Urodzinowa propozycja
Transkrypt
Urodzinowa propozycja
Tekst chroniony prawem autorskim. Wszelkie prawa zastrzeżone dla Ryszarda Katarzyńskiego. 2011.01.10 www.marrysk.com e-mail: [email protected] Ryszard Katarzyński Urodzinowa propozycja Po drodze na moje drugie piętro, skrzynki na listy. Na nich kupa ulotek reklamowych i pod nimi też pokład podeptanych płacht kolorowego papieru. W skrzynce urzędowe: z banków, z ZUS-u, z administracji... A czego się spodziewałem? Życzeń urodzinowych? Od "byłej"? Od syna? - Cześć, sąsiad! Coś ty, o tak dziwnej porze, w domu? Nie jeździsz dzisiaj? Święty weekend się zaczął, a ty na postój się wypinasz? - Takie tam, pierdoły rodzinne mnie dopadły... Zawracanie głowy i strata czasu... Powiedzieć sąsiadowi prawdę? A po co mu ona? Tylko jeden zamek w drzwiach jest czynny. Podwójne klepnięcie zatrzasku i jestem w środku. Drzwi wyglądają solidnie, a nawet poważnie. Antywłamaniowe, jakiejś bajeranckiej firmy. Spadek po poprzednim właścicielu mieszkania. Ale górny zamek ryglujący jest uszkodzony, a na wymianę w serwisie, przedtem nie miałem czasu, a teraz, zwyczajnie, mnie nie stać! Chyba, od dzisiaj, na wiele innych rzeczy też mnie nie będzie stać. "Stary, musisz zrezygnować z postoju... Masz taką kiepską reakcję na olśnienie, że zabijesz, którejś nocy, siebie i ludzi... I patyczków też nie potrafisz ustawić równolegle..." Taki wyrok usłyszałem wczoraj od znajomka, takiego Tomeczka, magistra, a jakże, prowadzącego badania psychotechniczne kierowców. Byłem bez pracy. Dzisiaj zdążyłem wyrejestrować działalność. To może dziś zjem sobie obiadek w domu, o przyzwoitej godzinie? Niech nazywa się to - obiadek. Chińska zupka i na drugie, jajecznica z cebulką i skwarkami. Mam urządzoną tylko kuchnię, (spadek po poprzednim właścicielu, jak drzwi), i jeden mały pokoik, bo na tyle starczyło mi kasy i moich osobistych ruchomości. Kanapa do spania, staroświeckie biurko z krzesełkiem, komputer i regał na książki zajmujący całą, czterometrową ścianę. W przedpokoju mam wnękową szafę. Akurat na jednoosobowy zapas ciuchów. Reszta mojego dobytku, nadal popakowana w kartony, tworzy dekoracyjny stos na środku drugiego pokoju. Na jednym z kartonów, w kącie, w zasięgu gniazda kablówki telewizor. W kuchni pod oknem ministolik i taborecik. Miejsce na jednoosobowy obiad.. Dziesięć minut przygotowań, piętnaście minut konsumpcji. Dwie minuty mycia garów. Co dalej? W przyszłym tygodniu rata kredytu za autko i rata kredytu za mieszkanie. Jak zapłacę, to gotówka na koncie skurczy się o połowę! Przecież od dziś nie zarabiam! Autko trzeba sprzedać! Szkoda takiego cacuszka... Trzylatek... beemka, diselek... Kupę stracę na tym interesie... Tyle że rat się pozbędę... Coś taniego, na gaz? Jak pół roku temu stawiałem beemkę na postój, to Kubie oczy się świeciły... - Ty... Sprzedaj mi to... - Kuba jest wariat na beemki... A kolorek w jego guście, piękny malachit metalik... Nawet nie popsułem jeszcze urody reklamowymi naklejkami.... Tyle że numery boczne... Na ciepło się zdejmie i Kuba w swoim warsztacie odświeży i wypoleruje te kawałki... Ma artystę lakiernika... Żal sprzedawać. Żal? Przecież na postój już nie wrócę... A kredyt spłacić trzeba... Co dalej? Jakąś robotę, choć na tymczasem trzeba, żeby na chlebek było... I za jakimś interesikiem innym się obejrzeć... Coś z budowlanki? Kiedyś mi szło... Albo handelek, jakiś mądry... Myśl, stary! Myśl! Trzeba zajrzeć do poczty... Tej prawdziwej, bo papierowa, to tylko takie niemiłe śmieci, jak te ze skrzynki na klatce. Na biurku mam, koło kompa, telefon. Bajera. Ma tyle funkcji, że nawet z połowy nie korzystam. Ale z automatycznej sekretarki i smsów, tak. "Wszystkiego najlepszego, czterdziestolatku! Janek." - Sms od synka z Anglii... A może znowu jest w Szwecji? Dwa nagrania. "Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! Nie robisz żadnej imprezy? Magda." Nie robię imprezy. "Cześć, Robert. Podobno odchodzisz z postoju? - Może wróciłbyś do mnie? Zadzwoń. Karol." Karol. Firma ochroniarska i takie tam... Kiedyś, przez dwa lata byłem za ciecia, przebranego na czarno, jak jakiś ninja. Szybko się rozeszło... No pewnie! Na postoju jest kupa czasu na gadanie. Albo granie w baśkę. Albo oko. Co godzinę klient, ino myk! Karol, to w końcu jakaś propozycja... Płacił nieźle i punktualnie... Na pewno nie na poziomie rat za beemkę i mieszkanie... O tej porze, Karola w firmie na pewno już nie ma. Weekend. Ale komórkę odbierze. - Cześć, Karol... Szybko się rozeszło... Miałbyś coś dla mnie? - Robiłeś u mnie przecież... I byłeś niezły... A ja zawsze mam więcej zleceń niż daję radę przerobić... Przydasz się... Przyjedź w przyszłym tygodniu... W środę, o dziesiątej. Pogadamy. - Przyjadę. Dzięki za propozycję. - Na razie, to nie ma za co. A przy okazji - najlepszego z okazji urodzin, czterdziestolatku! Nasza-klasa, to fajna przypominalska maszynka... - A rzeczywiście... Dzięki, stary. I po kolei - najpierw Kuba. - Cześć, Kuba... - Cześć, stary... Słyszałem... - Taaa... Wszyscy słyszeli... Dlaczego akurat ciebie mieli pominąć? Będę sprzedawał swoją beemkę. A właściwie, zamieniał ją na coś mniejszego. Ma mało palić i to gazu... Masz coś takiego w swoim składzie złomu? - Ty... Możesz parę dni poczekać? Parę autek w dobrym stanie mam, ale tobie, kitu nie da rady wcisnąć... Trzeba porządnie przygotować....Ty... A za tą beemkę, to ile chcesz? - Przecież pamiętasz ile mi proponowałeś? A jak znajdziesz coś odpowiedniego dla mnie, to pogadamy... Niech się pogotuje przez te parę dni. To, teraz Magda... - Cześć dziewczynko! - Cześć jubilacie! Słyszałam... - Ty też słyszałaś? Czy wśród moich znajomych jest choć jedna osoba, która nie słyszała, że rzuciłem postój? - Rzuciłeś? Ale nowina! Taki numer w tajemnicy przede mną szykowałeś! Świnia jesteś! No to teraz, z imprezy się nie wykręcisz! Słyszałam o jednej... - Naprawdę nikt ci o tym jeszcze nie powiedział? - Przecież mówię! - To może jednak nie jest to takie plotkarskie miasteczko... Albo ja sam nie jestem tak ważny, jak mi się wydawało... Wiesz Magda, to może być miły pomysł z tą imprezą... Odwykłem ostatnio. - Nawet bardzo, staruchu! Nie tylko ostatnio! Przedostatnio, też! - Nie narzekaj, dziewczynko... Przecież na sylwestra ciebie zabrałem! Balowaliśmy do bladego świtu! - Aha! Tylko, że ty od północnego szampana, nie wypiłeś już ani kielonka! To mnie nawet nie wypadało się strąbić! - Miałem kurs umówiony na Nowy Rok... - To teraz już nie będziesz miał żadnych takich umówionych! - Nie będę! Kowbojskie słowo honoru... - Dlaczego, akurat kowbojskie? - zainteresowała się moja dziewczynka. Czyżby zaczynała doceniać moje poczucie humoru? - No, wiesz... Harcerz nie pije i nie pali... I inne takie też na nie... A kowboje, to wręcz przeciwnie... Bardziej pasuje to, do twoich oczekiwań... - No, może... Chociaż nie gustuję w westernach. Mordobicia i te strzelaniny... Łeee.... Wiesz, że z przygód to ja wolę dobrą dyskotekę, a jak zachce mi się emocji to, wolę brydża, na pieniążki... - Myślałem, że ci przeszło? Sporo umoczyłaś u Witka w zeszłym tygodniu... Moja dziewczynka parsknęła lekceważącym śmieszkiem. - Dawno to odrobiłam! Jak się chce głupków systematycznie skubać, to trzeba też dawać im czasem wygrać! Ty, w domu jesteś? - No... - To siedź, jubilacie, na tyłku, a ja zrobię szybkie zakupy i przyjeżdżam poimprezować u ciebie! Nie musisz nawet sprzątać! - Te ostatnie... To najmilszy prezencik urodzinowy, kochanie... Tym sposobem miałem cały weekend zaplanowany kameralnie... Dwuosobowo. Taki trzydniowy wieczór przy świecach. Pod koniec trzeciego dnia, oboje, powolutku zaczynaliśmy sobie przypominać, że z nas już są zupełnie duże dzieci, a duże dzieci, w poniedziałki, przeważnie, zajmują się zarabianiem na chlebek. Jutro wypadał poniedziałek. - To co teraz będziesz robił, kowboju? - Do końca, to jeszcze nie wiem. Na pewno muszę sprzedać beemkę i spłacić kredyt. Z tego co zostanie kupię jakieś tanie jeździdełko. Grymaśny nie jestem. Karol ma jakaś propozycję dla mnie... Robiłem kiedyś u niego. Muszę złapać jakąś robotę od zaraz, bo mam jeszcze do spłacenia hipotekę za to mieszkanie. I trzeba się oglądać za jakimś interesem... - Masz coś konkretnego na myśli? - Coś ty?! W taki śliczny weekend? Nie pamiętasz? Nie pracuję w weekendy! Już nie... Poniedziałek zamierzałem zacząć ulgowo. Od demontażu daszka i taksometru. Potem generalne sprzątanie autka i do myjni. Zamierzałem... Ledwie zdążyłem w garażu przebrać się w ciuch roboczy, gdy w otwarte szeroko drzwi wetknęła swoją mordę vectra naszej drogówki. - Dzień dobry, panie Broll... Pan Broll, to ja. - Witam władzę - znaliśmy się przecież. - Ma pan dowód rejestracyjny, tego autka... - Mam... - Można zobaczyć? - Czemu nie? Władza w dwóch osobach, z ponurymi minami gapiła się na dowód rejestracyjny, a jednym okiem zerkała na zwijający się karteluch faksowego wydruku... - To ten... - mruknął władza trzymający karteluch. - Aha... Przykro mi panie Broll... Ale to autko jest na liście samochodów skradzionych w Niemczech... Zaczynało się dziać coś baaardzo niemiłego... Lipa! Pewnie, że lipa! Ale tego, w banku, zamiast spłat kredytu nie powiem! Kredyt wcale nie był lipą! - Jakaś ... pomyłka... Przecież sami wiecie. Pół roku temu jak go kupowałem, w salonie zresztą, za kredyt bankowy, wszystko było sprawdzane w waszych rejestrach! Przecież macie przed nosem nawet cesję na bank - to musiało być wszystko sprawdzone! - Widocznie niedokładnie... Wczoraj przyszedł z Warszawy wykaz zaktualizowanych zgłoszeń zagranicznych... - W czasie świętego weekendu?! Macie mnie za głupka? Co tu jest grane? - Musimy auto zabrać na nasz parking... A pana przesłuchać... Jak się wszystko powyjaśnia, to autko oddamy... - Na wasz parking?! W życiu! Z waszego parkingu, to nawet z waszych osobistych radiowozów każdy łepek co chce, to kradnie! Dowód rejestracyjny możecie sobie do wyjaśnienia zatrzymać! Ale auto zostanie tutaj! Tu mam pełne autocasco i teren garaży jest dozorowany! A u was? Łaska boska, że was samych jeszcze nie ukradli! Zaczekajcie moment, to wszystko pozamykam, zrzucę te ciuchy i pojadę z wami. Przecież taką bzdurę to można od ręki wyjaśnić! I wypiszcie mi kwitek zastępczy na dowód. Żeby było w porządku. Bo pewnie trzeba będzie z autem jechać gdzieś do rzeczoznawcy, na identyfikację... A dowód to wy pewnie zaraz pieszą pocztą do wydziału komunikacji wyślecie, to wcześniej niż za tydzień tam go nie będzie! - Noo... Pół dnia zmarnowałem! Bo jeszcze musiałem dostarczyć im ksero umowy kredytowej i ksero faktury zakupu! Oczywiście, zawiadomiłem specjalnymi pisemkami i mój ukochany bank i Wilczewskiego, przemiłego właściciela salonu, który mi sprzedał przedmiotowe autko! A co!? Tylko ja jeden muszę mieć takie rozrywki!? Ta moja zgodliwość i przemożna chęć współpracy z władzą, jakoś tą samą władzę wprawiała w coraz bardziej ponury nastrój. Dobrze, że im się dniówka kończyła, bo znienawidziliby mnie potężnie. Bo nie obyło się, żeby pan Wilczewski, bliski znajomy samego komendanta, natychmiast nie zadzwonił z pretensjami do kolegi, że robią z niego pasera! A dyrektor banku wręcz zażądał, żeby sprawę jak najszybciej, do końca i bez żadnych takich - wyjaśnić! Pozytywnie wyjaśnić! Tyle, że nie dało się szybko. Kolejną ratę musiałem przelać z coraz chudszego zapasu! Przed Kubą musiałem się troszkę wyłgać. Że jeszcze parę dni autka potrzebuję... Bo dowód rejestracyjny, właśnie poczta przesyłała prze dwie ulice. Do wydziału komunikacji. Telefonicznie przyszła z Warszawy odpowiedź, że ponownie sprawdzają wykazy zgłoszeń. Będą gotowi z robotą za tydzień. No, może za dziesięć dni. Kasa za beemkę stawała się w najbliższym czasie nieosiągalna! Cieniutko! Nie powiem, wszyscy byli dla mnie bardzo mili. Każdy nieba chciał mi przychylić, w tym moim nieszczęściu. Ledwie w tym zamieszaniu zdążyłem zajść do Karola. - Fajnie że jesteś - ucieszył się. - Wszystkie papiery masz aktualne? Na broń też? - Aha... Co jest do roboty? I dobrze byłoby od zaraz... Popierniczyło mi się ze sprzedażą autka, a raty do banku lecą. Jak będę się obijał, to całkiem się ugotuję... - Wiesz jak u mnie jest. Na zlecenie, czy na etat, to płacę tyle ile muszę... Ale jak ktoś jest dobry, to wynajmuję go nieoficjalnie klientowi, a klient też nieoficjalnie, za to bardzo dobrze, płaci... - Jasne, Karol. Nie mam jeszcze sklerozy. Biorę. Co to ma być? Węszenie? Ochrona? - Klientka ci powie... I wypłatę ci będzie robić codziennie... z góry... - Co to za dziwadło? - Nie moja sprawa... Ja ciebie, zwyczajnie, jej wynajmuję. Może będziesz jej pieski na spacer prowadzał? - Dobra. To pisz wszystkie papierki i masz tu ksero wszystkich moich dokumentów. Coś tam w aktach powinieneś mieć. - Aha. To ty wypij sobie kawkę u Krysi w sekretariacie i poczekaj aż wysmażą umowę. Podpiszesz i już pracujesz. Od dzisiaj. A ja umówię ciebie z klientką. Pojedziesz do niej. Pogadasz. Dogadacie się, to dryndasz do mnie, że wziąłeś tą robotę. - A może tak być, że nie wezmę? - wolałem uściślić dyspozycje i oczekiwania szefa. Popatrzał na mnie jak na opóźnione w rozwoju dzieciątko prawie z litością. - A możesz sobie, stary, na taki luksus pozwolić? I chciałbym, żebyś pobrał z magazynu firmowe wyposażenie, zanim wyjdziesz. Twoja rozmiarówka na pewno jest. Mamy teraz służbowe glocki. Zostawiłem jednego dla ciebie. Nie lubię, jak ludzie pokazują się w robocie technicznie nieprzygotowani, albo w ostatniej chwili latają za wszystkim. Kiwnąłem główką ze zrozumieniem. Co nie znaczy że sytuacja podobała mi się bardziej, przez to zrozumienie. Moja "była", bardzo mądra dziewczynka, zresztą, jak przynosiłem jej do domu tak sympatyczny opis sytuacji i swoją decyzję w sprawie, to kiwała głową i bez emocji stwierdzała: "Rozumiem, ale nie popieram!" I najczęściej miała rację! Tak ze trzy lata temu, po jakiejś dłuższej serii takich zdarzeń, z takim samym zrozumieniem przestała popierać kontynuację naszego małżeństwa. Nawet kawy dobrze nie zdążyłem posmakować, ani do ślicznej Krysi się przymilić, jak Karol wetknął mi w rękę umowę do podpisu i różne takie, własnego pomysłu "zobowiązania do..." Popodpisywałem. Dopiłem kawę. Podał mi wizytówkę. "dr Irena W..." Dwa numery telefonów komórkowych. E-mail. Adres. I dopisek długopisem: czwartek 17.30. Już mi się nie podobało! - Kawałek drogi - zauważyłem. - A ja jestem chwilowo bez autka... Nie pożyczyłbyś czegoś na dzień, dwa...? - zapytałem bez szczególnych nadziei. - Tam chodzi autobus miejski - Karol wzruszył ramionami - Albo dasz zarobić któremuś z kumpli... Twój problem... Rzeczywiście. Mój problem. Podwiozła mnie Magda. - Masz nadzianego klienta, kowboju! - zauważyła wysadzając mnie przed bramą z kutych prętów, przez które widać było wysypaną grubym żwirem aleję, obsadzoną szpalerami wiekowych cisów i na jej końcu, fronton starej, dwupiętrowej, willi. Na pewno ponad stuletniej, sądząc po architekturze poddasza prezentującej konstrukcję ściany z "muru pruskiego", mansardowy dach kryty czerwoną dachówka kładzioną w potrójną koronkę... Sama parcela ogrodzona wysokim murem zza którego wystawały korony sędziwych drzew, sądząc po długości muru i głębokości alei, to dobre trzy hektary! Najmarniej! Przy bramie był domofon. - Dzięki, dziewczynko... Jakiś cieć tu idzie. Widać czekają na mnie. - To powodzenia, kowboju! I już jej nie było. Ponury facet do bramy podchodził powolutku i dość niechętnie. Kwadratowa gęba, jakby tylko z grubsza i dość tępym dłutem obrobiona, dziobata, króciutkie włoski barwy popiołu, przyklapnięte do czaszki. Figura sporego byka wciśnięta w kosztowny, na pewno szyty na miarę, garnitur z wełenki koloru kawki z mleczkiem... Kurde! Kawy bym się napił! Nawet nie sięgałem do domofonu. Po co robić zbędny wysiłek? - Pan do kogo? Rany! Ale głos! Skrzypi, jak nigdy nie oliwiony zawias! - Dzień dobry... - głos nie głos, ale w tym fachu, z klientami trzeba grzecznością - Jestem z Agencji B - Securitis. Szef umówił mnie na 17.30. Podałem, temu niby cieciowi, przez kratę, wizytówkę "dr Ireny..." i swoją własną. "Robert Broll - doradca d/s bezpieczeństwa". Taki ładny tytuł służbowy Karol mi wpisał na umowie i kazał Krysi druknąć od ręki pięćdziesiąt wizytówek. Firmowe arkusiki papieru wizytówkowego, to były gotowce. Z nadrukiem B - Securitisu, jego telefonami i adresem. Arkusiki były zgrabnie, maszynowo ponacinane i Krysia kazała mi samemu sobie poodrywać. Krawędzie wyszły troszkę strzępiaste. Te krawędzie ciecia tak zainteresowały?! Bo moją wizytówkę obejrzał z obu stron, potem poszukał jeszcze trzeciej! Mnie obejrzał niemniej dokładnie. Oddał mi wizytówkę dr Ireny. Potem zwyczajnie odwrócił się bez słowa i poszedł sobie! Ale numer! Poszedł mnie zaanonsować? Mogliby, na ciecia, wybrać sobie kogoś bardziej mownego! Cieć zniknął w szerokich dwuskrzydłowych drzwiach wejściowych wilii, zacienionych wiszącym nad nimi balkonem, wspartym na dwóch kolumnach i obwieszonym girlandami kwiatów surfinia to się nazywa? Czy coś takiego? Ładnie tutaj, co nie zmienia faktu, że czuję się jak mały idiota! Bzdryczy komórka w mojej kieszeni. Numer zastrzeżony. - Słucham? - Pan Broll? - pytanko zadane aksamitnym, niskim głosem kobiety w wieku, powiedzmy, pomiędzy trzydzieści a siedemdziesiąt. - Tak. Słucham panią... - Przepraszam, ale nie mogę pana teraz przyjąć... Ale bardzo dziękuję, że przyjechał pan punktualnie... Muszę podziękować Karolowi za solidność... Mam pytanie do pana, bo te szczegóły Karol pozostawił do mojego uznania... Czy mogę liczyć na pańską całodobową dyspozycyjność powiedzmy przez najbliższe dziesięć dni... Nie. Lepiej przez dwa tygodnie... Wystarczy, że będzie pan w tym czasie zawsze dostępny pod tym telefonem... I w takiej odległości od mojego domu, żeby w ciągu godziny móc do mnie przyjechać, bez względu na porę... - Oczywiście, proszę pani... - Proszę zwracać się do mnie, tak jak wszyscy -"pani Ireno" . - Oczywiście, pani Ireno... - Tak lepiej... panie Robercie... Mogę chyba tak do pana mówić? - Oczywiście, pani Ireno... - Cieszę się. Mam teraz niewiele czasu, ale załatwmy od razu najważniejsze kwestie mojego zlecenia... Karol wspomniał, że aktualnie nie ma pan żadnego samochodu do dyspozycji... Za chwilę, Józef przyprowadzi panu auto i da dokumenty rejestracyjne. Będę miała pewność, że ma pan czym dojechać do mnie w każdej chwili. - Rozumiem, pani Ireno. - Za każdy dzień pozostawania w mojej dyspozycji, będę panu płaciła trzysta pięćdziesiąt złotych... Pokwitowania są mi do niczego niepotrzebne. Karol wystawił panu wystarczające referencje. Józef przyniesie panu należność za te pierwsze dwa tygodnie. Gdy będzie pan miał jakieś dodatkowe, uzasadnione koszty, później w trakcie realizacji mojego zlecenia, oczywiście pokryję je... Ale o szczegółach porozmawiamy trochę później. Chciałabym usłyszeć od pana, czy przyjmuje pan te warunki.... - Oczywiście, pani Ireno. - I rozumiem, że będzie pan potwierdzał Karolowi przyjęcie mojego zlecenia... Proszę absolutnie nie ujawniać, ani kwoty wynagrodzenia, ani żadnych szczegółów naszej rozmowy. Nawet jak będzie nalegał! Sama mu powiem, to co uznam za potrzebne. Może pan, z czystym sumieniem, odesłać go z pytaniami, bezpośrednio do mnie. - Oczywiście, pani Ireno... To chyba Józef podjeżdża do bramy... - Proszę od razu przeliczyć pieniądze... powinno być pięć tysięcy... Te dodatkowe sto złotych to na zatankowanie... Cieć wysiadł przed bramą i pilotem uruchomił silniki uchylające skrzydła. Cudo! Ta kupa żelastwa obracała się na zawiasach jak w maśle! Podszedł do mnie i podał mi dwie koperty. W jednej, pliczek 25 razy po dwieście. W drugiej, dowód rejestracyjny i ubezpieczenie... I oświadczenie o nieodpłatnym użyczeniu samochodu... No, fiacika CC dość wiekowego, jasne, ale z gęby jeszcze w niezłym stanie. Bez rdzy. Tapicerka czyściutka i nie zdewastowana. Autko dla służącej jeżdżącej po zakupy dla domu... Ja teraz jestem taka służąca. Za te trzy i pół stówki, to mogę nawet robić zakupy! - Wszystko w porządku, panie Robercie? Proszę potwierdzić! - Oczywiście, pani Ireno. W porządku. Jeszcze mam pytanie... Czy ja mam się do pani odzywać co jakiś czas, czy tylko czekać na pani telefon? - Niech pan tylko czeka na telefon, panie Robercie. To w zupełności wystarczy... - Dziękuję i do widzenia, pani Ireno. - Do widzenia, panie Robercie... - Zabieraj tego cieniaska, panie Robercie i znikaj - zaskrzypiał cieć - Bramę chcę zamknąć! Jezu! On się nawet uśmiechał! I uśmiech miał jeszcze bardziej paskudny niż głos! Nijak mi nie pasował do tego garniturku... Tak jak kasa, którą mi płacili, do tego cieniasa! Odjechałem kawalątek i za pierwszym skrzyżowaniem zjechałem na parking przy stacji benzynowej z barkiem kawowym! Przecież ja liczyłem, że klientka choć kawą mnie poczęstuje! Wyschnąłem zupełnie od tego: ..."oczywiście, Pani Ireno", "... „rozumiem, Pani Ireno..."! Te ciągłe "Panie Robercie" i " Rozumiem, Pani Ireno.", "Oczywiście, Pani Ireno.", pewnie zaszkodzi mi na żołądek! Ale cyrk mi Karol zafundował na początek roboty! Ale nie ma co grymasić, bo kasiorka jest przyzwoita! Teraz kawka i przy kawce, obiecany telefon do szefa! Rozsiadłem się pod parasolem przed barkiem i siorbnąłem kawki ze styropianowego kubka. Niezła! Jeszcze łyk. No, teraz już jestem w nastroju do gadania. - Cześć, Karol! Właśnie przyjąłem to zlecenie. - To świetnie, stary! Tylko zachowuj się tam... No wiesz... I ostrożnie. To cholernie ważna klientka... Kiedy przyjedziesz zdać raport? - Właśnie ci zdałem. Jak coś będzie chciała, to sama ci powie... - Cholera! Nie podoba mi się to! - To zadzwoń do niej... - Pomyślę... - To cześć. - Aha... No to dzionek miałem z miłymi efektami! Jutro z ranka, jak panisko, pojadę do banku, wpłacę sobie kasiorkę na nadwyrężone konto. Pojutrze jest termin raty kredytu hipotecznego, to ładnie będzie wyglądało, że konto jest solidnie zasilone wcześniej! Teraz mogę sobie bez stresu poczekać, aż się gliny wykokoszą ze sprawdzaniem beemki. A, zatankować! Bo na to była ta stówka. Akurat się zmieści. Księgowy na żółto pobłyskuje. Ale i tak płacę kartą. Nie muszę grzebać w piterku, jak wybije końcówkę 73 grosze, ani cudować przy dystrybutorze, żeby utrafić do równego na liczniku. Znowu drynda komórka. Tylko odjadę od dystrybutora... Po co ludzi za mną denerwować. - Witam, panie Wilczewski... - Cześć! Słuchaj no, Broll... Czy ktoś ci czasem nie robi koło pióra? Całkiem nieoficjalnie, za to u samej góry oficjalnego źródła, wyszło, że ktoś zwyczajnie donosik na ciebie skrobnął! Teraz to się tak modnie nazywa; "podejrzenie o popełnieniu przestępstwa..." Wszystkim najważniejszym naszym reprezentantom narodu tak się ta metoda spodobała, że nic, tylko jeden z drugim, wzajemnie na siebie piszą te podejrzenia... I jeszcze się tym chwalą! Ja sobie tak myślę, że za jakieś pięćdziesiąt lat będzie całkiem nowy IPN, albo inna taka mądra instytucja... Ty wiesz? To wszystkich naszych obecnych bogów i władców będziemy mieli w teczkach! Oficjalnie! Każdy na swojego przeciwnika donosił! Ale ty przecież złotówa, nie żaden polityk?! A może wdałeś się w jakieś kandydowanie, albo inne takie? Chwała Bogu, że człowiek do szkoły chodził z właściwymi ludźmi. To i w kurii się znajomek znajdzie i po urzędach różnych... Bez tego, w interesach, nie przeżyjesz! - ale gaduła! Wilczewski zawsze taki był! Niektórzy, za to go mocno nie lubili, to musiał się zrobić bardzo mocno forsiasty biznesmen. Żeby reszta świata musiała tolerować jego gadulstwo. - Twoja beemka jest czysta jak łza! Właśnie mi oddzwonili, że to pomyłka i straaasznie mnie przepraszają i że komendant sam... - Ty, Wilczewski... – przerwałem mu, a właściwie, to wykorzystałem moment, w którym się jakoś sam zapowietrzył - Nie myślisz, że to mnie powinni przeprosić? I papiery przynieść w zębach! - No, przecież sobie odbierzesz... - Jasne! Ja przecież byłem tylko bywszy złotówa, a nie żaden właściciel markowego salonu samochodowego. Kto by się tam fatygował do takiego kmiotka z przeprosinami... - Za tydzień. Poczta je niesie do wydziału komunikacji. To kawał drogi! - No, na pocztę to nawet ja nie mam siły. Nikt z kumpli, nigdy, rozumiesz, nigdy nie chciał tam iść do roboty! - Poczekam. Dzięki za dobre wieści, Wilczewski. W domciu rozsiadłem się kolacyjki. Pełny luz! Było nieźle. Poczekam te kilka dni. Jutro zadzwonię na policję... Wypada wykazać jakieś oficjalne zainteresowanie... Może jeszcze nie odesłali? A, tam... W cuda, Roberciku, wierzysz! Ciekawe, co za chory sku..., nazwijmy go sukinkot - też ładnie - wymyślił sobie donosik?! I po co? Dla frajdy? Nieważne. Od Kuby, krzyknę na dzień dobry, dziewięćdziesiąt pięć. Pół roku temu sam stówkę mi wciskał. Ciekawe, co tam dla mnie wynajdzie, z gazem. Zna moje wymagania. Potrzebuję wygodne autko do jeżdżenia, a nie do wyścigów. I nie dla bajeru. I nie dam więcej niż piętnaście. Góra! Kredyt trzeba spłacić! To grosze zostaną. A w banku i tak skasują mnie za zmianę warunków umowy! Ale się potargujemy. Stały klient od lat. Najwyżej zagrożę im, że przenoszę się do innego banku, jak będą za bardzo pazerni! Komóreczka leży na stoliczku w kuchni i drynda. Zastrzeżony. Pewnie moja klientka! - Broll, słucham... - Dobry wieczór, panie Robercie... - Dobry wieczór, pani Ireno... - Zapomniałam o czymś w czasie naszej pierwszej rozmowy... Karol mi obiecał kogoś uzbrojonego... - Tak? - Ponieważ umówiliśmy się, że będzie pan stale do mojej dyspozycji, ale przecież nie musi pan siedzieć stale w jednym miejscu, prawda? Telefon, ode mnie odbierze pan wszędzie... - Pewnie. To w czym problem? - No, może być tak, że ja zadzwonię i poproszę żeby pan przyjechał do mnie jak najszybciej... To chciałabym, żeby pan miał broń stale przy sobie i nie musiał po nią jechać do firmy... - Rozumiem, pani Ireno. Nie widzę problemu. Dostosuję się do pani życzenia. - Będę wdzięczna. Dobranoc, panie Robercie. Pstryk. Koniec rozmowy. Fajnie! To teraz, najmarniej przez dwa tygodnie, nawet do kibelka będę chodził z pukawką dyndającą pod pachą! Klient nasz pan! Każde trzy dni, to tysiąc z haczykiem do przodu. Za tyle, to mogę nawet wiadro na głowie nosić! U Karola, jak już wszystkie papierki były gotowe, umowa podpisana i wizytówka klientki w kieszeni, wyfasowałem czarne ubranko i bajerancką kamizelę bojową, ze specjalnymi kieszonkami i uchwytami na latarki, na handgranaty i inne takie. Jak z filmu. I służbowego glocka. I te inne takie do powtykania do kamizeli, też. Pukawka była jeszcze w aluminiowym kuferku wyściełanym gąbką, zakonserwowana, z dwoma zapasowymi magazynkami. I paczka amunicji, 9 mm Para. Półpłaszczowa. Miałem szczery zamiar, dla rozrywki, wziąć sobie pukawkę na strzelnicę i popróbować. Zabrakło czasu, okazji i motywacji. Bo i tak nie zamierzałem jej używać. Magazynkiem broni, i różnego takiego sprzętu, jaki tylko w amerykańskich filmach , o bardzo ważnych szpiegach, można zobaczyć, zawiadywał Wicuś. Specjalista od elektroniki i trochę rusznikarz. Wicuś podetknął mi pod nos otwarty kuferek. - Ładna strzelawka, co? Nówka! No prawie... Szef ze dwa razy wypróbował. A wczoraj przyniósł do mnie, żeby wszystko posprawdzać wyczyścić i dla ciebie przygotować. Nie bierz teraz do łap, bo się upaprasz. W domu sobie odkonserwujesz. - Wiesz Wicuś, zatrzymaj na razie to u siebie, w magazynku... Jakieś schowanko w domu na to muszę przygotować. Przy okazji wpadnę i zabiorę... A teraz jestem bez autka, to nawet ciuchy, w kłąb i pod pachą? Głupio... - No pewnie. Jakiś sejfik trza mieć gdzieś w kącie. Pod poduszką nijako żelastwo trzymać. W domu sejfik miałem. Malutki. akurat na moje własne, rożne zasoby. W sejfiku, na półeczce, leżało sobie moje prywatne żelastwo. Przywyknięty byłem do tego i już! Taka poprzerabiana i podrasowana tetetka. Zabytek! Kto teraz używa pełnopłaszczowej, mauserowskiej amunicji 7,62 mm? Kowboje rożne, to przynajmniej dziewiątki, albo nawet .45 ACP! A jak który telewizji się naoglądał, to juz tylko S a.W .44 magnum! A ja byłem uparty konserwatysta i wcale się tym nie przechwalałem! Po co, u różnych tam, specjalistów, wywoływać uśmieszki politowania? Tetetka była poprzerabiana już przez poprzedniego właściciela. Dlatego, daawno temu, przed wyjazdem do Jugosławii (takie państwo kiedyś było), wpadła mi w oko w sklepie w komis ktoś dał. Bo trudno, żeby nie rzuciła się w oczy przedłużona i wystająca z zamka na cztery centymetry, lufa! Na wylocie nagwintowana i gwint zabezpieczony moletowaną nakrętką. - Tłumik do tego cudactwa też pewnie jest w komplecie zagadnąłem sprzedawcę dość obojętnie. - A żebyś pan wiedział! Ktoś przy tym antyku nakombinował bajerów, aż łeb boli! - zachwalał żelazo sprzedawca. - Dodatkowy bezpiecznik blokujący iglicę na korpusie zamka, to raz, a popatrz pan na to! Gość ściągnął z półki pukawkę i pokazał mi pękaty magazynek na pewno nienormalny w TT! - A to co za dziwo? - Popatrz pan! Ktoś cały szkielet przerobił! Nawet musiał chyba przefrezować dolny luk nabojowy! I całą obejmę szyny spustu, to już na nowo zrobił, żeby objąć grubszy szkielet! Piętnaście sztuk ma pan w magazynku! A jak się uprzeć, to szesnasty włoży pan do lufy. I ten bezpiecznik, to całkiem nowoczesny bajer! Samonapinania nie ma. Fakt. Ale, jak pan masz nabój w lufie, bezpiecznik blokuje iglicę, to sobie kurek może być opuszczony na nią. A jak pan odciągniesz kurek, to bezpiecznik samoczynnie zwalnia iglicę! I do kompletu jest jeszcze kompensator podrzutu. Ta przedłużona lufa i gwint, bardziej po to. Bo sam pan wiesz, jak tetetka skacze w ręce. Byłem wtedy w mundurze, to sprzedawca miał prawo do tego: "sam pan wiesz". Broń była sporo używana, kaliber mało popularny, przez przeróbkę zbyt długa dla przeciętnego nabywcy. Kupiłem za grosze. I nie miałem powodu, żeby żałować. To już wolałem toto własne i ulubione nosić pod pachą, jak już baba chce mieć kowboja pod ręką. Raniutko, po kawce i śniadanku, odwiedziłem unieruchomioną beemkę w garażu. Poklepałem ją czule po masce i sprawdziłem immobiliser. Wszyściutko działało. Autoalarm też. Nawet na chama, traktorem, mojego skarbu nikt z garażu, bez dużych kłopotów, nie dałby rady wyciągnąć! Zamontowałem sobie w kanale takie wymyślne uchwyty na tylną oś, że bez specjalnego sprzętu tego odciąć się nie dało. A jak by się już dało, to usunięcie spod kół osiemdziesięciokilowych bloków żelbetowych, też łatwe nie było. Postarałem się o te wszystkie wynalazki, jak kumplowi z postoju, wyprowadzili z garażu kilkumiesięcznego merca, co to podobno miał fabryczne zabezpieczenia nie do pokonania! I oczywiście, nasz cieć siedzący w budce i mający całodobowe oko na nasz kompleks garaży nic nie widział! To ja byłem z tych przezornych. Gdyby nie te wszystkie bajery, to za autocasco pełne, od kradzieży, zdarliby ze mnie skórę! A tak to niejakie ulgi we wszystkim były. O! To jeszcze i te blokady zdemontuję i komuś opchnę! Zawsze to jakiś grosz! I w kanale przestanie mi to koromysło zawadzać. To teraz na policję grzecznie zadzwonić. Przyjść osobiście trzeba? Czemu nie? - Ale długo to zejdzie? Bo wie pan, zacząłem dopiero pracę w firmie i takie urywanie się w prywatnych sprawach, to jest niemile widziane... - A nie, panie Broll. Króciutko. Bo to wie pan. Oficjalnie musimy ten protokół z tego napisać i pan podpisze. No, że autko jednak nie kradzione... - Przecież już wam Warszawa potwierdziła, że to jakaś lipa? - Niby tak, ale protokół musi być. - A nie można tak, że pan teraz już sobie wszystko pozapisuje, te wszystkie rubryczki powypełnia, a ja przyjadę, rzucę okiem i od ręki podpiszę? - No coś pan, panie Broll! To byłoby przecież niezgodne z regulaminem i w ogóle... - A dowód rejestracyjny oddacie? - A nie... Juz wysłaliśmy do wydziału komunikacji. Wie pan, po takim meldunku, to oni w ewidencji pojazdów też wszystko muszą! A pan i tak najpierw na stację diagnostyczną do rzeczoznawcy pojedzie i on zaświadczenie napisze, że numery są zgodne... I z tym dopiero do wydziału komunikacji... Zaczynałem odnosić niemiłe wrażenie, że ktoś mnie tutaj zaczyna robić w jajo! Dobrze, że nie było już tego finansowego noża na gardle! Te kilka dni to sobie podaruję... Tylko skończyłem gadać z władzą i komórka aż podskakuje z uciechy w kieszeni. Oooo! Moja "była"! - Cześć, dziewczyno... - Cześć, Robert. Jak sobie radzisz, po odejściu z postoju? I spóźnione, urodzinowe... - Dzięki za życzenia. Widzę, ze nadal pamięć ci dopisuje tylko w służbowych... Jakoś sobie radzę. Wróciłem do Karola. Z czegoś te kredyty trzeba spłacać. - Ten drugi pokój już urządziłeś? - Skąd?! A właściwie, za co?! Może teraz, jak sprzedam beemkę i ucieknę od tych rat, to się wyrobię... Czemu nagle o to się pytasz? - Janek wraca w przyszłym miesiącu... Myślałam, żeby u ciebie się zatrzymał... Na razie. Potem coś wymyślę i pomogę mu gdzieś się urządzić. - Jak będzie spał na materacu... No, za tą stówkę, to jakieś łóżko polowe mu kupię... Ale przecież bez problemu zmieści się u ciebie! Nawet jego dawny pokój dziecinny jest wolny... I mój dawny gabinet też... - Nie lubią się z Witoldem... - Nie nowina... Przedtem jakoś wytrzymywali... - Ale Janek wolałby u ciebie... - No dobra, dziewczyno. Coś tam przygotuję. - Dzięki. A ta twoja robota dla Karola, to coś z sensem? - Sama wiesz. Wziąłem, bo musiałem, na teraz. Kasa. Ale pierwsze zlecenie wygląda nieźle, przynajmniej finansowo. Klientka dobrze płaci... A swoją drogą... nawet za dobrze... - Chcesz o tym pogadać? Nieoficjalnie... - usłyszałem w głosie jej zawodową ciekawskość. - No jest parę rzeczy, które mało mi się podobają... A Witold? Nie będzie się krzywił na taką randkę z "byłym"? - Zadzwonisz do niego i opowiesz? - zdziwiła się... - No dobrze, pani prokurator... - Zawsze wolałam, jak mówiłeś do mnie, "dziewczyno". - Dobrze, dziewczyno. Gdzie i kiedy? - Przyjedź do reala na zakupy, tak za pół godziny. Zdążysz? - No pewnie. W realu stuknęliśmy się wózkami, bo gdzieżby indziej, przy regale z chałwą! Nawet nie musieliśmy się umawiać... Po dwudziestu latach, takie rzeczy, ludzie o sobie nawzajem, już wiedzą. - Cześć dziewczyno. Fajnie wyglądasz. - A tam! Przytyłam! - To chałwę odłożysz? - Co to ma być? Tortury? Na randkę mnie zaprosiłeś... - No, lody ci postawię w Zielonej Budce. I kawkę. Ale najpierw robimy zakupy. - Miałeś powiedzieć jak wygląda to twoje zlecenie... - Nijak nie wygląda. Klientki nawet na oczy nie widziałem. Przez telefon i przez ciecia swojego przekazała mi kasę za pierwsze dwa tygodnie roboty i autko do dyspozycji. I kazała trzymać dyżur pod telefonem. Tak w odległości godziny jazdy do niej... Podoba mi się kasa, bo potrzebuję. Ale nie podoba mi się bo duża, za nic. 350 dziennie płatne z góry za dwa tygodnie i autko do dyspozycji, plus koszta. Oczywiście, oprócz tego, co biorę u Karola za oficjalną umowę. Przysiedliśmy przy lodach. Pistacjowe i malinowe dla dziewczyny i kawowe dla mnie. I kawusia. Dziewczyna młóciła lody jak maszyna. - Lodowisko w brzuchu zrobisz.... - A tam... A kto to taki, ta nietypowa klientka? Położyłem na szklanym blacie stolika wizytówkę "dr Ireny..." Moja była dziewczyna zerknęła i warknęła króciutko. - Schowaj natychmiast! I wynosimy się stąd! Osobno! Ooo... Niefajnie! Nawet lodów nie dokończyła! Powolutku wytoczyłem się z wózkiem na parking. Troszkę porozglądałem się po okolicy. Zakupy starannie poukładałem w bagażniku i za kółko. Trzeba było sobie przypomnieć nasze dawne zwyczaje... No, przecież, pani prokurator, nie wytrzyma żeby mnie nie przycisnąć! A i mnie ciekawość nieziemska ogarnia, cóż to w tej wizytówce takiego, że moją panią prokurator od tych wszystkich zorganizowanych i bardzo niedobrych ludzi, tak podnieciło! Karol... Karol to sobie może mieć pretensję, albo i nie mieć! Zawsze może powiedzieć, że mnie zwyczajnie wynajął do wyprowadzania niespotykanie cennych piesków jakiejś pani doktor Irenie... Łeb sobie dam uciąć, że tak jest oficjalne zlecenie sformułowane. Może to akurat będą kotki, a nie pieski... Zjechałem powolutku, z powrotem do miasta, pokulałem się pod mój osobisty blokowiec, w modny sposób obłożony styropianem i pomalowany na słonecznikowe kolorki. Wdrapałem się z torbami na moje drugie, chwilka dłubania w zamku i byłem w domciu. A piętnaście minut potem, przez lipko w moich bajeranckich, połowicznie sprawnych drzwiach, ujrzałem moją dawną "dziewczynę" i dość smętnego jegomościa u jej boku. Grzeczny jestem. Wpuściłem. Ekspresik w kuchni już parskał. - Siadajcie, gdzie się da, tam gdzie kanapa. Kawę zaraz przyniosę. Nawet wiedziałem, na pamięć, jaką i z czym, które pije! - Wiesz, że wszystko nagrywamy... - No pewnie! Normalny jestem. - To możesz zacząć opowiadać wszystko od początku. Właściwie dlaczego zrezygnowałeś z postoju? I to w pół roku po postawieniu prawie nowego autka? Przecież wpakowałeś w to kupę grosza! I opowiadaj ze szczegółami: kto co i dlaczego, gdzie i o której godzinie. Wszystko. Nawet drobiazgi! I wyłącz swoja komórkę. Po cholerę ktoś ma nam przeszkadzać! - Coś ty, dziewczyno? Pod telefonem muszę być, jak ta moja dr Irena zadzwoni... Taka umowa... - Dr Irena nie zadzwoni... - ten smętny stwierdził to z taką rezygnacją w głosie, jakby ktoś mu właśnie skopiował kartę kredytową i wyczyścił konto. Do zera. - A niby skąd taka pewność? Jak kobieta ma fanaberie bulić, za nic, spory grosz codziennie, to może jej się zachcieć sprawdzić jak się ja za ten grosz zachowuję, na przykład! - Ty, Robert, przez te parę lat na taryfie, to naprawdę wypadłeś z obiegu...- kwaśno zauważyła moja dawna dziewczyna... - A mówią, że złotówy wiedzą w mieście wszystko... - A co niby miałbym wiedzieć? - Wierzyć mi się nie chce, że nie masz pojęcia kto to jest dr Irena Warycka... - Ludzie mili! Przecież ja tej baby nawet nie widziałem jeszcze! - No, będę miły... Kawę postawiłeś... Taką fotkę z gazety ci pokażę... - Smętny Wojtuś... - no, on naprawdę nazywał się Smętny Wojciech - takie nazwisko, jaka uroda! Ale żyła nieprzeciętna! Jeszcze gorsza niż moja "była"! Fotka była z balangi sylwestrowej sądząc po dekoracjach typu 2007 i 2008 po obu stronach zegara i balonikach i takich różnych śmieciach zwisających zewsząd. No pewnie, że znałem to miejsce. Ze słyszenia. Ze względu na ceny, zupełnie poza moim zasięgiem i aspiracjami. I towarzystwo! - To na co mam patrzeć? Sama śmietanka... Pan wiceprezydent, poznaję, z urzędu celnego pół derekcji... A to szef tej placówki co jest na trzy literki tak trochę z początku abecadła... Taka z waszej branży. O! Tego też poznaję. Największy przewał w nieruchomościach, w majestacie prawa! Nie do odkręcenia! A ten z kobietą, bardzo śliczną zresztą, to w garści trzyma wszystkich od prochów na wybrzeżu. Niektórzy nawet twierdzą, że decyduje o kolorze opakowań aspiryny! Taki ważniak! A ta pani, to właściwie, nie wiem co bardziej, czy hotele, czy kluby nocne i agencje towarzyskie... takie pomieszane... W sumie nic ciekawego. Mafia, albo delikatniej - miejscowa sitwa, też ma prawo sylwestra święcić! Przecież tam są sami swoi. - No proszę! Złotówa, a jednak coś tam wie... Wojtek puknął palcem w fotkę, w tą dziewczynę co ją śliczną nazwałem - To była twoja klientka... Dr Irena Warycka. Żona Kazimierza Waryckiego. Kazia Warychy. - Jezu... - pobożnie mi się wyrwało! To w podziwie dla własnej głupoty! Te trzy i pół stówki oślepiło mnie, czy jak?! Ja tego Karola, to chyba ze skóry obedrę! W towarzystwo mnie wmanewrował! To on dopiero kasę zgarnął za takiego głupka jak ja! - Zaraz! Jak to, była?! To niby, już nie jest?! - Dziś raniutko, znaleziono ją w samochodzie, zaparkowanym na ulicy pod hotelem Arena... W bagażniku. Zastrzelona. A samochodzik skradziony parę dni temu. I z wyglądu dość nieświeżego, to denatka nie żyje już parę dni. Teraz twoja kolej. Opowiadaj jak to jest, że nieboszczka ci płaci i jeszcze z tobą miło konwersuje! Niefajnie mi się zrobiło! Barrdzo! Opowiadać... Pewnie! Tylko, jak ona jest trup, to moja historyjka zabrzmi jak jakieś baje! Kto w to uwierzy? Karol potwierdzi? Akurat! Wytrzeszczy swoje błękitne oczęta w bezbrzeżnym zdumieniu i o niczym podobnym, to on nawet nie słyszał! Zlecić mi jeszcze niczego nie zdążył. Oczywiście wie, kto to jest pani dr Irena Warycka, ale ona nigdy niczego nie zlecała jego agencji... - No! - ponagliła mnie moja "była". Oni siedzieli cicho a ja nadawałem od początku. Od badań psychotechnicznych. Z detalami. Z kolorkiem krawata Karola i irytacją pana Wilczewskiego. I jego konstatacją, że ktoś mi robi koło pióra. Potem z własnej woli pokazałem moją umowę z karolową firmą. Oryginały moich zezwoleń i licencji. Swoje zezwolenie na noszenie broni. Świadectwo broni na tetetkę, co cały czas mi dyndała pod pachą. - Ty naprawdę nie wziąłeś tego glocka, nawet do ręki? To nienormalne u ciebie.... Wszyscy wiedzą, że wariat jesteś na takie strzelawki…- zdziwił się Wojtek. - Przecież mówiłem, że był upaprany. I do niczego w robocie nie był mi potrzebny, bo mam swoje żelastwo! A sejfik w domu jest taki malutki, że musiałbym coś z niego powyrzucać, żeby zmieścić obie pukawki! To sejfik na diamenty i inne cenności, a nie szafa na broń! Sam sobie obejrzyj! - To masz diamenty? Moja "była" zareagowała nagłym błyskiem oka. - Jeszcze nie mam. Ale wszystko może się zdarzyć... Jak już mam na to miejsce... Hej! Wy oboje! Cwane dudki! A czemu wy tu u mnie, tak nieoficjalnie?! Jakąś ściemę robicie! Jak znam wasze pomysły, to nieboszczkę zapisaliście sobie na razie jako NN! Warycha pewnie nic nie wie, bo przecież w mieście by już huczało! I nasze lokalne ścierwojady w obu stacjach radiowych i na kablówce już by podały z piętnaście razy! Radio w autku jest, to bym usłyszał! A z postoju to najmarniej z piętnastu kumpli by do mnie dryndnęło, żeby uprzedzić, że wojenka między ważniakami może być i trzeba się oglądać za plecki, kto siada! I Karol by też już wiedział! Wtyki swoje u was ma! I na patologii też. I komendzie... - Wyników sekcji nie mamy, ale pocisk patolog już wyciągnął i robią badania balistyczne... A innej broni nie masz? - W wojsku, służbowo, to nosiłem makarowa. A w Jugosławii, to już toto moje... - To spróbujemy, Wojtek? - jakoś mało mnie słuchała moja była dziewczyna. Sprawą żyła. No, rozumiem. Tak i przedtem było. Albo ja czymś żyłem, albo ona czymś innym. I tak się mijaliśmy troszkę. Łaska boska, że w przelocie, to Janka sobie zmajstrowaliśmy. - A on się zgodzi? I nada się do tego? - zwątpił Wojtek. - W tym całym zamieszaniu, to szczególną bystrością się nie popisał zauważył. Zdenerwował mnie! - Ty, Wojtek, tak się nie nadymaj. Jakbyś nagle, dziś, znalazł się na ulicy, bez roboty i bez kasy, za to z kupą kredytów na karku, to też całą bystrość, szukaniu kasy byś poświęcił! Nie denerwuj mnie lepiej, tylko gadaj co chcecie za numer walnąć! Przecież widać, że coś kombinujecie! A jak będę mógł, za swoje, bez straty kasy się odegrać, to przyłączę się do zabawy! - No widzisz, to jest tak. Trupa znaleźli. I tak niemrawo się ruszają, że jeszcze nie zidentyfikowany. Ani ja, ani Wojtek nie mamy obowiązku znać osobiście i z gęby, żon wszystkich mafiosów. To chcemy zobaczyć co z tego wyniknie. Może być, że ciebie, ktoś próbuje w to wkręcić. Może Karol coś z tego ma? Bo ledwie skądś się dowiedział, że szukasz zarobku i ekspresowo cię przyjął. I od razu takie zlecenie! Akurat na twoje raty! A ty nie możesz odmówić, bo autko masz uziemnione. Żadna sztuka takie coś zmajstrować, jak się wie jak i do kogo donosik podrzucić... Za bardzo pasujesz do tych szachów! Ten twój Wilczewski to ma nosa...To twoje zleconko jest takie, że nadal możesz sobie, w błogiej nieświadomości chodzić po bożym świecie, ze swoją spluwą pod pachą i czekać na telefon od klientki. A jak po dwóch tygodniach się nie odezwie, to zameldujesz Karolowi, żeby dał następną robotę. Albo pojedziesz autko jej odstawić... Jak już nie masz pracować dla niej... Ciekawe byłoby popatrzeć na taki cyrk... Podobało mi się, nie powiem! Jak cholera! Albo katar! W moim wykonaniu, katar ma kosmiczne rozmiary! - Ty, dziewczyno! Fajnie to się słucha. To co robicie, to jest jakoś legalne? Z roboty was nie wykopsają za takie numery? No, a jak mnie zamkną?! To jest jakieś utrudnianie, albo ukrywanie dowodów ! W każdym razie, któryś z waszych, co ambitniejszych kumpli, odpowiedni paragraf znajdzie i mnie przylepi! Nie podoba mi się to! - Nam też - mruknęła moja "była". - A właściwie, to jakim cudem jest tak cicho o tym "na mieście"? Warycha do głupków się nie zapisał. To chyba zauważył, że żonkę mu ktoś w chałupie podmienił? - Warycki od miesiąca siedzi w Stanach. W interesach. A z panią dr Ireną rozeszli się parę miesięcy temu. Jej przypadła ta willa i sporo innych rzeczy. Po cichutku to się odbyło. Bez skandali. Interesy w towarzystwie, hałasu nie lubią - wyjaśnił uprzejmie Smętny. - A jej interesy nadal są w towarzystwie, to ich rozwodzik nikomu i w niczym nie zaszkodził. - To po co ktoś ją stuknął? Jak wszystko jest tak fajnie i kulturalnie? - leciutko byłem zdziwiony. - A nie wiem - przyznał Wojtuś - Ale ciekawość mnie rozpiera... A tu Justysia zadzwoniła, że ty w tym siedzisz po uszy. To grzech byłby straszny z tego nie skorzystać. Jak ona może z nim wytrzymać? Zawsze białej gorączki dostawała, jak ktoś ja nazwał Justysią! A tu Wojtuś publicznie justysiuje, a ona nic! Mnie, to by oczy wydrapała! Nawet w czasach, kiedy nie byłem "były"! Czyżby i z Witoldem zaczynała się rozmijać? No! Chyba z Wojtusiem, to nic nie kombinuje?! Tylko służbowo! Ale jak się nie rozmijają, to może im coś przychodzi do głowy? Niejako, przy okazji, tego nierozmijania się? Zazdrosny się robię? Eee. - Coś się tak zamyślił? Cholera! Zawsze zauważała jak mi coś takiego przychodziło do głowy, na jej temat! W oczach czytała, czy co? - A tam. Takie różne... - Ty. Nie bądź świnia... Nie zadzwonisz chyba do Witolda... w sprawie Janka... - szybciutko dodała, bo Smętny, jak na takiego smutasa, był wyjątkowo bystry i czuły na różne nutki w głosie rozmówcy! - No to mu powiedz, Justysia i już! Bo jeszcze jakichś głupot narobi do kompletu tych, które ma teraz na koncie... Moja dawna dziewczyna, zrobiła tą swoją minkę pełną bezradnej melancholii, (taką samą miała, gdy oznajmiała mi, że zupełnie nie wie dlaczego, ale nam, razem, zwyczajnie nie wyszło!), nawet leciutko uśmiechnęła się do mnie! - Wiesz, Robert... My z Wojtkiem, jakoś tak... No, dobrze nam ze sobą... - Aha. No, duża dziewczynka już jesteś. Sama decydujesz starałem się żeby to lekko zabrzmiało. Tylko dlaczego, do licha, znowu czułem się tak samo głupio, jak wtedy, gdy odchodziła do Witolda? A swoją drogą, to najwidoczniej jakaś bystrość mi wracała w oku, jak takie coś zauważyłem! - To może od razu umówmy się. Jakoś lżej wszystkim będzie w tym zamieszaniu. No, jestem zazdrosny! Byłem zazdrosny o Witolda. I o ciebie, Wojtek, też będę zazdrosny. To taki gatunek dziewczyny, której się nie da zapomnieć. I nawet po rozwodzie, nie można, tak sobie, przestać ją lubić. Taka wyjątkowa rasa. - Wywaliłem to wreszcie z siebie i zaraz było mi lżej! A moja "była" popatrzała na mnie, jakby z dawną czułością. Miłe wrażenie. - Kocham was, chłopaki... - powiedziała cichutko. - No pewnie - potwierdził Wojtuś smętnie - Dobrze że nie wszystkich na raz, a po kolei... Przynajmniej się doczekałem... Nabrałem powietrza w płucka. Sapnąłem sobie. - To nie chcę być gburem, ale może przerwiemy na razie, te wzajemnie kiziu-miziu, i zajmiemy się tą moją klientką, co? No i popsułem całkiem atmosferę tego melodramatu! I dobrze. Bo zaraz byłoby widać, że w oczach mi świeczki stoją! A może i łezka by popłynęła z rozczulenia? No, jestem sentymentalny dureń! Ale nastroju do dalszych czynności śledczych to juz zupełnie nie mieliśmy! Naskrobałem tylko mojej dziewczynie, odręcznie, przez staroświecką kalkę, króciutkie oświadczenie o mojej robocie u Karola i nigdy nie widzianej klientce. I że zlecenie owo wykonuje bardzo sumiennie i jestem do dyspozycji tejże klientki na okrągło. Z tetetką pod pachą. Od dnia... godziny... i podpis. I moja dziewczyna na kopii postawiła swój gryzmoł i datę. To miałem świstek, na wszelki wypadek. Różne rzeczy mogły się jeszcze wydarzyć w naszym mieście. Świstek schowałem w swoim sejfiku, w miejscu przeznaczonym na te diamenty. No i było prawie fajnie! Tak fajnie, że z tego ciągłego oglądania się za siebie, podejrzliwego łypania okiem na wszystkich i wszystko, mało zeza się nie nabawiłem. Nawet jakoś apetyt przestał mi dopisywać... Moja "była" nie odzywała się. Smętny też. Tyle, że pojechałem beemką na stację diagnostyczną na weryfikację numerów. Trzeba było zapłacić tą stówkę za nic. No, za świstek, co mi wypisał znajomy "rzeczoznawca". - Ciekawe, kto ciebie tak bardzo nie lubi, Robert... - zauważył. No proszę! Jeszcze jeden taki bystry! Najpierw Wilczewski, a teraz ten. Nawet dowód rejestracyjny był już do odebrania! Poczta przeszła te dwie ulice w ciągu jednego tygodnia! Cud! Nie za dużo w tym mieście, takich dobrze zorientowanych? To dlaczego ja nadal robię za głupiego Jasia?! Zajechałem do Kuby. - To jak? Robimy interes? - zapytał zanim jeszcze wysiadłem! Nawet cześć nie powiedział! Obleciał autko ze dwa razy wokoło, tu poklepał, tam pogładził. Zupełny wariat! - Chwileczkę, Kubuś. A coś dla mnie? Pieszo mam chodzić? - No, coś ty! Chodź! W kącie warsztatu pod płóciennym pokrowcem coś stało. Kuba ściągnął szmatę z auta z gestem iluzjonisty. Albo przedstawiciela handlowego. Ta sama rasa. No pewnie, że beemka! A czego można się po Kubie spodziewać? Czerwoniutka, że tylko żółtą drabinę na dach i strażaków mógłbym do pożaru wozić! Trójeczka.. Dwulitrowy silnik. Klima. Komputer. ABS. Immobiliser. Poduszki. Na oko to rocznik 96, 97? Wygląd śliczny. Odpicowana, że miło patrzeć. I oponki normalne! Żadnych tam niskoprofilowych. Kuba wiedział, że takowych nie lubię. I przebieg! 185 tysięcy! Ktoś jeździł tylko do kościoła i to miał blisko! No, nie było to moje cacuszko... Ale zupełnie przyzwoicie wyglądające autko! I w papierach też cacy! Nawet badania techniczne zrobione przed kilkoma dniami! To w godzinę potem wjeżdżałem na parking B-Securitis, całkiem na czerwono! Po drodze zdążyłem wpłacić jeszcze gotowiznę do banku. Równiutkie siedemdziesiąt siedem i pół. A co? Wynik uporczywych negocjacji!. Karola nie było. To tylko u Krysi zostawiłem mu karteczkę, żeby klientkę zawiadomił, że jej autko jest już niepotrzebne... Tak między Urzędem Skarbowym a Wydziałem Komunikacji dryndnęła pani Irena... - Panie Robercie, dowiedziałam się, że już dysponuje pan swoim samochodem... Czy mógłby pan, w takim razie, zwrócić mój? O, rany! Z nieboszczką rozmawiam! W gardle stanęła na moment gula emocji! Głos ten sam, co przedtem. No przecież ja nigdy przedtem, na żywo, tej dr Ireny nie widziałem mówiącej! - Oczywiście, pani Ireno... Nawet w ciągu pół godziny będę u pani... - Bardzo się cieszę. Gdy pan podjedzie, proszę zadzwonić domofonem. Józef wyjdzie i odwiezie pana do miasta, żeby nie utknął pan na tych peryferiach bez środka komunikacji. Ekspresowo dryndnąłem do Smętnego Wojtusia. - Stary! Nieboszczka kontynuuje zlecenie. Zwiedziała się, że mam już swoje autko, to zażyczyła sobie zwrotu cieniaska... - To jedź i oddaj. Za to ci płaci, no nie? - jakoś mało go to obeszło! No to przesiadłem się do fiacika i pojechałem... Józef, a jakże, już przed bramą czekał! Nadal taki paskudny! - Cześć! - wolałem być miły. Tak mnie wychowali. - Wysiadłem i nawet łapę do niego wyciągnąłem. Nie uścisnął! Za to wetknął mi w rękę następną kopertę! - Za następne dwa tygodnie - zaskrzypiał - Plus stówka. Starczy ci, bo nie najeździsz się za bardzo, w tej robocie... Zajrzał do koperty z dowodem rejestracyjnym cieniaska, z zadowoleniem stwierdził, że jest w środeczku nawet pisulka o jego użyczeniu... - Rzeczywiście - byłem zgodliwy. Nie musiałem mu się przechwalać, że ze wszystkiego to ja mam ksero porobione a Smętny Wojtuś to sobie nawet takie rożne odciski i mikroślady pozbierał. Podrzuć mnie na parking pod firmę. Tam mam swoje autko. - Starczy jak wysadzę cię przed Lidlem. Te dwieście metrów dojdziesz... - Pewnie. Za pięć tysięcy? Nawet limuzynę mógłbym sobie wynająć, z umyślnym kierowcą w eleganckim mundurku! Mam nadzieję, że tej kasy, żaden dureń nie każe mi zwracać, ani załączać do akt jako dowodu rzeczowego?! To trzeba zwyczajnie wydać! Jakby co, to przejadłem! Wydatki rożne mam! Mieszkanie urządzam! A poza tym nigdzie nic nie kwitowałem! Ktoś nieboszczkę na świadka postawi, że płaciła jednak? A Józef? No on nosił koperty! I co z tego? Zawsze mogę powiedzieć, że tak mi był obrzydliwy, że w kościele do puszek wrzucałem! Nie zaglądając do środka! Albo były to puste koperty. Jak u Szczepanika. Pamięta ktoś jeszcze tego dziadka z fają? Chyba troszkę głupieję od tego. I zaniedbałem zupełnie moją Magdę! Dziadzieję? Zbiesi się dziewczynka i innego sobie znajdzie! Szkoda by było! Trzeba do niej dryndnąć. Niech się ucieszy, że jej facet właśnie uniknął bankructwa! "Dodzwoniłeś się, ale nic z tego! Nie chce mi się teraz odbierać. Zadzwoń później albo przyślij sms-a. Albo nagraj wiadomość" Często tak mnie witała. W żaden sposób nie dawało się z nią kultywować regularnego pożycia. Albo ja nie miałem jak i kiedy, albo ona nie odbierała telefonu. No, to jak katastrofa finansowa została zażegnana, a Magdzia moja "chwilowo niedostępna", to nudno zaczęło się robić! A jak nudno, to człowiekowi zaczynają różne myśli przychodzić do głowy! Przypomniało mi się, że pracuję dla nieboszczki! A tu, ani Smętny, ani moja "była" jakoś nie wyciągają do mnie pomocnej dłoni i nawet nie podtrzymują mnie na duchu! No! Oni, to tam u siebie, te różne gierki i podchody muszą robić! Polityka! Nie lubię! A może tak, panie Robercie, sam się zajmiesz pilnowaniem własnego tyłka? Jakby nie było, zawodowiec jesteś w te klocki... Kasę w końcu mam za zajęcie zupełnie niekrępujące! Co mi zależy nadal być za głupka i włóczyć się po mieście w promieniu godziny jazdy od willi dr Ireny?! Aby telefon był stale włączony. W autku mam ładowareczkę, to nawet nie grozi utratą łączności nagłe padnięcie baterii! Pięknie, Robciu! Zaczynasz myśleć! Trzeba byłoby coś więcej wywęszyć na temat tej mojej dr Ireny... Której?! Tej, co dzwoni raz na dwa tygodnie, czy tej utrupionej! Trzeba pogadać z ludźmi... Kto ma rozeznanie w tej sitwie? Takie na sto procent, to na pewno Wilczewski... Ale ten jak gębę otwiera to nigdy nie wiadomo kiedy skończy. I gada do każdego! No to mnie powie, a potem pół miasta będzie wiedziało, że Broll rozpytuje się o Irenę Warycką albo o Kazia Warychę! Co to, kamikaze jestem? Kuba... To już dwie klasy niżej. Magda sporo się w towarzystwie obraca z tymi swoimi prywatnymi brydżykami... To na potem. Bo na razie gdzieś ją wcięło! A na postoju? Kapsel jeździł czasem dla ludzi Warychy. Ryzykant. Ale dobrze płacili. Dlatego, że umiał gębę trzymać na kłódkę. To wiedzą się nie pochwali. Zanim zacząłem jeździć... Karol sam twierdził, że dobry byłem! Miałem swoje dojścia. W policji i w tych innych służbach na trzy litery... Ale przez te lata pozmieniali się ludzie... Nawet te trzy literki przetasowały się w całkiem nowe, polityczne, kombinacje. A inni... którzy coś mi tam zawdzięczają? Kapowniczek telefoniczny z tamtych lat, pewnie w którymś z nie rozpakowanych kartonów. Nie będę teraz jechał do domu i rozgrzebywał całego bałaganu. Bodzio pewnie pilnuje interesu... Całkiem dobrego interesu. Sieć sklepików i kiosków z papieroskami... Bardzo duża sieć. Można powiedzieć, że regionalna. No to jak w taką sieć wpuszcza się systematycznie papieroski produkowane w jakichś kurnikach, albo w kąciku hali gdzie oficjalnie odbywa się hurtowy obrót wyrobami hutniczymi... Nie wiem zresztą, gdzie aktualnie jest najnowsza fabryczka. Ale Bodzio, na pewno siedzi w swoim barku kawowym, serwuje gościom różne desery, kawusie i co jakiś czas albo odbiera jakiś telefon, albo sam gdzieś drynda. Idealny dyspozytor towaru wstawianego "na podkładkę" z lewą akcyzą. Jasne! Jadę na kawkę! - Cześć, Broll. Pewnie kawy ci się zachciało? - Cześć, Bodzio. Porządną espresso. W kubeczku. I dwie łyżeczki miodu... - Ty, to masz fanaberie... - Przecież je doliczasz do rachunku? - Pewnie. Zaczekaj, muszę tylko dryndnąć. Kaśka, zrób Robertowi jego świństwo... Kaśka, podobno była żoną Bodzia. Ale w barku robiła za potulny personel. I milutka. No pewnie, że wiedziała jaką kawę lubię. - Dzięki, Kasieńko. Ślicznie dziś wyglądasz Uśmiechnęła się. - Miły jesteś. Tylko dlaczego wy faceci, takie miłe rzeczy, to zawsze mówicie obcym babom, a nigdy swoim własnym? - Jesteś niesprawiedliwa. Swoim też czasem mówimy... - Aha. W święta. - Ty, Kaśka zajmij się klientami, a nie rób słodkich oczu do moich kumpli... - No, widzisz Robert? Tak to wygląda w dzień powszedni powiedziała do mnie, a potem wzruszyła ramionami, zadarła śliczny nosek do góry i odeszła. - A ją co ugryzło?- zdziwił się Bodzio. - Nieważne. Pewnie masz do mnie jakiś interesik, co? Chłopaki gadali, że znowu w Securitisie siedzisz... - Aha. - I pewnie chcesz wiedzieć rożne rzeczy o różnych ludzikach? - Aha. - A co ja z tego będę miał? - A potrzebujesz coś? Teraz? - Na razie nie... Ale jakby co, to pomożesz? Jasne, jak będziesz mógł! Na dawnych zasadach... - Nie ma sprawy. Dr Irena Warycka... podobno dla niej pracuję... To znaczy jestem do jej dyspozycji 24 godziny na dobę już dwa tygodnie... to znaczy chodzę sobie i czekam przez te dwa tygodnie na wezwanie telefoniczne... Co wiesz o babie? - Warycka to duże szwalnie i eksport damskich ciuszków. Bardzo duży eksport... - Bodzio zaczął ostrożnie - A kto jej na tyle nie lubi, że sobie mnie wynajęła? A przy niej, przy domu, kręci się taki wielki mięśniak z kwadratowym łbem i włoskami jak u amerykańskiego generała. Gęba dziobata, ale w garniturku wartym przynajmniej dwa i pół tysiąca! I kamaszków takich jak on nosi, to też niżej pięciu setek nie znajdziesz! Józef na niego wołają... Aaa i głosik! Jakbyś zardzewiały zawias obracał! Bodzio popatrzał na mnie dziwnym wzrokiem, najwyraźniej czymś zdegustowany. - Coś tu mącisz, stary! W maliny chcesz mnie wpuścić? Po co? Józek Śpiewak i Warycka to dwie zupełnie różne bajki! To różne światy! W czasach, jak była z Kaziem, to takich Józków, towarzystwo nie wpuszczało nawet na teren powiatu, a co dopiero do domu! A po rozwodzie, to przecież jeszcze bardziej, do porządnego towarzystwa się przesunęła! Interesy Warychy, nie rzucają już żadnego cienia na tą piękną biznesłumen! Po to był ten rozwód! Co czyściutkie, to teraz w zarządzie dr Ireny. A te inne... To na razie Kaziu na odległość pilnuje... Takiego Józia, to przecież nawet ja, do mycia garów bym nie najął. I nikt z towarzystwa w mieście, też! Takie gęby psują opinię. - To skąd ten typek się tu wziął? Czyj on jest? Samotnych kowbojów to miasteczko nie toleruje... A musi być dość popularny, jeżeli tak, od ręki, z samego opisu go poznałeś. - No wiesz, stary... Pewnie, że wiesz! W towarzystwie, to jest tak. Chcesz mieć spokój, to wchodzisz w te układy na sto procent. I płacisz za ochronę. Uczciwie. Jak prowadzisz jakiś biznes normalny, że do skarbówki różne tam papiery nosić musisz, to chcesz, żeby to co płacisz za ochronę, mieć w kosztach, nie? No to wtedy dajesz zlecenie Karolowi, a on za te wszystkie swoje figle-migle co miesiąc wystawia porządną fakturę. Z vatem. Płacisz, ale pakujesz w koszty. - Co ty? Na studia z zarządzania się zapisałeś? Bodzio się zająknął i popatrzał na mnie z wyrzutem. - Na tej taryfie, to ty jakiś dziwny się zrobiłeś, Robciu... Nic do ciebie nie dociera... Wiesz przecież jak w towarzystwie jest... Masz legalny biznesik, albo dobrą państwowa posadę, ale dzięki towarzystwu, zawsze jest okazja do różnych tam, mniej oficjalnych okazji, albo ukręcenia dobrych lodów, albo puszczenia jakiegoś towaru przez swoją sieć dystrybucji, albo kupienia jakiegoś porządnego przetargu... No to przecież, do ochrony takich rzeczy, nie wynajmie nikt etatowych ochroniarzy Karola... za dużo z nimi jest różnych tam pokwitowań, rejestrów, nagrań z systemów monitoringu... W razie czego wszystko trzeba policji pokazywać... - Nie mógłbyś jakoś krócej? - Noo... to do ochrony, takich tam... to potrzebne są czasem takie żołnierzyki... Pozwala im się trzymać jakąś małą działkę, żeby mieli na codzienny chlebek i benzynkę. Czasem pozwala się im, żeby zaopiekowali się jakimiś biznesikami spoza towarzystwa... Toleruje się w mieście i okolicy, że mają swoje miejsca i swoje branże, w których rządzą. Niech się cieszą. Byle nie pchali się tam gdzie są nasze interesy i prawdziwe pieniądze. No i policja i inne takie muszą mieć jakieś zajęcie i od czasu do czasu mieć się czymś wykazać. No, ta walka z przestępczością zorganizowaną... A czasem zleca się chłopaczkom rzeczy, których oficjalnie, Securitis, za żadne skarby zrobić nie może... Ten Józiu, to z takich... Ale na pewno nie pasuje na ciecia u Waryckiej! Co to, to nie! No, co ja tu tobie, jak dziecku, tłumaczę? Taki normalny podział rynku... Żeby sobie nawzajem i bez potrzeby, nie deptać po odciskach. Ja sobie pomilczałem ciutek, bo w sumie, to Bodzio... Jakby to powiedzieć... Na okrągło i bez konkretów opisał tło... - A właściwie, to dlaczego nie zapytasz się Karola, co ten Józiu robi u Waryckiej? W końcu, Karol jest dla Józia takim samym szefem jak i dla ciebie... Tyle, że ty masz jakąś tam umowę na papierku... I te rożne... licencje... Kontakty z żołnierzykami różnych maści, to od zawsze, przez Karola się utrzymywało... Wygodniej, ciszej i bezpieczniej... Zresztą, Karol, też te sprawy załatwia z daleka, bardzo delikatnie, przez swoje chody... Sam rozumiesz, że gdyby ktoś przylepił mu kontakty z takim, na przykład Józiem... No, przecież, w zasadzie, to Securitis ma przed takimi Józiami chronić, nie? Niby, niczego specjalnie nowego, nie dowiedziałem się. Tyle, że zrobiło mi się jakby bardziej niemiło... No, pożytek jakiś jest - odświeżyłem sobie troszeczkę wiedzę o naszym miasteczku. I pozbyłem się złudzeń. Któryś tam raz... Cholera! A może poprzyglądać się tej willi i zobaczyć kto to taki co, w zastępstwie nieboszczki ze mną konwersuje? Lipa! Przecież ona sobie może siedzieć, nawet na kolanach u Karola i z komóreczki do mnie dryndać! A tam siedzi na dyżurze tylko piękny Józiu i odbiera takie same telefoniczne dyspozycje! A w ogóle, to co jest grane? Dwa tygodnie i nieboszczka nie zidentyfikowana? Zniknęła, jakby nie było, dość znana właścicielka kilku zakładów i nic?! Nikt jej nie szuka? Jej podpisy na papierach są zbędne? Rozumiem, policja może nie chcieć nadmiernego szumu. Zresztą, dla reszty towarzystwa, rozdmuchiwanie sensacji przez ścierwojady dziennikarskie, też zysków nie przynosi... Ale wierzyć mi się nie chce, że Karol nic nie wie! To wygląda na to, że mój szef, zwyczajnie mnie wystawił! Po co? Co miałem przykryć!? Zajrzeć do wilii osobiście i po cichu? Sporo zachodu! Brama i całe ogrodzenie pod kamerami. Wewnątrz czujniki i kupa innych bajerów. Wdepnę i patrol karolowy w kilka minut podjedzie. Ale radocha! Kumpla złapią! Konfiguracja terenu i otoczenie też nie ułatwia zaglądania do środka. No przecież, za historycznych czasów, gdy pierwszy właściciel willi, wkoło ten mur stawiał, to nie dla ozdoby, a dla odizolowania się od ciekawskich! Nieboszczka dzwoniła zawsze z zastrzeżonego. Ale te numerki na wizytówce? Józiu, tylko ją obejrzał przy pierwszym kontakcie i zwrócił. Co się stanie jak dryndnę? Nieboszczka odbierze? Pierwszy numerek - lipa! "Abonent chwilowo niedostępny..." Drugi numerek... brrr, brrr, brrr, brrr, brrr, brrr... "Dodzwoniłeś się do numeru..". Taaa, taaa, taaa, zgadza się. Wiem gdzie się dodzwoniłem. - " Nie mogę teraz odebrać telefonu. Zadzwoń później, lub po sygnale nagraj wiadomość." Bim! - Dzień dobry. Broll mówi. Bardzo proszę o kontakt. Z nieboszczką, czy z tą o aksamitnym głosie? Bo maszynka miała głosik, którego akurat nie znałem? Nieboszczki? To ciekawe co się teraz zdarzy? Kto się odezwie? Nawet długo nie czekałem. Tylko podjechałem pod swój blok i od razu zobaczyłem cieniaska od mojej klientki i obok niego, oczywiście, eleganckiego, jak zawsze, Józia! Nie protestowałem, gdy wpakował mi się na tylne siedzenie. - Cześć... - jestem dobrze wychowany i pierwszy mówię cześć. - Co jest?! Po co dzwoniłeś? Ma być tak, jak było! Taka umowa! Bierzesz kasę za to, że jesteś pod telefonem. I nie odzywasz się nie pytany! Nie? To czego się stawiasz?! Za mało dostajesz?! Nagadał się. - Wiesz, Józek... mamy taki problem... - Problem to ty masz! - zaskrzypiał. Potrzasnąłem łbem z dużym powątpiewaniem. Widać było, że Józiu jest zupełnie zdezorientowany! - Jakiś czas temu, pod Areną, w takim fordzie taurusie, starym dosyć i skradzionym gdzieś tam... znaleziono w bagażniku, dość nieświeżo wyglądającą babkę. Mocno już zbrzydła w tym bagażniku... Nie wiem, czy gliniarze już wiedzą kto to taki... Na początku, na pewno nie wiedzieli... A teraz, jak już wiedzą? Albo zaraz dowiedzą się? - Ty! Co ty za bajer robisz?! - Widzisz, Józek... Ja jestem ostrożny. Dopiero tą robotę zacząłem i kasa mi się podoba. Ale głupio byłoby dać się w coś wrobić... Pani Irena rozmawiała ze mną dwa, albo trzy razy telefonicznie. Za każdym razem z telefonu zastrzeżonego. A jak zadzwoniłem pod numer jej z wizytówki, to nagrany głos był zupełnie inny. Coś nie tak. Ale niech tam. Ale na ten telefon nie oddzwania pani Irena, tylko przyjeżdżasz ty. Z głosu, to sam wiesz, mało jesteś do niej podobny. A z płci, to już zupełnie. - Ty, czego chcesz?! Ja ci mówię, żebyś lepiej się przymknął! Nic nie wiesz i nic nie widziałeś! Rozumiesz!? Za malutki jesteś... Cholera wie, co teraz z tobą zrobić?! Jezu! Co za dureń się w to przyplątał! - Nic nie rozumiesz, Józek. - Czego, niby...? - Ktoś ciebie ciężko wrabia w coś brzydko pachnącego. Ja wrobić się nie dam. Lepiej ty też pokombinuj, jak się zabezpieczyć. A tak... jeszcze miałem ci powiedzieć... Tak coś mi się zdaje, że ta moja komórka, na którą dzwoniła pani Irena, jest trochę trefna... Nie wiem czy to w Securitisie, dla bezpieczeństwa firmy i klientów podsłuchują, czy to ktoś inny... Ale to, że ktoś słucha, to akurat umiem sprawdzić. W niektórych rzeczach jestem - tak jak na wizytówce - doradca d/s bezpieczeństwa. Fachowiec, znaczy się. Znam się na takich różnych... Co mi szkodził ten bajer na temat moich cudownych umiejętności? A niech się pogotuje! Inna rzecz, że gotów jestem założyć się z każdym, że na swojej komórce mam podsłuch! No przecież, ani moja "była", ani Wojtuś, nie darowaliby sobie takiej okazji! Nawet nie musieli fatygować się z pytaniem o zgodę! - Pieprzysz! - Rusz głową! Po co miałbym, sam sobie, psuć fajną robotę? Ani się nie męczę. Wysypiam się. Jem o właściwych godzinach. I kasa porządna. I czas na zajmowanie się własnymi sprawami... I ja miałbym to psuć? Na takiego głupka, to chyba nie wyglądam, nie? Ale jak coś zaczyna potężnie śmierdzieć i to jakimś trupem w bagażniku... To nie dla mnie! Żadna kasa nie jest tego warta! Zacząłem troszkę węszyć na mieście. Niby nic takiego ludzie nie gadają... Przynajmniej mnie, nikt, nic konkretnego nie chciał powiedzieć. A ja się nie upierałem. Po co ktoś ma pomyśleć, że jestem ciekawski? Mnie płacą za to, że czekam przez całą dobę na telefoniczne dyspozycje i cały czas mam pukawkę pod pachą... Wedle życzenia. No to mam zapłacone jeszcze za te dwa tygodnie. To dalej będę sobie siedział i czekał. No, nie? A ty, rób co tam chcesz. Twoja sprawa. Przecież ja nawet nie do ciebie dzwoniłem. Tylko do swojej klientki... To po co ty tutaj? Popatrzał na mnie złym okiem. Chyba trochę za bardzo namieszałem mu we łbie! - No, wysiadaj już, stary. Czas iść do domciu i jakąś kolacyjkę sobie zrobić. Wysiadł. I nawet drzwiami beemki mi nie trzasnął! Po gębie było mu widać, jak wysiłek umysłowy, wygładza mu fałdy na mózgu! Ciekawe, kto następny? Bo chyba wsadziłem kij w gniazdo os... Za dużo mu powiedziałem? Chyba nie... Karol zareaguje? Należy wątpić. Jeżeli nie był bezpośrednio zaangażowany w organizację mistyfikacji, a tylko mnie wystawiał, to będzie siedział cicho. A jeżeli był zaangażowany, to tym bardziej, w niczym, osobiście, się nie wychyli. Nawet niezbyt długo czekałem. Dwa dni. No pewnie, że do takich gierek, to trochę cierpliwości trzeba mieć. A już na pewno, nie ma co udawać bohatera... Albo jedynego sprawiedliwego... Czasy samotnych, bohaterskich szeryfów, w pojedynkę zamykających do aresztu bandę złoczyńców, minęły tak dawno, że mam wrażenie, jakby ich wcale nie było! Raniutko dryndnęła do mnie nasza pani Krysia. Najważniejsza sekretarka Securitisu. - Przyjdzie pan do biura na dziewiątą, panie Robercie... - Ludzie! Wy nie macie nic litosierności! Kto to o takiej godzinie nadaje się do czegokolwiek poza kawą? Coś nowego? Jakaś narada ekstra? - A nie wiem. Szef kazał... I kawę, to przecież zawsze zrobię, nie? To pojechałem. W sekretariacie czekała na mnie kawa i Karol. - Ty, Robert! Coś ty narozrabiał, człowieku!? - Karol sprawiał wrażenie autentycznie zaniepokojonego - Gliny od godziny na ciebie tutaj czekają i oglądają u Krysi twoje papiery! - Coś ty, stary! Od przyjęcia zlecenia tej twojej wariatki, to siedzę na tyłku i nudzę się jak mops! Papiery autka też mi oddali. Wszystko co teraz sensownego robiłem to sprzedałem moje cacuszko i kupiłem ten strażacki model na gaz! I pozbyłem się kredytów! To gdzie są ci gliniarze? - ale kawę dopiłem! Po co ma stygnąć? - U mnie, w gabinecie. Gdzie miałem ich posadzić? - To chodźmy. Ciekawe co tym razem wymyślili? Tych dwóch, to osobiście nie znalem. Jacyś nowi. No, przecież nie jestem kadrowcem u nich i nie mam obowiązku znać z gęby wszystkich! - Dzień dobry. Podobno panowie na mnie czekają... - lubię być miły dla władzy. Mandaty wtedy są niższe! - Pan Broll? - No pewnie! Robert Broll, od urodzenia. Karol stanął troszkę za mną, bo zamykał drzwi do gabinetu... Nie lubił jak Krysia za dużo widziała. A policjanty jakoś dziwnie ruszyły się z miejsca i ustawiły się każdy z innego boku... Fachowcy! Żebym przypadkiem nie mógł obu jednocześnie napaść i wziąć do niewoli. I na wszelki wypadek z dala od ewentualnego kopa "z półobrotu"! Co to z ludźmi porobiły filmy z Norrisem i moja opinia komandoska... Z ubiegłego stulecia! - Ma pan broń przy sobie... chcemy ją zobaczyć... Można? I dokumenty na nią... - Jasne. Mam sam wyjąć? - rozchyliłem kurteczkę odsłaniając dyndające żelastwo. Ten co stał po mojej prawej sprytny był, jak stary kocur. Jakimś żmijowym ruchem sięgnął mi pod nosem i wyłuskał pukawkę z kabury! Tak sobie pomyślałem, że spory ryzykant z niego. Nawet w obecnej kondycji, to potrafiłbym mu, tą łapę, przy tej okazji, połamać, sięgnąć po broń i jeszcze głupka użyć jako zasłony! Położył na biurku moją tetetkę. - A to co za dziwadło?! - wyrwało się temu drugiemu. - O, w kurde! - takie zduszone, za moimi plecami, karolkowym głosem... Nieee... To nie było "kurde"! Na pewno! Ale jakoś podobnie. Będę udawał, że nie zapamiętałem słówka. Dawno temu, mojej "byłej" dziewczynie obiecałem, że żadnych takich używał nie będę! Jakichś dziwnych obiecanek człowiek dotrzymuje, bez powodu... dziewczynom. - Ma pan jeszcze inną broń? Przy sobie, albo w domu? - Nieee... A po co? Wojna jest, czy jak? - chyba wyczuli, że zaczynam z nich drzeć łacha, bo dość ostro mnie obmacali wszędzie. Takie coś zaraz mnie usztywnia i denerwuje, to musiałem dobrze się powstrzymywać, żeby któremuś nie przyłożyć. Wydłubali mi z kieszeni scyzoryczek, prawdziwego "MacGywera", i portfel. I kluczyki od beemki. - Nie ma nic więcej- stwierdził ten rewident. - I nigdy nie miał pan innej broni? - W wojsku, makarowa. Dawno temu. I kałacha też. I też dawno. - Ale tutaj, w agencji miał pan przecież służbową broń, glocka. W pana ewidencji jest... - No pewnie. Szef przydzielił, to jest wpisane. Cały czas leży tam gdzie był od początku. W magazynku. Wicuś mi pokazał. Nawet do ręki nie wziąłem bo upaprane smarem było, a ja w niedzielnych ciuchach... To go, na razie, nie pobierałem. Poza tym miałem swój prywatny, to na co mi drugi? Pod drugą pachą uwiesić? Dla równowagi? - I mówi pan, że ten glock cały czas tam jest? - gościu wyraźnie mi nie dowierzał. - A tego, to ja nie wiem. Wicusia trzeba się zapytać. U niego, w takim kajecie, jest zawsze zapisane, kto co odbiera z magazynku, kiedy oddaje. i podpisy wszystkie. Nawet daty i godziny. Ten, który mnie obmacywał, otworzył drzwi do sekretariatu i bardzo zasadniczym tonem polecił Krysi: - Będzie pani uprzejma połączyć mnie z panem Wiktorem Korniakiem... - On tu jest obok, to może... Wicuś wytknął swój siwy łeb ze służbowej kuchenki, w której właśnie napełniał swój termos służbową kawą. - Coś do mnie? Oooo... Państwowi koledzy po fachu! Potrzebny jestem? - Może pan przynieść rejestr wydawanej broni? I jeżeli ma pan glocka, przydzielonego panu Brollowi, to też... - Czemu nie... W pięć minut Wicuś był z powrotem z kuferkiem i rejestrem w czarnej, twardej, introligatorskiej oprawie. - Niech pan otworzy. Glock sobie leżał, śmierdział smarem i nudził się bez zajęcia. - To pan Broll go nie pobrał? - A nie... Nie miał jeszcze sejfiku w domu... Robotę u nas dopiero co zaczął, to jeszcze nie zdążył.... No, to na razie pukawka sobie u mnie leżała zamknięta. A inne graty to też później zabrał, bo w ten dzień to był bez auta za pierwszym razem. Dopiero pod wieczór przyjechał po ciuchy... - I tak jest w rejestrze? - A jak ma być? - zdziwił się Wicuś. Modliłem się, żeby tak było. Po doświadczeniach z beemką, można było się spodziewać i innych cudów w papierach... Było. Mogłem odetchnąć z ulgą. Wicuś dojrzał na biurku moją nibytetetkę. - O, w kurde! Ale cacko! Czyje toto? - Wicuś też użył tego słówka co Karol. Wcale nie "kurde"! Obaj chodzili do tej samej pierwszej i mieli ten sam elementarz? A niech tam! Same chłopy. Eleganckie panie nieobecne. - Moje. - A jeszcze jedno, panie Korniak - przerwał te zachwyty policjant - Nie zdziwił się pan, że pan Broll dostał służbową broń i zostawił ją u pana? Nie zabrał do domu? - No, zdziwiłbym się, gdyby ją w domu trzymał - pokręcił głową Wicuś. - Tego przecież nikt z chłopaków nie robi! Przecież to kłopot! I sejf jakiś trzeba. I kluczy pilnować. A jak jeszcze jakaś dzieciarnia jest w domu, to już lepiej nie ryzykować! A jakby się coś zdarzyło to przecież czepiacie się, jak nie wiem co!? No, to każdy, to co ma na wyposażeniu, to u mnie trzyma. Nawet niektórzy, to swoje prywatne tu trzymają. Mnie tam, to nie przeszkadza. A ludzie i tak wiedzą kiedy mają jakiś poważniejszy konwój, czy inne takie, żeby po broń przyjść... Wicuś nadal łypał zezem na moją tetetkę. - Ty, Robert... Nie poszlibyśmy kiedyś na strzelnicę z tym? No, jak oni sobie już pójdą... - Wicuś wcale nie okazywał nadzwyczajnego szacunku dla władzy. - Czemu nie... - Panie Korniak, ten pistolet i rejestr musimy zatrzymać... Zaraz przygotujemy panu pokwitowanie. - Szefie, jak to będzie?! - zaprotestował Wicuś gorąco. Pukawka to pryszcz! Ale ja bez rejestru, to jak magazyn mam prowadzić! Przecież tam są pozapisywane rzeczy powydawane, wszystkie depozyty i inne takie... - No właśnie, panowie... - odezwał się za plecami Karol. - Jak to zrobić? - Nas się pan pyta? - zdziwił się gliniarz, ten co słuchał Wicusia To pan jest tu szefem i wie co, i jak robić, żeby w firmie był porządek. Chyba umiecie założyć sobie w kajecie następny rejestr, nawet go przesznurować i opieczętować, a z tego zrobić kserokopię wydań z magazynu od remanentu początkowego? Kserokopiarkę macie za ścianą, to pewnie ktoś tu umie maszynę obsłużyć. - gliniarz mówił niespotykanie rozsądnie! - Noo... rzeczywiście, ma pan rację... Wicuś, zawołaj Kryśkę i do roboty! Dopilnuj, żeby wszystko skserowała bez opuszczania...Karol, jakby przytomniał? Zamieszanie wokół mnie zaczynało przygasać. Nawet moja osoba, jakby przestała nagle być dla gliniarzy interesująca. Ale nadal stałem na środku karolowego, prezesowego dywanu i wydawało mi się to coraz bardziej nużące. - Przepraszam, że się wetnę w te czynności... Ale, czy ktoś byłby uprzejmy wyjaśnić mi, po co ten cały cyrk, o co tu chodzi, a ja może sobie wreszcie siądę. Krzeseł i foteli w tym gabinecie jest dość. - Po prostu, działamy rutynowo, panie Broll - gliniarz zaczynał zachowywać się całkiem inteligentnie i widać było, że wie co odpowiedzieć. Nawet zaczynał mi się podobać! - Koledzy w jakimś postępowaniu natrafili na pociski 9 mm Para. Mamy w archiwum skomputeryzowaną ewidencję wszystkich pocisków jakie były poddawane badaniom balistycznym w całym kraju... No, teoretycznie tak powinno być... Ale dużo tego mamy. A już na pewno mamy w ewidencji wzorce balistyczne pocisków z każdej lufy na którą wydajemy zezwolenia. No to wyszło na to, że pociski są wystrzelone z tego glocka. należącego do waszej firmy. To przyszliśmy to sprawdzić. A, że broń była panu przydzielona, to i pana trzeba było obejrzeć. I tyle. No to sobie posprawdzaliśmy co trzeba i nie ma powodu, żebyśmy sobie dalej, nawzajem, głowę zawracali. Zaraz pokwitujemy ten rejestr i glocka i starczy na dziś. No, protokół z tego całego zamieszania jeszcze nasmarujemy od ręki. Może obejdzie się bez ciągania wszystkich na komendę. Wystarczy, że pan, prezesie, pojedzie z nami i osobiście kolegom prowadzącym sprawę, skomentuje procedury ewidencjonowania broni w pana firmie... Wieści były sympatyczne. Sięgnąłem po swoje żelastwo i wetknąłem je do kabury. - Nic nie mówiłeś, że masz własną broń, Robert... - jakbym leciutką pretensję usłyszał w glosie szefa. - No wiesz, Karol. Pukawka własna, to znowu nie takie coś, że trzeba latać po świecie i każdemu się przechwalać. W tym względzie pochwalam dyskrecję. - To po co wypisałeś glocka? - Bo go dawałeś! A inna sprawa, to chciałem sobie trochę z tego postrzelać, przywyknąć. Jakoś dotąd nie miałem okazji glocka trzymać w ręku. Z tych nowoczesnych dziewiątek to berettę, HK, nawet colta pythona .357 magnum, tak. Ale nie glocka. A teraz, to znowu okazja mnie minęła... - No, tak... Jakoś nie wydawał się uszczęśliwiony tym wszystkim. Na jego miejscu, ja też nie byłbym, gdybym widział jak w ciągu kilkunastu minut wali się w gruzy wszystko, co budowało się przez lata. Wyglądało na to, że po Securitisie, w najbliższym czasie, pozostanie tylko dym i popiół. Z licencjami firma na pewno się pożegna. Albo będzie miała, przynajmniej, spore kłopoty...A ma Karolek, jakieś dobrze wyglądające wytłumaczenie tego cudownego odnalezienia, w zwłokach, pocisku z glocka, który sobie cały czas leżał w magazynku, podobno zamknięty, upaćkany, za stalowymi drzwiami zamkniętymi i zaplombowanymi? Cud? Te gliniarze nie wyglądają na wierzących w cuda... I jakieś bystre, niezwyczajnie... Chociaż, kto wie? Karol idiotą nie był - towarzystwo, idiotów wśród siebie nie tolerowało! W tak kluczowej dziedzinie jak bezpieczeństwo - idiota?! Na pewno się zabezpieczył, żeby w całym przedsięwzięciu, nigdzie nie pojawić się osobiście... Z drugiej strony, towarzystwo ma spore możliwości, żeby sprawę zwekslować w krzaki, bez szkody dla interesów. A Securitis, to jednak część interesów towarzystwa... Ważna część! Ten glock, to właściwie, kiedy został kupiony dla Securitisu? I od kogo? Może ja miałem być tylko kolejną przykrywką? Trup Waryckiej był mocno nieświeży. To kiedy, tak naprawdę, ktoś ją odstrzelił? Chwała Bogu, że Smętny Wojtuś, załatwił sobie podsłuch mojego telefonu i mają nagranie ducha Waryckiej, jak życzy sobie zwrotu cieniaska... No, przecież ja też mam nagrane wszystkie rozmowy z duchem! Jakoś odruchowo, po podpisaniu umowy z Karolem, włączyłem sobie nagrywanie... Będę musiał ostro zacząć szukać nowego zajęcia... Nie zanosiło się, że dr Irena, z zaświatów, znowu zadzwoni i Józiu przemiły, też z tamtego świata, wyniesie przed bramę niebios następną kopertę z kasiorką! No, czułem się prawie szczęściarzem! Jakby nie liczyć z kasiorką sobie jakoś poradziłem. z bankiem i hipoteką, jest cacy. Podłożyć się, w żaden sposób, nie podłożyłem! Błogosławiony konserwatyzm i bzik do pukawek! W razie czego, to nagrania w komórce też są na temat. To teraz powinien się ujawnić ktoś troszkę ważniejszy... No trup był po coś, nie? Pewnie znowu dzionek albo dwa upłynie, zanim rewelacje o zakonserwowanym i nie ruszanym glocku dotrą do zainteresowanych. A nawet szybciej. Przecież Karol powinien... No właśnie! Co powinien? Troszkę za mało wiem o jego miejscu w towarzystwie... Za malutki jestem i na salony mnie nigdy nie zapraszano... Ale na tych salonach to też nie było takich prostych zależności i hierarchii jak w firmie... Prezes, zastępcy, dyrektorzy pionów, menedżerowie projektów... I na pewno nie było jak w kiepskich filmach o ojcach chrzestnych albo o capo di tutti capi... A nawet nie tak, jak w bardzo dobrych filmach! Dużo brzydziej! Forsa była prawdziwa i trupy też! Miałem nadzieję, że zajmę się wymyślaniem jakiegoś fantazyjnego obiadku. Pora była odpowiednia. I musiałem zmienić plany. Pod moim domem stał merc z bocznym 139. Kapsel. - Cześć, stary - zawołał uprzejmie - Masz czas? Pojechalibyśmy gdzieś na obiadek? - Czemu nie, Kapsel. Chętnie. Byle nie za daleko, bo ja pracuję i w razie telefonu to muszę do klientki dojechać - na razie, duch pani Ireny nie zwolnił mnie z roboty... - Do Bawidamka, pasuje? To najbliżej... Bawidamek był knajpką, w której złotówy wszystkie podżerały sobie i pasły brzuchy. Przy okazji zawsze mogło się trafić jakiś interesik ekstra. Bezpieczne miejsce i na widoku. Tyle, że Kapsel jeszcze nigdy nikogo na obiadek nie zaprosił. To czemu ja miałem być pierwszy? - To pojadę za tobą, Kapsel... W Bawidamku salka była podzielona na boksy dość wysokimi ściankami. Dawało to złudzenie, że można tu o czymś dyskretnie pogadać i jednocześnie, tak samo złudne poczucie bezpieczeństwa, że jednak jest się na widoku ludzi. Przysiedliśmy w takim boksie. Jak obiad, to sięgnąłem od razu po kartę. Kto wie? Może ktoś ureguluje rachunek za mnie? No proszę! Ozorki w sosie chrzanowym. Cudo! Jak u mamy! - Bożenko, kochanie... Te ozorki... i młode ziemniaczki z koperkiem. I na deser takie lody jak przy tamtym stoliku... I kawkę z ekspresu...- Człowiek za kapitalizmu to przynajmniej po ludzku i po imieniu mógł się do co śliczniejszych kelnerek zwracać, bo każda etykietkę na biuście nosiła. "Bożenka", pisało dużymi i drukowanymi. - A ty, Kapsel? - byłem ciekaw, no... - A wiesz, ja nie... - i dość niepewnie potoczył okiem po sali. No pewnie! Tylko posłaniec. Zerknąłem za kim wypatruje. - Niech pani poda te ozorki, pani Bożenko. Kumpel jest niegłodny. Wyglądało, że obiadek stawiam sobie sam. Ale już wiedziałem, kto mi potowarzyszy. Kaziu Warycha! Proszę! Taki ważny jestem, że z samej Ameryki do mnie przylatują pogadać! Kapsel zerwał się i kiwnął się w biodrach w niepewnym ukłonie. Mnie, czy Kaziowi? - To ja juz pójdę... Kurs mam... - i już go nie było! - Cześć, Broll... - A cześć. Mam zamówione ozorki. Pychota! Zamówić ci? - Czemu nie? Bożenka właśnie niosła mi słuszną porcję rozpusty. - Pani Bożenko, dla pana też takie coś... - I da pani jeszcze kieliszek mrożonej żytniej... - uzupełnił dyspozycję mój gość. Wyglądało na to, że ja stawiam. - Namieszało się, co? - zauważył. Kieliszek z wódeczką już miał przed sobą, pooglądał go, ocenił rosę na szkle i łyknął. Jego ozorki już się niosły. - Ano, namieszało... - To nie był mój pomysł - zauważył - Ty! Te ozorki są naprawdę świetne! Nigdy nie przypuszczałem, że złotówy takie frykasy jadają! - Ale zamieszanie jest spore... - Myślę, że nie warto tego bardziej rozdmuchiwać - zauważył Kaziu. - Nikomu to nic dobrego nie przyniesie. - Ja, osobiście, nie jestem zainteresowany... - To dobrze... - Też tak myślę. Muszę rozejrzeć się za jakąś robotą. To zlecenie w Securitisie było przecież na tymczasem. Jednorazowe. - Oczekujesz jakiejś propozycji? - Kaziu uniósł brwi demonstrując zdziwienie. - Raczej nie. Coś sobie wymyślę. Duży już jestem. - Jasne, Broll. Tak naprawdę, to było niepotrzebne. To zamieszanie. Konkurencja, nie miała pojęcia, że się rozeszliśmy. I że firmy są własnością Ireny, a teraz jej rodziny... W gazetach tego nie ogłaszaliśmy. Chcieli mnie uderzyć. Dopadli Irenę bez trudu. Po rozwodzie i przejęciu firm ograniczyła ochronę. Myśleli, że jak ją będą mieli, to ze mnie wyduszą, co będą chcieli. W domu znaleźli dokumenty rozwodowe i kupę innych rzeczy też. Cała impreza okazała się chybiona. Nawet nie wiedzieli, że siedzę w Stanach i nic mnie nie obchodzi, ani Irena, ani jej szwalnie. Spanikowali i któryś pociągnął za spust. Takie coś w mieście, nikomu pożytku nie przynosi. Musieli zacząć dogadywać się jak najszybciej z towarzystwem. Konkurencja, konkurencją, ale wojenki nikt nie chciał. Trzeba było coś wykombinować. Ale tak jest. Jedno głupstwo, pociąga popełnianie następnych. Za mało czasu na racjonalną ocenę sytuacji. Stworzyć fałszywy trop, fałszywy motyw, niech sprawa na lata ugrzęźnie w kolejnych prokuraturach i przedłużanych aresztach.. To wydawało się jedynym sposobem na odsunięcie ciekawskich od sprawy... Przynajmniej na jakiś czas. - Po co mi to mówisz? Warycki wzruszył ramionami. - Żebyś dla samej ciekawości nie wtykał nosa w tą sprawę. Wolę sam ci powiedzieć. I tak dzisiaj, wylatuję do Stanów. I chyba nie wrócę do tego grajdołka. - Nie chcesz chyba mi wmówić, że przyleciałeś ze Stanów tylko po to, żebym postawił ci obiad? - No pewnie, że nie. Mam tu interesy, które zamierzam na razie zachować. W końcu to pieniądze. Musiałem popatrzeć, czy ty jesteś z tych normalnych i czy można z tobą normalnie gadać. - Czy nie będę zagrożeniem? - Aha. - Oceniłeś? - Jasne. Ozorki były świetne. Wiesz, w tym wielkim świecie, to zawsze najbardziej mi brak tych swojskich smaków. Sprawiłeś mi przyjemność obiadem… i rozsądkiem. - Przecież wiesz, że niczego konkretnego w tej sprawie, ani tobie, ani nikomu innemu, na poważnie, przylepić nie można. Ja też to wiem, to dlaczego mam być nierozsądny? - Zapłacisz rachunek? - Jasne, Kazik. - To trzymaj się, Broll! - Miło było. - A miałem ci jeszcze powiedzieć... Moja córka, prosiła, żebym, w jej zastępstwie, ciebie pożegnał... Leci ze mną do Stanów... - Tak? A znam dziewczynę? - Tak myślę. Jeżeli od roku ze sobą spaliście, to przynajmniej dowiedziałeś się tyle o niej, że ma na imię Magda i ogrywa frajerów w brydża. - No to postawiłem obiad, prawie teściowi... To plus. A minus, to, że czuję się jak idiota. - Nie musisz. Ani ona, ani ja, nie chwaliliśmy się pokrewieństwem. Irena nie akceptowała Magdy. Magda nie znosiła Ireny. I nosiła nazwisko swojej matki, mojej pierwszej żony. Wiedziała do kogo ciebie podwiozła. A jak dotarło do niej co się dzieje, to wolała nie pokazywać się koło ciebie. Mądrze. - Pozdrów ją, fajnie nam było... Smętny, na takie okazje, to robił się wędkarz. Nawet jakąś płotkę umiał złapać, albo innego leszcza! To jak dryndnął, że znajdę go na rybach, wiedziałem od razu gdzie go szukać. Dzierżawił od lat, od jednego małorolnego, tak z pięć arów łączki nad jeziorem. Postawił tam mocno zrujnowaną przyczepkę kempingową, zbudował sobie pomościk sięgający poza pas trzcin. Taka oaza szczęśliwości. Idealne miejsce dla takiego smutasa. Wojtkowe schowanko widać było z śródpolnej żużlówki, mocno już rozjeżdżonej. Ale dokolebać się, od asfaltu nad jezioro, po koleinach, można było. Samochodzik mojej "byłej", czyli na teraz Justysi, zaparkowany był na skraju łączki, przy samej żużlówce. Zaparkowałem obok. Od kiedy, to ona jada rybki? I jeszcze takie z prawdziwej wody, a nie ze sklepu? Jezu! Świat się do góry nogami wywraca! Justysia w gumiakach, z wędką, uczy robaki pływać! Odwróciła się na klepnięcie moich drzwi i pomachała mi ręką! Zlazłem po skarpie porośniętej kępczastym trawskiem. Wojtuś wyjrzał z przyczepy. - Aaa... Jesteś. Fajnie. - No, nie wiem. Pewnie komarów tu pełno. - No. Ale w przyczepie, jak każde z nas zapali papierosa, to wszystkie padają. - Już z dziesięć lat, jak nie palę... - Ja też. To była tylko luźna propozycja. Weszliśmy na pomościk i przysiedliśmy na chybotliwych dechach obok mojej "byłej". - Wiesz, fart miałeś jak nie wiem co... - zauważyła Justysia na powitanie, nawet nie odwracając się w moją stronę. Spławik coś drygał! Ale przestał. - Niby z czym, ten fart... Jakoś nie zauważyłem... - No, nie siedzisz... - Aha. A miałem? - Jakbyś choć pomacał tego glocka, to na bank! Długo by trwało, zanim udałoby ci się udowodnić, że Waryckiej, to nigdy na oczy nie widziałeś. Siedziałbyś sobie, a oni z ciebie próbowaliby wydusić, to co akurat im było potrzebne... Nawet nie wiem co... Kulki z twojego glocka, wydłubane z Waryckiej, glock pod twoją pachą, z twoimi odciskami palców, prawdopodobna data śmierci ślicznej Ireny, to pierwszy dzień twojej pracy u Karola... Każdy sąd przedłużałby ci areszt do znudzenia... - To niby dlaczego miałbym stuknąć taką dobrze płacącą klientkę? Wojtuś zachichotał, jak dzieciak oglądający Kaczora Donalda. Aż się na niego obejrzałem! Nigdy w życiu, nie przypuściłbym, że taki smutas, z takim nazwiskiem, śmiać się potrafi! - A tobie co? - wyraziłem ostrożne zdziwienie. - Ile było w tej pierwszej kopercie? - zapytał w przerwie pomiędzy chichami. - Pięć tysięcy... - A miało być pięćdziesiąt! A dwa tygodnie potem, pewnie następne pięćdziesiąt! Akurat na te twoje kredyty! Taką kasę, gdybyś wpłacił do banku, jeszcze przed sprzedażą beemki, to byłby betonowy motyw! A może i nie sprzedałbyś beemki? Otwarty sejfik w willi. Nieboszczka w bagażniku, a tobie akurat taka kasa byłaby potrzebna! - To czemu nie wyszło? Kto był takie skąpiradło? Cholera! Taka kasa mnie ominęła! - Józuś, na spółkę ze swoją dziewczyną, co użyczała swojego głosu nieboszce. Pokombinowali i uznali, że za dziesięć procent tego, też na pewno będziesz latał po mieście, z pistoletem pod pachą. Co do tej kasy, to mieli swoje prywatne plany. Wśród żołnierzyków zdarza się, że czasem skuszą kogoś takie większe pieniążki, niby bezpieczne do wzięcia. Bardzo zdenerwowali niektórych ludzi, tą swoją naiwnością. I wypadek im się zdarzył. Wjechali tym cieniaskiem do rzeki zaraz za wiaduktem kolejowym. Utopili się na śmierć! - Miłe... A te kulki wystrzelone z glocka? - Taaa... Wiesz, dziwne... Robili ponowną ekspertyzę, bo wyszły jakieś niejasności... To jednak były kulki wystrzelone z innego pistoletu... może nawet nie z glocka? Łepek z laboratorium dostał naganę za niedbalstwo... - No, to Securitis jest znowu w porządku... - zauważyłem. - No wiesz. Securitis to bardzo ważna firma... dla miasta...To pewnie ktoś zaraz wpadnie na pomysł, żeby poszukać takiego glocka pasującego do tych kulek gdzieś przy trupku Józia, co? I wszystkim ulży. Sprawa będzie wyjaśniona. Sprawca znany i sam jakoś się ukarał. Wprost, łaska boska! Popatrzcie jak się w naszym miasteczku wszystko porządnie układa... - Zupełnie mądrze kombinujesz - stwierdził Wojtuś bez emocji. Ale tobie, pewnie, Karol umowy - zlecenia nie przedłuży? - Uhm. - To mu powiedz, Wojtek... - nareszcie Justysia oderwała oko od spławika, pod którym robak, pewnie z nudów zasnął, albo się utopił! - Załóż swoje własne biuro... Dobry jesteś, od zawsze, papierki masz, masz niezłe stosunki w prokuraturze, o których nikt nie musi wiedzieć. Nie będziesz przecież się specjalnie przechwalał, nie? Bo i czym? Byłą żoną? Głupio... - No, czasem nam zależy, żeby ktoś prywatnie powęszył za czymś, czego nam robić służbowo, albo nie wypada, albo nie pasuje... - uzupełniła Justysia, wyciągając nad wodę całkiem sporego leszczyka! Wprawę miała! Nawet haczyk sama umiała wyczepić! Kurde! Tyle straciłem! Jak już miałem wszystkie urzędowe zgłoszenia, koncesje i takie inne pierdoły pozałatwiane, przyszło mi do głowy, żeby zrobić sobie wszystkie badania. Prywatny glina to zdrówko mieć musi. Oczy też. Przynajmniej takie, żeby wiedział, czego nie widzi! A to, co zapłacę łapiduchom za te badania, to przecież wpakuję w koszty! Okularki służbowe też! - Okulary to panu są potrzebne tylko do czytania, takie słabiutkie jedyneczki - okulista zaczął skrobać receptę... - A jak może pan czytać bez okularów, przy dobrym oświetleniu, albo w dzień, to nawet nie musi pan ich stale używać. Widzenie obuoczne, bez zarzutu... A kolega ma obok pracownię psychotechniczną, to od razu niech pan zrobi sobie wszystkie testy. Po godzince wróciłem do okulisty. - Mówi pan, że miał pan kiepską reakcję na olśnienie? Miesiąc temu? Niemożliwe. To musiała być jakaś pomyłka... Albo tester w ciemni był niesprawny... Ma pan oczy lepsze niż połowa młodych kierowców, których dopuszczamy do zawodu. Ile dostałeś, Tomeczku, za te „...musisz zrezygnować z postoju..."? A może, po prostu, powiedziałeś to, o co towarzystwo poprosiło? Taka zwyczajna, w towarzystwie, przysługa? Czego to człowiek dowiaduje się o znajomych i kumplach, przy takich okazjach? Wrzeście, maj 2009