praca konkursowa

Transkrypt

praca konkursowa
PRACA
KONKURSOWA :
„Najtrudniej dostrzec to, co się widzi
– sekrety Chojna”
napisana na cele konkursu:
„Historia mojej miejscowości’’ ,
organizowanego przez Stowarzyszenie
„Aktywna Gmina”, Bibliotekę Gminną
i Urząd Gminy w Bobrowie.
Anna Dąbkowska
Koszalin, 26.07.2013 r.
„Najtrudniej dostrzec to, co się widzi - sekrety Chojna”
„Dzieje ludzkości są zapisane historią rodzin” – takie motto towarzyszyło mi
przy napisaniu tych mini wspomnień, gdy w Internecie, na stronie Gminy Bobrowo,
przeczytałam informację o konkursie „ Historia mojej miejscowości”.
Pochodzę ze wsi Chojno. Tam spędziłam swoje dzieciństwo i młodość. Od 23 lat
mieszkam i pracuję w Koszalinie. Obrazy wiejskiego życia często przywołuję w pamięci,
w której też zapisane są wspomnienia i relacje nieżyjących już dziadków i rodziców.
Długoletnimi mieszkańcami Chojna byli wspomniani wyżej dziadkowie Celmerowie.
Pokochali się w czasach odradzającej się Polski, na pograniczu granic pruskiej i rosyjskiej.
Związek małżeński zawarli w 1923 roku. Dziadek Izydor pochodził z zaboru rosyjskiego,
urodził się w 1899 r. w Łapinożu, do szkoły uczęszczał w Osieku. Babcia Anastazja urodziła się
w 1904 r. w Cieszynach, po drugiej stronie rzeki Drwęcy, w zaborze pruskim. Do szkoły
uczęszczała we Wrockach. On mówił po rosyjsku, ona po niemiecku, obydwoje doskonale
mówili i pisali po polsku, gdyż o język ten bardzo dbano w ich rodzinnych domach.
Dziadkowi wprawdzie przypisano inną kobietę do „żeniaczki”, w ramach
tzw. swatania, ale zrezygnował z tego ożenku, wbrew woli swoich rodziców i poszedł
za głosem serca. Moja babcia była piękną, urodziwą kobietą, umiała wykonywać różne prace
polowe, łącznie z pracami konnymi, z racji tego, iż jej ojciec szybko umarł i musiała pomagać
jako jedna z najstarszych córek. Dziadek za swoją matrymonialną decyzję musiał ponieść
karę i trochę go to ponoć kosztowało – zadośćuczynienie drugiej pannie było w postaci
jakiejś fortuny ( pieniądze). Ale serce nie sługa – dziadkowie żyli w związku małżeńskim
aż 63 lata!
A. I. Celmerowie mieszkali w Chojnie od lat 20-tych XX w. Tam rodziły się ich dzieci.
Ciężka praca na roli uczyła wszystkich pokory, posłuszeństwa, a wytchnienie dawała kąpiel
w jeziorze Chojno. Ludność na wsi cieszyła się z urodzin dzieci, ale łączyła się w bólu
na tzw. „pustych nocach” przy zmarłych, których wspólnie żegnano w rodzinnych domach.
Dziadek często opowiadał mi o swoim życiu, ciężkiej pracy w gospodarstwie rolnym.
Stwierdził, iż za dużo pracował i czasami warto jednak odpocząć, zatrzymać się na chwilę,
zrobić coś dla siebie. Opowiadał np., iż jesienne orki wykonywał w dzień i w jasne,
księżycowe noce, aby zdążyć przed mroźną zimą – w okresie międzywojennym ubiegłego
stulecia nie było przecież ciągników ani obecnie istniejącej mechanizacji rolnictwa :
„ Jo, jo, moje dziecko, na tym polu jest odciśnięta moja stopa przy stopie, moja depa
przy depie” – mówił w choińskiej gwarze.
Życie pędziło siłą natury, od przylotu bocianów wiosną, do ich sejmiku późnym latem
i odlotu. Bociany były nieodzowną częścią rodziny. I też bardzo wymierną – dziadkowie mieli
ośmioro dzieci.
Wielką pomocnicą bocianów była moja babcia Celmerowa, która była akuszerką,
czyli położną. Pomogła przyjść na świat wielu dzieciom ze wsi Chojno i okolicznych wiosek.
Ze wspomnień mamy wynikało, iż w jej oczach jawił się taki obraz: nadjeżdża pod dom
furmanka z woźnicą, babcia rzuca swoją codzienną pracę, bierze nożyczki i inne akcesoria
„położnicze”, np. prześcieradło i szybko jedzie z woźnicą do porodu . Babcia swojej profesji
nauczyła się sama. Zawsze marzyła, aby któraś z wnuczek była położną, ale żadna nie była
tak odważna…
II wojna światowa zaburzyła życie rodzinom na całym świecie, także i w maleńkim
Chojnie. Powrócę tu krótko do wątku znajomości obcych języków przez moich dziadków.
Ta umiejętność bardzo przydała im się właśnie w czasach wojennych, kiedy trzeba było
rozmawiać i niejednokrotnie pertraktować z Niemcami i Rosjanami, w sprawach nie tylko
codziennych, ale czasem życia i śmierci. Zresztą, trudno było o rozmowę z żołnierzami
rosyjskimi, którzy, gdy weszli na podwórko, krzyczeli: „Atwierac dzwieri !”
(„Otworzyć drzwi !”) i zanim ktoś je otworzył, już strzelali. Kule przeleciały kilka centymetrów
nad głową cioci Sabiny, siostry mojej mamy. Żadnych zasad, żadnych reguł!
A duże gospodarstwo, które dziadek kupił od Niemca z Chojna w latach 20 – tych XX w.,
zostało przez tegoż samego człowieka zajęte i przywłaszczone w czasach wojennych.
Dziadek Celmer wcielony był przymusowo do armii niemieckiej. Gdy dowiedział się,
ze ma ruszyć na front wschodni, wiedział, ze stamtąd może już nie wrócić. Na przepustce
w domu, celowo, bardzo mocno, okaleczył sobie nogę , aby pozostać z żoną, dziećmi,
by nie iść na pewną śmierć na Wschód. Funkcjonariusze niemieccy SS wielokrotnie
go przesłuchiwali. Wszyscy bali się ich, gdy zajeżdżali pod dom w czarnych mundurach.
Dziadkowie z dziećmi zostali wydaleni do obozu w Potulicach (tam pomógł im ówczesny
proboszcz z Mszana – ks. Panek), następnie na przymusowe roboty do gospodarstwa
wiejskiego do Niemca na Kaszubach, we wsi Krokowa, 10 kilometrów od linii
Morza Bałtyckiego. Tam wszyscy łącznie ze starszymi dziećmi musieli ciężko pracować,
np. zadaniem dziadka była praca w polu, babci w gospodarstwie, dzieci w ogrodzie.
Raz w niedzielę dziadek zabrał swoje pociechy na pieszą, dziesięciokilometrową
wędrówkę nad morze. Wszyscy doznali szoku, gdy fale zalały im buty, gdy zobaczyli pierwszy
raz wielką wodę, taflę większą niż akwen jeziora Chojno. W tej niedoli
i bezpańskości, choć raz coś wartego było przeżycia. Dzieciaki zabrały wodę i piasek dla swej
mamy, mojej babci, która czekała na nich w Krokowej.
Na wygnaniu dziadkowie i ich dzieci mieli nakazane używać jako państwowego języka
niemieckiego. Brat mojej mamy - Stanisław, był jeszcze wtedy małym, kilkuletnim dzieckiem,
więc nie musiał pomagać Niemcowi. Całe dnie bawił się i biegał z niemieckimi dziećmi; dzieci
w zabawie bardzo dobrze komunikowały się, niezależnie od miejsca pochodzenia
i narodowości. Babcia martwiła się czasem, czy on aby nie zapomni języka polskiego,
bo coraz lepiej mówił po niemiecku. Oczywiście język polski był bardzo pielęgnowany
i ceniony przez dziadków, mówili, przebywając ze sobą, wyłącznie po polsku, ale mogli
to robić tylko szeptem, wieczorem, gdy nikt ich nie słyszał. Mówienie po polsku było wtedy
zakazane.
W zawierusze wojennej uratowali się wszyscy, choć gdy wrócili do Chojna, na własne
gospodarstwo, zastali pusty, „obszabrowany” (tj. okradziony) dom, bez inwentarza. Pozostał
tylko mały kopczyk ziemniaków, brud wszędzie i wielka niewiadoma. A tu w 1944 roku,
jeszcze w Krokowej, urodził się wuj Henio, a zaraz po wojnie w 1945, już w Chojnie, wuj
Benek. Pilnie potrzebne było mleko dla maleńkich dzieci. Moja mama, Helena, chodziła
prosić o to mleko dla swoich braci do innych gospodarzy. Inna siostra mamy, Janina,
wyprawiała się daleko, przechodząc przez Drwęcę i lasy, w celu zdobycia innych produktów.
Czasy były jeszcze niebezpieczne. Dla młodych, 17 i 18 – letnich dziewczyn, było to trudne
zadanie, często upokarzające, niebezpieczne, ale chciały pomóc rodzicom, braciom.
Wszystko powoli się układało, w wielkich trudach i z dużym znakiem zapytania, czy to
naprawdę koniec wojny. Tak, wojna skończyła się, ale przyszły czasy ciężkie dla rolników.
Komunistyczne kajdany. Starsi na pewno pamiętają, iż rolników nazwano kułakami. Musieli
oddawać tzw. deputaty na rzecz państwa, gospodarze indywidualni byli prześladowani.
Hołubiono medialnie i finansowo gospodarkę państwową: PGR, Rolnicze Spółdzielnie
Produkcyjne. Ale to temat rzeka i na inną okazję do napisania.
Ciekawostką mojej rodziny z pierwszych lat po wojnie jest wielki szacunek
do święta Matki Boskiej Zielnej ( 15 sierpnia) lub inaczej Cudu nad Wisłą ( Bitwy
Warszawskiej z bolszewikami, w której dziadek brał udział ): i z racji ważności tego święta
i z racji przykrych wydarzeń w rodzinie w tym dniu. Otóż dziadek po powrocie z wygnania
chciał nadrobić, nadgonić prace polowe. Na pole wyjechał właśnie w dzień wspomnianego
święta, mimo próśb i zakazów babci, aby tego nie czynił, aby uszanował święto maryjne.
Na efekty nieposzanowania przykazania „ Abyś dzień święty święcił !” nie trzeba było długo
czekać: w tym dniu zdechła jedyna krowa, żywicielka rodziny oraz zepsuła się maszyna,
pożyczona przez dziadka od sąsiadów do pracy w polu. Od tej pory nigdy nie pracowało się
w mojej rodzinie w niedziele i święta.
A teraz co nieco o historii Chojna, którą opisuję w oparciu o relację moich przodków.
Otóż ta mała miejscowość kryje w sobie oprócz ciekawostek, także okrutne historie.
Oto wybrane z nich.
W okresie międzywojennym dokonano w Chojnie mordu w rodzinie niemieckiej
o nazwisku Turau. Syn zabił ojca i porzucił w zbożu, naprzeciw gospodarstwa
śp. Pana Władysława Bogdańskiego. Motywem zbrodni była prawdopodobnie miłość ojca
i syna do tej samej kobiety.
Z kolei pod koniec II wojny światowej jeden z żołnierzy niemieckich ukrył się
w Chojnie. Nie zdążył uciec i został zastrzelony natychmiastowo przez żołnierzy rosyjskich
za gospodarstwem rodziny Państwa Romanowskich. Okoliczna ludność pośpiesznie
go pochowała na cmentarzu ewangelickim w Chojnie (cmentarz przy drodze na wieś Budy),
przy czym nawet nie zidentyfikowano legitymacji wojskowej – zapewne rodzina zmarłego
Niemca, być może też męża, ojca, syna, nigdy nie dowiedziała się w jakich okolicznościach
zginął.
Innym tragicznym zdarzeniem byłą tajemnicza śmierć w latach 50-tych p. Szmejchel,
zamieszkałej w domu, w którym obecnie mieszka rodzina Państwa Mistelskich. Kobieta ta
została zamordowana, a zwłoki zostały ukryte w domowej piwnicy. Przez jakiś czas mężczyźni
z Chojna pełnili dyżury nocne na drodze, w obawie przed kolejnym napadem mordercy,
a strach paraliżował wielu mieszkańców.
Znane są też ciekawostki w historii Chojna. W czasach przed II wojną światową
funkcjonowała w naszej wsi fabryka pasty do butów i mydła – właścicielem był Niemiec
o nazwisku Engel. Po dzisiejszy dzień o dużym, dwupiętrowym domu z czerwonej cegły
z numerem 26 mówi się potocznie „fabryka”, choć dawniej w tym domu były mieszkania
robotników , natomiast budynek fabryczny został wyburzony.
Ponadto ciekawostką z lat 50- tych XX w. było odkrycie tajemniczego cmentarzyska
nad jeziorem Chojno, w tzw. małym lasku. Mój tato potrzebował żwiru do budowy domu.
Sąsiad, Pan Pochwatka, zaproponował tacie, aby wziął żwir z jego pola, z górki nad jeziorem.
Tata odkopał szczątki kości człowieka. Żwir z tego pola brany był też do załatania dziur
w drodze w latach 70-tych. Odkrycie szczątków kości spowodowało dociekania toruńskich
badaczy, co do ich pochodzenia. Ustalono, iż szczątki pochodzą z okresu wojen szwedzkich,
tj. XVII, być może z panujących w wówczas zaraz i pomoru, o czym świadczyć mogło ułożenie
ciał, jeden przy drugim, tak, jakby ktoś pośpiesznie, masowo dokonywał pochówku.
Od lat 50-tych XX w. gospodarstwo rolne prowadzili w Chojnie moi rodzice – Helena
(ur.1928) i Kazimierz ( ur. 1926) Wysakowscy. Obydwoje byli urodzeni w Chojnie. Obraz wsi
kojarzył mi się wówczas z bardzo ciężką pracą, żniwami, młóceniem zbóż, koszeniem kosą,
potem snopowiązałką, kombajnem. Sama pamiętam, jak już zmęczeni w polu, mieliśmy
jeszcze siłę tam śpiewać maryjne pieśni, religijne np. „ Kiedy ranne wstają zorze”
oraz piosenki harcerskie czy pieśni przekazane przez moją babcię np. „ Pod zielonym
jaworem”,„ Znam ja jeden piękny zamek”, „ Krakowiaczek jeden”, „Pasała wółki” itp.
Popularne było chodzenie do pracy odrobkowej do innych gospodarstw. Kobiety na wsi
uprawiały też ogródki: piękne, pachnące maciejką, z licznymi popularnymi kwiatami, jak:
malwy, floksy, piwonie, cynie czy astry.
Gospodarstwa były wielokierunkowe. Uprawiano różne rośliny, w tym okopowe.
Hodowano przeróżne zwierzęta, w tym liczne ptactwo domowe np. nawet perliczki i rajskie
kury i koguty. Za sprzedane jajka w sklepie gospodynie wiejskie mogły zrobić zakupy.
Wszystkie dzieci wsi Chojno czynnie i dużo pomagały rodzicom w ich ciężkiej pracy,
a nauka była możliwa wieczorami, często przy lampie naftowej. Brak komputera i znikoma
ilość programów TV skutkowała wspólnymi zabawami na podwórkach. Rodziny były liczne,
więc kompanów do zabawy było wielu.
Frajdą po skończonej pracy na polu było często pójście na poziomki do lasu
czy na tzw. „Babią Górę” tj. małą górkę porośniętą brzozami na Kolonii Bobrowskiej. Rosły
tam piękne koźlaki i przydawały się na pyszny sos grzybowy. Takie sobie życie wokół
rodzinnej przyrody… A jest co podziwiać np. rosłe, dziejowe dęby na cmentarzu
ewangelickim, od dawna są już Pomnikami Przyrody, oznaczonymi przez LOP.
Miejscem spotkań były też nabożeństwa majowe przy figurce – krzyżu, w miesiącu
maju, a potem gry w piłkę po skończonej modlitwie. To miejsce w Chojnie, na rozstaju dróg,
ma też swoją historię. Otóż przed II wojną światową stała tam figura Matki Boskiej. W czasie
wojny niemieccy żołnierze ją wysadzili. Ukradkiem, przed wrogiem, dla szacunku
do świętości, moi drudzy dziadkowie Leokadia ( ur.1892 r.) i Ludwik ( ur. 1895 r.)
Wysakowscy (rodzice mojego taty), zabrali szczątki tego cementowego postumentu.
Oni też byli mieszkańcami w tej miejscowości. Po wojnie postawiono tam duży, drewniany
krzyż. Niestety, ok. 1990 r. przewrócił się. W 1991-92 r. została wybudowana
w tym miejscu kaplica z małą figurką Matki Boskiej. Pod fundamenty zostały włożone
i zamurowane monety i pismo przewodnie od ówczesnego ks. proboszcza ze Mszana.
Głównym budowniczym był Leon Motyliński, a pomocnikiem Stanisław Dąbkowski. .
W ówczesnej społeczności wiejskiej bardzo celebrowano wszelkie uroczystości
kościelne, w tym ważną rolę przypisywano świętu odpustowemu w parafii Mszano, w święto
św. Bartłomieja (24 sierpnia). Oprócz wagi nabożeństwa w kościele, w domu rodzinnym
zjeżdżała się cała rodzina, często około 30 osób, na uroczysty obiad oraz spotkanie rodzinne.
Najmłodsza część towarzystwa, tradycyjnie, po obiedzie, korzystała z uroków lata
i obchodziła całe jezioro Chojno wokół linii brzegowej. Zajmowało to trochę czasu i był
to niezły tor z przeszkodami, gdyż np. trzeba było przeskoczyć małą rzeczkę Lutrynę,
wypływającą z jeziora Chojno, na Kolonii Bobrowskiej. Mniej sprytni byli cali mokrzy.
To spotkanie „odpustowe” pod koniec sierpnia, łączyło się trochę ze smutkiem:
kończyły się wakacje, urlopy, wszyscy odjeżdżali do szkół, internatów, do pracy w szkole.
Nawet bociany wszystkim oznajmiały swoim klekotaniem, że planują odlot do ciepłych
krajów właśnie na dzień św. Bartłomieja. Ornitolodzy to zgodnie potwierdzają, iż najczęściej
w okolicach tego dnia, ptaki te odlatują z polskich gniazd.
Wierzę, iż to, jakie mamy korzenie, jaką rozbudzi się w nas aktywność, jak nas ulepi
nasze najbliższe środowisko, często skutkuje tym, jak sobie radzimy, gdzieś daleko,
poza domem, Chojnem, poza małą Ojczyzną.
Powracając myślami, gdzieś w okolice Brodnicy, w okolice ulubione przez moją
rodzinę, ale i przez Annę Wazównę, sama oddaję się pasji uprawiania ogrodu z licznymi
kwiatami, ziołami, hodowania licznych warzyw, robienia jakże już dziś niemodnych
przetworów owocowo-warzywnych, przywracających smaki z dzieciństwa. A ciężka
praca na wsi, zahartowała moje życie tak, że pomogła mi poradzić sobie z daleka od domu.
Liczę na zrozumienie w przypadku nieścisłości i pomyłek w pisowni nazwisk. Z góry
przepraszam za wymienianie nazwisk mieszkańców w tekście, ale służy to wyłącznie
przywróceniu wspomnień i uszanowaniu tej ślicznej miejscowości.
Myślę, że wspomnienia z choińskich czasów, pomogą w stworzeniu historii moich
rodzinnych stron. Ponoć najtrudniej dostrzec to, co się widzi – to, co słyszałam, widziałam,
dotknęłam, zapamiętałam, pragnę przekazać wszystkim zainteresowanym tym tematem.
Anna Dąbkowska
[email protected]