GRZECHU

Transkrypt

GRZECHU
9.07.2010
Lektury
Literacki Kraków
GRZECHU
i wypręża. Wreszcie, po wielu szarpnięciach puszcza, ciężko zgrzytając.
Do wnętrza wpada chłód, podbity
ostrym smrodem zdechłej ryby.
Z wysokości trzeciego piętra widać
martwe pudła wielkich ciężarówek,
zastygłe, bezsilne, pogrążone w bezruchu, widać opustoszały port, a na horyzoncie pełgające światła Gibraltaru
– domów, wiatraków, ulic… Kto wie, ile
pontonów startuje właśnie w stronę Europy? Kto wie, ile tankowców sunie im
naprzeciw? Cieśnina – masowy cmentarz biednych ludzi…
***
Mdła, staroświecka lampka rzuca
rzadkie światło. Ze ścian odpadają papierowe tapety. Łóżko, pochodzące zapewne z czasów pierwszego sułtanatu,
głośno skrzypi. Rozeschnięty wieszak
na pranie i niby–taboret, z brudną,
zieloną poduszką – służą do barykadowania drzwi, noszących liczne ślady
włamań.
Pokojowa tabliczka z numerem 303
(dziwnym zbiegiem okoliczności jest to
numer mojego pokoju w redakcji)
urwała się i wisi pionowo. Wkrótce odpadnie ze starości.
Wokoło umiera hotel Continental.
***
Kogut oszalał i śpiewa serenadę, jak
by go żywcem obdzierali z pierza.
A może rzeczywiście obdzierają? Tak widać musi być, że pierwsza noc w Afryce pozostanie nocą bezsenną.
Wychodzę w hotelowy mrok. W labirynt schodów, korytarzy, przejść, salonów, pomieszczeń klubowych, pustych sal tanecznych. W martwą ciszę,
która stoi między ścianami, łowiąc sny
o dawnym Tangerze.
Wszędzie wokoło wiszą tablice
z portretami miasta i znakomitości,
które dawniej, w czasach legendarnej
prosperity, zlatywały tu jak muchy do
gówna.
Oto rozjarzony elektrycznym światłem Boulevard Pasteur! Po ulicy jeżdżą
kabriolety packarda i cadillaca, na wystawach sklepowych widać szwajcarskie
zegarki, francuskie perfumy, włoskie wyroby ze skóry, a wokół kantorów rojny
tłum sprzedawców. Który to rok? 1912?
Pewnie jednak 1923, kiedy w Tangerze powołano Międzynarodową Strefę Wolnego Handlu. Państwo w państwie. Raj dla cwaniaków, hochsztaplerów i wszelkiej maści ryzykantów,
gdzie żaden biały nie podlegał karze
i wszystkim wszystko było wolno!
„Korporacje i holdingi zakładano
z dnia na dzień, żeby uniknąć zagranicznych podatków i prać brudne pieniądze; prawo bankowe nie istniało, niskiego cła na import nie podnoszono,
a nowe majątki były wolne od podatków.
Oszuści, fałszywi bankierzy, spekulanci znajdowali w Tangerze ziemię
obiecaną. Miastem „rządziło” równocześnie 9 konsulów (Wielkiej Brytanii,
Francji, Hiszpanii, USA, Włoch, Portugalii, Szwecji, Holandii i Belgii), a prawo pozostawało w zawieszeniu” – pisze
Michelle Green.
Po wojnie tangerski port zdominowali przemytnicy, handlarze walutami
i piraci. „Nylon Sid” organizował porwania na otwartym morzu. Otto Skorzenny, oficer Waffen SS, agent Abwehry, który wsławił się porwaniem
Mussoliniego – otwarcie sprzedawał
broń i na zlecenie tajnej nazistowskiej
organizacji „Odessa” wyszukiwał kryjówki dla zbrodniarzy.
„Miasto wolności” przyciągało
z całego świata upadłe anioły – prawników pozbawionych uprawnień, le-
karzy bez licencji, ekskomunikowanych księży, homoseksualistów, pedofili, narkomanów i alkoholików...
Przyjeżdżali dla nastoletnich chłopców
i młodocianych prostytutek, dla marihuany i haszyszu, ale przede wszystkim dlatego, że ich dotychczasowe życie było już skończone. A w Tangerze
nikt o nic nie pytał.
Tak Europa pokazywała się Afryce.
Co pozostało z tamtych czasów?
Hotel Grande, Villa Muniria, Sidi Hosni – stare budynki, pogrążone w rozpadzie, porosłe bluszczem, zapomniane. I legendy!
***
Kogut szaleje, a portier chrapie na
wysłużonej, stylizowanej kanapce, à la
Mulaj Idris II. Jestem już trochę głodny i myślę o coq au vin – ptaku w winie,
chyba nawet potrafię go zamówić! Ale
restauracja dawno już zamknięta, kucharz śpi, wokoło rozlega się chrapanie.
Ciężkie sny zawisły nad Continentalem!
Korytarze hotelu rozchodzą się
gwiaździście. Widać dziedziniec z fontanną, ogromny sklep z pamiątkami,
otwarte pomieszczenia z tysiącem poduszek, gdzie wielcy tego świata spędzali
czas na wypoczynku, pijąc cherry i popalając trawę.
Wokoło wiszą fotografie z podpisami sław przybywających do Tangeru:
łysy facet, ze zmarszczonym czołem, palący gauloises – to Jean Genet. Uśmiechnięty, wąsaty grubasek – Tennessee Wil-
wszechne przerażenie” – bo obydwoje
mieli skłonności homoseksualne.
Wkrótce stanęli u szczytu kariery:
Paul doczekał się inscenizacji własnej
opery, napisał muzykę do wielu głośnych sztuk teatralnych, a w wyobraźni
nosił plan egzotycznej powieści. Jane
okrzyknięto najlepszą pisarką, jaka
kiedykolwiek tworzyła w Ameryce.
Oboje należeli do ulubieńców elity
artystycznej, ludzi sławnych, wyznaczających kierunek. Dzięki temu, gdy
w 1947 roku – jedno po drugim – przybyli do Tangeru, podbili miasto szturmem. Stali się magnesem przyciągającym fanów i artystów. To dla nich
przyjeżdżano do Afryki, dla mitu książki: „Pod osłoną nieba” i dla wspaniałego
filmu.
***
Ciężka, tangerska noc ogłusza. Obezwładnia. Odrealnia. Produkuje dziwne
sny i halucynacje.
Strzelają drzwi. John Malkovich nie
może spać i wychodzi na nocny spacer
po medynie. Pogrąża się w zaułkach, dociera do kazby. Ze wzgórza widzi śpiące miasto.
– Smutny pan jest – facet w dżelabie
wyrasta jak spod ziemi.
– Nie, zmęczony.
– Życie jest krótkie, trzeba się bawić.
– Wiem.
– Zaprowadzę pana do znajomej
– piękna dziewczyna, piękniejsza niż
księżyc.
Zewsząd wystawiają głowy „życzliwi”:
– Panie, dzisiaj strajkują taksówkarze!…
– Na medynie jest strasznie
niebezpiecznie!… – Twój hotel się
spalił!… Potok słów kwituje gromki
wybuch śmiechu! Już wiem,
że przyjechałem do Tangeru!
liams! Drobny mężczyzna w okularach
– Truman Capote! Łatwo poznać brodatego Allena Ginsberga i jego kochanka poetę Orlowsky’ego. Jest Jack
Kerouac i amerykański łowca lwów Ali,
ściskający właściciela hotelu – „Tifo”.
A na końcu ten, kogo szukam. Twórca
literackiej legendy Tangeru – Paul
Bowles, autor kultowej książki: „Pod
osłoną nieba”.
Paul! Drugi ze stu powodów, dla których przyjechałem do Maroka.
***
Bowles uciekał już jako dziecko.
„W wieku czterech lat zaczął pisać
opowiadania, pięć lat później skomponował operę. Stworzył tajną gazetę codzienną, wymyślał szyfry, pożerał dzieła Hawthorne’a i Poego. Czerpiąc inspirację z atlasu rodziców wymyślił
własną planetę, na której kontynenty nosiły nazwy takie jak Araplania, a dorosłym odmawiano prawa wstępu” – pisze Michelle Green.
W wieku 17 lat uciekł do Paryża,
gdzie poznał Gertrudę Stein, Jeana
Cocteau, Andre Gide’a i Ezrę Pounda.
Wrócił do Nowego Jorku, już jako znany kompozytor, i ożenił się z młodą,
ogromnie utalentowaną pisarką – Jene
Auer, żeby „wywołać skandal i po-
– Czyli dziwka?
– Dziwka?
Kamera pokazuje, jak schodzą ze
wzgórza do wielkich berberskich namiotów, oświetlonych pomarańczowymi płomieniami ognisk. Malkovich
płaci alfonsowi. Młoda Rifenka podaje
mu herbatę. Za chwilę, w trakcie sceny miłosnej, spróbuje ukraść portfel. Ale
będzie to próba nieudana…
***
W drzwiach hotelu Continental tkwi
ciężki, stylizowany klucz. Na balkonie
kłębi się zimny świt. Widać przystań portową i napływające z miasta wielkie, senne tiry. Wreszcie jest! Widzę koguta! To
właściwie pingwin. Jest chyba nawet taki
gatunek – pingwiny królewskie!
– Wcześnie pan wstał, kawy? – kulawy kelner wlecze się po balkonie.
Idąc, rzuca ptakowi kawał ryby.
Czekam na przewodnika. Ma mnie
poznać z miejscowym Pele – weteranem
słynnej drużyny piłkarskiej „Lwów Atlasu” i z facetem, który w młodości palił trawkę z Billem Gatesem…
Patrzę, jak kogut łapczywie pożera
rybie mięso.
(CDN.)
* Michelle Green, Sen na końcu świata, „Literatura
na świecie” nr 7 – 8/2005.
Ewa Zamorska–Przyłuska – Przewodnik literacki
po Krakowie i województwie małopolskim,
Wydawnictwo WAM, Kraków 2010
T
ytuł – „Przewodnik literacki po Krakowie i województwie małopolskim” – nie zachęca do
lektury, ale kiedy już otworzy się
tę książkę, wydaną przez Wydawnictwo WAM, coraz częściej wydające cracoviana, trudno się od
niej oderwać. W Liceum im. Witkowskiego, w słynnej krakowskiej
„piątce”, mieliśmy wyśmienitego
polonistę, profesora Wnuka – nie
wiadomo dlaczego zwanego
„Faustem” – który z równą pasją
traktował literaturę i piesze wędrówki, co więcej, łączył je ze sobą
i dlatego lekcje polskiego odbywały się nie tylko w klasie, ale
także na Wawelu i w Bronowicach, gdzie uczestników najsłynniejszego w Polsce wesela do lunatycznego tańca porwał chochoł. Nie zapomnę nigdy wyprawy na Turbacz i wielkiego głazu,
którego dotykaliśmy, nie tylko za
zezwoleniem profesora, ale także
przez niego zachęcani. Pamiętaliśmy ten głaz z Orkanowskiej
powieści „W roztokach” (czy dzisiaj licealiści czytają jeszcze Orkana?) i znaliśmy związaną z nim
tajemnicę:
– A nie wiecie co o tym kamieniu, co na czole Turbacza spoczywa? – Ho! – odrzekł z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
– Żeby ten skarb wydostać, co tam
pod nim leży!... Ale to nie porada,
sam Lucyper strzeże. On przeniósł
ten kamień z Rzymu i mocno przycisnął. Są tam na nim litery, których nikt nie zgadnie. Kto je będzie
znał odczytać, temu się otworzy.
Ale taki się nie znajdzie...
Orkan odczytał tajemnicze,
niewyraźne litery, ale skarbu nie
zdobył, mówiąc zaś dokładniej odczytał je Franek Rakoczy:
Ujrzał kamień czworogranny,
podobny olbrzymiej skrzyni wykutej ze skały. Coś go pchało i odciągało zarazem. Naraz począł drżeć
cały, dygotać w febrze. Lęk go ogarnął taki straszliwy, że zbielał na
twarzy. Machinalnie poruszał
wargami i szeptał: Lacki.... Koldras Lacki.
My – przynajmniej część
z nas – też byliśmy wzruszeni,
chociaż nie wystraszeni diabelską
tajemnicą. Po prostu znalezienie
w rzeczywistości literackich śla-
dów często wywołuje osobliwy
dreszcz. I czasami jest to dreszcz
przedziwny, metafizyczny. Kiedy
przed laty znalazłem się w Wilnie,
ówczesny nasz konsul w tym mieście legendzie powiózł nas, mnie
z żoną, na dalekie przedmieście,
w jakąś zarośniętą dzicz, wśród
której rozsiadła się modna podobno restauracja. Piliśmy trisz divinis, nalewkę na dwudziestu siedmiu ziołach, piliśmy kwas chlebowy, jedliśmy wiadory, ziemniaczane kiszki, a ja nie mogłem oprzeć
się absurdalnemu wrażeniu, że
już kiedyś byłem w tym miejscu.
Konsul, z urodzenia wilniuk, który dopiero po 56 roku przyjechał
do Polski, roześmiał się i wyjaśnił:
„Zapewne naczytał się pan Tadzi
Konwickiego” i sypnął dookolnymi topograficznymi szczegółami
rodem z „Dziury w niebie”. Okazało się, że w pobliżu było wszystko, o czym pisał Konwicki...
„Przewodnik...” też wywołuje miłe emocje. Autorka prowadzi czytelników po ulicach Krakowa, doskonale znanych z codziennej bieganiny po mieście, pokazując ich literacką konotację. Indeks nazwisk piszących o Krakowie lub wspominających Kraków
jest naprawdę imponujący – od
Jana Adamczewskiego, autora
popularnych cracovianów, po Bogusia Żurakowskiego, poetę, długoletniego prezesa krakowskiego
oddziału Stowarzyszenia Pisarzy
Polskich. A pomiędzy tymi nazwiskami mnóstwo innych, polskich i obcych, często odgrywających ogromną rolę w literaturze.
Znalazłem także siebie, cytat
z mojej książki o Plantach,
a w tym cytacie kolejny cytat,
fragment wiersza Adama Ziemianina, sławiącego przyplantową
knajpę zwaną „Barceloną”. Sam
Adam też się pojawia, bardziej
jako muszynianin niż jako krakowski poeta. Może szkoda, bo
jego wiersze o Poddaszewie,
mieszkaniu przy Krupniczej,
w słynnych „literackich czworakach”, sławią najbardziej literacki dom nie tylko w Krakowie, ale
chyba w całej Polsce. No i jeszcze
zabrakło mi imć pana Mikołaja
Reja, który wdzięczną staropolszczyzną pisał, co krakowska chudzina może kupić w rynkowych
kramach. To jednak drobiazgi,
bowiem „Przewodnik” jest dziełem imponującym. I ciekawym.
ANDRZEJ KOZIOŁ
MAGAZYNPIĄTEK
/C11