t´ szko∏´ zlikwidowano
i wszystkie dzieci przepisano do szko∏y przy ulicy Ciasnej.
Z Maçkiem przez d∏u˝szy czas jeszcze nie straciliÊmy kontaktu. Nie pami´tam dziÊ, czy
pozosta∏ w szkole na Konwiktorskiej, repetujàc pierwszà klas´, czy zapisa∏ si´ do innej, czy
te˝ w ogóle zrezygnowa∏ z nauki, choç to by∏o obowiàzkowe. Do nas nadal przychodzi∏,
zostawa∏ na obiad, kiedyÊ nocowa∏ (w ∏ó˝ku mego m´˝a, który by∏ wtedy we W∏oszech);
przyszed∏ bardzo póêno wieczorem, Pawe∏ ju˝ by∏ w ∏ó˝ku. Biedny ma∏y Maciek nie móg∏
si´ dostaç do domu: pewnie matka i ojciec gdzieÊ pili. By∏ zdesperowany, bo z kupà w majtkach - trzeba go by∏o wykàpaç, przepraç bielizn´, wi´c zatrzyma∏am go na noc ku radoÊci
Paw∏a. Ju˝ w Êrodku nocy przyszed∏ zupe∏nie pijany ojciec Maçka, szukajàc syna. Nie
spa∏am jeszcze, bo s∏ucha∏am relacji z wydarzeƒ w Gdaƒsku w Radio Wolna Europa - by∏
to grudzieƒ 1970 roku. Ojciec Maçka zionà∏ oparami alkoholu, czerwony na twarzy z trudem utrzymywa∏ równowag´, ale by∏ nad wyraz uprzejmy i szarmancki, jak to si´ zdarza pijakom. PorozmawialiÊmy troch´ o „polityce” i uda∏o mi si´ go przekonaç, ˝e lepiej teraz ju˝
Maçka nie budziç, ˝e wróci jutro rano. Na po˝egnanie ojciec Maçka uca∏owa∏ mojà d∏oƒ.
121
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
Ale pewnego razu dosta∏am od kogoÊ paczk´ zagranicznych papierosów (wówczas rzadkoÊç i luksus). Przyszed∏ Maciek. Po jego wyjÊciu okaza∏o si´, ˝e papierosy znikn´∏y. A Maciek przesta∏ nas odwiedzaç. Po paru miesiàcach spotka∏am Maçka na podwórku. Podbieg∏
do mnie, wr´czy∏ mi glinianà skarbonk´ w kszta∏cie upiornego lwa i uciek∏. T´ skarbonk´ od
Maçka nadal przechowuj´. MyÊl´, ˝e ukrad∏ jà na jakimÊ odpuÊcie, albo ze straganu pod
cmentarzem na Bródnie.
Nie widzia∏am Maçka przez kilka lat. KtóregoÊ dnia latem spotka∏am go na Starym MieÊcie
w rynku. Mia∏ chyba ju˝ ze czternaÊcie czy pi´tnaÊcie lat. Nadal by∏ rudy, kr´py, ale zàb na
przedzie mu odrós∏. Ucieszy∏am si´ ogromnie i zapyta∏am co porabia. „A, jestem w poprawczaku”. Ale dlaczego? - zdziwi∏am si´ - „A, bo wybi∏em jednemu ch∏opakowi z´ba”. Na co
ja, naiwnie i g∏upio powiedzia∏am: „Przecie˝ ci tyle razy mówi∏am, ˝ebyÊ nie bi∏ m∏odszych”.
Na co Maciek odpowiedzia∏ krótko: „On by∏ starszy”. Nieco speszona zapyta∏am, czy mo˝e
zje lody? „Dobrze, ale mieszane” - odpar∏ Maciek. Zostawi∏am go z tymi mieszanymi lodami, zapraszajàc, ˝eby koniecznie wpad∏ do nas. Nie odwiedzi∏ nas. Ju˝ nigdy wi´cej go
nie widzia∏am.
Poza Maçkiem ˝aden z kolegów Paw∏a nie zapisa∏ si´ niczym szczególnym w mojej
pami´ci, choç by∏y ich ca∏e watachy przychodzàcych do nas niemal codzieƒ, a tak˝e na
ma∏e „kinder-bale”, które niekiedy urzàdza∏am z kanapkami, wodà z sokiem i z muzykà z
p∏yt.
Zapami´ta∏am jedynie dziewczynk´ z poczàtków nauki mojego syna, choç bez imienia
i nazwiska. By∏a to ma∏a dziewczynka, której s´dziwy dziadek by∏ ociemnia∏y. Dziewczynka opiekowa∏a si´ nim w sposób wzruszajàcy. KtóregoÊ dnia przysz∏am po Paw∏a do
szko∏y, a on chcia∏ uparcie iÊç ze mnà do kina czy na Êlizgawk´, choç mówi∏am, ˝e dziÊ to
niemo˝liwe. Pawe∏ wpad∏ w z∏oÊç (co mu si´ zdarza∏o) i wcià˝ upiera∏ si´ przy tym kinie czy
Êlizgawce. A wtedy ta dziewczynka powiedzia∏a: „Pawe∏, nie mo˝na mieç codzieƒ ca∏ego
Êwiata”. Mnie si´ to bardzo podoba∏o, Paw∏owi wtedy oczywiÊcie mniej.
Od pierwszej klasy Pawe∏ chodzi∏ na lekcje religii, prowadzone przez zakonnice przy katedrze Êw. Jana. W tym czasie kupiliÊmy mu rower, na którym nami´tnie jeêdzi∏. Ale któregoÊ dnia w bia∏y dzieƒ w Ogrodzie Krasiƒskich jakiÊ chuligan zabra∏ mu rower, mówiàc po
prostu: „Spadaj, gówniarzu!” Zg∏osi∏am kradzie˝, z∏odzieja nie znaleziono, ale by∏a jakaÊ
sprawa sàdowa czy kolegium, na które posz∏am z Paw∏em, jako osobà poszkodowanà. Na
widok s´dziego, czy s´dziny w todze, sàdzàc, ˝e to osoba duchowna, Pawe∏ powiedzia∏:
„Niech b´dzie pochwalony Jezus Chrystus”, wprawiajàc w os∏upienie tego Êwieckiego, socjalistycznego urz´dnika.
Od drugiej klasy, ju˝ na Zakroczymskiej, Pawe∏ chodzi∏ do szko∏y sam i sam te˝ wraca∏.
Ale cz´sto wraca∏ póêniej, ni˝by nale˝a∏o, wi´c zapyta∏am gdzie si´ szwenda. „Chodzimy
z kolegami do koÊcio∏a” - odpar∏ . (W tym miejscu ucieszy∏am si´, ˝e jest taki pobo˝ny).
„Chodzimy oglàdaç trupa” - wyjaÊni∏. Okaza∏o si´, ˝e w koÊciele franciszkanów na Zakroczymskiej jest w bocznym o∏tarzu oszklona trumna z relikwiami w postaci koÊci jakiegoÊ
Êwi´tego i to budzi∏o niezwyk∏e zaciekawienie ch∏opców.
W tej nowej szkole Pawe∏ uczy∏ si´ fatalnie, wszystkie nauczycielki (z wyjàtkiem wspomnianej ju˝ pani Bartkiewicz, która stawia∏a mu piàtki z wypracowaƒ z polskiego, a raz nawet
przeczyta∏a jego wypracowanie na wywiadówce przy wszystkich rodzicach) uwa˝a∏y, ˝e
Pawe∏ powinien zostaç zbadany przez psychologa, ˝e mo˝e go trzeba oddaç do szko∏y
122
Mój syn Pawe∏ - dzieciƒstwo i szko∏a
specjalnej. Przynosi∏ same dwóje. Psychologa sama wybra∏am w obawie, ˝e mo˝e trafi´
na nienajlepszego i Êpieszàcego si´ psychologa z urz´du. Wybra∏am si´ do poleconej mi
pani doktor Kierzuƒ-Majewskiej, która przyjmowa∏a w przychodni dla dzieci szkolnych na
ty∏ach Sàdów na Ogrodowej. Pani doktor, Êliczna, mi∏a pani, zamkn´∏a si´ z Paw∏em w
swoim gabinecie, ja czeka∏am na krzese∏ku w korytarzu. Gdy wreszcie ukaza∏a si´ pani
doktor, powiedzia∏a mi, ˝e Pawe∏ nie tylko nie jest zapóêniony w rozwoju, ale rozwiàza∏
wszystkie testy dla dzieci nieco starszych - dziesi´cio-jedenastoletnich. Powiedzia∏a mi te˝,
˝e Pawe∏ po prostu nudzi si´ na lekcjach i w∏aÊnie w ten sposób - nie uczàc si´ - protestuje,
nie chce si´ uczyç (nies∏usznie) „palcówek”, tych wszystkich nudnych podstaw. Pawe∏ nie
zorientowa∏ si´, ˝e by∏o to badanie lekarskie i - jak mi powiedzia∏a pani doktor - tak˝e jej
z kolei zada∏ zagadk´, której nie umia∏a rozwiàzaç, bo ta zagadka pochodzi∏a z czasów
przedwojennych, których pani doktor nie mog∏a pami´taç. Zagadka brzmia∏a: „Jaka jest
ró˝nica mi´dzy s∏oniem a fortepianem? Taka, ˝e fortepian mo˝na zas∏oniç, a s∏onia nie
mo˝na zafortepianiç”.
Tak wi´c zabra∏am si´ do uczenia Paw∏a w domu (prócz szko∏y) i przerobi∏am ca∏y
podr´cznik do matematyki, gdzie zadania by∏y w rodzaju: „W spichrzu stoi osiem rz´dów
worków z kartoflami po trzy w ka˝dym rz´dzie. Ile jest worków?” Pawe∏ ziewa∏, kr´ci∏ si´
i oÊwiadcza∏ mi, ˝e nie wie. Wtedy ja mówi∏am: „na parkingu stoi osiem rz´dów samochodów, po trzy w ka˝dym rz´dzie. Ile stoi samochodów?” I Pawe∏ natychmiast wiedzia∏.
Tak˝e w innych zadaniach zamiast g∏ówek kapusty w ogródku wprowadza∏am samoloty na
p∏ycie lotniska itp. MyÊla∏am wówczas, ˝e mo˝e umia∏abym napisaç ksià˝k´ do rachunków
dla drugiej klasy, która by∏aby bardziej interesujàca od tej obowiàzujàcej.
WÊród licznych dwój Pawe∏ mia∏ te˝ dwój´ z geografii, w ksià˝ce zadania lekcyjne by∏y
u∏o˝one w ten sposób, ˝e na koƒcu ka˝dego rozdzia∏u by∏y pytania, na które trzeba
by∏o odpowiedzieç. Prawd´ mówiàc odpowiedzia∏ tylko na jedno z tych pytaƒ, i to niezbyt dok∏adnie. Pytanie brzmia∏o: „Jak si´ nazywajà górale, którzy pasà owce na halach?”
Pawe∏ zamyÊli∏ si´ i powiedzia∏ „hujasi” (zamiast „juchasi”).
Stopnie Paw∏a poprawi∏y si´, ale gdy chyba ju˝ w nast´pnej szkole na Ciasnej zaprowadzono dzienniczki lektury, w które dzieci mia∏y wpisywaç rodzaj recenzji o przeczytanych
ksià˝kach, a Pawe∏ napisa∏ o byczku Fernando jedno tylko zdanie: „Fernando by∏ spokojny,
chcia∏bym byç jak Fernando”, nauczycielka uwa˝a∏a ˝e napisa∏ zbyt ma∏o, a ja by∏am zdania, choç tego nie powiedzia∏am, ˝e to co napisa∏ zas∏uguje na piàtk´ (wówczas najwy˝szy
stopieƒ). By∏a w tej „recenzji” jakaÊ t´sknota za doskona∏oÊcià, za nieosiàgalnym.
Tak wi´c ca∏y okres nauki Paw∏a, zw∏aszcza w szkole podstawowej, nie by∏ ani dla nas,
ani dla niego ∏atwy. Zarówno Pawe∏, jak nauczyciele byli nieprzewidywalni. Przynajmniej
dla mnie. Ale przecie˝ nie pozosta∏ w ˝adnej klasie na drugi rok. W wi´kszoÊci mia∏ stopnie obni˝one nie ze wzgl´du na s∏abe post´py w nauce, bo w sumie uczy∏ si´ nieêle, ale
ze wzgl´du na swoje niesforne, zdaniem pedagogów, zachowanie. Taki by∏ wtedy, moim
zdaniem nies∏uszny, zwyczaj - w moich czasach oddzielnie stawiano stopieƒ ze sprawowania.
Najwi´ksze trudnoÊci w szkole podstawowej mia∏ Pawe∏ z j´zykiem rosyjskim, którego
po prostu nie chcia∏ si´ uczyç. KiedyÊ mia∏ si´ nauczyç na pami´ç czytanki. Poniewa˝
rosyjskiego prawie nie znam - tyle, aby umieç przeczytaç tekst „bukwami”, t´ nieskomplikowanà czytank´ przerobi∏am pod muzyk´ Mozarta. Poczàtek czytanki brzmia∏: „Wezmij
Tamara moj karandasz...” Pod ten tekst pod∏o˝y∏am melodi´ z arii Cherubina („voi sa-
123
Rzeczy i sprz´ty
pete...”), co brzmia∏o:
Wazmij Tamara moj karandasz
Wazmij Tamara moj karandasz
prosit Wowa, prosit Wowa...
T´ czytank´ Pawe∏ pami´ta do dzisiaj.
Ale przeróbki czytanek na arie Mozarta nie zdo∏a∏y ukryç ani Paw∏a ani mojej nieznajomoÊci
rosyjskiego. ZdecydowaliÊmy si´ wi´c na korepetycje z rosyjskiego. Udziela∏a tych lekcji
prywatnie przemi∏a osoba, starsza pani Neneman, którà Pawe∏ tak polubi∏, ˝e zaczà∏ si´
naprawd´ uczyç j´zyka i wkrótce doszed∏ do dobrych stopni w szkole.
Z d∏ugiego okresu szko∏y Paw∏a pami´tam i ogromnie lubi∏am jego powroty. Ju˝ na ulicy
gra∏ sobie na flecie i ta zbli˝ajàca si´ melodia, najpierw pod domem, potem na klatce
schodowej, zawsze robi∏a mi ogromnà przyjemnoÊç. Wchodzàc do domu mówi∏ z niejakà
pretensjà w g∏osie: „Ty nigdy nie cieszysz si´ z mego powrotu tak jak Kama”, bo nasza
ukochana suczka, jak to psy zwykle, szala∏a skaczàc z radoÊci na przywitanie. Doprawdy
nie by∏am w stanie wykonywaç sama takich dzikich skoków.
KiedyÊ nie by∏o mnie w domu a˝ do wieczora i Pawe∏ by∏ sam ca∏e popo∏udnie, a˝ do póêna.
W domu zasta∏am przygotowanà kolacj´ na stole: talerz, sztuçce, a na talerzu szarawe lepkie kulki, które, jak si´ okaza∏o, Pawe∏ zrobi∏ r´cznie kulgajàc w d∏oniach pasztet z puszki.
Przed talerzem sta∏ ma∏y kieliszek, na którym po∏o˝ona by∏a z pietyzmem wyka∏aczka.
Zapyta∏am czemu postawi∏ mi kieliszek do wódki, odpar∏, ˝e abym sobie do niego nala∏a
wina do kolacji. Przy tej okazji wyjaÊni∏am mu, ˝e do wina u˝ywa si´ inne, wi´ksze kieliszki
lub szklanki.
KiedyÊ Pawe∏ przyniós∏ mi pi´kny kwiat s∏onecznika, który kupi∏ na ulicy od jakiegoÊ staruszka. JakoÊ bardzo zapami´ta∏am ten „van Goghowski” kwiat od Paw∏a. Bardzo d∏ugo sta∏
w wazonie.
Nie zawsze przecie˝ by∏o tak mi∏o i s∏odko z Paw∏em. Takie jest ˝ycie codzienne. Ale ja
wol´ pami´taç te mi∏e chwile.
W liceum Poniatowskiego, którego wn´trze przypomina∏o wi´zienie karne z biegnàcymi na
pi´trze wzd∏u˝ Êcian otwartymi korytarzami z balustradami nad wielkà salà nad parterze,
nie bywa∏am cz´sto. Nie by∏am wzywana, wywiadówki niczym szczególnie przykrym nie
zapisa∏y si´ w mojej pami´ci.
Jedynym przedmiotem, z którego Pawe∏ dostawa∏ w liceum regularnie dwój´, by∏a
matematyka. Wprawdzie mój syn uwa˝a∏, ˝e to nauczycielka jest okropna, ˝e zn´ca si´
nad uczniami; i rzeczywiÊcie musia∏a êle dzia∏aç na psychik´ m∏odzie˝y, bo kilkoro rodziców z powodu charakteru owej nauczycielki przenios∏o swoje dzieci do innych szkó∏ - w
tych nowych szko∏ach dwójkowi dotychczas uczniowie uzyskiwali wkrótce dobre stopnie.
Ja nie by∏am zdania, ˝eby si´ poddawaç, zmieniaç szko∏´. Zawsze w ka˝dej szkole, tak jak
w ogóle w ˝yciu, sà jakieÊ trudnoÊci. Postanowi∏am, ˝eby Pawe∏ przez ten ostatni rok przed
maturà bra∏ korepetycje, tym wi´cej, ˝e w istocie nigdy nie mia∏ szczególnych uzdolnieƒ
matematycznych. I tak dosz∏o do próbnej matury (to te˝ zwyczaj nieznany mi z moich
czasów szkolnych).
Pawe∏ na tej próbnej maturze dobrze rozwiàza∏ wszystkie zadania i... dosta∏ dwój´. To
124
Rzeczy i sprz´ty
przesàdza∏o o nie dopuszczeniu go do egzaminów maturalnych.
By∏ to jedyny raz, gdy do szko∏y Poniatowskiego wybra∏am si´ specjalnie, by porozmawiaç
z nieznanà mi, legendarnà panià od matematyki.
Pani R. by∏a straszna. Brzydka, antypatyczna, kaza∏a mi d∏ugo czekaç na siebie, wreszcie
przyj´∏a mnie na stojàco na wàskim górnym korytarzu, po którym, jak to na korytarzu szkolnym, biega∏a m∏odzie˝. W istocie niezbyt uwa˝nie, bo co i rusz by∏yÊmy potràcane przez
biegajàcych. A wtedy pani jak nie bluzn´∏a na nich „mi´sem”, najwulgarniejszymi s∏owami,
których nie spodziewa∏abym si´ us∏yszeç z ust pedagoga. Nie zareagowa∏am, bo chcia∏am
mimo wszystko z panià porozmawiaç. Na moje zapytanie, dlaczego Pawe∏ dosta∏ dwój´,
choç poprawnie rozwiàza∏ zadanie, powiedzia∏a, ˝e skoro rozwiàza∏ dobrze, to znaczy
Êciàga∏. Prosi∏am wi´c, aby by∏a tak uprzejma sprawdziç raz jeszcze jego wiadomoÊci,
bo przecie˝ bierze od roku korepetycje z matematyki i pani, która z nim przerabia∏a ca∏y
program, jest zdania, ˝e opanowa∏ materia∏. Pani R. nic mi nie obieca∏a, ale Pawe∏ zosta∏
dopuszczony do matury.
To by∏a ju˝ ostatnia, tym razem wygrana potyczka, jakà przysz∏o mi stoczyç w szkole.
Potem Pawe∏ zda∏ na Uniwersytet na socjologi´. Nie by∏o tam ˝adnych wywiadówek, ani
wzywaƒ rodziców na uczelni´. Okres jego studiów by∏ jednym z najmilszych okresów mego
˝ycia z Paw∏em.
Wkrótce mój syn Pawe∏ rozpoczà∏ w∏asne samodzielne ˝ycie, nie pozbawione burz i
k∏opotów, ca∏e zanurzone w sztuce fotografii, literaturze, muzyce, malarstwie i rzeêbie. I
dalej tak trwa. Nadal te˝, od trzydziestu paru lat jesteÊmy w przyjaêni. A on ma ko∏o siebie
swojà bardzo kochanà ˝on´ Anir´ i swoje dzieci, a moje wnuki - Leosia i Oliwk´.
125
RZECZY I SPRZ¢TY
Przez kilkadziesiàt lat w naszym domu na Piwnej nagromadzi∏o si´ du˝o przedmiotów, tak
jak to bywa „obroÊliÊmy” w rzeczy. Niektóre sà nie wa˝ne, ale potrzebne, s∏u˝à do tego lub
owego, inne sà zupe∏nie bezu˝yteczne, istniejà przez zasiedzenie, ale z wieloma wià˝à si´
jakieÊ sentymentalne historie, inne wreszcie sà cenne naprawd´, choç jest ich niewiele.
Nasze przedmioty, jak to w ka˝dym domu, w´drujà - raz sà tu, raz gdzie indziej, choç niektóre z nich majà swoje z dawna ustalone miejsca.
Poniewa˝ moje wnuki sà jeszcze bardzo ma∏e i nie tak cz´sto bywajà u nas, opisz´ pokoje
naszego domu, tak jakbym je oprowadza∏a i wszystko im opowiada∏a po kolei.
Mój pokój
Na podeÊcie ko∏o okna zawsze sta∏a moja toaletka, czyli stary „stylowy” stoliczek z jasnego
drewna, na jednej nodze, z dwiema szufladami - to prezent od mojego m´˝a, kupiony
okazyjnie u jakiegoÊ stolarza. Jego otwierany blat by∏ od poczàtku spaczony i nie mo˝na
go domknàç. Nad stoliczkiem wisi lustro (doÊç m´tne), które wprawiliÊmy w stare, z∏ocone
ramy, prezent od pani Fangorowej (matki Wojtka, malarza, babki Ani To∏∏oczko Raab, matki
chrzestnej Paw∏a). Lustro obwieszone jest sznurami koralików, paciorków i ∏aƒcuszków.
Przed toaletkà stoi bardzo przeze mnie lubiany stary zydel, rzeêbiony z oparciem w jakieÊ
heraldycznie zwrócone do siebie stwory i ornamenty. Nogi ten zydel ma toczone, ozdobne,
nieco kundlowate. Kupi∏am go na Pradze w sk∏adzie starych mebli.
Obok toaletki wisi ma∏y obrazek malarza Tadeusza Brzozowskiego, który mi ten obrazek
126
Mój pokój
ofiarowa∏ chyba w 1948 roku w Krakowie, gdy odwiedzi∏am go w jego pracowni. Obrazek
nosi tytu∏ „Pot´pieƒcy”.
Biurko pod Êcianà, zniszczone i zdezolowane, pe∏ne szparga∏ów w wi´kszoÊci do wyrzucenia, kiedyÊ nale˝a∏o do siostry mego ojca, Gabrieli Górskiej. W jednej z szuflad biurka przechowuj´ oko∏o trzydziestu pi´knych medali roboty Jerzego Jarnuszkiewicza,
który mi je ofiarowa∏ m.in. z okazji swojej wystawy w galerii „Kordegarda” w 1971 roku
(przygotowa∏am wówczas ma∏y katalog i napisa∏am kilka s∏ów wst´pu). Mam tu te˝ kilkanaÊcie exlibrisów przez niego wykonanych, m.in. dla mnie, dla mego ojca, dla Oleƒki Niemcewiczówny Meissner. W tej samej szufladzie przechowuj´ te˝ ró˝ne w∏asne odznaczenia
- krzy˝e, medale, odznaki. Najwy˝ej sobie ceni´ Krzy˝ Walecznych za udzia∏ w Powstaniu.
Na biurku mam zawsze ba∏agan nie do opanowania, jak samo ˝ycie - teczki, maszynopisy,
listy do odpisania, o∏ówki, d∏ugopisy... Jako przycisków do papierów u˝ywam mosi´˝nà
ràczk´-ko∏atk´ z po∏udniowej Francji, dar pani Wandy Fangorowej, i bràzowego a˝urowego
no˝a sk∏adanego, kutego w ornamenty (typu huculskiego?), który dosta∏am od mego ojca.
Fotelik przed biurkiem z okràg∏ym zapleckiem kupi∏am kiedyÊ, chyba ponad trzydzieÊci lat
temu, w jakimÊ komisie meblowym. Zawsze przy nim siedz´, gdy pracuj´ przy biurku, lub
gdy pisz´ na maszynie, ustawionej na ma∏ym wielokàtnym stoliku, roboty naszego przyjaciela Jurka Urbaƒskiego. Nad biurkiem wisi d∏uga, wàska pó∏ka, równie˝ roboty Jurka
Urbaƒskiego. Na pó∏ce mam zawsze nie∏ad - stojà fotografie moich wnuków, mojego syna
Paw∏a, mnóstwo papierków z zapiskami, wizytówki z adresami itd..
Na Êcianie nad biurkiem wiszà obrazki, z których sentymentalnie wa˝ne sà cztery: dwie
litografie Fajansa z widokami Napoleona Ordy - jeden doÊç zniszczony z zaciekami wilgoci,
przedstawia pa∏ac w Wojtkuszkach, rodzinny dom mego ojca. Gdy Pawe∏ by∏ ma∏y, zapyta∏
mnie kiedyÊ: „a czym dziadunio jeêdzi∏?” Odpowiedzia∏am, ˝e wtedy jeêdzi∏o si´ karetami.
Na co Pawe∏: „Karetami pogotowia?” Drugi widok Ordy wyobra˝a dwór w Skokach, który
nale˝a∏ do Niemcewiczów, rodziny tak bardzo z nami zaprzyjaênionej. Rycina Antoniego
Tepplara wed∏ug rysunku Ksawerego Preka - Portret Adama ksi´cia Czartoryskiego, jest
jedynym obrazkiem, który zachowa∏ si´ z naszego domu rodzinnego na Bednarskiej. Nie
wiem jak ocala∏. Czwarty obrazek to litografia Fajansa z portretem genera∏a napoleoƒskiego
Józefa Kossakowskiego. Znaczenie sentymentalne ma te˝ fotografia portretu Katarzyny z
Potockich Kossakowskiej, rytowanego przez L. Unterbergera.
Pewnà wartoÊç przedstawia rycina J. Jacqueta wed∏ug portretu malowanego przez JeanLouis Davida „Madame Récamier”, ale podobnie jak pozosta∏e obrazki na tej Êcianie,
nie ma dla mnie specjalnego znaczenia. Trzy fa∏szywe miniatury - dwie zamieszczone w
du˝ych guzikach, jedna w ma∏ej metalowej ramce, o których ju˝ pisa∏am, sà w∏aÊciwie jedynie dowcipem, bez jakiegokolwiek znaczenia. Po Êrodku nad biurkiem wisi wymieniona
ju˝ tràbka pocztowa kupiona na ciuchach u pani Marii.
Obok biurka na pó∏kach robionych przed czterdziestu laty przez mego m´˝a, stojà s∏owniki,
ale przede wszystkim kilkanaÊcie ksià˝ek - pami´tników, monografii, wspomnieƒ i herbarzy,
zawierajàcych ró˝ne informacje rodzinne. Jest tu mi´dzy innymi pami´tnik mego dziadka,
Stanis∏awa Kazimierza (maszynopis i I tom wydany drukiem), r´kopis wspomnieƒ z lat
dziecinnych pisany przez mego ojca dla swego wnuka Paw∏a. W plastikowych kolorowych
teczkach próbuj´ utrzymaç porzàdek - sà tam w zasadzie posegregowane papiery, tak˝e
kserokopie ró˝nych dokumentów rodzinnych - dotyczàce pa∏acu w Wojtkuszkach, galerii
w pa∏acu Kossakowskich na Nowym Âwiecie, moich pradziadków Stanis∏awa Szcz´snego
Kossakowskiego i jego ˝ony Aleksandry de Laval, mego dziadka Stanis∏awa Kazimierza,
127
Rzeczy i sprz´ty
mego ojca, a tak˝e rozmaite materia∏y (recenzje, katalogi) zwiàzane z dzia∏alnoÊcià fotograficznà mego brata Eustachego.
Z boku, po drugiej stronie biurka stoi krzes∏o z jasnego brzostowo-jesionowego drewna
z siedzeniem obitym rypsowym materia∏em w paski. Jest to pi´kny mebel, chyba z lat
dwudziestych-trzydziestych XIX wieku. Dwa identyczne stojà - jedno w du˝ym pokoju, jedno w pokoju mego m´˝a. Kupi∏am je w komisie meblowym w z∏ym stanie przed przesz∏o
trzydziestu laty. Kilka lat temu zosta∏y wyremontowane i na nowo obite.
Stojàcy ko∏o kominka „wolterowski” fotel - drugi niemal identyczny jest u mojego syna
Paw∏a - kupi∏am tu˝ przed jego urodzeniem, a wi´c przed trzydziestu pi´ciu laty. Oba fotele pochodzà z ¸aƒcuta, w ka˝dym razie nale˝a∏y niegdyÊ do pana Dwernickiego, który
zarzàdza∏ dobrami Alfreda Potockiego w ¸aƒcucie.
Na samej górze pó∏ek nad kaloryferem stoi karafka ze zwyk∏ego bia∏ego szk∏a o dziwnym
kszta∏cie, przypominajàcym konewk´. T´ karafk´ kupi∏am w Hiszpanii, zafascynowana
sposobem picia wina przez Hiszpanów w gospodach i popularnych restauracjach: karafk´ wype∏nionà winem bierze si´ jednà r´kà za szyjk´ i unosi wysoko nad g∏owà - lejàcy
si´ strumieƒ wina wlewa si´ prosto w otwarte usta pijàcego, co wymaga jednak nie lada
zr´cznoÊci.
Pó∏ka nad otworem wejÊciowym z przedpokoju do mojego pokoju, zastawiona zielonymi
szk∏ami, jest wykoƒczona ozdobnym licem rzeêbionym w motywy ˝o∏´dzi i liÊci d´bowych.
To tylko ciekawostka - ale ten fragment pochodzi z Mi´dzynarodowej Wystawy w Pary˝u
w roku 1937 z pawilonu polskiego. W tej wystawie bra∏ udzia∏ stryj mojego m´˝a, Józef
Szanajca z grupà Praesens.
Na pilastrze przy wyjÊciu z mojego pokoju wiszà dwa obrazki Matki Boskiej z Dzieciàtkiem.
Sà to francuskie ryciny, ale ich oprawa jest „wileƒska” z ramkami ze z∏oconej tektury w
t∏oczony wzorek. Rant dooko∏a szybki by∏ pierwotnie oklejony papierowà taÊmà w bràzowoz∏oty wzorek, ale si´ podar∏ i zniszczy∏. Mój mà˝ sam oklei∏ obrazki paskami z∏otego papieru. Oba obrazki dosta∏am od Ziuƒci (Zofii Bower Saint Clair, ˝ony wuja Ediego).
Na tym˝e pilastrze nad obrazkami wisi stara mosi´˝na, p∏aska i maleƒka waga (wyrób z
Londynu) - prezent od mojego ojca.
Pi´knà dziewi´tnastowiecznà, biedermeierowskà jednodrzwiowà szaf´-bieliêniark´ z jasnego drewna z szufladkà u góry i z mosi´˝nymi uchwytami, kupi∏am na Pradze na ulicy
Markowskiej u starego handlarza, mo˝e Cygana. Mia∏ on rodzaj komisu meblowego w
barakach skleconych z desek, pe∏nego zakamarków i przepierzeƒ. Wybra∏am si´ tam z
Zosià Virionowà, która chcia∏a kupiç jakieÊ fotele do domu. Szuka∏yÊmy bez skutku, ale
wtedy ja zobaczy∏am t´ szaf´ i poczu∏am nagle to, co si´ zdarza czasem kobietom, które
nagle czegoÊ zapragnà (choç to przewa˝nie sà bi˝uterie lub suknie, a nie szafa). Jednym
s∏owem tak mi si´ ta szafa spodoba∏a, ˝e postanowi∏am jà kupiç. By∏a bardzo tania, drzwi
mia∏a wypaczone, pó∏ki dorobione z marnej, cienkiej, wyginajàcej si´ dykty.
Z Markowskiej przywióz∏ mi t´ szaf´ pracownik tego komisu na r´cznym wózku, ciàgnàc go
piechotà z Pragi. Nie pami´tam, jak zosta∏a wniesiona na gór´.
Mego m´˝a nie by∏o, mia∏ wieczorem wróciç z kilkudniowej delegacji. Aby mu zrobiç
przyjemnoÊç i niespodziank´ i za˝egnaç ewentualny gniew, ˝e wyda∏am pieniàdze na
128
Mój pokój
szaf´, gdy tyle jest wa˝niejszych potrzeb, u∏o˝y∏am w nowym nabytku wszystkie rzeczy
mojego m´˝a.
Niestety, Jurek nie by∏ zachwycony moim zakupem. Kiedy mu o tym powiedzia∏am i
otworzy∏am drzwi szafy, by pokazaç u∏o˝one na pó∏kach jego rzeczy, powiedzia∏ tylko:
„Kupi∏aÊ szaf´?! chyba ˝artujesz!”
By∏am zrozpaczona. Ale po kilku latach Jurek przyzwyczai∏ si´ do szafy, dorobi∏ do niej
przyzwoite pó∏ki z drewna, a ostatnio w 1996 roku da∏ jà do generalnego remontu i fachowej konserwacji.
Komod´ na projekty oddaliÊmy w prezencie Galerii Foksal, gdzie si´ naprawd´ przyda∏a na
przechowywanie rysunków czy plakatów.
Na framudze Êwietlika do kuchni stojà ró˝ne szkie∏ka - stary jest maleƒki kubeczek malowany w czerwone kwiaty i granatowy flakonik ze z∏oceniami. ˚ó∏ty p∏aski flakonik-wazonik
przywióz∏ kiedyÊ mój mà˝ z Damaszku.
Pod skosem u wezg∏owia mojego ∏ó˝ka wisi oprawiony w zwyk∏e drewniane ramki obrazek
Ukrzy˝owanego, malowany (lewà r´kà) w chorobie przez mojego ojca. To ten sam obrazek,
wed∏ug którego Jerzy Jarnuszkiewicz zrobi∏ ex libris dla ojca, a Pawe∏ wydrukowa∏ jako
reprodukcj´ w serii kolorowych pocztówek, które si´ sprzedawa∏o na pomoc dla Kliniki
Dzieci´cej na Litewskiej.
Wzd∏u˝ tapczanu biegnie niska pó∏ka, na której trzymam ksià˝ki, które czytam, które lubi´,
albo do których wracam, radiomagnetofon i kasety z muzykà. Pierwszych dziesi´ç kaset z tzw. muzykà powa˝nà (Bach, Vivaldi, Mozart) dosta∏am od Paw∏a, czym zrobi∏ mi
nies∏ychanà radoÊç. Na tej pó∏ce stoi zawsze niedu˝y drewniany krzy˝, wyrzeêbiony przez
niewidomego. Ten krzy˝, z wyrytym napisem „INRI” z jednej strony i „1967” i „LASKI” z
drugiej, ofiarowa∏ mi pan Antoni Marylski, jeden z za∏o˝ycieli Zak∏adu dla Niewidomych
w Laskach. Pan Marylski mieszka∏ i umar∏ w Laskach, nied∏ugo przed Êmiercià otrzyma∏
Êwi´cenia kap∏aƒskie. Odwiedza∏am pana Antoniego w Laskach w jego czarujàcym
maleƒkim mieszkaniu ko∏o drewnianego laskowskiego koÊció∏ka. Bardzo mi brak ogromnie
interesujàcych rozmów z panem Marylskim, który zaszczyca∏ mnie swojà przyjaênià i tak
bardzo ˝a∏uj´, ˝e mimo jego zaproszeƒ rzadko znajdywa∏am czas, by go odwiedziç. DziÊ
- za póêno, wiem, ˝e wizyty u niego by∏y wa˝niejsze dla mnie, ni˝ wszystkie moje sprawy,
które wówczas wydawa∏y mi si´ wa˝ne.
Na pó∏ce przy ∏ó˝ku stoi te˝ fotografia Paw∏a z maleƒkim Leosiem, moim wnukiem. Bardzo
lubi´ t´ fotografi´, na której Pawe∏ wyglàda troch´, mimo ciemnych okularów i m´skich
cech, jak Madonna tulàca Dzieciàtko.
Na drewnianym s∏upie ko∏o ∏ó˝ka wisi ogromnie du˝o ró˝nych szparga∏ów, z których
„wa˝ne” sà: ma∏a mosi´˝na ràczka-zatyczka do przytrzymywania sznurka od firanki i
mosi´˝ny ma∏y bas-relief z anio∏kami wokó∏ ula, które dosta∏am od mego ojca. „Murzyƒska”
nie dzia∏ajàca fujarka z drewna i rogu i tak˝e „murzyƒski” p∏aski szeroki nó˝ z drewnianà
r´kojeÊcià, ÊciÊle owini´tà ozdobnym metalowym p∏askownikiem - nale˝a∏y do stryja mego
m´˝a Józefa Szanajcy; przywióz∏ je ze swej podró˝y wokó∏ basenu Morza Âródziemnego
(Algier, Tunis, Egipt), podobnie jak inne jeszcze egzotyczne przedmioty, które sà u nas w
du˝ym pokoju. Zczernia∏y i zaÊniedzia∏y ∏aƒcuch zrobiony ze starych monet, jakichÊ groszy, kopiejek, monet pruskich, nie pami´tam skàd si´ wzià∏ u nas, ale chyba z domu na
Czeskiej.
129
Rzeczy i sprz´ty
Na pó∏kach z ksià˝kami ko∏o kominka, na samej górze jest drewniana rzeêba Matki Boskiej
z Dzieciàtkiem. Ta nieukoƒczona rzeêba ludowa, ogromnie prymitywna, cz´Êciowo zamalowana na olejno, jest u mnie od lat, a pochodzi z powiatu piotrkowskiego czy mo˝e
opoczyƒskiego, znaleziona wÊród rupieci w jakimÊ wiejskim przykoÊcielnym schowku.
Obrazek (olej na p∏ótnie) wyobra˝ajàcy ogród pe∏en kwiatów, dosta∏am od pani Marii Maçkowskiej z Londynu. To by∏a mi∏a dzielna pani, z którà korespondowa∏am przez wiele lat.
Malowa∏a i rzeêbi∏a sama z wielkà pasjà w okresie swojej staroÊci. Biust gipsowy damy w
nakryciu g∏owy, polichromowany, dosta∏am od Teresy Mellerowicz, która go kupi∏a na targu
staroci, mo˝e u pani Marii.
W metalowej skrzyneczce od mego ojca trzymam „skarby”: wspomniany ju˝ „tajny” okupacyjny znaczek harcerski w∏asnej roboty, nieopisanie brudnà, ale nigdy nie upranà mojà
opask´ z Powstania Warszawskiego z nadrukiem WP (Wojsko Polskie), drugà, nigdy nie
u˝ytà, czyÊciutkà opask´ „SolidarnoÊci”, zrobionà z okazji projektowanego strajku generalnego w 1981 roku, ma∏e kamienne rzeêby zrobione przez mego ojca - krzy˝yk, Matk´
Boskà Ostrobramskà, figurk´ Matki Boskiej, p´kni´ty na dwoje sygnet, trzy p∏askorzeêby
rybek, jakiÊ le˝àcy zwierz (mo˝e pies), skarabeusz, maska - wszystkie ryte w znalezionych
kamykach, przewa˝nie no˝yczkami od paznokci mojej mamy, ku jej niezadowoleniu. Mam
w tej skrzyneczce dwa groty ze strza∏ i „proszek od bólu g∏owy z krzy˝ykiem” w papierku z
jakichÊ ogromnie dawnych czasów. Przechowuj´ te˝ kartk´ od mojego m´˝a, do∏àczonà
do kwiatów, które mi ofiarowa∏, gdy nagle znów by∏am bezdomna, a w sp∏owia∏ej kopercie
pierwsze ostrzy˝one w∏osy mego Paw∏a.
Obrazek malowany na p∏ótnie wyobra˝ajàcy pejza˝ nocny z uschni´tym drzewem i z
ksi´˝ycem jest dzie∏em W∏adys∏awa (Adzia) Niemcewicza, m´˝a pani Stefanii Niemcewiczowej, którà si´ troch´ opiekowa∏am w okresie jej staroÊci. Dwa niebieskie wazoniki o
wàskich szyjkach, jeden z nich z szyjkà okr´conà szk∏em jak sznurkiem, by∏y przywiezione
przez mego m´˝a z Damaszku.
Nad kominkiem na pó∏ce stoi zawsze przykl´kajàcy anio∏ek - drewniana figurka z XVIII
wieku, mocno zniszczona, pomalowana kiedyÊ olejno na bia∏o. T´ figurk´ dosta∏am od
ksi´dza w lubartowskiem, gdy jà odnalaz∏am na strychu koÊcio∏a. Mo˝e by∏a cz´Êcià nieistniejàcego dziÊ tabernakulum? Lubi´ jej wdzi´k z przechylonà g∏ówkà i z∏o˝onymi w geÊcie
adoracji ràczkami. Uk∏ad postaci anio∏ka jest typowy dla rzeêby osiemnastowiecznej - w
skr´cie, nazwanym fachowo „figura serpentinata”.
Ko∏o mojego ∏ó˝ka na ˝elaznym prymitywnym stela˝u stoi wielka mosi´˝na taca, która s∏u˝y
mi jako stolik. Jest to taca hinduska, kuta w pasy koncentrycznych, zawi∏ych wzorów abstrakcyjnych i pó∏postacie bogiƒ hinduskich. Dosta∏am jà od stryja Micha∏a Stanis∏awa Kossakowskiego, mego ojca chrzestnego. Taca pochodzi ze zbiorów arcybiskupa W∏adys∏awa
Zaleskiego (1852-1925), brata drugiej ˝ony mojego dziadka Stanis∏awa Kazimierza Kossakowskiego. Zaleski by∏ patriarchà Antiochii, s∏ynnym misjonarzem, który sp´dzi∏ w Indiach,
g∏ównie w Kandy na Cejlonie, dwadzieÊcia pi´ç lat. By∏ to wielce zas∏u˝ony misjonarz,
cz∏owiek wszechstronny, poeta, kolekcjoner, botanik. Jego niezwykle cenny zbiór, przede
wszystkim tropikalnych roÊlin, liczàcy ponad dwadzieÊcia tysi´cy egzemplarzy, jest dziÊ
w∏asnoÊcià Uniwersytetu Warszawskiego.
W naszym domu rodzinnym na Bednarskiej by∏y, jeÊli dobrze pami´tam, dwie takie podobne
tace ze zbiorów Zaleskiego, kilka chyba zachowa∏o si´ w naszej rodzinie - na pewno u
Micha∏a Kossakowskiego, syna Józia, a wnuka stryja Micha∏a Stanis∏awa, i mo˝e w Br-
130
Przedpokój
winowie u wnuków stryja, choç nie wiem, czy w jakichÊ trudnych finansowo chwilach nie
zosta∏y sprzedane. JeÊli tace by∏y u˝ywane jako blaty stolików, mia∏y pierwotnie drewniane,
a˝urowe, pi´knie rzeêbione, oryginalne hinduskie podstawy na kszta∏t wielokàtnego walca
wysokoÊci stolika. Inne wisia∏y na Êcianach.
Interesujàce wydaje mi si´ zacytowanie tu fragmentu wspomnieƒ pra∏ata Waleriana Meysztowicza („Gaw´dy o czasach i ludziach”, Londyn 1983), który opisuje dom patriarchy
Zaleskiego po jego powrocie z Indii do Rzymu.
„Patriarcha mieszka∏ w domu nale˝àcym wówczas (1924) do senatora Sili. Mia∏ bardzo
wysokà godnoÊç koÊcielnà, bez ˝adnej w∏aÊciwie funkcji. Na Via del Croce mia∏ na „piano nobile” nie nazbyt du˝e, ale bardzo stylowe, pa∏acowe mieszkanie: z belkowaniami, z
malowid∏ami Êciennymi; typowe mieszkanie „kardynalskie”, gdzie w sieniach by∏a tradycyjna konsola z Lubiczem (herb Zaleskich) w ca∏ej glorii popiàtnego krzy˝a Ziemi Âwi´tej i
cesarskiego or∏a Antiochii. Mieszkanie by∏o pe∏ne indyjskich pamiàtek: dywany, malowane
bawe∏niane makaty, rzeêbione z egzotycznego drzewa meble, kute bràzy. Na Êcianach
wisia∏o tam kilkanaÊcie ogromnych bràzowych tac, kutych przez indyjskiego artyst´; mia∏y
po par´ ∏okci Êrednicy; z daleka wyglàda∏y podobnie: z bliska by∏o widaç, ˝e bogata abstrakcyjna ornamentacja, choç by∏a zawsze utrzymana we wzorze koncentrycznych kó∏,
nie powtarza∏a si´ nigdy. Gdy je patriarcha zamówi∏, pos∏a∏ artyÊcie gotowe miedziane tace
do wykucia na nich wzorów: artysta z tego u∏atwienia nie chcia∏ skorzystaç; przetopi∏ tace,
nadajàc ka˝dej kszta∏t kuli i dopiero z tych kul wykuwa∏ swoje dzie∏a. Czy˝by wymyÊlna
ornamentacja powstawa∏a w jego wyobraêni podczas bezmyÊlnej roboty rozp∏aszczania
kuli?” (s. 294).
Ta opowieÊç o technice powstawania tac jest o tyle ciekawa, o ile raczej nieprawdopodobna, a chyba przez pomy∏k´ pra∏at Meysztowicz pisze o tacach raz, ˝e sà miedziane, gdzie
indziej, ˝e bràzowe. Wszystko chyba by∏o mosi´˝ne.
Przedpokój
W przedpokoju na Êcianie wisi kolorowa kserografia zdj´cia zrobionego przez Paw∏a w
Embanide ko∏o Tuluzy u Weryhów. Jest to widok zaoranego pola o zachodzie s∏oƒca.
Stara ramka si´ rozlatywa∏a, wi´c Pawe∏ okr´ci∏ jà paj´czynà nici: i ramk´ i passe-part-tout
pomalowa∏ na szafirowo. To dzie∏o Paw∏a lubi´ ogromnie. W 1992 roku Pawe∏ mia∏ wystaw´
zatytu∏owanà „OczywistoÊç” w Ma∏ej Galerii Zwiàzku Fotografików na Placu Zamkowym w
Warszawie. Wystawi∏ wówczas plansze kolorowych kserografii w du˝ym formacie; wszystkie by∏y z jego zdj´ç i by∏y naprawd´ pi´kne, zaskakujàce w dostrzeganiu rzeczywistoÊci,
niekiedy bliskie poetyckiego surrealizmu. Dzieƒ wernisa˝u - 28 kwietnia 1992 roku - by∏
jednym z najszcz´Êliwszych dni w moim ˝yciu. Wystawa Paw∏a wzbudzi∏a wielkie zainteresowanie, jego dzie∏a by∏y wysoko ocenione przez specjalistów, fotografików, malarzy,
grafików.
Nad lustrem w przedpokoju wisi ma∏y, r´cznie malowany kafel z herbem Kossakowskich (Âlepowron, Korwin), który zrobi∏a dla mnie w prezencie artystka-ceramik Teresa
Sza∏owska, chyba w koƒcu lat szeÊçdziesiàtych lub w poczàtku siedemdziesiàtych.
Na liczniku elektrycznym powieszony jest fragment ozdobnej koƒskiej uprz´˝y, pochodzàcej
z Rejowca w Lubelskiem, majàtku siostry babki mojego m´˝a, Heleny Morawskiej.
131
Rzeczy i sprz´ty
Na Êcianie przy wejÊciu do kuchni, do której nie mamy drzwi, wisi medalion z portretem
Stanis∏awa Wyspiaƒskiego, sygnowany po prawej stronie u do∏u „JJ”. To znakomite dzie∏o
rzeêbiarskie Jerzego Jarnuszkiewicza wedle malowanego przez Wyspiaƒskiego „Autoportretu”.
Du˝y pokój
Nasz du˝y pokój s∏u˝y nam jako jadalnia i miejsce, gdzie siedzimy na fotelach i na kanapie,
aby porozmawiaç, poczytaç, obejrzeç telewizj´.
O stole, który stoi pod oknem i otaczajàcych go oÊmiu tonetowskich krzes∏ach ju˝ pisa∏am
- nie majà wi´kszej wartoÊci poza u˝ytkowà, podobnie jak kanapa i dwa fotele oraz niski
stó∏, kupione w 1986 roku. Wtedy trzeba by∏o jechaç po nie a˝ pod Bi∏goraj, do fabryki mebli
w Zwierzyƒcu i przywieêç w paczkach, z których ju˝ w domu te meble sk∏adaliÊmy sami.
(Zabrak∏o jednej Êruby i trzeba by∏o pisaç do Zwierzyƒca, aby jà przys∏ali). Pierwotnie poduszki na kanapie i fotelach by∏y pokryte bia∏awym p∏ótnem. Gdy si´ ju˝ zbrudzi∏y, daliÊmy
materia∏ w bràzowe pasy do zrobienia pokrowców, zamykanych na zamek b∏yskawiczny,
co jest o wiele bardziej praktyczne. Trzeci fotelik z drewnianym oparciem i por´czami jest
prezentem od Jurka Urbaƒskiego, ale nie jest jego dzie∏em, choç Jurek w∏aÊnie zajmuje si´
stolarkà meblowà.
Pod dwoma Êcianami pokoju stojà zwyk∏e, ciemne, niewysokie pó∏ki z ksià˝kami.
Po prawej stronie ko∏o kanapy stoi wielka, stara skrzynia podró˝na z okuciami, nieco sfatygowana, zw∏aszcza wieko jest spaczone, zamki niekompletne. T´ skrzyni´ przynios∏am
kiedyÊ ze Êmietnika. By∏a pe∏na starych s∏oików po d˝emie, jakichÊ rupieci. Wymy∏am jà i
wyporzàdzi∏am, Êcianki wewn´trzne wybi∏am kretonem w kwiatki. Na bokach skrzyni sà Êlady po˝ó∏k∏ych nalepek z jakichÊ dalekich podró˝y. Pochodzenie tej skrzyni utrzymywa∏am
przez pewien czas w tajemnicy przed moim m´˝em. Na poczàtku powiedzia∏am mu tchórzliwie i k∏amliwie, ˝e t´ skrzyni´ kupi∏am okazyjnie za kilka (wówczas kilkadziesiàt) z∏otych.
Potem, gdy skrzynia zosta∏a zaakceptowana, wyjawi∏am prawd´ o znalezieniu skrzyni na
Êmietniku. W skrzyni trzymam nie u˝ywanà na codzieƒ porcelan´ sto∏owà, nie ˝eby by∏a
jakoÊ specjalnie cenna, ale ju˝ przyzwyczailiÊmy si´ jeÊç na naszych blaszanych, czerwono emaliowanych talerzach. Wielkie pó∏miski, talerze, salaterki wyciàgam przewa˝nie
na Âwi´ta, lub gdy mam wi´cej goÊci. W skrzyni sà te˝ rulony, jakieÊ ryciny, plakaty, malunki, m.in. rysunek Antoniego Uniechowskiego, który nam ofiarowa∏a jego ˝ona Felinka na
25-lecie naszego Êlubu w 1980 roku.
Z drugiej strony kanapy stoi ma∏a komódka; w jej szufladach trzymam nici, ig∏y, apaszki i
poƒczochy. Nad nià wisi du˝e kryszta∏owe lustro w starej z∏oconej prostej ramie o zaokràglonych rogach.
Na komódce stojà metalowe, przewa˝nie platerowane przedmioty, których wi´kszoÊç
kupi∏am na ciuchach u pani Marii. W metalowej ramce jest fotografia mojej babki, Zofii z
Bower Saint-Clair Kossakowskiej w sukni balowej i wspania∏ej obro˝y z pere∏. W ramce
w kszta∏cie oszklonej skrzyneczki jest moja fotografia z czasów m∏odoÊci, robiona przez
mego m´˝a. Ma∏y srebrny koszyczek na pierÊcionki (jeÊli ktoÊ je ma) z monogramem „ZK”
i dziewi´ciopa∏kowà koronà nale˝a∏ kiedyÊ do mojej babki, potem do mamy, która mi go
ofiarowa∏a.
132
Du˝y pokój
Srebrny medal z wizerunkiem angielskiej królowej Wiktorii i napisem „REGINA VICTORIA” na awersie i z wyobra˝eniem wojownika z tarczà, którego g∏ow´ wieƒczy laurem
Geniusz S∏awy, z napisem „CRIMEA” na rewersie, to medal nadany Stanis∏awowi Bower
Saint-Clairowi za udzia∏ w Wojnie Krymskiej (1853-1856). Anglicy w tej wojnie walczyli po
stronie Turcji przeciw Rosji. Nie wiem ju˝ jakimi drogami Stanis∏aw, poddany angielski,
zosta∏ g∏ównodowodzàcym narodowej armii tureckiej w Rodopach (1878) i osiad∏ w Turcji.
O˝eni∏ si´ podobno z tureckà ksi´˝niczkà. W ka˝dym razie jego córka Olga Pelagia wysz∏a
za mà˝ za tureckiego ksi´cia - Mirz´ Mohameda Akbara, który by∏ lekarzem nadwornym
su∏tana Aziza w Istanbule. Zubeyde Tansuk, z którà koresponduj´ od wielu lat, jest prawnuczkà Stanis∏awa Saint-Claira.
(Dla wyjaÊnienia zawi∏ych zwiàzków rodzinnych Saint-Clairów z Kossakowskimi:
- mój pradziadek Stanis∏aw Szcz´sny mia∏ siostr´ Pelagi´. Jako panna, Pelagia studiowa∏a
malarstwo - któregoÊ dnia kopiowa∏a jakieÊ arcydzie∏o malarstwa w galerii we Florencji.
Tam pozna∏a pewnego Anglika, który równie˝ oddawa∏ si´ kopiowaniu obrazu. Anglik
nazywa∏ si´ Aleksander Bower Saint Clair, pochodzi∏ z bardzo starej rodziny szkockiej, katolickiej, zdaje si´ ju˝ wówczas pozbawionej wi´kszoÊci majàtków w Anglii. Ta znajomoÊç
zakoƒczy∏a si´ ma∏˝eƒstwem.
- Pelagia i Aleksander mieli dwóch synów: Stanis∏awa, który walczy∏ w Wojnie Krymskiej i
Aleksandra.
* Aleksander (ju˝ nie pomn´ z kim si´ o˝eni∏) mia∏ bodaj siedmioro dzieci, w tym wspomnianego przeze mnie wuja Ediego (Edmunda), Antonin´ zwanà ciocià Toninkà oraz Zofi´,
która zosta∏a mojà babkà, wychodzàc za mà˝ za mojego dziadka (a swego wuja) jako jego
trzecia ˝ona. Wszystkie dzieci Aleksandra mieszka∏y to na Litwie, to w Homburgu (Hesja),
to w Warszawie. Córki wychowywa∏y si´ w klasztorach francuskich. Zdaje si´ ˝adne z nich
nie mówi∏o dobrze po polsku, zawsze z jakimÊ obcym akcentem.
Zubeyde Tansuk jest ˝onà honorowego konsula Tajlandii, nigdy jej nie pozna∏am, ale jest
to osoba wielkiego serca i rodzinnej serdecznoÊci - przez ca∏y okres stanu wojennego w
naszym kraju, Zubeyde przesy∏a∏a nam paczki ˝ywnoÊciowe, zw∏aszcza na Êwi´ta m.in.
z rozmaitymi egzotycznymi bakaliami i przysmakami tureckimi: cha∏wà i rachat-∏ukum.
Zubeyde jest wychowankà klasztornej szko∏y w Szwajcarii (stàd Êwietnie w∏ada francuskim), sama pisze poezje, które mi niekiedy przesy∏a.
Ale rozpisa∏am si´ o naszej tureckiej kuzynce, a chc´ po prostu powiedzieç, ˝e ów medal
za Wojn´ Krymskà Zubeyde przes∏a∏a do naszego kuzyna Krzysia Górskiego do Genewy,
z przeznaczeniem dla mojego syna Paw∏a, jako ostatniego z linii Saint-Clairów w naszej
rodzinie. Po Êmierci Krzysia w 1993 roku, jego ˝ona Ann przes∏a∏a medal do nas, aby przekazaç go z czasem Paw∏owi. Zubeyde nie ma dzieci, nie mia∏ dzieci tak˝e jej brat, ksià˝´
Athar Beg, zmar∏y w 1987 roku.
Z pozosta∏ych przedmiotów stojàcych na komódce wymieni´ tylko mosi´˝ny dzwoneczek
z uchwytem w kszta∏cie ptaszka - tym dzwoneczkiem wzywaliÊmy Paw∏a z jego pokoju na
górze, aby zszed∏ na obiad, albo do telefonu. Metalowy modelik starego samochodu nale˝y
do mego wnuka Leosia. Metalowy dzwonek owczy czy kozi, bez „serca”, pogi´ty troch´, ale
za to pokryty ornamentem w motywy winoroÊli, kupi∏am kiedyÊ na targu staroci w Tuluzie.
Po lewej stronie komódki wisi stara fotografia w czarnej szerokiej ramce. Ta dama w czerni, w koronkowym nakryciu g∏owy, dostojna matrona o m∏odej jeszcze twarzy, to siostra
mojego dziadka Aleksandra Platerowa, a dwie m∏ode panny w d∏ugich bia∏ych sukniach to
Saint-Clairówny - stoi moja babka Zofia, a obok siedzi przytulona do swej ciotki Platerowej
133
Rzeczy i sprz´ty
Aleksandra póêniejsza Brodowska.
Na Êcianie pod skosem ko∏o okna wisi ma∏a pó∏ka z oszklonà cz´Êcià Êrodkowà. Ta pó∏ka
chyba z koƒca lat dwudziestych XX wieku, pochodzi z domu Szanajców na Czeskiej. Pierwotnie jej dolne zakoƒczenie by∏o wkl´s∏ym ∏ukiem, któryÊmy nies∏usznie zlikwidowali, bo
nie mieÊci∏a si´ nad moim biurkiem, gdzie przedtem wisia∏a. I na tej pó∏eczce stojà ró˝ne
metalowe przedmioty, z których wymieni´: dwie srebrne cukiernice, jedna w kszta∏cie
skrzyneczki, druga w formie szerokiego, wyz∏oconego wewnàtrz dzbanuszka na ozdobnych
nó˝kach - obie nale˝a∏y kiedyÊ do babci Szanajcowej; ma∏a srebrna solniczka w kszta∏cie
amforki z zakr´conym wieczkiem, to prezent od pani Wandy Fangorowej dla Paw∏a z okazji
jego chrzcin; niewielka metalowa rzeêba przypominajàca w swej abstrakcji kolczasty ˝agiel, to dzie∏o Jerzego Jarnuszkiewicza z koƒca lat szeÊçdziesiàtych; srebrna papieroÊnica
z dedykacjà z roku 1947 nale˝a∏a kiedyÊ do mego teÊcia. Reszta przedmiotów pochodzi z
targu staroci.
Nad skosem przy samym oknie wisi rysunek Augusta Zamoyskiego „Akt” z 1924 roku. Ten
rysunek ofiarowa∏ mi Zamoyski w 1968 roku, gdy b´dàc we Francji zbiera∏am materia∏y do
ksià˝ki o nim. Ten rysunek wypo˝yczy∏am na wystaw´ Formistów w Muzeum Narodowym
w Warszawie w roku 1985; Muzeum zwróci∏o mi rysunek oprawiony w drewniane ramki.
Z drugiej strony okna ko∏o drzwi do schowka wisi du˝a, stara fotografia mojego dziadka
Stanis∏awa Kazimierza Kossakowskiego.
Na pó∏ce nad kaloryferem stojà mosi´˝ne i miedziane przedmioty. Miedziane: tygiel do
kawy, kubek i kube∏ek oraz lichtarz przywióz∏ mój mà˝ z Damaszku. Nie pami´tam skàd
jest stary moêdzie˝, ale chyba z domu Szanajców na Czeskiej. Bràzowy lichtarz i mosi´˝ny
kubek ryty w ornamenty zwierz´co-roÊlinne - to moje zakupy u starego Êlusarza, który
zak∏ada∏ nam pierwszy zamek do drzwi naszego domu na Piwnej. W jego warsztacie ko∏o
koÊcio∏a Wizytek le˝a∏ stos z∏omu, w którym wolno mi by∏o grzebaç. Znajdywa∏am tu na
przyk∏ad fragmenty lichtarzy, które stary Êlusarz lutowa∏ mi w jakàÊ nowà ca∏oÊç. Jednà
takà kompozycj´ - czyli zupe∏nie nowy lichtarz, na który z∏o˝y∏y si´ dwie czy trzy odr´bne
cz´Êci, ofiarowa∏am mojemu przyjacielowi architektowi Bogusiowi Karczewskiemu, który
go u˝ywa i bardzo lubi do dziÊ. Turecki mosi´˝ny m∏ynek do kawy w kszta∏cie wyd∏u˝onego
walca, pokrytego pasami ornamentów, ze sk∏adanà i zdejmowanà korbkà, pochodzi z domu
Szanajców na Czeskiej.
Nad pó∏kà nad kaloryferem wisi „Ptak”, dzie∏o Krzysztofa Racinowskiego. Ten zmar∏y
przed kilku laty (1993) znakomity grafik ksià˝kowy, typograf, by∏ ze mnà zaprzyjaêniony.
Napisa∏am swego czasu (1972) krótki wst´p do katalogu jego wystawy, a Krzysztof ofiarowa∏ mi na pamiàtk´ „Ptaka”. Mój wst´p chyba mu si´ podoba∏, bo znów zosta∏ zamieszczony w katalogu jego wystawy w 1976 roku. Racinowski by∏ tak˝e autorem opracowania
graficznego i typograficznego mojej ksià˝ki o Zamoyskim, która zresztà dosta∏a nagrod´
w∏aÊnie za opracowanie typograficzne jako najlepiej wydana ksià˝ka roku 1975.
Na s∏upie ko∏o okien i sto∏u jadalnego wisi rzeêba Augusta Zamoyskiego „Portret Marii Walterskirchen” (kuzynki rzeêbiarza). Ta formistyczna maska z bràzu, cz´Êciowo srebrzona,
jest replikà rzeêby z roku 1921-1923, której orygina∏ znajduje si´ we Francji w pracowni artysty w Saint-Clar-de Rivi¯re pod Tuluzà. Odlew rzeêby zosta∏ specjalnie dla mnie zrobiony
w 1970 roku w Mediolanie, w podzi´ce za napisanie ksià˝ki o Zamoyskim. Kiedy by∏am w
134
Du˝y pokój
Saint-Clar zbierajàc materia∏y i opisujàc rzeêby, w ma∏ym warsztacie kowalskim przy pracowni dostrzeg∏am wÊród rupieci, ∏aƒcuchów, m∏otków i paj´czyn wiszàcà na zardzewia∏ym
gwoêdziu t´ rzeêb´. Uwa˝a∏am, ˝e jest pi´kna i ˝e nale˝y si´ jej miejsce bardziej eksponowane. Poniewa˝ tak mi si´ ten portret pani Walterskirchen podoba∏, a Zamoyskiemu
podoba∏a si´ moja ksià˝ka, artysta poleci∏ wykonanie odlewu dla mnie. Dosta∏am go ju˝ po
jego Êmierci w 1970 roku.
Na s∏upie w du˝ym pokoju powieszona jest tak˝e maczeta do Êcinania lian, przywieziona
przez stryja mojego m´˝a w 1938 roku z podró˝y „wokó∏ Basenu Morza Âródziemnego”.
Druga, podobna do niej maczeta, wisi na Êcianie ko∏o kaloryfera.
Nad kanapà sà trzy olejne portrety, wszystkie pochodzàce z Wojtkuszek, wszystkie malowane w 1780 roku, a przedstawiajàce hetmana Jana Zamoyskiego (1581), kanclerza Micha∏a
Czartoryskiego (1774) i Leona Sapieh´, kanclerza wielkiego Wielkiego Ksi´stwa Litewskiego (1623). Nigdy nie sprawdzi∏am w S∏owniku Biograficznym bli˝szych danych dotyczàcych tych osobistoÊci. Te portrety kupiliÊmy chyba ko∏o szeÊçdziesiàtego roku przez
przypadek: zosta∏y przedstawione do zakupu w Muzeum Narodowym w Warszawie przez
jakiegoÊ mieszkaƒca Suwa∏k. Ów cz∏owiek utrzymywa∏, ˝e sà to „Rembrandty”. Muzeum
nie by∏o zainteresowane kupnem tych obrazów, ale ktoÊ z pracowników wiedzia∏, ˝e Wojtkuszki to by∏ majàtek Kossakowskich i zawiadomi∏ mnie o tym - na ka˝dym z obrazów
bowiem by∏ na odwrocie napis „Wojtkuszki 1780” i jakieÊ numery (chyba numery galerii).
Spotka∏am si´ ze sprzedajàcym te obrazy w kawiarni Domu Ch∏opa, gdzie ów cz∏owiek
si´ zatrzyma∏ i po˝yczywszy pieniàdze od pana Antoniego Uniechowskiego, kupi∏am te
trzy portrety po tysiàc z∏otych sztuka. Sprzedajàcy powiedzia∏ mi, ˝e kupi∏ je za wódk´ od
ruskiego ˝o∏nierza, ˝e ma jeszcze inne obrazy z podobnego êród∏a i obieca∏, ˝e przyjedzie
znowu, aby mi je pokazaç. Niestety nie przyjecha∏, nie zostawi∏ te˝ swego adresu. Pozostawi∏ tylko awansem czwarty obraz, bardzo zniszczony i naddarty, za który nie wzià∏
pieni´dzy. Ten obraz, wizerunek starca, gdy oddaliÊmy go do konserwacji w 1998 roku,
okaza∏ si´ byç mo˝e dzie∏em Gersona, lub któregoÊ z jego uczniów i jest zapewne studium
do jakiejÊ kompozycji historycznej. Po konserwacji (1998) zosta∏ oprawiony i wisi obecnie
naprzeciw kanapy. Tak˝e oddaliÊmy do konserwacji trzy wojtkuskie portrety (1997): niestety
dublujàc zniszczone p∏ótna konserwatorka zakry∏a nowym p∏ótnem napisy, dat´ i numery,
które widnia∏y na odwrociach. Szcz´Êciem jeden z napisów z datà zosta∏ skopiowany na
bibu∏ce i konserwatorka na naszà proÊb´ powtórzy∏a go na odwrociach nowych blejtramów;
ale numerów obrazów w galerii ju˝ nie uda∏o si´ odtworzyç. Szkoda mi niewidocznych teraz
starych napisów. Wszystkie trzy obrazy oprawiliÊmy w jednakowe z∏ote ramy.
Vis a vis kanapy na pó∏ce z ksià˝kami stojà dwa bràzowe, poz∏acane wspania∏e empirowe
kandelabry z poczàtku XIX wieku po babci Szanajcowej. Przez ca∏e lata by∏y mocno zdezolowane, jeden z nich prymitywnie przerobi∏am na lamp´, zakrywajàc kloszem braki
od∏amanego ornamentu (klosz zrobi∏am z wybrakowanych jednakowych klisz z bajkami
dla dzieci do wyÊwietlania przez epidiaskop. Ten klosz wyglàda∏ bardzo ∏adnie, przypominajàc grzbiety starych, rz´dami ustawionych ksià˝ek w kolorze szyldkretu. Niepotrzebny
ju˝ klosz stoi na samej górze pó∏ki z ksià˝kami w moim pokoju). U∏amany fragment kandelabra na szcz´Êcie nie zaginà∏ i gdy w 1996 roku mój mà˝ odda∏ kandelabry do remontu
do znakomitej warszawskiej firmy „Braci ¸opieƒskich”, oba zosta∏y poddane renowacji i
odczyszczeniu.
Równie˝ do babci mojego m´˝a nale˝a∏ stary empirowy z poczàtku XIX wieku drewniany
135
Rzeczy i sprz´ty
zegar z bràzami, doÊç zniszczony i „nie chodzàcy”. Z tym zegarem ∏àczy si´ niezwyk∏a historia: w 1939 roku w czasie obl´˝enia Warszawy pocisk uderzy∏ w dom na Czeskiej, urwa∏
cz´Êç or∏a wieƒczàcego zegar, nie naruszajàc samego zegara. Ten urwany fragment nigdy
si´ nie odnalaz∏. Na zegarze pod tarczà (cyferblatem) stoi kilka maleƒkich przedmiocików z
bràzu: ch∏opczyk w sabotach z r´kami w kieszeniach, ch∏opczyk siusiajàcy - kopia figurki z
fontanny w Brukseli, ma∏y ptaszek - wszystkie dosta∏am od mego ojca oraz akt-amulet bez
ràk i g∏owy, dzie∏o Jerzego Jarnuszkiewicza. Na tej samej pó∏ce z ksià˝kami z obu stron
zegara stojà fotografie w ramkach: mojej mamy sprzed wojny (t´ fotografià bardzo lubi´),
moja fotografia zrobiona w gara˝u na Czeskiej w pierwszym roku mojego ma∏˝eƒstwa,
dawna fotografia Paw∏a i fotografia ma∏ego Leosia w ˝ó∏tej czapeczce. Ni˝ej ko∏o ksià˝ek
jest fotografia kolorowa nas obojga - Jurka i mnie w ogrodzie u Krzysiów Górskich w Genewie w 1988. Ilekroç przychodzà nasze wnuki, za ka˝dym razem biorà t´ fotografi´ do r´ki
i pokazujà kolejno palcem, ˝e to jest dziadek, a to babunia.
Na Êcianie obok drzwi wisi akwarela „Strzelca pieszego gwardii - oficera ni˝szego karabinierów”. T´ akwarel´ wed∏ug orygina∏u z XIX wieku zrobi∏ niezwykle uzdolniony plastyk
- malarz i grafik Andrzej Zaborowski w 1968 roku. Oprócz tego obrazka Andrzej zrobi∏
tak˝e dla Paw∏a metalowà ikonk´ rytowanà z obu stron z wyobra˝eniem jego patrona - Êw.
Paw∏a. Ta ikona jest w domu u mego syna w Sokólu.
Nad akwarelà „Oficera” wisi bràzowy medal z profilem s∏ynnego poety i dramatopisarza
Juliana Ursyn Niemcewicza. Ten medal dosta∏am w 1993 roku od naszego kuzyna Jerzego
Samuela Ursyn Niemcewicza (zwanego Elkiem), mieszkajàcego we Francji ko∏o Tuluzy
(Embanide).
Do przesy∏ki z medalem by∏ do∏àczony list Elka z 5.XI.1993 :
„Kochana Zosiu, stary emeryt na wsi, wracam do starych papierów rodzinnych i wspomnieƒ
z dawnych lat. Hen, kiedyÊ Twoi Rodzice spotkali si´ u moich dziadków Jana i Zofii na ulicy
Pi´knej. Nasze Matki studiowa∏y razem medycyn´. Twój Ojciec te˝, lecz na innym roku.
Nasi Ojcowie razem walczyli w 1920 roku. Te zwiàzki pozosta∏y ˝ywe do ich Êmierci.
„Potem podczas wojny byliÊcie Wy mojà najbli˝szà rodzinà - pomimo b. dalekiego
pokrewieƒstwa i ma∏˝eƒstwa Stryja Jurka [brata Stanis∏awa, ojca Elka] ze stryjenkà Lili [z
domu Kossakowskà].
„Bezdomny mieszka∏em u Twoich Rodziców, od Was ucieka∏em przed Gestapo, co omal
Twojej Matki uj´cia nie kosztowa∏o - pami´tasz Zosiu?
„Teraz kaza∏am porobiç kilka odlewów z medalu Juliana U. N. przez Davida d’Angers.
Poniewa˝ jesteÊ historyczkà sztuki i ∏askawie interesujesz si´ troch´ Niemcewiczami,
wi´c przysz∏o mnie na myÊl, ˝e przyjmiesz mo˝e ten odlew (z odbitkà listu Davida z dn.
28.01.1834 roku). W symbolicznym ho∏dzie dla Twoich Rodziców, na pamiàtk´ dawnych
lat”. (...)
Orygina∏ medalu ofiarowa∏ Niemcewiczowi w Pary˝u francuski rzeêbiarz Jean-Pierre David
d’Angers. Na medalu jest napis: „J. U. NIEMCEWICZ” i podpis „FUIMUS” „DAVID 1833”.
Do∏àczony do medalu list Davida brzmia∏: „Mr Monsieur Niemcewicz, „Monsieur, veuillez
recevoir cet essai en bronze, fait d’apr¯s votre profil, je désire beaucoup que cet ouvrage
rappelle quelques fois un homme qui a pour vous une bien profonde admiration. Recevez,
je vous prie, l’assurance du respect de votre tr¯s humble serviteur David.” (co w wolnym
t∏umaczeniu brzmi: Szanowny Panie, prosz´ przyjàç ten szkic w bràzie, zrobiony wed∏ug
Pana profilu, pragn´ goràco, ˝eby ta praca przypomina∏a czasem cz∏owieka, który ˝ywi
dla Pana g∏´boki podziw. Prosz´ przyjàç zapewnienie szacunku od Paƒskiego uni˝onego
s∏ugi David).
136
Du˝y pokój
Zachowa∏ si´ te˝ brudnopis odpowiedzi Niemcewicza do Davida d’Angers, pokreÊlony i
niewyraêny, której fragment tu zacytuj´: „J’ai été bien souffrant hier, lorsqu’on m’a apporté
votre aimable lettre et le beau présent qui l’accompagne. Je tiens quioque puisse pour
vous en remercier. Vous avez ouvragé ma vielle figure avant qu’ elle tombe en poussi¯re”
(co w t∏umaczeniu brzmi mniej wi´cej tak: Wczoraj, gdy przyniesiono mi Paƒski mi∏y list i
pi´kny prezent, który mu towarzyszy∏, by∏em bardzo cierpiàcy - [tj. bardzo êle si´ czu∏em].
Niemniej chc´ Panu podzi´kowaç, ˝e utrwali∏ Pan moje stare oblicze zanim zamieni si´ w
proch.).
Elek Niemcewicz zmar∏ 18 grudnia 1996. DziÊ orygina∏ medalu i listy sà w posiadaniu ˝ony
Elka, Klary Niemcewiczowej, a z czasem przejdà na w∏asnoÊç jednej z dwóch córek - Zosi
lub Janki (Nanouche). Ale dopiero one b´dà mia∏y k∏opot z decyzjà, kto w nast´pnym pokoleniu odziedziczy medal i listy: bowiem Zosia ma siedmioro dzieci, a Nanouche czworo, a
kto wie, mo˝e jeszcze b´dà nast´pne.
Nad drzwiami du˝ego pokoju wisi niewielki w∏oski talerzyk fajansowy, chyba doÊç stary,
pochodzàcy z domu na Czeskiej.
Przy drzwiach wiszà w ˝ó∏tej ramce akwarelowy portrecik s∏ynnej tancerki Rity Sacchetto
(pierwszej ˝ony Augusta Zamoyskiego), malowany przez Andrzeja Pronaszk´ oko∏o 1919
a zatytu∏owany „Tajemnica” i g∏ówka dziewczynki w drewnianej ramce, pastel utalentowanej malarki Bogny Czechowskiej (1996).
Zapomnia∏am w opisie tego pokoju wymieniç wiszàcà mi´dzy oknami rycin´ z portretem
Beatrix Cenci wed∏ug obrazu Guido Reniego rytowanà przez Pietro Bettelini. Twarz Beatrycze jest leciutko podkolorowana. Beatrycze by∏a córkà patrycjusza rzymskiego w koƒcu XVI
wieku, jako dwudziestodwuletnia dziewczyna zosta∏a stracona za zamordowanie swego
ojca Francesca, który jà zbezczeÊci∏. To jedna z okrutnych historii, jakich wiele wydarzy∏o
si´ w ówczesnym Rzymie. DziÊ ju˝ nie pami´tam, skàd mam t´ rycin´.
Bràzowa rzeêba - g∏owa kobiety uczesanej w stylu lat dwudziestych - to portret aktorki Marii
Brydziƒskiej, póêniejszej Maurycowej Potockiej z Jab∏onny, którà August Zamoyski portretowa∏ w 1923 roku. Kiedy pisa∏am monografi´ tego rzeêbiarza, zna∏am jedynie fotografi´
en face tego portretu z widocznà na szyi sygnaturà artysty. T´ fotografi´ ofiarowa∏ mi sam
Zamoyski wraz z informacjà, ˝e rzeêba by∏a przed wojnà w pa∏acu Potockich w Jab∏onnie, a
skoro jej tam obecnie nie ma, to niewàtpliwie zagin´∏a w zawierusze wojennej. T´ fotografi´
reprodukowa∏am w mojej ksià˝ce.
W 1975 roku w rok po ukazaniu si´ mojej ksià˝ki, pewnego dnia zobaczy∏am g∏ow´
Brydziƒskiej w Salonie DESY na Starym MieÊcie. Nie by∏am tego ca∏kowicie pewna, bo
sta∏a zwrócona profilem, zastawiona szafami i sekretarzykami. Wesz∏am wi´c do DESY,
pytajàc, to co za rzeêba. „To rzeêbiarz nieznany, jest tylko sygnatura odlewnika. Ale jeÊli
pani nie chce jej kupiç, to nie wyjmiemy jej zza szaf, bo trudno jà wydostaç”. Wróci∏am do
domu, aby spojrzeç na reprodukcj´ rzeêby raz jeszcze - to by∏a niewàtpliwie ta sama, zaginiona g∏owa! Bardzo podniecona zatelefonowa∏am do mego m´˝a, aby mu powiedzieç,
˝e przez przypadek odnalaz∏am zaginionà rzeêb´ Zamoyskiego. A mój mà˝ po prostu poszed∏ do DESY i kupi∏ g∏ow´ Brydziƒskiej dla mnie! Kosztowa∏a zresztà Êmiesznie ma∏o - 7
tysi´cy z∏otych; gdyby eksperci, którzy jà wyceniali wiedzieli (o czym powinni byli wiedzieç),
˝e to rzeêba d∏uta Zamoyskiego, kosztowa∏aby wówczas oko∏o 50-ciu tysi´cy ówczesnych
137
Rzeczy i sprz´ty
z∏otych. Na rzeêbie z DESY nie by∏o sygnatury Zamoyskiego, jedynie stempel z nazwiskiem odlewnika „VALSUANI”, w którego paryskim warsztacie przed wojnà artysta robi∏ swoje
odlewy. Tak wi´c nie by∏ to ten sam egzemplarz, który zna∏am z fotografii. DESA nie chcia∏a
ujawniç, kto sprzeda∏ g∏ow´, a szkoda, bo mo˝e mo˝na by wówczas ustaliç, czy g∏owa z
DESY pochodzi∏a z Jab∏onny.
Jakie˝ by∏o moje zdumienie, gdy ponownie b´dàc w Saint-Clar ju˝ po Êmierci Zamoyskiego,
znalaz∏am w kàcie pracowni otulony w stare gazety bràzowy portret Brydziƒskiej z sygnaturà na szyi! Nie umiem powiedzieç, dlaczego Zamoyski utrzymywa∏, ˝e rzeêba zagin´∏a,
dlaczego nie powiedzia∏ mi, ˝e istnia∏y dwa odlewy - to pozostanie nie wyjaÊnione. ArtyÊci
bywajà dziwaczni.
Nad pó∏kà z ksià˝kami, obok portretu Brydziƒskiej, wisi pi´knie oprawiona cenna rycina
Auguste Blancharda „L’accordée de village” (Wiejska narzeczona) z 1898 roku wykonana
wed∏ug s∏ynnego obrazu Jean Baptiste Greuze’a pod tym samym tytu∏em z 1761 roku.
Niezwyk∏y empirowy zegar z bràzami, drewniany (chyba z ciemnego mahoniu) w kszta∏cie
szeÊciobocznej wysokiej skrzyneczki na szerszym postumencie, pochodzi z domu na Czeskiej. Zegar jest jednoczeÊnie pojemnikiem na cygara: gdy górnà cz´Êç z cyferblatem
lekko przekr´ci si´ w prawo, Êcianki szeÊciobocznej skrzynki otwierajà si´ jednoczeÊnie,
ukazujàc ze wszystkich stron wn´trze z jasnego drzewna z przymocowanymi bràzowymi
trzymade∏kami na cygara. Ten zegar by∏ konserwowany przed kilku laty.
Dalej wisi portret mego syna Paw∏a w dzieciƒstwie, malowany przez ogromnie uzdolnionà
malark´ i konserwatork´ Krystyn´ Jankowskà-Sommerowà. To portret z fotografii, ale kanapa, papugi i klatki sà malarskà wizjà Krystyny. Precyzyjny sposób malowania zdradza
konserwatorskà specjalizacj´ Krystyny Sommerowej w malarstwie XVII wieku.
„Komiksowy” obrazek temperà plakatowà ca∏ujàcej si´ pary to dzie∏o Waldka Âwierzego
ofiarowany mi na Gwiazdk´ w 1977 roku.
Na koƒcu pó∏ki, ju˝ pod schodami, stoi osiemnastowieczna figura ludowa Êwiàtka - Êw.
Jana Nepomucena, patrona Dobrej S∏awy, doÊç zniszczona, z odpadajàcà polichromià.
Przez ca∏e lata wisia∏ w tym miejscu barokowy anio∏ek-putto, drewniany, kiedyÊ pomalowany na bia∏o; brakuje mu r´ki. Pochodzi chyba z jakiegoÊ zwieƒczenia zniszczonego siedemnasto-czy osiemnastowiecznego o∏tarza. T´ figurk´ dosta∏am jako prezent Êlubny na
nasz Êlub koÊcielny (który si´ odby∏ chyba w 1957 lub 1958 roku) w kaplicy cudownego
Pana Jezusa u Fary w katedrze warszawskiej na ulicy Âwi´tojaƒskiej. Od wielu ju˝ lat
putto-anio∏ek jest w domu mego syna Paw∏a, a przez jakiÊ czas s∏u˝y∏ mu jako fragment
scenografii w jego muzycznych audycjach „Gra!my” w POLSACIE.
Na tej samej pó∏ce (to tu to tam) wsparta o ksià˝ki stoi oprawiona w ramki fotografia mojego
m´˝a robiona przez Paw∏a u niego na wsi, a tak˝e oprawiony komputerowy autoportret
Paw∏a na tle pól, ofiarowany nam na Gwiazdk´ w 1995 roku.
Na którejÊ z pó∏ek stojà liczne popielniczki, przewa˝nie metalowe (mosi´˝ne), z których
jedna zas∏uguje na uwag´: mosi´˝na, secesyjna - jej brzeg przy bli˝szym oglàdaniu okazuje si´ fragmentem szaty sp∏ywajàcej wokó∏ wysmuk∏ej nogi - musia∏a byç tu kiedyÊ figurka m∏odej kobiety, mo˝e tancerki, w d∏ugiej powiewnej szacie. Ta figurka zosta∏a obci´ta
- nie wiem z jakich przyczyn. Mo˝e by∏a uszkodzona, mo˝e u∏ama∏a si´ i zosta∏a nisko
138
Pokój mego m´˝a
spi∏owana. W ten sposób powsta∏a zupe∏nie nowa kompozycja, pe∏na prostoty, a przecie˝
zachowujàca stylowoÊç secesji.
Pokój mego m´˝a
Wzd∏u˝ schodów wiodàcych na pi´tro do tego pokoju, który jest w∏aÊciwie antresolà,
wiszà ró˝ne obrazki, ryciny, fotografie. Sentymentalne znaczenie majà: rysunek Pelagii
Kossakowskiej, póêniejszej ˝ony Aleksandra Bower Saint Clair, siostry mego pradziadka
Stanis∏awa Szcz´snego. Rysunek przedstawia portret damy w wielkim kapeluszu z piórami - jest to Rozalia z Lubomirskich Wac∏awowa Rzewuska (˝ona tzw. Emira), na oczach
której w dzieciƒstwie stracono na gilotynie jej matk´, Ró˝´ z Chodkiewiczów Lubomirskà w czasie Rewolucji Francuskiej. Jej marmurowà g∏ow´ zapami´ta∏am z dzieciƒstwa
w pa∏acu w Brzostowicy. Ten rysunkowy portrecik pani Lubomirskiej-Rzewuskiej ofiarowa∏
mi Stanis∏aw Ursyn Niemcewicz z Embanide (Francja), ojciec Elka Niemcewicza i Tereski
Weryha. - Podkolorowany staloryt ze scenà „Po˝egnania w Fontainebleu w dniu 20 kwietnia 1814 roku” (Napoleon w otoczeniu swych genera∏ów, wÊród których jest i genera∏
Józef Kossakowski) zosta∏ wykonany we Frankfurcie przez Torwitza i syna w 1839 roku
wedle obrazu pod tym samym tytu∏em p´dzla Horace Verneta ze zbiorów w Wersalu. Kserokopia z ryciny znajdujàcej si´ u naszej francuskiej kuzynki Anne de Villette w Les
Prats przedstawia ojca mojej prababki Jean de Lavala, o którym pisa∏am, ˝e nie wzbudzi∏
mojej sympatii. - W owalnej metalowej ramce jest fotografia brata mojej babki, wuja Ediego St. Clair jako ju˝ starszego pana z fajkà. Zdj´cie by∏o robione w Londynie. - Ma∏e
wyblak∏e fotografie w metalowych ramkach roboty mego ojca - to moi dziadkowie: Zofia i Stanis∏aw Kazimierz. - W ma∏ej drewnianej ramce jest moja fotografia z naszà francuskà kuzynkà Marie-Claude Kossakowskà (póêniejszà Faure) w Pary˝u w 1968 roku. - W
okràg∏ej maleƒkiej ramce zrobionej z metalowej koperty starego kieszonkowego zegarka
jest fotografia ma∏ego Paw∏a „za kierownicà”, w drugiej podobnej ramce jest moja fotografia
z lat pi´çdziesiàtych. - Wisi tu te˝ reprodukcja fotograficzna Drzewa genealogicznego Kossakowskich z portretami lub fotografiami naszych ró˝nych przodków: w przedostatnim od
góry rz´dzie jest fotografia maleƒkiego ch∏opczyka w czapeczce - to mój ojciec. Drzewo
zosta∏o opracowane przez mego dziadka Stanis∏awa Kazimierza zdaje si´ w roku 1904 i
dlatego nie ma na nim naszego pokolenia - a obok, ko∏o mego ojca powinna byç fotografia
mojej mamy, wy˝ej ich troje dzieci - Eustachy, ja, czyli Zofia Kossakowska Szanajca i moja
siostra czyli Barbara Kossakowska. Ko∏o Eustachego powinna si´ znaleêç Ewa Makowska
(jego pierwsza ˝ona) i Anka Ptaszkowska (druga ˝ona). Ko∏o mnie powinna byç fotografia mego m´˝a Jerzego Szanajcy, a ponad nami nasz syn Pawe∏ Szanajca. Ko∏o Paw∏a
powinna byç fotografia Aniry Wojan Trusiewicz, jego ˝ony, a na samej górze ich dzieci Leonart (LeoÊ) i Oliwia (Oliwka) Szanajca. Mo˝e kiedyÊ opracuje si´ dalszy ciàg naszego
drzewa genealogicznego?
Na sàsiedniej Êcianie ko∏o schodów na pó∏ce po jednej stronie drewnianego s∏upa wisi
stara fotografia wykonana przez s∏ynnego fotografika Konstantego Brandla - jest to wersja
drzewa genealogicznego Kossakowskich, równie˝ opracowana przez mego dziadka.
- Z drugiej strony s∏upa stoi rzeêbiarski portret Józefa Szanajcy, architekta, stryja mego
m´˝a. Józef Szanajca poleg∏ w czasie wojny w 1939 roku. Ten portret zrobi∏ jego przyjaciel i wspó∏pracownik, profesor Bohdan Lachert. Znajdujàcy si´ u nas odlew gipsowy
jest patynowany na kolor pociemnia∏ej koÊci s∏oniowej; odlew bràzowy portretu sta∏ do
niedawna jako pomnik na cokole przy ulicy Józefa Szanajcy na Pradze, ale rzeêba zosta∏a
ukradziona, o czym ju˝ wspomina∏am.
139
Rzeczy i sprz´ty
Na trzeciej Êcianie wzd∏u˝ biegu schodów wisi portret któregoÊ z przodków mojego m´˝a.
Ten wizerunek m´˝czyzny w surducie chyba jest niez∏ego p´dzla i swojà powagà przypomina mi portret mojego pradziadka, o którym ju˝ pisa∏am. Tak˝e i ten obraz zosta∏ poddany konserwacji i oprawiony w srebrzyste ramy (1998).
Bardzo cenne rodzinnie sà pi´kne akwarele stryja mojego m´˝a, Józefa Szanajcy, który
by∏ nie tylko znakomitym architektem, ale równie˝ utalentowanym malarzem i rysownikiem.
Obrazki ocala∏y w domu na ulicy Czeskiej. U nas w domu wisi ich osiem u szczytu Êciany
wzd∏u˝ biegu schodów w pokoju mego m´˝a. Wszystkie pochodzà z lat dwudziestych, z
podró˝y i wycieczek Józefa Szanajcy po kraju i zagranicà:
1. KoÊció∏ w Lublinie (1922)
2. KoÊció∏ w Lublinie (?)
3. Stare Miasto w Pradze Czeskiej (1923)
4. Loggia dei Lanzi we Florencji (1923)
5. ¸uk Tytusa w Rzymie (1923)
6. Aja Sofia w Konstantynopolu (1924)
7. ¸uk w Rzymie
8. Meczet Yeni Djami w Konstantynopolu (1924).
Prócz tych akwarel, u mego syna Paw∏a sà ponadto jeszcze dwie z tej serii, a mianowicie:
1. Bayazyd w Konstantynopolu (1924)
2. Widok na kopu∏´ koÊcio∏a Sakramentek z ulicy Brzozowej na Starym MieÊcie w Warszawie
oraz dwie mniejsze akwarele:
3. Renesansowa Brama w Krasiczynie (1922)
4. Fragment architektury koÊcio∏a we Lwowie (1922)
5.
Tak wi´c w sumie zachowa∏o si´ w naszej rodzinie 12 akwarel Józefa Szanajcy. Niektóre z
tych akwarel by∏y wystawiane w Salonie Dorocznym 1923/1924 w Zach´cie w Warszawie,
o czym Êwiadczà nalepki na odwrociach obrazków.
Nad ∏ó˝kiem mojego m´˝a wisi osiemnastowieczna rycina Zachariasza Orfelina „Matka
Boska z Dzieciàtkiem”, datowana 1770, którà dosta∏am z Belgradu od Wery Nowakowskiej,
˝ony Janka (oboje sà pó∏ Jugos∏awianami - wedle dawnej nomenklatury, pó∏ Polakami).
Równie˝ w pokoju mego m´˝a, ko∏o szafy w Êcianie wisi osiemnastowieczna rycina (1725),
wyobra˝ajàca portret niejakiego Jakuba Schwindla w peruce i rurkowanej kryzie. Ten sztych dosta∏am od mego ojca.
We wn´ce ko∏o wielkiej kreÊlarskiej deski stoi nale˝àcy kiedyÊ do babci mego m´˝a, klasycystyczny drewniany zegar z bràzami, wsparty na dwóch kolumnach, wykonany w Warszawie i sygnowany „T.W. Czernig”. By∏ konserwowany w 1998 roku. Nad zegarem wisi
angielski talerz fajansowy ze scenà polowania na s∏onie.
Na pó∏ce ko∏o ∏ó˝ka stoi ludowa, polichromowana rzeêba - figurka Êw. Jana Nepomucena,
z odtràconymi r´kami.
Na górze pó∏ek z ksià˝kami jest stary kawa∏ drewna, podobno fragment drewnianego rydwanu z czasów staro˝ytnych. Dwa stare ˝elazka pochodzà z domu Szanajców na Czeskiej,
znalezione w zagraconej piwnicy. Jedno z nich jest staroÊwieckie, mosi´˝ne, pokryte ornamentami, z ruchomà klapkà zakrywajàcà miejsce na „dusz´” (której brak. Pod∏ugowata
140
Pokój Paw∏a
dusza by∏a z ˝elaza i mia∏a w szerszej cz´Êci dziurk´, by mo˝na jà by∏o, rozgrzanà do
czerwonoÊci na w´glach w kuchni, zawiesiç na pogrzebaczu i w∏o˝yç jak nadzienie do
˝elazka). Takimi ˝elazkami z duszà, ale g∏adkimi, bez ornamentów, prasowa∏o si´ tak˝e
u nas w domu na Bednarskiej. Drugie ˝elazko, bardziej nowoczesne, wykonane z bia∏ego
metalu chyba w latach dwudziestych, to ˝elazko podró˝ne. Zaopatrzone jest w pojemniczek na spirytus denaturowany i w knot, który przechodzi∏ przez wn´trze specjalnej rurki
obrysu „duszy”, umieszczonej w Êrodku ˝elazka. Ta rurka mia∏a maleƒkie otworki, z których
wydobywa∏y si´ niebieskawe p∏omyczki palàcego si´ spirytusu. Trzon ˝elazka pokrywajà
liczne okràg∏e otwory dla dop∏ywu powietrza. Oba ˝elazka majà ràczki drewniane, które si´
nie rozgrzewa∏y.
Z mebli jest tu fotel z niklowanych rur, niegdyÊ kryty skórà, dziÊ stary i zniszczony. Fotel zrobiony wed∏ug projektu Józefa Szanajcy w latach trzydziestych, wówczas ogromnie
awangardowy w formie, by∏ przed wojnà reprodukowany w piÊmie „Praesens”.
Pokój Paw∏a
W dawnym pokoju Paw∏a niegdyÊ wisia∏y mi´dzy innymi: obrazek Nikifora, ma∏a rycina
z wyobra˝eniem Êw. Paw∏a i ma∏a metalowa ikona z wyrytymi napisami i popiersiem Êw.
Paw∏a (roboty Andrzeja Zaborowskiego) - ale wszystkie te rzeczy zabra∏ bardzo s∏usznie
mój syn do domu w Sokólu, gdzie mieszka z rodzinà. NiegdyÊ wisia∏a tu te˝ akwarela
„Strzelca pieszego”, która teraz wisi w Du˝ym Pokoju.
Obecnie w dawnym pokoju Paw∏a nad ∏ó˝kiem wisi stara kolorowa litografia Matki Boskiej
Ostrobramskiej, która nale˝a∏a do mego ojca i wisia∏a w jego pokoju. Na Êcianach wiszà:
stary, zniszczony dagerotyp jakiegoÊ wàsatego oficera przy orderach, w epoletach, trzymajàcego w jednym r´ku czako, drugà ma wspartà na szabli; ramka dagerotypu zrobiona
jest prymitywnie i domowo ze z∏oconej pasmanterii, a˝urowej tasiemki, nadajàcej si´ raczej
do obicia mebli czy ozdoby aba˝uru. - Niewielki obrazek, rysunek w´glem, jest dzie∏em
przyjaciela Józefa Szanajcy, Jana Mucharskiego, a przedstawia zau∏ek w Brussie (Ma∏a
Azja) w roku 1925. Na odwrocie jest dedykacja z tego˝ roku dla przyjaciela w dniu jego
imienin 19 marca oraz nalepki Êwiadczàce, ˝e rysunek by∏ wystawiony w Salonie Zach´ty
Sztuk Pi´knych w Warszawie (Salon Doroczny 1925) i ˝e cena tej pracy zosta∏a ustalona
na 150 z∏. Wiszà tu te˝ fotografie matki mojego m´˝a Heleny z Jarczyƒskich Szanajcowej
oraz fotografia Józefa Szanajcy stryja mego m´˝a.
W pokoju jest zwyk∏y tapczan, pó∏ki na ksià˝ki pod Êcianami i wiszàce nad kaloryferem oraz
∏adny stary zniszczony stó∏ biedermeierowski.
***
Na tym koƒcz´ „oprowadzanie” po naszym domu.
O ksià˝kach nie pisz´ - jest ich bardzo du˝o, bardzo ró˝nych. W pokoju Paw∏a sà razem
wszystkie poezje, literatura polska i obca, ksià˝ki dziecinne i m∏odzie˝owe, liczne tomiki
„Nike” i „Literatury na Êwiecie”. W pokoju mego m´˝a przewa˝nie sà pami´tniki, ksià˝ki
o wojnie, tak˝e lotnicze, o samochodach itp. W Du˝ym Pokoju - encyklopedie, ksià˝ki
o sztuce - malarstwie, rzeêbie, architekturze, albumy, a tak˝e przewodniki krajoznawcze
i ksià˝ki stare z XIX i poczàtku XX wieku. W moim pokoju ksià˝ki heraldyczne, ró˝ne
s∏owniki, tak˝e ksià˝ki o sztuce, ksià˝ki kucharskie, ksià˝ki o roÊlinach, kilka ksià˝ek, które
141
Rzeczy i sprz´ty
szczególnie lubi´. Ale w ca∏ej naszej bibliotece nie ma takiego porzàdku, o jakim bezskutecznie marz´ - ˝eby od razu mo˝na by∏o wszystko znaleêç. Moi wspó∏mieszkaƒcy: mój
mà˝, a niegdyÊ i Pawe∏ nie przywiàzywali wagi do porzàdku w ksià˝kach, a ja sama mam
niedobry zwyczaj, ˝e odk∏adam coÊ „na chwil´”, gdziekolwiek i zapominam potem od∏o˝yç
na miejsce, choç naprawd´ si´ staram.
Na koniec zastrzegam, ˝e byç mo˝e za jakiÊ czas ten lub ów przedmiot zmieni swoje
miejsce w naszym mieszkaniu na Piwnej - takie bowiem jest ˝ycie, ale chyba po tych
opisach nie b´dzie trudno je odnaleêç w nowym miejscu, ale przecie˝ nadal w naszym
domu, nie tak znów bardzo rozleg∏ym.
142
MÓJ OJCIEC
Kiedy myÊl´ o ojcu, widz´ go najcz´Êciej siedzàcego przy biurku w domu, zawsze czymÊ
zaj´tego - pisaniem, rysowaniem, malowaniem, czytaniem, majsterkowaniem. Nawet w
okresie swej dwunastoletniej choroby, kilka godzin dziennie sp´dza∏ przy biurku. Siedzia∏ na
drewnianym, wielkim, twardym fotelu z wysokim oparciem. A biurko, odkàd si´gn´ pami´cià
by∏o te˝ drewniane, staroÊwieckie, z wysokimi bokami, w których by∏a ukryta wyciàgana
drewniana ˝aluzja; wysuni´ta, zakrywa∏a blat biurka, gdy ojciec przestawa∏ pracowaç. Ta
˝aluzja pozwala∏a mu spokojnie pozostawiç wszystkie papiery i rzeczy roz∏o˝one na biurku,
bez obawy, ˝e ktoÊ je zechce uporzàdkowaç i u∏o˝yç. Po bokach biurka by∏y d∏ugie otwory,
szpary jak w skrzynce pocztowej, przez które mo˝na by∏o wsunàç do zamkni´tego ju˝ biurka jakieÊ listy czy kartki, które nadesz∏y do ojca w czasie jego nieobecnoÊci.
Takie biurko ojca pami´tam sprzed wojny, takie równie˝, bliêniaczo podobne, sta∏o w kolejnych mieszkaniach rodziców po wojnie, zapewne wypatrzone przez ojca w jakimÊ sk∏adzie
czy komisie starych mebli.
Po ostatniej wojnie, gdy rodzice wszystko stracili w Powstaniu Warszawskim, nigdy ju˝ si´
nie „urzàdzili”: nie kupowali mebli, ˝adnych sprz´tów, poza niezb´dnymi. Byli pokoleniem,
które ju˝ po raz drugi utraci∏o wszystko.
Po 1945 roku mieszkali najpierw w ko∏chozowym mieszkaniu w przejÊciowym pokoju i
s∏u˝bówce na ulicy Nowogrodzkiej. Potem, na Marsza∏kowskiej 18, mieli wprawdzie dla
siebie dwa pokoje, ale w tym wielkim mieszkaniu zakwaterowane by∏y jeszcze dwie rodziny zupe∏nie obcych ludzi. To by∏ czas, gdy stale si´ kogoÊ nocowa∏o, a to przyjezdnych,
a to chwilowo bezdomnych. Nast´pne, ju˝ osobne mieszkanie rodziców by∏o przy
Marsza∏kowskiej 8 - tu by∏y cztery, bardzo zresztà nieustawne pokoje; wraz z rodzicami
mieszka∏a bratowa mojej matki, moja siostra i mój brat, a potem jego ˝ona Ewa, nadto
doÊç cz´sto przemieszkiwa∏o tu na krócej lub d∏u˝ej jeszcze wiele innych osób, najcz´Êciej
bezdomnych studentów, kolegów mojego rodzeƒstwa z Wydzia∏u Architektury. A biurko
ojca w´drowa∏o z nim razem po wszystkich tych mieszkaniach.
Mieszkanie rodziców na Ho˝ej 40, w którym sp´dzili ostatnich lat kilkanaÊcie, a˝ do swej
Êmierci, by∏o bardzo skromne. W pokoju mamy si´ jada∏o. W pokoju ojca sta∏o ˝elazne, stare
szpitalne ∏ó˝ko nakryte kocem, pod przeciwleg∏à Êcianà dwie oszklone szafy na ksià˝ki i
jakiÊ stoliczek, pod Êcianà za ∏ó˝kiem biurko, a obok fotelik z wyÊcie∏anym siedzeniem.
Na Êcianach wisia∏y kolorowane litografie z ilustracjami do „Pami´tników” Paska (podobno
143
Mój Ojciec
ocala∏e z po˝ogi wojennej), obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej (który wisi teraz nad
∏ó˝kiem w dawnym pokoju Paw∏a), dziwna rzeêba Edzia Krasiƒskiego wyobra˝ajàca operacj´ serca - z sercem w drewnianej klatce z siatkà (tak jak to sobie wyobra˝a∏ artysta),
ma∏a oszklona gablotka z ró˝nymi przedmiocikami - zabawnymi upominkami, lub kupowanymi przez ojca na jakichÊ starociach czy targach. Obok, w dwu d∏ugich, tak˝e oszklonych
gablotkach sta∏y rz´dem wyrzeêbione przez ojca Madonny. Za jednà z szaf wisia∏ widok
pa∏acu w Wojtkuszkach Napoleona Ordy (taki sam jak u nas na Piwnej), obok biurka nad
fotelikiem akwarela czy tempera Antoniego Uniechowskiego, wyobra˝ajàca rycerza na koniu, oprawiona w z∏ote ramki z zaokràglonymi rogami. Na górnej pó∏ce biurka sta∏y zawsze
- fotografia mamy w m∏odoÊci i fotografia doktor Wandy ¸à˝yƒskiej, ukochanej asystentki
ojca, Êwietnego chirurga, która zgin´∏a w Powstaniu Warszawskim.
Kiedy przychodzi∏am do ojca, wskazywa∏ mi miejsce w foteliku pod oknem ko∏o biurka.
Ogromnie lubi∏am wizyty u ojca - zawsze by∏y jakoÊ wyjàtkowe, zawsze mi coÊ pokazywa∏,
a to jakàÊ ksià˝k´, a to jakiÊ zabawny przedmiot wyjmowany z przepastnych szuflad biurka,
a to jakàÊ swojà nowà rzeêb´ czy malunek. Opowiada∏ rozmaite historie, najcz´Êciej z
˝ycia Kliniki, jakieÊ anegdotki, jakieÊ dowcipy.
W dawniejszych czasach, gdy pali∏, przypominam sobie jak wyciàga∏ mosi´˝nà maszynk´
do robienia papierosów. By∏a w kszta∏cie rurki otwieranej wzd∏u˝ z wystajàcym zaciskiem,
w którà wk∏ada∏o si´ tytoƒ z pude∏ka i upycha∏o - nie za mocno i nie za lekko - a potem na
t´ rurk´ nasadza∏o si´ ostro˝nie gilz´, sk∏adajàcà si´ z tutki papieru (filtra) i wiotkiej bibu∏ki i
nadziewa∏o si´ t´ gilz´ tytoniem za pomocà specjalnego popychade∏ka, przypominajàcego
upychacz do fajki. Czasem ojciec pozwala∏ mi robiç to samej, ale zmarnowa∏am kilka gilz,
zanim nabra∏am wprawy.
Ojciec by∏ czarujàcy w towarzystwie, ale napraw´ lubi∏ rozmowy kameralne, najch´tniej w
cztery oczy. Gdy przychodzi∏o kilka osób, pi∏o si´ herbat´ czy kaw´ w pokoju mamy, potem
jedna, czy dwie wybrane osoby przechodzi∏y do pokoju ojca na osobnà rozmow´. Tak by∏o
zawsze - i wtedy, gdy by∏ zdrowy i wówczas, gdy dotkni´ty parali˝em nie móg∏ ani mówiç,
ani pisaç (a tyle mia∏ do powiedzenia), skazany na domyÊlnoÊç otoczenia. Ale nadal by∏y to
„rozmowy” niezmiernie interesujàce.
D∏ugie, wa˝ne rozmowy prowadzi∏ ojciec przy drzwiach zamkni´tych. Najcz´Êciej byli to
lekarze, ale tak˝e ktoÊ ze starszych, lub m∏odszych krewnych czy znajomych, którzy chcieli
zasi´gnàç rady ojca w jakichÊ swoich problemach ˝yciowych.
Wszyscy, którzy si´ z moim ojcem zetkn´li, po prostu go uwielbiali i uwa˝ali za cz∏owieka
niezwyk∏ego.
Bo mój ojciec by∏ cz∏owiekiem niezwyk∏ym.
By∏ cz∏owiekiem, który nie zmarnowa∏ czasu danego mu w ˝yciu. I zawsze umia∏ wybraç,
czegokolwiek by ten wybór nie dotyczy∏. Tak jak we wczesnej m∏odoÊci wybra∏ swojà Ojczyzn´, gdy na szali tego wyboru by∏ majàtek rodzinny, tak jak wybra∏ zawód lekarza wbrew
tradycjom i przesàdom Êrodowiska, w którym si´ wychowa∏, tak jak wybra∏ kobiet´, z którà
po∏àczy∏ swój los - tak te˝ by∏o w ca∏ym jego dalszym ˝yciu: konsekwentnie, zdawa∏oby
si´ bez nadmiernych wahaƒ, zawracaƒ, wàtpliwoÊci. Mia∏ dok∏adnie wytyczone zasady
post´powania, hierarchi´ wartoÊci. Rzadko o tym mówi∏ - dawa∏ po prostu przyk∏ad swoim
˝yciem, wedle zasad, które uwa˝a∏ za niewzruszone.
144
Mój Ojciec
By∏ ujmujàcy w sposobie bycia. Skromny, ale i pe∏en godnoÊci, Êwietnie wychowany, o
nienagannych manierach, powÊciàgliwy, pe∏en szacunku i atencji w stosunku do ka˝dego
cz∏owieka, kimkolwiek by by∏, delikatny - ale gdy uwa˝a∏ to za konieczne, potrafi∏ byç
nieugi´ty. Jakby wedle dewizy wypisanej na herbie Kossakowskich: SUAVITER IN MODO,
FORTITER IN RE - co mo˝na by przet∏umaczyç: wdzi´cznie, mi∏o w sposobie (bycia),
m´˝nie, nieustraszenie w rzeczy (w rzeczach istotnych). Budzi∏ w ludziach szacunek swojà
postawà, prawoÊcià, màdroÊcià, podziw swojà inteligencjà i fantazjà, sympati´ i przyjaêƒ
swojà prostotà w obcowaniu z ludêmi, swojà dobrocià. ¸àczy∏ w sobie powag´ i autorytet
profesora z niemal dzieci´cà sk∏onnoÊcià do psikusów, gdy by∏a po temu odpowiednia
pora. By∏ cz∏owiekiem o niezwyk∏ym uroku, pe∏nym wdzi´ku i lekko ironicznego dowcipu.
Pami´tam, jak mój brat Eustachy w jakimÊ momencie swego ˝ycia zbytnio przejmowa∏ si´
swoim zdrowiem, Êledzàc pilnie wszelkie objawy nienormalne - jak mu si´ zdawa∏o - we
w∏asnym organizmie, zapyta∏ ojca: „Jak czuje si´ cz∏owiek przed zawa∏em serca?” Na co
ojciec odpowiedzia∏ mu najpowa˝niej: „Tak samo, jak przed z∏amaniem nogi”.
Z dzieciƒstwa pami´tam ojca jako kogoÊ z jednej strony bardzo surowego, z drugiej ogromnie zabawnego i mi∏ego. Chwali∏ nas rzadko, ale zas∏u˝yç na jego pochwa∏´ by∏o jak
order, ogromne wyró˝nienie. W∏aÊnie ojcu, który sam nigdy o tym nie mówi∏, nie poucza∏,
zawdzi´czam wpojonà mi na zawsze punktualnoÊç, co zresztà cz´sto obraca si´ przeciwko mnie, bo ludzie w wi´kszoÊci sà niepunktualni, zawsze niemal si´ spóêniajà, a ja
musz´ czekaç. Tak˝e to, ˝e staram si´ byç s∏owna, dotrzymywaç obietnic i zobowiàzaƒ
- zawdzi´czam ojcu. Ojciec by∏ cz∏owiekiem pozbawionym czu∏ostkowoÊci, zawsze zachowywaliÊmy dystans, nie by∏o mowy o wgramoleniu si´ na ojca kolana, w∏a˝enie mu na
g∏ow´, jak to si´ widzi w wielu rodzinach. Ale przecie˝ wiedzieliÊmy, ˝e nas kocha.
To ojciec, o czym ju˝ wspomina∏am, czyta∏ nam g∏oÊno Trylogi´ Sienkiewicza, „Pami´tniki”
Jana Chryzostoma Paska, poezje Mickiewicza, „Âpiewy historyczne” Juliana Ursyn Niemcewicza. Pisa∏ dla nas zabawne wierszyki, które sam ilustrowa∏, gra∏ na organkach i
podÊpiewywa∏ piosenki, które utkwi∏y mi na zawsze w pami´ci. Zw∏aszcza cztery z nich,
których ju˝ nigdy potem nie s∏ysza∏am.
Pierwsza z nich by∏a o Cyganeczkach i w dzieciƒstwie wydawa∏a mi si´ ogromnie smutna,
nawet z∏owroga i odzierajàca Êwiata z idea∏ów i z∏udzeƒ:
Od wioseczki do wioseczki
chodzà sobie Cyganeczki
chodzà sobie i tak wró˝à
jak to mieç pieni´dzy du˝o.
Ej, panowie i ksià˝´ta
wyciàgajcie swe ràcz´ta
b´dziem, b´dziem, b´dziem wró˝yç
komu szcz´Êcie b´dzie s∏u˝yç.
Bo nie warto kochaç stale
ani szukaç wzajemnoÊci
bo na ludzkiej ˝ycia szali
trza pieni´dzy nie mi∏oÊci.
145
Mój Ojciec
Za pieniàdze ksiàdz si´ modli
za pieniàdze Êwiat si´ podli
za pieniàdze ch∏op si´ ˝eni
za pieniàdze serce zmieni.
Druga piosenka, którà zapami´ta∏am, musia∏a byç doÊç stara, sàdzàc po jej patriotycznej
wymowie - polski narzeczony przeciwstawiony zosta∏ „obcym”, o których opinie sà generalizujàco-krzywdzàce:
Pada listek pada
po ziemi si´ wala.
Nie pójd´ za Niemca,
ani za Moskala.
Nie pójd´ matulu,
choçbyÊcie kazali,
choçby sto tysi´cy
przysz∏o tu Moskali.
Za Niemca nie pójd´.
Niemiec nic nie gada,
ani si´ nie modli,
ani si´ spowiada.
A tylko szcz´Êliwy
jest przy kuflu piwa.
Z takim ja matulu
nie b´d´ szcz´Êliwa.
Francuz szczebiotliwy,
kr´ci si´ jak fryga
i za miesiàc za dwa
z mi∏oÊci ostyga
A nasi Polacy
co mówià z francuska
nie warci, matulu,
mojego serduszka
Ja prosz´ matuli
by mój narzeczony
mia∏ bia∏à koszul´
a kontusz czerwony
Mia∏ bia∏à koszul´
spinki u koszuli,
takiego, matulu,
serce me utuli.
146
Mój Ojciec
Trzecia piosenka, która bardzo mnie Êmieszy∏a w dzieciƒstwie, jest o niesfornej, kapryÊnej
i psotnej dziewczynie:
Mama ju˝ wsta∏a,
ja jeszcze le˝´,
mama si´ gniewa,
ja w to nie wierz´
Lecz có˝ mi z tego
z tego wszystkiego,
kiedy ja nie mam
narzeczonego!
Wstan´ ja z ∏ó˝ka
pot∏uk´ szklanki,
wezm´ no˝yczki,
potn´ firanki
Mama si´ gniewa,
ràczkami macha,
a ja si´ Êmiej´,
u ha ha ha ha!
Pi´kna sukienka,
Êliczna ró˝owa,
podarowa∏a
mi jà bratowa.
Lecz có˝ mi tego,
z tego wszystkiego,
kiedy ja nie mam
narzeczonego!
Ostatnia piosenka, chyba z Wileƒszczyzny, brzmia∏a tak:
Powiedz, powiedz, moja miii∏a,
za co ci´ tak mama bi∏a?
Czy za cukier, czy za kaaawa,
czy za honor, czy za s∏awa?
Ach, nie za to mama biii∏a,
lecz bym ch∏opców nie lubi∏a.
Niech mi mama utnie noooga,
b´d´ kochaç póki moga!
Niech mi mama urwie szyyyja,
b´d´ kochaç póki ˝yja!
147
Mój Ojciec
Ojciec nigdy nam nie opowiada∏ o swoich przygodach w czasie wojny bolszewickiej w 1920,
ani o wojnie w 1939 roku, o prze˝yciach w obozach sowieckim i niemieckim, wi´zieniu na
Pawiaku - chyba, ˝e w formie zabawnej anegdoty, zabawnego zdarzenia, które zawsze, w
ka˝dych okolicznoÊciach mogà si´ wydarzyç. I tak z pobytu na Pawiaku jedyne, co ojciec
nam opowiada∏, to historia, jaka si´ wydarzy∏a doktorowi Lothowi, który siedzia∏ wraz z
ojcem jako wi´zieƒ, a zarazem lekarz wi´zienny. Otó˝ jeden ze wspó∏wi´êniów, z∏odziejkieszonkowiec chwali∏ si´, ˝e zdo∏a ukraÊç wszystko co zechce, zupe∏nie niepostrze˝enie.
Doktor Loth uwa˝a∏, ˝e to niemo˝liwe. Pod koniec dyskusji kieszonkowiec zapyta∏ doktora
Lotha, gdzie ma swoje klucze od ambulatorium. „Zawsze nosz´ je przy sobie w kieszeni
fartucha” - powiedzia∏ doktor. „To niech pan sprawdzi”. Doktor si´gnà∏ do kieszeni. Klucze
znikn´∏y. Wtedy z∏odziejaszek-fachowiec z triumfem, wielce rozradowany, ˝e mu si´ fortel
uda∏, wyjà∏ z w∏asnej kieszeni p´k kluczy i zwróci∏ je zaskoczonemu doktorowi.
Ta niech´ç do opowiadania o trudnych, niekiedy strasznych przejÊciach ˝yciowych, by∏a
chyba charakterystyczna dla pokolenia mego ojca. Wiem, ˝e na przyk∏ad pan Kazimierz
Kobylaƒski wywieziony do Rosji, by∏ jednym z sàdzonych w s∏ynnym „procesie szesnastu”,
wi´ziony w Moskwie, a potem w Polsce - nigdy nie mówi∏ o swoich prze˝yciach. Nawet
˝onie. By∏a w tym jakaÊ si∏a m´skoÊci i twardoÊci wedle dawnych poj´ç, tak ró˝nych od
obecnego rozklejania si´ i dzielenia w∏osa na czworo i nieustannego rozpami´tywania.
Ze swoich zagranicznych podró˝y ojciec równie˝ opowiada∏ nam rozmaite zabawne historyjki. Na przyk∏ad ze swego wyjazdu do Szwajcarii tu˝ po wojnie, gdy ca∏a Warszawa
by∏a jeszcze w gruzach, panowa∏a bieda, d∏ugie kolejki przed nielicznymi sklepikami. A w
Genewie czy Zurichu - dobrobyt, czyste ulice, wspania∏e sklepy, Êladu wojny. I idàc ulicà
zobaczy∏ ojciec nagle d∏ugà kolejk´ przed jakimÊ urz´dem miejskim. Sta∏y tam g∏ównie staruszki. Zaintrygowany ojciec zapyta∏ „za czym” mianowicie stojà. Okaza∏o si´, ˝e owe panie
stojà w kolejce, aby dowiedzieç si´ o swoje akcje czy te˝ ksi´gi hipoteczne, które podobno
uleg∏y cz´Êciowemu zniszczeniu... nadgryzione przez harcujàce w archiwach myszy!!
Takie oto zabawne historyjki opowiada∏ nam ojciec. DziÊ myÊl´, ˝e ka˝da mia∏a w sobie jakoÊ ukryty mora∏, albo wskazywa∏a na ró˝norodnoÊç postaw, wzgl´dnoÊç ocen, hierarchi´
wartoÊci.
W okresie okupacji Klinika dzieci´ca z ulicy Litewskiej, o czym ju˝ pisa∏am, zosta∏a wysiedlona przez Niemców na Âliskà do budynku zakaênego szpitalika dzieci´cego. Dopiero
po Êmierci ojca dowiedzia∏am si´ z jakiejÊ audycji telewizyjnej, a potem z biogramu ojca,
zamieszczonego w „S∏owniku Biograficznym Polskich Nauk Medycznych”, ˝e w tym w∏aÊnie
szpitaliku ukrywa∏ na oddziale chirurgicznym ˝ydowskie dzieci pod fa∏szywymi papierami i
fa∏szywymi kartami choroby. Obrzezani ch∏opcy w razie wnikliwej kontroli niemieckiej mieli
opatrunki, jako rzekomo operowani na przepuklin´ pachwinowà. Wraz z profesorem Ludwikiem Hirszfeldem organizowa∏ pomoc dla getta w Warszawie.
W okupowanej Warszawie ojciec wyk∏ada∏ na tajnym uniwersytecie w tzw. Szkole Zaorskiego i w szkole piel´gniarek Czerwonego Krzy˝a (by∏ rzadkim wypadkiem lekarza robiàcego Êwietnie zastrzyki, czego mnie nauczy∏). W szpitalu na Âliskiej, zamienionym w
okresie Powstania na szpital powstaƒczy, pracowa∏ nadal mój ojciec. Pami´tam jak na
samym poczàtku Powstania operowa∏ bez odpoczynku i snu przez cztery pierwsze dni i jak
w koƒcu zemdla∏ z wyczerpania.
Po upadku Powstania, gdy ranni zostali ewakuowani do obozów, szpital znów jako dzieci´cy
148
Mój Ojciec
powsta∏ tymczasowo w Milanówku pod Warszawà. Ojciec mieszka∏ gdzieÊ kàtem w odleg∏ym
o kilka kilometrów Brwinowie i codzieƒ dochodzi∏ pieszo, lub doje˝d˝a∏ kolejkà do szpitala.
Pociàgi chodzi∏y nieregularnie - na peronie czeka∏ niecierpliwy t∏um podró˝nych, co chwila
wyglàdajàc na tory, czy pociàg wreszcie nie nadje˝d˝a. Ale mój ojciec, jak opowiada∏a
mama, skraca∏ sobie oczekiwanie rzeêbiàc w znalezionym na torach kamyku no˝yczkami
do paznokci mamy, psujàc je nieodwracalnie. Kiedy wreszcie nadje˝d˝a∏ pociàg, ojciec by∏
zdziwiony, ˝e tak szybko, ˝e to ju˝.
Zanim si´ rozchorowa∏ znajdowa∏ w∏aÊnie w rzeêbieniu i malowaniu odpr´˝enie po wielogodzinnych operacjach. Robi∏ ma∏e kamienne rzeêby (jednà z nich - ma∏ym krzy˝ykiem - w
czasie swojej wizyty u ojca zachwyci∏ si´ August Zamoyski, mistrz w kuciu w kamieniu), ale
wi´kszoÊç by∏a rzezana w kawa∏kach mi´kkiego drewna, znajdywanego na nadmorskich
pla˝ach. KilkanaÊcie takich rzeêb jest nadal w mieszkaniu rodziców na Ho˝ej w dawnym
pokoju ojca, o czym ju˝ pisa∏am. Sà to przewa˝nie Madonny w koronie, cz´sto z Dzieciàtkiem, wszystkie polichromowane i czymÊ z∏ocone i lakierowane. Te rzeêby ojca by∏y pokazywane na ró˝nych wystawach, m.in. w Turynie w 1965 roku na mi´dzynarodowej wystawie sztuki lekarzy; dosta∏ wówczas medal srebrny za jakàÊ kompozycj´ i medal z∏oty za
Madonn´, która zresztà zosta∏a z wystawy ukradziona. Zdaniem ojca by∏o to dowodem, ˝e
naprawd´ si´ podoba∏a.
Malowanie uprawiane sporadycznie dla wypoczynku, w okresie nieodwracalnej choroby
ojca sta∏o si´ wa˝nà pozycjà w tym jego nowym, okaleczonym ˝yciu. Jak wszystko co robi∏
ojciec i ono by∏o twórcze. W jego sztuce nie przeszkadza∏o mu i nie onieÊmiela∏o, ˝e by∏
kiedyÊ Leonardo da Vinci, Micha∏ Anio∏, Tycjan czy Giotto - tworzy∏ jak umia∏, jak chcia∏, jak
mu si´ podoba∏o. T´ nadzwyczajnà cech´ szcz´Êliwie ma tak˝e mój syn Pawe∏, którego
wyobraêni i eksperymentów nic nie kr´puje.
Kompozycje malarskie ojca sà niezwyk∏e. Niby jest to malarstwo nieprofesjonalne, prymitywne, ale robione przez cz∏owieka wykszta∏conego. I tu, podobnie jak w rzeêbie, obrazki
ojca sà przede wszystkim kompozycjami o tematyce religijnej (Madonna, Matka Boska z
Dzieciàtkiem, Ostatnia Wieczerza, Ukrzy˝owanie) powtarzane po wielokroç, za ka˝dym
razem w innych troch´ wersjach), kompozycje kwiatów, owoców, ryb o dziwnych kszta∏tach
i scenki rodzajowe, czy obyczajowe. Te ostatnie zwracajà uwag´ tym, ˝e stroje jakie noszà
ró˝ne osoby (np. egzamin przed profesorskim gremium, zwiedzanie wystawy w Zach´cie,
rada wydzia∏u) odziane sà nieodmiennie w stroje sprzed ponad pó∏ wieku, takie, jakie ojciec
musia∏ zapami´taç ze swego dzieciƒstwa (wysokie ko∏nierzyki panów w surdutach, szale,
woalki i kapelusze z piórami paƒ itp.). Wszystkie kompozycje malarskie wype∏nione sà
po brzegi (horror vacui). Pejza˝e w kompozycjach wyst´pujà z rzadka, jedynie jako t∏o,
dope∏nienie scen figuralnych. Te wszystkie obrazki sà nie tylko pe∏ne fantazji. Niektóre
z nich sà ogromnie dowcipne - na przyk∏ad „Walka Syrenki warszawskiej z krakowskim
Lajkonikiem” lub „Sza∏ Podkowiƒskiego jako dziecko”. W∏adys∏aw Podkowiƒski, malarz z
koƒca ubieg∏ego stulecia, ws∏awi∏ si´ skandalem, jaki wywo∏a∏o jego p∏ótno na wystawie w
Zach´cie pod tytu∏em „Sza∏”. Wyobra˝a∏o rozhukanego, p´dzàcego czarnego konia z nagà
kobietà z rozwianym w∏osem na grzbiecie. „Sza∏ Podkowiƒskiego w m∏odoÊci” mojego ojca
przedstawia∏ ma∏à dziewczynk´ w sukience na rozbrykanym koniu.
Ju˝ w okresie swojej choroby ojciec mój zrobi∏ kilka obrazków specjalnie dla Paw∏a: Matk´
Boskà wÊród Paw∏a zabawek, ma∏ego szarego konika z wypisanym obok alfabetem, zegar
z ruchomymi wskazówkami i schemat operacji wyrostka robaczkowego zwanego Êlepà
kiszkà, t∏umaczàcym kolejne etapy zabiegu, który Pawe∏ w∏aÊnie przeszed∏ (1975).
149
Mój Ojciec
Technik´ swego malarstwa wymyÊli∏ sobie ojciec sam, wbrew wszelkim przyj´tym zasadom.
Jego niewielkie obrazki malowane sà po drugiej (matowej) stronie papieru fotograficznego,
kredkami firmy „carandache” maczanymi w wodzie, co daje wspania∏y intensywny kolor.
Kontury robione sà w czarnym tuszu. Partie z∏ocone lub srebrzone by∏y malowane farbami
do kaloryferów, kupowanymi w mydlarniach czy sklepach z farbami. Po ukoƒczeniu, ka˝dy
obrazek by∏ powlekany jakimÊ werniksem, tak˝e kupowanym w mydlarni.
Tych malowide∏ zrobi∏ ojciec w czasie swojej choroby chyba wiele dzesiàtków. Ofiarowywa∏
je odwiedzajàcym go goÊciom, lekarzom, rodzinie. Niektóre prace ojca by∏y wystawiane
mi´dzy innymi w Muzeum Narodowym w Warszawie, które ku jego wielkiej radoÊci i satysfakcji zakupi∏o od niego do swoich zbiorów osiem kompozycji. Obrazki ojca pokazywane
by∏y na kilku wystawach sztuki tzw. nieprofesjonalnej, i oddzielnie - w Galerii Boguckich
przy Teatrze Wielkim w Warszawie oraz przy okazji ró˝nych konferencji i zjazdów chirurgów dzieci´cych w Warszawie i Poznaniu.
Z tych obrazków, które ofiarowa∏ mi ojciec, Pawe∏ i Anira, ju˝ w wiele lat po Êmierci ojca,
wybrali dziewi´ç i wydali jako pocztówki sprzedawane na pomoc dla Kliniki na Litewskiej.
Ojciec kolekcjonowa∏ te˝ znaczki pocztowe, które uk∏ada∏ wedle tematów: samoloty,
samochody, motyle, zwierz´ta by∏y zbierane dla Paw∏a (który wszak˝e nigdy jakoÊ nie
zainteresowa∏ si´ tymi klaserami). Znaczki z wizerunkiem Matki Boskiej wype∏ni∏y spory
klaser, który mama ofiarowa∏a ksi´dzu Prymasowi Stefanowi Wyszyƒskiemu. Ojciec zbiera∏ równie˝ nalepki od zapa∏ek, wszystko zawsze ogromnie systematycznie i porzàdnie
posegregowane.
Ju˝ od czasów przedwojennych zajmowa∏ si´ te˝ sporadycznie fotografià, w której eksperymentowa∏, sam robiàc odbitki i wywo∏ujàc zdj´cia. Robi∏ na przyk∏ad portrety ludzi,
których fotografowa∏ przez groszkowanà, nieprzezroczystà szyb´, robi∏ odbitki specjalnie
wywo∏ywane tak, aby wyglàda∏y jak grafika itp.
Warto tu mo˝e przypomnieç raz jeszcze, ˝e ojciec mego ojca (Stanis∏aw Kazimierz Kossakowski) by∏ pionierem fotografii w Polsce. Mo˝e to zainteresowanie fotografià odziedziczy∏ mój ojciec po nim? Z kolei mój brat, znakomity i znany fotografik, pierwsze kroki w tej
dziedzinie stawia∏ pod okiem ojca: w ∏azience zamienionej na ciemni´ wprowadza∏ go w
arkana technicznej obróbki klisz. Te zdolnoÊci odezwa∏y si´ w moim synu Pawle, wnuku
mego ojca. Pawe∏ ma wielki talent w tej dziedzinie - wiele jego fotografii zamieszczano w
czasopismach, bra∏ udzia∏ w kilku wystawach i mia∏ Êwietne dwie w∏asne wystawy w Galerii
Zwiàzku Fotografików. Tak to ju˝ czwarte pokolenie, liczàc od mego dziadka, zaznaczy∏o
swoje istnienie w sztuce fotografii.
Pami´tam, ˝e gdy jako studentka mia∏am do wyboru spotkanie w kawiarni z którymÊ z
adoratorów, lub z moim ojcem, zawsze wola∏am spotkanie z ojcem. NadchodziliÊmy w
umówione miejsce (najcz´Êciej by∏a to kawiarnia „Niespodzianka” na Marsza∏kowskiej, tu˝
ko∏o Kliniki na Litewskiej) z dwu ró˝nych stron jednoczeÊnie, punktualni co do minuty. Nie
mia∏ wówczas jeszcze pi´çdziesi´ciu lat, wyglàda∏ bardzo m∏odo, ani jednego siwego w∏osa
- szed∏ spr´˝ystym, elastycznym krokiem, elegancko i nonszalancko zarazem, krokiem
podobnym troch´ do sposobu chodzenia mego syna Paw∏a. Czasem przychodzi∏am na
spotkanie z moimi przyjació∏kami i kole˝ankami ze studiów Elà Moszoro lub Dzidkà Domaszewskà, które przepada∏y za opowieÊciami ojca. Potem, z kawiarni, odprowadza∏yÊmy
ojca do Kliniki, szcz´Êliwe, ˝e poÊwi´ci∏ nam pó∏ godziny.
150
Mój Ojciec
Niekiedy odwiedza∏am ojca w Klinice. Nie mia∏ oddzielnego gabinetu, który zwykle
przys∏uguje kierujàcemu profesorowi: w jednym pokoju sta∏o kilka biurek lekarskich i sekretarki ojca, pani Tchorzewskiej. Nad biurkiem ojca wisia∏y fotografie s∏ynnych chirurgów,
mi´dzy innymi profesora Ombrédanne, znakomitego Francuza.
Pewnego razu ojciec kaza∏ mi czekaç, bo musia∏ przeprowadziç rozmow´ z rodzicami
dziecka, które mia∏o byç operowane na serce. Byli to wieÊniacy, dosyç przera˝eni koniecznoÊcià zostawienia dziecka w szpitalu. Nikogo poza nami nie by∏o w gabinecie, tylko tych
dwoje zdenerwowanych, prostych ludzi i ojciec. Ja z boku, w odleg∏ym kàcie pokoju. To
by∏a nies∏ychana rozmowa. Ojciec t∏umaczy∏ jasno i przyst´pnie dlaczego operacja jest
konieczna, na czym polega, co dziecku grozi, jeÊli nie wyra˝à zgody na operacj´, uspokaja∏
ich, ˝e zostanie zrobione wszystko, by zabieg si´ uda∏, ˝e opiek´ w szpitalu pe∏nià dobre,
sumienne piel´gniarki i lekarze. Nie ˝a∏owa∏ czasu, odpowiada∏ na pytania, nawet na najbardziej nonsensowne. W koƒcu ch∏opi wyszli uÊmiechni´ci i uspokojeni.
Wielu pacjentów ojca wraz z rodzinami przez ca∏e lata sk∏ada∏o mu wizyty. Szcz´Êliwie
zoperowane dziecko z rodzicami przychodzi∏o z bukietem kwiatów, aby raz jeszcze
podzi´kowaç za udany zabieg i trosk´. Po paru latach zjawiali si´ ponownie, aby zaprezentowaç podros∏e ju˝ dziecko, które w∏aÊnie posz∏o do szko∏y. Znów za jakiÊ czas zjawiali
si´, bo „dziecko” zda∏o ju˝ matur´. Wreszcie zupe∏nie doros∏e przychodzi∏o, ju˝ bez rodziców, aby przedstawiç ojcu narzeczonà lub m∏odà ˝on´. Ponownie oboje sk∏adali wizyt´,
tym razem ju˝ z w∏asnym dzieckiem, na szcz´Êcie zdrowym. Taka trwajàca przez ca∏e
lata wdzi´cznoÊç nie cz´sto si´ zdarza, i jest miarà niezwyk∏ego stosunku mego ojca do
pacjentów.
Chore dzieci, Klinika by∏y dla ojca najwa˝niejsze. Jeden z asystentów ojca opowiada∏ mi,
˝e gdy ktoÊ zapyta∏: „ile ma pan profesor dzieci?”, ojciec odpowiedzia∏: „sto osiemdziesiàt
∏ó˝ek”, nie majàc ˝adnych skojarzeƒ z nami trojgiem - ze mnà i moim rodzeƒstwem.
W okresie powojennym ojciec nie znosi∏ prywatnych pacjentów. Gdy mimo to przychodzili, starannie wypisywa∏ kwit na jakàÊ symbolicznà sum´, który starannie sk∏ada∏ potem
w Urz´dzie Skarbowym. Ale niejednokrotnie s∏ysza∏am, jak t∏umaczy∏ przez telefon, ˝e
najch´tniej przyjmie chore dziecko w Klinice, bo po pierwsze tam b´dzie mia∏ wi´cej czasu,
ni˝ w domu, gdzie rzadko bywa, a poza tym wizyta w Klinice nic nie b´dzie kosztowa∏a.
Sàdz´, ˝e sprawy finansowe ma∏o ojca obchodzi∏y. Dom by∏ prowadzony nader skromnie,
z wyjàtkiem sta∏ej s∏u˝àcej, która sprzàta∏a i gotowa∏a. Mimo to ze swej pensji i jakichÊ honorariów autorskich, wiem , ˝e pomaga∏ finansowo wielu ludziom, a nawet ustanowi∏ jakàÊ
niewielkà pensj´-stypendium dla jednego z naszych kuzynów w okresie jego studiów, o
czym dowiedzia∏am si´ dopiero po latach od owego kuzyna.
Darmowi pacjenci, zw∏aszcza ci ze wsi, koniecznie jednak chcieli si´ jakoÊ ojcu wywdzi´czyç.
I tak zasta∏am kiedyÊ w progu mieszkania rodziców stojàcego ojca i kl´czàcego przed nim
wieÊniaka, jak ch∏opa paƒszczyênianego przed feuda∏em; ch∏op w wyciàgni´tych d∏oniach
trzyma∏ w rozmi´k∏ej gazecie kawa∏ ciel´ciny (a czasy by∏y ci´˝kie, „bezmi´sne”), ojciec zaÊ
sta∏ nieugi´ty ku rozpaczy ch∏opa.
Innego razu b´dàc u rodziców i czekajàc na ich powrót, otworzy∏am drzwi na dzwonek.
151
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
Przed drzwiami nikogo nie by∏o, s∏ychaç by∏o jedynie tupot nóg kogoÊ p´dem zbiegajàcego
po schodach. Przed drzwiami sta∏ du˝y karton, na którym by∏o napisane: „prof. J. Kossakowski”. ˚adnego nadawcy. Wzi´∏am wi´c paczk´ i wówczas poczu∏am, ˝e coÊ si´ w niej
rusza: to by∏a ˝ywa g´Ê!
Dalsza historia g´si by∏a nast´pujàca: uwolni∏am trzepoczàcego si´ ptaka i wpuÊci∏am do
pokoju mego brata. Gdy mój brat wróci∏, rozwrzeszcza∏ si´ rozg∏oÊnie, bo g´Ê napaskudzi∏a
mu na poduszk´ niepos∏anego ∏ó˝ka. Wtedy wróci∏ ojciec i groênie powiedzia∏: „Mówi∏em
raz na zawsze, ˝e nie wolno przyjmowaç ˝adnych prezentów!” Z kolei nadszed∏ mój
póêniejszy mà˝ Jurek ze swoim przyjacielem Jurkiem Chudzikiem (obaj byli kolegami
mojego rodzeƒstwa z Wydzia∏u Architektury). ZdecydowaliÊmy, ˝e trzeba si´ uwolniç od
k∏opotliwego prezentu i za zgodà mamy oddaliÊmy g´Ê Jurkowi Szanajcy, byle by jà natychmiast zabra∏. Wsiedli wi´c obaj Jurkowie na swój stary motor NSU - mój Jurek z przodu,
drugi Jurek z ty∏u, trzymajàc g´gajàcà g´Ê pod pachà.
Jurek zawióz∏ nieszcz´snà g´Ê na Saskà K´p´ do swego ojca, który polubi∏ ptaka z wzajemnoÊcià. Podobno wsz´dzie chodzi∏a za nim, i nawet odprowadza∏a go drepczàc na
przystanek tramwajowy. MyÊl´, ˝e w koƒcu umar∏a ze staroÊci.
Przypominam sobie, ˝e pewnego razu ojciec pojecha∏ zagranic´, do Francji czy Szwajcarii.
Z diet jakie otrzyma∏ (zamiast podarków dla rodziny) zakupi∏ jakieÊ narz´dzia chirurgiczne,
których w Polsce, jak wszystkiego wówczas, by∏o brak. Po powrocie, na cle zakwestionowano mu ów dziwny i podejrzany zakup, który zatrzymano do wyjaÊnienia i dopiero Ministerstwo Zdrowia musia∏o interweniowaç, by wydano zakupione przez ojca instrumenty dla
jego Kliniki.
Ojciec mia∏ wiele niezwyk∏ych cech charakteru - jednà z nich by∏a umiej´tnoÊç skupiania si´ w ka˝dych warunkach. Swojà prac´ habilitacyjnà napisa∏ tu˝ po wojnie, mieszkajàc w ko∏hozowym mieszkaniu, w przechodnim pokoju, przez który defilowali z garnkami
i nocnikami tam i z powrotem ró˝ni lokatorzy. (Walk´ z takim „wy∏àczaniem si´” prowadzi
nies∏usznie wi´kszoÊç matek, wo∏ajàc a˝ do skutki zaczytane dziecko, aby przysz∏o na obiad. Ja sama zosta∏am skutecznie pozbawiona tej umiej´tnoÊci skupiania si´ i nie reagowania na zewn´trzne ha∏asy. Ale przyznaj´, ˝e to trudny problem, gdy obiad jest gotowy i
stygnie na stole).
Ojciec mój nie znosi∏ protekcji i powiedzia∏abym, ˝e nawet w tym przesadza∏. Pewnego
razu moja siostra z∏ama∏a ma∏y palec u r´ki. Przybieg∏a wi´c do ojca do Kliniki, który oÊwiadczy∏, ˝e jest w tej chwili zaj´ty i ˝e powinna udaç si´ do ambulatorium, jak wszyscy.
Posz∏a wi´c do ambulatorium, palec nastawiono, za∏o˝ono gips - ale po paru tygodniach,
gdy gips zdj´to, okaza∏o si´, ˝e palec zrós∏ si´ krzywo.
Chc´ tu przytoczyç jeszcze jednà histori´. Otó˝ ojciec mój na mojà proÊb´ zaczà∏ spisywaç
wspomnienia ze swoich lat dziecinnych dla mojego syna Paw∏a. Napisa∏ kilkadziesiàt stron
w grubym brulionie, ilustrujàc swój r´kopis planikami, rysunkami i fotografiami. Nie ukoƒczy∏
swoich wspomnieƒ z powodu choroby - nadal móg∏ wprawdzie czytaç (we wszystkich
znanych mu j´zykach), ale nie móg∏ mówiç ani pisaç (poza cyframi i w∏asnym podpisem).
Ju˝ w czasie choroby za˝àda∏, czego z trudem si´ domyÊli∏am, ˝ebym mu przynios∏a ów
zeszyt wspomnieƒ pisanych dla Paw∏a. To by∏o nies∏ychane: ojciec patrzàc uwa˝nie na
ka˝dà stron´ r´kopisu starannie kopiowa∏ rysujàc ka˝dà liter´ tekstu i robiàc nowe ilustracje! Wydawa∏oby si´, ˝e proÊciej by∏oby przepisaç wspomnienia ojca na maszynie. Ale
ojciec wola∏ sam to zrobiç i myÊl´, ˝e to by∏o wspania∏e - ten trud, który w∏o˝y∏ w kopio-
152
Moje mieszkania 1947-1956. - Moje studia. Moja praca
wanie, by∏ brakiem zgody na nieuleczalnà chorob´, nie uleganie jej tragicznym skutkom. I
tak istniejà dwa r´kopiÊmienne orygina∏y wspomnieƒ mego ojca z lat dziecinnych.
Zarówno gdy by∏ zdrowy, jak w czasie wieloletniej choroby, nie lubi∏ sp´dzaç czasu biernie.
Zawsze mia∏ zaj´cia dok∏adnie zaplanowane, zawsze by∏y to zaj´cia, w których aktywnie
uczestniczy∏. Nigdy nie by∏ tylko widzem. Nie lubi∏ telewizji, którà oglàda∏ tylko okazjonalnie
(np. wybór Jana Paw∏a II na papie˝a), w radio s∏ucha∏ jedynie wiadomoÊci. Lubi∏ czytaç,
zw∏aszcza ksià˝ki historyczne o epoce XVII-XIX wieku, z czasów wojen napoleoƒskich,
poematy historyczne.
Mama zawsze traktowa∏a ojca troch´ jak niesforne pe∏ne fantazji dziecko, które bez niej
by w ˝yciu zgin´∏o. Troch´ w tym by∏o prawdy. To mama dba∏a o proz´ ˝ycia codziennego
- pranie, jedzenie, sprzàtanie, choç tak˝e ona pracowa∏a jako lekarz w Klinice. Rodzice
zawsze mieli s∏u˝àcà, ale kiedyÊ si´ zdarzy∏o, ˝e jedna odesz∏a, a nast´pna jeszcze nie
zosta∏a przyj´ta. Ojciec, któremu buty zawsze czyszczono, postanowi∏ tym razem wyczyÊciç je sobie sam, jak za dawnych, u∏aƒskich czasów. Postawi∏ wi´c nog´ w bucie na
wyÊcie∏anym fotelu i czarnà pastà zaczà∏ smarowaç but. Zdaje si´, ˝e po tym czyszczeniu
trzeba by∏o zmieniaç obicie fotela.
Uczniowie ojca, z których wielu dziÊ jest profesorami i wybitnymi chirurgami, uwa˝ali ojca
za wspania∏ego, inspirujàcego nauczyciela, jakkolwiek ogromnie wymagajàcego. A przy
tym cz∏owieka uroczego i pe∏nego dowcipu. Niezwyk∏a jest wierna pami´ç jego uczniów.
Przez dwanaÊcie lat choroby ojca, a˝ do jego Êmierci odwiedzali go w domu, w kolejnych
szpitalach. W dziesiàtà rocznic´ jego Êmierci ufundowali dwie bràzowe tablice z portretem
ojca (nie najlepszym i niezbyt podobnym, ale nie jest to najwa˝niejsze) z napisem: PROFESOR JAN KOSSAKOWSKI 1900-1979. TWÓRCA CHIRURGII DZIECI¢CEJ W POLSCE”.
Jedna z tych tablic zosta∏a umieszczona w koÊciele Zbawiciela (gdzie ojciec przez wiele
lat chodzi∏ na niedzielnà Msz´ Êw.) na lewym filarze w nawie, drugà wmurowano w Klinice
na Litewskiej. Dawni uczniowie ojca ufundowali te˝ na grobie w Laskach granitowe p∏yty z
nazwiskiem mamy i ojca. Od lat zamawiana jest Msza Êw. w Laskach w rocznic´ Êmierci
ojca lub na majowe imieniny rodziców. Wszyscy obecni lekarze idà na grób rodziców, aby
z∏o˝yç kwiaty i zapaliç lampki przy wspólnej modlitwie. A przecie˝ od Êmierci ojca min´∏o
ju˝ blisko dwadzieÊcia lat, a od momentu choroby, która go wy∏àczy∏a z czynnego ˝ycia przesz∏o trzydzieÊci!
W czasie zjazdów chirurgów, konferencji, ró˝nych jubileuszy, uczniowie przypominajà
dzia∏alnoÊç ojca i jego zas∏ugi jako lekarza i cz∏owieka. Kilka lat lat temu ufundowano medal
imienia ojca, który wr´cza si´ wybitnym chirurgom dzieci´cym.
Imieniem ojca nazwano ulic´ ko∏o Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie (Aninie).
Mog∏abym o moim niezwyk∏ym ojcu opowiadaç bez koƒca. Bardzo go kocha∏am.
153
NIEKTÓRE OBYCZAJE
Chyba na moim pokoleniu koƒczà si´ niektóre obyczaje, niektóre formy towarzyskie,
odchodzàc nieuchronnie w przesz∏oÊç.
Za „moich czasów”, przed wojnà, do rodziców i starszych krewnych (wujów, ciotek, dziadków) zwracaliÊmy si´ zawsze w trzeciej osobie. Nie mówi∏o si´ „mamo, daj”, czy „ciociu,
zobacz”, ale „czy mama mog∏aby mi daç” i „ciociu, prosz´ zobaczyç”.
Nie „tyka∏o” si´ tak˝e s∏u˝by, do której przecie˝ mówi∏o si´ po imieniu. Polecenia mia∏y
form´ np. „Micha∏ mo˝e ju˝ zebraç ze sto∏u”, lub „niech Lucia poda herbat´ w salonie”.
Nie ze wszystkimi te˝ pi∏o si´ „Bruderschafty” (jak ju˝ wspomnia∏am ojciec mój ze swymi
kolegami-lekarzami, mimo kilkudziesi´ciu lat znajomoÊci i przyjaêni, nadal by∏ na „pan”,
„pani”). DziÊ bez ˝adnych ceregieli mówi si´ sobie po imieniu, przedstawia si´ siebie tylko
imieniem, bez nazwiska (uniemo˝liwiajàc zapytania starszych w rodzaju „a czy ty jesteÊ,
wnukiem czy krewnym tego czy tamtego?”).
Przed wojnà „ty” mówi∏o si´ do rodzeƒstwa, krewnych z w∏asnego pokolenia, do kolegów
i kole˝anek w szkole z w∏asnej klasy. Do obcych kolegów czy kole˝anek zwracano si´
„kolego” czy „kole˝anko”, równie˝ w trzeciej osobie, np. „czy kole˝anka mog∏aby mi powiedzieç?” Chyba dopiero w okresie konspiracji i Powstania („braterstwo broni”) a potem ju˝
po wojnie na studiach, wszyscy m∏odzi ludzie mówili sobie „ty”.
DoroÊli niegdyÊ do obcego m∏odego cz∏owieka w wieku szkolnym zwracali si´ „kawalerze”,
do m∏odej zaÊ panienki - „panienko”, np. w tramwaju „czy kawaler wysiada?”, „czy panienka mog∏aby si´ przesunàç?” Po maturze do m∏odzie˝y m´skiej, która krótkie spodnie lub
pumpy zmienia∏a na d∏ugie „doros∏e” spodnie, zwracano si´ „pan”, zaÊ do m∏odej kobiety,
ju˝ nie noszàcej mundurka szkolnego - „pani”, a najcz´Êciej „panno”.
DziÊ m∏odzi ludzie chcà, by starsi mówili do nich po imieniu, choç dawno skoƒczyli szko∏y,
154
Niektóre obyczaje
cz´sto majà ju˝ w∏asne dzieci i po 30-35 lat.
Przed wojnà panny dyga∏y przed starszymi tylko do matury. DziÊ panna czy m´˝atka,
majàca dobrze ponad dwadzieÊcia lat, dalej dyga jak dziewczynka, co mnie doÊç Êmieszy.
Jest w tym jakaÊ, byç mo˝e nieÊwiadoma, ch´ç przed∏u˝ania w nieskoƒczonoÊç wczesnej m∏odoÊci i jestem troch´ ciekawa, kiedy mianowicie coraz to starsze m∏ode kobiety
przestanà dygaç, a coraz starsi m∏odzieƒcy zacznà uwa˝aç, ˝e sà ju˝ „panami”?
Âwiat si´ zmienia, a z biegiem czasu nast´pujà nieuchronne zmiany tak˝e w formach
grzecznoÊciowych i codziennego wspó∏˝ycia. Przecie˝ w dawnych czasach zwracano si´
do rodziców „pani matko”, czy „panie ojcze” i te formy zanik∏y bezpowrotnie - spotkaç je
mo˝na ju˝ tylko w literaturze staropolskiej. Ale formy przyj´te i znane mi z dzieciƒstwa
zacz´∏y zanikaç na moich oczach.
I tak na przyk∏ad:
Jedynà rodzonà ciotkà mego syna Paw∏a jest moja siostra Basia. Pawe∏ od wczesnego
dzieciƒstwa mówi∏ do niej po imieniu. Pewnego dnia, gdy Pawe∏ by∏ ju˝ w pierwszej czy
drugiej klasie szko∏y podstawowej, Basia zwróci∏a mu s∏usznie uwag´, ˝e powinien mówiç
do niej „ciociu”. Na co Pawe∏ oÊwiadczy∏: „B´d´ do ciebie mówi∏ <ciociu>, jak b´dziesz
pracowaç u nas w szkole w szatni”. W istocie, w okresie dzieciƒstwa mego syna by∏ taki
odgórny zwyczaj, przywleczony od Sowietów, ˝e „ciociu” mówi∏o si´ do szatniarek czy
sprzàtaczek, aby rzekomo wprowadziç do szkó∏ „rodzinnà” atmosfer´.
Poniewa˝ Basia, która jest architektem, nie kwapi∏a si´ jakoÊ z podj´ciem pracy szatniarki
w szkole mego syna, tak ju˝ pozosta∏o: Pawe∏ mówi po imieniu i do swej ciotki Basi i do
swego wujka Eustachego.
Ten obyczaj ogromnie nie podoba∏ si´ moim rodzicom, próbowa∏am wi´c nauczyç Paw∏a
zaprzestania mówienia po imieniu przynajmniej do nas, jego rodziców.
Jednak˝e pewnego dnia zdarzy∏o si´, ˝e przysz∏am do Paw∏a do szko∏y i on koniecznie
chcia∏, ˝ebyÊmy zaraz poszli na sanki. Niestety tego dnia by∏o to niemo˝liwe, bo mia∏am
jakieÊ pilne zaj´cia. Pawe∏, wÊciek∏y na wiadomoÊç, ˝e nic z sanek, niegrzecznie wrzasnà∏
do mnie „G∏upia jesteÊ!!”, na co ja go skarci∏am, mówiàc: „Jak ty si´ odzywasz do matki?”
Wtedy mój synek si´ poprawi∏ i powiedzia∏: „Mama jest g∏upia!”
Od tego dnia skapitulowa∏am, pomyÊlawszy, ˝e mo˝e treÊç jest wa˝niejsza ni˝ forma. Tym
wi´cej, ˝e istotnie ta forma zwracania si´ do starszych krewnych w trzeciej osobie i w moim
pokoleniu stopniowo zanika∏a i ju˝ niektóre z moich kole˝anek szkolnych mówi∏y: „mamo,
pozwól...”, a nie „czy mama pozwoli”.
Dla pokolenia moich rodziców dawniej przyj´ty sposób odzywania si´ do starszych by∏
okazaniem szacunku, oczywistego dystansu pomi´dzy dzieckiem a doros∏ymi. Jednak˝e
musz´ stwierdziç, ˝e w wypadku Paw∏a „tykanie” starszych nigdy nie by∏o lekcewa˝eniem
i pozwalaniem sobie na traktowanie, jak to nazywajà Francuzi - „ami-cochon”. Nie w tej
formie tkwi brak szacunku do starszych, tak powszechny obecnie.
Formy grzecznoÊciowe zawsze by∏y wyk∏adnikiem kulturalnego wspó∏˝ycia z ludêmi, nie
sà to puste i bezsensowne s∏owa i zachowania, i o ile zgodzi∏am si´ na zaniechanie przez
mego syna zwracania si´ do nas w trzeciej osobie, o tyle sàdz´, ˝e istnieje wiele takich
155
Niektóre obyczaje
form, które nie powinny ulec zapomnieniu.
Do takich form nale˝y wstawanie, gdy wchodzi starsza osoba, lub goÊç. DziÊ cz´sto si´
zdarza, ˝e dziecko czy m∏ody cz∏owiek siedzi sobie lub le˝y, czytajàc lub oglàdajàc telewizj´
i nie reaguje na wejÊcie do pokoju kogoÊ, kogo nale˝a∏oby przywitaç, okazaç szacunek, a
przynajmniej daç do zrozumienia, ˝e si´ tego kogoÊ „zauwa˝y∏o”.
Mnie samej raz jeden tylko przez ca∏e moje d∏ugie ˝ycie zdarzy∏o si´ nie wstaç na widok
wchodzàcej do pokoju matki mojej kole˝anki Heleny Kobylaƒskiej (póêniejszej Faryaszewskiej). To by∏o w czasie okupacji. Przychodzi∏y wówczas nam, m∏odym ró˝ne doÊç g∏upie
pomys∏y do g∏owy. I tak pewnego dnia jecha∏am tramwajem, w którym, jak to wówczas,
przód wagonu by∏ odgrodzony, zarezerwowany dla Niemców z napisem „nur für Deutsche”.
Pozosta∏a, „polska” cz´Êç by∏a jak zwykle bardzo zat∏oczona. Niedaleko wejÊcia w Êcisku,
tu˝ ko∏o mnie sta∏ niemiecki ˝o∏nierz Wermachtu, co mnie oburzy∏o - móg∏ nie zabieraç
miejsca po stronie polskiej, mia∏ zupe∏nie luêno wÊród Niemców. Tak mnie to zeêli∏o, ˝e
postanowi∏am go ukaraç: w t∏oku namaca∏am jego bagnet i przytrzymujàc jednà r´kà za
pochw´, drugà zacz´∏am powoli go wyciàgaç i wsuwaç do r´kawa mojego p∏aszcza. Potem
szybko przecisn´∏am si´ do wyjÊcia i z otwartego pomostu wyskoczy∏am w biegu z tramwaju.
To by∏o gdzieÊ na Mokotowie, wi´c niewiele myÊlàc, posz∏am na Narbutta 17, do domu mojej
kole˝anki Heleny, aby si´ pochwaliç moim wyczynem. I w∏aÊnie gdy dumna pokazywa∏am
swojà zdobycz, do pokoju wesz∏a jej matka. Nie zdà˝y∏am ukryç bagnetu, wi´c po prostu...
usiad∏am na nim. I dlatego nie mog∏am wstaç na przywitanie pani Kobylaƒskiej, która t´
mojà zdumiewajàcà niegrzecznoÊç pami´ta∏a, jak si´ okaza∏o, jeszcze po latach d∏ugo po
wojnie. Gdy w koƒcu przyzna∏am si´ do powodu mego wówczas zachowania, zosta∏o mi to
ze Êmiechem wybaczone.
Za „moich” czasów w sposób oczywisty ust´powa∏o si´ miejsca starszym i w ogóle
doros∏ym, np. w tramwajach czy autobusach - nie tylko inwalidom, starcom i kobietom w
widocznej cià˝y. Za „moich” czasów nie by∏o napisów i oznaczeƒ, które miejsca sà zarezerwowane dla matek z ma∏ymi dzieçmi, a które dla inwalidów. A przecie˝ bywa, ˝e do
autobusu wsiadajà naraz trzy matki z ma∏ymi dzieçmi i kilku inwalidów - czy powinni staç,
poniewa˝ zabrak∏o dla nich miejsc oznaczonych?
To spontaniczne ust´powanie miejsca uda∏o mi si´ wpoiç w Paw∏a, mego syna, który
- bywa∏o - jako jedyny wÊród rozpartej na ∏awkach tramwaju czy na fotelach autobusu
m∏odzie˝y, oddawa∏ swoje miejsce innym. MyÊl´, ˝e wiele matek nie uczy swoich dzieci
tych elementarnych zachowaƒ - widuje si´ matki, stojàce ko∏o swych siedzàcych dzieci, zamiast je wziàç na kolana - sens ust´powania miejsca matkom z dzieckiem na r´ku jest taki,
˝e gdy matka stoi a autobus gwa∏townie zahamuje, wówczas zarówno matka jak dziecko
mogà si´ przewróciç i dotkliwie pot∏uc. Ale staç ko∏o siedzàcego w∏asnego dziecka, to jest
uczyç je, ˝e mu si´ „nale˝y”, ˝e jest wa˝niejsze od innych.
Ust´powanie miejsca to nie tylko dobre wychowanie. To tak˝e zauwa˝anie innych, to
myÊlenie o innych, to walka z w∏asnym egoizmem, wygodà.
PoÊwi´ci∏am sporo miejsca na omawianie dawnych, nierzadko ju˝ dziÊ zapomnianych zwyczajów i zachowaƒ, rozmaitym formom grzecznoÊciowym, bo wydaje mi si´, ˝e wiele z
nich nadal sà ogromnie wa˝ne. Moje wnuki b´dà dorasta∏y w innym Êwiecie, ni˝ ja niegdyÊ.
156
Niektóre obyczaje
Chc´, ˝eby wiedzia∏y, ˝e formy wspó∏˝ycia mi´dzy ludêmi sà obronà i niezgodà na otaczajàce nas chamstwo, ˝e te formy sà u∏atwieniem tego wspó∏˝ycia na codzieƒ, sà poszanowaniem cudzej godnoÊci i okazaniem w∏asnej.
Wiele dawniej powszechnych form straci∏o swój dawny sens, ale sà to te formy grzecznoÊciowe, które nie majà zasadniczego znaczenia.
Do takich form nale˝y niegdyÊ powszechny zwyczaj ca∏owania w r´k´. Ca∏owaliÊmy r´k´
mamy na koniec obiadu czy kolacji, a tak˝e przy innych okazjach, na przyk∏ad ˝eby przeprosiç czy za coÊ podzi´kowaç. Ca∏owa∏o si´ te˝ w r´k´ stare panie, ciotki, wujków, wszystkich
duchownych, tak˝e starsze nauczycielki. Ten zwyczaj stopniowo - i s∏usznie moim zdaniem
- zarzucono wraz z wojnà i dziÊ ju˝ tylko niektórzy panowie, przewa˝nie starsi wiekiem,
ca∏ujà panie w r´k´. Mój ojciec do koƒca ˝ycia ca∏owa∏ r´ce paƒ zam´˝nych (nawet mnie),
a niezam´˝nym, chyba ˝e by∏y wiekowe, Êciska∏ d∏oƒ.
Eleganckie ca∏owanie w r´k´ to by∏o pochylenie si´ nad d∏onià damy, nie zaÊ ciàgni´cie
jej r´ki pod w∏asny nos. I naprawd´ sk∏ada∏o si´ poca∏unek, nie zaÊ markujàc tylko w powietrzu, jak to majà w zwyczaju Francuzi, Austriacy i W∏osi.
Na koniec chc´ powiedzieç, ˝e wydaje mi si´, ˝e wszelkie formy wspó∏˝ycia pomi´dzy
ludêmi rujnuje przede wszystkim poÊpiech, ów brak czasu na wszystko, ta niby to amerykanizacja ˝ycia bez manier i ceregieli.
Uwa˝am za nies∏ychanie wa˝ne, aby w domu przynajmniej raz dziennie ca∏a rodzina jad∏a
razem choçby jeden posi∏ek. ˚eby zasiad∏a przy nakrytym ∏adnie stole, ˝eby mog∏a porozmawiaç na ró˝ne tematy. Siedzàc razem przy stole dzieci mogà nauczyç si´ ∏adnie jeÊç,
pos∏ugiwaç sztuçcami, kulturalnie rozmawiaç.
Matka moja, pami´tam, kroi∏a chleb, opierajàc bochenek na piersi i kreÊlàc czubkiem no˝a
potrójny znak krzy˝a. Chleb by∏ Êwi´toÊcià - jeÊli upad∏ na pod∏og´ podnosi∏o si´ go z
nabo˝eƒstwem, a dawniej nawet ca∏owa∏o. Nigdy nie wyrzuca∏o si´ chleba czerstwego czy
spleÊnia∏ego do Êmieci - czerstwy dawa∏o si´ ptakom, spleÊnia∏y pali∏o. Nie wyrzuca∏o si´
chleba ptakom na trotuar, by przechodzàcy ludzi go nie deptali.
To Norwid pisa∏ z t´sknotà za Polskà z wygnania:
„Do kraju tego, gdzie kruszyn´ chleba
podnoszà z ziemi przez uszanowanie
dla darów Nieba... t´skno mi Panie”.
I dalej w tym samym wierszu Norwid pisa∏:
„Do kraju tego, gdzie winà jest du˝à
popsowaç gniazdo na gruszy bocianie,
bo wszystkim s∏u˝à... T´skno mi Panie.”
Ale ten kraj dzisiaj , a mo˝e i ca∏y Êwiat, si´ zmieni∏. Ogromnym smutkiem napawa mnie
widok zerwanych tablic z rozk∏adem jazdy autobusów na przystankach, pogi´tych por´czy
na klatkach schodowych, poci´tych no˝em czy ˝yletkà siedzeƒ foteli w kinach, autobusach,
Êwie˝o odnowionych fasad domów, na których r´ka chuligana zostawi∏a swój Êlad - wielki,
krzywy i przewa˝nie ordynarny napis. To ca∏e „popsowanie” przedmiotów, które „wszystkim
s∏u˝à”. Martwi mnie niszczenie w ogóle, a zw∏aszcza ksià˝ek, które nauczono mnie kochaç,
157
Niektóre obyczaje
martwi i oburza niszczenie i wyrzucanie jedzenia, gdy tylu jest g∏odnych w Êwiecie.
Tak ∏atwo jest niszczyç i zepsuç, bezmyÊlnie i tchórzliwie. Tak trudno jest budowaç i
tworzyç, ale to w∏aÊnie nadaje sens ˝yciu i przynosi satysfakcj´.
158
WOKÓ¸ JEDZENIA
W moim ˝yciu jada∏am bardzo ró˝nie - od brudnych sto∏ówek ze sto∏ami przykrytymi
przetartà ceratà w ponury wyblak∏y wzorek, gdzie wydawano szare zupy i bezbarwne dania rzucone na talerz, do wytwornych ekskluzywnych restauracji we Francji i we W∏oszech,
przyj´ç i balów dyplomatycznych w Polsce, bankietów Êlubnych i prywatnych „wielkich
kolacji”. By∏am goÊciem w s∏ynnej restauracji w pa∏acu Rotszyldów na Fg St. Honoré w
Pary˝u, gdzie bywa∏a m.in. ksi´˝na Monaco i inne znakomitoÊci, koronowane g∏owy, wybitni politycy i s∏ynni aktorzy, ludzie „z pierwszych stron gazet”. Tam do dobrego tonu nale˝a∏o
oglàdaç si´ za owymi znakomitoÊciami, gdy przechodzi∏y przez sal´, by zajàç miejsce przy
zarezerwowanym stoliku, ozdobionym kwiatami i zapalonymi Êwiecami. Bywa∏am w podejrzanych knajpach-spelunkach i w snobistycznych restauracjach francuskich, przerobionych
ze starych ferm i stodó∏, gdzie w∏aÊciciele zasiadali do sto∏u wraz z goÊçmi robiàc honory
domu. Pi∏am znakomite wina, jada∏am niezwyk∏e dania - jasno-zielone zapiekane szparagi,
˝ó∏wie i langusty, koguty w winie, foie gras na grzankach, p∏onàce lody.
Nie zamierzam wszak˝e pisaç jeszcze jednej ksià˝ki kucharskiej, których tyle opublikowano. Zresztà teraz i w Polsce mo˝na zjeÊç wyszukane i wytworne dania wszelkich kuchni
Êwiata - jeÊli si´ ma dosyç pieni´dzy, znajdà si´ i ostrygi i najlepsze markowe wina. Chc´
pisaç o codziennoÊci w ró˝nych okresach mojego ˝ycia.
Z okresu przedwojennego w naszym domu nie zapami´ta∏am wiele - jedzenie z pewnoÊcià
nie by∏o domenà moich wówczas zainteresowaƒ, jak to u dzieci, które nie zazna∏y g∏odu.
Pami´tam jakieÊ pyszne naleÊniki z wiÊniowymi konfiturami, zapiekank´ z makaronu
(r´cznie robionego) z szynkà, zrazy po nelsoƒsku, ale przede wszystkim gruszki w waniliowym sosie robione co rok na moje urodziny 8 wrzeÊnia.
159
Wokó∏ jedzenia
We wczeÊniejszym dzieciƒstwie, gdy jadaliÊmy jeszcze osobno w pokoju dziecinnym, nie
zjedzone resztki (nie wolno by∏o zostawiaç na talerzu) wpychaliÊmy ukradkiem w gardziel
okropnego porcelanowego psa w salonie, co oczywiÊcie doÊç szybko si´ wyda∏o na skutek
fetoru zje∏cza∏ego jedzenia.
W czasie obiadu w sto∏owym s∏u˝àcy Micha∏ w zielonej liberii ze z∏otymi guzikami obnosi∏ pó∏miski. Lekko nachylony wodzi∏ oczami od kawa∏ka mi´sa czy kartofli nabieranych
z pó∏miska na talerz - od pó∏miska do talerza i z powrotem...
Stó∏ by∏ zawsze nakryty bia∏ym obrusem, sztuçce na kozio∏kach, bia∏e serwetki w srebrnych
kó∏kach.
Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek pi∏o si´ w domu alkohol, choç w kredensie by∏y
kryszta∏owe karafki i kieliszki do win i wódek.
Na jakieÊ imieniny rodziców przez wiele miesi´cy wyszywa∏yÊmy z Basià pracowicie niebieskie kwiatki na szarym p∏ótnie - mia∏ to byç obrus „na codzieƒ”, ale nie wydaje mi si´,
˝eby by∏ kiedykolwiek u˝ywany i w ogóle ukoƒczony. Ju˝ przy tej okazji okaza∏am si´ antytalentem do ig∏y i wszelkich robótek r´cznych.
Chyba doÊç dobrze pami´tam menu czasów wojny i okupacji. Do kartkowego gliniastego chleba by∏ nieodmiennie domowy szmalec lub marmolada z marchwi (˝ó∏tawa) lub
z buraków (czerwonawa), kupowane w sklepiku w wielkich jak wiadra metalowych puszkach z przykrywà. Nie by∏o prawdziwej herbaty, tylko namiastka tzw. ersatz, ani kawy (by∏a
zbo˝owa lub z cykorii), które niczym herbaty i kawy nie przypomina∏y. Zamiast cytryny
u˝ywa∏o si´ kwasku cytrynowego, zamiast cukru - tabletki sacharyny lub bràzowo-˝ó∏tà
gruboziarnistà i klejàcà si´ melas´.
Kartkowy chleb, gdy czerstwia∏, moczy∏o si´ w wodzie i wsadza∏o do goràcej duchówki
(piekarnika w kuchni w´glowej); po tym zabiegu chleb by∏ znów chrupiàcy jeÊli si´ go zaraz
jad∏o - zostawiony na d∏u˝ej szybko robi∏ si´ nieodwracalnie twardy jak kamieƒ.
Na obiad by∏a zawsze jakaÊ zupa: kapuÊniak lub krupnik, gotowane na skórce od s∏oniny
poros∏ej ostrà, sterczàcà szczecinà, lub na kawa∏ku koÊci szpikowej, z której Staszek, mój
brat, wystukiwa∏ na talerzu szpik, soli∏ i jad∏ z kawa∏kiem chleba. Bywa∏a te˝ kartoflanka,
zaprawiona màkà z braku Êmietany, zupa „dziadowska” z zacierkami i skwarkami, zupa z
przezroczystej, bia∏awej i klejàcej si´ tapioki, kaszy, z której ju˝ po wojnie robi∏o si´ sprytnie
„fa∏szywy kawior” - lekko podfarbowana na pomaraƒczowo i wymieszana z olejem z sardynek, przy dobrej woli jedzàcego mog∏a za kawior uchodziç.
Na drugie by∏y kartofle z màczastym sosem cebulowym, ale najcz´Êciej jakaÊ kasza per∏owa czy ˝ó∏ta jaglana, albo „parzybroda” - potrawa z pokrojonych kartofli i kapusty,
obficie zaprawiona zasma˝kà z màki. Najlepsze by∏y placki kartoflane, kluski ziemniaczane
lub pyzy ze skwarkami, albo „kartacze” - kuliste wielkie szarawe kluchy, nadziewane odrobinà mielonego mi´sa.
Jako surówk´ jadaliÊmy g∏ównie kiszonà w domu kapust´. MyÊl´, ˝e bywa∏o te˝ co jakiÊ
czas mi´so, jakieÊ gotowane och∏apy, które kupowa∏o si´, jak niemal wszystko, na kartki.
Na Âwi´ta piek∏o si´ w ten wojenny czas ciasto-placek z màki i marchwi, które udawa∏o
piernik i keks zarazem.
160
Wokó∏ jedzenia
Prowadzeniem kuchni zajmowa∏a si´ u nas Êliczna, ciemnow∏osa panna Stefania Andrukajtis. Mia∏a nieledwie ponad dwadzieÊcia lat, by∏a bardzo pobo˝na, zaciàga∏a po kresowemu
i by∏a uciekinierkà z Wileƒszczyzny. Mój brat, wówczas 14-sto czy 15-letni, podkochiwa∏ si´
w pannie Steni, która ju˝ po wojnie wstàpi∏a do klasztoru.
Niedawno spotka∏am mojà kole˝ank´ szkolnà, BaÊk´ Mrozowskà, która wspomina∏a jakiÊ
obiad ”okupacyjny”, na który zaprosi∏a jà moja matka. Pami´ta, ˝e by∏ pi´knie nakryty,
wielki stó∏ w sto∏owym: bia∏y obrus, srebrne sztuçce, cenna porcelana, wysokie „gdaƒskie”
krzes∏a wokó∏ sto∏u. Z pi´knej wazy na zup´ srebrnà ∏y˝kà wazowà mama nalewa∏a nam na
talerze zwyk∏y krupnik. Na drugie by∏ p´czak z sosem, a na deser - kaszka manna polana
sokiem.
Ów kontrast pomi´dzy ubogim, nader skromnym jedzeniem (obiad pod tytu∏em „3x
kasza”) a wspania∏ym podaniem, utkwi∏ BaÊce w pami´ci. Bo wprawdzie wszyscy jedli êle,
przewa˝nie do znudzenia to samo, ale nie zawsze te niewyszukane potrawy mia∏y takà
opraw´.
MyÊl´, ˝e by∏ w tym jakiÊ akcent buntu, niezgody na ówczesnà rzeczywistoÊç. Ja sama
przypominam sobie okupacyjnà kolacj´ w pa∏acu wilanowskim u Branickich, na którà podano zsiad∏e mleko na przepi´knych talerzach, a kartofle na srebrnej paterze.
Jednak˝e do kaszy typu „p´czak” nabra∏am trwa∏ej niech´ci i nigdy jej nie gotuj´. Bywajà
ró˝ne kasze - krakowska, gryczana, których w czasie wojny chyba nie by∏o, podobnie jak
kaszka kus-kus, która w ogóle nie by∏a do niedawna znana w Polsce. Do ˝adnej z tych
kasz nie mam urazu. Ale p´czak, z którego robi∏o si´ krupnik i drugie danie w formie „ciapaji” - to naprawd´ nie by∏o zbyt dobre, tym wi´cej, ˝e w∏aÊciwie niczym nie przyprawione.
DziÊ myÊl´, ˝e mo˝e ugotowana na sypko z dodatkiem przypraw (których nie by∏o w czasie
wojny), a przynajmniej jakichÊ zió∏, mog∏aby byç smakowita.
Wszak˝e w moim domu rodzinnym w zasadzie nigdy nie u˝ywa∏o si´ ˝adnych zió∏ ani
przypraw, z wyjàtkiem tych najbardziej znanych: majeranek (do grochówki lub fasolówki),
cynamon i ga∏ka muszkato∏owa do Êwiàtecznych wypieków oraz pieprz.
Ja „odkry∏am” zio∏a we W∏oszech w latach 60-tych i potem we Francji, gdzie w górach i lasach Po∏udnia zbiera∏am tymianek, sarriette i rozmaryn. Odtàd uwa˝am, ˝e zio∏a - suszone,
a zw∏aszcza Êwie˝e oraz najró˝niejsze przyprawy sà podstawà smaku i ca∏y ich zbiór mam
zawsze w kuchni, a jeÊli si´ uda - Êwie˝e rosnàce w doniczkach.
Przez ca∏y okres socjalizmu przyprawy i zio∏a przywozi∏o si´ z zagranicy, przy okazji jakiegoÊ wyjazdu. Bywa∏y wówczas i w Polsce ró˝ne zio∏a w „Herbapolu”, ale nie by∏y reklamowane. W nieefektownych papierowych torebkach mia∏y wydrukowanà instrukcj´ parzenia i
picia na ró˝ne schorzenia, bez s∏owa o tym, ˝e wiele z nich mo˝na dodawaç do jedzenia.
Z zagranicy przywozi∏o si´ nawet czosnek, bo w polskich sklepach zieleniarskich
g∏ówki czosnku by∏y wielkoÊci ma∏ego orzecha: obieranie czàstek by∏o ˝mudne, efekt
zniech´cajàcy.
DziÊ w ka˝dym sklepie spo˝ywczym stojà przyprawy i zio∏a pi´knie opakowane w ma∏ych
s∏oiczkach ró˝nych firm, a warkocze olbrzymiego jak pi´Êç dziecka czosnku mo˝na kupiç
wsz´dzie, tak˝e na targu i u ulicznych sprzedawców. A mnie nadal wydaje si´ to zupe∏nym
cudem!
W czasie okupacji w Warszawie by∏o wiele ma∏ych cukierni, prowadzonych przez wysiedlone z majàtków by∏e ziemianki, dzielne i zaradne panie, zwykle po szkole gospodarst-
161
Wokó∏ jedzenia
wa domowego w s∏ynnych Chyliczkach, do której po maturze posy∏ano panny z rodzin
ziemiaƒskich. Owe by∏e ziemianki zdobywa∏y niedost´pne produkty w sobie tylko znany
sposób, i robi∏y znakomite wypieki, ciasta, ciasteczka i ciastka, a nawet torty.
By∏a taka cukierenka chyba na Lwowskiej, niedaleko Politechniki gdzie sprzedawano najlepsze na Êwiecie „kajmaki” z jasno be˝owà lub bràzowà polewà, lÊniàco-matowà i kruchà,
przypominajàce niegdysiejsze „krówki” Pomorskiego. By∏ te˝, szumnie nazywajàcy si´ Instytut Fermentacyjny „IF” na Krakowskim PrzedmieÊciu w maleƒkim sklepiku-kawiarence,
znajdujàcym si´ chyba w parterze gmachu „RES SACRA MISER”, w pobli˝u figury Matki
Boskiej Passawskiej. Tam mo˝na by∏o kupiç lub zamówiç na wynos, albo zjeÊç na miejscu
przy mikroskopijnym stoliczku luksusowe torty mocca, fedora, hiszpaƒskie i inne pysznoÊci. Jednà ze sprzedawczyƒ by∏a przeÊliczna Marysia Kujawska, której rodzin´ wyp´dzono
z majàtku w ciechanowskiem, jak wszystkich niemal ziemian z terenów tzw. Reichu. Sam
Instytut dzia∏a∏ za zezwoleniem Niemców; tam uczeni polscy chemicy pracowali nad wynalazkami ró˝nych zast´pczych surogatów takich produktów, których by∏o brak na rynku lub
nie by∏o ich w ogóle. A wi´c robiono jakàÊ màczk´, która zast´powa∏a jajka do wypieków
i klusek, robiono jakiÊ p∏yn, który w smaku do z∏udzenia przypomina∏ przypraw´ „maggi”,
itd. JednoczeÊnie „IF” móg∏ zatrudniaç oficjalnie ró˝ne panie, które tu zarabia∏y i mia∏y
„Ausweis”.
Niekiedy po szkole sz∏yÊmy z Basià i kole˝ankami kupiç sobie „kajmaka” na Lwowskiej (w
„IF-ie” nigdy niczego nie kupowa∏yÊmy, bo ceny tam by∏y niebotyczne).
Zupe∏nie nie umiem sobie przypomnieç, co jad∏o si´ w czasie dwu miesi´cy Powstania.
Zapami´ta∏am jedynie kasz´ z jakiegoÊ ziarna z plewami, którà si´ gotowa∏o w kot∏ach i
nazywa∏o „kaszkà-pluj” oraz ma∏e niedojrza∏e, straszliwie kwaÊne jab∏ka, przynoszone dla
chorych na ˝o∏àdek z jakichÊ ogródków czy podwórek, gdzie ros∏y zdzicza∏e jab∏onki.
Ta kaszka z plewami pewnie by∏a niezamierzenie, jakby dziÊ powiedziano „zdrowà
˝ywnoÊcià”, zaÊ jab∏ka - po wielokroç ratunkiem na ró˝ne powszechne wówczas schorzenia brzucha - rozstroje i czerwonki, wywo∏ane wàtpliwej czystoÊci wodà, niedojadaniem,
os∏abieniem organizmu. Jad∏o si´ wi´c z koniecznoÊci owà kaszk´, obficie popluwajàc na
boki, i owe kwaÊne jab∏ka „przez rozum” (najskuteczniejsze by∏y starte na tarce) wykrzywiajàc si´ niemi∏osiernie.
Miesiàce po Powstaniu i po wyjÊciu Niemców, jeÊli chodzi o jedzenie - zakrywa mi
mg∏a zupe∏nego zapomnienia. By∏y o wiele wa˝niejsze sprawy. CoÊ si´ przecie˝ jad∏o,
czasem bywa∏o g∏odno. Wówczas w okolicznych laskach pod ˚yrardowem (gdy jeszcze
mieszka∏yÊmy z mamà w cha∏upie w Mi´dzyborowie), zbiera∏o si´ „ochinie” czy „∏ochinie”,
rosnàce na niskich krzaczkach: du˝e, omsza∏e granatowo niebieskie jagody, pod∏ugowate
i ró˝owe w Êrodku, których by∏a wielka obfitoÊç.
Kilka chyba tygodni wczesnà zimà, jakie sp´dzi∏yÊmy z mamà we Wr´czy pod Mszczonowem, w majàtku siostry mojego ojca Chrapowickiej (która zgin´∏a w Powstaniu), wry∏y
mi si´ w pami´ç jedynie przez noszenie wiadrami wody ze studni, do której trzeba by∏o
zejÊç po oblodzonych kamieniach, a mia∏am na nogach Êlizgajàce si´ po lodzie czarne
drewniaki z cholewkà, jako jedyne buty. Pami´tam te˝, ˝e nie majàc o tym ˝adnego poj´cia
gotowa∏am kluski dla kilkunastu osób, z których nikogo ju˝ sobie nie przypominam, a które
schroni∏y si´ w pa∏acyku we Wr´czy po wyjÊciu z p∏onàcej Warszawy. I pami´tam jeszcze
162
Wokó∏ jedzenia
bibliotek´ z pi´knymi ksià˝kami, które w kurzu i brudzie wala∏y si´ pokotem rozrzucone po
posadzce. JakiÊ koniec dawnego Êwiata.
Potem, w 1945 roku, w tym pierwszym, ci´˝kim okresie po zakoƒczeniu wojny, ju˝ w klasztorze w Szymanowie, jada∏o si´ okropnà, rozgotowanà ˝ó∏tà dyni´ z czarnymi punktami
ugotowanych na Êmierç robaczków, s∏odkawe, przemarzni´te kartofle, jakieÊ owsianki na
wodzie z mlekiem. Nie narzeka∏yÊmy, wiedzàc, ˝e siostry majà do wy˝ywienia nie tylko
siebie i dziewczynki z internatu, ale i przygarni´te sieroty i uciekinierów z Warszawy,
najcz´Êciej starych ludzi. Zresztà narzekanie na jedzenie, wszelkie „wybrzydzanie” w
„moich czasach” by∏o nie do pomyÊlenia, by∏o grzechem i czymÊ w z∏ym stylu. Jedzenie
mo˝na by∏o pochwaliç, gdy smakowa∏o, dzi´kowaç Panu Bogu „za dary, które spo˝ywaç
mamy”, lub nie wspominaç o nim wcale.
Wi´c ˝eby pochwaliç jednà potraw´ z rzadka podawanà nam w klasztorze:
By∏a to wspania∏a zapiekanka z kartofli puré i mielonego mi´sa, którà nazywa∏yÊmy „szarlotkà”, bo sk∏ada∏a si´ z warstw. Na warstwie kartofli po∏o˝ona by∏a warstwa mi´sa, a na niej
ponownie warstwa kartofli. Ta górna warstwa by∏a z∏otawo bràzowa, wspaniale chrupiàca.
Pieczono t´ „szarlotk´” w wielkich blachach, potem krojono na porcje w pot´˝ne, smakowite, dymiàce kwadraty.
Po maturze, po powrocie do Warszawy, nie mieszka∏am ju˝ rodzicami. W okresie moich
studiów uniwersyteckich - czyli w koƒcu lat 40-tych i na poczàtku lat 50-tych - na obiad
jada∏am zup´ w pracowniczej sto∏ówce Muzeum Narodowego, gdzie zaraz po maturze
zacz´∏am pracowaç. Kolacje - po wieczornych wyk∏adach - w studenckim „bratniaku” (chleb
z marmoladà i czarna zbo˝owa kawa).
Sto∏owa∏am si´ te˝ w restauracjach, które mia∏y „odgórny” obowiàzek wydawania w
pewnych godzinach tanich obiadów „dla ludnoÊci”, czyli „Êwiata pracy”. Tak wi´c chodziliÊmy ca∏à paczkà studentów na obiady „popularne” (najtaƒsze) - wodnista zupa, a na
drugie najcz´Êciej „bukiet z jarzyn” (buraki, marchew, kapusta), lub doÊç ohydne „p∏ucka
na kwaÊno” z kartoflami. Przez ca∏y okres socjalizmu w ka˝dej restauracji czy w sto∏ówce
podawano okropne kartofle, zawsze z szarymi zaciekami i plamami, widocznymi tak˝e w
ziemniaczanym puré, które by∏o w∏aÊciwie rozgniecionymi nieudolnie czy niechlujnie kartoflami.
Niekiedy z kole˝ankami pozwala∏yÊmy sobie na obiady „klubowe”, dwakroç dro˝sze, ale
o wiele lepsze i z kompotem na deser. Gdy po raz pierwszy szarpn´∏yÊmy si´ na obiad
klubowy (a by∏o to na Nowym Âwiecie chyba w dziÊ ogromnie eleganckiej restauracji „Pod
kuchcikiem”, a mo˝e w nieistniejàcym ju˝ „Mira˝u”) i kelner przyniós∏ nam na pó∏miskach
drugie danie (kotleciki z mó˝d˝ku ze szpinakiem i frytkami), aby nam wytwornie na∏o˝yç na
talerze, jedna z kole˝anek, Janeczka Rutkowska (Szyszkowska) gwa∏townie zerwa∏a si´
wo∏ajàc: „Ale˝ prosz´ pana, pan si´ chyba pomyli∏, to nie mo˝e byç dla nas!” Bowiem Janeczka, panienka ze dworu, ziemiaƒska córka, po paru latach socjalizmu niemal przywyk∏a
do owego strasznego zwyczaju, ˝e podobnie jak wojsku, w sto∏ówkach i „barach mlecznych” rzucano od razu wszystko na talerz, bez ˝adnych tam ceregieli.
Jak wspomnia∏am, od matury ju˝ nigdy stale nie mieszka∏am z rodzicami, którzy najpierw
koczowali kàtem z moim bratem w przechodnim pokoju i s∏u˝bówce w starej kamienicy na
Nowogrodzkiej vis l vis „Romy”, potem w „ko∏chozowym” mieszkaniu na Marsza∏kowskiej 18
163
Wokó∏ jedzenia
z trzema rodzinami obcych ludzi, wreszcie na Marsza∏kowskiej 8 w wielkim, ale nieustawnym mieszkaniu. W kilka lat póêniej to mieszkanie rodzice zamienili na mniejsze na Ho˝ej
40 dla siebie oraz na kawalerk´ dla mojego brata i mieszkanko dla mojej siostry.
Mama, która nigdy nie nauczy∏a si´ gotowaç, mia∏a zawsze, przez te wszystkie powojenne
lata, stalinowskie czasy i póêniej a˝ do Êmierci, jakieÊ sta∏e s∏u˝àce-gosposie. Niestety,
tak si´ sk∏ada∏o, ˝e zmienia∏y si´ doÊç cz´sto, nie by∏o „wiernej s∏ugi”, która na zasadzie
cz∏onka rodziny by∏aby przez lata. Jedynym wyjàtkiem by∏a ostatnia z gospoÊ rodziców,
przepoczciwa Alinka Szewczenko, która by∏a najd∏u˝ej, dobrych kilka lat, a˝ do ich Êmierci.
Pani Alinka nie by∏a or∏em w gotowaniu, ale mia∏a przemi∏y charakter. Sierota, wychowana
przez zakonnice, z pochodzenia Ukrainka, by∏a niezwykle przywiàzana do moich rodziców, oddana bez reszty. Po ich Êmierci pozosta∏a w mieszkaniu na Ho˝ej jako stra˝niczka
tego ju˝ na zawsze opustosza∏ego domu. Swoje goràce przywiàzanie przela∏a na mojà
siostr´ Basi´, która przez lata opiekowa∏a si´ panià Alinkà, zupe∏nie bezradnà i zagubionà
w samodzielnym ˝yciu, a potem w Êmiertelnej chorobie, która jà w koƒcu zabra∏a z tego
Êwiata.
Pani Alinka by∏a maleƒka, gruba, brzydka, na brodzie ros∏y jej pojedyncze sztywne w∏oski,
zawsze promiennie uÊmiechni´ta, ukazywa∏a rzadkie, ˝ó∏tawe z´by. Sama w kuchni,
mówi∏a do siebie, a w∏aÊciwie wymyÊla∏a pó∏g∏osem jakimÊ wrogom czy natr´tom, mama
co jakiÊ czas interweniowa∏a w potok s∏ów Alinki. Dobra i naiwna jak dziecko, mia∏a swoje
konszachty z Panem Bogiem, z ˝yciem pozagrobowym, miewa∏a ponoç prorocze sny i
by∏a niezmiernie pobo˝na. Wsz´dzie towarzyszy∏a Basi, jak niegdyÊ pomocnik ojca Aniceta, kapucyna, o którym ju˝ pisa∏am. Razem z Basià sk∏ada∏y ró˝ne wizyty, nawiedza∏y
chorych, razem chodzi∏y do koÊcio∏a; razem jad∏y obiady, które upichci∏a Alinka i zawsze
razem jeêdzi∏y do Lasek na grób rodziców zawo˝àc kwiaty kupowane na targu. Mieszkajàc
osobno kilka razy dziennie telefonowa∏y do siebie.
Pani Alinka mia∏a te˝ niezwyk∏e, pe∏ne poezji skojarzenia: do naszej bràzowej, kud∏atej suki
Kamy mawia∏a, g∏aszczàc jà poÊpiesznie: „Mój ty bràzowy anio∏ku!”, albo „Ty moja kud∏ata
gwiazdeczko!”
Poprzednie liczne pomoce domowe rodziców, których imion ju˝ dzisiaj nie pami´tam, by∏y
przeró˝ne. By∏a taka, która przez ca∏y dzieƒ albo obra∏a i ugotowa∏a kartofle, albo zamiot∏a
pokój. Oboje rodzice, gdy wracali z kliniki do domu, zastawali mieszkanie nie sprzàtni´te,
a obiad nie gotowy. Ojciec si´ takimi sprawami nie przejmowa∏, ale mama by∏a bardzo nie
rada. Nie mog∏a przecie˝ rzuciç pracy i zajmowaç si´ pilnowaniem gosposi.
Inna z gospoÊ wzi´∏a pensj´ z góry za dwa czy trzy miesiàce, za co kupi∏a wielki obraz
Serca Jezusowego w z∏otych ramach i zawiesi∏a na Êcianie w maleƒkim, s∏u˝bowym
pokoiku. Potem po∏o˝y∏a si´ do ∏ó˝ka i zapad∏a w milczenie. Mama nie mog∏a si´ od niej
dowiedzieç, czy i co jej dolega. W koƒcu zawezwa∏a lekarza, który nie stwierdzi∏ ˝adnych
objawów chorobowych - puls, t´tno, temperatura w normie, gard∏o bez nalotów. Gosposia
protestowa∏a w milczeniu przed zdj´ciem koszuli nocnej, aby lekarz móg∏ jà os∏uchaç.
Okaza∏o si´, ˝e to nie z nadmiernej wstydliwoÊci: na go∏ym ciele na piersiach gosposia
przyklei∏a sobie kolorowy Êwi´ty obrazek, wyobra˝ajàcy, podobnie jak ten wielki w z∏otych
ramach, Pana Jezusa ukazujàcego Serce. Z tà gosposià niestety mama musia∏a si´ rozstaç, bowiem nie sposób by∏o jà wyrwaç z niezwyk∏ej, milczàcej adoracji.
164
Wokó∏ jedzenia
Tak wi´c jedne z gospoÊ gotowa∏y lepiej, inne gorzej lub fatalnie i chyba ˝adna potrawa
domowa z okresu po wojnie przez te wszystkie lata nie zapisa∏a si´ na trwa∏e w mojej
pami´ci. Jednak to by∏ dom rodzinny z obojgiem rodzicami, z kilku ocala∏ymi z wojny przedmiotami - znakiem ciàg∏oÊci istnienia - i gdzie przy okazji ka˝dych moich odwiedzin obowiàzkowo nakarmiano mnie, zw∏aszcza w okresie Âwiàt. Prawdà mówiàc by∏a to wówczas
- gdy by∏am jeszcze studentkà - niemal jedyna okazja, by najeÊç si´ do syta.
W jakàÊ Wielkà Sobot´ przysz∏am do rodziców na Âwi´ta Wielkanocne z nocowaniem i
ogromnie cieszy∏am si´, ˝e po wspólnej Mszy Êw. zjemy razem Êwiàteczne Êniadanie. Niestety, w nocy dosta∏am ostrego ataku Êlepej kiszki i tej˝e nocy by∏am operowana w Klinice
dzieci´cej na Litewskiej, choç by∏am ju˝ na pierwszym roku studiów i dawno skoƒczy∏am 16
lat. Jednak˝e ojciec mój zdecydowa∏, ˝e operacja jest natychmiast konieczna, by∏a noc - a
Klinika zaledwie o kilka kroków od mieszkania rodziców. (Operowa∏ mnie przemi∏y doktor
Jurewicz, wielki przyjaciel ojca, ten sam, który by∏ z nim w obozie w czasie wojny, a potem
wraz z innymi lekarzami aresztowany tak˝e wraz z ojcem siedzia∏ na Pawiaku). Tak wi´c
omin´∏o mnie wielkanocne „wielkie ˝arcie”.
Mnie samej nie przychodzi∏o wówczas do g∏owy, aby spróbowaç gotowania. W wynajmowanych pokoikach w okresie studiów nie mia∏am dost´pu do kuchni. Gdy ju˝ wysz∏am za
mà˝ i przez pó∏tora roku mieszkaliÊmy z moim m´˝em w gara˝u na Saskiej K´pie, mia∏am
ma∏à elektrycznà maszynk´, na której warzy∏am jakieÊ jad∏o dla naszego psa szczeniakasetera „Arsa”, (którego dostaliÊmy jak ju˝ wspomnia∏am jako jedyny prezent Êlubny od
kolegi mego m´˝a Piotra Nagabczyƒskiego). Dla nas parzy∏am herbat´ lub kaw´. Wod´ do
picia i mycia w miednicy trzeba by∏o braç z zardzewia∏ego zlewu z mosi´˝nym kranem z
piwnicy, zasnutej stalaktytami i stalagmitami paj´czyn. JadaliÊmy wi´c nadal w sto∏ówkach,
barach mlecznych, tanich restauracjach, byle co, byle szybko.
Tylko na Âwi´ta Bo˝ego Narodzenia przejadaliÊmy si´ „na sztywno”. Najpierw bowiem
byliÊmy na wigilii u moich rodziców, potem u mojej kole˝anki z klasztoru i ze studiów Dzidki
Domaszewskiej na MyÊliwieckiej. Jej matka i siostra Teresa cudownie gotowa∏y, piek∏y
rozmaite specja∏y spod Lwowa, skàd pochodzi∏y - mi´dzy innymi keks, zwany „cwibakiem”,
i s∏ynne „zielone pomidory”, których przepis dosta∏am od Teresy.
Na zakoƒczenie wieczoru wigilijnego powracaliÊmy na Czeskà i zachodziliÊmy do ojca i
macochy mego m´˝a, której ciasto dro˝d˝owe i sernik nie mia∏y sobie równych. Ale my
po tych wszystkich wyprawach nie byliÊmy ju˝ w stanie patrzeç bez wstr´tu na zastawiony
stó∏, choçby to by∏y nie wiem jakie frykasy.
W ka˝dym razie w owych latach naprawd´ dobrze zjeÊç mo˝na by∏o jedynie w domach
prywatnych na jakieÊ imieniny czy Âwi´ta i w nielicznych, bardzo drogich restauracjach.
Zdaje mi si´, ˝e w takiej drogiej i eleganckiej restauracji by∏am w okresie studiów tylko raz.
To by∏o „Canaletto” na ˚urawiej czy Nowogrodzkiej, dokàd zaprosi∏ mnie pewien znajomy,
starszy dziennikarz. Najwi´ksze wra˝enie zrobi∏y na mnie akwaria z kolorowymi rybkami,
ustawione na sali i befsztyk tatarski z koƒskiego mi´sa.
Ale ogólnie bioràc by∏ to czas szaroÊci nieopisanej, czas szaroÊci ulic, wn´trz sklepów i
wszelkich instytucji, które przewa˝nie nie mia∏y nazw, tylko numery: „Szko∏a Nr 23”, „Bar
Mleczny nr 118”, „Szpital Nr 4”. Wi´kszoÊç restauracji w ca∏ej Polsce („Zak∏adów Zbiorowego
˚ywienia Nr ...”) mia∏a oszklone bary-lady, lub wiszàce za ladà szafki, w których nieodmien-
165
Wokó∏ jedzenia
nie wystawiane by∏y na talerzach czy pó∏miskach z szafirowym nadrukiem „Spo∏em”: szara
sa∏atka Êledziowa, szarawo-bia∏a ze Êladami pomaraƒczowej marchewki sa∏atka jarzynowa
(zwana te˝ „w∏oskà”), podesch∏e plastry cienko krojonego ˝ó∏tego sera (w Polsce przez
d∏ugi okres by∏ tylko ser bia∏y, albo ˝ó∏ty, bez nazwy gatunku), po∏ówki jajek na twardo z
bia∏awymi podesch∏ymi ˝ó∏tkami i paczuszki herbatników „Petit beurre”. Za barem sta∏a
gruba, brzydka bufetowa w za ma∏ym bia∏awym fartuszku na brzuchu, oboj´tna i opryskliwa
i takie˝ kelnerki, które po d∏ugim oczekiwaniu przy stoliku na zamówienie, oÊwiadcza∏y: „Tu
podaje kole˝anka!”
KiedyÊ z Teresà Âwierzowà (Iredyƒskà) wyruszy∏yÊmy samochodem w poszukiwaniu
ma∏ego czarno-bia∏ego telewizorka dla rodziców, bo mia∏a byç transmisja z uroczystoÊci
inauguracji pontyfikatu papie˝a Jana Paw∏a II. Dojecha∏yÊmy a˝ do Miƒska, straszliwie
g∏odne, bo przez wiele godzin zaje˝d˝a∏yÊmy do ka˝dego sklepu w miasteczkach podwarszawskich, do ka˝dej Spó∏dzielni Spo˝ywców, wcià˝ majàc nadziej´, ˝e znajdziemy
telewizor, którego w Warszawie nie mo˝na by∏o dostaç. Chcia∏yÊmy coÊ przekàsiç, ale
wsz´dzie by∏ ten sam zestaw zakàsek, który zniech´ca∏ mimo g∏odu, bo wiedzia∏yÊmy, ˝e
sa∏atk´ i ser trzeba b´dzie zagryêç herbatnikiem lub starym, przedwczeÊnie ukrojonym,
sczerstwia∏ym chlebem. I dopiero w Miƒsku zupe∏na niespodzianka! W restauracyjnym
barze wspania∏y, Êwie˝utki tatar i Êwie˝y chleb z mas∏em!
RadoÊç nasza by∏a ogromna, by∏ to bowiem tak˝e czas ma∏ych, dziÊ niezrozumia∏ych radoÊci, gdy w koƒcu coÊ uda∏o si´ za∏atwiç, znaleêç, dostaç. W czasach komunizmu w
Polsce w miejsce czasownika „kupiç” u˝ywa∏o si´ najcz´Êciej czasowników „dostaç”,
„zdobyç”, „wystaç” (w kolejce) wraz ze s∏owem „uda∏o si´”. DziÊ szcz´Êciem te zwroty powoli odchodzà w zapomnienie.
Wtedy w Miƒsku „znalaz∏yÊmy” te˝ upragniony telewizor „Vela”, który sta∏ zwyczajnie na
wystawie (a nie „pod ladà”), ale niestety, na drzwiach by∏ nieodwo∏alny napis „Remanent”
a pod spodem dla tych, którzy by nie zrozumieli s∏owa „remanent” dodano „Spis kontrolny
towarów”. Niepotrzebnie, bo s∏owo to by∏o chyba najbardziej znanym s∏owem w Polsce.
Potem nastàpi∏a gehenna „zdobycia” mimo wszystko tego telewizorka, poszukiwania
mieszkania kierowniczki sklepu, b∏agania, t∏umaczenia, zakoƒczone ostatecznie sukcesem, bo kierowniczka by∏a „ludzki cz∏owiek” i sprzeda∏a nam telewizor za nominalnà cen´
bez ˝adnej ∏apówki.
Wracajàc do wyglàdu ówczesnych ulic. RzadkoÊcià by∏y neony, ˝adnych reklam, czasem
rozwieszone transparenty z wielkimi napisami „PROGRAM PARTII PROGRAMEM NARODU” (zawsze uwa˝a∏am, ˝e nie mia∏o to ˝adnego znaczenia, ale grzeczniej by∏oby napisaç
„PROGRAM NARODU PROGRAMEM PARTII”), lub okolicznoÊciowe „NIECH ˚YJE 1
MAJA” czy „NIECH ˚YJE ROCZNICA WIELKIEJ REWOLUCJI PAèDZIERNIKOWEJ”. Na
„Domu Partii” (obecnie Centrum Bankowe na rogu Nowego Âwiatu i Alej Jerozolimskich)
wisia∏y na te uroczystoÊci wielkie portrety „przywódców” (Stalin, Lenin, Marks etc.), ∏opota∏y
flagi czerwone i bia∏o czerwone, w witrynach wielu sklepów wystawiano portrety Bieruta,
lub Lenina, ozdobione wstà˝kami. Inne dnie by∏y szare.
Sklepy, przewa˝nie paƒstwowe, mia∏y wielkie witryny i liczne wejÊcia (z których tylko jedno
by∏o otwarte) - te drzwi by∏y oprawne w metalowe ci´˝kie ramy i nie∏atwo by∏o je otworzyç.
Wewnàtrz prawie pusto, wàski pas wn´trza do lady, za to wielkie zaplecza na magazyny i
ukrycie si´ ekspedientek na picie kawy-zalewajki. Na pó∏kach niewiele towaru, szare, brzydkie opakowania, krzywo naklejone nalepki z nadrukiem „etykieta zast´pcza”. Ekspedientki
w okropnych kolorowych, przewa˝nie w kwiatki fartuszkach z nylonu (podobne fartuszki
166
Wokó∏ jedzenia
obowiàzywa∏y tak˝e przez d∏u˝szy czas uczniów w szko∏ach). Dopiero po roku 1989 o te
wszystkie zaplecza powi´kszono sklepy.
Pami´tam jak przez lata wyglàda∏ nasz sklep spo˝ywczy w naszym domu. By∏y tam trzy
dzia∏y - spo˝ywczy, garma˝eryjny i zieleniarski.
W spo˝ywczym, gdzie zawsze sta∏a kolejka ludzi, sprzedawano chleb, mas∏o, ser, cukier
oraz dro˝d˝e, màk´, sól, itp. Sprzedawczyni tymi samymi r´kami podawa∏a chleb (jak leci,
nie mo˝na by∏o wybraç), kroi∏a ser, urywa∏a kawa∏ek dro˝d˝y, a potem przyjmowa∏a pieniàdze i wydawa∏a reszt´. Czasem w wolnej chwili d∏uba∏a w nosie, albo drapa∏a si´ w
g∏ow´. Potem znika∏a na zapleczu, a ludzie czekali.
Dzia∏ garma˝eryjny by∏ niemal zawsze nieczynny, ale gdy zdarza∏o si´, ˝e „coÊ rzucili”
(pasztetowà czy kaszank´), a sprzedawczyni tego dzia∏u posz∏a na tajemnicze zaplecze,
i d∏ugo nie wraca∏a, ekspedientka ze spo˝ywczego nie mog∏a i nie mia∏a podobno prawa
podaç niczego z tego sàsiedniego dzia∏u, nawet paczkowanego szmalcu czy butelki octu,
bo to „inny rachunek”.
Dzia∏ jarzynowy by∏ okropnie brudny, wszystko w kurzu i b∏ocie, ziemniaki, marchew,
w∏oszczyzna, nawet sa∏ata, które pakowano w kawa∏ek starej gazety. Potem dzia∏ ten
zamkni´to i wydzier˝awiono komuÊ, kto si´ na tym szybko dorobi∏ i wreszcie sta∏ si´
w∏aÊcicielem wielkiego samoobs∏ugowego sklepu w ca∏ym lokalu dawnego spo˝ywczego.
Pami´tam, jak w 1989 roku sklep zosta∏ zamkni´ty i w ciàgu czterech dni wyremontowany
wraz z zapleczem na eleganckie wn´trze z ogromnà iloÊcià towaru pi´knie opakowanego
i w wielkim wyborze. Nie mog∏am rozpoznaç dawnego zaplecza, które zna∏am niegdyÊ z
okazji wp∏acania za mleko (wówczas roznoszone codzieƒ do mieszkaƒ w litrowych szklanych butelkach). Zaplecze zajmowa∏o kiedyÊ ró˝ne zakamarki, pe∏ne tekturowych pude∏
z towarem, pod jedynym ciemnym oknem sta∏o biurko ze szklankami niedopitej kawy „po
turecku”, pi´trzy∏y si´ jakieÊ kwity, rachunki i kupki wyci´tych kartek na ˝ywnoÊç, spi´te
spinaczami i posegregowane wedle specyfikacji - „cukier”, „t∏uszcze”, „kasze” etc. A w
samym sklepie po prawie pustych pó∏kach spacerowa∏y bure koty, które ∏apa∏y myszy, dobierajàce si´ do màki i kaszy. Tak by∏o w ka˝dym niemal sklepie spo˝ywczym - i w tym na
Piwnej na przeciw koÊcio∏a Êw. Marcina (dziÊ antykwariat) i tym „po schodkach” ko∏o Barbakanu. Wszystkie zosta∏y w ostatnich latach wyremontowane, przerobione, przebudowane i
niczym nie przypominajà dawnej szaroÊci i brudu.
Na naszej ulicy by∏ te˝ prywatny sklep zieleniarski. Te˝ by∏o brudno, ale wszystko w
wi´kszym wyborze ni˝ w „spo∏emowskim” spo˝ywczym. W∏aÊciciel zaje˝d˝a∏ wys∏u˝onà
„nyskà” i dêwiga∏ na plecach worki z kartoflami, w ramionach niós∏ nar´cza warzyw. Jego
˝ona sta∏a za ladà i obs∏ugiwa∏a licznych klientów, ustawionych jak wsz´dzie w kolejce. Po
roku 1989 sklep zosta∏ zamkni´ty, wyremontowany i dziÊ znajduje si´ tu bardzo elegancki
butik z drogimi strojami. Dawny zieleniarz zaje˝d˝a pod sklep „toyotà”, a jego ˝ona wraz z
pomocnicà sprzedajà wytworne stroje.
DziÊ, jak na Zachodzie, mamy ten sam m´czàcy nadmiar reklam. Ale wówczas gdy
wyjecha∏am po raz pierwszy w 1956 roku do Francji, czy potem w latach 60-tych do W∏och te nieznane mi reklamy swojà natarczywoÊcià przeszkadza∏y mi patrzeç na s∏ynne koÊcio∏y,
pa∏ace, pomniki, co by∏o przecie˝ celem moich podró˝y. Mimo ch´ci nie zauwa˝ania ich,
reklamy wdziera∏y si´ w ÊwiadomoÊç, n´ka∏y, m´czy∏y swojà nachalnoÊcià. ZazdroÊci∏am
ludziom Zachodu, ˝e, jak mi si´ zdawa∏o, nie zauwa˝ajà ich, ˝e ich ÊwiadomoÊç nie jest atakowana „Coca-Colà”, aperitifem „Dubonnet”, migajàcymi neonami, ˝e mogà sobie spokojnie
167
Wokó∏ jedzenia
zwiedzaç to, co warto zobaczyç. Ja musia∏am zauwa˝yç mimo woli wszystko - obok i na
przemian z architekturà budowli - kolorowe napisy, olÊniewajàce wystawy w magazynach,
g∏adkie chodniki i jezdnie (to do dziÊ jest niemal nieznane w Polsce), wykoƒczenie drzwi i
okien, wind, tynków na fasadach - to wszystko mnie og∏usza∏o, z∏oÊci∏o, upokarza∏o. Wytchnienie mo˝na by∏o tylko znaleêç w galeriach i muzeach, dokàd reklamy wówczas jeszcze
nie wtargn´∏y. Chyba dlatego w czasie mego pierwszego pobytu w Pary˝u najwi´cej czasu
sp´dzi∏am w Luwrze.
U nas, w Polsce Ludowej kolorowo by∏o tylko w czasie pochodów 1-majowych, choràgiewki, wielkie kwiaty z bibu∏ki niesione przez zagonionych na pochód m∏odych ludzi, sportowców, studentów, lekarzy i piel´gniarki, wszystkich „ludzi pracy”. Kolorowo by∏o te˝ na
festynie „Âwi´ta Trybuny Ludu”, urzàdzanym corocznie na PowiÊlu u stóp Starego Miasta,
gdzie zach´tà by∏y jakieÊ sprzedawane bez kartek kie∏baski i inne towary, których brak
by∏o na rynku. Po festynie wszystko wyglàda∏o jak pobojowisko - stratowana trawa, walajàce si´ papiery, Êmiecie, confetti i serpentyny, po∏amane choràgiewki i p´kni´te balony z
napisem „Âwi´to Trybuny Ludu”. Przez te wszystkie lata Warszawa raz tylko by∏a Êwiadkiem ˝ywio∏owych zabaw, które wymkn´∏y si´ kontroli paƒstwa - by∏ to Festiwal M∏odzie˝y
w 1955 roku, gdy zjechali m∏odzi z wielu krajów do naszej stolicy.
Ta ówczesna przymusowa szaroÊç codziennoÊci zrodzi∏a ch´ç przeciwstawienia si´
owej jednakowoÊci. By∏ to bowiem czas, w którym zbyt kolorowy krawat, czy skarpetki
powodowa∏y reprymendy od politycznych nadzorców na uniwersytetach czy w miejscach
pracy, ostrze˝enia, posàdzenie o „bikiniarstwo”, a nawet wyrzucenie ze studiów. Prywatny bunt m∏odych dziewczàt manifestowa∏ si´ najpierw w stroju. Wi´c tenisówki farbowa∏o
si´ domowym sposobem na czarno i wycina∏o tak, aby wyglàda∏y jak modne zagranicà
czó∏enka, zwane „trumniakami”; sweterkom i podkoszulkom wycina∏o si´ g∏´bokie dekolty
na wzór strojów bohaterek z filmów francuskich na czele z Brigitte Bardot, uczesanà w
„koƒski ogon”, który sta∏ si´ najpopularniejszà fryzurà dziewczàt z lat 50-tych tak˝e i w
Polsce. Korale i bransoletki robi∏o si´ z farbowanej fasoli, pestek ogórków, jarz´biny.
KiedyÊ jeszcze w koƒcu lat 40-tych zrobi∏am sobie sanda∏y ze sznurka - uplot∏am i zszy∏am
podeszwy z grubego szpagatu, do nich doszy∏am kó∏eczka od firanek i przeplata∏am bia∏à
tasiemkà wokó∏ kostki na wzór rzymskich sanda∏ów. W braku poƒczoch, nogi zimà farbowa∏o
si´ roztworem „kalihipermanganicum” i z ty∏u na ∏ydce czarnym tuszem wyrysowywa∏o si´
szew (wówczas nosi∏o si´ poƒczochy ze swem). JeÊli któraÊ z nas chcia∏a mieç przez jakiÊ
czas rudawe w∏osy, p∏uka∏o si´ je w rozpuszczonej w wodzie tabletce „prontozilu”, lekarstwa na zazi´bienie.
Tak odziane i uczesane chodzi∏yÊmy nawet na dancingi, gdzie w owym czasie przy stoliku
mo˝na by∏o zamówiç tak˝e jedynie oran˝ad´.
Wtedy równie˝ pojawi∏y si´ marzenia o czymÊ dobrym do jedzenia, ot, tak sobie, nie tylko
z okazji Âwiàt. Wi´c marzy∏ si´ na przyk∏ad kurczak z nadzieniem, albo kaczka z jab∏kami.
Poniewa˝ jednak kurczak, zarówno jak kaczka, by∏y o wiele za drogie, wymyÊli∏yÊmy z
kole˝ankami „fa∏szywego kurczaka” i „fa∏szywà kaczk´”.
FA¸SZYWY KURCZAK by∏ po prostu samym nadzieniem, jakie si´ robi do kurczaka, tylko
bez wàtróbki (i bez kurczaka). Namoczonà w mleku bu∏k´ odsàcza∏o si´ i miesza∏o z wbitym surowym jajkiem, tartà bu∏kà, drobno posiekanà zielonà pietruszkà i kawa∏eczkiem
mas∏a. JeÊli mia∏o si´ ga∏k´ muszkato∏owà, dobrze by∏o dodaç odrobin´ startej ga∏ki. Z
masy formowa∏o si´ kotleciki i sma˝y∏o na patelni.
168
Wokó∏ jedzenia
Do dziÊ, jeÊli robi´ prawdziwego pieczonego kurczaka z nadzieniem, robi´ tego nadzienia
wi´cej, ni˝ zmieÊci si´ we wn´trzu ptaka; formuj´ osobne kotleciki i piek´ wraz z kurczakiem, poniewa˝ Pawe∏ z pieczonego kurczaka najbardziej lubi nadzienie.
FA¸SZYWA KACZKA by∏a jeszcze prostsza: kroi∏o si´ nieobrane jab∏ka (najlepiej szare
renety) na çwiartki, posypywa∏o obficie majerankiem i sma˝y∏o na patelni na szmalcu.
W pierwszych latach naszego ma∏˝eƒstwa, gdy ju˝ zamieszkaliÊmy w 1956 roku na naszym
strychu na Piwnej, sto∏owaliÊmy si´ przewa˝nie osobno. Jurek, mój mà˝ jada∏ zwykle w
sto∏ówce przy swoim Biurze Projektów. Ja chodzi∏am na obiady do PTTK na Miodowej, na
ty∏ach kamienicy Teppera w suterenie, czasem do baru mlecznego ko∏o Barbakanu, gdzie
sta∏o si´ w kolejce do kasy, by zap∏aciç, potem w drugiej kolejce do okienka, by wr´czyç
kartk´ z zamówieniem (jakieÊ kluski, jarskie paszteciki, kotlet z kartofli zwany „sznyclem
jarskim”, jakàÊ zup´, mleko czy kefir). Przy tym okienku bra∏o si´ z pojemnika blaszany
mokry widelec lub ∏y˝k´ (no˝y przewa˝nie nie by∏o, a jeÊli by∏y, mia∏y zawsze u∏amany
koniec ostrza, co mia∏o uchroniç przed ewentualnà kradzie˝à). Z blaszanymi sztuçcami
w r´ce czeka∏o si´ na okrzyk z okienka: „Dwa razy Êlàskie!” (kluski) lub „pomidorowa z
ry˝em!”, by odebraç talerz z porcjà zamówionego dania.
Z barem mlecznym zwiàzany by∏, opowiadany sobie szeptem kawa∏, jak to zniecierpliwiona
kucharka zawo∏a∏a: „Kto zamawia∏ ruskie?”, a na co z sali ktoÊ powiedzia∏: „Nikt. Sami
przyszli!”
W barach mlecznych widywa∏am starych ludzi w uwa˝nym oczekiwaniu, ˝e mo˝e ktoÊ nie
doje swojej porcji i zostawi talerz na stoliku, choç by∏ surowy obowiàzek odnoszenia naczyƒ
do okienka z napisem: „Zwrot brudnych naczyƒ”. To byli nie tylko ˝ebracy, ale i g∏odni
starzy ludzie, nie mogàcy sobie pozwoliç nawet na najtaƒsze danie.
Najcz´Êciej jednak jad∏am obiad w „Klubie Literatów” na Krakowskim PrzedmieÊciu w
osiemnastowiecznej kamienicy Jona czy Johna, gdzie nadal ten klub i Zwiàzek Literatów
istniejà wraz z kawiarnià, wyremontowanà i nowym letnim ogródkiem przed wejÊciem,
którego w okresie podejrzliwego socjalizmu nie by∏o.
Restauracja by∏a w podziemiu, kuchnia niedroga, smaczna, „domowa”. Na parterze by∏a
kawiarnia, gdzie pi∏o si´ kaw´, herbat´, mo˝na by∏o zjeÊç ciastko. U „Literatów” bywa∏o
wielu znajomych, literatów, malarzy, aktorów. Widywa∏am tam m∏odego Polaƒskiego, Konwickiego, Adolfa Rudnickiego, Kazimierza Brandysa, Andrzeja Brauna, Grzegorza Lasot´,
Arnolda S∏uckiego i Artura Mi´dzyrzeckiego z ˝onà Julià Hartiwg, Joann´ Guze, Len´ Walickà, Leopolda Tyrmanda i Barbar´ Hoff, Jerzego Jarnuszkiewicza, ma∏ego Andrzeja Dobosza w wielkim kapeluszu i z parasolem, malarza Szwacza rozgrywajàcego codziennà
parti´ szachów i wielu, wielu innych, o których z pewnoÊcià ktoÊ, kto bywa∏ tam codzieƒ
i przesiadywa∏ godzinami wiodàc d∏ugie dyskusje, rozmowy, wymienia∏ plotki - napisze
kiedyÊ wspomnienie z dawnych czasów.
Takich artystycznych kawiarni i restauracji by∏o bowiem w Warszawie lat 50-tych i 60tych jeszcze kilka. Przede wszystkim SARP na Foksal, gdzie bywali architekci, malarze,
studenci szkó∏ artystycznych, gdzie królowa∏ zawsze otoczony t∏umem m∏odych wielbicieli
Henryk Sta˝ewski. DziÊ to snobistyczna i dochodowa restauracja z salami wystawowymi do wynaj´cia. Na tej˝e ulicy Foksal byli jeszcze ”Dziennikarze” (gdzie podobnie jak w
SPATIF’e w Alejach Ujazdowskich przesiadywano i pito do póêna w noc) i kawiarenka
przy wydawnictwie PIW - tu spotykano si´ w po∏udnie na kawie. W „Lajkoniku” (czy w
„Marcu”?) na Placu Trzech Krzy˝y zawsze przy tym samym stoliku siadywali w po∏udnie
Antoni S∏onimski i profesor Stanis∏aw Lorentz.
169
Wokó∏ jedzenia
M∏odzie˝ chodzi∏a na koncerty i kabaretowe wyst´py do „Stodo∏y” i „Harendy”.
Ja sama w wi´kszoÊci z tych miejsc bywa∏am sporadycznie, w innych wcale („Stodo∏a”,
„Harenda”), ca∏y bowiem dzieƒ zajmowa∏y mi studia i praca. Czasami, przewa˝nie póênymi
wieczorami, chodziliÊmy na dancing do „Bristolu” albo do „kamienio∏omów” w gmachu Hotelu Europejskiego, gdzie cz´stym goÊciem by∏ Jerzy Andrzejewski.
Z rzadka chodziliÊmy do „Bristolu” w porze obiadowej na tatara, ch∏odnik i do barku „Europejskiego” na kanapk´, którà uwieczni∏ w swojej piosence Wojciech M∏ynarski („ka˝da
kanapka warta chyba pi´ç czterdzieÊci”).
Gdy zamieszkaliÊmy na naszym strychu na Piwnej (w sierpniu 1956) nadal by∏am przekonana, ˝e nigdy nie b´d´ gotowaç. I dlatego kuchnia w naszym domu jest tak ma∏a (a
mog∏a byç wi´ksza, bo Êcian´ dzia∏owà mi´dzy kuchnià a moim pokojem stawialiÊmy
sami), mia∏am bowiem zamiar robiç tu jedynie kaw´, herbat´, mo˝e czasem jajecznic´
czy kompot. A i tak kuchnia nasza jest teraz wi´ksza, ni˝ by∏a pierwotnie - skasowaliÊmy
bowiem po paru latach szaf´ w Êcianie przedpokoju i o jej wn´trze powi´kszyliÊmy kuchni´,
aby zmieÊciç lodówk´. Nadal jednak kuchnia jest ma∏a, za ma∏a i ciemna i nigdy ˝adne
„pomoce”, które opiekowa∏y si´ Paw∏em, gdy by∏ ma∏y, nie chcia∏y gotowaç. Tak wi´c sama
przygotowywa∏am nam i im obiady. Uwa˝am, wszak˝e, ˝e przesadza∏y, ja w rezultacie gotuj´ tu od lat codzieƒ, a na Âwi´ta robi´ mnóstwo daƒ i doprawdy jakoÊ sobie radz´, choç
nie jest to wygodne.
Wracajàc do restauracji, których przecie˝ w Warszawie by∏o du˝o, odwiedzaliÊmy czasem
„Samsona” na Freta by zjeÊç Êledzia lub wàtróbk´ po ˝ydowsku, ale by∏a to wówczas pijacka speluna z brudnymi obrusami i opryskliwà obs∏ugà, leniwà i niegrzecznà. DziÊ „Samson” przebudowany i odnowiony, jest niez∏ej klasy restauracjà.
Nie bardzo wiem, po co to wszystko opisuj´, gdy dziÊ ró˝norodnoÊç wszelkich daƒ i potraw
i wielka ich dost´pnoÊç jest ogromna. Wówczas, w „czasach komunizmu” by∏o czekanie na
stolik, czekanie, a˝ kelner zechce podejÊç (zdarza∏y si´ i pobicia klientów przez kelnerów),
albo czekanie w kolejce (bo samoobs∏uga), a jeÊli si´ by∏o przejazdem na kilka godzin w
obcym mieÊcie - Krakowie, Poznaniu, Rzeszowie, nie ∏atwo by∏o obcemu w ogóle znaleêç
jakàÊ restauracj´, lub choçby bar mleczny. To by∏y czasy, o których i z tego wzgl´du
chcia∏oby si´ zapomnieç.
Jednak˝e mimo owej ró˝norodnoÊci i dost´pnoÊci jedzenia, gdy ju˝ nie trzeba „zdobywaç”
mi´sa, „wystaç” karpia, „dostaç” cytryny, wa˝ne mi si´ zdaje robienie, choçby co jakiÊ czas
czegoÊ „domowego”. Smako∏yki z restauracji i sklepu nie sà nigdy tym samym, co zrobione
w domu, wedle starych przepisów - kurcz´ta, ch∏odniki, ciasta. To „domowe” jedzenie ma
jeszcze i t´ dodatkowà zalet´, ˝e tworzy t´ szczególnà atmosfer´ domu, przypominajà, ˝e
to lub owo robi∏a mama, czy babcia. Ja nie mia∏am wprawdzie babci, a moja mama nigdy
nie gotowa∏a. Ale pami´tam inne bliskie mi domy - a wi´c drobniuteƒko pokrojonà sa∏atk´
jarzynowà, którà zrobi∏a pani Irena Kuczyƒska na moje imieniny po∏àczone z pe∏noleciem
jej córki Eli (Moszoro). Ruskie pierogi o niezrównanym smaku robione przez Teres´ Domaszewskà. Pami´tam ró˝ne specja∏y podawane u Eli Moszoro na imieniny jej lub jej m´˝a
Bogdana, naszych odwiecznych przyjació∏. Pami´tam kruche babeczki z pieczarkami, rokrocznie podawane na imieniny Krystyny Czarnockiej. A u Teresy So∏tan wielki pieczony
udziec barani, wy∏o˝ony na wielkà drewnianà desk´, lub ma∏e karpie pieczone w zio∏ach.
Wreszcie z mniej odleg∏ych czasów - pieczonà papryk´, faszerowanà mi´sem i ry˝em,
170
Rzeczy i sprz´ty
którà znakomicie przygotowuje Anna Szymaƒska. I imieninowe kruche babeczki z kremem
u Muszki (Krebs) i Tadeusza Zywertów, robione przez jego matk´.
Ta powtarzalnoÊç daƒ - na imieniny, co roku, co jesieni - ma tak˝e swoje znaczenie.
Ja sama nie jestem znakomità kucharkà; nie by∏am uczona kuchni w domu rodzinnym,
póêno te˝ zacz´∏am próbowaç gotowania. Pierwsze moje próby kulinarne nie by∏y zbyt
szcz´Êliwie. Jeszcze b´dàc na studiach zdarzy∏o si´, ˝e rodzice mieli wróciç z jakichÊ
wakacji, wi´c postanowi∏yÊmy z Basià zrobiç w ich domu niespodziank´ i przygotowaç
kolacj´. Ja mia∏am zrobiç sa∏atk´ z pomidorów. Pokroi∏am je w plasterki, z drobno posiekanà cebulà i - nie wiem co mi przysz∏o do g∏owy, by pokrojonà sa∏atk´ pokropiç octem
(z braku cytryny). W kuchni znalaz∏am butelk´ z napisem: „Ocet”. By∏am akurat ogromnie
zakatarzona i nie poczu∏am, ˝e to nie ocet, tylko - nafta! Tak wi´c nie trzeba nigdy wierzyç
napisom. Mama by∏a dla mnie wyrozumia∏a i naftowà sa∏atk´ wyrzuci∏o si´ do kub∏a.
Kiedy po raz pierwszy, ju˝ jako m´˝atka, postanowi∏am przyszykowaç wigili´ sama i
mia∏am ju˝ kupionego karpia, otworzy∏am ksià˝k´ kucharskà z pozycjà „Karp w galarecie”.
Wydawa∏o mi si´, ˝e najlepiej b´dzie czytaç zdanie po zdaniu i od razu wykonywaç to,
co jest tam napisane. Przeczyta∏am: „Ryb´ oskrobaç z ∏uski” - wi´c oskroba∏am. Potem
przeczyta∏am nast´pne zdanie: „Rozciàç uprzednio brzuch ryby od pyska do ogona i wyjàç
wn´trznoÊci”. Od tej chwili zapoznaj´ si´ z ca∏ym przepisem, zanim zabior´ si´ do przygotowywania jakiejÊ potrawy.
Poczàtkowo gotowanie wydawa∏o mi si´ ogromnie trudne, z czasem okaza∏o si´, ˝e to nie
tak skomplikowane, gdy si´ ma ksià˝k´ kucharskà, a przede wszystkim moc przepisów od
znajomych i przyjació∏.
Wyznam, ˝e wybiera∏am zawsze najprostsze, nie wymagajàce zbyt wiele zachodu. Raz
tylko pokusi∏am si´ o skomplikowane przygotowanie kaczki, z której trzeba by∏o wyjàç
przed upieczeniem wszystkie koÊci, a to aby zadziwiç mojego m´˝a, który nie znosi krajaç
drobiu, choç to wedle starej tradycji - m´ska robota. Tak wi´c poprosi∏am mego m´˝a aby
pokroi∏ kaczk´, on jak zwykle wzbrania∏ si´, w koƒcu zaproponowa∏am mu, ˝eby kaczk´
pokroi∏ w plastry. Jego zdumienie nie mia∏o granic! To by∏o jednak ogromnie skomplikowane i wymaga∏o wiele wysi∏ku dla krótkiego efektu. Troch´ jak w tym dowcipie angielskim,
o kimÊ, kto z trudem wprowadzi∏ konia do windy w domu przyjaciela, potem do mieszkania i
wreszcie do ∏azienki, tylko po to, aby przyjaciel wróciwszy do domu i wchodzàc do ∏azienki
zawo∏a∏: „O, koƒ!”
Tak wi´c gotuj´ codzieƒ od lat przesz∏o trzydziestu, czasem narzekam, ale w sumie robi
mi jakàÊ przyjemnoÊç, ˝e to co podam na ogó∏ smakuje na codzieƒ mojemu m´˝owi, a
czasem dzieciom czy zaproszonym goÊciom.
Korzystam oczywiÊcie a to z tej, a to z innej ksià˝ki kucharskiej, ale sà przepisy, których w
ksià˝kach nie ma, a sà proste i dobre. Wi´c kilka z nich, najwa˝niejszych moim zdaniem,
przytocz´ tutaj.
GRUSZKI W SYROPIE OCTOWYM (które lubi LeoÊ)
3 kg gruszek (twardych, niedojrza∏ych, najlepiej bergamutek lub innych ma∏ych i twardych)
1 szklanka octu 6%
1 szklanka wody
15-20 goêdzików
171
Wokó∏ jedzenia
Gruszki obraç, wydrà˝yç, pokroiç w çwiartki, wsadziç do wody z octem (2 ∏y˝ki na misk´
wody), aby nie zczernia∏y. Cukier zalaç octem i wodà, dodaç goêdziki - mieszajàc a˝ do
rozpuszczenia cukru. Do wrzàcego wrzuciç gruszki i gotowaç na ma∏ym ogniu a˝ do szklistoÊci z∏ocistej. Po wystudzeniu wk∏adaç do s∏oików (nadmiaru syropu u˝ywam do polania
Êledzi z oleju).
JAB¸KA PRA˚ONE (od Anny Szymaƒskiej)
3 kg jab∏ek (raczej kwaskowych) obraç i pokroiç w çwiartki lub ósemki, w zale˝noÊci od
tego jak du˝e sà jab∏ka.
1/4 szklanki octu - pokropiç obrane jab∏ka
1 kg cukru - zasypaç obrane jab∏ka pokropione octem i zostawiç w garnku do nast´pnego
dnia.
Nazajutrz sma˝yç jab∏ka na niedu˝ym ogniu, a˝ b´dà przezroczyste i z∏ociste, mieszajàc od czasu do czasu. Wk∏adaç do wyparzonych s∏oików jeszcze doÊç ciep∏e, zakr´ciç i
odwróciç „do góry nogami” na chwil´.
ÂLIWKI W OCCIE (od siostry Bogdana Moszoro)
2 kg Êliwek w´gierek
1/2 l octu 4%
pieprz, goêdziki, cynamon, ziele angielskie, ga∏ka muszkato∏owa.
Ocet z przyprawami zagotowaç i zalaç nim Êliwki, umyte, z pestkami. Zostawiç w occie
do nast´pnego dnia. Nazajutrz wyjàç Êliwki, znów zagotowaç ocet i znów zalaç nim Êliwki,
pozostawiajàc je do nast´pnego dnia. Trzeciego dnia wyjàç Êliwki, z nich pestki, które b.
∏atwo odchodzà. Uk∏adaç po∏ówki Êliwek warstwami w s∏oikach posypujàc cukrem. (Ocet z
przyprawami po Êliwkach u˝ywam jako vinaigret do sa∏aty).
SA¸ATKA jarzynowo-owocowa (od Janeczki Szyszkowskiej)
1/2 kg papryki czerwonej
1 kg marchwi
1 kg cebuli
1 kg pomidorów
1 kg jab∏ek (kwaÊnych np. antonówek)
1 szklanka oleju
1 listek laurowy
5 ziaren ziela angielskiego
sól, cukier, pieprz do smaku dodaç pod koniec duszenia. Marchew i jab∏ka zetrzeç na
tarce (wi´ksze otwory). Pomidory sparzyç, zdjàç z nich skórk´ i drobno pokroiç. Papryk´
(najlepiej czerwonà) pokroiç na ma∏e kawa∏ki, najlepiej paseczki. Cebul´ pokroiç w plastry.
Wlaç olej i dusiç 1/2 godziny. Wk∏adaç na goràco do czystych suchych s∏oików. Mocno
zakr´ciç.
ZIELONE POMIDORY (które lubi Anira i Jula) (od Teresy Domaszewskiej)
2 kg ma∏ych zielonych pomidorów
4 szklanki cukru
3 szklanki 6% octu
goêdziki, ziele angielskie
Zagotowaç ocet z cukrem i przyprawami, wrzuciç do niego pomidory i zagotowaç. Odsàczyç pomidory na sicie i przykryç. Syrop octowy zag´szczaç stopniowo, najlepiej po trochu
przez kilka dni. Gdy wystarczajàco odparuje, zagotowaç, wrzuciç do wrzàcego pomidory,
172
Wokó∏ jedzenia
szybko zagotowaç raz jeszcze. Wk∏adaç ciep∏e do s∏oików.
PASTA-MAZID¸O (od Teresy Domaszewskiej)
4-5 sporych cebul pokrojonych podsma˝yç na oleju lub szmalcu aby sta∏y si´ mi´kkie
3/4 kg pomidorów bez skórki dodaç i dusiç razem a˝ si´ rozgotujà. Dodaç sól, listek laurowy, pieprz, kolender i dusiç jeszcze przez 3 minuty.
PLACKI (z jab∏kami, serem, lub jarzynami lub np. kie∏basà) (od Krystyny Kulczyƒskiej)
10 pe∏nych ∏y˝eczek màki
2 jajka
1/4 pude∏ka Êmietany lub kefiru, czyli ze dwie ∏y˝ki od zupy
1/3 ∏y˝eczki proszku do pieczenia
troch´ wody
Ciasto zmiksowaç, maczaç kawa∏ki (jab∏ka, sera itp.) i sma˝yç na rozgrzanej patelni na
oleju na z∏oty kolor.
TARTA CEBULOWA (tarte alzacienne)
Ciasto na spód: 1/2 kg màki, 35 dkg mas∏a, 1 jajko, sól
Upiec rozwa∏kowane na blasze w piecyku.
Farsz: 1,20 kg cebuli, 1-2 ∏y˝eczki màki, 75 g mas∏a, 2 jajka.
2 ∏y˝eczki Êmietany, sól - dobrze wymieszaç na mas´. Ugotowaç w garnuszku pokrojonà
cebul´ z ma∏à iloÊcià wody, gdy mi´kka, dodaç mas∏o, màk´ i jajka.
Na∏o˝yç na upieczony podk∏ad, popieprzyç i zapiec w piecyku.
ZUPA CEBULOWA z paryskich Hal
1-2 kg cebuli pokroiç w plastry (doÊç cienkie) i sma˝yç na patelni na oleju; gdy b´dà
mi´kkie i z∏ociste, oprószyç màkà, wymieszaç i wrzuciç do gotujàcego si´ bulionu czy
roso∏u, pop∏ukaç patelni´ wodà, zlaç równie˝ i gotowaç na ma∏ym ogniu doÊç d∏ugo (ok.
3/4 godziny). Dodaç soli i pieprzu do smaku. Grzanki z bia∏ego chleba po∏o˝yç na dnie
miseczek, na tym kawa∏ek ˝ó∏tego sera (plaster) i zalaç wrzàcà zupà.
SZARLOTKA MRS BLUMFIELD (od Basi Giebu∏towicz)
(porcja do d∏ugiej blachy)
6-7 du˝ych obranych jab∏ek pokroiç w doÊç grube plastry na blach´ wysmarowanà
t∏uszczem. U∏o˝one jab∏ka mo˝na polaç jakimÊ syropem, np. z rozwodnionych konfitur,
wodà z miodem i cytrynà (w oryginalnej wersji jab∏ka kropi si´ syropem klonowym).
Ciasto:
1/2 kostki margaryny (z lodówki, poskrobaç byle jak no˝em)
1 jajko
1 szklanka màki
1/2 szklanki cukru
1 - 1 1/2 ∏y˝eczki proszku do pieczenia
troch´ mleka (1/2 szklanki)
Ciasto dobrze wymieszaç, gdy zbyt g´ste dodaç troch´ mleka lub wody (powinno mieç konsystencj´ b. g´stej Êmietany). Zalaç ciastem jab∏ka na blasze, piec ok. 30-40 minut. Mo˝na
zdjàç z blachy na talerz czy deskà „do góry nogami”, wtedy jab∏ka b´dà na wierzchu.
CZARNE CIASTO (od Teresy Âwierzowej Iredyƒskiej)
5 dkg kakao
173
Wokó∏ jedzenia
1 kostka margaryny
2 niepe∏ne szklanki cukru
1/2 niepe∏nej szklanki wody
To postawiç na ma∏ym ogniu, podgrzaç mieszajàc do rozpuszczenia, zagotowaç, ostudziç.
5-10 dkg rodzynek, 5-10 dkg migda∏ów - sparzyç wrzàtkiem i pokroiç drobno (mo˝na dodaç
inne bakalie tak˝e - skórk´ pomaraƒczowà, orzechy w∏oskie, daktyle, par´ fig)
Do ostudzonej masy dodaç i zmiksowaç:
4 jajka
2 niepe∏ne szklanki màki
2 p∏askie ∏y˝eczki proszku do pieczenia
cukier waniliowy i olejek waniliowy, kilka kropel olejku migda∏owego. Piec w piekarniku ok.
40 minut.
SERNIK (który lubià wszyscy)
80 dkg sera bia∏ego
4-6 jajek
10 ∏y˝ek cukru
1/2 kostki margaryny
4 ∏y˝eczki màki kartoflanej
Sparzone i pokrojone rodzynki, migda∏y, orzechy, skórk´ pomaraƒczowà, par´ fig dodaç do
serowej masy, zmiksowaç. Piec ok. 40 minut, a˝ b´dzie jasno z∏ote, z blachy wyjàç lekko
ostudzone, jeszcze ciep∏e.
Na zakoƒczenie tych wszystkich przepisów dodam jeszcze szekspirowskà
PIEKIELNÑ ZUP¢:
„Bagnistego w´˝a szcz´ka
niech w ukropie tym rozmi´ka,
˝abie oko, ∏apki je˝a,
psi pysk i puch nietoperza,
˝àd∏o ˝miji, ∏eb jaszczurzy,
sowi lot i ogon szczurzy,
niech to wszystko si´ na kupie
warzy w tej piekielnej zupie.”
174
***
Koƒczàc te moje wspomnienia wiem, ˝e sà one w wi´kszoÊci w∏aÊciwie jedynie opisem
najró˝niejszych drobnych i b∏ahych zdarzeƒ, osobistych odczuç, zapami´tanych rzeczy i
nastrojów.
Pami´ç ludzka jest wybiórcza, zw∏aszcza jeÊli chodzi o wydarzenia minione. Choç w ogóle
dostrzeganie i zapami´tywanie Êwiata jest niezmiernie ró˝norodne. Na przyk∏ad jeÊli kilka
osób jest Êwiadkiem jakiegoÊ wydarzenia - katastrofy, bójki ulicznej, napadu, ich zeznania
ró˝nià si´ od siebie, bo ka˝dy co innego zobaczy∏, co sprawia wielkà trudnoÊç w ocenie
relacji owych Êwiadków w sàdzie czy na posterunku policji.
Tak samo jest z przesz∏oÊcià.
Inne rzeczy zapami´ta∏a na przyk∏ad moja siostra czy mój brat ze wspólnie sp´dzanych
wakacji w dzieciƒstwie. Czasem dopiero konfrontacja tych zapami´tanych sytuacji (czy
rzeczy) mo˝e wywo∏aç przypomnienie, uzupe∏niç to, co si´ samemu zapami´ta∏o.
Niekiedy zapami´tane sytuacje (czy rzeczy) sà w istocie bez znaczenia, ale przecie˝
pami´ta si´ je przez ca∏e lata.
Pami´tam, jak jeszcze w szkole klasztornej przyjecha∏am na ferie do Warszawy i odwiedzi∏am
mojà kole˝ank´ Dzidk´ Domaszewskà, której rodzina mieszka∏a wówczas chyba na ulicy
Grottgera. „Tu naprzeciwko - powiedzia∏a Dzidka - mieszka Makuszyƒski. Wyjrzyj przez
okno, mo˝e akurat b´dzie”. Wyjrza∏am i przez otwarte okno kuchni zobaczy∏am o pi´tro czy
dwa ni˝ej plecy kl´czàcego na pod∏odze t´giego, ∏ysego pana, który udawa∏ przed psem,
siedzàcym obok, ˝e mu wyjada z miski. To by∏ jedyny raz, kiedy widzia∏am (od ty∏u) Kornela
Makuszyƒskiego, autora cudownych ksià˝ek dla dzieci, które wszystkie czyta∏am.
To „spotkanie” z pisarzem zapami´ta∏am na ca∏e ˝ycie, a przecie˝ zdarzy∏o si´ to przed
przesz∏o pi´çdziesi´ciu laty. W∏aÊciwie jest bez znaczenia, choç chyba wiele mówi o samym
Makuszyƒskim.
˚ycie sk∏ada si´ z drobiazgów, ulotnych chwil - to one sprawiajà nam radoÊç, to one
nas rozÊmieszajà, to one bywajà dokuczliwe, z∏oszczà, doprowadzajà do rozpaczy, to
one wywo∏ujà najró˝niejsze uczucia - stan szcz´ÊliwoÊci, poczucie krzywdy, wol´ walki, zniech´cenie. Jedne ginà w mrokach zapomnienia, z tych zapami´tanych trzeba si´
nauczyç rozumienia, rozpoznawania ich sensu, dostrzegania p∏ynàcej z nich nauki, która
nazywa si´ doÊwiadczeniem. Mo˝na si´ z nich nauczyç na przyk∏ad, ˝e najwa˝niejszy jest
cz∏owiek, a najwi´kszym grzechem jest Êwiadome wyrzàdzanie krzywdy.
Drobne sprawy codziennoÊci sà na pozór niewa˝ne w dzisiejszym Êwiecie polityki, wielkich
wydarzeƒ mi´dzynarodowych, Êcieraƒ si´ poglàdów na sprawy spo∏eczne, nieustajàcych
sporów ideologicznych, które w istocie cz´sto sà jedynie sporami ambicjonalnymi. (Moje
175
***
nieliczne zetkni´cia si´ z tym Êwiatem nauczy∏y mnie, ˝e trzeba si´ wystrzegaç i obawiaç
wszelkich fanatyzmów i szowinizmów. Zawsze uwa˝a∏am, ˝e najbardziej pouczajàce sà
przyk∏ady negatywne).
MyÊl´, ˝e to, co tutaj napisa∏am, a nazwa∏am „wspomnieniami rodzinnymi”, jest jakoÊ
wa˝ne. W ka˝dym razie mo˝e kiedyÊ b´dzie wa˝ne czy ciekawe dla moich wnuków. A
mo˝e po prostu czytanie tych wspomnieƒ sprawi im przyjemnoÊç.
176
Fotografie
177
48 rocznica Êlubu Zofii Korwin-Kossakowskiej i Jerzego Szanajcy – 12 stycznia 2003
Lato 1990 – w gabinecie (sekretariacie)
OKP u profesora Geremka. Maria de
Rosset-Borejsza i z Zofia Kossakowska
178
Venezia 1967
Villa Rotunda, 1967
179
Siostry Barbara i Zofia przed reklamà ksià˝ki
dr. Stanis∏awy Kossakowskiej – ich matki,
lata 50-te
Fotografia wykonana przez prof. Jana
Kossakowskiego w 1963 – Zofia karmi
swojego kilkumiesi´cznego syna
180
Koniec lat 50-tych, w tle
kultowe auto - Renault
Dauphine 4
181
Autoportret Paw∏a Szanajcy u
progu nowego ˝ycia, 1992
U Bo˝eny Steinborn, lata 70-te – siedzà Zosia i jurek Baranowski, Jurek Szanajca, Bolek
Micha∏ek, Zosia Kossakowska; stojà Olek Wallis, Bo˝ena Steinborn
182
1984 rok na ulicy Ró˝anej – Janina z Dàbrowskich Oskarowa Chomicka, Zofia z
Kossakowskich Jerzowa
W Instytucie
Sztuki PAN z
Adà Jaworskà
183
Z Ojcem – Janem Kossakowskim, lata 50-te
Fotografia wykonana przez Paw∏a
Szanajc´ w sypialni, przy dêwi´kach
audycji Wolnej Europy. U stóp ∏ó˝ka –
¸ata
184
Na korytarzu w Sejmie 1990 rok, od prawej – Anna Szymaƒska, Jan NowakJezioraƒski, Zofia Kossakowska, fot. Gabriel Podolski
August Zamoyski i prof. Jan kossakowski, Warszawa 1964, fot. Eustachy Kossakowski
185
August Zamoyski i Zofia
kossakowska, StClar
de Riviere, 1968, fot.
Eustachy Kossakowski
Jerzy Szanajca i Zofia
Kossakowska w ∏asze,
maj 1992, fot. Pawe∏
Szanajca
186
Fotograf Eustachy
Kossakowski z
Peggy Gugenheim
na kolanach,
Stanis∏awów 1997,
fot. Pawe∏ Szanajca
Seminarium doktoranckie u profesora Lorentza, koniec lat 60-tych
187
Uniwersytet Warszawski, åwiczenia z rysunku, mi´dzy 1948 a 1950 rokiem
Z∏o˝enie prochów babki, Zofii Bower de St.Clair na cmentarzu na Salwatorze, Kraków, 7
kwietnia 1984
188
Warszawa 1978, od lewej historyk litewski Vladimiras Zubovas i hrabia Chrapowicki
189
Zak∏ad dla Niewidomych w Laskach, koniec lat
70-tych, Jan Kossakowski w towarzystwie ˝ony,
Stanis∏awy – oboje spoczywajà na tamtejszym
cmentarzu
Zdj´cie rodzinne Kossakowskich - dom Ma∏gosi Kossakowskiej - Ruiz i Mariusza Ruiz w
Brwinowie, II-dzieƒ Wielkanocy, 2004 rok
190

Podobne dokumenty