Wspomnienia Józefa Kozakiewicza 918 kB

Transkrypt

Wspomnienia Józefa Kozakiewicza 918 kB
( wspomnienia Józefa Kozakiewicza, część 1)
Polesie
Polesie jest krainą, gdzie żyli mój dziadek i babcia, tam urodzili się moi trzej stryjowie
a także moi ojciec i matka. Ja również tam się urodziłem i przeżyłem swoje młodzieńcze lata.
Kiedy opuszczałem ten kraj, miałem niespełna dwadzieścia lat.
Polesie pod względem terytorialnym, jako region, jest rozległą równiną w Europie
wschodniej, położony między Płytą Czarnomorską na południu a Wysoczyznami
Białoruskimi na północy, zaś w kierunku północno – wschodnim sięga poza dolinę rzeki
Dniepr, a w kierunku zachodnim przekracza rzekę Bug. Prawie całe terytorium Polesia leży w
granicach Białoruskiej i Ukraińskiej Republiki. Natomiast skrawek terenu Polesia
przekraczający na zachodzie rzekę Bug, należy do Polski i znajduje się na północno –
wschodnich rubieżach województwa lubelskiego. Tak więc Polesie Lubelskie jest także
swoistym w granicach Polski regionem. Dużą jego powierzchnię zajmują torfowiska,
największe z nich to tak zwane Krowie Bagna i Bagno Bieleckie. Do głównych rzek Polesia
Lubelskiego należą: Włodawka, Uherka, Tyśmienica i Świnka. Większymi zaś miastami w
tym regionie są: Lubartów, Parczew, Radzyń Podlaski i Włodawa.
Inaczej przedstawiał się podział regionu poleskiego w okresie międzywojennym (1920
– 1939), wtedy około jednej trzeciej jego terenów należało do Drugiej Rzeczpospolitej. W
podziale administracyjnym Kresów Wschodnich Polski międzywojennej terytorium tego
regionu występowało pod nazwą Województwo Poleskie z jego miastem ,,stołecznym”
Brześć/nad Bugiem.
Województwo poleskie graniczyło z trzema województwami: od północy – podlaskim,
od południa – wołyńskim, od zachodu – lubelskim, a od wschodu z granicą państwową ze
Związkiem Radzieckim. Powierzchnia terenu województwa, z tolerancyjnym przybliżeniem,
wynosiła 38 000 km kwadratowych. W podziale administracyjnym niższego szczebla
posiadało ono 9 powiatów ze swoimi miastami powiatowymi. Do miast tych należały: Brześć/
Bugiem, Prużany, Kosów Poleski, Łuniniec, Pińsk, Stolin, Drohiczyn Poleski, Kobryń i
Kamień Koszyrski, który był kolebką dla naszego odgałęzienia rodowego, poczynając
bezpośrednio od poprzedzającego mnie pokolenia Kozakiewiczów.
Cechą charakterystyczną Polesia jest małe nachylenie terenu i związany z tym
utrudniony odpływ wód powierzchniowych, które tworzą liczne bagna i mokradła. Z tego
względu wody gruntowe zalegają tuż pod powierzchnią ziemi, tworząc miejscami płytkie
rozlewiska w rodzaju ,,glinianek” - mniej więcej o hektarowej powierzchni – była taka w
pobliżu mojego miejsca zamieszkania, zwana z ukraińska Czystą Łużą, gdzie od biedy można
było zażywać kąpieli i płytkich jezior, na przykład: Jezioro Kniaź o powierzchni 38,5 km
kwadratowych, Jezioro Wyganowskie o powierzchni 26, 5 km kwadratowych, jezioro zwane
Jeziorkiem. Środkiem dawnego województwa poleskiego płynie rzeka Prypeć ( dopływ
Dniepru), która zbiera wody z dopływów rzek Jesiołdy i Uborei. Zachodnia część Polesia,
poprzez rzekę Bug i jego dopływ Ninchawa, odwadniana jest do Wisły, a północna jej część
przez rzekę Szczarę do Niemna.
Działy wodne między rzekami są zbyt niskie i przebiegają w związku z tym przez
bagna a gdzieniegdzie również pomiędzy wałami w postaci wydm tudzież wzniesień w
kształcie spłaszczonego stożka pokrytego lasem sosnowym. Takimi kopcami w powiecie
Kamień Korzyrski były: Wilcza Góra koło byłego Majdanu i stożkowate wzniesienie Krasny
Bór. Są to oczywiście pomniki epoki lodowcowej, miała ona chyba również wpływ na
ukształtowanie terenu, ponieważ rozległe bagna i moczary zajmowały połowę powierzchni
Polesia. Oprócz bagien i torfowisk, charakterystycznym składnikiem krajobrazu Polesia, były
lasy w postaci borów sosnowych rosnące na terenach piaszczystych. Na terenach
podmokłych, głównie bagiennych, występowały drzewa liściaste jak olszyna typowa, często z
domieszką brzozy omszonej. Drzewa te rosły zwykle na wzniesieniach, pomiędzy którymi
teren zalany był wodą. Były tam też skupiska lasów jesionowych i świerkowych, lecz
zajmowały one zwykle tereny mniej zabagnione i rosły na żyźniejszych glebach niż
poprzednie. Poza tym występowały tam jesion wyniosły, dąb, grab, które stanowiły
kompozycję lasów mieszanych. Podszyt leśny stanowiły wierzba szara i uszata, zwłaszcza
wierzba szara występowała na zalewiskach torfowych niskich, także czeremcha, leszczyna,
kruszyna, wiąz, kalina, chmiel, łoza w swoich obszernych zaroślach łozowych i wiele innych.
Wśród roślinności bagiennej występowała jeszcze wierzba i brzoza karłowata, takie, jakie
rosną w podbiegunowej tundrze. W południowej części Polesia spotykało się dość dużo
krzewów różanecznika żółtego, który niegdyś należał do roślinności Błot Pontyjskich w
środkowej części Włoch, na wybrzeżu Morza Tyrreńskiego. Jagody z różanecznika żółtego
podobne są do jagody czarnej (czernica), lecz rosną na wyższym krzewie. Owoc ten jest dość
smaczny, nazywany był włochaczem, a nazwa ta kojarzy się z Włochami. Jagód tych na
terenie Polski nigdzie się nie spotyka. Na terenach podwyższonych, międzybagiennych i
łąkowych, pokaźne zagęszczenia lasów mieszanych dawały dość wysokopienne krzewy
leszczyny. Sprzyjający klimat i warunki naturalne były powodem, że rodziły one mnóstwo
orzechów. Na leszczynach była masa owoców występujących w postaci zwartych jakby
szyszek (szyszaki) od dwóch do sześciu orzechów, razem połączonych kielichami zielonych
łupin, które wyrastały z jednego pędu na gałęzi. Kto miał czas i chęci do zabawienia się w
wiewiórkę, mógł nazbierać w ciągu jednego sezonu i nagromadzić na zapas ponad sto
kilogramów orzechów laskowych.
Ponadto w lasach było dużo różnego rodzaju jagód, takich jak: poziomki, maliny, jeżyny,
porzeczki czerwone i czarne (smorodina), borówki i rzadko spotykane na terenach Polski
bagienne żurawiny, z których na Polesiu sporządzało się tak zwany kisiel (galaretka
owocowa). Tak samo obficie rosły tam grzyby. Ze względu jednak na ich obfitość, popyt
u zbieraczy ograniczał się tylko do rodzajów szlachetniejszych, reszta uważana była
tradycyjnie za grzyby niejadalne. Grzybami powszechnie uznawanymi tam za jadalne były:
borowik szlachetny, kurka, sarniak, maślak zwyczajny, koźlarz babka, koźlarz czerwony,
rydz, serowiatka, smardz zwyczajny i stożkowaty. Natomiast w czasie kiedy występował
„wysyp” borowika szlachetnego (wrzesień), wtedy wszyscy zbierali tylko te grzyby, do
bieżącego spożywania i suszenia na sezon zimowy dla siebie, a częściowo na sprzedaż.
Panujące na Polesiu aura i flora była rajem dla ptactwa. Żyły tam: żurawie, gęsi,
kaczki, cietrzewie, bociany, sowy, sójki, derkacze, bekasy, dzięcioły, turkawki, gołębie
i mnóstwo innych drobnych ptaków. Szczególnie w pierwszej połowie wiosny, z rana
i pod wieczór, dawały one o sobie znać melodyjnym i masowanym śpiewem. Ten śpiew to
istny huragan różnorodnych melodii, które przeplatały się z terkotem derkacza i turkawki
oraz dzięcioła bijącego z furiatyczną częstotliwością dziobem o suchą gałąź, co dawało
odgłos werbla lub serii palby ze szmajsera. Uważam, iż była to naturalna, samotna, zawiła
i znakomicie skomponowana symfonia lasów poleskich. Kiedy się wsłuchało w ten gwar
skrzydlatych zwierząt, odnosiło się wrażenie, że las drży i pływa w melodiach ptasiego
śpiewu, co mimo woli wprowadzało słuchacza w romantyczno – melancholijny nastrój.
Jednak na dłuższe beztroskie rozkoszowanie i wsłuchiwanie się w tę symfonię nie pozwalały
tam inne skrzydlate zwierzątka. Były to bardzo natrętne i zjadliwe: meszki, komary, bąki i
muchy. Ta plaga nie dawała spokoju, dręczyła i denerwowała człowieka, a nawet zwierzęta
leśne i domowe, wyprowadzała z równowagi nawet najtęższego romantyka, który by chciał
spokojnie posłuchać leśnego tchnienia i ptasiego rozgwaru. Nic w tym dziwnego, ponieważ
wilgoć panująca na terenach Polesia tworzyła wyśmienite warunki rozwoju i bytowania dla
tej „szarańczy”. Za moich czasów krążyły na Polesiu wieści, iż niegdyś bywały wypadki
mszczenia się na gajowych w ten sposób, że łapano go w lesie, rozbierano do naga i
przywiązywano do drzewa, toteż taki nieborak w ciągu jednej doby tracił życie z powodu
ubytku krwi, którą wyssały komary.
Zwierzostan w lasach poleskich ulegał wahaniom w różnych okresach czasu. Przed
pierwszą wojną światową był on podobno dość wysoki. Pamiętam z opowiadania mojej
mamy, że było tam bardzo dużo wilków, atakowały one szczególnie owce i krowy a czasami
konie i niekiedy rzucały się również na ludzi. Mama przytaczała przykład, że jej ojciec był
atakowany przez wilki na leśnej drodze w porze nocnej, kiedy jechał furmanką konną.
Podobno konie w uprzęży stawały dęba na widok wilków, kiedy te zachodziły im drogę,
kłacząc zębami. Na szczęście dziadek miał na wozie pokaźnych rozmiarów drąg, którym
obronił przed wilkami konie i siebie.
W pierwszym dziesięcioleciu po pierwszej wojnie światowej zwierzostan był jeszcze dość
wysoki. Z grubej zwierzyny łownej występował: łoś, dzik, sarna i wilk, a z drobnej: lis, zając,
borsuk, kuna, tchórz, wydra i wiewiórka. Jednakże w dziesięcioleciu tym bardzo rozwinęło
się kłusownictwo. Niszczono zwierzynę nie tylko z broni palnej, ale i przy pomocy wnyków,
żelazo – sprężynowych pułapek, jak również kopanych głębokich dołów, chytrze
maskowanych chrustem z wykładziną przynęty, do których wpadały przede wszystkim dziki.
Pogoń za zwierzyną była podyktowana nie tylko chęcią pozyskania mięsa, ale również
dlatego, że wyrządzała ona szkodę na uprawach płodów rolnych. Tak więc mniej więcej od
początku lat trzydziestych aż do końca tej dekady, zwierzyna była już zdziesiątkowana i
przerzedzona, a łoś był bardzo rzadko spotykanym zwierzęciem. W tym czasie nawet mój
ojciec jako gajowy nie posiadał broni myśliwskiej. Mimo wszystko zwierzyny tej trochę było
w lasach i zaroślach bagiennych. Były też i wilki, z którymi miał nieprzyjemne spotkanie mój
brat Janek. W biały dzień, pasąc stado owiec w lesie, nieopodal naszej gajówki, zauważył on
atakującego owcę wilka. Był na tyle odważny, że przy pomocy gałęzi odpędził go i uratował
owcę. Były też bardziej przykre zdarzenia, kiedy wilki porozrywały na kawałki świnię, która
wyszła z chlewni do pobliskiego lasu pod dęby na żołędzie. Tak samo zrobiły wilki z
cielakiem, który ze swą matką oddalił się od stada krów i pozostał na całą noc w lesie. O
zasobności lasów na omawianym terenie w dziką czworonożną zwierzynę świadczy dobrze
zapamiętany przeze mnie oto taki fakt. Nadleśniczy zaprosił w 1932 roku jakichś swoich
znajomków na polowanie w lasach przez niego nadzorowanych. Kiedy mój ojciec dowiedział
się o mającym się odbyć polowaniu, a znając swój obwód, wiedział, że nie ma w nim dzików,
od razu poszedł na ich poszukiwania. Wytropił stado liczące kilka dzików, ale w obwodzie
należącym do innego gajowego. Ugotował więc sporą ilość ziemniaków i w nocy, poczynając
od rejonu gdzie znajdowały się dziki, układał je co kilka kroków na ziemi, robiąc tym
sposobem niby ścieżkę w stronę swego obwodu i do jego środka. Eksperyment ten był udany,
ponieważ dziki natrafiły węchem na ścieżkę z ułożonych kartofli. Zjadając je kolejno,
przeszły do lasu stanowiącego obwód ojca i z nastaniem dnia zaległy tam na dzienną
drzemkę. W dniu tym odbyło się polowanie, ustrzelano dwa dziki, a uszczęśliwieni dwaj
myśliwi z powodu zdobycia trofeum, nagrodzili ojca w formie pieniężnej. Przytoczony
przykład świadczy o tym, że w ostatniej dekadzie czasów polskich na Polesiu zwierzyna była
raczej poszukiwana i rzadziej w większej liczbie spotykana. Wracając
do zabiegów ojca w pozyskiwaniu dzików do swojego obwodu, jestem przeświadczony, że
nie chodziło mu tyle o nagrodę pieniężną, ile na zdobycie dobrego zdania o sobie ze strony
nadleśniczego.
Wspaniałe natomiast warunki rozwoju i bytowania pod każdym względem miały
na Polesiu gady: żaby, ropuchy, węże zaskrońce, żmije jadowite, padalce i inne. Już Adam
Mickiewicz kiedyś to zauważył, bo w swoim poemacie pod tytułem Pan Tadeusz napisał:
…”żaby polskie najlepiej grają”… I to jest prawda, ale teraz należałoby zmienić jedno słowo
w tym zdaniu, wtedy miałoby ono na współczesne nam czasy, prawidłowe brzmienie, a
mianowicie, że żaby poleskie najlepiej grają. Istotnie, żaby na Polesiu swoim rechotem i
kumkaniem, szczególnie wieczorem i rankiem, wydawały tak potężne i rozległe dudnienie, iż
miało się wrażenie, że moczary, bagna oraz łąki kołyszą się i kipią jak wulkaniczna lawa.
Była ich tam tak niezliczona ilość, nic i nikt im nie zagrażał, prócz bociana i węża zaskrońca,
który choć w żółwim tempie, ale potrafił połknąć żabę. Węży zaskrońców było też dość dużo.
Miejscem ich rozmnażania się i bytowania, tak samo jak innych płazów, była ściółka leśna.
Największą liczbę zaskrońców spotykało się w czerwcu, kiedy wypełzały one z lasu do
znajdujących się pobliżu zabudowań gospodarskich, by złożyć swe jaja w ciepłym oborniku
powstającym ze ściółki dla bydła. W tym czasie plątały się pod nogami przechodnia
oporządzającego swoje gospodarstwo. Zaskroniec nie jest wężem jadowitym i nie wiem
dlaczego brzydziłem się ich, często zabijałem je nie tylko ja, ale i inne osoby z mojego
rodzeństwa. Lecz co mieliśmy robić, kiedy wpełzały one nawet do mieszkania naszej
gajówki, a czasem chowały się we wnęce pod piecem chlebowym w kuchni. Wąż ten jest
płochliwy, ucieka zwinnie przed człowiekiem i dlatego łatwo go zauważyć. Gorzej było
ze żmijami jadowitymi. Te, choć nie zbliżały się do zabudowań, to jednak nie uciekały.
W lesie przed przechodniem leżały nieruchomo na ściółce leśnej, zwinięte na kształt krążka,
stąd trudno je było zauważyć. Takie zachowywanie się żmii jest bardzo niebezpieczne,
ponieważ przechodzień nie widząc jej, nadepnie na nią lub jego bosa stopa znajdzie się w jej
pobliżu, wtedy dziobie swoim zębem, przebijając skórę do krwi i wstrzykuje jad. Dopiero po
ugryzieniu zwinnie ucieka. W taki sposób żmije ugryzły moich dwóch braci i siostrę, kiedy w
młodocianym wieku od czasu do czasu hasali dla zabawy na bosaka po krzakach w pobliżu
gajówki. Tę niebezpieczną chorobę zakażoną jadem żmii ojciec sobie tylko znanym
sposobem leczył, bez uciekania się do pomocy lekarskiej czy szpitalnej i to z dobrymi
wynikami w każdym z trzech przypadków.
Z tego co już napisałem o warunkach naturalnych panujących na Polesiu, może się
wydawać, że skoro jest tam tak dużo jezior, rzek i innych koryt wodnych, to kraina ta
opływała obfitością ryb na swoich akwenach. W rzeczywistości jednak tak nie było i chyba
nie jest obecnie. Co prawda mieszkałem na Polesiu, lecz z dala od jezior i większych rzek, i
nie mam dokładniejszego rozeznania, ale gdyby tam kwitło rybołówstwo, to o tym byłoby
powszechnie wiadomo. Wędkarstwo nie było rozpowszechnione, prawie nieznane, nie było
żadnych zrzeszeń wędkarskich ani propagandy w tym kierunku. W związku z tym gospodarka
rybacka w ogóle nie istniała, gdyż nigdzie nie spotkałem jakiegokolwiek gospodarstwa
rybackiego. Sposób, w jaki odławiano ryby w województwie poleskim, byłby poczytany u
nas w Polsce jak kłusownictwo i podlegałby karom. Rybołówstwo sprowadzało się
do indywidualnych i sporadycznych przypadków. Krążyły nawet humorystyczne
powiedzonka na ten temat. Jednak Ukraińcy mawiali: „ja rybki nichoczu to i żopki nimoczu”,
drudzy zaś: „ja żobku umoczu bo rybki choczu”. Łowiono sposobem tradycyjnym jak niegdyś
w zamierzchłej przeszłości. Wyglądało to tak, że rybak w płytszych miejscach rzeczki brodził
w wodzie, zanurzony nawet pod ramiona, z koszem stożkowatym z wikliny lub niewielką
siatką naciągniętą na ożebrowaną konstrukcję z patyków zwaną kłomlą i zanurzał taki sprzęt
połowu do wody w pobliżu brzegu rzeki, a następnie bełtał tyczką wodę, napędzając ryby w
to swoje narzędzie połowu. Kto miał łódkę, robił tak samo, czasem dwuosobowo, ale stojąc
na łódce, a nie w wodzie. Efekty takiego połowu były oczywiście bardzo mizerne, ale po
dłuższym czasie takiego brodzenia i bełtania, mógł rybak parę szczupaków złowić.
W małych rzeczkach, strumykach czy kanałach królowały szczupaki. Te drapieżniki
żarłoczne wyżerały wszystkie ryby do tego stopnia, że trudno było spotkać na tych akwenach
lina, leszcza, płotkę czy inne. Kiedy czasami udawało mi się złowić w pobliskiej rzece zwanej
Korostenką, oddalonej około 250 metrów od gajówki i w niedużym kanale oddalonym około
500 metrów kilka szczupaków, to prawie każdy z nich miał w przewodzie pokarmowym
drugiego już trawionego szczupaka. Był to wiadomy znak, że innych ryb a nawet żab, ptaków
wodnych, płazów i drobnych ssaków już tam nie było, dlatego pożerały się one wzajemnie.
Jak z tego wynika, wielość ryb w byłym województwie poleskim nie szła w parze z
mnogością istniejących tam akwenów. Gdyby było tam rozwinięte wędkarstwo, to agresywne
i żarłoczne szczupaki byłyby wyłowione na błystki.
Warunki naturalne panujące na Polesiu, w zamian za mizerny stan powszechnie
znanych ryb słodkowodnych, obdarowały niektóre akweny mnóstwem piskorzy, z którymi
nawet szczupak nie mógłby sobie poradzić, ponieważ żerują one tylko w nocy a na porę
dzienną kryją się w torfiastym mule. Ryby te nazywane są piskorzami dlatego, że złowione w
większej masie i złożone do jakiegoś dużego naczynia, wijąc się energicznie, wydają nikłe,
trochę chrapliwe piski podobne do piskląt, które dopiero co wyłuskują się ze skorupy jaja.
Natomiast dlatego, że wiją się, nazywano je na Polesiu wiunami. Piskorz należy do ryb rzędu
karpiowatych, jego ciało dochodzi do 30 cm długości, wydłużone i podobne do węgorza,
różni się jednak żółtobrązowym kolorem, ma dziesięć wąsików na szczękach, jest bardzo
śliski. Pospolicie występuje on w rzeczkach, strumieniach i strumykach, kanałach i
kanalikach przepływających przez bagna i łąki o podłożu torfiastym. W latach 1954-1987,
uprawiając sport wędkarski, nigdzie na terenie Polski tego rodzaju ryb nie spotykałem, nawet
nie ma ich w akwenie międzyodrzańskim w województwie szczecińskim, w którego kanałach
jest bardzo dużo różnego rodzaju ryb. Połów piskorzy może odbywać się raczej tylko w
zimie, kiedy wszystkie wody są skute lodem. Wtedy piskorze, nie mając w wodzie
dostatecznej ilości tlenu, gromadzą się wokół każdej wyrąbanej przerębli w lodzie, ponieważ
potrafią one wchłaniać tlen bezpośrednio z powietrza atmosferycznego. I właśnie ten fakt
wykorzystywany był przez amatorów łowienia piskorzy na Polesiu. Do łowienia ich
stosowano zwykle zbite gwoździami kwadratowe skrzynki z cienkich drewnianych deseczek
o wymiarach około 50x50 cm i wysokość około 30 cm. Dno skrzynki wykonywano z płótna
przybitego gwoździkami do krawędzi skrzynki. W środku tego dna wycinano otwór o
średnicy 6 cm następnie. Do tego otworu wszywano od strony wewnętrznej skrzynki:
kołnierz, również płócienny w postaci jakby rurki o średnicy odpowiadającej otworowi w
dnie i wysokości około 15 cm. Amator na piskorza im więcej miał tak skonstruowanych
skrzynek, tym więcej tych ryb mógł pozyskać. Ten sprzęt podwożono furmanką na miejsce
połowu. Przed jego użyciem wycinano w lodzie tyle otworów, ile było skrzynek służących do
połowu. Odległość między przeręblami wzdłuż rzeczki, w zależności od koryta, wynosiła 1030 m. Po wykonaniu tych czynności wkładało się skrzynki do wyciętych w lodzie otworów,
zanurzając je w wodzie. Przed całkowitym zatonięciem skrzynki zabezpieczała przybita do
górnych jej krawędzi listewka o dłuższych wymiarach niż średnia przerębli.
Kiedy już wszystkie skrzynki były zanurzone w przerębli, przykrywano je kilkoma
gałązkami chrustu, a na to układano kopczyk z nieużytecznego siana i tak grubą warstwę, aby
woda pod nim nie zamarzła wraz ze skrzynką. Tak nastawione i zabezpieczone skrzynki na
piskorze pozostawiano w spokoju nawet do dziesięciu dni. Ponieważ powietrze łatwo
przenika przez nałożoną warstwę siana do lustra wody pod kopczykiem, piskorze łaknące
powietrza wślizgiwały się przez otwór w dnie skrzynki do jej wnętrza. Ze skrzynki wydostać
się one nie mogły, bo utrudniał to im płócienny kołnierz prowadzący do otworu w dnie
skrzynki. Toteż każdy piskorz, który znalazł się w środku, pozostawał w tej prostej, ale
chytrze urządzonej pułapce. Te pułapki nazywam skrzynkami z racji sposobu ich budowy, ale
na Polesiu z czegokolwiek by one były zbudowane to i tak nazywano je koszami.
A to dlatego, że kiedyś były one wykonywane z wikliny i nie w kształcie figury kwadratowej,
lecz plecione od dna do zakończenia jego górnych krawędzi ścianek, o figurze wydrążonego
walca, z otworem w środku dna jakby lejkiem od dna skierowanym ku wnętrzu kosza. Chłopi
ukraińscy sam moment wybierania piskorzy ze skrzynek nazywali „trząść kosze” (trasti
koszi). Przy takim wytrząsaniu piskorzy z tych „koszów”, które już kilka dni spoczywały w
omówionych przeręblach, byłem obecny jako czternastoletni chłopiec wraz z ojcem. Ojciec
był zainteresowany pozyskaniem części z wyłowionej masy piskorzy, ponieważ kanał, w
którym nastawiono „kosze”, przebiegał przez nadzorowany przed niego obwód lasów, bagien
i łąk. Tylko jeden raz widziałem czynności i efekty połowu piskorzy, które przedstawiały się
następująco. Po usunięciu kopki siana znad przerębli wydobywano„kosze”. W każdym z nich
było od trzech do pięciu kilogramów piskorzy. Widziałem w jednym koszu sporadycznego
mintura, a w innym jednego węgorza o długości około 30 cm. Żadnej innej ryby, prócz
piskorzy, nie było. Nie pamiętam ile tych koszy było nastawionych, ale przypuśćmy że było
ich dziesięć. To łatwo wyliczyć i wyobrazić sobie, jaką masą piskorzy odłowiono. Ryby te
były wrzucane bezpośrednio z „koszów” na drabiniasty wóz poleski, o drewnianych kołach z
metalową obręczą. Wóz ten był wypełniony piskorzami do jednej trzeciej jego ładowności.
Ten gatunek ryb nie należał do smakołyków, ale jak przysłowie mówi: „na bezrybiu to i rak
ryba”. Nadaje się jednak do jedzenia w każdej przyrządzonej postaci, tylko nie na surowo.
Piskorze przeważnie suszono w piecach chlebowych i dodawano do różnych zup, a
szczególnie do kapuśniaku – bigosu. Suszony nadaje się również do bezpośredniego
spożywania.
Jak już poprzednio zaznaczyłem, terytorium dawnego polskiego województwa
poleskiego wynosiło 38 000km kwadratowych, z czego połowa to moczary, bagna, jeziora i
rzeki, a więc 19 000 km kwadratowych pozostałego obszaru stanowiły lasy pola i łąki.
Dużego błędu nie popełnimy, jeżeli przyjmiemy, że z tego połowę terenów, czyli 8 500 km
kwadratowych, zajmowały lasy, a drugą połowę 8 500 km kwadratowych pola i łąki. Jak z
tego wynika, tereny zalesione z jednej, a pola i łąki z drugie strony, posiadały tylko po jednej
czwartej części całego terytorium omawianego województwa.
Gleby na Polesiu były przeważnie bagienno – torfowe albo piaszczyste o małej przydatności
do uprawy bardziej wymagających roślin uprawnych, jak: pszenica, jęczmień, buraki
cukrowe, rzepak, lucerna i koniczyna czerwona. W związku z tym występował tam duży
udział w nasadzaniu i zasiewach tylko takich ziemiopłodów, jak: ziemniaki, żyto, gryka i
proso, gdyż na lekkich glebach rośliny te najmniej były zawodne w ich uprawie.
Gdzieniegdzie trafiały się enklawy pól o lepszych glebach, na których z konieczności, dla
celów konsumpcyjnych w rodzinie i gospodarstwie, uprawiano również jęczmień, owies,
koniczynę, ale zbiory tych płodów były albo mierne, albo bardzo słabe. Tamtejsza gleba
wymagała intensywnego nawożenia i stosowania odpowiedniego płodozmianu. Wydajność
gleby, w zależności od stopnia jej żyzności i nawożenia (obornik), wahała się od 12 do 20
kwintali żyta z jednego hektara. Glebę pod uprawę prosa przygotowano nawet w taki sposób,
że wczesną wiosną przed orką stosowano wypalanie suchej trawy i chwastów na polu, gdzie
miało ono być zasiane.
Łąki poleskie występowały wyłącznie w dolinach rzek (łęgi), na pobrzeżach dolin
i w zaklęśnieciach wód i lasów oraz na obszarach pobagiennych. W zależności od siedliska
łąk rozpiętość w zbiorze ilości siana była bardzo duża, od 6 do 150 kwintali z jednego
hektara. Dość charakterystycznie wyglądały łąki pod względem budowy ich części naziemnej,
na obszarach pobagiennych czyli łęgach, bowiem trawa rośnie na kępkach nawet do 6 cm
wysokości. Kępki te w kształcie odwróconego stożka mają podstawę o przekroju około15 cm.
Korpus kępki stopniowo rozszerzających się ku górze, kończył się okrągłą płaszczyzną o
średnicy około 30 cm, na której rosła dość bujna trawa. Kosząc taką łąkę, kosiarz miał
utrudnione zadanie, ponieważ postępując do przodu po podłożu łąki, musiał przyciskać nogi
pomiędzy kępkami, które rosły dość zwarcie, ale za to nie musiał się pochylać nad kosą, gdyż
kosił w pozycji wyprostowanej. Skoszona trawa na takich kępkach – łące – bardzo dobrze i
szybko wysychała na siano. Wysuszone i zgrabione siano nie mogło być
w okresie lata zabrane i zwiezione do gospodarstwa, ponieważ o tej porze roku nie dało się
wjechać na taką łąkę żadnym transportem. Dlatego też siano po zgrabieniu układało się na
miejscu w duże stogi, które zabierano i zwożono na saniach dopiero w zimie, kiedy łąki były
zamarznięte i pokryte śniegiem.
Klimat i warunki atmosferyczne na Polesiu niewiele różnią się od klimatu panującego
w pasie wielkich dolin, który przebiega przez całą środkową Polskę ze wschodu na zachód.
Polesie jest początkiem tego pasa nizinnego, ponieważ jego wschodnie rubieże stykają się
z Wyżyną Środkoworosyjską. Poleski mezoklimat i aura wzajemnie się przeplatają, wspierają
i uzupełniają. Z uwagi na to, że ten nizinny region jest najdalej wysunięty na wschód Europy
środkowo-wschodniej, zimy tam rozpoczynają się wcześniej (o około dwa tygodnie), a lato
następuje o około dwa tygodnie później. Oczywiście dla uogólnienia sprawy, nie wspominam
o wcześniejszych porach roku jak jesień i wiosna, ponieważ są one zależne od wiatrów
kontynentalnych wiejących od wschodu, które częściej sięgają Polesie niż na przykład
naszego Mazowsza.
W okresie zimy, a szczególnie w lutym, występuje spadek temperatury do ponad minus
trzydziestu stopni. Powtarza się to prawie w każdym roku przy obfitych opadach śniegu. Na
przykład pamiętam, że 10 lutego 1940 roku obniżenie temperatury wynosiło minus
trzydzieści siedem stopni. Występują często, również „zwariowane” zawieje śnieżne, wtedy
wiejskie chaty prawie całkowicie pogrążone są w grubej warstwie śniegu do tego stopnia, że
widzi się tylko wierzchołki ich połowy dachów.
W okresie letnim moczary, bagna, rzeki i jeziora odparowują wielkie masy wody
do atmosfery, stąd powietrze jest bardzo przesycone wilgocią, co obniża temperaturę
szczególnie w dni pochmurne. W dniach słonecznych i upalnych jest bardzo duszno z powodu
dużej zawartości pary wodnej w powietrzu. Stosunkowo dużo było tam w ciągu lata dni
pochmurnych i burzowych, którym towarzyszyły potężne i długotrwałe wyładowania
atmosferyczne, ponieważ chmury burzowe długo utrzymywały się nad lasami, moczarami i
bagnami. Tego rodzaju aura z nadmiarem wilgoci w atmosferze, dawała się we znaki
mieszkańcom Polesia, szczególnie osobom w podeszłym wieku (częste narzekania na bóle w
stawach ramion, łokciach, biodrach i kolanach). Mimo to warunki i środowisko naturalne na
Polesiu za moich czasów były tak zdrowe, że obecnie można ich z ubolewaniem tylko
pozazdrościć. Tak zdrowego środowiska naturalnego nie spotkamy dziś na rozległych
terenach nawet całej Europy, chyba dorównuje pod tym względem tylko dorzecze Amazonki
w Południowej Ameryce. Struktura warstwy nadziemnej powietrza atmosferycznego pod
względem fizycznym, chemicznym, która pokrywała tę krainę, była dziewiczo czysta, niczym
nie skażona. Cała tajemnica tego zjawiska polegała na tym, że w województwie poleskim nie
było żadnego przemysłu, a cała Polska okresu międzywojennego również nie była
uprzemysłowiona. Jeśli były zakłady produkcyjne to tylko o charakterze drobnej
wytwórczości. Miasta liczące ponad 250 tysięcy mieszkańców były położone daleko od tego
regionu. Mierząc odległości, w prostej linii od środka województwa poleskiego, Lwów był
oddalony o 280 km, Białystok 200 km, Wilno 280 km, Warszawa 300 km, Śląsk 500 km i
Kijów 550 km. Komunikacja autobusowo – samochodowa w ogóle nie istniała, choćby i
dlatego, że wcale nie było dróg o utwardzonej nawierzchni. Owszem, rzadziej niż raz w roku
przyjeżdżał z trudem po tych drogach samochód osobowy, przeważnie pana starosty, który od
czasu do czasu wizytował poszczególne tereny albo samochód jego świętobliwości biskupa
odwiedzającego niektóre kościoły organizujące tak zwane odpusty lub inne większe
uroczystości kościelne. Nawet dymiący parowóz kolejki wąskotorowej na odcinku 100 km z
Kamienia Koszutskiego do Pińska wahadłowo przejeżdżał przez Polesie tylko dwa razy
dziennie. Prócz tego odcinka znanych innych linii kolejowych na tym terenie nie było.
W związku z tym gleba również nie była skażona żadnymi szkodliwymi dla zdrowia
substancjami. Nawet nie stosowano tam żadnych nawozów sztucznych, a pod uprawę
ziemiopłodów dawano tylko nawozy naturalne, czyli obornik. Stąd też wszystkie produkty
spożywcze będące wytworem tamtejszego środowiska naturalnego, jak zboże, okopowe,
ogrodnicze, nabiałowe, pszczelarskie, leśne jagody, grzyby orzechy laskowe ryby i woda
miały swój naturalny smak, były zdrowe i pożądane dla organizmu ludzkiego i nie tylko… I
dlatego chyba spotykało się tam ludzi żyjących ponad sto lat. Osobiście znałem Ukraińca,
który zmarł w 1932 roku, mając 102 lata i Ukrainkę 103-lenią, która jeszcze po wsi chodziła
ulicą, podpierając się kijkiem. A poza tym moja siostra stryjeczna, która tam jest urodzona,
ma już 88 lat i jako Wiktoria Szlachciuk jeszcze żyje, zamieszkując z prawnukami w
Pniewkach koło Pniew w województwie poznańskim. Dla uściślenia sprawy zaznaczam, że
moje stwierdzenia, iż jeszcze żyje, zostało napisane w dniu 8 czerwca 1990 roku.
Przedstawiłem w ogólnym zarysie warunki naturalne Polesia i dawnego województwa
poleskiego. Mówiąc szczerze, nie byłem w stanie głębiej scharakteryzować tych warunków,
ponieważ upłynęło już pięćdziesiąt lat od czasu, kiedy tam przebywałem. Jeszcze na
zakończenie tego rozdziału przedstawiam słowa piosenki pod tytułem „Polesia czar”, która
była śpiewana w środowisku ludności polskiej. Oto ona:
Pośród lasów, łąk i wód toni, w ciągłej życia smutnej pogoni żyje polski lud. Polesia czar to
dzikie knieje, moczary, Polesia czar to dzikich wichrów jęk. Gdy w mroczną noc z bagien
wstają opary, serce me drży, dziwny ogarnia lęk. Brzęczą komarów i much roje nad bagnami,
słychać, jedzie skrzypiący wóz czasami, poprzez grząską drogę w bród, czasem ozwie się
gdzieś łosia ryk albo w głębi puszczy głuszca krzyk. I znów trwa ta cisza niezmącona, a dusza
śni w smutku rozmarzona, cudaczny o Polesiu sen. I słychać jak z głębi wód jakaś skarga się
miota, życia prostota, a w sercu smutek i żal. Tam, gdzie sędziwe szumią lasy, ujrzałem pełnej
krasy cudną dziewczynę kwiat, wtedy słońce piękniejsze mi się zdało, wszystko w kręgu nas
radowało, śmiał się do nas świat. Dzisiaj trudno mi o tobie śnić, w żalu
i tęsknocie dłużej żyć. I znów trawa, ta cisza niezmącona, dusza śni w smutku rozmarzona
cudacznyo Polesiu sen.
Nazwisko autora tekstu tej piosenki nie jest mi znane, ani kto oraz w jakich okolicznościach
i otoczeniu ją śpiewał. Toteż nie ręczę za oryginalność jej słów w zamieszczonym tekście.
Mimo to uważam, że melodia i słowa tej piosenki w dużym stopniu wyrażają atmosferę
panujących warunków i są niejako westchnieniem tej biednej, półdzikiej krainy.
Zarys historii Polesia
Polonia Ukraińska i Ród Kozakiewiczów
Polesie od czasu zaludnienia obszarów dorzecza Prypeci, z uwagi na swoje położenie
geograficzne, przeżywało różne sytuacje historyczno-dziejowe. Czerpiąc wiadomości z
historycznych źródeł, wiemy, że obszary te zasiedlane zostały na przełomie dziesiątego i
jedenastego stulecia, czyli we wczesnym średniowieczu. Północną część dorzecza zasiedliło
plemię wschodnio-słowiańskie Drehowiczów czy Dregowiczów, a południową jego część
zawładnęło podobne plemię, lecz występujące pod nazwą Drewlan. W dziesiątym wieku
Polesie było przyłączone do Rusi Kijowskiej, a po jego rozbiciu na ziemiach Drehowiczów i
Drewlan rozwinęło się księstwo turowsko-pińskie, które w roku 1345 zostało przyłączone
przez księcia Giedymina do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Po zawarciu w 1385 roku unii
polsko-litewskiej w Krewie oraz jej umocnieniu i urealnieniu unią lubelską w 1569 roku aż do
okresu rozbiorów Polski (I 1772, II 1793, III 1795) terytorium Polesia 387 lat należało do
Korony Rzeczpospolitej Obojga Narodów (Polska i Litwa), zaś w okresie rozbiorów do Rosji,
a w latach 1919-1930 do Polski, po czym znów zostało przyłączone do Związku
Radzieckiego.
Zwróćmy uwagę na długoletni okres przynależności tych terenów do Rzeczpospolitej Obojga
Narodów, w czasie którego krzyżowały się polsko-litewskie zainteresowania Ukrainą, tudzież
Polesiem. Po zawarciu drugiej unii polsko-litewskiej południowe rubieże Polesia zostały
odłączone od Litwy i przyjęte pod administrację Polski, z równoczesnym wprowadzeniem
języka polskiego jako urzędowego na miejsce języka rosyjskiego. W tym czasie następowała
dość szybko polonizacja możnowładztwa litewskiego, które upodobniło się do szlachty
polskiej, by w ten sposób zdobyć większe prawa do przywilejów w nabywaniu i pomnażaniu
obszarów ziemskich z wsiami i ludnością włącznie. Możnowładztwo polskie pod tym
względem nie dawało się wyprzedzić Litwinom. Król Zygmunt III hojnie obdarował
magnaterię polską ogromnymi obszarami ziemi, łącznie z wsiami i poddanymi im „duszami”,
to jest chłopami osiadłymi w tych wsiach. Zawładnięcie przez koronę ziemiami Ukrainy,
łącznie z południową częścią Polesia, przyniosło wielu polskim rodom arystokratycznym
wywyższenie. Zawrotne kariery porobili Polacy rdzenni i prawdziwi, tacy jak: Zamojscy,
Koniecpolscy, Ostrogscy, Potoccy i cała plejada pomniejszych magnatów i mniej zamożnej
szlachty. Na przykład Janusz Ostrogski, właściciel setki miast i zamków oraz tysiąca kilkuset
wsi na Wołyniu, od roku 1593 kasztelan krakowski, otrzymał z honorowej ręki monarszej i
sejmowej czarnoziemne serce Ukrainy, w skład którego wchodziły starostwa:
białocerkiewskie, bogusławskie, racławskie, czerkaskie, korsuńskie i peryjesławskie. W ten
sposób był on jednym z pierwszych panów Rzeczpospolitej. Ponadto idea moich wspomnień
dyktuje mi potrzebę bardziej szczegółowego omówienia rodu magnackiego Potockich,
ponieważ któremuś z przedstawicieli z tego rodu, mój dziadek Onufry – i nie tylko on –
zawdzięcza swój byt i koegzystencję z potomkami plemienia Drewlan na Polesiu.
Wielu Potockich, piastując bardzo wysokie stanowiska w hierarchii władzy królewskiej,
wykazało się dużą aktywnością również w zakresie zdobywania ogromnych obszarów
ziemskich na Ukrainie i na tak zwanych Kresach Wschodnich, łącznie z całym lub częścią
Polesia w dorzeczu Prypeci. Ród Potockich był bardzo liczny, skoro aż trzydziestu jego
przedstawicieli wraz z ich charakterystykami występuje w Wielkiej Encyklopedii
Powszechnej PWN. Z zamieszczonych tam danych personalnych wynika, że ich działalność
w różnych dziedzinach nawy państwowej przypada przeważnie na okres Rzeczpospolitej
Obojga Narodów, bowiem dwóch Potockich urodziło się w szesnastym stuleciu, trzech w
siedemnastym, dwunastu w osiemnastym i trzynastu w dziewiętnastym. Spośród tych
trzydziestu Potockich ośmiu było wojewodami, sześciu politykami, pięciu literatami, a
pozostałych jedenastu, wymieniając pojedynczo ich stanowiska to: członkowie Sądu
Najwyższego Koronnego, hetman polny koronny, generał-major i cześnik koronny, podstoli
koronny, podczaszy litewski, przywódca powstańców w Siedlcach, ekonomista-publicysta,
poeta, biskup i organizatorka akcji charytatywnych. Jak z tego wynika, Potoccy na równi z
innymi magnatami należeli do najwyższych sfer rządzących Koroną Rzeczpospolitej
magnackiej w okresie panowania Jagiellonów i Wazów. Można się licytować, snując
domysły, ile w końcu było tych Potockich, którzy nie są umieszczeni w encyklopedii a
prowadzili normalny, hrabiowsko-magnacki tryb życia.W każdym razie ród ten spośród
wszystkich ówczesnych rodów magnackich był najbardziej liczny. W dodatku był on
skoligacony z innymi rodami magnackimi, a nawet z rodami królewskimi. Potoccy, a przy
nich również Koniecpolscy, byli władcami obszernych dóbr ziemskich rozmieszczonych
w postaci folwarków z wsiami zamieszkałymi przez chłopów ukraińskich na Podlasiu,
Wołyniu i Podolu. Trzeba przyznać, że byli oni bardzo przezorni, skoro nie pchali się w
swojej zaborczość tak jak robili to inni polscy magnaci w głąb Ukrainy lub Białorusi. Z
historii wiemy, jakiego losu doczekali się ci magnaci, którzy zagnieździli się na
czarnoziemiach ukraińskich położonych na prawobrzeżu dnieprzańskim i sięgających okolic
Morza Czarnego. Na długo tam miejsca nie zagrzali, ponieważ Kozacy, pod wodzą Bohdana
Chmielnickiego, wyparli z tych terenów prawie wszystkich Polaków różnego stanu, którzy
nie zdążyli lub nie chcieli wyrzec się swej narodowości. Jednak co się tyczy Potockich, to ich
folwarki na Polesiu po uwłaszczeniu chłopów ukraińskich w 1864 roku, choć okrojone i
rozdrobnione, to jednak przetrwały aż do 1939 roku. Były to co prawda folwarki już
o skromnych zasobach ziemi uprawnej, ale za to władały pokaźnymi zasobami obszarów
leśnych, które przysparzały ich właścicielom pokaźnych dochodów.
Paweł Jasienica w książce pod tytułem Dwie drogi wydanej w 1988 roku przez PIW
na stronie 65. pscze, co następuje: „Polaków płci obojej i wszelkich stanów, było wtedy (1855
r. dopisek mój) na Ukrainie około czterystu tysięcy. Kto by pragnął używać w stosunku do
nich określenia „społeczeństwo polskie”, temu nie wolno (było) uchylać się od bliższych
wyjaśnień…”
Znając historię Rzeczpospolitej Obojga Narodów doskonale zdajemy sobie sprawę, w jaki
sposób i dlaczego w połowie dziewiętnastego stulecia na ziemiach etnicznie ukraińskich
przebywało około czterysta tysięcy Polaków. Moim zdaniem z tej liczby ludności polskiej
przytłaczająca ich większość przebywała na Podolu i Wołyniu, zaś znikoma ich liczba na
Polesiu, ponieważ obszar dorzecza Prypeci z zamieszkałymi tam potomkami Drehowiczów
nie był pod żadnym względem atrakcyjnym regionem. Polacy ci, z wyłączeniem magnatów i
zamożnej szlachty, wywodzili się z rdzennie polskich regionów, przede wszystkim z
Małopolski i Mazowsza. Należało by przy tym jeszcze dodać, że z regionu mazurskiego
również. Ale przecież Mazurzy to Mazowszanie, którzy poczynając od czternastego stulecia,
pozostawiali swój dobytek i udawali się w kierunku północno-wschodnim od Mazowsza.
Część tych Mazowszan osiedliła się na południowych rubieżach byłych Prus Książęcych, inni
Mazowszanie przenosili etnicznie białoruskich i litewskich w okolice Wilna, Grodna i
Nowogródka na Podlasiu. Nazwa Mazury pojawiła się dopiero w dziewiętnastym wieku,
gdy władze pruskie starały się sztucznie wydzielić Mazurów pruskich jako odrębną
narodowość. Pozwoliłem sobie na małą dygresję w sprawie Mazur, ale tylko dlatego, że
mojego dziadka Onufrego i ojca, tudzież innych Polaków w byłym Majdanie okoliczni
Ukraińcy przezywali Mazurami, choć tak naprawdę to dziadek mój był Mazowszaninem z
pochodzenia. Jeżeli przezywano go Mazurem to w danym przypadku nie było wielkim
błędem, ponieważ na Polesie, jako Mazowszanin zawędrował przez krainę mazurską i
podlaską, oczywiście za pośrednictwem wcześniejszych dla niego pokoleń rodu
Kozakiewiczów.
Jest sprawą oczywistą, że magnateria i zamożna szlachta polska przydzielała wielkie
klucze folwarków bliskim krewnym swych rodów, zaś dalszemu ich pokrewieństwu
przekazywano we władanie pojedyncze folwarki na Ukrainie, a zatem na Polesiu również. W
tej sytuacji nie obywało się bez jednoczesnego werbunku ich strony Polaków
niespokrewnionych z tymi rodami, to jest takich, którzy mieli odpowiednie predyspozycje do
właściwego kierowania majątkami folwarcznymi. Bowiem wiadomo, że szlachetnie urodzeni
nie mogli bezpośrednio parać się sprawami gospodarki folwarcznej. W takim układzie, w ślad
za Potockimi i ich protegowanymi, przenosiła się na Polesie z Małopolski, Mazowsza, Mazur
i Podlasia zubożała szlachta polska. Przybysze ci raczej w pojedynkę, jako bardzo nieliczni
imigranci, po znajomości lub z potrzeby rąk do pracy znajdowali dla siebie zatrudnienie u
dziedziców dworskich i folwarcznych. Na terenach leśnych, podległych dworom
i folwarkom, byli oni zatrudniani przy wyrębie lasów, wypalaniu węgla drzewnego i
wytapianiu żywicy. Robotnicy leśni spośród imigrantów polskich, jako bezdomni, mieszkali
w prymitywnych szałasach budowanych z gałęzi drzew i słomy lub sitowia, toteż nazywano
je dudami. Niektórym Polakom, którzy przybyli do tych majątków na Polesiu, udawało się w
wyniku znajomości czy protekcji lub specjalnych zasług otrzymać przydział wolnej ziemi,
którą zagospodarowywali, uprawiali i byli chłopami czynszowymi wobec dworów i
folwarków pańskich.
Przejdźmy teraz do okresu, kiedy Rzeczpospolita Obojga Narodów przestała istnieć
na skutek jej rozbiorów (lata 1772-1918). A więc Polesie przez okres 146 lat było pod
panowaniem Rosji Carskiej. Mimo wszystko ziemiaństwo polskie nie utraciło tam swoich
majątków. Z historii wiadomo o sposobach zachowywania się magnatów polskich wobec
Rosji, którzy robili wszystko, by nie utracić swoich majątków na tych terenach, nawet
kosztem utraty niepodległości państwa polskiego. Tego rodzaju tendencje ujawniały się
bardzo wyraźnie podczas powstania kościuszkowskiego (1794), listopadowego (1831) i
styczniowego (1863). Toteż Polacy przebywający na Kresach Wschodnich, trzymając się
pańskich dworów i folwarków, pozostawali nadal na tych terenach i powiedzmy to, żyli w
bardzo rozproszonej diasporze, zatopieni w społeczności miejscowych Ukraińców.
Charakterystyczne dla ówczesnej doby jest to, że do połowy dziewiętnastego wieku nie było
na Polesiu żadnej wyodrębnionej polskiej wsi ani osiedla polskiego. Zaczęły one powstawać
dopiero na początku drugiej połowy dziewiętnastego stulecia. Stało się tak
za sprawą wiosny ludów, która zawadziła swym skrzydłem również tereny Ukrainy i Polesia.
Trwające latami bunty i powstania przeciwko obszarnikom prowadziły powoli do zmiany
systemu panującego na wsi Rosji carskiej. Tego rodzaju sytuacja zmusiła cara Aleksandra II
do zajmowania postępowego stanowiska w tej sprawie. Bowiem w kwietniu 1856 roku
podczas pobytu w Moskwie wygłosił on przemówienie do zgromadzonych na przyjęciu u
niego marszałków szlachty, w którym to przemówieniu, po raz pierwszy w dziejach historii
Rosji, zapowiedział zmianę stosunków społecznych na wsi następującym stwierdzeniem:
„wrogość między chłopami i ich panami jest faktem, z wrogości tej rodziły się już
niejednokrotnie wypadki nieposłuszeństwa wobec właścicieli ziemskich. Jestem przekonany,
że wcześniej czy później będziemy musieli wziąć pod uwagę. Sądzę, że zgadzacie się
ze mną, lepiej wobec tego, żeby to nastąpiło odgórnie niż od dołu” (cytat zaczerpnięto z
Historii Rosji Ludwika Bazylowa – PWN tom II str. 268).
Zapowiedź cara dojrzewała kilka lat i wreszcie w 1861 została wydana ustawa z dnia 19
lutego o włościanach uwolnionych od zależności poddańczej. Ustawa ta stała się
przysłowiowym kijem w mrowisku, tak dla środowisk ziemskich jak i chłopskich.
Spotęgowała ona jeszcze większe bunty i powstania chłopskie, a przy tym wzniecała również
niezadowolenie wśród przeważającej części ziemiaństwa. Taka atmosfera stała się
czynnikiem sprzyjającym do przyspieszonego zorganizowania powstania styczniowego,
którego wybuch nastąpił 22 stycznia 1863 roku. Objęło ono tereny Królestwa Polskiego,
Litwy, Białorusi i w nikłym zakresie Ukrainy Zachodniej. Okazało się jednak, że jak szybko
zorganizowano powstanie i doprowadzono do jego upadku, tak szybko zostało ono zdławione
przez regularne armie rosyjskie. Polacy jak zawsze, tak i tym razem, liczyli na pomoc z
zewnątrz i na ukraińskich buntowszczyków również. Tymczasem pomoc taka znikąd nie
nadeszła. Co się tyczy Ukrainy, gdzie dominowało ziemiaństwo polskie, rząd rosyjski w tej
sytuacji upiekł dwie gęsi przy jednym ogniu. W szalonym tempie wprowadził przygotowaną
już wcześniej ustawę z 19 lutego 1861 roku o włościanach uwolnionych od zależności
poddańczej, zmusił ziemiaństwo polskie do rozdania ziemi chłopom ukraińskim o
zwiększonych nadziałach. W ten sposób doprowadzono do ostatecznego zrujnowania
ziemiaństwa polskiego na Ukrainie. Takie posunięcia rządu rosyjskiego jednocześnie
przekreśliło współudział chłopów ukraińskich w powstaniu styczniowym.
Po pierwszych zdarzeniach oddziałów powstańczych z regularnymi wojskami rosyjskimi
powstanie zaczęło się chylić ku upadkowi, obok tego wzmożono ostre represje wobec
powstańców i ich sympatyków. O istniejących wówczas represjach świadczy zapis Ludwika
Bazylowa zamieszczony na stronie 301 w omawianej już Historii Rosji, w którym stwierdza
się, że: „… najsroższe represje dotknęły Litwę, gdzie od maja (1863) rezydował nowy generał
– gubernator Michaił Murawiow (Wieszatiel) – jeden z najsroższych reakcjonistów i
nieubłaganych wrogów polskości. Tępił ją Murawiow na Litwie tak bezwzględnie i przy
pomocy tak strasznych środków, że nawet w większości rosyjskiego społeczeństwa, które nie
darzyło wtedy Polaków sympatią, zasłużył tylko na pogardę; gwoli ścisłości należy jednak
dodać, że niekiedy płaszczono się przed nim i pisano na jego cześć dytyramby. Murawiow
wieszał „winnych” i podejrzanych, palił dwory i zagrody, konfiskował dobra
i zsyłał na katorgę, jednocześnie rugując zewsząd język polski i nawet zakazując jego
używania na ulicach….”
Ponadto nazwisko Michała Murawiowa, jako gubernatora sześciu guberni na Litwie,
rezydującego w Wilnie, jest zamieszczone w Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN na
str. 539 pod nazwiskiem Murawjow, Murawjew Michail Mikolajewicz, o którym jest tam
następujący zapis: ”…w maju 1863 mianowany został generał – gubernatorem sześciu
guberni litewskich z nieograniczonymi pełnomocnictwami zaprowadził rządy terroru na
Litwie, wysyłał setki Polaków w głąb Rosji, skonfiskował 1864 majątki polskie, oddając je
oficerom i urzędnikom rosyjskim; odebrał prawo posiadania ziemi politycznie podejrzanym,
wydał zakaz nabywania ziemi przez Polaków w guberniach litewskich; wsie oskarżone o
udział w powstaniu palił wraz z całym dobytkiem…”
W powyższych cytatach znajdziemy wiarygodną odpowiedź na to, dlaczego dziadek Onufry
w jakieś tam formie zaangażowany w powstaniu styczniowym musiał uciec z Wileńszczyzny
czy Podlasia i schronić na Polesiu. Przekonanie moje o tym, że dziadek był uczestnikiem tego
powstania, pochodzi z wypowiedzi Stanisława Zielińskiego (mąż Stefanii zam. Szczecin ul.
Krasińskiego 23 m5, córka mojej siostry stryjecznej Wiktorii), który pochodził z drugiego
Majdanu. Powiedział on, że „było kiedyś wielkie powstanie narodowe, w wyniku którego
powstańcy zapoczątkowali budowę tak jednego, jak i drugiego Majdanu. Niezależnie od tej
wypowiedzi swego czasu dowiedziałem się od mojej siostry stryjecznej, Czesławy
Grzybowskiej (zam. Gliwice ul. Kolberga 23 , 2), która powiedziała mi, iż najstarszy jej brat
Władysław Kozakiewicz (nie żyje) kiedyś opowiadał, że nasz Majdan rozpoczął swoją
zabudowę na skutek jakiegoś wielkiego powstania narodowego. Poza tym bardziej
szczegółowe okoliczności na ten temat nie były i nie są jej znane.
Te dwie wypowiedzi są dla mnie dość przekonywujące, stąd wnoszę, iż dziadek był
powstańcem i musiał chronić się wraz z innymi pod parasolem drzew na bagnach poleskich.
Potwierdzają to również inne fakty, które mają swój związek z jego utajonym życiem z
okresu przedmajdańskiego.
Uważam, iż tenże dziadek miał rację, kiedy swoje pochodzenie oraz to, skąd przybył
na Polesie zachowywał w ścisłej tajemnicy. Bowiem współczesne dla niego majdańskie czasy
należały do ostrych rządów Rosji carskiej, a zaostrzonych tym bardziej wobec Polaków w
okresie popowstaniowym, to jest od roku 1863 do czasu odzyskania niepodległości przez
Polskę. Nic więc dziwnego, że dzieje swego życia przedmajdańskiego utrzymywał w ścisłej
tajemnicy, dręczył go ciągły i chroniczny strach, dyktujący mu obronę przed więzieniem,
zesłaniem na Syberię lub szubienicę. Stąd osobiste swoje przeżycia i czyny z okresu
przedmajdańskiego zachował w tajemnicy do końca życia. Zmarł u schyłku pierwszej wojny
światowej, nie doczekawszy lat Polski niepodległej. My, jego potomkowie, nie wiemy, gdzie
się on urodził, kim był, czym się trudnili jego rodzice i skąd pochodzili, nie wiemy czy miał
jakieś rodzeństwo, a jeśli tak, to nie wiemy, gdzie to rodzeństwo zamieszkiwało,
a wreszcie nie wiemy, z jakiej miejscowości czy regionu on sam przybył na Polesie i osiedlił
się w Majdanie.
Niezaprzeczalnym faktem, iż dziadek nie przekazał tych wiadomości nawet swoim dzieciom
jest to, że mój ojciec, jak również jego czterej bracia nic o tych sprawach nie wiedzieli.
Gdyby mieli oni jakiekolwiek wiadomości na ten temat, to na pewno któryś z nich
przekazałby je swoim potomkom. Jak mi wiadomo, tych spraw żaden z nich podczas rozmów
nigdy nie poruszał. Mój ojciec i stryjowie – prócz stryja Andrzeja, który zmarł w czasie
pierwszej wojny światowej – dożyli czasów Polski niepodległej, gdyby wiedzieli coś o tych
tajemnicach mojego dziadka, to na pewno bez żadnego skrępowania i obaw przed
ewentualnymi represjami, rozpowszechniliby te sprawy nie tylko wśród potomnych, ale i w
całym środowisku, w jakim przypadło im żyć. Tak mój ojciec, jak i jego najmłodszy brat
Stanisław dożyli kresu drugiej Rzeczpospolitej, ale żaden z nich nie powiedział ani jednego
słówka na omawiany temat.
Może się wydawać, że już nic z tej tajemniczości dziadka Onufrego nie da się wykrzesać,
a przede wszystkim odpowiedzi na pytanie, z jakich stron przybył on na Polesie i skąd
pochodzi ród Kozakiewiczów. Po długich rozważaniach na ten temat oraz poszukiwaniach
argumentów poszlakowych i innych, bardziej miarodajnych źródeł, doszedłem do wniosku, że
po żmudnych dociekaniach można dać wiarygodną odpowiedź na te pytania.
Pierwszą taką poszlakową wiadomością na temat pochodzenia naszego rodu było
opowiadanie mojego ojca o jego młodzieńczych latach przeżywanych wraz z rodzeństwem i
jego rodzicami na Majdanie. W tym opowiadaniu miedzy innymi oznajmił, że podczas
spotkań z rówieśnikami ukraińskimi z pobliskich wiosek byli często narażani na różnego
rodzaju wyzwiska. Używano dla ich ośmieszenia następujące zwroty: „Mazurze, Mazurze,
twoja matka umarła, a dlaczego ona umarła, bo kluski żarła.” Jeżeli ojciec wynurzył tę
sprawę, to nie gwoli potwierdzenia, że nasz ród wywodzi się z Mazur, lecz tylko dla
przekazania dość zabawnie brzmiących słów. Z całą pewnością nie zdawał on sobie sprawy z
tego, że jego najmłodszy syn wykorzysta w przyszłość tę zabawną historię. Okazuje się, że w
słowach wypowiadanych przez wyrostków ukraińskich, prócz słów mówiących o śmierci
jakieś tam matki, kryła się prawda. Wynika stąd, że ktoś z szerokiego kręgu społeczności
majdańskiej czy pozamajdańskiej wiedział, że mój dziadek pochodził z regionu mazurskiego.
Jeżeli rzucono wyzwiska – nazwijmy to od kluskozjadów – to wiem, że była w tym szczera
prawda, ponieważ jednym z podstawowych posiłków spożywanych przez majdaniaków były
kluski z mąki lub tartych ziemniaków przyrządzanych w różnej postaci. Wypada mi teraz być
wdzięcznym tym, którzy obrzucali mego ojca, stryjów czy dziadków tego rodzaju niby
obelgami, bowiem słowa „Mazurze, Mazurze” utwierdzają mnie w przekonaniu, ze dziadek
przybył na Polesie z krainy mazurskiej lub innych ościennych jej regionów.
Następną wiadomość o pochodzeniu rodu Kozakiewiczów otrzymałem w 1966 lub 1967 roku
na weselu u mojego brata Wacława, który wydawał za mąż swoją córkę Wacławę. Podczas
dużego zlotu rodzinnego (tak ze strony Kozakiewiczów, jak i ze strony Kraszewskich, z
rodziny tej wywodziła się moja bratowa Jadwiga - nie żyje), na weselu, które miało miejsce w
Brzozowcu koło Gorzowa Wlkp. był teść mojego brata Józef Kraszewski, około 90-letni
staruszek, lecz jeszcze rześki i bardzo roztropny na umyśle, który był bezpośrednim
potomkiem po jednym z założycieli osiedla Majdan, więc coś niecoś wiedział o dawnych
majdaniakach. Podczas toczących się biesiadnych rozmów powiedział co następuje: „ludzie
swego czasu różnie mówili o pokoleniu Kozakiewiczów; jedni twierdzili, ze pochodzą gdzieś
od Krakowa, inni mówili, że od Warszawy; ale ja wiem dobrze, że pochodzą oni z Litwy”. I
na tym koniec. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jaką popełniłem gafę, ponieważ nie
włączyłem się do rozmowy i nie poprosiłem go o bliższe wyjaśnienie znanych mu faktów na
ten temat.
Skoro według stwierdzenia tegoż Józefa Kraszewskiego, iż mój dziadek przybył z Litwy
na Polesie, bo tak to rozumiem, to nic nie stoi na przeszkodzie stwierdzeniu, że przybył on z
Mazur lub Podlasia. Ponieważ wiemy doskonale, że region mazurski i podlaski w czasach
istnienia Rzeczpospolitej Obojga Narodów administracyjnie należały do Litwy. Tak więc
obydwie zasłyszane przez mnie wiadomości ściśle do siebie pasują, wzajemnie uzupełniają i
wskazują skąd pochodzą majdańscy Kozakiewicze.
Ponadto przytoczę jeszcze jeden, trzeci, argument na ten sam temat, lecz zapowiadam,
iż będzie on bardziej zawiły niż poprzednie. Argument ten pojawił się w moim umyśle
zupełnie przypadkowo. Otóż swego czasu podczas rozmowy z moim synem Zbigniewem,
oświadczył on, że posiada książki ze spisem numerów telefonicznych, to jest abonentów
zamieszkujących w Warszawie. Dalej oznajmił, że w książkach tych (dwa tomy) występuje
kilkunastu abonentów noszących jego imię i nazwisko Kozakiewicz. Ponieważ rozmowa ta
odbywała się w czasie, kiedy już pisałem wspomnienia, sprawa ta bardzo mnie
zainteresowała. Uzmysłowiłem sobie, że na poczcie głównej przy ul. Świętokrzyskiej w
Warszawie są spisy abonentów telekomunikacyjnych zamieszkałych nie tylko w Warszawie,
są spisy abonentów telekomunikacyjnych zamieszkałych nie tylko w Warszawie, ale w 48
innych miastach wojewódzkich i miejscowościach prowincjonalnych dla tych miast. Toteż
niezwłocznie udałem się na wspomnianą pocztę i zacząłem szperać w tych spisach. Po pięciu
dniach dokładnej i żmudnej pracy byłem nawet mile zaskoczony faktem zamieszkania sporej
liczby Kozakiewiczów, nie tylko w Warszawie, ale również na terenie poszczególnych
województw naszego kraju. A więc osób, które noszą nasze nazwisko, lecz są dla nas obce.
Wynik mojej pracy w tym zakresie przedstawia się następująco. W samym mieście
Warszawie mieszka i posiada telefon 57 Kozakiewiczów, a na terenie województwa
stołecznego 7 osób o tym nazwisku. Podane liczby wskazują tylko tych Kozakiewiczów,
którzy posiadają w swoich mieszkaniach aparaty telefoniczne. Wiadomo jednak, że większość
mieszkańców Warszawy nie posiada telefonu. A zatem należy z całą pewnością domniemać,
że tak samo większość Kozakiewiczów zamieszkałych w tym mieście również nie posiada
tego aparatu. Rozumując w ten sposób, po zebraniu odpowiednich danych liczbowych a
dotyczących mieszkańców Warszawy, można w przybliżeniu wyliczyć łączną liczbę
Kozakiewiczów posiadających i nieposiadających telefonu. Tymi danymi są: około 2 000 000
mieszkańców Warszawy w tym, 250 000 mieszkańców (osób) zaopatrzonych
w aparaty telefoniczne. Z tych liczb wynika (2000000:250000), że na 8 mieszkańców
Warszawy przypada 1 telefon. Stąd wypada przyjąć, że takie same proporcje utrzymują się
również w Warszawie. Jak już wiemy, liczba Kozakiewiczów zaopatrzonych w telefony na
terenie miasta Warszawy wynosi 67, to łączna ich liczba wraz z nieposiadającymi tego
aparatu wynosi 536 osób.
Odgałęzienie Rodu Kozakiewiczów w Majdanie na Polesiu
Dziadek Onufry Kozakiewicz uciekł z życiem przed siepaczami Murawiowa z terenów
Wileńszczyzny lub Podlasia i schronił się na Polesiu w posiadłościach hrabiostwa Potockich
w Soszycznie, znajdującym się około 20 km na południe od powiatowego miasteczka Kamień
Koszyrski. Trafił on tam przypadkowo lub w wyniku czyjejś namowy albo zachęty i poręki
dziedzica folwarku na Podlasiu. Właścicielem tego folwarku był Pantaleon Potocki, który
został powieszony za dokonanie ataku powstańczego na Siedlce w 1846 r. W każdym razie
dziadek sam czy z kilkuosobową grupą zjawił się w folwarku Soszyczno w zadziwiająco
trafnym czasie i sprzyjających mu warunkach. Bowiem w drugiej połowie 1863 roku rząd
carski, zgodnie z wcześniej wydaną ustawą, wzmógł duży nacisk na ziemiach polskich, aby
przyspieszyli oni uwolnienie chłopów z poddaństwa poprzez przydział im odpowiednich
areałów ziemi w wieczyste użytkowanie. Tego rodzaju okoliczności, od początku pobytu w
folwarku hrabiostwa Potockich w Soszycznie, były dla dziadka Onufrego raczej obiecujące,
gdyż nie od razu po przybyciu tam, otrzymał ziemię w celu zagospodarowania się.
W początkowym okresie pracował jako robotnik leśny przy wyrębie miejscowych lasów. Był
to okres intensywnego rozwoju kolejnictwa, stąd duże zapotrzebowanie na podkłady
kolejowe, które przysporzyły Potockim pieniężnych dochodów. O faktycznej pracy dziadka
przy wyrębie lasu dowiedziałem się od mojego ojca, który opowiadał swego czasu o dość
zabawnym incydencie wynikłym między robotnikami z jednej a psami z drugiej strony. Otóż
dziadek i inni robotnicy leśni gotowali dla siebie pożywienie na ognisku przy baraku i
szałasach. Najczęściej przyrządzanymi posiłkami były kasze jaglana lub gryczana, bardzo
gęste, które raz ugotowane wystarczały im na dwa a nawet trzy dni. Kasze te były
przechowywane gdzieś w szałasach. Kiedy robotnicy byli oddaleni od swoich bud czy
szałasów i zajęci pracą, wtedy przychodziły włóczące się psy i wyjadały im te kasze. Po
dłuższych perypetiach z psami robotnicy wpadli na oryginalny pomysł
pozbycia się ich. Ugotowali sporo kaszy z dodatkiem dużej ilości soli. Z obserwacji
robotników wynikało, iż psy pożarły tę kaszę, po czym sól ich tak paliła, że przy jakimś
strumyku piły wodę, szczekając na nią i w końcu z tego terenu odeszły.
Z okrytych niewiedzą zdarzeń można wywnioskować, że dziadek nim przybył
do wymienionych posiadłości już wcześniej wiedział osobiście lub z czyjegoś stręczycielstwa
o istnieniu tam owdowiałej, przyszłej mojej babci. A może uchodząc z niebezpiecznych
terenów oboje razem przybyli w to zaciszne miejsce na Polesiu. Tego też nie można
wykluczyć. W każdym razie jest faktem, iż Onufry Kozakiewicz i Michalina Rudnicka
(nazwisko nieznane w zacisznym mikroregionie Polesia), dali początek nowemu odgałęzieniu
Kozakiewiczów.
Egzystencja odgałęzienia rodu Kozakiewiczów w tym małym regionie Polesia rozpoczyna się
z chwilą podjęcia pracy pradziadka Onufrego na własnym gospodarstwie rolnym. Jego
wejście w posiadanie ziemi jako człowieka wolnego i przybysza z innych stron, jest sprawą
zastanawiającą i budzi zdziwienie. Fakt nadania ziemi nastąpił w 1864 roku, po kończącej się
akcji uwalniania przez hrabiostwo Potockich chłopów ukraińskich z poddaństwa i ich
uwłaszczenia. Mimo to dziadek Onufry oraz mój pradziadek Edward Paszkowski a wraz z
nimi Franciszek Zajączkowski i Antoni Marcinkowski, zostali obdarowani 50-cio
hektarowymi obszarami jeszcze wolnej ziemi. Z całą pewnością ustawa o włościanach
uwolnionych od zależności poddańczej nie zobowiązywała hrabiostwa Potockich do
nadawania ziemi ludziom wolnym. To jest takim, jakim był mój dziadek i pradziadek
Paszkowski oraz dwie inne wymienione osoby, dla których folwarki w Soszycznie,
Karpiłówce czy Zaprudziu były tylko przytułkiem. Skoro jednak otrzymali oni ziemię, to
tylko dzięki osobistej woli właściciela tych folwarków. Przydział ziemi bez wykupu, na
wieczyste jej użytkowanie, nasuwa dokumentarne przypuszczenie, że osoby te nie były dla
hrabiostwa Potockich ludźmi nieznanymi lub obojętnymi. Uważam, iż woleli oni rozdać
wolną ziemię polskim powstańcom niż Ukraińcom, bowiem niektórzy przedstawiciele rodu
Potockich byli również w poważnym stopniu zaangażowani w powstaniu styczniowym. Sam
moment nadania ziemi dla wymienionej czwórki osób odbył się, że tak powiem, bardzo
banalnie. Według zasłyszanych przez mnie pogawędek na ten temat, odbyło się to tak. Jakiś
przedstawiciel hrabiostwa Potockich zaprowadził wymienioną czwórkę osób do uroczyska
Majdan i Budzisko, oddalonych 12 km od Soszyczna, wskazał im ręką obszary
w postaci śródleśnych polanek, lasów i krzewów, mówiąc przy tym: „macie tu po 50
hektarów ziemi, wykarczujcie ją, jest ona wasza na wieczyste użytkowanie”.
Prócz nadziałów ziemi otrzymali oni ze strony swych dobroczyńców pomoc w budowie
drewnianych budynków mieszkalnych w uroczysku Majdan.
W ślad za pionierską czwórką założyli osiedla wkrótce przybyli następni, nowi osiedleńcy,
powiększając tym samym grono założycieli Majdanu do ośmiu rodzin. Osiedleńcami tymi
byli następujący przedstawiciele rodzin: Franciszek Szlachciuk, Adam Brzezicki, Nikodem
Rubinowski i Andrzej Kraszewski. Otrzymali oni od hrabiostwa Potockich również po 50
hektarów ziemi bez wykopu na uroczyskach Majdan i Budzisko. W nieco późniejszym czasie
dołączyła do budujących się majdaniaków trzecia grupka osiedleńców. Było ich trzech, to jest
Bartosz Litwinowicz, Franciszek Rubinowski i Teofil Marszałkowski, którzy otrzymali
przydziały ziemi, ale już w mniejszym wymiarze. Przed przybyciem ich na Majdan, posiadali
oni jakieś skrawki ziemi w okolicach Soszyczna i byli chłopami czynszowymi. Stąd można
wnioskować, że przebywali na terenie folwarku soszyczyńskiego już od wielu lat.
Gwoli ścisłości zaznaczam, że wymienieni dotąd Nikodem i Franciszek Rubinowscy nie
stanowili jednej rodziny. Należeli oni do obcych sobie rodzin i nie łączyło ich żadne
pokrewieństwo. Zbieg okoliczności sprawił, że obie te rodziny spotkały się na Majdanie.
Jeszcze chyba wypada wyraźnie zaznaczyć, że pionierami w zasiedlaniu uroczyska Majdan –
Budzisko byli: Onufry Kozakiewicz, Edward Paszkowski, Franciszek Zajączkowski, Antoni
Marcinkowski, Franciszek Szlachciuk, Adam Brzezicki, Nikodem Rubinowski i Andrzej
Kraszewski.
Z biegiem mijających lat Majdan rozbudowywał się na skutek bujnego przyrostu naturalnego
majdaniaków, dochodzących do czternastu urodzeń w niektórych małżeństwach oraz poprzez
napływ dalszych dwunastu nowych osiedleńców. Tym samym rozwijała się zabudowa byłego
uroczyska Majdan. Natomiast później, już jako wieś Majdan, pod względem
architektonicznym i urbanistycznym w znaczeniu dodatnim, odbiegał swym wyglądem od wsi
ukraińskich. W ostatnim czasie przed zagładą swego istnienia Majdan liczył 21 nazwisk
rodowych, 66 rodzin i 37 domów mieszkalnych, przy których były również obiekty
gospodarskie z zagrodami.
Wszystkie budynki mieszkalne i gospodarskie budowano z drewna sosny o podwalinach
dębowych. Ich dachy były dwuspadowe, kryte słomą z wyjątkiem czterech pierwszych
budynków, które miały dachy kryte gontem. Wnętrza budynków mieszkalnych miały od
dwóch do czterech izb. W tym była obszerna kuchnia z piecem chlebowym, przy którym z
konieczności musiał być skomponowany kominek do spalania drobnych szczap łuczywa dla
celów oświetleniowych. Jednak z biegiem lat stopniowo rezygnowano z tego rodzaju
oświetlenia i zaczęto stosować w coraz szerszym zakresie lampy naftowe. Tak samo piec
chlebowy służył majdaniakom długie lata do wypieku pieczywa, do codziennego gotowania
strawy. Dopiero później, od lat dwudziestych bieżącego wieku, zaczęto budować w kuchni,
przy piecu chlebowym, trzon kuchenny z żeliwną płytą i fajerkami. Ogrzewanie izb będących
pokojami polegało najczęściej na takim wkomponowaniu pieca chlebowego czy trzonu
kuchennego, aby przez ściany dzielące pokoje z kuchnią, ogrzewały te pomieszczenia. Tego
rodzaju rozwiązania stopniowo również zaczęły zanikać w miarę postępu w budowaniu
pieców grzewczych w każdym pokoju. Wszystkie omawiane urządzenia były opalane
drewnem, węgla kamiennego w ogóle nie stosowano. I prawie nie znano. Do celów
murarskich używano cegłę surówkę i glinę. Wewnętrzne ściany izb były tynkowane również
gliną i białkowane tonem, który występował na tamtych terenach tak samo jak glina, na
głębokości około półtora metra pod powierzchnią ziemi. Sufity wykonywano z desek
kładzionych na belkach, stąd też belki te były widoczne w każdej izbie. I oczywiście cała
powierzchnia sufitu była białkowana tonem. Wszystkie pokoje łącznie z kuchnią posiadały
podłogę drewnianą, ułożoną z długich desek przez całą izbę. Wnętrze lokali mieszkalnych, w
porównaniu z ukraińskimi chatami, na pierwszy rzut oka różniło się tym, że u Ukraińców
podłogi były z gliny (glinobitka), a prześwity okienne wstrętnie malutkie (70x50 cm). Prócz
omówionych izb w mieszkaniu majdańca musiało mieć swoje miejsce dodatkowe
pomieszczenie zwane komorą, która służyła do przechowywania sprzętu kuchennego,
posezonowej garderoby oraz niektórych artykułów spożywczych, a ponadto dla - jak mówi
starodawna piosenka "pójdziemy dziś spać do komory" - spędzenia pierwszej nocy poślubnej.
Z uwagi na brak podpiwniczenia budynków mieszkalnych piwnice do przechowywania
ziemniaków, warzyw i owoców, były budowane oddzielnie, w zakątku podwórza, w postaci
bunkra przykrytego ziemią. Stodoły, obory i chlewnie budowano obszerne z grubych belek
sosnowych, ciosanych jedno- lub dwustronnie, stąd też stanowiły one dobre i ciepłe
schronienie dla inwentarza zwierząt w gospodarstwie.
Wieś Majdan była osiedlem zwartym, przez którą prowadziła jedna ulica, oczywiście
nieutwardzonej czymkolwiek nawierzchni, a po obu jej stronach stały budynki. Wieś i ulica o
długości mniej więcej 500 m były ukierunkowane z południa na północ. Tak jeden, jak i drugi
koniec ulicy, uchodziły w leśne drogi. Od strony północnej ulica ta krzyżując się z drogą
biegnąca z zachodu na wschód, to jest z Soszyczna do Werchów, biegła dalej przez lasy i pola
do powiatowego miasta Kamienia Koszyrskiego (25 km). Od strony południowej, za
rubieżami Majdanuu, ulica kończyła się rozwidleniem dróg, jedną prowadząc przez lasy i
pola na południowy wschód do wsi Karpiówka (6 km), drugą prowadzącą na południowy
zachód do wsi Karasin (5 km).
Na każdej mapie, która posiada naniesione miasta: Pińsk, Kowel, Sarny i Włodawa, można
określić punkt, w którym miał swoje miejsce Majdan. Wystarczy nanieść przy pomocy linijki
i zwykłego ołówka linię prostą, prowadzącą od miasta Pińska do Kowla oraz drugą linię
prostą od miasta Sarny do Włodawy. W punkcie przecięcia się tych dwóch linii prostych była
wieś Majdan.
Jest taka piosenka, która rozpoczyna się od słów: "Kocham, jak to łatwo powiedzieć...". Tak
samo łatwo i szybko, przy odrobinie pamięciowej wyobraźni, "odbudowałem" w ogólnym
zarysie byłą wieś Majdan, łącznie z określeniem jej położenia pod względem geograficznym,
w odpowiednim punkcie na mapie. Przy tym wypada z przykrością zaznaczyć, że dziś żadna
potęga wyobraźni nie zdoła wyrazić włożonego poświęcenia, trudu i znoju oraz nadludzkiego
uporu ze strony założycieli Majdanu, którzy w obcej im i dzikiej krainie, na dziewiczej glebie
uroczysk, wśród lasów i bagien poleskich, rozpoczynając od zera, zaczęli przed stu
trzydziestu siedmiu laty budować dla siebie nową, żmudną i wciąż niełatwą drogę życia,
wśród pobliskich wsi żywiołu ukraińskiego. Pozostaje więc teraz tylko snuć domysły, w jaki
sposób rozpoczynali oni swoje nowe życie, w wielu przypadkach niedoświadczeni rolnicy.
Zapewne łatwiej było zakładać gospodarstwo rolne od podstaw pradziadkowi Edwardowi
Paszkowskiemu, który miał dwóch synów, Ludwika i Aleksandra, tak zwanych podlotków.
Natomiast gorzej było startować przy zakładaniu gospodarstwa rolnego mojemu dziadkowi
Onufremu wraz z babcią Michaliną, którzy na początku zagospodarowywania się mieli dwoje
małych dzieci. Mimo wszystko przy jakiejś tam pomocy hrabiostwa Potockich wybudowali
oni dość pokaźny, na ówczesne czasy i warunki, dom o czterech obszernych izbach z komorą
i sienią.
Z pewnością dziadek już wcześniej w swoich założeniach budowlanych przewidywał budowę
domu dwurodzinnego, gdyż okazało się, że takim on później pozostał. Wszystkie zabiegi
gospodarcze pozostawały na głowie dziadka, ponieważ babcia niewiele mogła mu pomagać z
uwagi na pomnażanie się potomstwa. Wszystko jednak wskazuje na to, że babcia otrzymała
niezłe wiano ze strony hrabiostwa Potockich w postaci pomocy przy budowie domu. A więc
była to znacząca wyprawka na jej odejście z dworu folwarcznego w Soczycznie na własne
gospodarstwo w Majdanie. Pozytywne podejście do sprawy małżeństwa dziadka z babcią
wynikało z chęci pozbycia się z dworu mało przydatnej im i kłopotliwej wdowy z małymi
dziećmi. Być może dlatego, oni postarali się o znalezienie męża dla babci, stąd też musieli ją
w jakiejś formie wyposażyć. Oczywiście dom mieszkalny stanowił podstawową pozycję w
szeroko pojętym gospodarstwie rolnym. Ale nie jedyną potrzebą czteroosobowej rodziny, dla
której jednocześnie dziadek musiał starać się wydobyć z gospodarstwa produkt żywnościowy
i inne środki do życia. W początkowym okresie kierował swój wysiłek na uprawę tylko części
zdatnej ku temu gleby, na tak zwanych niwkach, swego pięćdziesięciohektarowego areału
ziemi. Najbardziej dokuczał mu w tych przedsięwzięciach początkowy brak narzędzi
rolniczych i siły pociągowej w postaci konia czy wołów. Jeżeli korzystał z usług w tym
zakresie, to oczywiście w zamian musiał odrobić lub w inny sposób wynagrodzić
usługodawcę. Dochody pieniężne czerpał ze sprzedaży dorodnych sosen i dębów na budulec
dla Ukraińców, to jest drzew, które rosły na jego areale ziemi. Poza tym sprzedawał również
dla Ukraińców z pobliskich wsi gałęzie i pieńki pochodzące z ściętych sosen i dębów, na
opał. Miał z tego jednocześnie uboczną korzyść, ponieważ z biegiem czasu, po stopniowym
wycinaniu oraz karczowaniu pni i krzewów, powiększał swój areał ziemi zdatnej do jej
uprawy. Trzeba przyznać, że dziadek nie prowadził rabunkowej gospodarki w swoim
drzewostanie leśnym. Stosował umiarkowany wyrąb lasu, z myślą o pozostawieniu sporej
jego części dla swego potomstwa. Dowodem tego był fakt przetrwania do początków drugiej
wojny światowej wielu zakątków wysokiego lasu na byłych jego posiadłościach ziemskich.
Cały swój nadział ziemi utrzymał do końca w pierwotnych granicach, a wyrąb lasu stosował
w ramach tylko koniecznej potrzeby. Wypada więc przyznać, iż dobrze to świadczy o jego
podejściu do życiowych spraw ludzkich. Świadczy to również o tym, że rozpoczynając pracę
od zerowego stanu swego gospodarstwa rolnego, dziadek Onufry i babcia Michalina nie mieli
łatwego życia, lecz pracowali od świtu do zmroku, tak samo jak inni majdaniacy. Najlepiej
mogą docenić trud poniesiony przez dziadków ich dzisiejsi, jeszcze żyjący wnukowie, którym
po drugiej wojnie światowej przypadło w zupełnie podobnych warunkach zagospodarowywać
się również od zerowego stanu w swoich gospodarstwach rolnych. Jednym
z wielu może być przykład mojego brata Janka, który wracając w 1945 roku z niewoli
niemieckiej, po przedostaniu się przez rzekę Odrę na stronę polską, dotarł do niemieckiej wsi
Borzym, położonej 12 km od tej rzeki i miasteczka Gryfin w województwie szczecińskim.
Wieś Borzym w tym czasie była jeszcze prawie pusta. Toteż wybrał sobie wraz z przyszłą
małżonką Marysią opuszczone przez Niemców gospodarstwo rolne, średniej wielkości, z
zabudowaniami. W gospodarstwie tym co prawda było trochę podstawowych lekkich
narzędzi rolniczych, ale za to nie było żadnego inwentarza. A więc pierwszym ich nabytkiem
inwentarskim była kura, z której byli bardzo dumni. Długi czas gorliwie ją pielęgnowali i
rozpieszczali na wszystkie możliwe sposoby.
Ciekawe od jakiej zdobyczy inwentarskiej rozpoczynali nasi dziadkowie na Majdanie,
czy od krowy, wołów pociągowych, które były wówczas tam modne i konieczne, czy od
konia, owcy lub świnki, a może tak samo jak brat Janek z Marysią, od kury...? Takiego
przypadku w tym zakresie nie można wykluczyć również u dziadków. Czyli, jak mówi
przysłowie, fortuna i upadki kołem się toczą z pokolenia na pokolenie.
Mimo wszelakiego rodzaju przeciwieństw dziadkowie z biegiem lat rozwinęli swoje
gospodarstwo do stanu, który na miarę czasu, miejsca i skromnych wymagań, gwarantował
im i ich potomstwu przeciętny dla wszystkich majdaniaków poziom życia. Posiadali sporo
krów, owiec, trzody chlewnej i kur, a poza tym dziadek miał w ogrodzie, nieopodal domu,
pasiekę i zajmował się pszczelarstwem. Ich gospodarstwo i poziom życia w zasadzie niczym
się nie wyróżniały w stosunku do wszystkich innych majdaniaków, którzy od początków
założenia osiedla tak samo w mozolnym trudzie rozwijali swoje gospodarstwa. W pracach
budowlanych, przy wznoszeniu jakiegokolwiek obiektu, majdaniacy wzajemnie sobie
pomagali, przeważnie na tak zwany odrobek. Tak samo postępowano przy uprawach
ziemiopłodów. Zwoływali się co poniektórzy do koszenia łąk, prac żniwnych, wykopkowych
i temu podobnych. Grupowo pracowali dzień po dniu przy ważniejszych sezonowych pracach
polowych, raz u jednego gospodarza, na następny dzień u drugiego, i tak
aż do zakończenia robót u każdego z nich.
Biorąc pod uwagę całą wieś Majdan, to nazwiska rodowe wśród jej mieszkańców zbyt
licznie nie występowały, ponieważ było ich 21, w tym: Kozakiewiczowie, Paszkowscy,
Szlachciukowie, Marszałkowscy, Rubinowscy, Brzeziccy, Kraszewscy, Kazimierczakowie,
Marcinkowscy, Zajączkowscy, Borowscy, Chudziccy, Litwinowiczowie, Styczniowie,
Gajdemscy, Balikowscy, Harciarkowie, Gorzałowie, Lascy, Jankewowie i sklepikarz Żyd
Jaśko; z tym, że pięć nazwisk wymienionych na końcu doszło dopiero w latach po pierwszej
wojnie światowej. Natomiast dużo więcej występowało pochodnych rodzin z tymi samymi
nazwiskami, które liczyły 66 całkowicie lub częściowo samodzielnych małżeństw. Poza tym
skromnie licząc, można przyjąć, że zaludnienie Majdanu wynosiło ogółem 260 mieszkańców,
którzy dysponowali tyko 37 budynkami mieszkalnymi. Łatwo więc można sobie wyobrazić,
jak wielkie było tam zagęszczenie mieszkańców pod jednym dachem. Zagęszczenie takie
narastało dlatego, że synowie po zawarciu związku małżeńskiego wprowadzili swoje żony do
domu rodziców i prowadzili razem z nimi wspólne gospodarstwo domowe. Tak więc krzepły
więzi nie tylko międzyrodowe z tytułu samopomocy sąsiedzkiej przy różnego rodzaju
cięższych pracach, ale narastały również więzi rodzinne w wyniku wspólnego
zamieszkiwania. Dobro sąsiedzkie, przyjacielskie i rodzinne stosunki, wzmocnione tym
bardziej przez zawieranie małżeństw wśród dorastającej młodzieży, doprowadziły do stanu, w
którym wszyscy majdaniacy uważali się u siebie na wsi za jedną wielką rodzinę. Z uwagi na
brak w tym regionie mieszkańców pochodzenia polskiego młodzież łącząca się w pary
małżeńskie od 1920 roku wywodziła się przeważnie z rodzin miejscowych. W tej sytuacji
małżonkowie wzajemnie znali się doskonale już od dzieciństwa. Na dobór par małżeńskich
bardzo duży wpływ mieli ich rodzice. Przeważnie oni dyktowali swojej córce za kogo ma ona
wyjść za mąż, natomiast rzadziej wskazywali synowi, z którą panną ma się on ożenić.
Podłożem tego zwyczaju były przede wszystkim sprawy majątkowe, utożsamiane z ilością
hektarów ziemi będącej w posiadaniu kawalera i wianek w postaci ziemi, jaki może wznieś
panna na wydaniu. Tego rodzaju kryteria przedmałżeńskie prowadziły często do tak zwanych
małżeństw nieudanych. Mimo wszystko wypada zaznaczyć, że w małżeństwach majdańskich
do rozwodów nigdy nie dochodziło. Wśród mieszkańców Majdanu panowała spokojna,
dobrosąsiedzka, przyjacielska rodzinna atmosfera. Czasami tylko między niektórymi osobami
lub rodzinami bywały drobne nieporozumienia.
W osiemdziesięcioletniej historii istnienia Majdanu zaledwie kilka razy doszło do
sporów o ziemię rozstrzyganych na wokandzie sądu. Poza tym każde rodzeństwo z
poszczególnych rodzin majdańskich, polubownie i bez rozgłosu, załatwiało miedzy sobą
sprawę związaną z podziałem ziemi i majątku po swoich rodzicach. Natomiast sporo lat
trwały procesy sądowe w sprawie serwitutu, który w końcu został Majdanowi przyznany, tym
samym właściciel lasów znajdujących się wokół Majdanu był zmuszony do wydzielenia
odpowiednich obszarów leśnych na pastwiska dla bydła.
Jestem przekonany, że każdy kto przystąpi do odsłaniania prawdy o Majdanie i majdaniakach,
zrozumie, iż miejscowość ta i jej społeczność są zjawiskiem uwikłanym. Podobnego
środowiska społeczności wiejskiej nigdy i nigdzie nie spotkałem. Samorodnie kształtująca się
mentalność majdaniaków w tym malutkim zabitym deskami światku odznaczała się
samodzielnością, pracowitością i wytrwałością, uczciwością, wrażliwością, gościnnością i
solidarnością. Zjawisk pijaństwa, nieróbstwa, złodziejstwa czy chuligaństwa na Majdanie nie
spotkano. Pod tym względem Majdan zapisał się chlubną kartą swych dziejów. Tak za
czasów Rosji carskiej, jak i w okresie Polski międzywojennej, nie było ani jednego
majdaniaka, który siedział w więzieniu za przestępstwa kryminalne. To też może dzięki temu
do dnia dzisiejszego nie znam przypadku, aby któryś z potomków majdańskich był karany lub
odbywał karę więzienia. Mieszkańcy Majdanu nie instalowali specjalnych zamków lub zasuw
do drzwi wejściowych w mieszkaniu. Stąd mieszkania zawsze stały otworem nawet wtedy,
kiedy wszyscy domownicy wychodzili do pracy w polu. Rzadko kiedy i tylko niektórzy
stosowali zamknięcie drzwi haczykiem od zewnętrznej strony, dając w ten sposób znak, że
nie ma nikogo w domu. W innych obiektach gospodarskich zamków zabezpieczających przed
niepowołanymi osobami nie stosowano. Ukraińcy z pobliskich wiosek zachowywali się w
stosunku do majdaniaków również poprawnie. Wieś Majdan i okoliczne wsie ukraińskie żyły
ze sobą w zgodzie i dobrosąsiedzkich stosunkach. Tylko raz, w czasie pierwszej wojny
światowej, zdarzył się przypadek kradzieży dojrzałego prosa na polu u Grzegorza
Rubinowskiego, który w porze nocnej przyłapał Ukraińca – złodzieja ścinającego kłosy.
Wywiązała się między nimi walka, w której Grzegorz Rubinowski zginął, gdyż podcięto mu
gardło sierpem. Sprawcą tego mordu był mieszkaniec wsi Karasin. Wytropiono go przy
pomocy psa policyjnego, został on pojmany przez żandarmów niemieckich. W czasie wojny
region ten był okupowany przez Niemców. Tylko nie wiadomo, jaką karę poniósł ów
przestępca. W każdym razie ten tragiczny w skutkach przypadek nie wpłynął na zakłócenie
dobrego współżycia majdaniaków z Ukraińcami do ostatnich dni istnienia Majdanu.
Prócz jednej rodziny –Jjankewów – pochodzenia niemieckiego oraz jednej rodziny
żydowskiej, wszyscy majdaniacy byli wyznania rzymskokatolickiego. A przy tym byli ludźmi
bardziej wierzącymi niż praktykującymi. Polegało to na tym, iż wyznawali zasadę, że
wystarczy raz w roku, około Wielkiej Nocy, odbyć spowiedź i przyjąć komunię świętą. Takie
założenia w zakresie ich religijności były podyktowane dużą odległością, która dzieliła
Majdan od kościoła parafialnego. Kościół parafialny znajdował się w Kamieniu Koszyrskim
(25 km od Majdanu). Zbudowany został przez hrabiostwo Potockich przy udziale innych
tamtejszych dziedziców dworskich dopiero w ostatnim ćwierćwieczu dziewiętnastego
stulecia. Nic w tym dziwnego, że majdaniacy bardzo rzadko uczęszczali do kościoła na
nabożeństwa. Uczestnictwo swoje w nabożeństwach zawdzięczali nadarzającym się okazjom,
jak chrzest, ślub, odpust a nawet pogrzeb. Wyruszała wtedy większa liczba osób jadących w
orszaku wozów konnych. W porze letniej, szczególnie w dniu Zielonych Świąt, młodzież
grupowo szła pieszo do kościoła na nabożeństwo i raz na kilka lat na tzw. odpusty
organizowane przez kościół z udziałem biskupa. Z wiadomych względów częstotliwość
udziału w nabożeństwach kościelnych majdaniaków była bardzo niska, od jednego do trzech
razy w roku, a spośród osób starszych nawet tylko jeden raz na kilka lat. Letnią porą, od czasu
do czasu, organizowano modły bez udziału księdza przy krzyżu stojącym w środku wsi.
Wszystkie nabożeństwa kościelne i modły pozakościelne organizowane przez Polaków w
obrządku rzymskokatolickim były niezbyt przychylnie tolerowane przez miejscowe władze
Rosji carskiej. Tylko dzięki ustnym przekazom wiara religijna przetrwała i utrzymała się z
pokolenia na pokolenie przez wiele dziesiątków lat. Przeważnie była w tym zasługa matek
majdańskich, które konsekwentnie uczyły swoje dzieci podstawowej modlitwy aż do
pamięciowego jej opanowania, polegającej na odmawianiu rano i wieczorem: „Ojcze
nasz…”, „Zdrowaś Mario…”, „Wierzę w Boga Ojca…” i Dziesięć Przykazań Bożych.
Ponadto z okazji zbiorowych modłów organizowanych we wsi majdaniacy odmawiali chórem
za osobą czytającą na głos z książeczki do nabożeństwa litanie, które było przeplatane
śpiewaniem pieśni religijnych.
Po przyłączeniu Polesia do Polski okresu międzywojennego Majdan, pod względem
narosłych praktyk religijnych u jego mieszkańców, niewiele się zmienił. Zbudowany został
nowy kościół w miejscowości Hołobki w odległości 20 km od Majdanu, a więc 5 km bliżej
niż do Kamienia Koszyrskiego. Mimo to majdaniacy nie uczęszczali do kościoła w
Hołobkach, woleli odwiedzać swój tradycyjny stary kościół. Poza tym majdaniacy założyli
obok wsi wreszcie swój miejscowy cmentarz, toteż odpadł im obowiązek wożenia zmarłych
dla pochówku na cmentarz nieopodal kościoła w Kamieniu Koszyrskim. Samodzielność
mieszkańców Majdanu dawała o sobie znać nie tylko w sprawach natury gospodarczej. Ich
samodzielność wyrażała się również w obrzędach pogrzebowych. Zmarłych chowano na
miejscowym cmentarzu przeważnie z pominięciem kościoła i bez udziału księdza. Od dwóch
do trzech dni odprawiano grupowe modły w mieszkaniu zmarłego. Następnie odbywało się
wyprowadzenie zwłok z domu zmarłego i gromadnie, z pieśniami religijnymi, odprowadzano
na cmentarz. Tu znów gremialnie odmawiano pacierz i odpowiednie litanie za duszę
zmarłego, po czym spuszczano trumnę w głąb dołu. Trwałych pomników na cmentarzu nie
stawiano, robiono nasyp tylko z ziemi, w postaci prostokątnego kopczyka z drewnianym
krzyżem. Na bliższe skomentowanie faktów pomijania kościoła i księdza w czasie pogrzebów
nie mogę się pokusić, ponieważ nie są mi znane przyczyny, które dyktowały tego rodzaju
postępowanie. Być może miała na to swój przemożny wpływ odległość dzieląca Majdan od
kościoła, a przy tym mogły odgrywać swoją rolę również sprawy natury ekonomicznej. W
omawianym okresie (1920-1939), jeden raz w roku, przyjeżdżał do Majdanu ksiądz z
Kamienia Koszyrskiego. Udzielał on majdaniakom rekolekcji; mieli również możliwość
przystąpienia do spowiedzi i komunii świętej. W ten sposób kościół parafialny poczynił duże
udogodnienie dla majdaniaków. Nie musieli udawać się w daleką drogę do kościoła, by
spełnić powinności duchowe.
Obok gorliwości w wierze religijnej, wypada ujawnić, że majdaniacy nadzwyczaj
mocno byli przesiąknięci zabobonami i przesądami, szczególnie w środowisku kobiecym.
Tego rodzaju wiarę też przekazywano z pokolenia na pokolenie w formie bajek, które były
jednak opowiadane na serio i tak były odbierane przez słuchaczy. Nie znaczy to, że tylko
Majdan był ośrodkiem, z którego na obszar omawianego regionu promieniowały wierzenia
zabobonno-przesądne. Wprost przeciwnie, tego rodzaju przekonania w społeczeństwie
miejscowych potomków Drewlan ukraińsko-polskich emanowały na rodzącą się mentalność u
majdaniaków. Szczególnie obficie została skażona wiernością w zabobon i przesąd
mentalność pokoleń majdańskich urodzonych przed 1920 rokiem, za czasów Rosji carskiej.
Podmiotem tych wierzeń były zawsze nieziemskie, wyimaginowane siły nadprzyrodzone, jak
diabeł i związane z tym czary, uroki, które rzekomo czynnie napastowały człowieka, aby go
opanować i czym prędzej unieszczęśliwić pod jakimkolwiek względem.
A oto kilka przykładów praktyk, które wyrażały tego rodzaju przekonania.
Człowieka mniej lub bardziej chorego na zaburzenia psychiczne uważano za osobnika
opętanego przez diabła (czorta).
Mój wujek Bronisław Paszkowski ciężko ranny, z utratą jednego oka, podczas pierwszej
wojny światowej, po bardzo długim pobycie w szpitalu wrócił do domu i spotkał na
podwórku swoją żonę Marcelinę, która przeżegnała się i ociągała z powitaniem męża,
podejrzewając, iż jest on wcieleniem diabła, gdyż ona i wszyscy majdaniacy uważali go już
za nieżyjącego.
Podczas zbliżającej się burzy miotającej piorunami wynoszono z domu na podwórko łopatę
do chleba i pogrzebacz (kociuba) o trzonkach dwumetrowej długości i ustawiano na kształt
krzyża, opierając je o płot lub ścianę domu. Uważano, iż ma to wpływ na rozpędzenie lub
odwrócenie burzy, która była utożsamiana z nieczystą siłą diabelską.
Krążyły opowiadania o obłożnie chorej pannie, która na wszelki wypadek przechowywała
pod poduszka troszeczkę zwykłego mchu i gałązkę drzewa tui. Pewnej nocy o godzinie
dwudziestej czwartej, kiedy wszyscy domownicy już spali, zjawił się przy chorej diabeł, który
chciał zabrać jej duszę, ale panna dla swej obrony wydostała spod poduszki mech oraz tuję i
trzymała je w ręku. Diabeł zareagował zniknięciem, mówiąc, że gdyby nie mech i tuja, byłaby
jego. Treść tego rodzaju opowiadań, o rzekomo autentycznych zdarzeniach, potęgowały wiarę
w istnienie diabelskiej napastliwości, a przy tym wskazywały wielorakie formy obrony.
Prawie w każdej wsi na Polesiu była wypatrzona przez miejscowych mieszkańców
czarownica, która rzucała uroki dotyczące różnych dziedzin życia wiejskiego. Majdan
również miał swoją miejscową czarownicę, była nią kobieta w starszym wieku. Najczęściej
stawiano jej zarzuty, że jest ona sprawczynią odbierania krowom mleka, czyli zmniejszania
ich mleczności. Dla zapobieżenia tego rodzaju uroku praktycznie stosowano następujący
zabieg. Po każdym wycieleniu się krowy pierwszy wydój mleka (siary), przelewając z
jednego do drugiego naczynia, lano jego strumień na ostrze noża kuchennego. Osoby
wierzące w czarodziejskie moce, aby ustrzec się przed nimi, po spotkaniu urokliwej
czarodziejki spluwały dyskretnie trzy razy ponad ramionami do tyłu za siebie. W porze
wiosennej, po usłyszeniu pierwszy raz głosu kukułki, należało mieć przy sobie pieniądze, w
przeciwnym razie dana osoba będzie żyć biednie i nieszczęśliwie cały rok,
aż do następnej wiosny. Z chwilą usłyszenia po raz pierwszy w danym roku grzmotu z
wyładowań atmosferycznych należało fiknąć przez głowę trzy razy koziołka. Miało to
zapobiegać bólom w krzyżach i plecach.
Noworodkowi przed ukończeniem roku życia nie obcinano paznokci nożyczkami, gdyż były
one zastępowane zębami matki. Osobiście widziałem Ukrainkę w średnim wieku, która
obcinając nożycami paznokcie u swoich rąk, chowała każdy ucięty pazurek za pazuchę. Tylko
nie wiem, jaki przesąd nakazywał takie postępowanie.
Osoby głęboko wierzące w przesądy często ulegały halucynacjom, przeważnie słuchowym
i wzrokowym. Stąd też krążyły od czasu do czasu wieści, że ten czy ów człowiek, który zmarł
i został pochowany, przychodzi w nocy do swojego byłego mieszkania lub innych
pomieszczeń gospodarskich i straszy domowników „swoją obecnością”.
Przedstawione przykłady o przesądach tkwiących w mentalności majdaniaków i w ogóle
na Polesiu stanowią zaledwie ich cząstkę, którą można porównać do wierzchołka góry
lodowej dryfującej po oceanie. Udało mi się wymienić tylko tyle przykładów, ile mogłem
wysupłać ze swojej pamięci.
Polskość wsi majdańskiej wynikała przede wszystkim z mowy jej mieszkańców, ponieważ
od założenia Majdanu posługiwali się oni na co dzień językiem polskim. Język ten z uwagi
na wypaczenia i jego specyficzną formę, można nazwać mową polsko-majdańską. Na wynik
„umajdawienia” języka polskiego miały wpływ wielorakie przyczyny. A więc po pierwsze –
społeczność majdańska była zlepkiem ludzi pochodzących z różnych regionów polskich. Po
drugie – Majdan przeżył czterdziestoletni okres rusyfikacji. Po trzecie – wpływ
dialektycznego języka ukraińskiego (ukraińsko-chachłacki, potomków Drewlan, którym
posługiwali się Ukraińcy okolicznych wiosek). Po czwarte – absolutny brak szkoły polskiej w
pierwszym czterdziestoleciu istnienia Majdanu.
Co prawda byli i tacy wśród mieszkańców Majdanu, którzy podejmowali tajne nauczanie
pisania i czytania w języku polskim, ale w stosunku do potrzeb była to kropla w morzu.
Górowało przeświadczenie, że szkoła nie daje chleba. Stąd już siedmio – i ośmioletnie dzieci
były zatrudniane w różnych pracach i zajęciach gospodarskich. Na Majdanie nie było szkoły
rosyjskiej, nie było również ustawowego przymusu posyłania dzieci do szkoły. Miejscowości,
w których istniały szkoły rosyjskie, były położone daleko od Majdanu. Tak więc majdaniacy
kilka dziesiątków lat kisili się w analfabetyzmie. Bukiecikiem analfabetyzmu była ich polskomajdańska mowa potoczna używana na co dzień. I oto ona w całej krasie:
Czy będziesz dobrzy uczyści w szkoli – czy się będziesz dobrze uczył w szkole. Ciń dobry
ciotku i d`iat`ku – dzień dobry ciociu i stryjku. Poszłu nas dwóch i zjedli my śniadańni u
Marysi – poszło nas dwóch i zjedliśmy śniadanie u Marysi. Ja ni będę chodzić tu du przodu,
tu du tyłu, - ja nie będę chodzić to do przodu to do tyłu. My skulegu burukalisi – my z kolegą
mocowaliśmy się w zapasach. Oni bedu spiwać ładny piosenki – oni będą śpiewać ładne
piosenki. Słońcy bardu grzei – słońce bardzo grzeje. Żyp un żupiru tera ruszuł w drogi łup
wygrał – żeby on dopiero teraz wyruszył w drogę, to by wygrał.
Ja stwoju córku nieużenisi – ja z twoją córką nie ożenię się. Nam polowań ni nieudałusi –
nam polowanie nie udało się. Twoju łonku ktoś wykosił – twoją łąkę ktoś wykosił. Poszyt
Marek na jarmarek, kupiuł sobi małyj zygaryk – poszedł Marek na jarmarek, kupił sobie
mały zegarek. Ja skruś chodził po lesi i grzybów ninalas – ja wszędzie chodziłem po lesie i
grzybów nie znalazłem.
Dla uwypuklenia dialektyzmu zakorzenionego w mowie majdaniaków wybrałem najbardziej
skrajne przypadki uproszczonego fonetycznie brzmienia poszczególnych wyrazów. Wypada
przy tym dodać, że nie wszyscy w stu procentach byli takimi skrajnymi „artystami” w
łamaniu i upraszczaniu rodzimego języka. Ale jednocześnie trzeba zaznaczyć, że nie było
wśród majdaniaków ani jednej osoby, która by posługiwała się językiem literackim. Jak to
zwykle na wsi bywa podczas rozmów, jedni mniej, drudzy bardziej kaleczyli mowę polską.
Podziwu godny jest fakt, że społeczność majdańska, mimo piętrzących się przeciwności
na drodze jej rozwoju, nie poddała się ani rusyfikacji, ani rusofilskiej kulturze, pozostawała
do końca rdzennie polskim narodem, z własną gwarą i swoimi tradycjami. Majdan tkwił na
uboczu, bez dopływu jakichkolwiek pierwiastków kultury polskiej z zewnątrz, mimo że był
podporządkowany władzom rosyjskim, rządził się własnymi prawami zwyczajowymi.
Okoliczne polsko-ziemiańskie folwarki w Soszycznie, Karpiłówce, Zaprudziu i Werchach
zdominowane „duszami” ukraińskimi, nie stanowiły dla majdaniaków ośrodków
kulturotwórczych. Było raczej odwrotnie, gdyż nieliczni Polacy zatrudnieni w tych
folwarkach byli bardziej narażeni na wynarodowienie niż majdaniacy. Właściciele folwarku,
Potoccy lub ich dziedziczni spadkobiercy, stanowili warstwę społeczną, która była
hermetycznie zamkniętym w sobie gronem Polaków stroniących od jednych i drugich, tak
zwanych niższych warstw społecznych. Stąd też majdaniacy chcąc nie chcąc, musieli
pozostawać sami ze sobą, zdani na łaskę i niełaskę swego losu. Na jakiekolwiek rozrywki nie
mieli zbyt wiele czasu. Musiało im wystarczyć udawanie się od czasu do czasu do kościoła na
odpusty lub inne nabożeństwa. Pewną dozę przeżyć kulturalnych dawały im zabawy taneczne.
Zabawy takie były organizowane w mieszkaniach prywatnych przy udziale jednego
domorosłego i miejscowego muzykanta, który tyrlikał na skrzypeczkach i drugiego
wtórującego mu na malutkim bębenku. W pierwszym czterdziestoleciu istnienia Majdanu
głównym tańcem na zabawach był mazur tańczony na różne sposoby. Uważam, że niektórzy
majdaniacy byli w prostej linii potomkami Mazowszan i Mazurów. Ponadto na zabawach
grano i tańczono polki, oberki i walce. Z powodu braku świetlicy na wsi majdaniacy grupami
organizowali schadzki na wieczorynki. Starsi zabawiali się grą w karty, w tak zwanego
durnia, woza i sześćdziesiąt sześć, opowiadali różne anegdotki, bajki, baśnie. Młodzież
organizowała grę w loterię fantową, przy której kawalerka zdobywała całusy od wybranych
przez siebie dziewczyn, ale tylko wtedy, kiedy padała prawidłowa odpowiedź na zadane
pytanie. W przeciwnym razie musiał zaśpiewać jakąś piosenkę lub odbyć inną wymierzoną
karę, jak na przykład obiegnięcie trzykroć mieszkania, w którym odbywa się wieczorynka lub
odśpiewaniem koguciego kukuryku, siedząc pod stołem. Oczywiście kary były wyznaczane
stosownie do osobowości i kondycji umysłowej danego delikwenta. Poza tym na omawianych
wieczorynkach śpiewano piosenki o motywie i zabarwieniu romantycznym. Zapamiętałem
tylko urywki kilku starodawnych majdańskich piosenek, które od czasu do czasu były nucone
przez moich rodziców, a mianowicie: Hej, przeleciał ptaszek w kalinowy lasek i tu przy mnie
stoi mój kochany Jasiek… W ciemnym lasku ptaszek śpiewa, w ciemnym lasku ptaszek śpiewa,
tak Kasieńka trawkę zbiera. Nazbierała, nawiązała, nazbierała, nawiązała, jeszcze Jasia
zawołała. Chodź mi Jasiu, trawkę zadaj, chodź mi Jasiu, trawkę zadaj, tylko do mnie nie
gadaj. Jeszcze trawka nie zadana, jeszcze trawka nie zadana, a już Kasieńka obgadana.
Obgadana i obśmiana, że w Jasieńku zakochana… Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja
doliną, ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą a ja kaliną… Wygnałam wołki na bukowinę,
pasłam je pasłam, aż pogubiłam, cóż ja nieszczęsna będę robiła i chodzę i płaczę, gdzie ja
swoje siwe wołki zobaczę… Rodzicom podczas przypływu pogodnego nastroju i lepszego
humoru zapewne przychodziły na myśl ich dawne młodzieńcze lata, spędzone w gronie
majdaniaków. Bywały również okazje szczególne przy kielichu, kiedy mężczyźni, którzy
odbyli służbę wojskową w armii rosyjskiej, a czasem z udziałem w wojnie japońskiej czy
krymskiej intonowali piosenki wojskowe w języku rosyjskim, jak np. Nasz baraban gromko
biot, nasza rota strojno idiot. Nasze chatki biełyje pałatki (namioty), naszie siostri szaszu
(szable) ostrije… Oj, nie spieca nie driemicea i son mienia bie bieriot, paszołby ja diewczonki
no sam nie znaju gdie żiwiot…
Czasami śpiewano dla żartów sprośne piosenki ukraińskie, np. Hej, tam w polu żenci żniat, a
popid horoju, jarom, dołynoju Kozaki idut, po pieredi zahajdacznyj prodaw swoju żinku za
titiun za lulku (za tytoń i fifkę) neobacznyj… U susieda chata biła, u susieda żinka myła… I
inne, których z braku odwagi nie mogę powtórzyć.
Wypada zaznaczyć, że namiastka kultury w formie nabożeństw kościelnych, zabobonów
i przesądów, sporadycznych i większych zabaw tanecznych, wieczorowych schadzek to jakby
preludium do oblicza wiejskiej rzeczywistości gospodarczej Majdanu.
Cała gospodarka majdańska była oparta li tylko na uprawie ziemi, hodowli bydła i owiec oraz
na rękodzielnictwie dla własnych potrzeb. Do uprawianych zbóż należały głównie: żyto,
proso i gryka; z roślin okopowych ziemniaki i brukiew, a roślin warzywnych kapusta, ogórki,
dynie, marchew, cebula i czosnek, zaś pomidory zaczęto uprawiać dopiero w latach
trzydziestych, ponadto uprawiano dość dużo konopi i lnu. Z uwagi na duże obszary pastwisk
(serwitut) i łąk prowadzono na dość szeroką skalę hodowlę bydła i owiec. Hodowano również
trzodę chlewną (słoninowo-mięsną), lecz raczej dla skromnych potrzeb własnych danej
rodziny. Drzew owocowych nie uprawiano. Większość gospodarstw posiadało w zagrodach
koło domu kilka różnych drzew owocowych tylko na własne potrzeby.
Technologia uprawy gleby była bardzo prosta. Orka odbywała się przy pomocy drewnianej
sochy, którą dopiero w latach trzydziestych zaczął wypierać pług żelazny jednoskibowy.
Do bronowania uprawnej ziemi używano samodziałowych bron wykonanych z drewna. Siłę
pociągową przy uprawie roli stanowiły woły lub krowy, które w latach trzydziestych zaczęto
powoli zastępować końmi. Urodziłem się w 1920 roku i pamiętam, że widziałem człowieka
jeszcze orzącego sochą i dwie krowy, zaprzęgnięte w drewniane jarzmo. Przez cały okres
istnienia Majdanu nasiona zbóż i innych roślin wysiewano ręcznie z płachty, chodząc wzdłuż
zagonów na piechotę. Żniwa odbywały się tylko przy pomocy sierpa, zaś ziemniaki
wykopywano motykami, a konopie i len wyrywano ręcznie z korzeniami i wiązano w małe
snopki. Omłotu zbóż dokonywano cepami na klepisku w stodole. Nasiona z prosa i lnu
wygniatano również na klepisku w stodole bosymi stopami. Młockarnie poruszane kieratem
konnym zaczęto stosować przy omłotach na szerszą skalę dopiero w latach trzydziestych.
Przemiał zboża na mąkę razową odbywał się na prymitywnych żarnach poruszanych ręcznie i
stosowany był parę dziesiątków lat do czasu uruchomienia młyna w Werchach. Przed
świętami Bożego Narodzenia i Świętami Wielkanocnymi wożono zboże na przemiał do
Mielnicy, miejscowości położonej ponad 40 km od Majdanu. Chodziło przede wszystkim o
pozyskanie tak zwanej mąki białej do wypieku jaśniejszego chleba oraz wypieku ciast
na okresy świąteczne. Mąkę pszenną nazywaną pytlowaną rzadko kto i kiedy kupował na
święta, chyba tylko czasami niektórzy z okazji urządzanego wesela. Technologia pozbawiania
łusek z ziaren prosa, by otrzymać kaszę jaglaną była bardzo prymitywna i pracochłonna. Do
tego służyły urządzenia w postaci tak zwanej stępy i stępora. Stępa to wydrążony otwór w
grubym i twardym klocu drewna o długości ok. jednego metra i średnicy ok. pół metra. Otwór
ten stopniowo zwężał się ku dołowi stojącego kloca aż do jego dna, zupełnie tak samo jak w
zwykłym szklanym kieliszku. Obróbka zewnętrzna kloca nadawała omawianej stępie z
wyglądu kształt ogromnego kielicha. Natomiast stępor to dużych rozmiarów wałek – tłuczek
o długości 1,2 metra kończący się owalnie zgrubioną buławą o średnicy około 10 cm.
Urządzenie takie było zupełnie podobne do dzisiejszego moździerza kuchennego, który w
stosunku do stępy i stępora różni się swoimi miniaturowymi wymiarami. Zatem, aby pozbyć
się łusek z ziarna prosa, najpierw suszono je w piecu chlebowym, następnie umieszczano na
dnie stępy w ilości od dwóch do czterech kilogramów, po czym trzymając oburącz stępor w
pozycji pionowej, wahadłowo unosząc w górę, a następnie opuszczając z przyciskiem w dół,
tłoczono stęporem w dno stępy ziarna prosa aż do skutku pozyskania kaszy jaglanej.
Jednorazowa porcja takiej obróbki wymagała od dwóch do czterech godzin pracy
wykonywanej na zmianę przez 2-3 osoby. Dopiero w latach trzydziestych zaczęto stosować
obróbkę ziaren prosa poprzez uciekanie się do młynów. Trzeba jednak przyznać, że kasza
jaglana po obróbce z młyna i stępy różniły się pod względem smaku, te ze stepy były
smaczniejsze.
Z włóknistej kory łodyg konopi pozyskiwano włókno, z lnu również włókno, a obok
tego siemię, z którego wytłaczano w olejarniach olej lniany na własne potrzeby. Do
miażdżenia wysuszonych łodyg konopi i lnu używano urządzenia zwanego ternicą, którą
konstruowano z twardego drewna grabu w postaci dwóch deszczułek wkomponowanych
równolegle w górne końce dwóch słupków stojących w konstrukcji drewnianych kozłów. Na
całej długości deszczułki była szpara, w którą zagłębiała się obrobiona trzecia deszczułka
umocowana w jednym końcu obrotowo na drewnianym bolcu, zaś drugi jej koniec był
zakończony wydłużoną rękojeścią. Na takim oprzyrządowaniu, trzymając w jednym ręku
sporą garść łodyg konopi lub lnu i podkładając je między nieruchome deszczułki a trzecią
deszczułkę ruchomo trzymana za rękojeść, drugą ręką, którą naciskając wahadłowo z góry w
dół, jakby nożycami, łamano paździerze i wyłuskiwano je z włókien. Po otrzymaniu włókna z
ternicy poddawano je dalszej obróbce, ponieważ drobniutkie cząsteczki paździerzy
pozostawały nadal w środku między włóknami. Do kompletnego pozbycia się drobiazgu
paździerzy z włókna trzepano je trzepaczką drewnianą bardzo podobną do zwykłego miecza.
Dalsza obróbka włókien, już na przędzę, polegała na długotrwałym gnieceniu ich bosymi
stopami na podłodze, a najlepiej na klepisku, do tego stopnia, by duży pęk włókien zmechacił
się i zmienił w pakuły do stanu kłaczkowatego puchu. Następnie masę tych kłaków czesano i
rozdrabniano z równoczesnym rwaniem długich włókien dla ich skrócenia na bardzo dużym
drewnianym grzebieniu zwanym myką, jego długie zęby skierowane były ku górze. Nadziane
włókna na dużym grzebieniu, rozczesywano drugim ręcznym grzebieniem z drewna, rwąc je
na krótsze włókna, a na koniec przeczesywano i wygładzano dużym pączkiem szczeciny,
pochodzącej przeważnie z dzika. W końcowej obróbce włókna nadziane i pozostające w
uzębieniu myki miały wygląd wielkiej brody, którą po zdjęciu i odpowiednim złożeniu do
przechowywania, nazywano myczką, nadającą się do przędzenia nici.
Natomiast włókna lniane w dalszej obróbce przeczesywano na gwoździach gęsto
ponabijanych w deszczułkę od spodu o wyglądzie kolczatki, a następnie czesano i
wygładzano pękiem twardej szczeciny. Po tych już ostatnich operacjach otrzymywano czyste
włókna z konopi lub lnu zwane przędziwem. Skoro jestem przy sprawach włókienniczych
trzeba również dodać, że z hodowli owiec pozyskiwano spore ilości wełny. Owce były
ręcznie strzyżone dużymi nożycami wykonanymi z blachy stalowej. Po wypraniu i
wysuszeniu wełnę oddawano do gręplarni, z której otrzymywano puszyste włókna gotowe do
przędzenia nici.
Prawie wszystko co było potrzebne w gospodarstwie domowym majdaniaków pochodziło
z ich własnego rękodzieła. Z klepek drewna robiono własnoręcznie duże beczki do
przechowywania, mniejsze beczułki do kiszenia kapusty i ogórków, przechowywania słoniny
i mięsa; balie do kąpieli i prania, beczułeczki na trójnogu do moczenia i ługowania
samodziałowej odzieży oraz wiadra do dojenia krów i na wodę. Drążono w drewnie niecki
różnej wielkości do zagniatania ciast, oddzielnie do mycia się, koryta i żłoby do nakładania
pokarmu dla bydła, koni, owiec, świń i drobiu. Większość majdaniaków w swoim
gospodarstwie potrafiło samodzielnie zrobić wóz. W początkowym okresie
na osiach drewnianych i kołach bez obręczy metalowej, zaś później na osiach żelaznych i
kołach z obręczami, które były już dodatkiem pracy postronnego kowala, ponieważ takiego w
samym Majdanie nigdy nie było. Potrafili również sami zmajstrować sanie na własne
potrzeby gospodarskie, a płozy do nich były wykonywane z drewna grabu. Prawie każdy
gospodarz miał w pobliżu domu studnię wykonaną sposobem gospodarczym. Za wykładzinę
ścianek wewnątrz studni służyły ociosane klocki dębowe lub deski. Czerpanie wody ze studni
odbywało się przy pomocy wiadra zawieszonego na haku z sęka lub gwoździa wbitego przy
jednym końcu długiej tyczki. Niektórzy do czerpania wody ze studni posiadali tak zwanego
żurawia.
Większość mebli i innego sprzętu domowego pochodziło z własnego rękodzieła.
Szafy, szafeczki, kufry, regały, półki, krzesła, taborety, stołki, łóżka o twardych spodach z
desek, wrzeciona drewniane do przędzenia nici, warzochy a nawet łyżki z drewna, którymi
posługiwano się przy jedzeniu majdaniacy tworzyli sami na własne potrzeby. Robili te
wszystkie rzeczy jakby na kolanie, bez posiadania jakiegoś specjalnego warsztatu, przy
użyciu piły poprzecznej i młotka. Poczynając od lat trzydziestych, niektórzy zaczęli
stopniowo wyposażać mieszkania w meble pochodzące z zakupu, jak szafy, kufry i krzesła,
które przeważnie stanowiły wiano dla młodej pary małżeńskiej. Od tychże lat stopniowo
wchodziły do użytku kupowane łyżki aluminiowe do jedzenia, zamiast drewnianych.
Jeszcze w latach dwudziestych majdaniacy ubierali się na co dzień w okrycia (spodnie,
spódnice, koszule) pochodzące tylko z tkanin samodziałowych, konopnych i lnianych
(zgrzebne) i były szyte ręcznie przez kobiety dla wszystkich domowników. Kaleson i
podkoszulek nie noszono, a kobiety okrągły rok – wiosna – lato –jesień – zima – chodziły bez
majtek, ale z okryciem na głowie w postaci chustki. Wierzchnie ubrania mniej lub więcej
ocieplane stanowiły kurtki o różnej długości.
Mężczyźni orali i siali przeważnie żyto lub robili podorywkę, aby przygotować glebę
pod zasiewy wiosenne zbóż jarych. Kobiety po wydobyciu badyli konopi i lnu z wody, celem
dokładnego ich wysuszenia, rozścielały je na łąkach i ugorach, aby skruszały, a
powierzchniowe włókna straciły swoją przylepność do paździerzy. Po niedługim czasie
wyschnięte i skruszałe badyle zbierały i wiązały w snopki. Następnie zwożono je i składano
w suchych miejscach zabudowań pod dachem. Mniej więcej od drugiej dekady miesiąca
listopada, z powodu przestawienia zwrotnic, zamierał ruch i praca na polach, natomiast
odradzał się w zagrodach i domach majdańskich. Ożywienie to dawało o sobie znać
rozlegającym się blekotem, przytłumionym chrzęstem i potrzaskującym szorowaniem w
zakątkach zagród gospodarskich. Oczywiście odgłosy te rozlegały się z powodu pracy ternic,
którymi kobiety łamały, kruszyły i wytrącały źdźbła paździerzy z włókien konopi i lnu oraz w
wyniku trzepania włókien trzepaczkami , przy dalszej obróbce tego materiału przeznaczonego
na przędzę. Jednocześnie przy stodołach i w stodołach następował również wzmożony ruch i
miarowy łomot cepów, gdyż mężczyźni dokonywali już intensywnego omłotu zbóż. Ze stodół
rozlegały się odgłosy jedno-, dwu- i trzytaktowych uderzeń cepami po snopkach młóconego
zboża. Z częstotliwości rytmicznych uderzeń można było łatwo rozpoznać, ilu mężczyzn
młóci w danej stodole. W przeszłości, mając naście lat, osobiście brałem udział w tego
rodzaju pracy i wiem, że najraźniej młóci się w trzy lub cztery cepy. Rozpoczęta praca
intensywnych omłotów trwała do mniej więcej przedostatniego tygodnia świąt Bożego
Narodzenia. I po około dwutygodniowej przerwie praca ta, już o mniejszym nasileniu, w
dalszym ciągu była głównym zajęciem mężczyzn na całą zimę aż do wiosny. Poza tym prócz
omłotów w okresie zimy do obowiązków mężczyzn należało karmienie koni, bydła i owiec,
zaś karmienie trzody chlewnej i drobiu należało do kobiet. Ponadto mężczyźni, którzy mieli
trochę wolnego czasu i nie tylko w zimie, dorywczo pracowali w lasach państwowych albo
prywatnych dla zdobycia pieniędzy lub drewna na opał. Od początku omawianego sezonu,
przez całą zimę, aż do rozpoczęcia prac wiosennych w polu, kobiety zajmowały się głównie
przygotowaniem przędziwa, po czym przędły na wrzecionach z drewna. Na krosnach tkały
sukna, ręczniki, płótna na bieliznę, nadając im kwieciste, różnokolorowe desenie oraz robiły
na drutach trykotarze: swetry, skarpety, pończochy i rękawice o jednym palcu. Prządki
majdańskie przeszły z wrzeciona na przędzenie kołowrotkiem dopiero w latach trzydziestych.
I tak lata mijały i zabierały ze sobą wciąż powtarzające się z roku na rok te same troski i trudy
majdaniaków. Wyrażało się to między innymi tym, że wśród majdaniaków nie było ani jednej
osoby otyłej lub narzekającej na tak zwaną chorobę otyłości. Ale tak samo nie spotykało się
tam osób cherlawych. Stąd wnioskować można, że majdaniacy nie po to żyli, żeby jeść, lecz
po to jedli, aby żyć. Oczywiście trzeba powiedzieć, że majdaniacy, dla zapewnienia sobie na
co dzień żywności, nie zabiegali zbytnio a nawet nie myśleli o wzbogaceniu wiktu jakimiś
specjałami czy smakołykami, aby nimi objadać się. Pod tym względem prowadzili również
twarde i skromne życie. Odżywiali się prawie wyłącznie tymi artykułami spożywczymi, które
były produkowane we własnych gospodarstwach rolnych. Stąd też głównymi produktami do
przyrządzania posiłków były: żytnia mąka razowa i gryczana, ziemniaki, kasza jaglana i
gryczana, groch i fasola, kapusta i ogórki kiszone, buraki ćwikłowe, mleko, słonina i mięso,
masło i ser.
Mąka żytnia, wiadomo, to razowy chleb powszedni. Spożywano go na Majdanie bardzo dużo,
gdyż wszystkie inne potrawy były do niego jakby dodatkiem. A więc jadano chleb z różnymi
zupami, ze słoniną surową, gotowaną lub podsmażoną wraz z tłuszczem, z kiszoną kapustą
ukwaszoną olejem lnianym, z ogórkami kiszonymi, ziemniakami, z mlekiem i serem, z
masłem i olejem lnianym, z jagodami itp. Ponadto z żytniej mąki razowej smażono bliny,
gotowano tak zwane zacierki na mleku a bez mleka z dodatkiem zasmażki słoninowej,
dodawano ją do leniwych pierożków z domieszką gotowanych ziemniaków i sera.
Taką samą pozycję jak chleb w spożyciu zajmowały ziemniaczki, które były przyrządzane jak
chleb w różnej postaci, gotowane bez i z obierkami (w mundurkach), pieczone w piecu
chlebowym, w popiele w ognisku na wolnym powietrzu. Spożywano je po ugotowaniu w
całości lub gniecione na miazgę (łukmacze) z dodatkiem skwarek i tłuszczu ze słoniny. Poza
tym jedzono ziemniaki z chlebem, kapustą i ogórkami kiszonymi, z bigosem, z mlekiem
świeżym i zsiadłym. Czasami jedząc ziemniaki, popijano je tylko sokiem z kiszonych
ogórków. Gotowano zupy ziemniaczane, tak zwane bulony, na zasmażce słoninowej z
cebulką, ponadto dodawano je do innych potraw i pieczono placki kartoflane.
Kasza jaglana zajmowała również miejsce szczególne pod względem ilości jej spożywania.
Gotowano z niej tak zwane krupniki, podawano kaszę z gęstym sosem, najpierw z dodatkiem
mleka, a następnie z domieszką śmietany lub masła, podpiekano w piecu chlebowym, gdzie
po ostatnim już zabiegu kulinarnej sztuki, otrzymywano gęstą masę podobną do tortu. Tego
rodzaju specjał przyrządzany był również z kaszy gryczanej, którą także używano do
gotowania różnego rodzaju zup z mlekiem i bez mleka, a z mąki gryczanej gotowano zacierki
i wypiekano bliny.
Kapusta kiszona to prawie nieodłączna strawa, szczególnie do obiadów, przeważnie w postaci
barszczu - kapuśniaku z dodatkiem grzybów suszonych i zasmażki. Tego rodzaju barszcz
gotowano również na mięsie, boczku lub słoninie. Kapustę kiszoną przyrządzano także na
gęsto, przez duszenie jej na tłuszczu do bezpośredniego spożycia lub do pierogów
nadziewanych względnie zawijanych i podpiekanych w piecu chlebowym.
Buraki ćwikłowe to oczywiście barszcz czerwony podawany do spożycia przeważnie na
obiad, ponadto sporządzano z nich sok pitny. Groch spożywano w różnej postaci, poczynając
od świeżego, zielonego, a po ugotowaniu jedzono na sucho i w postaci zupy grochowej. A
fasola była przeważnie dodatkiem do przyrządzania innych potraw bezpośredniego spożycia.
Mięso spożywano w bardzo małych ilościach, jakby przez ostrożność i raczej tylko gotowane.
Było zarazem okrasą do zup w postaci wywaru. Niski stan spożycia mięsa wynikał przede
wszystkim z niedoboru jego zasobów, który był dyktowany względami natury ekonomicznej
poszczególnych gospodarstw majdańskich. Potwierdzały ten stan rzeczy następujące fakty.
Przeciętna rodzina majdańska, dla własnego spożycia, ubijała w roku kalendarzowym tylko
dwa tuczniki, jednego na Wielkanoc, a drugiego na Boże Narodzenie. Waga tych tuczników
prawie zawsze wynosiła ponad dwieście kilogramów. Zatem trzoda chlewna przeznaczona do
własnego uboju była tuczona nie na mięso, lecz przede wszystkim dla pozyskania jak
największej ilości słoniny, którą dłużej można było przechowywać w stanie nadającym się do
spożycia. Ponadto ubijano rocznie po kilka baranów lub owiec i trochę drobiu, ale przeważnie
z konieczności, ponieważ zależało bardziej na pozyskaniu skór owczych i pierza niż mięsa.
Rodzina majdańska liczyła przeciętnie około ośmiu osób i gdyby każda z nich otrzymywała
do spożycia choćby dziesięć dekagramów mięsa dziennie, rocznie spożycie żywca
wynosiłoby łącznie około trzystu kilogramów. A więc z tego prostego rachunku wynika, że
majdaniacy nie przejadali się ani mięsem, ani słoniną. Sztuki wędzenia mięsa tam nie znano
lub nie chciano znać. Zatem przechowywano je w tak zwanych bedniach (beczułeczka z
klepek drewnianych) w stanie ugotowanym i pokrojonym na kawałki, które układano dość
luźno i zalewano smalcem wytopionym ze słoniny. Tak samo przechowywano słoninę,
również w bedniach, lecz jej kawałki surowe układano bardzo ściśle, by przedwcześnie nie
zjełczała. Zbyt niskie spożycie mięsa tłumaczy się i tym, że większość hodowanej i tuczonej
trzody chlewnej z konieczności przeznaczano na sprzedaż, którą dyktowały względy
ekonomiczne gospodarstw. Tak samo nadwyżki bydła, hodowane ponad potrzeby własne
(mleko i obornik) z góry przeznaczano na sprzedaż. Wołów czy krów nie ubijano z uwagi
na dużą masę mięsa, a jeżeli tak, to tylko z okazji urządzanego wesela albo z konieczności
podyktowanej poważnym okaleczeniem bydlęcia lub chorobą rokującą jego padnięcie.
Natomiast mleko i jego przetwory były zagospodarowywane tylko dla własnego spożycia,
gdyż w samym Majdanie, jak i jego okolicach, nie było punktów skupu z powodu braku
mleczarni. Jak wynika z przedstawionych pobieżnie głównych artykułów spożywczych i
kulinarnej sztuki w przyrządzaniu pokarmów, majdaniacy odżywiali się skromnie, a ich
codzienne posiłki były bardzo zbliżone do jarskich dań. Mimo to, wszystkie składniki
pokarmowe były dla majdaniaków jadalne. Jednak nie znaczy to, że były one jednakowo
traktowane pod względem ich zapotrzebowania i smaku, skoro krążyły na ten temat
przebarwione humorem i sarkazmem powiedzonka: wtedy dostaniesz chleba, jak podskoczysz
do nieba; chleb jaczny (jęczmienny) nie smaczny aby był; kartofle czortofle, żeby tak bliny;
dostaniesz wtedy masła, kiedy krowa nasra; kasza nasza babcin barszcz, itp.
Przyrządzane posiłki podane na stół jedli majdaniacy bardzo prosto i bez żadnych ceregieli.
Rodzina zasiadała wokół stołu i spożywała wszelkie potrawy z jednej dużej miski glinianej
lub emaliowanej. Przy jedzeniu posługiwano się tylko łyżkami . Do picia mleka świeżego lub
zsiadłego, kawy zbożowej i cykorii na mleku słodzonych sacharyną oraz do picia innych
płynów używano kubków fajansowych lub blaszanych. Dopiero w latach trzydziestych
zaczęto podawać do nakryć stołowych talerze, widelce, noże, szklanki ze spodkiem i łyżeczki.
Ale czym by się nie odżywiali i jakim sposobem, trzeba przyznać, że majdaniacy, za
wyjątkiem okresu pierwszej wojny światowej nigdy nie głodowali ani dziadowali i pod
względem przyrostu naturalnego bujnie się rozwijali.
Przedstawione w ogólnym zarysie obrazy z życia majdaniaków nie mają co prawda wyrazów,
które by mogły pobudzać dzisiejszych potomków majdańskich do dumnych refleksji, ale tak
samo nie dają one istotnych powodów do ich odbioru ze zbytnim rozczarowaniem. Przecież
wiadomo, że sytuacja życia majdaniaków prawie w niczym nie różniła się w porównaniu z
trybem życia chłopów na terenach rdzennie polskich, tak w okresie, kiedy Polska była pod
rozbiorami, jak i w czasach międzywojennych drugiej Rzeczypospolitej (1920-1939), za
wyjątkiem terenów Wielkopolski, gdzie gospodarka wiejska i kultura stały na nieco wyższym
poziomie.
Na dodatnie konto rodowitych majdaniaków mimo wszystko należy dopisać ich
długowieczność, którą się cieszyli, a ci którzy żyją, cieszą się z tego powodu do dzisiaj.
Ocalona od zagłady resztka rodowitych majdaniaków przeżyła niewyobrażalną w dzisiejszych
czasach gehennę w okresie drugiej wojny światowej, mimo to większość z nich przed swoją
śmiercią obchodziła ponad osiemdziesiąt razy datę swych urodzin. Moja siostra stryjeczna,
Wiktoria Szlachciuk, którą wymieniłem już poprzednio w swoich wspomnieniach, umarła w
marcu 1991 roku, mając 89 lat. Na początku maja tegoż roku postanowiłem policzyć
wszystkich rodowitych majdaniaków, którzy na swoim koncie mają już od 70 do ponad 80
lat. Z rachunku tego wynika, jeżeli kogoś nie pominąłem, to jest ich 27. Z tego 13 osób ma
już ponad 80 lat życia. Gdzie zatem szukać i w czym tej długowieczności?
Moim zdaniem przyczyn było wiele, lecz kojarzą mi się tylko trzy i to chyba zasadnicze.
Po pierwsze, na długowieczność osób urodzonych na Majdanie miały niebagatelny wpływ
produkty i artykuły żywnościowe oraz kuchnia majdańska i kulinarna sztuka majdanianek,
czyli racjonalne odżywianie się. Po drugie, jak już wcześniej napisałem w relacji o Polesiu,
zdrowy klimat i niczym nie skażone środowisko naturalne w dobie współczesnej dla
majdaniaków. Teraz prawdopodobnie sytuacja na Polesiu pogorszyła się w tym względzie. Po
trzecie, selekcja naturalna, której przebieg obejmował głównie niemowlęta i dzieci z powodu
braku opieki lekarskiej. Kobiety rodziły u siebie w domu, czasami z pomocą upatrzoną tak
zwanej babki, to jest kobiety nieco doświadczonej w sprawach porodowych i pochodzącej z
miejscowego środowiska. Toteż w takich warunkach mogły utrzymać się przy życiu tylko
najsilniejsze noworodki. Jeden lekarz, choć płatny, z „dyplomem” felczera na kilkanaście
wiosek w gminie Soszyczno nie mógł być czynnym strażnikiem zdrowia swoich
podopiecznych. A więc majdaniacy przyzwyczaili się i musieli godzić z tym stanem rzeczy, a
gdy dziecko zmarło, wzdychając mówili: Bóg dał, Bóg zabrałi nic na to poradzić nie można.
W związku z tym ci majdaniacy, którzy w początkach swego życia posiadali silne organizmy,
byli i są w wieku dorosłym zdrowi, silni i długowieczni.
Z kolei na selekcję naturalną wpływało wiele czynników, które w różnym stopniu
decydowały o jej przebiegu wśród majdańskich rodów, rodzin i ich potomków. Były w
Majdanie takie rodziny, których omawiana selekcja nie dotknęła. Ale na przykład była i taka
rodzina, w której na jedenaście urodzin czworo dzieci zmarło, z tego troje tuż po urodzeniu, a
jedna w osiemnastym roku życia. Inaczej pod tym względem przedstawiała się sprawa w
rodzinie moich dziadków, Onufrego i Michaliny Kozakiewiczów, gdyż wszystkie ich
narodzone dzieci przeżyły swoje dziecinne i młodzieńcze lata, w okresie dojrzałości każdy z
nich założył własną rodzinę i przeżył swój wiek w pełni zdrowia, sił
i sprawności fizycznej. Stąd wniosek, iż trzech moich stryjów, ciocia i ojciec dziedziczyli
genetyczne cechy dziadków. Taki wniosek ma swoje uzależnienie wynikające z domniemań
samych majdaniaków, którzy mawiali, jaka mąka taki młyn, jaki ojciec taki syn, jaka matka
takaż córka Agatka. Co do babci, można się tylko domyślać, że miała ona bardzo dobre
zdrowie. O dobrym zdrowiu dziadka świadczy niepowtarzalny fakt, o którym już
nadmieniłem,
że
czasami
w
porze
zimowej
wychodził
on
z
domu
na bosaka do swojej pasieki. W takich sytuacjach niekiedy sąsiedzi robili mu psikusy,
prowokując go do rozmowy na ulicy, aby przekonać się jak długo może wytrzymać boso na
śniegu. Dziadek podobno zatrzymywał się i rozmawiał z nimi, przestępując z nogi na nogę.
Jak już wspomniałem, moi dziadkowie powiększyli swoją rodzinę do sześciorga dzieci.
Po Ewie i Janie Rudnickich, którzy pochodzili z pierwszego małżeństwa babci, urodzili się
Kozakiewiczowie według kolejności: Władysław (ur. 1870), Andrzej (ur. 1872), Piotr (ur.
1874 – mój ojciec) i Stanisław (ur. 1888). Niestety, nie udało mi się ustalić, w którym roku
urodzili się Ewa i Jan Rudniccy.
Wszystko wskazuje na to, że dziadkowie doskonale radzili sobie z wychowaniem sporej
gromadki dzieci, skoro wszystkie wydoroślały do ponad przeciętnego wzrostu, były zdrowe,
dobrze rozwinięte fizycznie, cieszyły się powodzeniem w społeczności rodziny. Dziadkowie
wybudowali drugi dwurodzinny dom dla rozmieszczenia w odpowiednim czasie swego
potomstwa. A więc majdańska rodzina Kozakiewiczów dorobiła się dwóch domów
mieszkalnych na cztery rodziny. Rodzeństwo po rodzicach liczyło sześć osób. Założenia
planu perspektywicznego co do zapewnienia każdemu oddzielnego mieszkania z oczywistych
względów nie są mi znane. Niemniej z mojego dalszego opisu na temat ich rozmieszczenia
można będzie w domyśle co nieco zrozumieć. W każdym razie jeszcze
za życia dziadków wszyscy ich synowie pożenili się, a córka wyszła za mąż. Kiedy i w jakiej
kolejności to następowało, nie da się dziś tego ustalić. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, iż u
mojego stryjka Władysława pierwsze dziecko urodziło się w roku 1902, u Andrzeja w 1904, u
mojego ojca Piotra w 1901, a u stryjka Stanisława w 1910, to można z tego w przybliżeniu
wywnioskować, w jakich latach pozawierali oni związki małżeńskie.
Pary małżeńskie z ich imionami i nazwiskami przedstawiłem na załączonych rysunkach
odgałęzień drzewa genealogicznego majdańskiego rodu Kozakiewiczów do piątego pokolenia
włącznie, licząc od mojego dziadka Onufrego i babci Michaliny. Ponieważ jeszcze nie
wszystkie imiona i nazwiska udało mi się dotychczas ustalić, szczególnie dla młodszych
pokoleń, stąd na rysunkach jest trochę odgałęzień z białymi plamami, które w miarę moich
dalszych dociekań będą stopniowo likwidowane. Tak więc pierwsze kroki uwiecznienia
pięciu pokoleń naszego rodu zostały już uczynione. Pozostaje mi tylko żyć w przekonaniu, iż
dalsze kroki w tym, jak mi się wydaje, pasjonującym dziele, będą czynione przez innych
przedstawicieli rodu Kozakiewiczów, którym sprawy te nie wydają się obce. Na przykład
jestem pewny, że wnuczka mojej siostry Weroniki, Małgorzata Maślak-Stelmaszczyk,
mieszkająca w Opolu, będzie kontynuowała rozpoczętą przez mnie pracę, poprzez
dopisywanie nowych odgałęzień do naszego drzewa genealogicznego, oczywiście w miarę
przyrostu dalszych pokoleń, choćby tylko po jej pradziadkach Piotrze i Józefie. Poza tym
mam nadzieję, że odgałęzienia rodowe będą również dorysowywane w miarę przyrostu
nowych generacji przez potomków moich stryjów Władysława, Andrzeja i Stanisława.
Już na pierwszym moim rysunku drzewa genealogicznego jest widoczny bujny przyrost
naturalny potomstwa wśród rodzin Kozakiewiczów. W związku z tym narastał trudny do
odparcia problem zagęszczenia, jak i rozmieszczenia tych rodzin w dwóch posiadanych
budynkach mieszkalnych. I oto po upływie około pięćdziesięciu lat od założenia Majdanu
okazało się, że przedstawiciele rodu Potockich na Kresach Wschodnich nie zapomnieli o
majdańskich Kozakiewiczach i znów pomogli moim dziadkom w rozwiązaniu kwestii
mieszkaniowej. Tym razem była to Maria Bocheńska, która wywodziła się z rodu Potockich
(w 1903 została moją matką chrzestną). Hrabina Maria Bocheńska posiadała w Brodach duży
majątek ziemski wraz z wielkimi obszarami lasów oraz dwa pałace, jeden w Brodach, drugi w
sąsiedniej miejscowości zwanej Ponikwą. Rodzice Marii Bocheńskiej szczodrze ją
wyposażyli, oprócz wymienionych dóbr była ona właścicielką również majątku Czerwiszcze,
w miejscowości położonej nieopodal rzeki Stochód w odległości około 30 km od Majdanu, a
w linii prostej na północ, około 300 km od Lwowa i miejscowości Brody.
Do tego majątku należało ponad 50 km2 obszarów leśnych, w tym ok. 1000 ha ziemi
uprawnej; zabudowania dworskie zwane Czerwiszczami mieściły się koło wsi Toboły.
Podległy temu dworowi folwark położony w odległości ok. siedmiu kilometrów nosił nazwę
Bozek. Maria Bocheńska nigdy nie mieszkała w Czerwiszczach ani na Bozku. Jej stałą
rezydencją były Brody. Do Czerwiszcz przyjeżdżała od czasu do czasu w miarę potrzeb i
konieczności.
Tak więc w wyniku dogadania się hrabiny Leontyny Potockiej z Soszyczyna koło
Majdanu z hrabiną Marią Bocheńską z Potockich, ta ostatnia zatrudniła mojego przyrodniego
stryjka Jana Rudnickiego w charakterze gajowego, przydzielając mu jednocześnie
zagospodarowaną gajówkę Krasny Bór wraz z domem mieszkalnym, do którego wyprowadził
się całkowicie i na zawsze z Majdanu. Po objęciu tej gajówki, już od pierwszych lat pełnienia
służby, stryjek czynił starania za pośrednictwem administratora majątku Czerwiszcze, aby hr.
Bocheńska zatrudniła mojego ojca Piotra, również w charakterze gajowego i na takich
samych warunkach. Jego starania w tym względzie, oczywiście w porozumieniu z moim
ojcem, trwały kilka lat. I wreszcie starania te doszły do skutku. Bowiem w 1909 roku hr.
Bocheńska zatrudniła ojca w charakterze gajowego i jednocześnie przydzieliła mu gajówkę z
zabudowaniami gospodarczymi, domem mieszkalnym z ok. 3-hektarowym ogrodem. W
tymże roku moi rodzice wraz z czworgiem dzieci (Bronisława, Weronika, Stanisława i
Wacław) wyprowadzili się całkowicie i bezpowrotnie z Majdanu i osiedlili się w gajówce
Hucnia. Odległość dzieląca Hucnię od Majdanu wynosiła ok. 30 km. Poza tym rodzina moich
dziadków zmniejszyła się o jeszcze jedną osobę, gdyż ciocia wyprowadziła się do domu
swojego męża w Majdanie.
W takim układzie większość rodzin Kozakiewiczów pozostała nadal na Majdanie,
czyli moi dziadkowie Onufry i Michalina oraz ich synowie Władysław, Andrzej i Stanisław.
W domu zbudowanym wcześniej mieszkali dziadkowie przy rodzinie ich syna Władysława.
Natomiast w domu wybudowanym nieco później mieszkały dwie rodziny ich synów,
Andrzeja i Stanisława, które prowadziły oddzielne swoje gospodarstwa domowe. I tak to
dziadkom Onufremu i Michalinie udało się jeszcze w czasie swego życia nie tylko wychować,
ale także pożenić i rozmieścić sześcioro swoich dzieci w oddzielnych ogniskach domowych.
Podział majątku dziadków oraz rozmieszczenie ich potomstwa odbywały się polubownie i
bez zgrzytów, nie pozostawiając po sobie żadnych nieporozumień na przyszłość. W związku
z tym każdy z potomków należący do pierwszego pokolenia Kozakiewiczów majdańskich już
w czasie pierwszej dekady dwudziestego wieku miał zapewnione warunki w starcie do
samodzielnego życia. W tym stanie rzeczy potomkowie ci, to jest Ewa, Władysław, Andrzej i
Stanisław pozostający na Majdanie, Jan Rudnicki na gajówce w Krasnym, mój ojciec Piotr
zaś na gajówce w Hucni, prowadząc osiadłe życie, do początku lat czterdziestych pomnażali
swoim rodzinom wnuków, a oni z kolei prawnuków.
Ale jednak w moim mimo wszystko każdemu z grona Majdańskiego rodzeństwa
Kozakiewiczów wcześniejsze życie rodzinne podyktowało na wstępie samodzielności
zróżnicowane warunki. Zatem trzeba było wziąć pod uwagę fakt, iż przed ich
usamodzielnieniem się, cała rodzina Kozakiewiczów pracując razem, stanowiła wspólnotę
gospodarczą na 50-ciu hektarach ziemi. Ponadto wspólnie wybudowali drugi dom
dwurodzinny. I wreszcie, jak na zawołanie, na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego
wieku wszyscy pozawierali związki małżeńskie. Przy tym trzeba podkreślić, że w latach
poprzedzających oraz w latach gorączki matrymonialnej, ich rodzice, Onufry
i Michalina, byli jeszcze wciąż sternikami w życiu rodzinnym i gospodarczym. Ale już na
początku pierwszego dziesięciolecia dwudziestego wieku, ze względu na ich zaawansowaną
starość, rolę wiodącą w zarządzaniu gospodarstwem przejął Władysław, czyli najstarszy syn
Onufrego. Ten fakt prawdopodobnie miał wpływ na to, że Władysław dość długo przebywał
w stanie kawalerskim, który trwał do około trzydziestego roku życia. Ożenił się dopiero w
tym czasie, kiedy jego braci i siostrę ogarnęła gorączka matrymonialna i wynikała stąd
potrzeba dokonania podziału gospodarstwa. Tego można wywnioskować, iż Władysław był
pupilkiem obojga swych rodziców. O tym może świadczyć jego przydługawy stan
kawalerski. A przy tym wypada zaznaczyć, że jego matka Michalina była bardziej rezolutna
niż ojciec Onufry. W każdym razie upływający czas w gromadnym życiu Majdańskiej
rodziny Kozakiewiczów pracował na korzyć Władysława. Okazało się to dopiero po podziale
50-cio hektarowego gospodarstwa, z którego Władysław i jego bracia Andrzej i Stanisław,
otrzymali po około 17 ha ziemi. Trzej bracia zobowiązali się do solidarnego spłacenia mojego
ojca Piotra oraz przyrodniego brata Jana za przysługujące im działki. Na pierwszy rzut oka
podział majątku małżeństwa Onufrego i Michaliny, na rzecz swego potomstwa, wyglądał
przyzwoicie. Każdy bowiem z rodzeństwa Kozakiewiczów miał zapewnione samodzielne
mieszkanie i działkę ziemi. Ale z tego podziału Władysław został najkorzystniej usytuowany.
Bo chociaż pozostawał on z rodzicami, to jednak mieszkał nadal w tym samym domu od
dawna zagospodarowanym oraz na rozwiniętym już gospodarstwie. Dla Ewy Rudnickiej
podział
ojcowizny
był
raczej
obojętny,
ponieważ
wyszła
za
mąż
i mieszkała na Majdanie ze swym mężem na dobrze już usytuowanym gospodarstwie rolnym.
Natomiast Andrzej i Stanisław, choć sami dążyli do podziału ojcowizny, wyszli na tym
znacznie gorzej. Ich bowiem wejście w posiadanie nowych mieszkań i przypadających im
części areałów jeszcze nie załatwiało wszystkiego, co było niezbędne do budowania
samodzielnej i nowej drogi życia. Zatem biorąc pod uwagę warunki majdańskie musieli oni w
początkowych latach dobrze główkować i tyrać, by w końcu doprowadzić swe posiadłości do
miana gospodarstwa rolnego. Pozostali dwaj bracia, Jan Rudnicki i mój ojciec Piotr, choć nie
skorzystali z przysługującej im części ziemi z ojcowizny, to jednak po objęciu gajówek, jeden
w Krasnym Borze a drugi w Hucni, wprowadzili się jakby do własnych domów z
niezbędnymi działkami ziemi. A więc oni już na początku swej nowej drogi życia czuli się
gospodarzami. Dla nich rozruch posiadanego gospodarstwa polegał na zdobyciu konia i
innego inwentarza żywego oraz uprawie niewielkich działek ziemi, a resztę uzupełniał
dochód z tytułu piastowania stanowiska gajowego.
I tak to rodzeństwo po moich dziadkach, Onufrym i Michalinie Kozakiewiczach,
od początkowych lat dwudziestego wieku rozpoczęło samodzielne życie. Stąd też wszyscy
mniej więcej w ciągu czternastu, a mój ojciec w czasie pięciu lat, to jest do 1914 roku, ułożyli
sobie niezłe życie na własnych gospodarstwach. Ale już w następnych latach, w rezultacie
wybuchu pierwszej wojny światowej, cały ich dobytek został zrujnowany, a w ślad za tym
następowała nędza i głodowe czasy.
Majdan i jego mieszkańcy w czasie trwania tej wojny znaleźli się w bardzo
niekorzystnej sytuacji. Wówczas całe ich nieszczęście polegało na tym, że Majdan był
usytuowany niedaleko od rzeki Stochód; odległość wynosiła zaledwie 15 km. Koryto tej rzeki
(ok. 170 km) przebiega z niewielkimi odchyleniami prosto z południa na północ. Toteż rzeka
Stachód stanowiła dogodną granicę dla obu przeciwników na prowadzenie wojny pozycyjnej,
która na tej linii frontu trwała bez przerwy w latach 1915-1918. Na prawym pobrzeżu rzeki,
od strony wschodniej, były umocnione wojska rosyjskie, po lewej stronie od zachodu stały
umocnione wojska z armii niemiecko-austriackich. Zatem Majdan ze swymi mieszkańcami
znalazł się w strefie przyfrontowej pod przemożnym wpływem panoszących się wojsk, a w
tym łakomych i pazernych przyfrontowych żołnierzy niemieckich. Z takiego samego zbiegu
okoliczności mój ojciec z rodziną i jego brat przyrodni Jan Rudnicki, mimo że wyprowadzili
się z Majdanu, znaleźli się również podczas tej wojny w strefie przyfrontowej. Bowiem Piotr
mieszkał w swej gajówce w Hucni, odległej zaledwie 10 km od rzeki Stochód po stronie
zachodniej, a Jan mieszkał w gajówce Krasny Bór, tak samo oddalonej 10 km
od tej rzeki, lecz po stronie wschodniej. W związku z tym obaj bracia gajowi nie mogli
widywać się około trzech lat, gdyż dzieliła ich linia frontu na Stochodzie. Z przytoczonych
okoliczności jednak nie wynika, że mieszkańcom Majdanu lub obu wymienionym gajówkom
zagrażało jakieś bezpośrednie niebezpieczeństwo z pozycyjnej linii frontu. Wtedy nie
obawiano się, że w każdej chwili mogą spaść na ich domy bomby lotnicze, ponieważ w
tamtych czasach lotnictwo było jeszcze w powijakach. Tak samo nie obawiano się kul
karabinowych czy pocisków artyleryjskich, gdyż strzelanina na linii frontowej z tego rodzaju
broni, ze względu na znaczną odległość, wcale im nie zagrażała. Wprawdzie kilka razy padały
pociski artyleryjskie nieopodal gajówki mego ojca w okolicy niemieckich bunkrów
betonowych, stanowiących drugą linię obronną, ale te przypadki były bagatelizowane. Moja
mama bowiem opowiadała, że w tym czasie wychodziła z mieszkania
na podwórko i obserwując, rzekomo widziała przelatujące pociski artyleryjskie nad gajówką.
Z tego wynika, że strzelanina nad Stochodem nie była groźna dla mieszkańców Majdanu i
innych miejscowości odległych o 10-15 km.
Zacznijmy więc od faktu, iż na Majdanie i w gajówce Hucni stacjonowały przez około
trzy lata wojska niemieckie. W rzeczywistości wyglądało to tak, iż wojska te, nie pytając o
zgodę, drużynami a do większych mieszkań plutonami, ładowały się bezprawnie do izb
mieszkalnych, zajmując je na swoje kwatery. A prawowici gospodarze byli spychani do
kątów swych mieszkań. Stąd też majdańskie mieszkania były wówczas upodobnione do
przysłowiowych beczek ze śledziami. W porze letniej mieszkania stawały się nieco
luźniejsze, ponieważ znaczna część żołnierzy przenosiła się do stodół, na strychy domów, do
stajni itp. Słowem wojsko niemieckie opanowało cały Majdan, łącznie z jego budynkami i
obiektami gospodarczymi. Wtedy niemieckie wojska przyfrontowe i każdy jego żołnierz czuli
się gospodarzami Majdanu. Z tego też można łatwo snuć domysły, do jakiego stopnia
podupadł byt jego mieszkańców. Już w pierwszych miesiącach okupacji Majdanu, rodowi
jego mieszkańcy zostali zmuszeni do nad wyraz bardzo skromnego życia. A w niespełna rok
później zaczęły się pogłębiać czasy głodowe. Wszystek bowiem inwentarz żywy
majdaniaków z biegiem czasu został wybity i pożarty przez wojsko niemieckie w miejscu
stacjonowania lub na linii frontu. Ten proceder odbywał się na zasadzie bezprawia, a w
odczuciu mieszkańców Majdanu był on wyrafinowanym i zwykłym rabunkiem. Na
potęgowanie się tej grabieży, jak to zwykle bywa na frontach wojennych, miała wpływ
wymiana jednostek wojskowych na pierwszej linii obronnej. Jedne oddziały wojskowe
odchodziły do tak zwanych tyłów na odpoczynek, a inne już wypoczęte zajmowały ich
miejsca w okopach i bunkrach nad Stochodem. I właśnie wówczas, gdy taki oddziałał po
wypoczynku wyruszał, by zluzować swego odpowiednika na pierwszej linii frontu, zabierał
gospodarzom, póki jeszcze były, konie zaprzęgnięte w wozy, do których ładowano przede
wszystkim żywność i inne rzeczy, stanowiące dorobek majdaniaków, nie gardząc nawet
poduszkami czy pościelą. Wtedy wojsko niemieckie zabierało majdaniakom żywcem świnie,
owce a nawet krowy, na ubój przy samej linii frontowej. Natomiast zluzowane i
niedokarmione pododdziały wojskowe, które wracały z frontu na Majdan, by wypocząć, były
żądne wszystkiego, co im wypadło w ręce a przede wszystkim do żarcia.
A kiedy w końcu wyczerpały się zapasy, gromadzone latami przez majdaniaków, Niemcy
zaczęli sami uprawiać sobie warzywa na majdańskich polach. Majdańscy rolnicy początkowo,
kiedy mieli jeszcze konie a nawet krowy do orki w polu, próbowali uprawiać ziemiopłody na
swych polach, ale wkrótce przekonali się, że ten ich trud zamienia się w syzyfową pracę.
Okazało się bowiem, iż bardzo duża część upraw na polach była niszczona przez konie
pododdziałów kawalerii i artylerii oraz w wyniku przemarszów wojsk podczas ćwiczeń
szkoleniowych na majdańskich polach. Dlatego też ziemiopłody, które udało się zebrać na
niezniszczonych enklawach i szczupłych skrawkach pól, stanowiły głodowe racje
żywnościowe dla rodzin majdańskich. W końcu z powodu braku koni i krów, ratując się
przed śmiercią głodową, byli zmuszeni własnymi siłami, przy pomocy szpadla, uprawiać
skrawki ziemi na polach w mniej dostępnych miejscach. Od starszych ode mnie mieszkańców
dowiedziałem się, że mój stryjek Stanisław Kozakiewicz, tuż po odejściu wojsk niemieckich z
Majdanu, pragnął w wyniku pilnej potrzeby zaorać kawałek ziemi. Ale ze względów nam już
znanych, nie posiadał wtedy konia ani krowy na wykonanie tej orki. Poprosił więc spośród
swoich sąsiadów i rodziny dwunastu mężczyzn, zaprzągł ich do pługa i tym sposobem chciał
orać, lecz okazało się, że nawet takiej sile pociągowej orka nie powiodła się.
Od mniej więcej połowy okresu trwania wojny mieszkańcy Majdanu przeżywali
potworną nędzę i głód. Doszło do tego, że byli oni zmuszani z powodu ubóstwa odżywiać się
pokrzywami oraz innym zielskiem polnym i leśnym jak wrzos, z których przyrządzali różne
potrawy. Chleb wypiekali z trocin drewna lipy po uprzednim ich wysuszeniu, zmieleniu na
żarnach i ukraszeniu mąką razową z żyta. A więc z powodu niedostatków, głodu, nędzy i
wszawicy Majdan został w końcu ogarnięty długotrwałą epidemia tyfusu. Wymarło wtedy
wielu mężczyzn, wiele kobiet, młodzieży i dzieci. Między innymi umarł też mój dziadek
Onufry i jego syn, czyli mój stryjek Andrzej Kozakiewiczowie. Pozostały po nich dwie
wdowy, moja babcia Michalina i stryjenka Jadwiga, zwana potocznie Jędrzeichą. Jednak
mimo wszystko większość majdaniaków przeżyła tę wojnę na swych gospodarstwach, gdyż
wojska niemieckie po kapitulacji ustąpiły znad Stochodu i wycofując się
na zachód, zmuszone były do opuszczenia Majdanu, który z tą chwilą odzyskiwał wolne
życie
po nowemu w latach dwudziestych i trzydziestych.
Podczas tej wojny na gajówce mojego ojca w Hucni panowały takież same warunki
jak w Majdanie. Budynki gajówki były usytuowane na środkowej polanie tuż przy głównej
drodze zwanej traktem prowadzącym z Pniewna na wschód do rzeki Stochód, a więc prosto
na pierwszą linię ówczesnego frontu. W związku z tym odbywał się na nim prawie ciągły
ruch wojsk niemieckich. Poza tym od strony zachodniej, około dwieście metrów od gajówki,
były śródleśne łąki bagienne o szerokości około dwustu metrów, które ciągnęły się kilka
kilometrów z południa na północ, a po ich środku płynęła wąska rzeczułka, ze swymi
rozlewiskami, zwana Korostenką. I właśnie na tym terenie, po przeciwległej stronie pasma
łąk od gajówki, Niemcy urządzili na wszelki wypadek drugą linię obronną, oddaloną 10 km
od pierwszej nad rzeką Stochód. Wzdłuż tej drugiej linii obronnej zostały wykonane okopy z
wałem obronnym, a na nim pobudowano potężne bunkry betonowe pokaźnych rozmiarów.
Odległość między bunkrami wynosiła 50-100 m, a same bunkry między krzewami i pniami
drzew, wyglądały jak zjawy ze swymi okienkami strzelniczymi o kształcie wąskiego
prostokątna.
A więc na linii wału obronnego w okopach i bunkrach przebywali wciąż, od zmiany do
zmiany, żołnierze niemieccy, czuwający na swych stanowiskach bojowych. Wymienione
fortyfikacje nie były jedynym dziełem rezerwowych oddziałów wojska niemieckiego.
Bowiem w tym samym czasie ułożyły one tor linii kolejowej na pięciokilometrowym
odcinku, który stanowił odgałęzienie od linii kolejowej prowadzącej z Kamienia
Koszyrskiego do Pińska. A wykonane odgałęzienie wąskotorowe od tej linii przebiegało w
poprzek wału obronnego, pasma łąk bagiennych, tudzież rzeczułki, następnie obok
zabudowań gajówki, a dalej prowadziło do środka lasu, który przed okupacją niemiecką był
nadzorowany przez mego ojca. Ten odcinek drogi wąskotorowej posłużył, wszechwładnym
wówczas wojskom niemieckim do wycięcia wybiórczo co dorodniejszych drzew w lesie i
wywiezienia.
Tak więc gajówka Hucia w czasie pierwszej wojny światowej musiała spełniać
całkiem inne zadanie niż to, dla którego została powołana. W jej rewirze ciągle przebywało
dużo wojska niemieckiego, które zajęło gajówkę, czyniąc z niej swoją kwaterę. Przy tym
warto podkreślić, iż była ona początkowo dla nich wykwintną kwaterą w szerokim pojęciu
tego słowa. Zatem trzeba tylko wyjaśnić, że kiedy moi rodzice wyprowadzili się z Majdanu
do Hucni w 1909 roku, zastali w oborze gajówki 25 sztuk krów i 40 sztuk owiec, które
należały do majątku Marii Bocheńskiej w Czerwiszczach. Tym inwentarzem opiekował się
majątkowy parobek, który przed wkroczeniem wojsk niemieckich mieszkał kątem przy moich
rodzicach w domu na gajówce. Wymieniona liczba inwentarza żywego należącego do
majątku powiększyła się w ciągu pięciu lat na gajówce, gdyż moi rodzice posiadali też swoje
krowy, owce i trzodę chlewną. Stąd też, tak jedne jak i drugie, stały się niezwykłym łupem
dla wojska niemieckiego. Już bowiem w pierwszym roku okupacji gajówki wszystek
inwentarz żywy został wybity i zjedzony na miejscu lub wywieziony do pożarcia przez
wojska na pierwszej linii frontu przy Stochodzie. Poza tym Niemcy zabrali moim rodzicom
nawet konia razem z uprzężą i wozem.
Budynek mieszkalny gajówki składał się z trzech dość obszernych pokoi oraz takiejże
kuchni, w której mieścił się piec do wypieku chleba, a przy nim murowana kuchenka
do gotowania potraw. A więc w czteroizbowym mieszkaniu wojsko niemieckie zagarnęło trzy
pokoje, a rodzicom z siedmiorgiem nieletnich dzieci musiała wystarczyć na zamieszkanie
tylko kuchnia. W tej sytuacji cała rodzina sypiała pokotem na podłodze pomieszczenia
kuchennego pościelonej słomą lub sianem. A ponadto rodzice na wszelki wypadek, iż
sytuacja może się zmienić, trzymali w kuchni małego prosiaczka, który również musiał tam
mieć swoje legowisko. Natomiast budynki gospodarcze gajówki, w tym stodoła, obora,
stajnia i owczarnia, zostały zajęte przez Niemców na stajnie dla ich koni. W porze letniej
żołnierze niemieccy gnieździli się na strychu domu mieszkalnego i w budynkach
gospodarczych gajówki, która w czasie wojny, przez trzy lata była istnym tokowiskiem dla
licznej zgrai żołnierzy niemieckich.
Rodzice wtedy nie uprawiali ziemiopłodów na działce ziemi przynależnej do gajówki,
gdyż tego rodzaju wysiłek nie miał najmniejszego sensu. Stąd też w rodzinie panował głęboki
kryzys żywnościowy. W tej sytuacji rodzice zostali zmuszeni do upraw żyta czy ziemniaków
na skrawkach pól udostępnionych przez chłopów ukraińskich ze wsi Farynki odległej o trzy
kilometry od gajówki. Jednak uprawy te na wyjałowionych pólkach, bez odpowiedniej dawki
nawozów, dawały w rezultacie bardzo niskie plony, które tylko częściowo uzupełniały brak
żywności występujący w dziewięcioosobowej rodzinie. W tej sytuacji cała rodzina musiała
dożywiać się wszystkim, co było możliwe do jedzenia i nieszkodliwe dla zdrowia. Wówczas
nie gardzono pokrzywami, lebiodą, szczawiem i leśnym wrzosem. Ponadto spożywano na
świeżo i suszone różnego rodzaju grzyby, jagody i gruszki ulęgałki. A chleb powszedni dla
rodziny wypiekany przez mamę domowym sposobem zawierał w sobie takie komponenty jak:
mielona na żarnach mąka żytnia, mąka z żołędzi, a w bardziej krytycznych chwilach czasu
mąka z trocin drewna lipy. O mleku nikt z rodziny nie mógł nawet marzyć, tak samo o mięsie.
Chociaż tylko dla przypomnienia jego smaku niekiedy ojcu udawało się złowić na wnyki
zająca, ale były to sporadyczne przypadki, nic nieznaczące podczas braku niedoboru
żywności. Ze zdawkowych opowiadań moich rodziców i najstarszych sióstr pamiętam
również i takie fakty, iż czasami udawało się im zdobyć trochę ochłapów z niedojedzonego
pokarmu przez żołnierzy niemieckich. A więc moi rodzice ze swą gromadką dzieci,
mieszkając w gajówce Hucni, podczas pierwszej wojny światowej, przeżywali tak samo
potworną biedę z nędzą, jak ich siostry i bracia z rodzicami w Majdanie.
Jedynie brat przyrodni mego ojca, Jan Rudnicki, przeżywał tę wojnę pod względem
bytowym w nieco korzystniejszych warunkach. Jego gajówka w Krasnym Borze mieściła się
bowiem w głębi lasów oraz z dala od główniejszych dróg przelotowych. Poza tym
dowództwo wojsk rosyjskich, które broniły pobrzeża Stachodu od strony wschodniej
wykluczało możliwość ofensywnych działań armii niemieckiej w kierunku na bezdroża
rozległych lasów Krasnego Boru. W związku z tym nie istniała potrzeba budowania na tym
terenie drugiej linii obronnej. A dzięki zbiegowi wymienionych okoliczności w gajówce Jana
Rudnickiego oraz jej rewirze leśnym nie stacjonowały wojska rosyjskie. W tej sytuacji
gajówka była nękana tylko przez patrole w nielicznych grupach żołnierzy rosyjskich, które od
czasu do czasu konno na swych wierzchowcach penetrowały ten teren w celach
zwiadowczych. Toteż wtedy nie omijały one progów gajówki z żądaniem, by dać rosyjskim
sołdatom frontowym coś do jedzenia. Ale czy gajówka była i w jakim stopniu zasobna w
zapasy żywnościowe, aby zaspokoić ich puste żołądki, na to nie potrafię odpowiedzieć,
ponieważ tego rodzaju szczegóły nie są mi znane. W każdym razie Jan Rudnicki mieszkający
w strefie przyfrontowej w swej gajówce w Krasnym Borze z żoną i dwojgiem dzieci nie
przeżywał podczas tej wojny takiej biedy ze skrajna nędzą, jak mieszkańcy Majdanu czy
gajówki Hucni.
I wreszcie gdy w 1918 roku umilkły strzały nad Stachodem, ponieważ wrogie sobie
armie opuściły swoje pozycje frontowe, wtedy gajówka mego ojca, tak samo jak Majdan,
odzyskała niezależność od okupacyjnych wojsk niemieckich, a gajówka Jana Rudnickiego w
Krasnym Borze od wojsk rosyjskich. W związku z tym nadszedł wreszcie czas, który
rozbudzał drzemiące w mieszkańcach obu gajówek i Majdanu motywacje do odnowy życia na
swych gospodarstwach. Zatem mieszkańcy Majdanu i inni Polacy żyjący w diasporze na
terenach zabużańskich mienili swoje odczucia z pesymistycznych w czasie wojny na
optymistyczne w odniesieniu do swego życia w nadchodzącej przyszłości. Na ożywczą
atmosferę wśród majdaniaków miał wpływ również fakt przyłączenia Kresów Wschodnich w
1920 roku do już niepodległej Polski. Wówczas mieszkańcy Majdanu, jako Polacy, otoczeni
masami ludności ukraińskiej, poczuli się większością narodową w swoim kraju, a tam byli już
zaliczani do mniejszości narodowej w Polsce. Ponadto w pierwszej połowie lat dwudziestych
nastąpił bardzo liczny napływ polskich osadników wojskowych na tereny zabużańskie. Wtedy
tamtejsza społeczność polska rozproszona w obcej krainie, pod względem etnicznym, poczuła
się mniej osamotniona. Prócz osadników wojskowych gnieżdżących się na przydzielonych im
bezpłatnie gospodarstwach rolnych, przybyło ze stron rdzennie polskich sporo Polaków
posiadających średnie lub wyższe wykształcenie, którzy pracowali jako nauczyciele
w szkołach wiejskich włącznie lub w administracji terenowej na różnych szczeblach albo w
policji państwowej. A więc w każdej wsi poprzednio zamieszkiwanej tylko przez ludność
ukraińską, mieszkali również osiedleńcy narodowości polskiej. Natomiast w miasteczkach i
miastach powstawały wtenczas najliczniejsze skupiska polskich osiedleńców. Efektem
zaludnienia Kresów Wschodnich było to, że społeczność majdańska odzyskała swoją
tożsamość narodową. Poza tym panowała wtedy już nie wojskowo-niemiecka ani carskorosyjska, lecz polska władza z urzędowym językiem polskim. Toteż wymienione względy
dodawały majdaniakom otuchy i bodźca do intensywnej odbudowy swych gospodarstw,
zrujnowanych w czasie wojny oraz umacniały w nich wiarę w możliwość rychłego
wydostania się z nędznego życia. Zatem pilnie zabrali się do poszukiwania i nabywania
przede wszystkim koni, a poza tym nasion zbożowych na zasiewy, sadzeniaków oraz innych
warzyw ogrodniczych. W tym pośpiechu próbowano nawet orać dwunastoma mężczyznami
zaprzęgniętymi do pługa. Z naglącej potrzeby przystąpili również do pilnego poszukiwania i
nabywania materiału zarodowego dla rozwoju hodowli krów, owiec, trzody chlewnej i drobiu.
A wtenczas dla majdaniaków nagłe potrzeby posiadania i rozwoju inwentarza żywego
wynikały z konieczności wzbogacania przyrządzanych posiłków żywnościowych oraz
gromadzenia obornika do nawożenia gleby. Bo tylko w pierwszych dwóch latach po wojnie
majdańska ziemia, nawet przy małych dawkach nawozu rodziła niezłe plony, ponieważ w
czasie wojny była dobrze wypoczęta. Ale wydaje mi się, że z przedstawionego ubóstwa, które
ogarnęło Majdan, może rodzić się pytanie, skąd w takim razie majdaniacy czerpali środki
płatnicze na zakup różnego rodzaju materiałów niezbędnych dla wydźwignięcia swych
gospodarstw do normalnego stanu. Otóż środki płatnicze na zaczątek wydobywania swych
gospodarstw z zapaści majdaniacy zdobywali z różnych źródeł oraz różnych przedsięwzięć w
tej sprawie. A zatem część rodzin otrzymała pomoc finansową i coś niecoś z odzieży, od
swych krewnych, którzy urządzili sobie życie w niektórych krajach obu Ameryk. Poza tym
niektórzy mieszkańcy wyjeżdżali też po wojnie do tych krajów na pobyt okresowy w celach
zarobkowych i stamtąd też słali swym rodzinom pieniądze na odbudowę gospodarstw oraz
paczki z odzieżą. Poza tym z końcem wojny pojawił się wielki popyt na drewno budowlane,
tak na rynku wewnętrznym jak i zagranicznym. Wtedy właściciel lasów, które okalały
terytorium Majdanu, zorganizował wybiórczy wyrąb drzew oraz ich obróbkę na materiał
budowlany do sprzedaży. Stąd też nadarzyła się majdaniakom zbawcza okazja do podjęcia
dobrze płatnej pracy na akord przy wyrębie lasu oraz zdobycia środków płatniczych na
rozruch swych gospodarstw. Przy tym z opowiadań znany mi jest fakt, iż moja stryjeczna
siostra Wiktoria, pracując wówczas w charakterze drwala, miała tyle zdrowia i siły, że w
pojedynkę znosiła na swych ramionach ociosane uprzednio przez jej męża Adama
Szlachciuka podkłady kolejowe w jedno miejsce do składowiska. Natomiast majdańskie
rodziny Kozakiewiczów zdobywały wówczas środki płatnicze na odbudowę gospodarstw w
wyniku sprzedaży bezpośrednim nabywcom dorodnych sosen i dębów ze swych działek lasu.
I wtenczas obaj gajowi, czyli mój ojciec z gajówki w Hucni oraz jego brat przyrodni w
Krasnym Borze, również zdobywali środki płatnicze na zaczątek wydobywania się z
kryzysowej sytuacji gospodarczej, w podobny sposób jak ich bracia Kozakiewiczowie,
pozostający na Majdanie. Różnica polegała tylko na tym, że w wyniku aktualnie pilnej
potrzeby byli zmuszeni do legalnej sprzedaży pni drzew z lasu hrabiny Bocheńskiej,
będącego w danym rewirze pod ich nadzorem. Uzyskane z tego źródła doraźne środki
płatnicze na ratowanie się z biedy, mój ojciec wydawał na cele gospodarcze i bytowe swojej
rodziny. A przy tym dorywczo handlując końmi oraz innym inwentarzem żywym do około
1925 roku, pomnażał dochody, które pokrywały koszty odbudowy gospodarki i inne bieżące
wydatki. Przy tym nie wypada pominąć faktu, iż na początku czasu powojennego, kiedy
rodziny Kozakiewiczów przystąpiły do wydobywania się z nędznego życia, umarła (1922) na
Majdanie moja babcia Michalina, wdowa po dziadku Onufrym Kozakiewiczu, który zmarł
(1918) cztery lata wcześniej podczas wojny. Wydarzenie to było niezwykłe, bowiem
małżeństwo Onufry i Michalina Kozakiewiczowie z nieliczną grupka Polaków byli
pierwszymi osiedleńcami na śródleśnej polanie w dzikim wówczas uroczysku
o nazwie Majdan. I zarazem stali się założycielami majdańskiego odgałęzienia rodu
Kozakiewiczów. Dlatego uważam, iż pamięć o zmarłych Onufrym i Michalinie
Kozakiewiczach nigdy nie powinna wygasnąć, gdyż dzięki nim i ich potomkom żyjemy,
dobrze czy źle, ale mimo wszystko oni nam dali życie. W takim razie po zmarłych
małżonkach Onufrym i Michalinie zostało wtedy liczne grono rodzeństwa Kozakiewiczów,
czyli
synowie
Władysław
i
Stanisław
oraz
córka
Ewa
Marcinkowska
ze swymi rodzinami na Majdanie, a synowie Piotr i Jan Rudnicki z rodzinami na gajówkach
w Hucni i Krasnym Borze. W gronie tego rodzeństwa brakowało wówczas tylko Andrzeja,
gdyż umarł on, jak jego ojciec Onufry, podczas wojny na tyfus. Po Andrzeju została na
Majdanie żonie Jadwiga z dziećmi.
Zastosowane różnego rodzaju środki, mozolna praca oraz zapobiegliwość
mieszkańców Majdanu, gajówki Hucni i Krasnego Boru spowodowały, że w kilka lat po
wojnie ich gospodarstwa zostały odbudowane i wróciły do normalnego stanu. A na przełomie
lat dwudziestych i trzydziestych Majdan pod względem gospodarczym, społecznym,
kulturalnym i bytowym wydźwignął się już na wyższy poziom w porównaniu do czasów
przedwojennych. Przy tym wypada dodać, że niebagatelną siłą napędową dla do podnoszenia
poziomu życia, pod wymienionymi względami, stanowili osadnicy wojskowi. Oni bowiem
choć wywodzili się z tej samej warstwy społecznej stanu rolniczego jak majdaniacy, to
jednak, przeważnie jako rdzenni Polacy, przede wszystkim w sposobie bycia i racjonalnego
prowadzenia gospodarstw rolnych. Stąd też majdaniacy z biegiem lat mieli gotowe wzory do
naśladownictwa podczas odbudowywania swych gospodarstw. Pierwsza dziesięciolatka po
wojnie była okresem przechodzenia z gospodarki zacofanej na bardziej nowoczesną w owym
czasie. A coraz nowocześniejszy styl pracy i życia wypierał stare, zacofane nawyki, pełnił
zarazem kulturę osobistą majdaniaków. Wtenczas Majdan przybrał wygląd prawdziwej
wioski, daleko schludniejszy niż wioski ukraińskie. Poszerzyły się granice jego zabudowy,
przybyło sporo nowych budynków mieszkalnych i gospodarczych. Toteż Majdan znów tętnił
życiem i uporczywą pracą jego mieszkańców, stąd wokół ich siedziby roztaczały się szerokie
łany zbóż oraz uprawy innych ziemiopłodów. Ponadto wszystkie majdańskie obory,
owczarnie, chlewy, stajnie i kurniki zostały zapełnione żywym inwentarzem. I jak przystało
na prawdziwą wieś, wtedy można było znów słyszeć pianie kogutów, porykiwanie krów,
bełkot owiec, rechot świń, rżenie koni a na dodatek beztroskie poszczekiwania psów w
zagrodach i na pastwiskach.
W omawianym dziesięcioleciu został rozwiązany jeszcze jeden bardzo poważny
problem wynikający z braku szkoły podstawowej na Majdanie. Problem ten istniał od
założenia wsi prawie siedemdziesiąt lat, aż do roku 1922. W tym okresie, będąc pod
panowaniem carskiej Rosji, nawet nie marzyli o możliwości powstania oficjalnej szkoły
polskiej na Majdanie. Dopiero po wojnie w 1922 roku, w wyniku starań mieszkańców,
powstała tam czteroklasowa szkoła podstawowa z jednym nauczycielem etatowym.
Początkowo przez kilka lat lekcje odbywały się w prywatnych domach u niektórych
mieszkańców Majdanu, którym warunki mieszkaniowe pozwalały wydzielić i użyczyć na
określony czas całej izby do dyspozycji nowo organizującej się szkoły dla miejscowych
dzieci. Posyłanie dzieci do szkoły podstawowej było obowiązkowe, a w razie niespełnienia tej
powinności rodzicom groziły kary. W tej sytuacji nikt na Majdanie nie ważył się zabraniać
swym dzieciom, jak to bywało w przeszłości, słowami: „nie pójdziesz do szkoły,
bo ona nie da ci chleba”. Stąd też dobrowolnie czy pod przymusem wszystkie miejscowe
dzieci w wieku szkolnym uczęszczały do swej szkoły. Mimo wszystko ta szkoła nie
rozwiązywała do końca problemu oświaty dla młodzieży, gdyż w rezultacie nie dawała
pełnego wykształcenia podstawowego. Tymczasem odległość z Majdanu do miejscowości, w
której istniały szkoły siedmioklasowe wynosiła 5 km do Werchów i 12 km do Soszyczna. A
więc w takiej sytuacji wina leżała po stronie miejscowych rodziców, którzy nie pokusili się
do zorganizowania zbiorowego dowozu swych dzieci do wymienionych szkół. Co prawda nie
wypada bezwzględnie ich za to winić, ponieważ w swych domniemaniach uważali, że skoro
dzieci nauczą się czytać i pisać w miejscowej szkole, to już nic więcej do szczęścia im nie
trzeba. Mimo istnienia szkoły, z powodu braku motywacji do zdobywania wiedzy ponad jej
program nauczania, zaledwie kilka osób na Majdanie posiadało pełne wykształcenie
podstawowe.
W każdym razie istniejąca wówczas szkoła, choć nie dawała w pełni wykształcenia
podstawowego, to jednak miała zasadniczy wpływ na wydobywanie majdaniaków z
wieloletniej ciemnoty umysłowej i zacofanego sposobu życia. Zatem była ona dla
społeczności majdańskiej ośrodkiem postępu oraz krzewicielem oświaty i kultury. Za
pośrednictwem tej szkoły ucząca się młodzież wyzbywała się typowych dla Majdanu gwary i
dialektu, które zaśmiecały polski język narodowy. A po jej ukończeniu dorośli młodzieńcy
majdańscy w czasie odbywania służby wojskowej znów mieli sposobność do dalszego
przyswajania poprawnej mowy z języka narodowego. A sposobność wynikała z tego, że
majdaniacy odbywający służbę wojskową przebywał prawie dwa lata w środowisku braci
żołnierskiej pochodzącej z terenów centralnej Polski i posługującej się raczej poprawnie
językiem polskim. A więc żołnierz z Majdanu, podczas rozmów w tym środowisku, musiał
bardzo dbać o to, by nie wplatać w swe wyrażenia słowne majdańskiej gwary przesyconej
dialektem, gdyż w przeciwnym razie byłby wyśmiewany i lekceważony. Na dowód, że takie
zjawiska występowały, może posłużyć epizod, chyba nie jeden, jaki przeżył mój najstarszy
brat Wacław, podczas odbywania służby wojskowej w latach 1928-1929. Pewnego razu, w
czasie wolnym od zajęć, brat będący ze swymi kolegami na sali w koszarach wojskowych
zorientował się, iż zapodziała się gdzieś jego szabla ułańska. Przeszukał więc wszystkie kąty
sali i jej nie znalazł. Wtedy koledzy przynaglali go, by nadal ją poszukiwał. A on na to
zareagował następującymi słowami: „ja skroś szukałem i nie znalazłem”. I ta wypowiedź
brata, w której znalazł się wyraz „skroś”, zamiast słowa „wszędzie”, wywołała burzliwy i
gromki śmiech wśród żołnierzy będących na sali. Od tamtego czasu brat na zawsze przestał
posługiwać się słowem „skroś”, zaczerpniętym z gwary majdańskiej.
I tak upływały lata trzydzieste dwudziestego wieku. A więc lata okresu przejściowego,
w którym majdaniacy poprawiali swe warunki życiowe pod względem gospodarczym,
społecznym i kulturalnym. Toczącym się przemianom w tych dziedzinach życia nie
przeszkodził nawet wielki ogólnoświatowy kryzys gospodarczy, który panował w latach
1929-1933. Majdan bowiem w ciągu siedemdziesięciu lat swego istnienia był jakby
zamkniętym organizmem trudu rolniczego i zawsze liczył tylko na swe siły. Podczas
minionego dziesięciolecia Majdan wybrnął ze swej niedoli podyktowanej wojną oraz ze
swego zacofania, które trwało
poprzednio
długie lata.
A zatem już
na początku lat trzydziestych stał się nie takim Majdanem, jakim go przedstawiałem w moim
wcześniejszym zapisie o jego dziejach w poprzednich dziesięcioleciach. Jednocześnie w tym
zapisie wskazywałem co, jak i kiedy zmieniło się w życiu mieszkańców Majdanu na lepsze i
od razu odnosiłem to do czasów lat dwudziestych lub trzydziestych. Dlatego teraz, w
dalszych moich wspomnieniach, nie będę w szczegółach powtarzać tych informacji, choć
mimo wszystko dla przypomnienia być może wypadnie wrócić do ich ogólnego
zaakcentowania. A teraz poświęćmy swoją uwagę dziejom Majdanu i jego mieszkańców w
latach 1931-1943.
Było sprawą oczywistą, że Majdan w latach trzydziestych jako wieś typowo rolnicza
już prawie w niczym nie różnił się od innych wiosek istniejących na terenach Polski
centralnej. Jego gęsta zabudowa ciągnęła się ponad pół kilometra szerokim pasmem po obu
stronach ulicy. Budynki mieszkalne i gospodarcze oraz podwórka z zagrodami miały
schludny wygląd. Płaszczyzna ulicy na całej długości Majdanu była nieco podwyższona, a po
obu jej stronach istniały kanaliki do odprowadzania wód deszczowych. Panoramę Majdanu
ożywiały mieszana zabudowa starymi i nowymi budynkami oraz białe kominy wystające
ponad dachy domów mieszkalnych. Obowiązek białkowania kominów wynikał z zarządzenia
ówczesnego premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego. Dawniejsze budynki mieszkalne na
Majdanie były niskie, wąskie i długie, natomiast nowe budynki od fundamentów w górę
miały kształt zbliżony do kwadratu i od tamtych dużo wyższe. Pierwszy taki dom został
zbudowany na Majdanie tuż po wojnie, przez brata mojej mamy, Bronisława Paszkowskiego.
Toteż inni majdaniacy, którzy budowali mieszkania, czerpali wzory z jego budynku.
Podstawowym materiałem w nowym budownictwie było nadal drewno, jako najłatwiej
dostępne i stosunkowo najtańsze. Nowe budynki wyróżniały się i tym, że ich elewacje łącznie
z narożnikami były całkiem gładkie i wyglądały tak, jakby oszalowane deskami. A więc już
wtedy ich wygląd zewnętrzny był całkiem podobny do dzisiejszych domków
jednorodzinnych, istniejących na terenach wiejskich typowo rolniczych.
Korzystne zmiany nastąpiły również pod względem umeblowania mieszkań.
Podstawowe meble, takie jak: szafy, komody, kredensy, stoły i łóżka pochodziły z zakupu w
sklepach meblowych. Meble pochodzące z rękodzielnictwa samych majdaniaków przestały
być modnymi i użytecznymi meblami. W pomieszczeniach kuchennych nadal pozostawały
piece do wypieku chleba, a przy nich murowane kuchenki przykryte żeliwną płytą z
fajerkami. Chleb wypiekano z mąki mielonej w młynach, ponieważ żarna stały się już
nieprzydatne i zostały przez mieszkańców polikwidowane. Pokoje mieszkań były ogrzewane
murowanymi piecami z cegły, a niektórzy majdaniacy posiadali już piece kaflowe. Do
oświetlania mieszkań używano tylko lamp naftowych ze szklanym kominkiem.
W tym dziesięcioleciu Majdan, pod względem prowadzenia gospodarki rolnej, był na
takim samym szczeblu rozwoju jak każda przeciętna wieś na terenie Polski. Uprawa ziemi
odbywała się przy użyciu żelaznych pługów, radeł, sprężynówek i bron. A dawne sochy i inne
tego rodzaju narzędzia oraz orka krowami lub wołami przeszły do historii dziejów Majdanu.
Do uprawy ziemi i w ogóle na gospodarstwach używano tylko koni, a ci majdaniacy, którzy
posiadali po jednym koniu użyczali ich do cięższych robót w polu. Rodzaje uprawianych zbóż
nie uległy zmianie. Nadal w zasiewach występowały głównie żyto, jęczmień, owies, proso i
gryka. A z roślin okopowych uprawiano przede wszystkim ziemniaki, kapustę, buraki
pastewne i brukiew. Natomiast bardzo znacznie zmniejszyła się uprawa roślin włóknistych:
lnu i konopi, które przeważnie były przeznaczane tylko na sprzedaż. W czasie żniw
majdaniacy ścinali zboża kosami, gdyż dawniejsze sierpy przestały być w tej pracy
użytecznym narzędziem. Tym samym kobiety zostały wreszcie wyzwolone
od sezonowego, bardzo uciążliwego zajęcia. Niestety, te same majdanianki, nawet w latach
trzydziestych jeszcze nie zostały wyzwolone z podobnej pracy sezonowej polegającej na
kopaniu ziemniaków motykami. Jednak mimo wszystko miały one dużą ulgę w tym, że prócz
sporadycznych przypadków, nie musiały tyrać tygodniami późną jesienią przy ternicach, dla
pozyskania włókien z paździerzy lnu i konopi na przędzę. W związku z tym niewiele czasu
poświęcały przędzeniu nici na kołowrotkach i tkactwu na domowych krosnach. Zatem
majdanianki mogły poświęcać więcej czasu na wychowywanie swych dzieci oraz na inne
zajęcia i rozrywki kulturotwórcze.
Mężczyznom w latach trzydziestych niewiele się zmieniło w wykonywaniu swych
obowiązków na gospodarstwie. Tak samo musieli orać, bronować, siać i sadzić ziemiopłody,
kosić zboże i łąki. Następnie zwieźć to wszystko do swych zagród. W porze jesiennozimowej mieli tylko tyle ulgi, że nie musieli wywijać cepami w stodołach, by wymłócić
zboże. Wtedy były już na Majdanie młocarnie, którym obroty nadawały kieraty w konnym
zaprzęgu. Stąd też wśród zabudowy ucichły charakterystyczne łomoty cepów na klepiskach
stodół. A w zamian tych odgłosów następowały co kilka dni w jesieni charakterystyczne
wycia młocarń, którymi majdaniacy dokonywali omłotu zbóż. W więc zastosowanie
mechanicznych omłotów dawało mężczyznom więcej wolnego czasu w porze zimowej na
przemyślenie i odpowiednie przygotowanie frontu robót na rok następny. Ten dodatkowo
wolny czas zimową porą pozwolił im przede wszystkim na staranniejsze doglądanie
inwentarza żywego oraz na utrzymywanie swych budynków mieszkalnych i gospodarczych w
należytym stanie technicznym, jak też porządków w zagrodzie. Szczególnie w latach
trzydziestych upowszechniła się na Majdanie hodowla krów rasy nizinnej, które tamtejszemu
środowisku naturalnemu najbardziej odpowiadało. Stan posiadania krów, owiec i trzody
chlewnej przedstawiał się różnie w poszczególnych gospodarstwach, gdyż jego wynik
kształtowały upodobania i zainteresowania rolników, którzy do prowadzenia hodowli na
szerszą skalę wybierali raczej tylko jeden z wymienionych rodzajów zwierząt. A majdańskie
warunki do prowadzenia hodowli były pod każdym względem bardzo dobre.
Gromadzone w gospodarstwach zasoby materialne pochodzenia roślinnego i
zwierzęcego były przeznaczone tak na użytek własny do spożycia, jak i na sprzedaż dla
pozyskania środków pieniężnych. A tego rodzaju środki były coraz bardziej potrzebne i
konieczne, ponieważ w latach trzydziestych wystąpił wielki wzrost zapotrzebowania na
zakupy niezbędnych przedmiotów i urządzeń gospodarczych oraz odzieży i innych
materiałów pochodzących z produkcji przemysłowej. Zatem uprawa ziemiopłodów i hodowla
inwentarza żywego były głównym zapleczem dla mieszkańców Majdanu, którzy pod każdym
względem żyli już na znacznie wyższym poziomie niż w dawniejszych dziesięcioleciach i
czuli się bez mała tak, jak „chłop w zagrodzie równy wojewodzie”. Przy tym zasługuje na
uwagę i taki fakt, że w Majdanie w omawianym czasie nie było gospodarstw karłowatych.
Produkty żywnościowe na własne potrzeby mieszkańców były zapewnione w efekcie
ich pracy na swych gospodarstwach. Podobnie jak w dawniejszych latach byli pod tym
względem samowystarczalni. Nawet przybył im jeszcze jeden dodatkowy produkt
żywnościowy w postaci pomidorów, które zaczęli uprawiać dopiero w tym dziesięcioleciu i
wszyscy mieszkańcy już przyzwyczaili się do ich spożywania. Do posiadanych z własnej
produkcji głównych środków żywnościowych potrzebowali tylko przypraw na przyrządzanie
odpowiednich potraw do bezpośredniego spożycia. Stąd też w celu nadania przyrządzonym
potrawom odpowiednich wartości pod względem smakowym i zapachowym, kupowali w
miejscowym sklepie u Żyda Jaśka takie przyprawy jak sól, cukier, pieprz, liście laurowe,
cynamon, wanilia, olej lniany, esencja octowa, herbata, kawa zbożowa, cykoria itp.
Głównymi składnikami pokarmowymi, z których majdaniacy przyrządzali sobie potrawy do
spożycia, były produkty roślinne oraz mleko i jego przetwory. Natomiast niewiele spożywano
mięsa i tłuszczów zwierzęcych, gdyż te składniki pokarmowe przeważnie stanowiły tylko
dodatek dla okrasy potraw przyrządzanych z produktów roślinnych. Bardzo duże postępy w
omawianym dziesięcioleciu poczynili majdaniacy w sprawie zachowania przy stole.
Starodawne zwyczaje polegające na tym, że cała rodzina siedząc wokół stołu czerpała
wszelkie potrawy z jednej misy tylko łyżkami były już uważane za niestosowne i nietaktowne
formy spożywania posiłków. Stąd też już wtedy posługiwali się podczas jedzenia talerzami,
łyżkami, widelcami i nożami stołowymi. Do napojów używano szklanki z podstawkami i
łyżeczki, natomiast rzadko kto używał kubki fajansowe lub metalowe.
Od początku lat trzydziestych już wszyscy mieszkańcy Majdanu unowocześnili się,
nawet pod względem swego ubioru i w ogóle noszonej przez nich odzieży. W owych czasach
nikt by się nie odważył z jakichkolwiek przyczyn paradować w łapciach (postołach)
plecionych z łyka łozy. Młodsze pokolenia majdaniaków, poczynając od lat trzydziestych,
stopniowo przestawały trudnić się wyrobem odzieży samodziałowej, gdyż zajęcia te były
bardzo żmudne i pracochłonne. W końcu upowszechniła się zasada noszenia ubioru
pochodzącego z przemysłu obuwniczego, odzieżowego i tekstylnego. Ogólnie rzecz biorąc,
majdaniacy w omawianym czasie wcale nie różnili się pod względem noszonej odzieży od
przeciętnych wieśniaków żyjących obecnie w Polsce. Poza tym dorosła i dorastająca młodzież
w tym czasie posługiwała się językiem polskim bardziej poprawnie niż dzisiejsi wieśniacy
województwa radomskiego czy rzeszowskiego. Młodzież ta zaczęła coraz dalej wynurzać się
poza opłotki Majdanu na rowerach, które w tamtych czasach stawały się bardzo modnym
środkiem lokomocji. Przy szkole miejscowej istniało koło Związku Harcerstwa Polskiego. A
chłopcy w wieku przedpoborowym do wojska też mieli swoją organizację zwaną Związkiem
Strzeleckim. Natomiast mężczyźni po odbyciu służby wojskowej, według swego uznania,
należeli do Związku Rezerwistów Wojskowych. Przynależność do tych organizacji dawała
poczucie godności obywatelskiej, a to z kolei miało wpływ na kształtowanie się odpowiedniej
atmosfery wśród społeczności majdańskiej. Do rozwoju kultury życia przyczyniły się również
w bardzo dużym stopniu aparaty radiowe, które wreszcie pojawiły się w tym dziesięcioleciu
pod niektórymi strzechami mieszkańców Majdanu. Ponadto w miejscowej szkole została
uruchomiona biblioteka czyli wypożyczalnia książek. W związku tym rozwinęło się
czytelnictwo, szczególnie takich autorów książek jak: A. Mickiewicz, J. Słowacki, H.
Sienkiewicz, S. Żeromski, B. Prus i inni. Zatem audycje radiowe i czytelnictwo wydatnie
pomogły majdaniakom w ich wychodzeniu z poleskiego zaułka na szeroki świat oraz
otwierały przed nimi niezwykłe horyzonty lepszego życia w przyszłości i zarazem były
budulcem do poszukiwania i organizowania rozrywek kulturalnych. Tymczasem z
wiadomych przyczyn majdaniacy nie mogli nawet marzyć choćby o pójściu do kina. Ale
pojawiło się wtedy nieoczekiwane wyjście z tej sytuacji, gdyż nauczycielka wyczuwając i
doceniając istniejące ciągotki do rozrywek kulturalnych zorganizowała amatorski zespół
artystyczny przy miejscowej szkole. Tworzenie takiego zespołu nie nastręczało zbyt
wielkiego wysiłku. Majdaniacy wykazali się wielkim zapałem do występowania przed
miejscową publicznością na widowni i popisywania się na scenie graniem powierzonej roli w
danej sztuce. Nauczycielce też nie brakowało pasji w oddawaniu się pracy reżyserskoinscenizacyjnej oraz w wystawianiu utworów z takich gatunków sztuki teatralnej jak komedie
i dramaty, które były grane na scenie przez jej amatorski zespół artystyczny. Scena występu
zespołu była budowana z przenośnych elementów podobnych do dużych stołów, które po
szczelnym ich zestawieniu tworzyły podłogę – podium w największej sali miejscowej szkoły.
Przedstawienia odbywały się kilka razy do roku, przeważnie w zimowej porze. Niekiedy
spektakle były powtarzane, ponieważ nie wszyscy chętni majdaniacy mogli naraz być
podczas pierwszego przedstawienia z powodu braku wolnych miejsc na widowni.
Oprócz odbywających się od czasu do czasu przedstawień zespołu artystycznego, tak samo
dużo przyjemnych wrażeń i emocjonalnych przeżyć, lecz częściej, dostarczały majdaniakom
miejscowe zabawy taneczne, a raz w roku bale sylwestrowe. To już nie były, jak w
dawniejszych latach, pokątne potańcówki przy jednym muzykancie, który tyrlikał na swych
skrzypeczkach. Bowiem od około połowy lat trzydziestych zabawy taneczne odbywały się w
dużej sali miejscowej szkoły, a do tańca przygrywała czteroosobowa orkiestra, czyli
akordeonista, klarnecista, skrzypek i perkusista. W orkiestrze grywali majdańscy domorośli
muzykanci, którzy za swe usługi w Majdanie nie pobierali opłat, a więc wstęp na zabawy
taneczne był wolny. Młodzież gremialnie brała udział w tych zabawach. Uczestniczyli w nich
również matki i ojcowie, a nawet bacie i dziadkowie, którzy dla rozrywki przychodzili
posłuchać muzyki tanecznej i popatrzeć jak bawią się ich dzieci i wnukowie. A więc pod
koniec lat trzydziestych w umysłach mieszkańców Majdanu było już ugruntowane
podświadome zapotrzebowanie na rozrywki kulturotwórcze, którym poświęcali czas z
zainteresowaniem tak samo, jak sprawom gospodarczym w swoich zagrodach.
Mieszkańcy Majdanu w ciągu dwudziestu lat powojennych wynurzali się z mroków
dawnego sposobu życia, unowocześniali swoją wieś polską i wreszcie urządzali swój byt na
znacznie wyższym poziomie. Dla porównania jeszcze warto dodać, że wioski ukraińskie
nadal pozostawały w swym zacofaniu na niezmiennym poziomie i w pewnym sensie miały
taki wyraz, jak chwasty wokół kwitnącego Majdanu.
Gdy majdaniacy już oddychali pełną piersią, wtedy znów zaskoczyła ich, tym razem
druga wojna światowa, która na początku rozgorzała na całym terytorium drugiej
Rzeczpospolitej wskutek hitlerowsko-niemieckiej napaści w dniu 1 września 1939 roku. W tej
krótkotrwałej wojnie na terenie Polski brało bezpośredni udział około dziesięciu mężczyzn,
pochodzących z Majdanu, w tym pięciu Kozakiewiczów. Podczas walki w kampanii
wrześniowej mój rodzony brat Janek odniósł rany na polu bitwy, razem ze stryjecznym
bratem Józefem zostali zabrani do niewoli i wywiezieni do Niemiec.
Tekst wspomnień przepisany z rękopisu przez
Klaudię Matuszewską, Partycję Walczak, Malwinę Talarczyk, Weronkę Sawa,
Krystynę Jagodzińską
Opracowanie redakcyjne - Jerzy Osypiuk
Korekta – Krystyna Jagodzińska
( wspomnienia Józefa Kozakiewicza, część 2)
Zagłada Majdanu
(….)
Wtedy to okazało się, iż rządzący w Polsce politykierzy, przy obłudnym wsparciu
Anglii i Francji, oddali nasz kraj na pożarcie Hitlerowi, który i tak nie poczuł się tym
nasycony, gdyż od razu ruszył na podbój państw zachodnich. A więc po upadku Polski druga
wojna światowa trwała nadal. Gdy walki na terenach Polski zachodniej ustawały, Niemcy już
zajmowali lewe pobrzeże Bugu. Wtedy Związek Radziecki, poczynając od dnia 17 września
1939 roku, na podstawie porozumienia zwartego 23 sierpnia tegoż roku, podpisanego przez
Mołotowa i Ribbentropa, wkroczył swymi wojskami i zagarnął tereny zabużańskie, czyli
zachodnią Ukrainę łącznie z Majdanem. Na zajętych terenach niezwłocznie zorganizowano
i powołano do życia władze radzieckie w gminach, powiatach i województwach. Lokalne
urzędy samorządowe, władze bezpieczeństwa i sądownicze zostały przejęte przez
miejscowych Ukraińców. Kierownicze stanowiska w tych władzach przechwycili przede
wszystkim ci Ukraińcy, którzy podawali się za działaczy komunistycznych i byli wrogo
usposobieni do państwa polskiego. Właśnie ten pozornie drobny fakt stał się początkiem
późniejszej tragedii Majdanu i jego mieszkańców. Ale póki co, Majdan i jego mieszkańcy
po dwudziestoletniej przynależności do Polski, znów znaleźli się w obcym dla siebie
państwie, tym razem w ZSRR i pod bezpośrednim panowaniem radzieckich władz Ukrainy
Zachodniej.
Po nastaniu ukraińskiej władzy radzieckiej odwiedziłem Majdan i przebywałem tam
od 1 do 15 listopada 1939 roku. Widok Majdanu w tym czasie nieco się zmienił. W środku
jego zabudowy brakowało trzech budynków, które na skutek pożaru doszczętnie spłonęły.
Całe to pogorzelisko rozpoczęło się od stodoły Balikowskiego, którą podpaliły bawiące się
dzieci majdańskie. Pożarowi temu towarzyszył huraganowy wiatr, porzucający płonące
szczątki stodoły na stojące w pobliżu dwa budynki mieszkalne. Cała rzesza majdaniaków
spiesząc na ratunek, nie zdołała ugasić tego pożaru. Tak więc w drugiej połowie października
1939 roku spłonął dom dwurodzinny, to znaczy mieszkanie mojej stryjenki Jadwigi (wdowa
po Andrzeju Kozakiewiczu) oraz mieszkanie mego stryjka Stanisława Kozakiewicza. Ponadto
spalił się tuż po wykończeniu nowy dom mego stryjecznego brata Jana Kozakiewicza, który
był synem Jadwigi i Andrzeja. Pogorzelcy, czyli stryjek Stanisław z rodziną, zostali przyjęci
do domu Aleksandra Paszkowskiego, a brat Janek z rodziną i swą matką Jadwigą do domu
jego teścia Floriana Szlachciuka. Poza tym z moich dwutygodniowych obserwacji wynikało,
że prócz braku trzech budynków oraz faktu, iż dwie rodziny pozostawały pogorzelcami, życie
gospodarcze na Majdanie w niczym się nie zmieniło. Również sprawy materialno-bytowe
majdaniaków pozostały bez zmian. Ale już wtedy atmosfera mieszkańców wsi uległa
całkowitej zmianie. Zapanował ponury nastrój przygnębienia z powodu utraty niepodległości
państwa polskiego. Tym nastrojem wcale nie byłem zaskoczony, bowiem mieszkańcy
Majdanu tak samo jak wszyscy Polacy na Kresach Wschodnich mieszkali wśród Ukraińców,
którzy przy każdej sposobności dawali do zrozumienia, iż „polskije pany” są niepożądanymi
mieszkańcami Ukrainy. Nie mając wyboru, majdaniacy byli zmuszeni do dalszego
pozostawania w swej wiosce na własnych gospodarstwach nawet pod rządami obcego
mocarstwa. Panująca na Majdanie atmosfera niepokoju i niepewności wynikała również z
faktu toczącej się wojny w krajach Europy zachodniej. Ponadto niepokój wzbudzało
zachowywanie Ukraińców, którzy po dostaniu się do lokalnych władz radzieckich rządzili się
jak szare gęsi. Oni bowiem przyczynili się do tego, że setki Polaków uwięziono i wywieziono
w głąb Związku Radzieckiego. Już w pierwszych dniach nastania władzy radzieckiej został
aresztowany na Majdanie Stanisław Zajączkowski, zięć mojego stryjka Stanisława
Kozakiewicza. Od razu zawieziono go do więzienia w Kamieniu Koszyrskim (chyba tylko za
to, że był sekretarzem urzędu gminnego w Soszycznie). W tym samym czasie aresztowano i
zabrano do tego samego więzienia męża mojej rodzonej siostry Weroniki, Andrzeja Maślaka,
który był osadnikiem wojskowym i mieszkał w ukraińskiej wsi Grzywa (teraz Hrywa).
Po obu wymienionych nieszczęśnikach zostało tylko tyle wiadomości, że zostali
przeniesieni z więzienia w Kamieniu Koszyrskim do więzienia w Kowlu. Tam
prawdopodobnie ich osądzono i rozstrzelano. Tego rodzaju aresztowania dokonywane przez
miejscowych Ukraińców były z pozoru niby legalne. W tym czasie bywały też ciche napady
na rodziny polskie przez miejscowe władze z pobudek politycznych a także i prywaty,
podyktowanej chęcią zajęcia po nich stanowiska pracy lub po prostu w celach rabunkowych.
Taki napad przeżyłem osobiście razem z moimi rodzicami, bratem Leonem i siostrą Lodzią
w domu na gajówce Hucni.
Przedstawię Ukraińca, który tego dokonał, ale na nasze szczęście nieskutecznie, gdyż
przeszkodził mu inny Ukrainiec - Michał Moniuk.
W okresie międzywojennym, pięć kilometrów od gajówki Hucni, w małym miasteczku
Pniewno, gdzie mieściły się urząd gminy i posterunek policji, mieszkał
Ukrainiec Pwałusza Matiejuk. Wśród społeczności ukraińskiej wyróżniał się tym, że był
trochę wykształcony. W życiu publicznym wcale nie brał udziału. Mieszkał w Pniewnie
jakby zakonspirowany, stąd też nigdy nie miałem sposobności, by go poznać. Mimo to
słyszałem z krążących o nim wieściach, iż jest komunistą.
Wiadomości te wówczas jakoś dziwnie oddziaływały na moją młodzieńczą wyobraźnię, gdyż
wiedziałem również o tym, że działalność organizacji komunistycznej jest ustawowo
zakazana, a za przynależność do niej grozi kara więzienia. A tymczasem, jak gdyby nigdy nic,
mieszka w Pniewnie Ukrainiec-komunista. Dopiero w późniejszym czasie okazało się,
że był on szpiclem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów.
Wcześniejsze pogłoski o jego przynależności komunistycznej przyniosły mu znakomity
splendor dopiero podczas organizowania się miejscowej władzy radzieckiej w Pniewnie,
od której otrzymał eksponowane stanowisko na terenie gminy.
Teraz wypada przedstawić drugiego Ukraińca, który uratował nam życie. Był nim
Michał Moniuk, który ze swym bratem i bratową około połowy lat trzydziestych przybył
z Włodawy i zamieszkiwał razem z nimi w Pniewnie. Jego bratowa była Polką. Obaj bracia
również byli na tyle spolszczeni, że tylko ich nazwisko sugerowało możliwość pochodzenia
ukraińskiego.
Pod koniec 1938 roku Michał Moniuk zaprzyjaźnił się z nami. Był kawalerem i zalecał się
do mojej siostry Lodzi. Po nastaniu władzy radzieckiej M. Moniuk podjął pracę w charakterze
milicjanta w miejscowym posterunku. W połowie listopada 1939 roku przyjechał do nas
w odwiedziny rowerem. Był już wtedy milicjantem w mundurze i miał przy sobie karabin.
Prawdopodobnie chodziło mu nie tyle o patrolowy objazd terenu, ile chęć zobaczenia się
z moją siostrą oraz pokazania się w mundurze. O zmierzchu tego dnia zjedliśmy z przybyłym
gościem wspólną kolację i siedzieliśmy w kuchni przy herbacie do późnego wieczora. Między
godziną dwudziestą trzecią a dwudziestą czwartą ja z bratem Leonem wyszliśmy z kuchni
do pokoju, położyliśmy się spać na jednym dwuosobowym łóżku. Pozostali domownicy, to
znaczy mama, Lodzia i ojciec, który zabawiał rozmową przybysza, siedzieli nadal w kuchni.
Ojciec był zainteresowany rozmową z M. Moniukiem, ponieważ chciał wysondować z jego
wypowiedzi, czym organizująca się gminna władza radziecka interesuje się i co zamierza
robić. I tak się zasiedzieli, że minęła północ. Wtedy usłyszeliśmy głośne kołatanie do drzwi
wejściowych prowadzących z podwórka na korytarz do mieszkania. W tym momencie ojciec
wyszedł na korytarz i przy drzwiach zapytał, kto tam. Odpowiedzią na to było,
natychmiastowe i natarczywe zawołanie w języku ukraińskim: Milicja, szybko otwieraj,
bo drzwi rozwalę”. Po otwarciu drzwi ojciec został wyprowadzony na podwórko. Reszta
domowników z M. Moniukiem pozostawała w kuchni za zamkniętymi drzwiami od strony
korytarza. Na podwórku ojciec rozpoznał napastnika z pistoletem w ręku, którym okazał się
Ukrainiec Pawłusza Matiejuk, będący w towarzystwie dobrze znanego ukraińskiego watażki,
przezywanego Repsą.
Ojciec zapytał:
- Co wy chcecie ?
- Oddaj natychmiast broń, na co jeszcze czekałeś? Koniec twego gajostwa na Hucni, teraz jest
nasza władza i nikt z Polaków nie jest nam potrzebny.
Na koniec zapytał ojca.
- Gdzie są twoi synowie?
Przerażony ojciec odpowiedział, że miał dubeltówkę, ale przed dwoma tygodniami już
zabrała ją władza. W pośpiechu wyjaśnił, że synowie są w domu i już śpią w pokoju po lewej
stronie korytarza. Gdy tylko usłyszał, że my śpimy, zostawił ojca na podwórku przy swoim
kumplu Repsie i ruszył nerwowym krokiem do mieszkania, gdzie zastał nas śpiących
w łóżku. W pierwszej chwili, kiedy Matiejuk świecąc nam w twarz latarką kieszonkową
i skierowanym na nas pistoletem obudził ze snu, nie byłem pewny czy to jawa czy sen.
Ale po chwili doprowadziły mnie do przytomności natarczywe jego wołania: „Oddajcie broń,
natychmiast oddajcie broń...” A my rozbudzeni i przerażeni tym zajściem z uporem
i kategorycznie odpowiadaliśmy i tłumaczyliśmy napastnikowi, że nie posiadamy żadnej
broni, a jedyna dubeltówka, którą ojciec miał, została oddana na żądanie milicji. W końcu
napastnik rozdrażniony naszymi twierdzeniami i wyjaśnieniami zaprzeczającymi posiadania
przez nas broni zostawił nas leżących w łóżku i szybkim krokiem ruszył przez korytarz
do kuchni, gdyż poprzednio z podwórka widział, że tam się pali światło. Gdy Pawłusza
Matiejuk z pistoletem w ręku wszedł z impetem do kuchni i zobaczył znanego mu milicjanta
Michała Moniuka siedzącego przy stole, zdębiał , jakby mu wylano na łeb kubeł zimnej wody.
I dopiero po chwili namysłu rozdrażnionym głosem zapytał M. Moniuka: „Co ty tu robisz?”
A zapytany, jakby się tłumacząc, krótko odpowiedział i wyjaśnił, że jest służbowo
na patrolowym objeździe swego terenu, a do Kozakiewiczów wstąpił po drodze
dla odpoczynku przed dalszą jazdą.
Na tym skończyła się ich rozmowa w kuchni, gdyż napastnik jakby rozkazująco poprosił
milicjanta M. Moniuka do wyjścia z nim na podwórko. Gdy wyszli przed dom P. Matiejuk
wziął ojca za ramię i popychając, wskazał, że ma wrócić z powrotem do mieszkania.
Pozostające trzy osoby na podwórku obserwowałem przez okno nieoświetlonego pokoju
i widziałem że P. Matejuk i M. Moniuk nerwowo drepcąc, wymachując i gestykulując
rękoma, przyciszonym głosem żartobliwie o czymś dyskutowali. Trwało to około pół godziny,
po czym milicjant Moniuk wsiadł na rower i pojechał w kierunku Pniewna. A Pawłusza
Matiejuk ze swym kompanem Repsą po około piętnastominutowej rozmowie wsiedli
na furmankę stojącą na drodze przed gajówką i odjechali w tym samym kierunku.
I tak zakończył się nieudany najazd na rodzinę Piotra Kozakiewicza w huceńskiej gajówce na
Polesiu. To właśnie wtedy, wkrótce po tym napadzie wyjechałem z gajówki na Majdan,
o czym już wcześniej napisałem. Przebywałem tam dwa tygodnie. O swoim wyjeździe
na Majdan poinformowałem tylko mamę, która zapewne przekazała tę wiadomość ojcu.
Po moim powrocie z Majdanu do gajówki ojciec, który był zawsze nieskory do zwierzeń,
powiedział mi tylko tyle: „Dobrze zrobiłeś z tym wyjazdem na Majdan, bo tu byłeś
poszukiwany i dopytywano się o ciebie, a teraz jakoś ta sprawa przycichła”. Następnie mama
przekazała mi wiadomość, iż ojciec skądś dowiedział się, że motywem napadu Pawłuszy
Matiejuka była chęć wymordowania w Hucni całej rodziny Kozakiewiczów, a następnie
przejęcia gajówki.
A więc ten pseudokomunista Pawłusza Matiejuk będący w rzeczywistości profaszystowskim
nacjonalistą ukraińskim stanowi dobitny przykład jacy to osobnicy przechwycili władzę
na Kresach po wkroczeniu wojsk radzieckich we wrześniu 1939 roku.
To waśnie tacy perfidni osobnicy, ukrywający się w szeregach partii komunistycznej byli
Działaczami, którzy przygotowywali i przeprowadzali pod ogólnym nadzorem NKWD
wybory
przedstawicieli Ukrainy Zachodniej do Rady Najwyższej ZSRR, USRR i rad
niższych szczebli. Wybory do władz sowieckich odbyły się 22 października 1939 roku i miały
zarazem charakter plebiscytu, który stał się formalną podstawą do przyłączenia Ukrainy
Zachodniej do USRR i ZSRR w drugiej połowie listopada tegoż roku. Wymienione
okoliczności wskazują, że od trzeciej dekady września do końca listopada nie było żadnego
hamulca na panoszące się tam bezprawie i samowolę.
Okres tego bezprawia został skrzętnie wykorzystany przez nacjonalistów ukraińskich
na rozbudowę szeregów nielegalnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów z ośrodkiem
we Lwowie oraz na uaktywnienie jej działalności. Wzmożona działalność tej organizacji
polegała na tym, że jej działacze urządzali napady na rodziny polskie, rabowali ich mienie
uciekając się nierzadko do morderstw. Natomiast po wyborach październikowych
przedstawicieli (deputowanych) do władz sowieckich, poczynając od grudnia 1939 roku,
sfaszyzowani nacjonaliści ukraińscy wyciszyli nieco swoją awanturniczo-zbrodniczą
działalność przeciwko Polakom. To jednak nie świadczyło o zaniku nieprzyjaznego stosunku
z ich strony do Polaków, a wręcz przeciwnie, w tym czasie byli bardzo zajęci
organizowaniem nagonki politycznej zmierzającej do usunięcia wszystkich mieszkańców
pochodzenia polskiego z Ukrainy Zachodniej. Odbywało się to w ten sposób,
że organizowano różnego rodzaju zebrania i wiece, szczególnie na terenach wiejskich.
Podczas tych zgromadzeń nastawiano chłopów ukraińskich przeciwko Polakom. Wtedy
sfaszyzowani nacjonaliści ukraińscy, którzy organizowali i obsługiwali te zebrania i wiece,
tłumaczyli swym ziomkom, że „polskije pany to krwiopijcy”, którzy osiedlając się
na Ukrainie Zachodniej zubożyli ludność ukraińską, zabrali im ziemię, że w okresie
międzywojennym dwadzieścia lat gnębili i znęcali się nad nimi. Posiadają broń i zagrażają ich
bezpieczeństwu. Następnie organizatorzy tego rodzaju nagonki politycznej na Polaków
płodzili według swego uznania i upodobania relacje sprawozdawcze, w których ze szczególną
starannością uwypuklali rzekomo masowe żądania ludu ukraińskiego o usunięcie wszystkich
Polaków z tamtych terenów. Po czym na podstawie zgromadzonych materiałów
sprawozdawczych sfaszyzowani ukraińscy działacze pseudokomunistyczni oraz tacyż
deputowani pochodzący z październikowych wyborów powszechnych, wystąpili
do Centralnego Komitetu KPZR, a więc do Stalina oraz do Rady Najwyższej z takimi
żądaniami. Centralne władze Związku Radzieckiego na czele ze Stalinem odniosły się do tych
żądań podyktowanych przez działaczy profaszystowskiej Organizacji Ukraińskich
Nacjonalistów bez uwag i wybrały dla siebie najwygodniejszy wariant
przy rozwiązywaniu kwestii zamieszkałych Polaków na terenach zabużańskich. Stąd też aby
zakończyć potęgującą się wrzawę wokół sprawy „polskich panów” postanowiły, iż tychże
„polskich ponów” należy kategorycznie przesiedlić z Ukrainy Zachodniej w głąb terytorium
ZSRR. Nadzór nad wykonaniem tego postanowienia powierzono resortowi spraw
wewnętrznych pod nazwą NKWD. Postanowienie o mającej się odbyć deportacji Polaków
utrzymywano w ścisłej tajemnicy do dnia jej rozpoczęcia.
Sprawa ta w rezultacie sama się odtajniła, ponieważ 10 lutego 1940 roku nastąpiła
pierwsza zorganizowana akcja wysiedlania rodzin polskich z Kresów Wschodnich na tereny
różnych regionów ZSRR. Ta pierwsza i najliczniejsza w swych rozmiarach deportacja rodzin
polskich obejmowała głównie rodziny prawie wszystkich osadników wojskowych, gajowych,
leśniczych i nadleśniczych. Wtedy deportowano z gajówki Hucnia moich rodziców, brata
Leona i mnie. Ponadto deportowano z miejscowości Grzywa (Hrywa) moją najstarszą siostrę
Weronikę z czworgiem nieletnich dzieci, będącą wtenczas wdową po mężu Andrzeju
Maślaku, który cztery miesiące wcześniej, jako osadnik wojskowy został uwięziony,
osądzony i rozstrzelany. Z Majdanu deportowano wówczas gajowych: mego stryjecznego
szwagra Andrzeja Harciarka z żoną Stanisławą i trojgiem nieletnich dzieci, Andrzeja
Kraszewskiego z żoną i nieletnią córką. Później, bo w czerwcu 1940 r. deportowano
z Majdanu mego brata stryjecznego Michała Kozakiewicza z żoną Marią i trojgiem nieletnich
dzieci oraz Józefa Kraszewskiego, który był teściem mego brata Wacława.
Tymczasem na Majdanie po deportacji czterech rodzin na tereny ZSRR panował
względny spokój. Życie majdaniaków pod względem gospodarczym i bytowym nie uległo
zmianie. Tak jak w latach poprzednich trudnili się uprawą ziemiopłodów i hodowlą
inwentarza żywego w swych gospodarstwach. A w tym niespokojnym czasie nawet bardziej
intensywnie pracowali i zabiegali o to, by nagromadzić więcej niż zwykle zapasów dla siebie
na najbliższą, bardzo niepewną przyszłość. Ale niestety, tocząca się na zachodzie druga wojna
światowa zintensyfikowała się znów na terenach Europy wschodniej wskutek napaści
Niemiec hitlerowskich na Związek Radziecki w dniu 22 czerwca 1941 roku. Wojna ta
z wiadomych względów niewiele interesowała majdaniaków. Byli oni raczej uszczęśliwieni
tym, że na Majdanie i w jego okolicach nie było bezpośrednich starć obu walczących stron.
Stąd też Majdan pozostał takim jakim był poprzednio, gdyż zmagania bitewne obu
przeciwników przeniosły się w głąb ZSRR.
Na Polesiu, jak również na Majdanie i w jego okolicach, nic się nie zmieniło.
Po zajęciu tych terenów przez wojska niemieckie zostały powołane okupacyjne władze
hitlerowskie. Nastąpiła kolejna zmiana władzy, z radzieckiej, niby komunistycznej,
na niemiecko-hitlerowską, która okupowała całą Polskę i miała już wtedy na jej terenie
czynne obozy zagłady Żydów i Polaków. Nacjonaliści ukraińscy ze swą Organizacją
Ukraińskich Nacjonalistów, założoną w lutym 1929 roku, doczekali się wreszcie stosownej
dla siebie zmiany władzy oraz czasu do rozpoczęcia wspólnie z okupantem już jawnych
działań na Ukrainie Zachodniej. Przy tym wypada dodać, że mój szwagier Adam Borowski,
obecnie mieszkaniec Nowej Iwicznej koło Warszawy, a poprzednio mieszkający od urodzenia
w 1908 r. na Majdanie, stwierdza, że ci Ukraińcy, którzy byli we władzach gminy
w Soszycznie za czasów władzy radzieckiej, pozostawali nadal na swych stanowiskach
przez cały czas okupacji hitlerowskiej. Dla przykładu wymienię Ukraińca o nazwisku Hocek,
który przed wojną wrześniową 1939 roku pracował w gminie na stanowisku drogomistrza,
po nastaniu władzy radzieckiej stał się działaczem miejscowej organizacji ”komunistycznej”.
Natomiast od samego początku okupacji hitlerowskiej wyrósł na wielkiego przywódcę
i działacza miejscowej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, która współdziała
z niemieckimi władzami okupacyjnymi. Tak samo w organach porządkowych
i bezpieczeństwa na terenie gminy Soszyczno i powiatu Kamień Koszyrski pozostawali ci
sami Ukraińcy, z tą tylko różnicą, że w czasie władzy radzieckiej byli milicjantami, a podczas
okupacji hitlerowskiej przeobrazili się w policjantów, pozostających pod dowództwem
żandarmów niemieckich. Mimo to od początku okupacji do wiosny 1943 roku sytuacja
na Majdanie, tak pod względem gospodarczym jak i bytowym majdaniaków, nie uległa
poważniejszym zmianom, z wyjątkiem tego, że stracili oni wszelką łączność ze światem,
ponieważ okupant zarekwirował wszystkie aparaty radiowe. Poza tym obowiązkowe dostawy
płodów rolnych i inwentarza żywego na rzecz okupanta nie były dla majdaniaków zbyt
dokuczliwe, ponieważ mieszkańców Ukrainy Zachodniej, jako sprzymierzeńców, traktowano
i pod tym względem nieco ulgowo. Obowiązywał jednak zakaz wolnorynkowej sprzedaży,
szczególnie mięsa i jego przetworów. Zakaz ten był powodem przykrego wydarzenia
w zubożałej rodzinie pogorzelców, czyli u mojego stryjka Stanisława Kozakiewicza. Jego
dwudziestotrzyletni syn Wacław, chcąc złagodzić występujące niedostatki w życiu
rodzinnym, z konieczności zajął się nielegalną sprzedażą mięsa z własnego uboju. Zimą
1942/1943 pojechał saniami w konnym zaprzęgu aż do Kowala, wioząc mięso na sprzedaż.
Podczas tej podróży zatrzymali go ukraińscy policjanci, wysługujący się Niemcom.
Zarekwirowali mięso i kazali wracać do domu. Gdy zawrócił w powrotną drogę i ujechał
kilka kilometrów, dogonili go i skatowali do nieprzytomności. Dopiero po pewnym czasie,
leżąc na saniach, odzyskał przytomność i zauważył, że jego koń wlecze sanki. Ledwie żywy
dojechał do domu w Majdanie. Po kilku dniach, na skutek bardzo poważnych obrażeń
wewnętrznych, Wacław Kozakiewicz umarł. Jego śmierć nie była wydarzeniem
odosobnionym, gdyż w tym czasie ginęły z rąk faszystowskich nacjonalistów rzesze Polaków
na Kresach Rzeczypospolitej. Męczeńska śmierć Wacława Kozakiewicza już wtedy
wskazywała, iż dla mieszkańców Majdanu nadchodzi potworne zagrożenie ze strony
Ukraińców. Nie mogli jednak przewidzieć, że wkrótce zakończy to wielką tragedią.
W zimie 1942/43, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów powołała do życia
na terenach Polesia, Wołynia i Podola terrorystyczne oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii
pod naczelnym dowództwem Romana Szuchewicza, sfaszyzowanego Ukraińca ze Lwowa,
który występował pod pseudonimem „Taras Czuprynka”. Był niezwykle zajadłym wrogiem
Polaków mieszkających na Kresach Rzeczypospolitej. Posiadał wyższe wykształcenie
zdobyte na Politechnice Lwowskiej. W czasie służby wojskowej w Wojsku Polskim w latach
1928-29 nie pozwolono mu na ukończenie podchorążówki i przeniesiono do innego pułku.
Wyszkolenie wojskowe uzupełnił później w Niemczech. Cechy osobowości i charakteru
obleczone otoczką intelektu utorowały mu drogę do zorganizowania terrorystycznych sotni
Ukraińskiej Powstańczej Armii i sprawowania nad nimi naczelnego dowództwa. Generał
Roman Szuchewicz zwerbował do swych sotni UPA ochotników wywodzących się
ze skrajnego marginesu społeczności ukraińskiej i uzbroił ich w lekką broń palną,
podarowaną przez hitlerowców. W charakterze zaplecza dla zorganizowanych ochotniczych
oddziałów UPA, szczególnie na terenach wiejskich, gdzie mieściły się większe skupiska
Polaków, powstały również ochotnicze związki paramilitarne, czyli terrorystyczno-rabunkowe
cywilbandy zdegenerowanych chłopów ukraińskich, którzy podczas swych zbrodniczych
działań posługiwali się głównie siekierami, nożami, bagnetami, widłami, szpadlami i tym
podobnymi narzędziami mordu. Taka właśnie organizacja została utworzona również spośród
mieszkańców ukraińskich wiosek leżących wokół Majdanu. Jej dowódcą został nacjonalista
ukraiński o nazwisku Hocek. Nad Majdanem zawisło groźne niebezpieczeństwo. Już wkrótce,
w okresie wiosny 1943 roku, niektórzy, bardziej ostrożni i przezorni majdaniacy, wyczuwali
i domyślali się, że ta zorganizowana banda ukraińskich zbirów wywodzących się ze wsi
Werchy, Karasin i Karpiłówka przygotowuje się do napadu na Majdan. Docierały bowiem
do nich niepokojące wieści, że tu i ówdzie zamordowano Polaka lub dokonano zbiorowego
morderstwa na ludności polskiej. Niektórzy Ukraińcy z pobliskich wiosek wiedząc co się
święci, doradzali poufnie, by majdaniacy dla własnego bezpieczeństwa wyprowadzali się
gdziekolwiek. Inni zachęcali, aby pozostali na swych posiadłościach i zapewniali,
że majdaniakom nie grozi żadne niebezpieczeństwo ze strony mieszkańców ukraińskich
z sąsiednich wiosek. Przy tym głosili dość wiarygodne argumenty. Twierdzili, że „przecież
wiele dziesiątków lat mieszkaliśmy tu razem w dobrosąsiedzkiej komitywie, stąd nikt
z majdaniaków nie powinien mieć żadnej wątpliwości, iż nadal będziemy żyć w zgodzie
i przyjaźni”. Głosicielom takiej zakłamanej prawdy chodziło przede wszystkim o to,
by majdaniacy bez obawy pozostawali w miejscu zamieszkania i w czasie sezonu letniego
sprzątnęli ze swych pół wszystkie ziemiopłody, by w końcu zgodnie z założeniami
wymordować bez reszty wszystkich majdaniaków. Zebrane z pól i magazynowane
w zagrodach ziemiopłody będą stanowiły dla nich gotowy łup. Większość majdaniaków nie
przewidywała aż tak niebezpiecznego dla nich obrotu sprawy, gdyż wszelkie domniemane
przez nich racje przemawiały za tym, by nie pozostawiać swych gospodarstw na łasce losu
i nie opuszczać Majdanu. Na domiar złego w tym czasie niektórzy mieszkańcy Majdanu stali
się naiwnymi sprzymierzeńcami swych przyszłych katów. Podobnie jak oni, głosili przeróżne
slogany na temat możliwości dalszego życia na Majdanie w bezkonfliktowym
i dobrosąsiedzkim układzie z Ukraińcami z sąsiednich wiosek. Mimo to wśród społeczności
majdańskiej byli też i tacy mieszkańcy jak Adam Paszkowski, Jan Borowski, Czesław
Kozakiewicz, Antoni Rubinowski i Józef Rubinowski, którzy z całą powagą odnosili się
do poufnie udzielanych im przestróg ze strony uczciwych i neutralnie zachowujących się
Ukraińców. To dzięki inteligencji i odwadze wymienionych osób zostało uratowane życie
kilkunastu rodzin majdańskich. Oni bowiem na bieżąco, jako dorośli wywiadowcy, zbierali
informacje na temat bandyckich zamiarów wobec Majdanu ze strony UPA oraz
paramilitarnych ugrupowań nacjonalistów ukraińskich. Stąd też gdy dowiedzieli się, że bandy
ukraińskie już są przygotowane i wkrótce dokonają napadu na Majdan, niezwłocznie udali się
w odległe lasy do zgrupowań polsko - radzieckiej partyzantki, z prośbą o pomoc w ratowaniu
rodzin majdańskich.
Myślę, że wystarczająco opisałem wszystkie przesłanki, które doprowadziły
do zagłady Majdanu podczas drugiej wojny światowej. A o tym jak dalej potoczyły się
sprawy dotyczące samego przebiegu tragedii majdańskiej, już dużo wcześniej w swych
reportażach pisali pułkownik Mikołaj Kunicki (pseudonim „Mucha Michalski”) i major
Wacław Klimaszewski, którzy wówczas byli niemal świadkami tragedii, jaka zdarzyła się na
Majdanie 23 sierpnia 1943 roku. W związku z tym pozwolę sobie na zacytowanie treści ich
reportaży na ten temat, bez żadnych poprawek i komentarzy.
Reportaż pułkownika Mikołaja Kunickiego pod tytułem „Ratunek. Zdrada. Mord”
przedstawia się następująco.
„Zgrupowanie partyzanckie, które organizowałem w lipcu na polecenie generała
Wasilia Begmy w miejscowości Krymno nad rzeką Styr, było w stadium organizacji
i intensywnego szkolenia. Ludność polska przybywała o różnej porze dnia i nocy piechotą,
furmankami i całymi rodzinami z zabranym w pośpiechu dobytkiem, oraz tym co mogło
zmieścić się na wozie i przywiązanym inwentarzem żywym do fury. Strach, wielki strach
na twarzach kobiet przed straszną śmiercią zdziczałych rezunów i siekierników spod znaku
„Tryzuba”, to jest bulbowców i banderowców. Kobiety tuliły swe małe dzieci do piersi,
rozglądając się wokół, czy z głuszy leśnej Polesia i północnego Wołynia nie wypadnie
z siekierą, nożem lub inną bronią brodaty zbir, brudny i zaświerzbiony oraz zawszony,
niepodobny do człowieka, aby rzucić się na bezbronne kobiety i starców, by dokonać krwawej
masakry zardzewiałą siekierą, nożem, widłami, kosą lub innym żelastwem. Jak długie
i szerokie Polesie i Wołyń dymiły całymi dniami, a nocami pałały łuny pożarów. Krzyki
ludzkie, ryk bydła, rżenie koni, wycie psów krążących wokół spalonych polskich gospodarstw
nie ustawały. Pomoc generała Begmy, dowodzącego oddziałami partyzanckimi w obwodzie
polesko-wołyńskim, była przychylna i serdeczna dla nowo organizowanego Zjednoczenia nr 3
Polskich Partyzantów. Zaznaczam, że do gen. Begmy należało Zjednoczenie nr 1 Radzieckich
Partyzantów, Zjednoczenie nr 2 należało do pułkownika Iwana Fiodorowa Rówieńskiego,
a Zjednoczenie nr 3 Partyzantów Polskich gen. Begma rozkazał organizować i dowodzić
mnie, to jest Mikołajowi Kunickiemu, pseudonim „Mucha Michalski”. Zjednoczenie
zacząłem organizować od luźnych grup bardzo słabo uzbrojonych partyzantów.
Pierwsza grupa partyzantów im. Tadeusza Kościuszki dowodzona przez miejscowego
nauczyciela, porucznika rezerwy Wincentego Rożkowskiego, liczyła 37 osób. Druga grupa
im. Romualda Traugutta dowodzona przez starszego sierżanta Zygmunta Konwerskiego
liczyła 28 osób. I trzecia grupa pod dowództwem Antoniego Rudki liczyła 21 partyzantów.
Wszystkie trzy grupki były bez taborów i kawalerii. Wszystkie trzy grupy zacząłem szkolić
i jednocześnie dozbrajać kosztem wroga. Broń zdobywaliśmy w akcjach dywersyjnych
przeciw hitlerowcom i bandom UPA. Gen. Begma zasilił nas w niedużej ilości bronią,
amunicją, granatami, materiałami wybuchowymi i środkami medycznymi. Zjednoczenie rosło
z każdym dniem. Przybywało koni kawaleryjskich łącznie z taborem. Zaprowiantowanie
czerpaliśmy ze zbiórki w okolicznych wioskach od nacjonalistów ukraińskich, to jest
od rozbitych sotni (oddziałów) UPA, od ich rodzin, które rabowały Polaków, od rodzin
ukraińskich policjantów wysługujących się Niemcom.
Zabieraliśmy od chłopów ukraińskich zboże, furaż, bydło, trzodę, owoce, ziemniaki,
przeznaczone dla Niemców na kontyngent. W dniu 13 sierpnia 1943 roku w godzinach
popołudniowych przybyła do Zjednoczenia pięcioosobowa delegacja Polaków, uzbrojonych
w zwykłe karabiny, ze wsi Majdan koło Kamienia Koszyrskiego. W składzie tej delegacji byli
Jan Borowski lat 41, Adam Paszkowski lat 37, Czesław Kozakiewicz lat 22, Antoni
Rubinowski lat 37 i Józef Rubinowski lat 42, z prośbą o ratunek z powodu nadchodzącej
rzezi ze strony ukraińskich band UPA i bulbowców. Rzeź ma nastąpić 19-20 sierpnia 1943
roku. Delegacja była dobrze zorientowana o sile band w okolicznych dla Majdanu wioskach
ukraińskich. I tak: we wsi Obzyr Wielki nad rzeką Stochód było 200 bulbowców; we wsi
Obzyr Mały ok. 200 bulbowców; we wsi Werch 300; w Karasinie 120; w Karpiłówce 110;
w Jajnie 160; w Nujnie 100; w Liczynach 30; w Soszycznie 70; w Kaczynie 70; a w wielu
innych wioskach w pobliżu Majdanu nie posiadali rozeznania stanu liczbowego band.
W rejonie wymienionych miejscowości nie było partyzantów polskich ani radzieckich.
Po wysłuchaniu delegacji zarządziłem naradę dowódców pododdziałów, w której wzięli
udział: komisarz Zjednoczenia ppłk. Foma Kudojar-Rosjanin; dowódca oddziału
por. W. Rożkowski; jego szef sztabu Czesław Baczyński; najzdolniejszy z dowódców
kompanii por. Antoni Polanowski i inni, którym wyjaśniłem cel przybyłej z Majdanu
delegacji. Pierwszy zabrał głos dowódca Rożkowski, który nie zgadzał się na zorganizowanie
wyprawy dalekodystansowej dla niesienia pomocy mieszkańcom Majdanu. Stanowisko swoje
w tej sprawie tłumaczył następująco: teren jest bagnisty, nasycony wielką siłą band UPA,
które razem liczą ponad 2700 bandytów stacjonujących obok Majdanu, drugie tyle zaś
w dalszych wioskach. Są to istne gniazda szerszeni i os, a nasze Zjednoczenie liczy aktualnie
zaledwie 140 osób uzbrojonych i 60 nieuzbrojonych, gdyż posiadają tylko broń białą
i granaty. Dlatego też nie mamy absolutnie żadnych możliwości ani szans na udzielenie
pomocy Majdanowi. Po Rożkowskim zabrał głos komisarz Zjednoczenia F. Kudojar
i w krótkich słowach powiedział co następuje: Jako komisarz Armii Czerwonej, a obecnie
komisarz Zjednoczenia Polskich Partyzantów nr 3 oświadczam, że nie znam się na strategii
wojennej, bo jestem do spraw politycznych i w sprawach sposobu zorganizowania ratunku
dla mieszkańców Majdanu porad wnieść nie mogę. Jedynie tylko muszę powiedzieć,
iż śmierć od zardzewiałej siekiery czy noża lub wideł jest straszna, że największy bohater
przed tą bronią truchleje, a niewinną ludność polską, starych i młodych, kobiety i dzieci czeka
tam śmierć. Teraz oni oczekują od nas pomocy i ratunku. A więc dowódco Zjednoczenia, ty
Mucha rozkazuj i działaj!
Po tych słowach nastała chwila ciszy i głębokiego milczenia w gęstym dymie
tytoniowym. Ciszę przerwali dowódcy Konwerski i Rudka. Swoimi głosami poparli
wypowiedź komisarza Kudojara. Po naradzie wezwałem majdańską delegację, wyczerpaną
po ciężkiej podróży i powiedziałem jej, że pomoc nadejdzie za kilka dni, ale w jakiej sile
i z której strony, tego jeszcze nie wiem. Po krótkim odpoczynku opuszczajcie teren Krymna
i spieszcie się na Majdan do swych rodzin i bliskich, bo bandy mogą przyspieszyć rzeź.
Po odejściu delegacji do pomocy w organizowaniu wyprawy na Majdan wybrałem
por. Rożkowskiego, dowódcę kompanii Antoniego Polanowskiego, dowódcę plutonu
M. Osłońskiego, dywersantkę por. W. Laśkiewiczównę, dowódcę zwiadu Stanisława
Łabędzkiego, lekarza Irenę Kamińską, sanitariuszkę Aleksandrę Brzozowską i Marysię
(obecną żonę).
W dniu 14 sierpnia przed sztabem Zjednoczenia stanęło gotowych do marszu i boju
111 partyzantów razem ze mną i dowódcami. Z tego 92 uzbrojonych w broń palną, w tym
maszynową, a 19 w broń białą i granaty. O godzinie 13-tej po moim krótkim przemówieniu
wyruszyliśmy ze śródleśnej wioski Krymno po bezdrożach w kierunku na Majdan.
Omijaliśmy ukraińskie wioski Serchowo, Leśniówkę, Nabrusk. W głuchym lesie wśród
bagien, gdzie było mnóstwo węży, żmij i miliardy komarów, zatrzymaliśmy się
na odpoczynek i nocleg. Mokre ubrania po pas, suszące się na naszych ciałach niewiele nam
przeszkadzały podczas głębokiego snu. Na drugi dzień rano znów po bezdrożach dotarliśmy
w okolicę wsi Nowa Ruda, oddalonej o 7km od wsi Obzyr Wielki nad rzeką Stochód.
Dowódca zwiadu Łabędzki rozeznał , że w Obzyrze Wielkim banda UPA w sile 500 ludzi
rozłożyła się pokotem wokół tamtejszej cerkwi z powodu jakiejś uroczystości, a we wiosce
Werchy odległej 5 km od Majdanu i 3 km od Obzyra Wielkiego, kwateruje banda w sile 300
ludzi. Przeszkodę dla nas stanowiła rzeka Stochód, na której był tylko jeden most we wsi
Obzyr Wieki. Ale tam była banda UPA, która już dowiedziała się, że jakiś oddział
partyzantów polskich pojawił się na jej terenie i posuwa się w kierunku zachodnim. W tej
sytuacji postanowiła ona urządzić na nas zasadzkę po drugiej stronie rzeki. Jednak banda UPA
nie znała naszej siły. Według jej założeń szacunkowych nasz oddział powinien liczyć około
500 partyzantów, a to tylko dlatego, że posuwaliśmy się marszem bojowym, to znaczy
z ubezpieczeniem przednim, tylnym i bocznym. Stąd też przechodząc przez niektóre wioski
ukraińskie, ubezpieczenie przednie zapędzało mieszkańców krzątających się po ulicy
i w zagrodach do chałup, tylko dlatego, żeby nie mogli policzyć nas i oglądać. A przy tym
główny nasz oddział kroczył ulicą w odstępach 10-15 metrów partyzant od partyzanta,
by w ten sposób stwarzać wrażenie, że jest nas dużo i jesteśmy groźni. Dlatego mieszkańcy
tych wiosek poinformowali swych pobratymców z bandy UPA, że przez ich wieś przeszedł
bardzo liczny i uzbrojony oddział partyzantki polskiej. Tymczasem wyczuwając groźne
następstwa, w jakie możemy uwikłać się podczas przeprawy na drugi brzeg rzeki,
postanowiłem działać bardzo ostrożnie. Po drugiej stronie rzeki było widoczne dla nas
piaszczyste, pokryte krzakami wzniesienie o nierównym terenie. Właśnie tam banda
ukraińska w sile 300 ludzi już oczekiwała na nas w zasadzce. Wtenczas myśmy o tym jeszcze
nie wiedzieli, chociaż zwiad mi doniósł, iż zauważył tam jakieś podejrzane ruchy i Łabędzki
chciał zbadać, lecz na to nie pozwoliłem, bo naraziłby się na straty, czego się najbardziej
obawiałem. Wysłałem więc dwóch partyzantów w odległości 10-15 metrów jeden
od drugiego do rzeki odległej od naszego lasu około 100 metrów, aby tam się okopali.
Po pewnym czasie wysłałem następnych dwóch i kolejnych, dwójkami, jak tych pierwszych.
Tak więc, gdy 70 partyzantów było już okopanych przy brzegu rzeki, zostawiłem
Rożkowskiego, aby resztę partyzantów kierował tak samo do brzegu rzeki, a ja z dwoma
partyzantami udałem się również nad rzekę i zająłem się kierowaniem przeprawą na jej drugi
brzeg. Gdy oddział bandytów zobaczył naszą ciągłą i zdecydowaną przeprawę, chyłkiem
w popłochu, nie oddając ani jednego strzału, opuścił miejsce zasadzki i wycofał się do wsi
Obzyr Wielki. Powodem tej panicznej ucieczki była z ich strony obawa, że będziemy
atakować tę wieś z dwóch stron, stąd też szybko wycofali się z miejsca zasadzki w celu
zajęcia stanowisk obronnych. Jednoczenie w pośpiechu werbowali dodatkowe siły z innych
wiosek.
O przytoczonych faktach, popłochu i zamieszaniu wśród bandy UPA dowiedzieliśmy się
nieco później od rezunów z tej bandy, którzy zostali zabrani przez nas do niewoli na drodze
prowadzącej z Obzyra Wielkiego do Nujna. Tak więc po udanym sforsowaniu wyłącznie
naturalnej przeszkody, jaką stanowiła rzeka Stochód, szliśmy nadal po bezdrożach, bagnami
i lasami bez przerwy, cały dzień i noc, do samego Majdanu. Marsz był bardzo ciężki, wprost
nie do opisania. Zapadliśmy w bagna powyżej pasa, trzymając broń, granaty, amunicję
nad głowami, aby nie zamokła. Kiedy przechodziliśmy bagna, rzeczułki i rowy, nie
zatrzymywaliśmy się, by wylać z butów wodę czy muł lub wykręcić mokre ubrania, gdyż
wyschłyby one w marszu na słońcu i rozgrzanych ciałach partyzantów, bo dni były upalne.
Palacze nosili tytoń w czapkach na głowie, aby nie zamókł. Na krótkich odpoczynkach
padaliśmy jak podcięte drzewa na pachnącą ściółkę z igliwia, żeby zdrzemnąć się choć
na godzinkę. Wieczorami i w nocy napadały na nas chmary komarów, a w dzień bąki i muchy
kąśliwe. Na odcinkach dróg leśnych szliśmy tyłem do przodu, by nasz trop zmylił UP-owcom
kierunek naszego marszu. Po krótkich odpoczynkach parliśmy do przodu, aby prędzej dotrzeć
na Majdan. Byliśmy brudni, niewyspani, nogi odmawiały posłuszeństwa. Wreszcie nad ranem
zatrzymaliśmy się w lesie tuż przy Majdanie. Wtedy od razu wysłałem do wsi zwiad w celu
nawiązania kontaktu z tymi delegatami, którzy przyszli w dniu 13 sierpnia do naszego
Zjednoczenia Partyzanckiego w Krymnie, z prośbą o pomoc w ratowaniu mieszkańców
Majdanu. Po upływie dwóch godzin zwiad wrócił z całą pięcioosobową byłą delegacją, która
jednocześnie przyniosła dla nas prowiant. Przybyłych delegatów z widzenia już znalem,
ale wraz z nimi przyszedł nieznany mi mężczyzna. Wkrótce wyjaśniono mi, że tym
mężczyzną jest mieszkaniec Majdanu, Polak, Witali Brzezicki w wieku 53 lat, bogaty
gospodarz cieszący się dobrą opinią. Brzezicki uważnie przysłuchiwał się naszej rozmowie
na temat sposobów ewakuacji rodzin polskich z Majdanu. Z niepokojem spoglądał na
wziętych do niewoli zwiadowców UPA , których kazałem odprowadzić gdzieś dalej od nas,
by nie wsłuchiwali się w tok naszej narady. Wtedy W. Brzezicki zapytał mnie, co zamierzam
zrobić z tymi zwiadowcami UPA. Odpowiedziałem, że jeśli okaże się iż są niewinni to ich
puszczę, a jeżeli ręce mają zbroczone krwią polską, to popłyną Stochodem (martwi) do
Prypeci. Poza tym W. Brzezicki zapytał mnie, czy dam radę wyżywić 240 ludzi z Majdanu.
Odpowiedziałem, że tak, gdyż będą oni jedli to samo co ja, a jednocześnie zapewnię im
ochronę osobistą i opiekę lekarską. W końcu uzgodniłem z delegacją majdańską, że 19
sierpnia rozpoczniemy ewakuację rodzin majdańskich łącznie z inwentarzem żywym,
produktami żywnościowymi oraz innymi rzeczami, które są niezbędne do życia, a gdyby
zabrakło furmanek, to weźmiemy je od rodzin UP-owców. Podczas odbytej narady delegacja
majdańska poinformowała mnie, że bandy ukraińskie przed dwoma dniami zablokowały
wszystkie drogi prowadzące z Majdanu do wiosek i miasteczek, by majdaniacy nie mogli
wywieść swego dobytku z własnych gospodarstw. Tymczasem banda ukraińska, która szła
w pośpiechu za nami po zgubieniu śladów naszego przemarszu rozesłała swoich zwiadowców
i szpiegów, by wybadali nasze miejsce nocnego odpoczynku. Stąd też kilku z nich zostało
pojmanych przez moje czujki rozstawione wokół naszego miejsca postoju. Dla mnie i mojego
oddziału partyzanckiego dzień 18 sierpnia był nadal przepełniony pracą i niezwykłymi
zabiegami zmierzającymi do należytego spełnienia naszej misji. Wieczorem, jeszcze tego
samego dnia, po raz drugi przybyła do nas ta sama delegacja majdańska, która dostarczyła
nam prowiant w postaci chleba, mleka, sera, słoniny, śmietany oraz inne produkty
i jednocześnie zameldowała mi, że połowa mieszkańców Majdanu nie opuści swojej siedziby
i nie pójdzie z nami, bo pan Witali Brzezicki rozgłosił na Majdanie wszem i wobec,
że Ukraińcy nie będą zabijać stałych mieszkańców Majdanu, a tylko tych, którzy przybyli
w czasie wojny 1939-1943, to znaczy Żydów, Cyganów i komunistów. Wiadomość ta
zbulwersowała mnie do tego stopnia, że podniesionym głosem wykrzyknąłem: To z jego
strony wobec nas zdrada! I natychmiast zażądałem, aby delegaci majdańscy jak najprędzej
przyprowadzili W. Brzezickiego do mnie, gdyż chcę z nim rozmówić się w tej sprawie.
Ale niestety, do spotkania i rozmowy nie doszło, ponieważ nie udało się go znaleźć ani
w domu ani na terenie wsi. Jak się później okazało, pan Brzezicki uczestniczący w naszych
rozmowach z delegacją majdańską na temat ewakuacji rodzin, zapoznał się z planami jej
przeprowadzenia i po naradzie od razu udał się do przywódcy bandy ukraińskiej, zwanego
Hockiem we wsi Karpiłówka i zawiadomił go, że pojawił się oddział polskiej partyzantki,
na czele z jakimś Muchą Michalskim, by zabrać ze sobą wszystkie rodziny z Majdanu
do partyzantki. A więc stało się tak jak przewidywałem. Na skutki zdradliwego zachowania
się W. Brzezickiego nie trzeba było długo czekać. Natychmiast wysłałem zwiad, który
po powrocie zameldował mi, że banda z Karpiłówki i Karasina w sile 200 Ukraińców
zorganizowała napad na wieś Majdan. W tym czasie moi partyzanci byli już gotowi do walki.
Nie zwlekając, natychmiast przydzieliłem por. Rożkowskiemu 50 partyzantów i wydałem
rozkaz, by jak najprędzej udał się z nimi do leśnej drogi, prowadzącej z Werchów na Majdan
i stamtąd od strony wschodniej zaatakował bandę penetrującą wieś. Ja w tym czasie z resztą
partyzantów udałem się szybko, do leśnej drogi prowadzącej z Soszyczna na Majdan, by
zaatakować ją od strony zachodniej. Zgodnie z moimi przewidywaniami grupa por.
Rożkowskiego pierwsza zaatakowała bandę i rozpoczął się bój. Wówczas banda od razu
przerwała rabunek i zapędzanie majdaniaków do budynku miejscowej szkoły. A gdy cała
uwaga bandytów została skierowana przeciwko atakującej grupie partyzantów por.
Rożkowskiego, ja w tym czasie ze swoją grupą partyzantów rozwiniętą tyralierą
zaatakowałem bandę na jej tyłach od strony zachodniej i spowodowałem wielkie zamieszanie
oraz panikę w szeregach broniącej się bandy napastników ukraińskich. Po około piętnastu
minutach walki teren był usłany trupami i rannymi Ukraińcami, a reszta rozpierzchła się
na wszystkie strony. Ci co uciekali w stronę wsi Werchy do swych pobratymców
pozostających w tyle krzyczeli: ”Chłopci ratujte Werchy, bo chmara lachiw nastupaje”!
Uderzenie nasze było błyskawiczne i zdecydowane. W czasie ataku byłem w środkowej
części tyraliery i słyszałem z prawego skrzydła głośne komendy nadzwyczaj dzielnego
dowódcy kompanii Antoniego Polanowskiego, który swoimi rozkazami zachęcał partyzantów
do ataku, a oni odważnie parli do przodu. Ci partyzanci, którzy nie posiadali broni palnej, szli
do ataku z szablami, bagnetami, granatami i wyrywali karabiny z rąk bandytów. Straty wroga
w końcu wyniosły 32 osoby zabite, 37 osób rannych. Przy tym zdobyliśmy:15 karabinów
zwykłych, 1 ręczny karabin maszynowy, 1 pistolet maszynowy, 5 koni z siodłami, 2 bez
siodeł; oraz ważne dokumenty i plany likwidacji innych polskich wiosek. Zdobyliśmy
stosunkowo mało broni, ponieważ bandyci ukraińscy wycofując się i uciekając, zdążyli ją
zabrać od swoich zabitych i ciężko rannych. Zdążyli też zabrać część rannych i zabitych
swoich dowódców, a lekko ranni uciekali o własnych siłach. W tym boju został zabity przez
nas jakiś wyższy dowódca, Ukrainiec pochodzący z Galicji, przy którym w torbie znaleźliśmy
ważne dokumenty i plany, a w jego notesie był zapis, że osobiście zamordował 16 Polaków
nożem, 2 siekierą i sześcioro dzieci nadział na bagnet i wrzucił do płonących zabudowań.
Wreszcie i jego nie minęła śmierć, gdyż zabił go mój partyzant, były sierżant W.P.
Kulikowski, pochodzący z miasta Sarny.
Nasze straty w czasie omawianego boju wyniosły: 1 partyzant ranny w rękę powyżej
łokcia oraz 1 ranny dwiema kulami w nogę powyżej kolana. W brawurowym ataku na bandę
ukraińską odznaczyli się por Rożkowski i wielu innych. Wydatną pomocą w naszych
zmaganiach z bandą odznaczył się mieszkaniec Majdanu Adam Borowski. Po bitwie
urządziłem zasadzki przy wszystkich drogach i dróżkach wylotowych prowadzących
z Majdanu. W tym czasie spora liczba rodzin majdańskich ładowała w pośpiechu na swe
furmanki prowiant, produkty żywnościowe, ubrania i inny dobytek, który był możliwy
do zabrania z opuszczanego domu i gospodarstwa. Dzień 19 sierpnia 1943 roku był upalny.
Moi partyzanci po bitwie byli zmęczeni, brudni, podrapani gałęziami drzew i krzewów
w wyniku pogoni za bandą. O umyciu się nie było mowy, bo lada moment mógł nastąpić
odwet, a pomocy znikąd nie spodziewaliśmy się, bo na tych terenach wokół Majdanu, prócz
band ukraińskich i Niemców żadnej partyzantki polskiej nie było. No i jeszcze tego samego
dnia o godzinie 18-tej długi skład taboru, utworzony z furmanek załadowanych po brzegi
wraz z rodzinami majdańskimi stał gotowy do odjazdu i opuszczenia Majdanu. Przy tym
wypada zaznaczyć, że tylko około jedna trzecia rodzin, czyli około 80 osób zdecydowało się
wyjechać z nami do partyzantki. Natomiast większość majdaniaków zbuntowana przez Witala
Brzezickiego wolała pozostawać na miejscu i nadal mieszkać na Majdanie. W końcu
z nadejściem godziny 18 minut 30 placówki blokujące drogi dojazdowe do Majdanu zostały
zdjęte i tabor konny z przywiązanym do furmanek bydłem, w szyku bojowym
i ubezpieczonym ze wszystkich stron ruszył w 70-cio kilometrową drogę do Krymna
nad Styrem. Tak uformowana nasza długa karawana żółwim tempem, po piaszczystej drodze,
posuwała się w docelowym kierunku, wznosząc przy tym ogromne kłębowiska kurzu. Bydło
przywiązane po kilka sztuk do jednej furmanki wciąż porykiwało. Kobiety zalewały się łzami
z powodu opuszczenia swych domostw i pozostawienia na pastwę losu ciężko zapracowanego
dobytku. Pilotując na swym wierzchowcu karawanę, objeżdżałem ją wciąż od początku
do jej końca i przywoływałem wszystkich do zachowywania ciszy, gdyż tego wymagała
wówczas nasza sytuacja. Podczas tego marszu 18-tu majdaniaków, uzbrojonych we własne
karabiny, zasiliło szeregi moich partyzantów. Ich liczba wzrosła już 136 osób, dobrze
uzbrojonych w broń palną. Przy takim stanie osobowym partyzantów byłem w stanie
zapewnić wystarczające bezpieczeństwo uchodźcom majdańskim w czasie naszej podróży.
W związku z tym, 300 metrów przed i za karawaną oraz po prawej i po lewej stronie naszej
drogi, czujnie podążały cztery plutony partyzantów ze swymi dowódcami i zabezpieczały
ze wszystkich stron kawalkadę furmanek oraz idących pieszo majdaniaków. Trudniejsze
zadanie przypadło dwóm plutonom z ubezpieczenia bocznego, bowiem prócz zachowywania
czujności , musieli na swej drodze dość często pokonywać przeszkody w postaci bagien
i rzeczułek, stąd też byli zachlapani błotem i przemoknięci powyżej pasa. Na nasze szczęście
z nastaniem nocy, w czasie marszu krowy zachowywały się cicho, nie wydawały
charakterystycznego dla siebie głosu. Tej nocy z 19 na 20 sierpnia nad ranem zawiadomiono
mnie, że na jednej z furmanek zdechło cielę i zapytano, co mają z tym zrobić. Wtedy
raptownie zaświtała mi w głowie trafna myśl. Dałem polecenie swym minerom, aby
po przejściu całej kolumny położyli padniętego cielaka w poprzek drogi i podłożyli pod jego
tuszę minę o dużej sile rażenia. Tak więc poczynając od Majdanu, w ciągu tej nocy
pokonaliśmy spory odcinek niebezpiecznej dla nas drogi, ale wczesnym rankiem musieliśmy
się zatrzymać w odpowiednim miejscu pod osłoną drzew, bo o 2 kilometry dalej była już
rzeka Stochód , którą wypadnie nam przekraczać w bród. Wtedy dla uniknięcia
niespodzianek, do spenetrowania terenów po obu stronach drogi, będącej przed nami oraz
ustalenia miejsca i możliwości przeprawy na drugi brzeg rzeki, wysyłam patrole, które
po swoim powrocie zameldowały mi, że droga do drugiego brzegu Stochodu jest wolna i nie
ma przeszkód na przekroczenie rzeki w bród. Poza tym patrole przyprowadziły ze sobą
dwóch Ukraińców z bandy UPA, którzy podczas ich przesłuchiwania stwierdzili,
że na terenie po drugiej stronie rzeki jest urządzana zasadzka na nas. Wiadomość o zasadzce
niewiele nas zaskoczyła, ponieważ byliśmy na to przygotowani. Skoro wiedzieli,
że przechodziliśmy tędy w kierunku na Majdan, to na pewno w tym samym miejscu
będziemy przekraczać rzekę podczas powrotu. A więc nie mieliśmy wyboru, stąd też rano
o godzinie 5-tej ruszyliśmy na przeprawę przez Stochód. Podczas forsowania koryta rzeki,
kiedy połowa naszej karawany znalazła się już na drugim brzegu, usłyszeliśmy potężny
wybuch czterokilogramowej miny, która spoczywała pod zdechłym cielakiem,
pozostawionym przez nas na leśnej drodze. Wybuch miny podreperował moje samopoczucie,
gdyż byłem przekonany, że ścigająca nas banda zatrzyma się na dłuższy czas i przestanie
nam deptać po piętach. Tymczasem przeprawa przez rzekę trwała zaledwie jedną godzinę
i znów znaleźliśmy się na zalesionej grobli między rozległymi bagnami na wschód
od Stochodu. Przy tym w odpowiednich miejscach sforsowanego koryta rzeki oraz na grobli
pozostającej za nami grupa minerów założyła sporo min. A w odległości około 500 metrów,
grupa partyzantów z karabinami maszynowymi idąc naszymi śladami, ubezpieczała nas
od tyłu. Natomiast banda UPA, z której zapewne niejeden został rozszarpany wybuchem
miny przy zdechłym cielaku, zorientowała się jak dalece ją oszukaliśmy, wtedy tym bardziej
nieostrożnie wszczęła pościg za nami. Rzekę Stochód mieliśmy już dość daleko za sobą, gdy
dogoniły nas echa potężnych wybuchów naszych min w okolicach przeprawy. Byliśmy
bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy, gdyż domyślaliśmy się, iż ścigająca nas banda
UPA znów została zatrzymana. Poza tym powtarzające się wybuchy min przeraziły i tę bandę
UPA, która urządziła na nas zasadzkę. Pomimo rażenia wybuchami min założonych
po naszym przemarszu z wściekłością parła do przodu i około godziny 9-tej zbliżyła się
do naszej karawany furmanek na dość bliską i niebezpieczną odległość. Wtedy czołówka,
a następnie cała banda UPA, została powitana ogniem ze wszystkich karabinów
maszynowych przez nasz pluton partyzantów z ubezpieczenia tylnego, który urządził na nią
zasadzkę. Następnie dwa plutony z ubezpieczeń bocznych, oskrzydlając bandę, tak samo
zdecydowanie zaatakowały ją z broni maszynowej, automatów, karabinów i granatami. Czas
nie pozwolił na to, byśmy ustalili, ilu ich w końcu zginęło w tym potrzasku. W każdym razie
przekonaliśmy się o tym później, że ścigająca nas banda UPA już się nie pozbierała
po udzielonej przez nas lekcji. Zaprzestała pogoni za nami. Po rozbiciu i rozproszeniu resztek
bandy ruszyliśmy w drogę i po upływie około pół godziny zatrzymaliśmy się na grobli
pod osłoną wierzb na czterogodzinny postój, aby wreszcie odpocząć, nakarmić mocno
zmęczone konie i krowy. Wtenczas uchodźcy majdańscy ugościli nas, partyzantów,
wspaniałą, smaczną wiejską kiełbasą, szynkami wędzonymi po litewsku i pachnącym
razowym chlebem. W czasie naszego postoju wypoczęliśmy dość dobrze, gdyż bandy
nacjonalistów ukraińskich już w ogóle przestały nam zagrażać. Nabraliśmy nowych sił.
Karawana znów ruszyła, by pokonać jeszcze niemały szmat drogi, wynoszący ponad 50
kilometrów. Tak więc od wyruszenia z Majdanu, po przeszło dwu dobowym marszu,
bez żadnych strat, osiągnęliśmy cel swej podróży. 21 sierpnia o godzinie 22- giej przybyliśmy
do śródleśnej wioseczki Krymno nad Styrem. Z naszego powrotu wraz z uchodźcami
majdańskimi był bardzo zadowolony komisarz mojego Zjednoczenia nr 3 Polskich
Partyzantów, ppłk. Fiodor Kudojar , który w gorących i serdecznych słowach powitał nas
wszystkich. Po czym od razu zameldował mi, że w dniach mojej nieobecności w Krymnie
zgłosiło się 78 Polaków, którzy zostali przyjęci w szeregi naszej partyzantki. W związku
z tym moje Zjednoczenie liczyło już 236 partyzantów. W następnym dniu, aby uczynić zadość
danej przez nas gwarancji bezpieczeństwa, cała brać partyzancka łącznie z dowództwem,
niezwłocznie przystąpiła do odpowiedniego rozmieszczenia rodzin ewakuowanych z Majdanu
oraz do organizowania dla nich wszechstronnej i jak najdalej idącej opieki. Należało bowiem
złagodzić wielkie przygnębienie, które ogarnęło majdaniaków po opuszczeniu swych domów
i posiadłości na Majdanie. W sukurs łagodzenia ich apatycznego nastroju nadejdzie niebawem
wiadomość o tragedii majdańskiej, która uświadomi im, że dla ich dalszego życia poczynili
kroki we właściwym kierunku.
Po upływie zaledwie trzech dni od opuszczenia przez nas Majdanu wraz z uchodźcami,
zwaliły się bandyckie hordy nacjonalistów Ukraińskiej Powstańczej Armii i jej wieśniaczego
zaplecza na tę śródleśną, prawie stuletnią, nader spokojną polską wieś. Już rano 23 sierpnia
1943 r. silne oddziały band UPA okrążyły Majdan gęstym szpalerem i posuwając się tyralierą
w stronę zabudowań, zaciskały pierścień okrążenia. Mieszkańcy Majdanu, którzy wtenczas
pracowali na swych polach lub paśli krowy czy owce, byli grzecznie ale stanowczo
przywołani do pójścia razem z nimi na bardzo ważne i pilne zebranie, mające się odbyć
w miejscowej szkole. Gdy tyraliera napastników dotarła w pobliże zabudowań zatrzymała się
i w związku z tym majdaniacy zostali osaczeni w swym miejscu zamieszkania, gdyż całą wieś
tym sposobem oblężono i zablokowano. Bandy napastników działały według wcześniej
założonego planu, ponieważ część tych osobników, nie zatrzymując się, od razu wkroczyła
na teren wiejskiej zabudowy, natomiast reszta zbirów pozostawała na miejscu w kordonie
oblężniczym z cięższą bronią maszynową. Przedni napastnicy niezwłocznie zajęli się
penetracją poszczególnych zagród oraz mieszkań, stąd wszyscy majdaniacy byli zapraszani
na walne zebranie mieszkańców do budynku miejscowej szkoły. Do przynaglania
o konieczności wzięcia udziału w zebraniu włączył się Witali Brzezicki. Sekundując
bandytom, żarliwie przekonywał swych krewnych i sąsiadów, aby wszyscy zgromadzili się
w szkole bez żadnych obaw, ponieważ tam dowiedzą się, jak zginęli ci majdaniacy, którzy
przed kilku dniami opuścili Majdan i wyjechali wraz z czerwonym bandytą Muchą
Michalskim (czyli Mikołajem Kunickim). Ponadto Witali Brzezicki zasłyszane od bandytów
kłamliwe wieści czym prędzej powtarzał współmieszkańcom. Mówił o tym, że Mucha
Michalski to Żyd i komunista, a jego partyzanci to radzieccy i polscy bandyci, dlatego zginęli
pierwsi wraz z uchodźcami majdańskimi. Natomiast Mucha Michalski, który zabrał ich
ze sobą z Majdanu, zakończył życie ostatni na suchej gałęzi. I dalej w swych perswazjach
Witali Brzezicki wzmiankował również o tym, że Muchę Michalskiego wieszał osobiście
jeden z dowódców sotni UPA, który wisielcowi rozpruł brzuch nożem. Jego wnętrzności
wisiały sięgając ziemi. Tak skonał. Przy tym Witali Brzezicki wyjaśniał, że dowódca tej sotni
UPA jest teraz na Majdanie i on właśnie na zebraniu w szkole ma wyjaśnić dokładnie co się
stało z osobami oraz rodzinami, które opuściły Majdan. Tak więc przy zastosowaniu
najprzeróżniejszych podstępnych zabiegów, a w tym niesamowitych łgarstw, bandytom dość
pokojowo udało się skłonić prawie wszystkich majdaniaków do opuszczenia mieszkań
i udania się na rzekomo mające się odbyć zebranie.Podczas gdy majdaniacy stłoczeni
w izbach budynku szkoły oczekiwali z trwogą na wieści o zdarzeniu, w którym rzekomo
zginęli ich bliscy oraz dalsi krewni, do szkoły weszło kilku dowódców bandyckich sotni.
Łagodnym tonem oświadczyli, że otwarcie walnego zebrania odbędzie się nieco później,
a tymczasem potrzebują dziesięciu młodych i silnych mężczyzn do budowy spichlerza.
Nie czekając aż ochotnicy sami zaczną się zgłaszać, wybrali dziesięciu silnych, dorodnych
mężczyzn i poprowadzili ich do stodoły Antoniego Zajączkowskiego, gdzie kazano wykopać
obszerny i głęboki dół, który po uprzedniej obróbce miał rzekomo służyć
do przechowywania zboża. Po upływie około dwóch godzin, ci sami prowodyrzy znów
zjawili się w szkole i zażądali następnych 10-ciu zdrowych i silnych mężczyzn, tłumacząc
tym, iż tamci nie mogą sobie poradzić z dźwiganiem i znoszeniem ciężkich kloców
dębowych na zabudowę podziemnego spichlerza. A więc i tym razem sami wybrali drugą
dziesiątkę mężczyzn i zaprowadzili do stodoły. Gdy doprowadzeni przekroczyli jej próg
natknęli się na wykopany już głęboki i obszerny dół, a na jego dnie od razu spostrzegli
leżące we krwi zmasakrowane siekierami ciała pierwszej dziesiątki mężczyzn.
Ten zatrważający widok wywołał na mężczyznach osaczonych w stodole ogromne
przerażenie, przechodzące w panikę i wielkie zamieszanie. Natychmiast rzucili się
do ucieczki z tej zbrodniczej pułapki, ale bandyci zagrodzili im wyjście ze stodoły. Wtedy
cała dziesiątka silnych majdaniaków w obronie własnej porwała się z pięściami
do desperackiej walki, wydając przy tym złowieszczo alarmujące krzyki, wrzaski oraz jęki
od zadawanych im razów siekierami, widłami i szpadlami przez bestialskich zwyrodnialców
ukraińskich. W tej nierównej i krótkotrwałej, dramatycznej walce, bandyci zamordowali
dziewięciu z drugiej dziesiątki mężczyzn, a ich zmasakrowane ciała wrzucili w otchłań
głębokiej jamy.
Z rąk oprawców wyrwał się jedynie dwudziestoletni Czesław Kozakiewicz, za którym
rozległy się gęste strzały z karabinów. W wyniku tej palby on również padł zabity.
Ten niesamowicie przeraźliwy donośny krzyk, wrzask i jęk mordowanych mężczyzn
oraz strzelanina za jednym z uciekinierów zaalarmowały majdaniaków stłoczonych w szkole,
obstawionej bandytami z bronią palną zwykłą i maszynową, z siekierami, widłami oraz
kosami. Mimo to pewnej liczbie majdaniaków obojga płci, sprawnych fizycznie, ogarniętych
paniką, udało się wyskoczyć przez okna do ucieczki z tej pułapki. Gdy znaleźli się
na dziedzińcu szkolnym, biegnąc na oślep w stronę ogrodów i lasu, nadziewali się wprost
na widły i kosy oraz padali od kul karabinów maszynowych. Dwoje małżonków wyskoczyło
przez okno z dwojgiem dzieci pod pachami i biegło w stronę lasu, trzymając się za ręce. Żona
padła na ziemię śmiertelnie ranna od kuli karabinowej, ale mąż usiłował dalej ją ciągnąć
za sobą w ogrodowe zarośla. Wtedy on również po otrzymaniu śmiertelnego strzału padł obok
żony. Dzieci tuląc się do ciał nieżyjących rodziców krzyczały: mamusiu..., tatusiu..., ratujcie
nas! W tym momencie dobiegł bandzior i zadał im śmiertelne ciosy siekierą. Wszyscy
majdaniacy, którym udało się wydostać ze szkoły, zostali zastrzeleni lub zamordowani.
Na dziedzińcu szkolnym, obficie zbryzganym krwią, leżało wiele martwych osób. Trwające
ludobójczo-katastroficzne zdarzenia wciąż potęgowały tragiczną sytuację majdaniaków
pozostających nadal wewnątrz budynku szkolnego. Dalsza ucieczka została powstrzymana,
ponieważ pod każdym oknem już stali bandyci z karabinami, których lufy były skierowane
na majdaniaków zgromadzonych wewnątrz budynku, gdzie bez przerwy trwał przeraźliwy
krzyk, płacz, lament kobiet, dzieci i starców. Podczas tej panicznej wrzawy majdaniacy przy
użyciu ławek szkolnych zdążyli zabarykadować drzwi wejściowe do szkoły. Bandyci
bez większego trudu siekierami wyrąbali otwór, otworzyli drzwi, rozwalili barykadę i wdarli
się do środka z potwornie bestialskimi okrzykami: „ byj a riź lachiw” (bij i rżnij Polaków).
Natychmiast włączył się głos dowódcy bandy, który wrzaskiem rozkazywał wołając:
„tu w szkole ich nie zabijać, lecz do stodoły z nimi a tam do jamy ich, do jamy”. W tej
sytuacji przerażenie majdaniaków, osaczonych we wnętrzu budynku szkolnego doszło zenitu.
Czas ich życia ograniczał się już zaledwie do kilku minut. W związku z tym nikt nie chciał
wyjść na zewnątrz budynku, wszyscy, łącznie ze starcami, kobietami i dziećmi stawiali
zacięty opór. Wtedy bandyci obskoczyli najpierw mężczyzn fizycznie sprawnych i okładali
ich czym popadło, kolbami karabinów, obuchami siekier i ledwie żywych wyciągali na plac
przed szkołą. Stąd już inne grupy bandytów zarzucały im z postronków pętle na szyję
i prowadziły lub wlekły do stodoły. Następnie w ten sam sposób zabrali się do wymuszania
posłuszeństwa na starcach, kobietach i dzieciach, stawiających bandytom zdecydowanie
do końca, rozpaczliwy opór. W końcu, gdy bandyci siłą wywlekali już wszystkich, mniej
lub bardziej poturbowanych majdaniaków z pomieszczeń szkolnych na plac przy budynku,
wówczas tych, którzy nie mogli iść o własnych siłach, wleczono aż do stodoły (około 100
metrów) za ręce, nogi oraz za włosy, warkocze i sukienki. Dostarczani różnymi sposobami
majdaniacy
z dziedzińca szkolnego do stodoły byli tam natychmiast zabijani lub dobijani przez oprawców
widłami, szpadlami, siekierami, bagnetami i wrzucani do dołu, który wciąż był napełniany
kolejnymi warstwami ciał zamordowanych. Małe dzieci były wrzucane żywcem do dołu,
a tam zabijano je szpadlami, widami i drewnianymi drągami. Tym sposobem dobijano
również osoby dorosłe, które leżąc w jamie dawały jeszcze jakieś oznaki życia. W czasie tego
pogromu bandyci nie zapomnieli o osobach obłożnie chorych, przebywających jeszcze
w swych domach. Zabierali ich z łóżek, ładowali na wóz konny, odwozili do stodoły i tam,
przy krawędzi dołu oprawcy odbierali im resztki zdrowia i życia. Po dokonaniu zbrodniczego
dzieła, gdy już nie było kogo mordować, bandyci zebrali wszystkich martwych majdaniaków,
którzy w początkach barbarzyńskiego napadu zostali zastrzeleni lub zamordowani innymi
sposobami, napełniali nimi dół w stodole powyżej jego brzegów. Pod ciężarem
zmasakrowanych ciał nawarstwionych w dole, z bulgotem wydobywała się krew na zewnątrz,
powyżej jego krawędzi i płynęła bruzdami do rowu przy majdańskiej ulicy.
Zakończenie swej ludobójczej zbrodni bandyci zaakcentowali podpaleniem stodoły,
która z uwagi na słomiany dach i drewniany strop szybko została objęta ogromnym słupem
płomieni i dymu. Płonąca stodoła, a w niej palące się ciała pomordowanych majdaniaków,
znajdujące się w górnych warstwach ułożonych powyżej klepiska, była sygnałem dla całej
hordy napastników z UPA i paramilitarnego związku miejscowych Ukraińców, do
rozpoczęcia grabieży mienia majdaniaków, po które sięgali zakrwawionymi łapami. Zabierali
wszystko, w tym inwentarz żywy, zboże oraz inne produkty żywnościowe, sprzęt rolniczy,
meble, pościel i odzież. Tę łupieżczą zdobycz załadowali na licznie podstawione furmanki
i wywieźli z Majdanu do okolicznych wiosek ukraińskich na użytek własny bandytów. 23-go
sierpnia 1943 roku jeszcze w godzinach przedwieczornych, cuchnący dym ze spalonej
stodoły i zwęglonych pod nią ciał majdaniaków rozścielał się wśród zabudowań, których
drzwi i okna były pootwierane na oścież. Na Majdanie nie było już żywej istoty ludzkiej,
nastała posępnie grobowa cisza, tylko psy po utracie swych panów, wystraszone zapachem
krwi ludzkiej, błąkały się wokół zabudowań i żałosnym wyciem opłakiwały pomordowanych.
Również zdrajca Witali Brzezicki, który został zamordowany z całą swoją rodziną,
leżał we wspólnym grobie pod zwęgloną stodołą, był tak samo opłakiwany przez jego
własnego psa. W niedługim czasie po tym bestialskim wydarzeniu Majdan, jako osiedle
polskie łącznie z budynkami, w ogóle zniknął z powierzchni tamtejszego terenu. W 1967
roku władze radzieckie z Kowla i Kamienia Koszyrskiego zbudowały i odsłoniły pomnik, na
którym zamieszczono w języku rosyjskim następujący napis: „Tutaj, 23 sierpnia 1943 roku
krwawymi rękami ukraińskich nacjonalistów zamordowano 139 mieszkańców wsi Majdan”.
Obecnie ten betonowy obelisk nadal stoi samotnie na miejscu popełnienia zbrodni,
lecz już w głuchym lesie, który pokrył cały obszar dawnej polskiej wsi Majdan.
Jeszcze raz chcę podkreślić fakt, iż sfaszyzowanym bandom ukraińskich nacjonalistów
nie udało się zrealizować w pełni ich planu terrorystyczno-rabunkowego, który zakładał
wymordowanie wszystkich mieszkańców Majdanu. Znaczna część przezornych i odważnych
majdaniaków w ostatnich dniach przed mającą nastąpić tragedią, zwróciła się do mnie
o pomoc w ratowaniu ich wioski. A gdy tę pomoc zorganizowałem, ci majdaniacy, którzy
nam zaufali i dołączając do oddziału partyzanckiego, wyruszyli w daleką drogę, szczęśliwie
dotarli w bezpieczniejsze dla nich miejsce, do Krymna nad Styrem. W przeciwnym razie
podzieliliby los współmieszkańców, którzy zdecydowali się pozostać w Majdanie. Uratowani
uchodźcy po niedługim pobycie w Krymnie, ze swymi taborami i żywym inwentarzem zostali
przemieszczeni na północ, za rzekę Prypeć, na tereny bagienne pokryte lasami,
do miejscowości w okolicach miasta Pińsk. Dopiero tam, na południowych rubieżach
Białorusi, przyjęli ich pod swe strzechy wiejskich chałup Poleszucy białoruscy, których
stosunek do Polaków nie wyrażał wrogości i był zupełnie odmienny w porównaniu
do Ukraińców. Przebywając na tych terenach pod wszechstronną opieką oddziałów
partyzanckich, ześrodkowanych w rejonie miejscowości Łachwiczi , uratowane rodziny
majdańskie szczęśliwie doczekały wyzwolenia przez Armię Radziecką w pierwszej połowie
1944 roku. Poza tym wielu majdaniaków, a także majdanianek, zdolnych do czynnej służby
partyzanckiej, którzy zasilili szeregi Zjednoczenia Polskich Partyzantów nr 3 pod moim
dowództwem, brało udział w zwycięskich bitwach przeciwko hitlerowskim siłom zbrojnym,
bandom UPA i własowcom. Tak samo dzielnie walczyli pod dowództwem Roberta
Satanowskiego, któremu z dniem 29 września 1943 roku przekazałem ten zorganizowany
przeze mnie oddział partyzancki. Wkrótce zmienił nazwę tej jednostki, nadając jej nazwę
„Zjednoczenie Partyzantów Jeszcze Polska nie Zginęła” . Wkrótce po zakończeniu wojny
uratowane rodziny z Majdanu, łącznie z tymi, którzy byli w szeregach polskiej partyzantki
na Polesiu, osiedliły się na terenie Polski. Wielu z nich jeszcze żyje w różnych regionach
naszego kraju”.
Na tym Pan Mikołaj Kunicki zakończył swą relację o barbarzyńskiej i makabrycznej
zagładzie Majdanu.
Drugim źródłem informacji na temat zagłady Majdanu jest książka pod tytułem „Trafić
do gorących serc”, napisana przez Wacława Klimaszewskiego. W książce tej jeden
z rozdziałów poświęcił pomordowanym majdaniakom, nadając mu tytuł „Tragedia Majdanu”.
Napisał co następuje.
„Są wydarzenia i przeżycia ludzkie, które nadzwyczaj trudno opisać...Takim trudnym
do odtworzenia momentem jest zawsze śmierć człowieka. Mniej lub bardziej trafnie usiłowali
nam to przedstawić wielcy psycholodzy, znawcy dusz ludzkich i mistrzowie pióra. Człowiek
zawsze, choć jest to zgodne z prawami przyrody, buntuje się przeciwko śmierci. Dzieje się tak
dlatego, że natura ludzka obdarzona niezwykle silnym zmysłem samoobrony, często
podświadomie niejako, odsuwa od nas pojęcie finałowego rozwiązania.... Po ogólnym oraz
abstrakcyjnym stwierdzeniu, nieporównanie trudniej jest pokusić się na odtworzenie
straszliwej, wprost potwornej, bo zadawanej z bestialską premedytacją masowej śmierci
niemowlętom, dzieciom w różnym wieku, mężczyznom i kobietom, zgrzybiałym starcom
w dniu 23 sierpnia 1943 roku w głuchej wsi Majdan, jest wprost nieprawdopodobnie trudne
do wyobrażenia, a więc tym bardziej do opisania. Mimo to jednak uważam, że nie wolno mi,
znającemu te okrutne fakty, obejść i pominąć tę najstraszliwszą tragedię ludzką, jaką przeżyli
mieszkańcy tej nie jedynej wsi, w okresie masowego zdziczenia sfaszyzowanych
nacjonalistów ukraińskich. Uważam, iż w żadnym wypadku i niezależnie od reakcji
czytelnika, nie wolno przemilczeć tego, co zmuszeni byli przeżywać ludzie w owych
okrutnych czasach, czyli w czasach panoszenia się nacjonalistyczno-faszystowskiego
ludobójstwa. Młodzi muszą wiedzieć i pamiętać o tych straszliwych hekatombach ofiar, jakie
spowodował sięgający po władzę nad światem barbarzyński faszyzm hitlerowski.
Dzień 23 sierpnia 1943 roku, stając w promieniach letniego słońca, pozornie niczym
się nie różnił od wielu mu podobnych, jakie przeżyli spokojni, zdobywający w pocie czoła
swój niełatwy kawałek chleba, rolnicy głuchej wsi Majdan. Ale wkrótce spokój ten zostanie
brutalnie zakłócony przez ciemne, wstające ze zgniłych oparów poleskiej nocy, wypiastowane
przez hitlerowskich morderców koszmarne widma... Bo o tej porannej godzinie do wsi
Majdan zbliżały się gromady uzbrojonych w średniowieczne narzędzia tortur, ludzi. Ludzi?
Nie, to nie byli ludzie. Po głębszym zastanowieniu, po podsumowaniu wszystkiego, co miało
tam nastąpić, z całą stanowczością twierdzę, że to nie byli ludzie. Co prawda swym
wyglądem zewnętrznym mogli przypominać istoty ludzkie. Ale to były, jak się wkrótce
okazało, tylko pozory. Osoby, które były naocznymi świadkami popełnionej tam zbrodni, są
skłonne twierdzić, że były to „dzikie zwierzęta”. Niektórzy właśnie tak to określali. Kilku
byłych mieszkańców wsi, na których już czekała męczeńska śmierć, lecz tylko z przypadku
wówczas nie dosięgnęły ich noże rezunów - ukraińskich nacjonalistów, tak zwanych
bulbowców, określają liczbę tych bestii na 700. Ale jeżeli nawet przesadzają, to jednak
pozostaje faktem, że było ich kilkuset. Bo prócz uzbrojonych w broń palną, zjawiła się tam
masa morderców zaopatrzonych wyłącznie w narzędzia tortur, różnego rodzaju rzezaki, dłuta
i szydła do wykłuwania oczu oraz najprzeróżniejsze inne instrumenty i narzędzia. Należy przy
tym podkreślić, że jak ustalono to w czasie późniejszym, te stwory dzikie już zawczasu,
na kilka dni wcześniej z wielką starannością i pieczołowitością ostrzyły i kompletowały te
różne narzędzia mordu. A więc nie może tu być mowy o jakiejś żywiołowości. Wszystko
bowiem było z góry przemyślane i zaplanowane. Razem z mordercami przybyła
z okolicznych wiosek ukraińskich również masa furmanek, przeznaczonych do wywózki
zrabowanego mienia pomordowanych ludzi. Po otoczeniu Majdanu ze wszystkich stron,
zaczęto wyciągać ludzi z domów. Wszystkich mieszkańców obojga płci spędzono w jedno
miejsce, do pomieszczeń w małej szkole wiejskiej. Ludzie stłoczeni w tych pomieszczeniach
z pozamykanymi oknami, z trudem oddychali z powodu gorąca i braku powietrza. A bandyci
w tym czasie w poszukiwaniu dalszych ofiar, wciąż jeszcze penetrowali zabudowania
chutorów, położonych z dala od wsi, polowali na majdaniaków po rozległych łąkach
i krzakach. O takim zgarnianiu mieszkańców opowiedział mi znany już nam Jan Borowski,
mieszkaniec chutoru przy Majdanie, który stwierdził co następuje:
„Moja żona Petronela wracała z córką, dwudziestoletnią Zosią i dwunastoletnim synem
Antonim, byli w tym dniu w Kamieniu Koszyrskim. Starszy syn, czternastoletni Józef, pasł
krowy na łąkach, a ja byłem zajęty zwykłą krzątaniną na swym obejściu gospodarczym,
ale na chwilę wszedłem po coś do mieszkania. I jak gdyby tknięty przeczuciem, spojrzałem
przez okno. Zauważyłem idących szybko w kierunku mego domu dwóch mężczyzn,
uzbrojonych w karabiny. W związku z tym, dosłownie w ostatniej chwili udało mi się
wymknąć z mieszkania i ukryć w gęstych zaroślach, po czym nie zwlekając, uciekłem przez
lasy do Kamienia Koszyrskiego. A jak uratował swe życie starszy syn Jana Borowskiego,
który pasł w tym czasie krowy? Na to pytanie odpowie osobiście Józef Borowski, który
obecnie jest już inżynierem dyplomowanym. Oto, co on mi na ten temat powiedział: „ Wraz
z moim rówieśnikiem Michałem Paszkowskim paśliśmy wtedy krowy. Nagle z otaczających
łąkę krzaków wyszli jacyś osobnicy uzbrojeni w karabiny. Kolega Michał spostrzegłszy ich
wcześniej, rzucił się do ucieczki, strzelali za nim, ale go nie trafili, więc zwiał im. Natomiast
mnie schwytali i prowadzili w stronę wsi. Szliśmy wąską ścieżynką wśród gęstych zarośli.
Postanowiłem spróbować szczęścia i rzuciłem się w gąszcz śródleśnych krzaków. Biegłem co
sił, oni pędzili za mną, krzyczeli, bym się zatrzymał. Kilka razy nawet strzelali w moim
kierunku, bo słyszałem świst kul. Jednak mi się udało. No i żyję”. A więc Józefowi
Borowskiemu udało się uciec z rąk oprawców tak samo, jak jego koledze Michałowi
Paszkowskiemu, który teraz jest już inżynierem i pracuje w kadrze naukowej Politechniki
Warszawskiej . W tym krwawym dniu rozległy się tu i ówdzie, wokół oblężonej wsi, odgłosy
pojedynczych strzałów. Trwała nagonka na majdaniaków. Z zatłoczonych izb szkolnych
zaczęto wyprowadzać ludzi. Pierwszej dziesiątce wyprowadzonych stamtąd mężczyzn
oświadczono, że biorą ich na perehowory (pertraktacje) i poprowadzono do stodoły będącej
własnością Zajączkowskiego, usytuowanej na skraju Majdanu, nieopodal drogi prowadzącej
do wsi Werchy, odległej około 200 metrów od szkoły. W tej opierającej się o gęste zarośla
stodole urządzono miejsce do zadawania męczeńskiej śmierci majdaniakom. Tam
nad wykopaną na klepisku stodoły głęboką jamą, mordowano i zabijano mieszkańców
Majdanu. Przed uśmierceniem zadawano im straszliwe tortury.
Po wymordowaniu pierwszej dziesiątki mężczyzn bandyci przyszli po drugą,
twierdząc, że mają trudności z dogadaniem się z tamtymi. A więc także i druga grupa
mężczyzn została zabrana do stodoły. Tam przyprowadzeni od razu natknęli się na głęboką
jamę, a na jej dnie dostrzegli zmasakrowane, martwe ciała swych poprzedników.
Z przerażenia rzucili się do ucieczki, która nie powiodła się, gdyż większość z nich
zamordowano na miejscu w stodole, a ci którym udało się wyrwać na zewnątrz, podczas
biegu w stronę pobliskich krzaków, zostali wystrzelani. Odgłosy tej strzelaniny dotarły
do zamkniętych w szkole majdaniaków i gdy bandyci przyszli po dalsze ofiary, musieli je
wyciągać z wnętrza budynku już przy użyciu siły. Przy czym posługiwali się i takimi
metodami, jak krępowanie rąk oraz prowadzenie zniewolonych do stodoły na sznurach
z pętlą zarzuconą na szyję.
Pisząc o tych faktach sądzę, iż wypada wyjaśnić, skąd pochodzą moje wiadomości o
tragedii majdańskiej. Wiadomo bowiem, że ja nie jestem majdaniakiem i nie byłem w tej wsi
podczas zbrodniczej rzezi jej mieszkańców. A jeżeli znane mi są te sprawy, to tylko dlatego,
że bandytom nie udało się wymordować wszystkich majdaniaków. Miały na to wpływ zbiegi
okoliczności. Zaczątkiem tych związków przyczynowych było to, iż jeden z Ukraińców
mieszkający w sąsiedniej wiosce, zmienił swe imię z Pyłyp na Filip oraz nazwisko
Litwińczuk na Litwinowicz. Następnie zmienił wyznanie z prawosławnego na katolickie,
po czym około 1924 roku ożenił się z majdanianką, czyli Polką Janiną, pochodzącą
z rodziny Lekanów. Małżonkowie posiadali własne gospodarstwo rolne i mieszkali cały czas
na Majdanie. Filip i Janina Litwinowiczowie posiadali troje dzieci: dziewiętnastoletniego
Mieczysława, trzynastoletnią Marię i siedmioletnią Józefę. W sąsiedniej miejscowości
mieszkała ukraińska rodzina Filipa Litwinowicza, w której się urodził. Jego brat Stepan
Litwińczuk, Ukrainiec z sąsiedniej wsi, gdy dowiedział się, że jego pobratymcy mordują
majdaniaków, przybiegł na Majdan, by ratować swojego brata i jego rodzinę. Ale przybył
na miejsce zbrodni nieco za późno, bo brat Filip Litwinowicz został już zabrany ze szkoły
w pierwszej lub w drugiej dziesiątce mężczyzn i zamordowany w stodole. Natomiast zdążył
uratować, wyrwaniem z rąk oprawców, swego bratanka Mieczysława Litwinowicza, syna
Filipa, prowadzonego na rzeź do stodoły. Narobił przy tym wiele zamieszania wśród
bandytów, ponieważ z tupetem i stanowczo w języku ukraińskim wrzaskliwie krzyczał: „Ja
Ukrainiec, a ten chłopak jest z mojej rodziny, ja go wam nie oddam na rzeź”. W takiej sytuacji
bandyci nie odważyli się na odebranie życia temu chłopcu, z tym jednak, iż zmuszono go
do tego, aby przyglądał się tej rzezi. Prawdopodobnie uważali, że skoro młodzieniec ten jest
Ukraińcem, trzeba mu dać lekcję poglądową, co i jak należy robić z ludnością polską.
W niedługim czasie po uratowaniu swego bratanka Mieczysława, tenże Stepan Litwińczuk
zauważył , że bandyci przyprowadzili do stodoły na rzeź jego bratową Janinę Litwinowicz
z córkami Marysią i Józefą. Wtenczas znów postąpił tak samo, jak w przypadku obrony
przed śmiercią swego bratanka, wyrwał je wszystkie trzy z rąk oprawców i ocalił im życie.
I tak to, dzięki związkom przyczynowym i zbiegom okoliczności, cztery osoby zagrożone
potencjalnie śmiercią, przeżyły ten krwawy dzień oraz całą tragedię majdańską. Były
naocznymi świadkami tego, co tam się wydarzyło.
Zatem pierwsza wiadomość o tragedii majdańskiej dotarła do mnie za pośrednictwem
naocznego świadka Mieczysława Litwinowicza, który zrelacjonował to wydarzenie, niejako
na gorąco. Bo już następnego dnia, 24 sierpnia, pokonawszy na piechotę odległość ponad 50
kilometrów przybiegł zziajany do wsi Niewir, gdzie stacjonował mój oddział partyzancki
imienia Tadeusza Kościuszki. Mnie ta wiadomość niezmiernie interesowała, ponieważ we wsi
Majdan na czas okresowy zamieszkiwała moja siostra Ludwika z siedmioletnim synkiem
Jasiem. Słuchałem więc z zapartym tchem jego opowiadań o potwornej rzezi mieszkańców
Majdanu.
Oto treść fragmentów jego opowieści:
„Nigdy, do końca życia, nie zapomnę tej koszmarnej stodoły jatki, ze ścianami zbryzganymi
krwią i mózgiem roztrzaskiwanych główek dziecięcych, jak też zapełniającej się jamy
strasznym kłębowiskiem drgających ciał ludzkich. Panie Klimaszewski, widziałem pana
siostrę Ludwikę, jak prowadzono ją razem z jej synkiem Jasiem. Bo uratowany od śmierci
i wyciągnięty ze stodoły przez mojego stryja, musiałem tam stać i patrzeć. Więc widziałem,
jak mordercze zadawali kopniaki nieszczęsnemu Jasiowi, a pana siostra stając w obronie
swego dziecka, rzuciła się na bandytów. Wtedy oni na złość, jeszcze bardziej okaleczyli
chłopaka i na oczach pani Ludwiki wrzucili do jamy. A ją za to, że stanęła w obronie swego
syna mordowano, bijąc czym i gdzie popadło, aż do utraty przytomności, po czym wrzucono
do jamy. To wszystko co widziałem na własne oczy, stojąc przy stodole, jest trudno opisać,
bo po prostu to się nie mieści w głowie i mija z ludzkim pojęciem. Ale chyba
najstraszliwszymi momentami w tej tragedii było to, iż matki przed swoją męczeńską
śmiercią musiały patrzeć, jak mordowane są ich własne dzieci”. Tym krótkim zapisem kończę
wybrane wątki wypowiedzi, które stanowią w pewnej mierze kwintesencję z obszerniejszej
informacji w sprawie makabrycznego zdarzenia, jakiej udzielił mi naoczny świadek.
Od tamtego czasu te straszliwe wieści o Majdanie i jego mieszkańcach oraz innych
tego rodzaju zdarzeń podczas minionej wojny zaczęły mnie prześladować jak dręczące
widziadła senne. Odczucia takie gnębiły mnie kilkanaście lat od czasu zakończenia wojny.
Aż wreszcie postanowiłem opisać te zbrodnicze dzieje w niniejszej książce, ponieważ
uważam, że tylko to przyniesie mi jakąś ulgę. Ale w związku z tym wystąpiły pewne
trudności, gdyż z biegiem lat uszło z mej pamięci sporo szczegółów dotyczących tragedii
majdańskiej. W związku z tym usiłowałem odszukać znanego już nam naocznego świadka
Mieczysława Litwinowicza, lecz bez skutku, gdyż zamieszkuje on stale na terenie Związku
Radzieckiego. Jednakże udało mi się odnaleźć i spotkać się z jego siostrą, mieszkającą
w Polsce, która również jest naocznym świadkiem tragicznego wydarzenia na Majdanie.
Teraz jego siostra Maria jest już mężatką, żoną oficera WP i nosi nazwisko Trojanek.
Zamieszkuje wraz z mężem w Kozienicach przy ulicy Pokoju, blok VI m 5.
Podczas naszego spotkania Pani Maria Trojanek, która od początku do końca przeżyła
tragedię Majdańską, opowiedziała mi dość szczegółowo o tym krwawym, bandyckim
napadzie na Majdan. W toku opowiadania i odpowiedzi na moje pytania, często odpoczywała,
krztusiła się i zalewała łzami, gdyż nie z własnej woli, a tylko przez grzeczność ze względu
na mnie, musiała jeszcze raz w swej wyobraźni przeżywać to potworne wydarzenie sprzed
kilkunastu lat.
Jej relacja jest następująca:
„...Zaczęli wyprowadzać ludzi ze szkoły gdzieś koło południa. Najpierw brali mężczyzn.
Rzeź w stodole Zajączkowskiego trwała kilka godzin. Ojciec mój został zamordowany jako
jeden z pierwszych. Mój brat Mietek, zaciągnięty do tej stodoły, był naocznym świadkiem,
jak torturowano Stanisława Kozakiewicza, zwanego wąsatym, który wymyślał nacjonalistom
za znęcanie się nad ludźmi. Łamano mu palce, zdzierano skórę z obnażonych pleców,
a następnie wydłubano oczy. Cały czas był zlany krwią i wył z bólu. Wreszcie porąbano go
toporem i dopiero wtedy nastąpił kres jego straszliwej męczarni. Prócz mego ojca Filipa
Litwinowicza, resztę naszej rodziny uratował mój stryjek Stepan Litwińczuk, który jest
Ukraińcem. Najpierw obronił mego brata Mietka, którego wcześniej przyprowadzono
do stodoły. Nieco później zauważył, iż naszą mamę i mnie z siostrą bandyci przyprowadzili
ze szkoły również na rzeź. Wtedy stryjek ponownie, wszczynając hałaśliwą awanturę
z bandytami oraz wskazując na nas, iż należymy do jego rodziny, dosłownie w ostatniej
chwili wyrwał mamę ze mną i siostrą z rąk oprawców. Po czym uwolniono nas. Czym prędzej
oddaliliśmy się od przeklętej stodoły, na już otwartą dla nas całą wioskę. Stojąc na ulicy z
mamą i młodszą siostrą, widziałam jak Ukraińcy nieśli zakrwawione łopatki saperskie.
Widocznie rąbali tymi łopatkami ludzi po głowach, bo zauważyłam na nich okrwawione
włosy ludzkie.
Stary Bronisław Paszkowski leżał w swym domu obłożnie chory, a przy tym był
kaleką, bo miał bezwładną nogę. Trzej bandyci wywlekli go z domu, wrzucili na wóz,
dowieźli do stodoły i tam zamordowali. Poza tym dziewiętnastoletni Stanisław Rubinowski,
który będąc razem z majdaniakami zamknięty w szkole, schował się do szafy bibliotecznej.
Widziałam jak go bandyci stamtąd wyciągali i od razu kopali, kaleczyli nożami, bili kolbami
karabinów w okrutny sposób. Chłopiec krzyczał i wył z bólu, a później, tracąc siły, padł
pod strasznymi ciosami, jęcząc coraz ciszej. W końcu nieprzytomnego zawlekli do stodoły
i wrzucili do jamy. Nad kobietami znęcali się nawet w taki sposób, że odrzynali im piersi,
pruli brzuchy i tak na wpół żywe wrzucali do jamy na stos potwornie okaleczonych,
martwych ciał ludzkich. Natomiast dwunastoletni Edward Szlachciuk, syn Floriana, będąc
razem z przetrzymywanymi majdaniakami wewnątrz budynku szkolnego, schował się pod
łóżkiem w pokoju miejscowego nauczyciela i cały czas leżał tam niezauważony. Kiedy już
wszystkich wyprowadzili ze szkoły do stodoły i tam wykończyli, wtedy na koniec swej
krwawej operacji, zajęli się przeszukiwaniem każdego zakątka w izbach szkolnych. W tymże
czasie jeden z bandytów wszedł do pokoju nauczyciela, wsadził lufę karabinu pod łóżko,
wykonał nią ruch posuwisty po podłodze w jedną, drugą stronę i nie zawadził przy tych
czynnościach o żadną przeszkodę. Był przekonany, że tam nikogo nie ma i wyszedł z pokoju.
Tymczasem Edzio Szlachciuk, gdy zauważył, iż bandyta wszedł do pokoju, uczepił się
palcami rąk i nóg za sprężyny i unosząc cały tułów ku górze, przylgnął do spodu łóżka tak, że
prześladowca nie zawadził go lufą karabinu. Tym sposobem ten sprytny chłopiec uratował
swe życie. Odczekał w swej kryjówce przez pewien czas, aż się wszystko uspokoiło, wtedy
wymknął się z wnętrza szkoły i uciekł z Majdanu. Edward Szlachciuk żyje do dziś i mieszka
w Lubaniu Śląskim na terenie województwa wrocławskiego”.
To tyle z relacji Pani Marii Trojanek, przedstawionej w moim zapisie niejako
wybiórczo. Ukazują one w swej treści istotę całej tragedii majdańskiej. Poza tym uważam,
że zamieszczone niektóre fragmenty relacji naocznych świadków mają zasadniczy wpływ
na uwiarygodnienie tego, co w ogóle piszę na temat zagłady Majdanu i jego mieszkańców.
Wracając do dalszego opisu form bestialskiego działania sfaszyzowanych
nacjonalistów ukraińskich, wypada z ubolewaniem podkreślić fakt, iż w dniu napadu udało
się im z bardzo nielicznymi wyjątkami, wymordować wszystkich mieszkańców.
Po zakończeniu tej ludobójczej masakry bandyci przykryli cienką warstwą ziemi stos
niemieszczących się w jamie, wciąż jeszcze drgających ciał majdaniaków i podpalili stodołę.
Strawione ogniem, słomiany dach, drewniane ściany, belki i krokwie, wkrótce runęły i
przykryły przepastną wspólną mogiłę, mieszczącą w swojej jamie grobowej 139
zamordowanych mieszkańców Majdanu. Następnie bandyci
gremialnie
przystąpili
do grabieży i wywózki mienia stanowiącego wieloletni, a także wielopokoleniowy dorobek
wymordowanych majdaniaków. Najpierw złupili wszystko to, co mieściło się w domach
i obiektach gospodarczych. Później zabrali się do rozbiórki i wywożenia zabudowań. Nawet
nie oszczędzali grobów na majdańskim cmentarzu, gdyż wywlekli i wywieźli cmentarne
nagrobki. Tak więc po kliku tygodniach okazało się, że tylko stratowana ziemia, połamane
drzewa ogrodowe, porozrzucany bezładnie gruz oraz ślady powydzieranych z ziemi
podmurówek domów przypominały, iż było tam osiedle zamieszkiwane przez majdaniaków.
Około 80 letnia wioska Majdan, wraz z jej mieszkańcami narodowości polskiej, zmieciona
przez faszystowsko-nacjonalistyczną zarazę, w ogóle przestała istnieć. Pozostała po niej tylko
masowa mogiła, jako niemy świadek dzikiego barbarzyństwa.
Ludzie! Apeluję dziś do Was Wszystkich, w których biją gorące serca, nie
zapominajcie o tym ludobójstwie, nie przechodźcie obojętnie obok świadectwa
dokonanej tam koszmarnej zbrodni! Niechaj tamto miejsce, ku przestrodze, przypomina
Wam, dzieciom oraz wnukom Waszym, zmorę bestialskiego faszyzmu i nacjonalizmu.
Powyższym apelem zakończyłem omawianie faktycznego zdarzenia, które w sposób
brutalny spowodowało absolutną zagładę Majdanu i jego mieszkańców. Zatem obecnie,
po upływie przeszło dwudziestu latach od tego wydarzenia, Majdan jako była wieś
zamieszkiwana przez Polków na Polesiu, pozostaje już tylko w wyobraźni tych majdaniaków,
którzy tam się urodzili i jakiś czas mieszkali, a dzięki okolicznościom do dziś żyją w Polsce
lub poza jej granicami. Dlatego też gdyby ktokolwiek z tych majdaniaków, teraz zechciał
odwiedzić swoją byłą miejscowość, w której się urodził, to na pewno nie uda mu się ustalić
dokładnie, w jakim miejscu stał jego dom. Wynika to z faktu, iż na całym obszarze, gdzie
mieściła się zabudowa majdańskiej wioski, rośnie teraz zwarty i wysoki las, który zatarł
wszystkie ślady zamieszkiwania oraz życia majdaniaków w codziennym trudzie, z pokolenia
na pokolenie przez 80 lat. Jednakże na dawnym terytorium wioski majdańskiej jest jeden
punkt doskonale oznaczony i widoczny, czyli miejsce po stodole Zajączkowskich, a także
wspólnego grobu w głębokiej jamie, kryjącej pod ziemią ciała zamordowanych.
W tym miejscu władze radzieckie województwa wołyńskiego, dla uczczenia pamięci
pomordowanych, wystawiły okazały pomnik z wyrytym na jego obelisku takim oto napisem:
„Tu 23 sierpnia 1943 roku krwawymi rękami nacjonalistów ukraińskich zamordowano 139
mieszkańców wsi Majdan”. Obok, na dwóch kamiennych płytach, widnieją wypisane złotymi
literami nazwiska, imiona i wiek pomordowanych. Ten pamiętnikarski zapis obejmuje między
innymi osiemdziesięcioletnich starców, dwie brzemienne kobiety i kilkumiesięczne
niemowlęta.
W dwudziestą czwartą rocznicę bestialskiego mordu, w 1967 roku, odbyła się
niezapomniana uroczystość odsłonięcia tego pomnika, przy udziale tysięcy mieszkańców
z okolicznych wiosek, gości z Republiki Białoruskiej oraz sporej grupy zaproszonych
z Polski majdaniaków, których najbliżsi krewni ponieśli tam męczeńską śmierć.
Pod kamiennym obeliskiem, na nagrobnych płytach złożono dziesiątki wieńców i kwiatów
od rodzin przybyłych z Polski, od organizacji wiejskich, kołchozów i okolicznych szkół.
W prostych i gorących słowach mówcy potępili krwawe faszystowsko-nacjonalistyczne
bestie. Na wiecu tym, dla uczczenia pamięci pomordowanych, posadzono dęby, które tworzą
pokaźną aleję i zapewne przetrwają tam wieki. Władze miejscowe otaczają stałą opieką
tragiczną mogiłę. Obok miejsca męczeństwa na obszarze półtora hektara założono park
z różnych drzew dekoracyjnych, a pionierzy i młodzież okoliczna uważają za swój punkt
honoru, aby kwiaty nigdy nie zwiędły na mogile przy pomniku. Fakty tej pielęgnacji
stwierdziłem już wielokrotnie osobiście, przy
okazji odwiedzin moich znajomych
Ukraińców, z którymi utrzymuję stałe kontakty. Bowiem postanowiliśmy wspólnie,
że pomnik ten, dla Ukraińców oraz Polaków, musi być nie tylko pamięcią o zbrodniach
faszyzmu i nacjonalizmu, ale również symbolem naszej przyjaźni, teraz i w przyszłości „.
Na tym Pan Wacław Klimaszewski zakończył swój opis tragedii Majdanu.
Przedstawione informacje, choć pochodzą ze strony dwóch niezależnych od siebie osób,
przedstawiają w swej treści jednaki obraz faktów z dokonanego tam ludobójstwa. Poza tym
obie relacje w wielu fragmentach wzajemnie się uzupełniają i stanowią jakby jedną całość
materiału źródłowego. Właśnie to powinno utwierdzać w naszym pojęciu przekonanie,
że w taki a nie inny sposób wymordowano majdaniaków i doprowadzono do kompletnej
zagłady Majdanu. Jednakowoż wypada zaznaczyć, że w tych informacjach została
przedstawiona jedna i ta sama sprawa, lecz inaczej zinterpretowana przez obu piszących.
Chodzi bowiem o to, iż jeden z nich podaje, że gdy bandyci zabierali ze szkoły pierwszą
dziesiątkę mężczyzn, posłużyli się następującym pretekstem, mówiąc: „...potrzebują 10-ciu
młodych i silnych mężczyzn do budowy spichlerza!!!...Drugi zaś stwierdza w tej samej
sprawie, iż pierwszej dziesiątce mężczyzn bandyci oświadczyli, że: biorą ich na pieriehowy
(pertraktacje)”... A więc w obu zapisach są rozbieżne zdania na temat pretekstu, jakim
posłużyli się bandyci podczas wyprowadzania pierwszej dziesiątki mężczyzn ze szkoły
do stodoły. A faktycznie to było tak, iż bandyci zabierając mężczyzn ze szkoły, mówili,
że potrzebują ich do przeprowadzenia wstępnych rozmów, przed rozpoczęciem dyskusji
na walnym zebraniu, na temat konieczności budowy podziemnego spichlerza w stodole
Zajączkowskich. Z treści powyższego wynika, iż o tym zwodniczym kłamstwie bandytów
w stosunku do swych ofiar, obaj autorzy omawianych informacji napisali prawdę. A pozorna
różnica w obu zapisach występuje tylko dlatego, że tak jeden jak i drugi, nie wyrazili pełnej
treści bandyckiego pretekstu, który jak wiadomo, posłużył w pewnym stopniu
do usprawnienia ludobójstwa na Majdanie.
Kończąc przedstawianie opisów tragedii majdańskiej, uważam, iż my wszyscy,
to znaczy byli majdaniacy lub pochodzący z rodów majdańskich, powinniśmy na zawsze być
wdzięczni Panom Mikołajowi Kunickiemu i Wacławowi Klimaszewskiemu za to, że zechcieli
i poświęcili swój czas oraz trud na opisanie tego tragicznego wydarzenia. Winniśmy pamiętać
również o tym, że tylko dzięki Panu M. Kunickiemu wiele rodzin majdańskich zostało
uratowanych od męczeńskiej śmierci( mieszka on: 22-400 Zamość ul. Oboźna 7/63 ).
Także winniśmy zawsze pamiętać o tym, że pomnik w leśnej głuszy na byłym
terytorium Majdanu dla uczczenia pamięci pomordowanych został wystawiony tylko dzięki
staraniom Pana W. Klimaszewskiego, który po wojnie mieszkał w Warszawie, ale niestety już
umarł. I tym gorzej, bo pomnik ten z powodu braku opieki przestanie istnieć. Biorąc
pod uwagę fakt rozpadu ZSRR i, jak mi wiadomo, odrodzenia się na Ukrainie bardzo licznej
Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, to z dużym prawdopodobieństwem należy przyjąć,
że po tym pomniku obecnie (1996) ślad już zaginął. W związku z tym niech pozostaną
w naszej pamięci majdaniacy, którzy męczeńską śmiercią polegli w dniu 23 sierpnia 1943
roku na Majdanie li tylko z tego powodu, że byli Polakami.
Poniżej wymieniam ich nazwiska, imiona oraz wiek.
L.p
Nazwisko i imię
Wiek
Uwagi
1
Brzezicki Wojciech
70
1873
2
Brzezicki Witali
53
1890
3
Brzezicka Ewelina
45
4
Brzezicki Jan
24
5
Brzezicki Józef
20
6
Brzezicki Leon
18
7
Brzezicka Alina
16
8
Brzezicka Wiktoria
10
9
Brzezicka Genowefa
23
10
Brzezicka Danuta
10m-cy
11
Brzezicki Piotr
48
12
Brzezicka Antonina
35
13
Brzezicki Leonard
10
14
Brzezicka Alina
5
15
Brzezicki Piotr
43
16
Brzezicka Michalina
30
17
Brzezicka Kazimiera
11
18
Brzezicki Mieczysław
9
19
Brzezicki Wacław
7
20
Brzezicka Halina
5
21
Defler Ludwika
35
22
Defler Jan
7
23
Gajdemski Adam
39
24
Gajdemska Wiktoria
30
25
Gajdemski Władysław
18
26
Gajdemska Regina
14
27
Gajdemska Helena
12
28
Gajdemska Maria
10
29
Gajdemski Mieczysław
2
30
Gorzała Roman
42
31
Gorzała Antonina
39
32
Gorzała Stanisław
10
Z domu Paszkowska
Z domu Klimaszewska
33
Gorzała Zofia
7
34
Gorzała Stefan
40
35
Gorzała Jadwiga
14
36
Gorzała Józef
29
37
Gorzała Janina
29
38
Gorzała Eugeniusz
7
39
Gorzała Halina
4
40
Kaźmierczak Adela
60
41
Kaźmierczak Władysław
40
42
Kaźmierczak Bronisław
23
43
Kaźmierczak Emilia
19
44
Kesler Teofila
33
45
Kesler Maria
12
46
Klimowski Włodzimierz
76
47
Kozakiewicz Stanisław
65
48
Kozakiewicz Katarzyna
55
49
Kozakiewicz Edward
19
50
Kozakiewicz Franciszka
17
51
Kozakiewicz Stanisław
15
52
Kozakiewicz Paweł
13
53
Kozakiewicz Aleksander
40
54
Kozakiewicz Rozalia
35
55
Kozakiewicz Helena
14
56
Kozakiewicz Piotr
12
57
Kozakiewicz Mieczysław
10
58
Kozakiewicz Stanisław
8
59
Kozakiewicz Jan
33
60
Kozakiewicz Tadeusz
11
61
Kozakiewicz Czesław
21
62
Kozakiewicz Stanisław
14
63
Kozakiewicz Zdzisław
12
64
Kraszewska Wiktoria
56
65
Kraszewski Stanisław
32
66
Litwinowicz Filip
50
67
Marcinkowska Adela
58
68
Marcinkowski Piotr
38
69
Marcinkowska Jadwiga
33
70
Marcinkowska Regina
6
71
Marcinkowska Kazimiera
4
72
Marcinkowski Piotr
47
73
Marcinkowska Aniela
44
74
Marcinkowski Adam
17
75
Marcinkowski Antoni
15
76
Marcinkowski Stanisław
13
77
Marcinkowski Leon
6
78
Marszałkowski Stanisław
70
79
Marszałkowska Kunegunda
69
80
Marszałkowski Józef
55
81
Marszałkowska Maria
50
82
Marszałkowska Jadwiga
24
83
Marszałkowski Mieczysław
18
84
Marszałkowski Kazimierz
16
85
Marszałkowski Józef
37
86
Marszałkowska Franciszka
29
87
Marszałkowski Jan
8
88
Marszałkowski Stanisław
65
89
Milecka Feliksa
80
90
Paszkowski Bronisław
59
91
Paszkowska Marcelina
67
92
Paszkowska Maria
21
93
Paszkowski Wieńczysław
35
94
Paszkowska Bronisława
30
95
Paszkowska Anna
13
96
Paszkowska Katarzyna
11
97
Paszkowski Walenty
6
98
Paszkowski Jan
4
99
Paszkowski Tomasz
2
100
Rubinowski Jan
75
101
Rubinowska Elżbieta
60
102
Rubinowski Stanisław
19
103
Rubinowski Adam
60
104
Rubinowska Stanisława
55
Z domu Kozakiewicz
Z domu Kozakiewicz
Z domu Kozakiewicz
105
Rubinowski Tadeusz
27
106
Rubinowska Maria
25
107
Rubinowski Stefan
23
108
Rubinowska Zofia
16
109
Rubinowsli Jan
4
110
Riubinowski Mieczysław
2
111
Rubinowska Jadwiga
39
112
Rubinowski Stanisław
35
113
Rubinowski Jan
13
114
Rubinowska Teresa
8
115
Rubinowski Tadeusz
6
116
Rubinowski Nikodem
65
117
Rubinowska Marcelina
60
118
Rubinoswka Anna
50
119
Rubinowski Władysław
16
120
Rubinowski Stanisław
7
121
Styczeń Paulina
70
122
Styczeń Leon
40
123
Styczeń Stanisława
37
124
Styczeń Danuta
6
125
Styczeń Edward
3
126
Styczeń Czesław
1
127
Szlachciuk Józefa
80
128
Szlachciuk Florian
60
129
Szlachciuk Jadwiga
60
130
Szalchciuk Aleksander
70
131
Szlachciuk Piotr
55
132
Szlachciuk Maria
40
133
Szlachciuk Tadeusz
18
134
Szlachciuk Eugeniusz
15
135
Zajączkowski Antoni
35
136
Zajączkowska Józefa
32
137
Zajączkowska Wacława
7
138
139
Zajączkowska Teresa
Zajączkowska Katarzyna
5
3
Z domu Paszkowska
Z domu Paszkowska
Z powyższego spisu wynika, że na skutek poniesienia męczeńskiej śmierci, zagłady
Majdanu, zginęło między innymi również wielu Kozakiewiczów z majdańskiego rodu.
A jeżeli dodamy tych, którzy z innych przyczyn utracili życie podczas drugiej wojny
światowej, to okazuje się, że majdański ród Kozakiewiczów po zakończeniu tej wojny
w 1945 roku został zredukowany o ponad jedną trzecią swego poprzedniego stanu
osobowego. Z moich wyliczeń bowiem wynika, że aktualnie w 1945 roku swe rodowe
nazwisko nosiło 20 Kozakiewiczów obojga płci. A ponadto żyło wówczas 36 osób obojga płci
z dziećmi włącznie, które na skutek matrymonialnych zaszłości, mimo że nosiły inne
nazwiska, to jednak pochodziły z rodu Kozakiewiczów majdańskich. Zatem ta resztka
żyjących Kozakiewiczów i osób wywodzących się z tego rodu, po utracie ojcowizny i swego
dorobku osobistego na Polesiu, czyli na terenie Ukrainy Zachodniej, jako wygnańcy zostali
zmuszeni do poszukiwania własnym sumptem stałego miejsca pobytu w wyzwolonej Polsce.
W związku z tym są oni rozproszeni i według mojego rozeznania mieszkają na terenie
naszego kraju w jedenastu województwach: warszawskim, radomskim, katowickim,
opolskim, zielonogórskim, wrocławskim, poznańskim, gorzowskim, szczecińskim, gdańskim
i elbląskim. Pokolenia rodowite majdańskich Kozakiewiczów już prawie wymarły. Jeśli się
nie mylę, zostało ich jeszcze obecnie (1996) trzynaście osób. Zatem na terenach
wymienionych województw żyją nowe generacje, urodzone już po drugiej wojnie światowej.
Józef Kozakiewicz
Piaseczno, 1996 r.
Tekst wspomnień przepisany z rękopisu przez
Marię Szaltą (cz.2)
Opracowanie redakcyjne - Jerzy Osypiuk
Korekta – Krystyna Jagodzińska

Podobne dokumenty