Lily Marlene - Auschwitz
Transkrypt
Lily Marlene - Auschwitz
Lily Marlene Tego ranka było trochę zamieszania, bo poprzedniego wieczoru był u nas lekarz na kontroli i wiele dziewcząt odesłano na blok zarażonych świerzbem. W komandach powstały niedobory, więc poszczególne kapo starały się je uzupełnić, targując się o dziewczyny jak straganiary na rynku o poszukiwany towar z hurtu. Zaczynało świtać, dygotałam z zimna, ale nie mogłam powstrzymać się od chichotu, widząc jak dwie blokowe ciągnęły jakąś nieszczęśnicę w przeciwne strony. - Myślisz, że będzie padać? - zwróciłam się do Jeanette, pytając o najbardziej niepokojącą kwestię dnia. Jeanette spojrzała uważnie na wschód, skąd nadciągało blade, szare światło, potem na zachód, gdzie na niebie lśniły jeszcze nocne gwiazdy, i uznała, że tego dnia nie będzie padać. Ta wiadomość w sposób oczywisty napełniła mnie radością, ale gdy, podniesiona na duchu, odwróciłam się, żeby to potwierdzić, poczułam, jak ktoś łapie mnie za ramię i odciąga na bok. Od razu domyśliłam się, o co chodzi. - Ależ ja już mam swoje komando! - zawołałam. - Ja już mam komando, Frau Kapo! Usłyszałam, jak Jeanette wykrzykuje do mnie coś z pretensją i to przestraszyło mnie jeszcze bardziej. Zawsze uważała, że jestem mało rezolutna, że nazbyt łatwo się poddaję. Dlaczego daję się zagarnąć tak po prostu? 10 Tymczasem ta mała, silna kapo, która mnie przechwyciła, pociągnęła mnie za sobą i wepchnęła między więźniarki swojego komanda. Miało złą sławę to „110", pracowało przy budowie dróg i składało się niemal wyłącznie z Węgierek. Rozejrzałam się wokół z przerażeniem. Moje nowe towarzyszki musiały przebywać w obozie dłużej niż ja, bo ich włosy pod chusteczką były już odrośnięte. Patrzyły na mnie anonimowymi oczami, bez najmniejszego zainteresowania. Jedynie ta najbliższa mnie z prawej spytała jakby od niechcenia, skąd jestem. -Jestem Włoszką - odrzekłam. - A ty? -Ja Węgierką - mruknęła ledwie dosłyszalnie. I odwróciła głowę, jakby dając do zrozumienia, że nie ma powodów okazywać mi większego zainteresowania. Pracowałam już z Węgierkami, były to kobiety twarde i wytrzymałe, z nimi trzeba było harować, nie narzekając. Nauczyłam się tylko jednego słowa, które najczęściej powtarzały: „Micinaio, micinaio". Miało znaczyć coś, jak „co mam robić, co mam robić?", ale było dobre na każdą okazję naszego nieszczęsnego życia i powtarzane nazbyt często denerwowało mnie jak pęknięta płyta. „Micinaio, micinaio?", pewnie zapytałaby każda Węgierka w mojej sytuacji. Ja też chciałam to uczynić, lecz odpowiedź była krótka i wysoce nieprzyjemna. Widząc zbliżającą się kapo, wystąpiłam z szeregu i przystąpiłam do niej. - Bitte, Frau Kapo, ja... Nie pozwoliła mi nawet skończyć, jakby domyślając się nieodpowiedniego pytania, odwróciła się gwałtownie i trzasnęła mnie w twarz. - Na miejsce! - warknęła ostro. I zrozumiałam, że nie uzyskam innej odpowiedzi. - Na swoje miejsce! - powtórzyła z gestem, który nie wróżył nic dobrego. 11 Robiło się coraz jaśniej, mogłam zobaczyć lepiej drobną, szczupłą twarz kobiety ani ładnej, ani już młodej, w której pod zmarszczonym czołem paliły się czarne, przenikliwe oczy, jak mi się wydawało, pełne złości; wąskie usta i mały nos dodawały tej kobiecie szybkiej i niespokojnej w ruchach wyrazu twardości, charakterystycznej dla osób, które w życiu codziennym określane są jako „nerwowe". Twarz paliła mnie mocno i zerknąwszy na moją nową kapo z urazą, wróciłam posłusznie do szeregu. Ten policzek nie zapowiadał niczego dobrego na cały dzień. Zobaczymy, jak się skończy. Ale martwiłam się przede wszystkim tym, że zostałam oddzielona od moich dobrych francuskich towarzyszek niedoli. Czułam się w tym nowym komando obco jak „zbłąkany pies", pewnie byłam też źle widziana, z żalu aż łzy mi napłynęły do oczu. Ponieważ płacz był tu uważany za godną pogardy oznakę słabości, starałam się zachować nieporuszoną twarz. Mimo tego czułam, jak łzy spływają mi po policzkach i trafiają do ust ze smakiem niczym morskiej wody. - Nie płacz, Włoszka! - usłyszałam nieoczekiwanie jakiś miły głos z pobliża. Odwróciłam się zdumiona i zobaczyłam dwa rzędy ode mnie pełną wdzięku młodziutką dziewczynę. Uśmiechała się przyjaźnie, powtarzając, że nie warto płakać. Kapo jest złą kobietą i gdyby przejmować się nazbyt jej słowami, cały dzień trzeba by przepłakać. Patrzyłam na nią, gdy to mówiła do mnie swoim niepewnym niemieckim, wciąż uśmiechając się tą swoją sympatyczną i delikatną buzią dobrze wychowanej panienki, a zdumienie podobnym zachowaniem, z jakim po raz pierwszy miałam tu do czynienia, narastało wraz z niejasnym wrażeniem, że ja skądś znam tę twarz. Miałam coraz większą pewność, że już gdzieś spotkałyśmy się, choć nie pamiętałam ani gdzie, ani kiedy. 12 W dziewczynie zapewne obudziło się podobne przekonanie, bo przyglądała mi się teraz z wyrazem kogoś, kto usiłuje w sobie połączyć strzępy jakichś wspomnień. Jeszcze przez chwilę tak wpatrywałyśmy się w siebie, aż w nagłym olśnieniu przypomniałam sobie wszystko. - Przecież ty jesteś Lily Marlene! - zawołałam. I od razu poczułam się podniesiona na duchu, bo to węgierskie dziewczę (które nazwałyśmy wtedy jak w piosence śpiewanej przez z nią z przejmującym smutkiem o żołnierzu tęskniącym do swojej dziewczyny), było mi bardzo bliskie w pierwszych dniach mojej pracy w lagrze A. - A ty jesteś Ljanka! - odpowiedziała Lily z równą radością. Przecisnęłam się do niej przez rząd patrzących na nas z niechętnym zdziwieniem kobiet i padłyśmy sobie w ramiona. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły zły nastrój i różne obawy przed obcym komando. To miłe spotkanie bardzo mnie pocieszyło, zmniejszając poczucie izolacji. Lily stawała się tarczą przed wrogością wobec nowo przybyłych. - Zamieńcie się miejscami - zwróciła się Lily do stojącej obok rudej dziewuchy. Tamta bez słowa wykonała prośbę, a ja stanęłam obok przyjaciółki. Teraz, kiedy stałam blisko niej, mogłam stwierdzić jak bardzo była zadbana - wyglądała schludnie i wdzięcznie. Wszystko na niej było całe, czyste, zdobił ją niebieski fartuszek i chusteczka na głowie, spod której „wypływały" jej piękne, czarne loki, obramowujące bladą twarzyczkę. Jej menażka nie wisiała, jak moja, na sznurku skręconym z nici wydzierganych z siennika, lecz skrywał ją futerał uszyty ze skrawków koca przez zręczne ręce fachowej krawcowej, co nadawało nawet pewnej elegancji, jak na stan obozowego proletariatu. 13 -Jakaś ty piękna, jakaś elegancka! - stwierdziłam z uznaniem. Lily uśmiechnęła się z zadowoleniem, instynktownie poprawiając sobie włosy. - Kapo daje mi czasem coś do szycia. Mogę „zorganizować" trochę nici i coś sobie przy okazji naprawić. Wyznałam, że ja nigdy bym się nie zgodziła marnować niedzielne popołudnia na takie rzeczy. Mogę być sobie oberwańcem czy łachmaniarką, jak kto woli, ale niedzielne wolne godziny wolę spędzić na nieróbstwie. A poza tym, dla kogo niby miałabym się robić piękna? Nie muszę się nikomu podobać, nie mam żadnego kochanka w obozie. - Ależ to dla siebie samej! - zaoponowała Lily tonem wymówki. I pewnie by coś dodała, gdyby nie jakaś duża, koścista i bardzo antypatyczna baba (obserwująca nas dotąd z miną inkwizytorską), która na ostatnie słowa Lily zerknęła znacząco na sąsiadkę, z wyglądu przypominającą siostrę, po czym zwróciła się w moją stronę i donosicielsko stwierdziła: - Lily ma kochanek! Wspaniały, lux, ekstra klasa kochanek! Zobaczyłam, jak dziewczyna gwałtownie się zaczerwieniła. -Jesteś okropna, Elenko! - zawołała z żalem kogoś, kto widzi, jak się wystawia na pośmiewisko jego hołubione, skryte pragnienie. -Jak możesz tak mówić? Co ja zrobiłam? Jesteś zwyczajną kłamczuchą! Koścista Elenka miała ochotę coś jeszcze powiedzieć, ale trzeba było przerwać rozmowy, bo komanda ruszyły, kierując się przez Lagerstrasse do bramy wyjściowej. Szłyśmy w rytmie wesołego marszu granego przez orkiestrę przy wyjściu, a nasze kapo, po ostatnim rzucie oka na nasze buty i stroje, wysuwały się przed swoje komanda niczym oficerowie stający na czele swoich kompanii. Przechodziłyśmy przed frontem więźniarek w czerwonych opaskach, które przepatrywały nas 14 bardzo uważnie przed najważniejszą kontrolą niemiecką. To było najbardziej odpowiedzialne ich zadanie, toteż ich uwadze nie uszła niedomyta menażka czy para źle oczyszczonych chodaków. - Głowa wyżej, ręce przy sobie, piersi do przodu! - pokrzykiwały na nas bez przerwy, a nasz krok stawał się coraz bardziej wojskowy, coraz bardziej twardy. To nasze „110"było małym komandem i z zadowoleniem zauważyłam, że nie eskortował nas żaden posten z policyjnym psem. Po przekroczeniu bramy skręciłyśmy w lewo, na drogę, której nie znałam; z moim poprzednim komandem szłyśmy zwykle prosto, drogą wiodącą do Auschwitz. Ta natomiast przechodziła obok stacji i obozów męskich, a to odkrycie było dla mnie na tyle interesujące, że porzuciwszy na chwilę pogaduszki z Lily, skupiłam całą uwagę na nowym krajobrazie. Z lewej strony nie było nic ciekawego, ot, wypłowiałe, mokre pola zaciągnięte mgłą i ciemniejsze laski wśród nich, jakby budzące się melancholijnie na spotkanie poranka. Za to z prawej zobaczyłam duży budynek stacyjny, tor z łukiem, pod którym przejechał nasz pociąg i rampę, na którą nas spędzono... Nawałnica szczegółów zalała mi pamięć. Tak, wielu z tych, którzy trafili tu ze mną, nie było już wśród żywych... Może mnie tylko wyprzedzili i pewnego dnia ja też pójdę ich ciemną drogą. Grupy młodych, wesołych żołnierzy z kompanii wartowniczej, popykujących fajeczki, z pistoletami maszynowymi na piersiach, przyglądały się nam z zainteresowaniem, gdy przechodziłyśmy obok. Ostre powietrze poranne sympatycznie różowiło świeże twarze dwudziestoletnich chłopców, którzy z rękoma w kieszeniach, podżartowując, przechadzali się przed dworcem. Widziało się też innych, w środku, siedzących przy palących się jeszcze lampach. - Popatrz na krzesła! - powiedziałam, kierując uwagę Lily w tamtą stronę, a ona, spojrzawszy, pokiwała smętnie głową. Gdyby ktoś z czasów normalnych zanotował naszą reakcję na jakieś tam krzesła, pomyślałby zapewne, że z naszymi głowami coś nie jest w porządku. Ale w nas, weteranek lagru, od tylu miesięcy zmuszonych siadywać tylko na ziemi, krzesło, ten podstawowy mebel mieszkania, wywoływał prawdziwy poemat żalu i tęsknoty: za domem, za stołem i białym obrusem na nim. „O słodki świecie utracony, czy uda się nam kiedykolwiek cię odzyskać?" Wkrótce potem pojawiło się ogrodzenie męskiego Quarantanelager z drutami pod wysokim napięciem. Co pewien czas wyrastały nad nim wysokie wieżyczki z drewna. Jakiś posten ze straży patrzył na nas przez okno ze znudzoną miną. - Daleko jeszcze? - spytałam Lily. - Nie, już blisko - odrzekła. Istotnie, w pewnej chwili zeszłyśmy z drogi na ścieżkę, wzdłuż której biegły tory roboczej kolejki, aż zatrzymałyśmy się na rozległym placu okolonym kilkoma drzewami. W głębi postawiono drewniany baraczek, a tuż obok była jeszcze na pół zrujnowana kapliczka, bez krzyża i pusta w środku. Jedynie parę wypłowiałych gwiazd na płacie niebieskiego tynku przypominało, że kiedyś musiał być tu jakiś fresk ze świętym w rajskim niebie. Kapliczka służyła teraz za magazyn dla łopat, motyk i innych narzędzi pracy komanda. Dziewczyny rzuciły się tam biegiem, żeby wybrać coś lżejszego. -Jesteśmy na miejscu - powiedziała Lily. A ja znowu poczułam się zaniepokojona czekającą nas, nieznaną mi pracą. Na pewno oberwę od kapo - czy ktoś zechce mi pomóc? - Zrób coś, żebym mogła zostać z tobą - poprosiłam Lily z pokorą zagubionego psa. W porządku, odpowiedziała, mam 16 się nie bać. I pośpieszyła jak inne w stronę kapliczki. Niestety, wszystko, co wygodniejsze było już rozchwytane i musiałyśmy się zadowolić dużymi, ciężkimi łopatami. -Jest większa ode mnie! - śmiała się Lily, przymierzając do ramienia drewniany drążek. Znowu zaskoczył mnie mile urok jej twarzy i piękno jej żywych, czekoladowych oczu. - Chodź na moją lorę - dodała, ruszając szybko przed siebie, przeskakując kałuże błotnistej wody. - Pośpiesz się, żebyśmy zdążyły, nim przyjdzie nasza kapo. Nie wiedziałam, co to jest ta lora, ale czułam wdzięczność dla tej małej, że mogę pozostać w jej przyjaznym cieniu. Poszłam więc za nią, a ona zaprowadziła mnie do miejsca w głębi placu, gdzie kończył się tor kolejki. Stało tam pięć ciężkich wagonowych wózków, a wokół nich piętrzyły się sterty piachu. Nieco dalej plac spadał wykopem w dół, dokąd zeszła już część naszego komanda. Tam wydobywano z ziemi piasek, skąd łopatami przerzucano go coraz wyżej. - To tutaj - oznajmiła Lily i podeszłyśmy do trzeciej lory. Zrozumiałam, że tak nazywano wózki, które miałyśmy załadować piaskiem. Pobierałam go ze sterty, na który przerzucała piasek znana mi już, milcząca dziewczyna z rudymi włosami. Przy każdym wózku pracowało po pięć więźniarek i z przykrością stwierdziłam, że z nami są te dwie siostry, które tak nieżyczliwie odniosły się do Lily podczas apelu. I tu okazywały swój charakter, i kiedy Elenka przerzucała piasek w pobliżu, robiła to w taki sposób, by przynajmniej część trafiała na moje nogi. Patrzyła przy tym wyzywająco, jakby czekając tylko aż zaprotestuję. Ja, oczywiście, nie reagowałam, nie starałam się nawet unikać tej nieprzyjemności. Jako Włoszka, obca i nowa w tym gronie, wiedziałam, że muszę zapłacić frycowe, więc postanowiłam przyjąć to z godnością i pracowałam solidnie, 17 licząc, że przynajmniej się rozgrzeję. Tymczasem pojawiła się kapo, biegała to tu, to tam z twarzą czujną i złą. - Dobrze napełniać lory! Lory mają być pełne po brzegi! pokrzykiwała do wszystkich i zadowolona była tylko wtedy, kiedy piasku na lorze było z czubem. Wreszcie Mia (tak nazywała się nasza kapo) zdecydowała, że można już odwieźć załadowane wózki, więc z całej siły, wpierając się w to ciężkie żelastwo, zaczęłyśmy je pchać po torze. Mia przez chwilę śledziła nas wzrokiem, a potem się odwróciła i poszła do baraczku. - Poszła rozpalić ogień - powiedziała ruda Aergi, a na jej twarzy pojawił się wyraz cichego smutku, nie skażonego już ani zazdrością, ani żalem. - Chce, żeby zastał w środku ciepło! - skomentowała Elenka kwaśno. A jej siostra zauważyła, że zanim „on" przyjdzie, będziemy miały jeszcze dwie rundy do zrobienia. Nie zrozumiałam, o kim ona mówi, zapytałam o to Lily. Wyjaśniła mi, że nasza kapo ma „kochanek", który wiodąc tędy swoje komando, zawsze zagląda do niej po drodze. Ona nagrzewała pomieszczenie, on przynosił jedzenie (on był też Niemcem i niczego mu nie brakowało) i robiło się tam bardzo wesoło. -Jaki on jest? - spytałam zaciekawiona. Lily zrobiła gest uznania, a ja znowu, jak rano, zobaczyłam w jej oczach jakiś dziwny blask. - A twój kochanek jaki jest? - zapytałam żartobliwie, przypomniawszy sobie aluzje antypatycznej Elenki. - Pokażesz mi go? -Ja nie mam żaden „kochanek"! - zaprzeczyła Lily, czerwieniąc się z grymasem przykrości na twarzy. Zrozumiałam wtedy, że w swojej niewinności i skromności nigdy nikomu nie powierzyłaby tajemnicy serca, ponieważ dziś jest to jedyna jej 18 własność, którą w głębokim ukryciu może zachować dla siebie - niczym jasny promyczek w otaczających ją mrokach przemocy. Nie nalegałam zatem, w milczeniu pchając nasz wózek po mokrym torze, pokonując tę samą drogę co rano, tylko w przeciwnym kierunku. Na jej końcu czekała na nas osobna grupa więźniarek, która po naszym przybyciu zaczęła wyładowywać piasek, układając go w formie okopu. A my, opierając się o wózek, mogłyśmy trochę odpocząć. Mgła poranna rozproszyła się, ale blade słońce oświetlające krajobraz nie grzało. A jednak i tak wszystko teraz wydawało nam się inne, jakby ożywione ostatnimi kolorami jesieni i wesołą czerwienią cegieł budującego się dalej domu. Tego dnia nie powinno padać i to miało stanowić największy dar ofiarowany nam w naszej nędzy. Tak minęło trochę czasu, w którym wciąż zerkałyśmy w kierunku drzew, zza których w każdej chwili mogła wyłonić się sylwetka groźnej Mii. I rzeczywiście wkrótce pojawiła się tam i machając kijem, ponaglała nas do szybszego powrotu z opróżnionymi już lorami. Wracałyśmy do żwirowni jeszcze kilka razy, napełniając wózki, pchając je z wysiłkiem do drogi i tak w kółko pod czujnym okiem Mii, która co pewien czas wychodziła z baraku, żeby nas obrzucić obelgami i groźbami, uważając, że wagoniki nie były nigdy dość pełne ani droga transportu dość szybka. Siostry w naszym zespole kłóciły się ze sobą, Ergel i Lily milczały, nie zostawało mi nic innego, jak trochę porozglądać się dokoła. Nad baraczkiem naszej kapo unosiła się wesoła stróżka niebieskiego dymu: ogień tam dobrze buzował w piecu. Wyobraziłam to sobie: płomień pnie się po drewnie, drewno w nim trzaska, a drobne, oślepiające iskierki wzlatują nad palenisko wraz z ciepłem rozchodzącym się z kominka i prze- 19 nikającym błogo tych, którzy obok przysiedli... Próbowałam usilnie przyswoić sobie to ciepło, a intensywnie o tym myśląc, rozgrzać zwłaszcza drętwiejące z zimna ręce, którymi pchałam po wilgotnych szynach naładowany piaskiem wózek. Tak zatopiona w swoich marzeniach o ogniu rozpalonych pieców i kominków, ogrzewających jedynie pamięć, potknęłam się po nieoczekiwanym pchnięciu i uderzyłam głową w żelazo. To Mia wyprzedzała nas ścieżką przy torowisku, rozdając razy na prawo i lewo, ponaglając. - Nosi ją tak, bo jeszcze nie przyszedł - skomentowała po chwili Aergi, która też oberwała cios w plecy. Było w tym coś na rzeczy, skoro od strony lory, która nas poprzedzała, usłyszałam podobne domysły. Śledziłyśmy wzrokiem szczupłą figurę Mii, która to odchodziła w stronę drogi, to zawracała, wędrując nerwowo tam i z powrotem, jakby wypatrując czegoś, czekając na coś od strony Quarantanelager. Kiedy znowu zbliżyłyśmy się do niej, poczułam przed nią strach, przed tą twarzą pełną zniecierpliwienia i złości. Jeśli teraz nawinę się jej pod rękę, na pewno uderzy, pomyślałam i to obsesyjne przewidywanie bardziej było dotkliwe, niż jakiś autentyczny, mocny cios. - Zaraz mnie walnie - powiedziałam do Lily. Ale ona nie odpowiedziała, zrobiła tylko gest sztucznego współczucia. Patrzyła w stronę drogi, przy której zatrzymała się Mia, jakby i ona spodziewała się stamtąd czegoś dla siebie bardzo ważnego. Ja też spojrzałam w tamtym kierunku i w tej samej chwili Elenka wykrzyknęła z radosną ulgą: -Jest! -Jest! Napięte twarze dziewcząt rozluźniły się, rozjaśniły, najwyraźniej wszystkim spadł kamień z serca. Romans naszej kapo z najwyższym zainteresowaniem był śledzony przez całe 21 20 komando. Dziewczęta czuły na sobie każdą nieobecność lub tylko spóźnianie się ukochanego Mii, która na swoich podopiecznych wyładowywała zawsze swoją złość i zawód; i odwrotnie, jej miodowe chwile w baraczku przynosiły więźniarkom dobrodziejstwo tak upragnionego spokoju. Toteż wszystkie tu z podnieceniem komentowały namiętności miłosne dwojga kapo, z całego serca życząc, by trwały jak najdłużej, świadome, że w takim związku kobieta i mężczyzna mimo woli stają się trochę łaskawsi i bardziej wspaniałomyślni. Słowem, radosny okrzyk Elenki był szczery, wyrażał przekonanie o oddalaniu się najgorszych dla nas chwil; ja sama, widząc, jak idąca na spotkanie ze swoim mężczyzną Mia zmienia się i wypogadza, poczułam dla niego wdzięczność, tak bardzo uwalniał mnie od koszmaru oczekiwania na jej razy. Dotarłyśmy właśnie do drogi, skąd już dobrze było widać ciężki beczkowóz, służący do przewożenia nieczystości, a zaprzężony w ludzi zamiast konia. Powoził młody nadzorca, który pogwizdywał sobie jakąś piosenkę, wybijając rytm batem. Wóz poruszał się niepewnie, rozsiewając wokół mdlący odór fekaliów. Z tyłu szedł kapo, ale nie udało mi się rozpoznać dobrze jego rysów, odnotowałam tylko wysoką, energiczną figurę, której szyku dodawał elegancki, sportowy płaszcz. Trzymał ręce w kieszeniach, a na głowie miał beret w obozowe, szaro-fioletowe pasy, który, przekrzywiony chełpliwie na jedną stronę, nadawał jego twarzy o, bodaj, pospolitej urodzie - wygląd człowieka zadowolonego ze swoich materialnych i fizycznych możliwości: niemal promieniał swoją pewnością siebie. Kiedy byli już blisko, dał znak nadzorcy, żeby jechał dalej, a usłyszawszy od tamtego wesołe, porozumiewawcze „jasne!", skręcił na dróżkę ku naszej Mii. Czekała na niego z uśmiechem i rozpromienionymi oczami, a wymieniwszy na powitanie kil- ka słów, skierowali się od razu w stronę placu. Spieszyła się, a my poczułyśmy się bezpieczniej, wystarczyło w porę usunąć się z drogi, gdy przechodziła. Zapach perfum unosił się jeszcze w powietrzu, gdy była już daleko. Drzwi do baraku otworzyły się, zamknęły, a wtedy całe komando odłożyło łopaty, zostawiło wózki i rozciągnęło zmęczone ramiona. - No, mamy trochę spokoju! - rozległo się wokół, a ja byłam gotowa uwierzyć, że miłość jest naprawdę darem boskim, skoro może ofiarować tyle ulgi nieszczęsnym strzępom ludzkim. Mijał czas, pracowałyśmy teraz na zwolnionych obrotach, nasze lory dłużej toczyły się po torach. Dziewczęta odważały się żartować między sobą, nawet śmiać się, a ja poczułam nagłą ochotę, żeby posłuchać jak Lily śpiewa swoją ulubioną piosenkę. - Zaśpiewaj, proszę, Lily Marlene! Nie od razu się odważyła, a potem jednak-wciąż nalegałam - cicho zaśpiewała. Bei der Kaserne, vor dem grossen Tor stand eine Laterne, und steht sie noch davor... „Każdego wieczoru pod tą latarnią..." Bardziej niż przytłumiony głos Lily to ta tęskna melodia odezwała się echem w moim sercu, pulsującym teraz obrazami z mojego wcześniejszego życia, co unosiły mnie daleko od lor, od piachu, od całego Birkenau. Nie śledziłam uważnie słów piosenki, ale przyjemność jej słuchania była taka, że poprosiłam Lily, żeby zaśpiewała ją raz jeszcze, nalegając znowu tak długo, aż ustąpiła i zanuciła ją znowu. Kolejny raz dotarłyśmy z naszym ciężkim wózkiem do drogi, a kiedy dziewczyny wzięły się za rozładunek, przysiadłyśmy na chwilę na dolnej ramie lory. Lily nie chciała już śpiewać, zajęła się sobą, przyglądała się sobie w odłamku lusterka, przygryzła wargi, żeby się nieco za-