Nadwiślanska Martyna

Transkrypt

Nadwiślanska Martyna
Nadwiślańska Martyna
Martyna z powieści Elzy Triolet Róże na kredyt – kim była? Była mieszczką rozkochaną w
komforcie, snobką szalejącą za modnymi strojami, meblami i całym XX-wiecznym blichtrem.
Wychowana w zaszczurzonej chałupie marzyła o luksusowej łazience, o apartamencie w
skonstruowanym przez uczniów Le Corbusiera bloku z windą. Mieszkanie musiało być ze
wszystkimi nowoczesnymi „szykanami”. A więc komplet mebli wybrany z katalogu, tego pliku
ilustracji pokazujących rój przedmiotów gładkich, błyszczących, kolorowych. A więc szafa pełna
modnych kiecek. A więc automaty kuchenne, np. maszynka do obierania kartofli. Żeby to wszystko
jak najszybciej mieć, kupowała na kredyt. Zadłużenie rosło. W nadziei, że nagroda uzyskana w
telewizyjnym turnieju pokryje deficyt, Martyna zgłosiła się do konkursu na piosenkę. Ściślej:
konkursu na wiedzę w tej dziedzinie. Orkiestra zagrała melodie do trzech piosenkarskich
szlagierów. Należało odgadnąć ich tytuły, podać nazwiska piosenkarzy, którzy je rozsławili, zanucić
refreny etc. Daniel, mąż Martyny, wpatrzony w ekran telewizora, z napięciem śledził zmagania
swej żonki. Przebrnęła przez wszystkie etapy i wygrała pół miliona franków.
– Martynko, jestem z ciebie dumny! – zawołał Daniel zwracając się do twarzy na ekranie.
Ja też widziałem swoją połowicę na ekranie telewizora, przy czym śpieszę dodać, że był to
program telewizji lokalnej. Jako dyrektorka szkoły wypowiadała się w sprawie pewnego
urbanistycznego projektu. Chodziło o ułatwienie życia samochodziarzom, to znaczy o poszerzenie
ulicy, przy której stoi budynek szkolny. Moja magnifika prezentowała się na ekranie wspaniale,
mówiła płynnie, ze swadą i przede wszystkim rozumnie. Argumentowała nader logicznie: jaki sens
ma ostatnia inwestycja, wyposażenie budynku szkolnego w nowoczesne okna, jaki sens miało
wywalenie na to grubej forsy z kasy samorządowej, skoro teraz, z uwagi na spaliny i hałas, nie
będzie można tych okien używać, otwierać.
Pod adresem towarzyszki życiowej:
– Matka, jestem z ciebie dumny! – wykrzyknąłem.
Wpatrzony dumnym wzrokiem w migoczącą na ekranie postać żony zwróciłem uwagę na jej
elegancki strój. Uświadomiłem sobie, że ten niebieski kostium jest nowością; został kupiony z
myślą o telewizyjnym występie.
Wyłączywszy telewizję rozejrzałem się po pokoju. Nowe biurko, nowy dywan, nowy stolik.
Przez otwarte drzwi wzrok podążył poza próg, do przedpokoju, ku ścianom świeżo obłożonym
boazerią. Co się tyczy samego telewizora, był to model najnowocześniejszy, wnuk, a może i
prawnuk aparatu czarno-białego.
Zerknąłem na świeżo zainstalowane nowoczesne okna. Plastykowe. Nie lepsze od poprzednich,
drewnianych, jednakże – nowoczesność!
Moja żona to niespokojny duch. W ciągu siedemnastu lat naszego współżycia – ileż zmian!
Mam na myśli jej pruszkowskie dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Prusa, lokum, do którego się
przyżeniłem. Ściany malowane raz, drugi, trzeci i dziesiąty. Nowa kuchenka, nad kuchenką okap.
Żaluzje w oknach, kafelki w łazience. Stary odkurzacz won, na jego miejsce model nowy. Precz z
dywanem, dawaj nowy, a po nim następny, modniejszy, szykowniejszy. To samo z szafą, biurkiem,
wersalką – wymiana na nowości. Biblioteczka zastąpiona regałem. Nowe żelazko do prasowania,
radio, zegar.
Na wakacje roku 1999 zaplanowano kilka poważnych inwestycji. Właśnie ze względu na tę
datę. Po roku 1999 już nie będzie ulg podatkowych dla ludzi remontujących mieszkania. Więc
korzystać, póki czas. Przypomina się kawał o Żydku, co piechotą popędził na jarmark do Konina.
Ten nędzarz nie miał nic do sprzedania. Więc po co? Bo z powrotem będzie okazja przejechać się
wozem, przysiąść się do jednej z wracających z targu chłopskich furmanek. I już nie trzeba będzie
drałować pieszo! Nadarza się korzyść, no nie? Więc trzeba korzystać.
Oto inwestycje: nowe, plastykowe okna w obu pokojach, boazeria w przedpokoju i w tymże
pomieszczeniu nowa szafa, supernowoczesna, z rozsuwanymi drzwiami, pod sam sufit.
Przyszło czterech stolarzy; trzem niedużym towarzyszył dryblas, dwa metry wzrostu. Jeden
nieduży wlazł na stołek i montował coś pod sufitem. Przywołał drugiego niedużego: „Trzymaj.”
Należało przytrzymać jakiś element, by ten stojący na stołku mógł wkręcić śruby. Pomocnik okazał
się niezdatny.
Przez otwarte na klatkę schodową drzwi:
– Adam, chodź! – krzyknął monter. – On jest za mały.
Dwumetrowy Adam porzucił swoje zajęcie na schodach, wszedł do przedpokoju i nawet nie
wspinając się na palce przytrzymał listwę wzniesionymi rękami.
Do oszalowania ścian w przedpokoju ściągnięto niejakiego pana Janka. Był to konserwator
zatrudniony w szkole, podwładny mojej żony.
Ja także pomagałem Jankowi w sposób podobny do wyżej opisanego, przytrzymując deski,
które trzeba było piłować. Przy robocie gawędziliśmy o wszystkim, co ślina na język przyniosła,
między innymi o jehowitach, czyli – wedle wyrażenia pana Janka – „jehowcach”, a także o innych
apostołach usiłujących przyciągnąć bliźnich do swojej kapliczki. Ich działalność skwitował pan
Janek słowami:
– Wiara to nie kalesony, żeby ją zmieniać.
Po chwili:
– Teraz to nawet dobrego koniaka nie można kupić, bo mieszają z bejcą, żeby był kolor.
Raptem:
– A duży ten Legionów?
To skierowane do mnie pytanie świadczyło, że pytający dobrze zna moją sytuację; wie, że od
czterech lat moim miejscem zamieszkania jest Legionowo; orientuje się, że tu w Pruszkowie jam
już tylko gościem. Nie wiedział tylko, jak brzmi nazwa położonego na prawym brzegu Wisły
miasta. Owszem, wiedział, ale niedokładnie. Po prostu ukształtował sobie nazwę tej miejscowości
na wzór nazwy Pruszków. Jeśli „Pruszków”, no to i „Legionów”. Za jedno mu. Za jedno mu „kupić
konia” i „kupić koniaka”.
„Dziękuję ci, chłopie – przemówiłem do niego w duchu. – Przypominając mi o tym, że jestem
rozwiedziony i że te wszystkie wydatki nie dotyczą mnie w najmniejszym stopniu, uspokoiłeś moje
nerwy.”
W swoim odprężeniu poweselałem i na jego pytanie o „Legionów” odpowiedziałem, już
głośno, analogicznym błędem językowym:
– Czy duży ten Legionów? Prawie taki jak Pruszkowo.