BYDLĘTA

Transkrypt

BYDLĘTA
Karol Bosek
BYDLĘTA
© Copyright by Karol Bosek 2016
[email protected]
Z
wierzęta ryczące przeraźliwie, biegnące w kierunku rzeki,
ciągnięte na niewidzialnym postronku (będącym instynk­
tem stadnym) wyciągały naprężone szyje. Łapiąc powietrze,
rozdziawiały pyski i nozdrza. Wybałuszały zmęczone, pełne
wysiłku oczy. Były to krowy. Przejęte, instynktownie wleciały
do wody.
– Nie lubię zwierząt – To Nick rzekł do Farelki. – Lubię zwie­
rzęta, ale zwierzęta nie lubią mnie. Mam wrażenie, że moje
zwątpienie w siebie wzbudziłoby w nich agresję. Wydaje się
to takie, jak rozumie się Darwina: rywalizacyjne. Psy zaczynają
szczekać, a dzikie zwierzęta: uciekać. Identycznie z ludźmi. Re­
agują na lęk. Prawdopodobnie daje to psychice motywację do
rozwoju, organizmowi – do wytworzenia psychiki niezbędnej
w takiej przyrodzie. Jest to kolektywne, ewolucyjne i bezwzględ­
ne, ale dotyczy też łutu szczęścia czy fatum, co daje myśleć, że
jest zewnętrzne od psychiki. U mnie tego nie ma, nie myślę
instynktownie. Empatia nie jest tak ustalona, stąd jest niebez­
pieczniejsza w znaczeniu spektrum działania, mimo że przyjazna
w odczuciu. Intuicja oparta na instynkcie wydaje się bezbłędna
i spontaniczna, ale nie jest obdarzona taką dozą myślenia. To
odróżnia ludzi od zwierząt. To, co dzieje się w moim otoczeniu,
zależy w dużej mierze od mojego własnego myślenia. Bez mojej
inicjatywy jest przypadkowe i najczęściej negatywne, co bywa
zrozumiałe, ale jest przykre. Jeśli będę mądry, uprzejmy, ludzie
prawdopodobnie też, ale lustrzanie, nie z własnej inicjatywy.
– Mówisz tak, bo nikogo nie lubisz.
– Lubię, ale z dystansu. Wolę myśleć o ludziach jako o po­
tencjale, bo trochę ich znam. Czasami przejawia się to w błahych
sprawach, a co jeśli w poważniejszych?
3
– W relacji z ludźmi trzeba się dostosować. Nie ma co się
rozdrabniać. Tak samo ludzie, jak i zwierzęta będą dostosowy­
wać się do Ciebie. A zachowasz własną przestrzeń, osobistą
i intymną: indywidualność spoza sfery ogólnoludzkiej czy (jeśli
sobie tego życzysz) zwierzęcej. Sfera publiczna czy ogólnoludzka,
w którą wlicza się będące przy ludziach zwierzęta, nie naruszy
prywatnej. Świat jest tak zbudowany od lat.
– Ale te sfery są też od lat naruszane i wymieszane. Dosto­
sować... Można mówić o dostosowaniu – i dopasowaniu. Do­
stosowanie to wymóg, dopasowanie – symbioza. Drzewo rośnie
w ziemi i powietrzu – jest dostosowane do przyrody. Ale nie jest
to narzucone przez otoczenie, by drzewo było drzewem, a moż­
liwe dzięki naturze. Trudno oczekiwać od zwierząt, by chciały
dostosować się do lwa i zostać zjedzone. Chcący się dopasować
lew zacząłby jeść rośliny. Odnośnie zwierząt to śmieszne, ale
w świecie ludzi dostosowanie, co wiadomo z doświadczenia
historycznego i społecznego, przejawia się schematycznie i sys­
temowo, najczęściej przybierając formę reżimu i wymogu, w któ­
rym jednostka jest tylko częścią systemu. Dopasowanie daje
gwarant wspólnego mianownika, którym jest empatia – inaczej
jest wymóg i wzorzec: istnieje schemat i uogólnienie, a gubi się
myślenie, w którym niezbędne jest wyczucie. W nauce szamań­
skiej mówi się, że ludzkie czepialstwo i mechanizmy obronne to
przejaw instynktownej, zwierzęcej psychiki. W przeciwieństwie
do tego jest ludzkie nastawienie, wytwarza się wspólna nauka
i tak zwane id, nie będąc tłamszone przez superego i wypierane
przez ego, zamienia się w nieświadomość, która jest piękniejsza
i przydatniejsza. To przydatne w świecie dualnym, w którym
relacje socjalne są jednostce niezbędne.
– Pijesz rozpuszczalną czy zwykłą?
– Zwykłą, poproszę z mlekiem.
Zwierzęta weszły na czyjeś podwórze i pod chwilową
nie­
obecność ludzi, niejako jako kanibale, zjadły grillowane
jedzenie ze stołu przy ­domu, którego właściciel – ojciec Farelki,
Żbik – widząc krowy przechadzające się na jego posesji podszedł
do ich gospodarza (zajętego wówczas wydobywaniem wody ze
studni). Słysząc pretensje, gospodarz odparł:
– Panie, toż to bydlok – i (z wiadrami pełnymi wody) po­
szedł w kierunku obory. Policjantom nie umiał wyjaśnić, w jaki
sposób jego zwierzęta utopiły się w rzece.
Po tak zwanym uwaleniu pierwszego roku (bez konsekwen­
cji), To Nick wysłał elektronicznie podania na kilka kierunków
studiów. Bez szczególnego problemu dostał się na wszystkie, czy
to w pierwszym, czy w późniejszych terminach. (Niektóre kie­
runki były „elitarne”, w praktyce: nieoblegane, przeznaczone dla
kilku osób. Niektóre natomiast dla takiej liczby studentów, że
zwykle znalazł się ktoś, kto podjął się innego kierunku i zwolnił
miejsce To Nicka.)
Odebrał indeks w jednym z instytutów i, ignorując uroczy­
stą mszę i ceremonię inauguracyjną, w słoneczne popołudnie
przyszedł od razu na pierwsze zajęcia, do jednej z wiekowych
kamienic Śródmieścia.
– Powiem tak – prowadzący zaczął konwersatorium. – Albo
jesteście kretynami, albo hipokrytami. Mówię tak z tego
względu, że Wasze starania maturalne nijak mają się do na­
szych. Moja matura to świadectwo dojrzałości, poprzedzające
możliwość uczestnictwa w egzaminach wstępnych na studia.
Wasza – czytanie ze zrozumieniem i test wielokrotnego wyboru,
przypominający psychotest weryfikujący podstawowe zdolno­
ści myślenia. Prawdopodobnie udajecie, że jesteście studentami.
Czym dzisiaj jest szkolnictwo wyższe, jeśli nie współmiernym
do bezproblemowego, bezstresowego szkolnictwa dopasowa­
niem do Waszych chęci? Co w żaden sposób nie udowadnia, że
nie jesteście kretynami.
To Nick, pod wpływem impulsu, odsunął krzesło i wstał,
a wówczas zmuszony był albo wyjść, albo się wypowiedzieć.
– Jak może Pan mówić, że jesteśmy kretynami. To, że matura
jest taka, a nie inna, nie oznacza, że każdy głupi zdałby tak do­
brze, że dostałby się na studia. Nasze chęci to może jeszcze nie
Pana piedestał, ale biorą się z dojrzałości. Wystarczy wiedzieć,
5
jakie jest znaczenie studiów w społeczeństwie stwarzającym
presję podjęcia kształcenia w szkołach zawodowych zamiast
rozwoju intelektualnego. To, że matura jest taka nie ozacza
również, że nie zdalibyśmy trudniejszej. Chcę studiować. To Pan
decyduje o swoim przedmiocie. Nie zamierzam srać do własne­
go gniazda, ale nie pozwolę się tak nazywać. Nie rzucając sobie
kłód pod nogi, ugryzłbym się w język i przyjął Pana wypowiedź
jako stosowną. Prawdopodobnie konwersatorium będzie dla
mnie od dziś trudniejsze. Ale znam moich rówieśników lepiej
od Pana i są to zdolne osoby. Nie ma usprawiedliwienia dla
Pana malkontencji. Wiecznie słyszę pretensje profesorów, że nie
było egzaminów na studia i o to, że studia są uproszczone. Tym­
czasem sesja egzaminacyjna to tak zwany przesiew, z którego
utrzymuje się uniwersytet, umożliwiając odpłatne powtarzanie
przedmiotów. Jest Pan w błędzie wynikłym z frustracji i nie
umie Pan podnieść poziomu studiów. Pytanie, czym jest Pan
sfrustrowany, bo mną na pewno nie.
– Władzami uniwerytetu, szkolnictwa i niektórymi stu­
dentami. Może Pan wziąć trzy minus do indeksu od razu albo
przyjść po ocenę w sesji.
– Przyszedłbym w sesji, może jednak zostanę, a Pan z tego
względu wpisze czwórkę.
– Myślę, że mógłbym wyświadczyć mojemu studentowi
taką drobną przysługę – powiedział prowadzący i zaczesał swoje
tłuste, długie włosy rękoma.
Tak zaczął się dla To Nicka pierszy rok następnych studiów.
Farelka wyszła z psem na spacer. Pies, drobny, szaroniebieski
buldog francuski, był jak taran, jak ciągnik. Szedł jakimś niewy­
czuwalnym dla niej tropem.
Żbik wracał przez las do wioski. Miał wrażenie, że zwierzynę
czuło się w otoczeniu. Nigdy się nie zbliżała, a tu – słyszało się
jej szmery, dostrzegało przesmyki i cienie. Wśród drzew zoba­
czył lisa. Z krzewów wyszły dziki i – mimo, że zwykle płochliwe
– pewne nie ustąpiły.
6
Do Farelki przyjechał To Nick. Oddała psa, z którym nie
mogła już wytrzymać, i pobiegła do domu. Pies wyciągnął go
w łąki, gdzie napotkali stojącą pośrodku krowę, która nie chciała
zejść im z drogi. Kiedy ominęli ją (i krowie placki jak miny prze­
ciwpiechotne), biegła za nimi i muczała. Od łąki wybiegły klacz
i źrebię. Ku przerażeniu To Nicka, źrebię zmierzyło go wzrokiem
i chciało go wygonić. Wśród rżenia i muczenia, zmusił szczeka­
jącego buldoga, by uciekł z nim w stronę domu. Konie biegły
z nimi przez chwilę, ale wróciły na swoje pastwisko.
Farelka jeszcze nie dokończyła wtedy szkoły, więc widywali
się u niej albo u To Nicka, oddając się częstym młodocianym
zajęciom, czyli leżeniu, muzyce, napojom i chrupkom, serialom,
mizianiu się, lekkim używkom i dzikiej, beznamiętnej miłości.
Farelce było w związku ciasno. Kiedy była samotna, chciała mieć
chłopaka, ale z chłopakami nie mogła wytrzymać, dążąc wów­
czas do mnogich relacji, zaburzających ją emocjonalnie, dających
jednak poczucie wolności, której była dla To Nicka synonimem.
Nie chciał być w otwartym związku: było to dla niego niemę­
skie i kochał Farelkę, o którą zabiegał. Po długotrwałej relacji
wpadł na pomysł, który w przewrotny sposób odwrócił jego pa­
ranoję związaną z zazdrością o dążącą do przypadkowych relacji
dziewczynę, która nie chciała dla niego źle. Pomysł (na który
wpadł, gdy kleiła się do dostawcy pizzy, ku którego zdziwieniu
odchylała szlafrok) był związany z miastem jego studiów. Wy­
najął w Osiedlowym Domu Kultury salkę i ogłosił, że (za od­
powiednią opłatą) zaprasza obie płcie i wszystkie seksualności
na sesje rysunkowe z modelką. Rysunki nie będą oceniane, ale
(by uniknąć zwyrodnialców) wymaga się załączenia kilku szki­
ców. Wobec tego, że dla Farelki było to nowe miasto, mimo że
najpierw zdziwiona i niechętna, zgodziła się i – w obecności To
Nicka – najpierw w szlafroczku, później bez, wyszła (zaczesując
przemalowane z rudych, fajnie współgrających z jej zielonymi
oczami, włosy i świacąc jasnym, małym biustem i zgrabnymi
bioderkami) przed kilka ochoczych do rysunku, zblazowanych
osób. Później, już w domu, uprawiała z To Nickiem (liczącym,
7
że dał jej dozę adrenaliny i przestrzeń, która wystarczy, żeby
go nie zostawiła) dziką, beznamiętną miłość. Miał nadzieję, że
przechytrzył w taki sposób swój los wynikły z jej przeznaczenia.
W mieście, przy jednej z ulic z biblijnymi odniesieniami
w nazwach, otworzono specyficzną knajpę, „Panta rhei”. Jak
wiadomo, knajpa musi się czymś wyszczególniać. Może to być
menu, może być to wystrój, obsługa, muzyka czy kontekst. Ta
knajpa nie wyróżniała się niczym szczególnym, ale stała się
nietypowa. Wystrój stworzono z rozmaitych mebli, a także
roślin, dzieł i ozdób przyniesionych przez obsługę i restaura­
torów z mieszkań. Oczywiście do knajpy przyniesiono książki,
które oznaczono pieczątką przedstawiającą niemożliwy do
ugaszenia ogień. Jako że właściciel był akwarystą, między półki
z trunkami – z perspektywy wodnika – wstawiono rozległe
akwarium z rybkami. Barman to nie tyle fach, co powołanie
(nie jest to kelner, barista czy człowiek z kursem barmańskim);
każdy słuchał jakiejś muzyki i oprócz stałej playlisty, będącej
klasyką muzyki drugiej połowy XX w., można było usłyszeć
rozmaite ulubione utwory, od klasycznych poprzez soul i piano
rock, punk-rock, grunge, rock alternatywny, pop-rock, indie
i old-schoolowy rap. Urządzano (nielegalne) projekcje kinowe,
przesłuchiwanie płyt i odsłuchy audycji. Sporadycznie: koncer­
ty, przedstawienia, wieczorki autorskie czy wernisaże malarskie
i fotograficznie znajomych i lokalnych artystów. Innymi słowy,
z przypadku i w rozgardiaszu zaistniała knajpa, gdzie chciało się
przyjść. W takiej anarchii ustalono jednak jedną rzecz: barmani,
widząc nowego klienta i nadarzającą się ku temu sposobność,
powinni się przedstawić, szczególnie, kiedy widzą kogoś często,
a z codziennej rozmowy – spamiętać wątki, do których będą
później nawiązywać. Zwykła ogłada jako chwyt przejawiła się
jako działalność klubowa. To Nick dowiedział się tego od jednej
z barmanek, nie przestającej mówić, słodkiej Trajkotki, która
wróciła wtedy z narady barmanów z właścicielami, i mu się
to nie spodobało – wolał knajpy spontaniczne, które lubi się ze
względu na wystrój, muzykę czy obsługę, choćby barman był
milczący, nieprzyjemny i nie chciał odłożyć zapłaty piwa, a pani
szklankowa ze zmywaka nie zwracała na niego uwagi. Dowie­
dział się także, że barmani są tu wolontariuszami, w całodobo­
wej knajpie pracującymi za procent utargu wynoszący czasami,
na nocnej zmianie, kilkadzesiąt złotych. Słysząc to, dał Trajk­
toce słoik smalcu, który (przechodząc przez kotarę z paciorkami
znanymi To Nickowi tylko ze szczególnie natchnionych, mimo
że przyziemnych domów) zaniosła do nieformalnej szatni. Po
chwili zwątpienie To Nicka w wymowę tego gestu wykorzystał
jeden z klientów, nachylając się do Trajkotki (zwykle reagującej
na zaloty uśmiechem i pół żartem, pół serio przedstawiającej
się jako lesbę) i całując ją w usta. Stały mechanizm rywalizacji
stadnej i świat oparty na przeciwnościach i przeciwieństwach.
To Nick wsiadł na rozklekotany rower, który dostał w pre­
zencie od przypadkowej osoby. Tak się złożyło, że w miejski
obieg, jako eksperyment społeczny, wprowadzono kilka tysięcy
rowerów, które można było wziąć z przeznaczonego do tego
punktu, by tylko później odwieźć je do takiej elektronicznej
stacji. Niektóre walały się przy znakach drogowych i drzewach,
niektóre zostały przywłaszczone; ogólnie rzecz biorąc miesz­
kańcy, szczególnie dorastający, korzystali z rowerów, zmniej­
szając zatłoczenie ulic i tramwajów w godzinach szczytu, jak
i ograniczając emisję szkodliwych dla zdrowia substancji, przez
które ubrania lepiej było suszyć w domu (wyschnięte, po kilku
godzinach za oknem były ponownie zabrudzone), a dzieci nie
wypuszczać do szkoły (co w niektóre dni było ogłaszane przez
Urząd Miasta, poprzez media masowe). Zostawił rower byle
gdzie i obszedł dookoła nielicznie zaludniony rynek, wylicza­
jąc, że każdy jego bok to 234 miarowe, ludzkie kroki, a więc
obwód rynku liczy 936. Oprócz niezbyt gwarnych, zaciemnio­
nych ogródków restauracyjnych, cukierniczych i kawiarnianych
pośrodku cienia, spostrzegł „delikatesy” do których na chwilę
wszedł, ale przepełnione były dziwnym światłem, dziwną ob­
sługą i dziwnymi produktami, łącznie z warzywami i owocami,
które (światło, ludzie i produkty) wyglądały na w pół sztuczne,
więc wyszedł jak najprędzej, zaopatrzony w napój gazowany
9
i spostrzegł dziwnego psa z dziwną panią. Kobieta miała na
sobie znoszone, sprane, wypłowiałe ciuchy, które wyglądały,
jakby ubierała je odkąd dorosła (a liczyła sobie 40-50 lat). Pies
natomiast poruszał się, jak to pies, na czterech łapach, ale ob­
racając nimi dookoła. Miał włosy do ziemi, a wąchając rynek
sprawiał wrażenie łazika. Dziewczyna pośrodku dróżki spytała
To Nicka, czy chce wejściówkę do „Materii”. Odpowiedział, że
są w materii. W każdej uliczce, którą można było się dostać do
czy wydostać z rynku, do klubu oferującego striptiz zapraszała
dziewczyna o atrakcyjności współmiernej do tego, jak licznie
uczęszczana jest uliczka (na uczęszczanej: wymalowana i atrak­
cyjna – na mało uczęszczanej zapraszała szara myszka). To Nick
wziął skądś rower i, prowadząc go przez chwilę, napotkał – przy
Urzędzie Miar i Wag, co oznaczało dlań racjonalne myślenie,
a naprzeciwko Archiwum Miejskego, co brzmiało jak odnie­
sienie do mistycznej pamięci, Księgi Akaszy – palącą papierosa
dziewczynę w kapturze. Zapytał, jak jej na imię i odpowiedziała,
że Burka. W konsekwencji przespacerowali się po – nie licząc
czerwonych dywaników i barierek prowadzących do neonowo
oświetlonych lokali, ochranianych przez posiadających roz­
budowaną masę mięśniową mężczyzn w opinających klatki
piersiowe i ramiona, białych koszulach i przyciasnych jeansach
do garniturowych butów, patrzących w swoje smartfony niczym
wróżka w kryształową kulę – przypominającym To Nickowi
średniowieczne mieście i Burka wsiadła na bagażnik jego ro­
weru, po czym wystarczyło depnąć, bo Rynek ulokowany był
na wzniesieniu, z którego – uliczkami wzdłuż kamienic, ruin
obmurowań, wzdłuż kościołów, klasztorów i kościółków, zamku
i rzeki – można było dostać się kładką do późniejszych, tak zwa­
nych industrialnych i deweloperskich obszarów miasta, czyli
na osiedle wśród biurowców i zabudowań usługowych, gdzie
w – na szczęście nie tak nowoczesnym, bo nie lubił bezdusz­
nych budynków – niewysokim bloku mieszkał To Nick. Burka
usiadła na łóżku w jego pokoju. Zapytał ją, czy chce się czegoś
napić. Odpowiedziała, że mięty i spodobało się to chłopakowi,
bo chciał obcować z czymś naturalnym. Zapytał Burkę, czy
10
umiałaby upiec ciasto. Chwilę później, niczym w marsjańskiej
bazie, przeprowadzali radosny eksperyment, wbijając żółtka,
mieszając je z cukrem, dosypując mąki, ubijając białka i miesza­
jąc to wszystko przy pomocy miksera. W momencie, kiedy wsta­
wili ciasto do piekarnika i w przeznaczonym do tego urzędzeniu
przypominającym termos ścierali cukier na puder, do mieszkania
weszła Farelka. Zdjęła kurtkę i weszła do kuchni, dostrzegając
brązowooką dziewczynę o rozczochranych, brązowych włosach,
w odkształcającej biust, przylegającej bluzie podobnie jak buzia
utytłanej w mące. Co gorsza, dziewczyna jej się spodobała, więc
Farelka od razu zapałała palącą nienawiścią do To Nicka, które­
go spytała, kto to, do cholery, jest. Odpowiedział, że Burka.
– Słuchaj, tani gnoju – powiedziała Farelka, kiedy wyszła
z nim na korytarz. – Odprowadzisz panią i za moment cię tu wi­
dzę – mówiła z jaskrawymi promieniami w oczach, o mało nie
chwytając go za mordę. To Nick zrozumiał, że Farelce jednak na
nim zależy. Odprowadził Burkę na wysepkę, gdzie wsiadła do
tramwaju, który zawiózł ją Bóg wie, gdzie – prawdopodobnie
ku kamienicom, w jednej z których mieszkała. To Nick wrócił do
bloku i uprawiał dziką, beznamiętną miłość z obrażoną Farelką.
W swojej naiwnej niewinności, rano przyniosła do łóżka ciasto.
Żbik oglądał telewizję. Pół dnia emitowano programy przed­
stawiające fabularyzowane patologie społeczne. Przez drugie
pół – nie lepsze od tego, również fabularyzowane programy
informacyjne. Najpierw ukazano problemy alkoholików. Jeden
nie wiedział, o co przyczepiają się do niego żona z teściową.
Przez częste upojenie stracił wyczucie i przestawił sobie psychikę,
przez co jego zachowanie było w niskim standardzie etycznym
i emocjonalnym. Z tego powodu jego otoczenie stało się per­
manetnie wkurzone, co zaś wzbudzało stres, który doprowadził
do wytworzenia sobie przez niego mechanizmów obronnych,
przejawiających się jako bycie niechętnym i gburowatym.
Można było „odłączyć się” następną wypitą setką; szedł więc
na łatwiznę i uciekał od problemów w nałóg odwracający
go od dojrzałego myślenia. Drugi natomiast pił, bo nie mógł
11
zdecydować, czy sprzedać dom. Sprzedaż przyniosłaby pieniądze,
umożliwiając dogodne życie i wyprowadzkę do miasta, z drugiej
strony dom to sentyment, wspomnienia, rodzina. Całkowicie
przeoczał, że jego alkoholizm niszczy żonę w ciąży i że myśląc o
niej, zamiast o swoich rozterkach, zarówno by nie pił, jak pod­
jąłby najlepszą decyzję. Na drugim programie obejrzeć można
było tak zwaną Magdę Gessler, czyli osobę przeprowadzającą
rewolucje w jadłodajniach. Wzruszyło to Żbika, bo bohaterką
była restauratorka, którą mąż zostawił z długami i odszedł z kel­
nerką. Główną motywacją kobiety było odbicie się od dna tak
wysoko, by wypłynąć na pełną wodę, wejść do jachtu, nabrać
wiatru w żagle i uczynić męża zazdrosnym. W programach infor­
macyjnych natomiast mówiono o epidemii. Otóż w zakładach
produkcyjnych, zajmujących się hodowlą i ubojem zwierząt
dochodziło do masowych padnięć inwentarza. Zwierzęta były
zdenerwowane, nie chciały jeść. Te, które nie karmiło sie maszy­
nowo, przymierały głodem. U wszystkich dochodziło do aktów
autoagresji. Nieznana była przyczyna takich zachowań zwierząt.
– Mówiłem Ci o wielorybach – To Nick przypomniał Farel­
ce. – Ile ostatnimi czasy ciał wielorybów wypłynęło na plaże?
Jest udowodnione, że ssaki wodne są zdolne do samobójstwa.
Nie wypływają, nurkują i tracą oddech pod wodą. Tak zginęły
hodowlane delfiny, które opuściła opiekunka. Według mnie,
zwierzęta wyczuwają, co się dzieje w świecie. Liczne napięcia
społeczne. Przede wszystkim częsta degeneracja emocjonalna
wynikła z lekceważenia wzorców i zdrowych emocji w czasach
mobilnych. Smutna konstatacja, że terroryzm nie przegrał,
a Zimna Wojna, która niby minęła nie wieńcząc się Wojną
Światową, w dalszym ciągu toczy się jak partia szachów i jest
nad nami, trochę wmawiane przez Zachód, widmo krwawej
rozgrywki w warcaby. Coraz powszechniejsze niewolnictwo,
które wprowadza się jako normę. Nie przypominam sobie, żeby
w mojej szkole ileś osób zagładzało się, chciało się zabić czy się
okaleczało. Dziś to w każdej klasie czy szkole na porządku dzien­
nym. W moich czasach jako główny problem przedstawiało się
12
wynikłą z alkoholizmu „patologię w rodzinie”, u nastolatków
narkomanię. Problem braku wykształcenia i dragów został
omówiony w „Wojnie polsko-ruskej”, a prawdziwy, delikatny
obraz nastolatków stosujących używki przedstawiło „84” autora
scenariusza do „Egzaminu z życia”. Niby było OK, jednak – z dzi­
siejszej perspektywy – wspominam te dwie dekady jako pasmo
tragedii i ich kondensacja tylko teoretycznie równoważona
przez organizacje rządowe i poza; terroryzm przedstawiany jako
odległy a stopniowo się wdzierający, wojny przedstawiane
jako dezynsekcja, pacyfikacje, problemy ekologiczne (związane
ze zdrowiem czy degradacją biotopów), ekonomiczne (z płacą
i podatkami) i psycho-społeczne (wobec zmieniających się
wartości)...
– Myślisz, że się coś zmieni?
– W standardzie hodowli? Wątpię. Zaczniesz działać w or­
ganizajach pozarządowych i prawdopodobnie mało kto Cię nie
wysłucha. Powiedzmy, że zdajesz sobie z tego sprawę i chcesz
trafić do rządu. Poświęcisz kilkanaście lat i co osiągniesz, jeśli
Ci się poszczęści? Nie zacznę dziś prowadzić z Tobą prywatnego
śledztwa, węsząc Nowy Porządek i spisek Illuminatich, bo tylko
narażę zdrowie psychiczne, a świata nie zmienimy. Myślisz, że
opublikują Twoją broszurkę?
– Nie będzie katastrofy ekonomicznej?
– Możliwe, że będzie. Wzrosną ceny żywności. Prawdopo­
dobnie hodowcy trafią na właściwy punkt, którym jest lepsze
podejście do zwierząt.
– Krowy jedzą trawę.
– Zwierzęta bywają dla siebie bezlitosne, ale przynajmniej
w naturalnym środowisku, które – na szczęście – tu, gdzie żyje­
my, nie jest takie jak gdzieniegdzie: pełne złośliwych insektów
i ja­dowitych stworzeń, tornad i trzęsień ziemi, co (mimo naszej
trochę ubogiej, ale również pięknej fauny i flory) czyni mnie tu
szęśliwym. Jak wiadomo, ludzi, czasami w dobrej wierze, także
umieszcza się w klatkach – zaczynając od klatek schodowych,
a na klatkach psychologicznych kończąc. A ludzie... to nie abs­
trakcyjny byt czy koncept, tylko my.
13
– Co z nami będzie?
– Jak to? Dokończysz szkołę, ja zatrudnię się przy czymś
związanym albo nie związanym ze studiami. Zaczniesz stu­
diować albo na podstawie jakiegoś kursu się czymś zajmiesz.
Samodzielnie trudno jest przeżyć, ale wspólnie bez problemu .
Nie będziemy przejmować się ludźmi, tylko sobą. Wtedy świat
za nami pójdzie.
Żbik dał żonie ciastka, żeby się do niego nie przyczepiła, i wy­
szedł na piwo. Pogoda była barowa, to jest usprawiedliwiająca
tkwienie w domu (przygnębiająca, namolna, deszczowa), ale
lubił taką pogodę. Zniechęcała do wychodzenia, a nie przepadał
za przypadkowymi ludźmi czy obserwatorami życia codzienne­
go (wysuwającymi na podstawie w swoim mniemaniu wnikli­
wych obserwacji liczne, wyczuwalne podskórnie zdania). Trafił
pod sklep, gdzie rozmawiało się o budownictwie i samochodach.
Jako że o żadnym z tematów nie miał pojęcia, jego psychika
gięła się na wszystkie strony. Do tego do grupki przychodziły
nieznajome osoby, najczęściej utożsamiające się z Husarią, „Pol­
ską Walczącą” czy Bogiem, Honorem, Ojczyzną, choć zbytnio nie
zdające sobie sprawy z tego, jaki to sens, nabuzowane jak kok­
sownik, a wożące się jak wóz pełen węgla, głupio śmieszne, za­
czepne szczeniaki słuchające „rapsów” i osoby na lekkim rauszu
chcące przybijać piątki. Nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie
zabójstwo Johna Lennona omówione w utworze Nirvany: „Lubi
nasze piosenki, lubi strzelać z pistoletu, ale nie wie, co to znaczy...
Nie wie, co to znaczy i mówię: yeah”. Być może przez to, że jedna
z osób chwaliła się, że urodziła się w dniu śmierci Cobaina, co
mogło oznaczać, że jego śmierć nastąpiła w dniu narodzin tego
pokolenia. Na szczęście napotkał grupkę punków śpiewającą
o domu kultury. Wśród punków był pochodzący z tego samego,
co oni, regionu freelanser, któremu żona przez telefon wyrzuciła
z płaczem, że do niego nie tęskni, bo miała go serdecznie dosyć.
Do żony, będącej w namiocie, poszli, bo miał tam schowaną
wódkę, podczas spożycia której z jednym z przedstawicieli Polski
walczącej (szczerze i uczciwie, choć te słowa przywłaszczyli sobie
14
żule proszący tak o wspomożenie) – walczącej o Boga, Honor
i Ojczyznę, wyglądającym jak powstaniec dzieckiem, po zażyciu
z punkami marihuany i spożyciu amfetaminy z przedstawiciela­
mi motoryzacji i budownictwa oraz po przybijaniu „żółwików”
z ofiarami kultury wyzysku, dowiedział się, że facet żyje chwilą
i nie odczułby problemu, jeśliby przelecieć jego żonę: takie są
według niego prawa natury, ludzkie emocje i prawidła przyro­
dy. Korzysta z domów publicznych, nie widzi więc powodu, żeby
nie dawać żonie przyzwolenia na zbliżanie się do mężczyzn. Żbik
zapytał go, czy nie dostrzega w sms-ach wysyłanych przez żonę
i ciągłych telefonach potrzeby bycia z nim, nie z mężczyznami,
ale został tylko zachęcony do spożycia wódki. Facet zaczął
dzwonić na taksówkę, by dostać się do domu uciech. Jako że był
ledwie przytomny, Żbik przeciwstawił się jego światopoglądowi
i odprowadził go pod namiot, gdzie mężczyzna, zataczając się,
oparł się o swój samochód, jak gdyby dając możliwość wejścia
do namiotu, do żony. Żbik nie podjął takiej decyzji, a kiedy
rozważał, czy tę żonę obudzić, żeby pomogła mężowi wejść do
środka, z namiotu obok wyszła sąsiadka i opierdoliła zarówno
faceta, jak i Żbika, nie omieszkając wspomnieć, jakich przypro­
wadza się tu kolegów. Morał z tego był taki, że lepiej było prze­
lecieć tę żonę przy zachowaniu męskiego porozumienia; żadna
sąsiadka, wyczuwająca prawa natury, nie wyszłaby ze swojego
namiotu. Żbik, mijając mnóstwo butelek po piwie, które rano
można by wymienić na piwo i bułki jak za studenckich czasów,
gdy wracało się z imprezy w mieście, butelki po wódce i liczne
opakowania papierowe, opuścił pole namiotowe i przeszedł
przez dwumetrowej wysokości płot, z którego zleciał na plecy
w mokry trawnik. Następnie trafił do domu, gdzie obmył się,
rozebrał i położył obok żony, która przytuliła się do niego, więc
wszystko było w porządku.

Podobne dokumenty