Całość publikacji w pliku .
Transkrypt
Całość publikacji w pliku .
Kombatanci lwowscy. Wspomnienia członków Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa Pamięci Stanisławy Kalenowej (1925–2011) założycielki i wieloletniej prezes Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa 2 KOMBATANCI LWOWSCY Wspomnienia członków Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa Materiały zebrali i opracowali Krzysztof Szymański Julia Łokietko Współpraca Władysław Maławski Koordynacja projektu Marcin Zieniewicz Wydawnictwo Test 3 Materiały zebrali i opracowali Krzysztof Szymański Julia Łokietko Współpraca Władysław Maławski Koordynacja projektu Marcin Zieniewicz Projekt graficzny, skład i łamanie Bernard Nowak Redakcja i korekta Alina Małgorzata Malesza Beata Kost Marcin Zieniewicz Opracowanie fotografii Ilona Jaszak Jarosław Sosnowski Zdjęcia i materiały Urząd ds. Komabatantów i Osób Represjonowanych RP Konsulat Generalny RP we Lwowie Organizacja Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Archiwa osobiste członków organizacji oraz ich rodzin Lwowska Organizacja Obwodowa Towarzystwa Czerwonego Krzyża Ukrainy KSIĄŻKA ZOSTAŁA WYDANA PRZY POMOCY FINANSOWEJ URZĘDU DO SPRAW KOMBATANTÓW I OSÓB REPRESJONOWANYCH ISBN 978-83-7038-052-7 Copyright © by Wydawnictwo Test, 2014 Wydawnictwo Test tel.: 606 359 936, e-mail: [email protected] http://bernard-nowak-wydawnictwo-test.com Druk: Drukarnia „Oprawa” Łódź www.oprawa.biz 4 5 Tej garstce która nas słucha należy się piękno ale także prawda to znaczy – groza Zbigniew Herbert 6 PRZEDMOWA Dewiza Lwowa – Semper fidelis – znakomicie oddaje postawę Polaków, którzy w okresie po drugiej wojnie światowej zdecydowali się pozostać na odebranych Rzeczypospolitej przez Związek Sowiecki ziemiach. Różne były powody tych decyzji, czasem warunkowanych osobistymi względami, lecz równie często ludzi tych motywowała w ich postanowieniach miłość i przywiązanie do rodzinnego miasta. Ze wspomnień i wypowiedzi członków Miejskiej Organizacji Weteranów Wojsk Polskich II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa wyłania się zbiorowy portret lwowskiego środowiska kombatanckiego, zrzeszającego żołnierzy i zesłańców, którzy płacili niejednokrotnie bardzo wysoką cenę za wierność i pielęgnowanie swojej polskości. W ich przypadku zakończenie wojny, podobnie jak kres nocy stalinowskiej, nie zawsze stanowiły cezurę oznaczającą powrót do normalnego życia. Przez długie dekady byli zmuszeni borykać się z sowiecką rzeczywistością – z nieludzkim traktowaniem, wszechobecną biurokracją i utrudnieniami, niewyobrażalnymi dla rodaków żyjących w tzw. PRL. Przeszkodom tym bohaterowie niniejszej książki potrafili stawić czoła, nieraz nawet z typową dla lwowian pogodą ducha, a niekiedy wręcz z optymizmem. „Miałam szczęśliwe życie” – mówi jedna z autorek wspomnień, która wcześniej doświadczyła wielu lat zsyłki do Kazachstanu. Co wydaje się wręcz zaskakujące, postawę tych cichych bohaterów cechuje jednocześnie otwartość, empatia i tolerancja, typowe dla ludzi wzrastających w wielokulturowym środowisku. W niejednej z prezentowanych opowieści znajdujemy słuszną uwagę o nieludzkim obliczu komunizmu, który zgotował ciężki los nie tylko zesłanym na Sybir Polakom, ale również Rosjanom i innym narodom Związku Sowieckiego. Członkowie lwowskiej organizacji kombatanckiej patrzą na przeszłość z odległej już perspektywy, zachowując ogólny obraz zdarzeń i eksponując tylko niektóre szczegóły z przeszłości. Ten dystans pozwala oddzielić to, co ważne, od rzeczy nieistotnych. Pomocne w tym względzie okazują się życiowe doświadczenia bohaterów książki. Dzięki temu czytelnik dowie się niejednego o przedwojennych realiach Lwowa oraz innych kresowych miejscowości II RP. Będzie też mógł porównać je z rzeczywistością okupacji niemieckiej oraz sowieckiej. Dobrym duchem integrującym środowisko była Pani Stanisława Kalenowa, założycielka i pierwszy wieloletni prezes Organizacji, która zmarła tragicznie w 2011 roku. Jej pamięci dedykowana jest ta książka. Niemal każdy ze wspo- 7 minających kombatantów poświęca Pani Kalenowej choćby fragment swojej wypowiedzi. Wyrażam nadzieję, że niniejsza publikacja utrwali pamięć o dokonaniach Pani Stanisławy oraz jej współpracowników i przypomni czytelnikom o naszych rodakach zza wschodniej granicy, tak mocno podkreślających swoje związki z Polską i polską historią. *** Żegnamy śp. Panią Stanisławę Kalenową*, żołnierza Związku Walki Zbrojnej– –Armii Krajowej, więźniarkę niemieckiego obozu koncentracyjnego Ravensbrűck, Prezes Organizacji Polskich Weteranów II Wojny 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa, Osobę wielce zasłużoną dla lwowskiego środowiska kombatanckiego. Trudno pogodzić się z myślą, że nie ma już z nami Pani Stanisławy, która tyle wysiłku włożyła w sprawę upamiętnienia dokonań Polaków z czasów II wojny światowej. Trudno pogodzić się z wyrokiem okrutnego losu, który nić Jej życia przerwał w sposób nagły i tak bezlitosny. Pani Stanisława uosabiała lwowskiego ducha, z wielką energią i szczerym sercem angażując się w przedsięwzięcia o charakterze patriotycznym i w niesienie pomocy potrzebującym. Była człowiekiem serdecznym i życzliwym ludziom. Wielokrotnie tego doświadczyliśmy. W tej smutnej uroczystości, gdy towarzyszy nam dojmujące poczucie straty związanej z odejściem tak znaczącej i bliskiej nam Osoby, powinniśmy sobie uświadomić, że wartość pamięci mierzy się wysiłkiem włożonym w jej kultywowanie. Pani Stanisława w pełni doceniała wagę tradycji patriotycznej, my zaś, wiedząc, jak wiele Jej zawdzięczamy, nie pozwólmy, by pamięć o Niej zatarła się w naszej świadomości. Cześć Jej pamięci! Niech spoczywa w pokoju. dr Jan Stanisław Ciechanowski Kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych 8 *List pożegnalny, odczytany przez przedstawiciela Urzędu, płk. Zbigniewa Krzywosza, w czasie uroczystości pogrzebowych Stanisławy Kalenowej w kościele pw. Św. Antoniego we Lwowie, 29 stycznia 2011 r. Strona 5. z biuletynu UdSKiOR „Kombatant”, nr 1/2011. 9 Przedwojenna mapa Lwowa. Ze zbiorów archiwum Konsulatu Generalnego RP we Lwowie. 10 WSTĘP Lwów, a także ziemie, które są nazywane w naszej historiografii Kresami Południowo–Wschodnimi, złożyły ogromną daninę krwi w walce o Ojczyznę. Nie sięgając do odległej, choć jakże pięknej historii I Rzeczypospolitej, można powiedzieć, że mieszkańcy tych terenów brali udział we wszystkich zrywach narodowych i walkach niepodległościowych XVIII, XIX i XX wieku – od insurekcji Tadeusza Kościuszki, poprzez kampanie napoleońskie, powstanie listopadowe, powstanie Krakowskie 1846, powstanie styczniowe, szlak bojowy Legionów Polskich, bohaterskie walki o Lwów w 1918 r., obronę Ojczyzny przed bolszewizmem w 1920 r. – do września 1939 r. i działalności polskiego podziemia niepodległościowego w czasie II wojny światowej. Lwów posiada piękne tradycje działalności polskich organizacji kombatanckich. W czasach rozbiorów, w cieszącym się względną wolnością zaborze austriackim, schronienie przed prześladowaniami czy, mówiąc wprost, niechybną śmiercią, znajdowali tu polscy bojownicy o niepodległość z terenu imperium rosyjskiego oraz zaboru pruskiego. Wśród nich byli powstańcy Naczelnika Kościuszki, żołnierze kampanii napoleońskiej, powstańcy listopadowi i styczniowi. Ci ostatni założyli we Lwowie Towarzystwo Weteranów Polskich z 1863 r., przekształcone później w Towarzystwo Wzajemnej Pomocy Uczestników Powstania Polskiego z 1863–1864 roku. Kontynuatorem tych tradycji stała się założona w 2001 r. Organizacja Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 oraz Osób Represjonowanych. Bardzo cenię sobie każde spotkanie z członkami tej organizacji, za każdym razem podziwiam ich pogodę ducha pomimo tak tragicznych przeżyć. Żałuję, że nie dane mi było poznać osobiście wielu członków tego towarzystwa, a także jego prezesa, Pani Stanisławy Kalenowej – tych wszystkich, którzy odeszli już do wieczności. Kolejne pokolenia nie są w stanie do końca zrozumieć gehenny ludzi, którym wojna i nieludzkie totalitaryzmy, zarówno hitlerowski jak i sowiecki zabrały dzieciństwo, młodość, a także zdrowie własne oraz życie ukochanych bliskich. Może dlatego, pomimo różnych formacji w których służyli, nasi kombatanci bardzo cenią sobie swoją wspólną obecność, możliwość spotkania i rozmowy z rówieśnikami, którym nie trzeba wyjaśniać rzeczy oczywistych. W ich oczach pojawia się ten błysk zrozumienia, który wynika z własnych, tragicznych doświadczeń życiowych. Taką możliwość spotkań w serdecznej, ciepłej i rodzinnej atmosferze stworzyła kombatantom oraz osobom represjonowanym przez tota- 11 litarne państwa Pani Stanisława Kalenowa, powołując we Lwowie polską organizację kombatancką. Dzięki wsparciu Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, w osobie jego kierownika dr Jana Stanisława Ciechanowskiego przekazujemy na ręce czytelnika zbiór czterdziestu opowieści o losach żołnierzy polskich różnych formacji, od obrońców Ojczyzny 1939 r., przez żołnierzy Armii Krajowej i partyzantki poakowskiej, do żołnierzy, którzy zostali powołani do Armii Polskiej w ZSRR. Zebrane opowieści są o tyle niezwykłe, że należą do żołnierzy obydwu narodowości, zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Wśród tych czterdziestu opowieści o ludzkich losach są także te, które należą do naszych rodaków poddanych ciężkim represjom wojennym i powojennym, szczególnie przez nieludzki reżim sowiecki. Ten krótki wstęp chciałbym zakończyć podziękowaniami. Przede wszystkim dziękuję serdecznie dr Janowi Stanisławowi Ciechanowskiemu, kierownikowi Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, bez którego wsparcia książka ta zapewne by się nie ukazała. Dziękuję osobom, które nad nią pracowały, a przede wszystkim Krzysztofowi Szymańskiemu, konsulowi Marcinowi Zieniewiczowi, wydawcy książki niezawodnemu Bernardowi Nowakowi oraz całemu zespołowi Wydawnictwa Test. Dziękuję też serdecznie Julii Łokietko, a także wspomagającemu wyżej wymienionych Władysławowi Maławskiemu. Chciałbym podziękować również, a może przede wszystkim, osobom i instytucjom, które przez lata otaczały kombatantów opieką. Na pierwszym miejscu dziękuję Urzędowi do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych i jego obecnemu kierownikowi dr Janowi Stanisławowi Ciechanowskiemu, a także wszystkim jego poprzednikom, w tym nieodżałowanej pamięci Januszowi Krupskiemu, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Dziękuję pracownikom urzędu, naczelnikowi Janowi Sobolewskiemu, osobie bardzo zaangażowanej w opiekę nad kombatantami, a także dyrektorowi Jackowi Dziubie oraz naczelnikowi Janowi Sroce. Specjalne wyrazy podziękowania kieruję pod adresem mjr Waldemara Kruszyńskiego, Prezesa Obwodu Warszawa Stowarzyszenia „Wolność i Niezawisłość”. Za pamięć o polskich kombatantach we Lwowie i pomoc dziękuję Kancelarii Prezydenta RP, w tym szczególnie dyrektor Sylwii Remiszewskiej oraz Waldemarowi Strzałkowskiemu. Dziękuję również wszystkim moim poprzednikom, konsulom we Lwowie, a także pracownikom konsulatu, w tym prawdziwej przyjaciółce kombatantów, niezawodnej Ludmile Wojtenko. Za życzliwość wobec kombatantów dziękuję bardzo Walentynowi Mojsejence, dyrektorowi Lwowskiej Obwodowej Organizacji Towarzystwa Czerwonego 12 „Cegiełka” wydrukowana w podziemiu podczas okupacji niemieckiej Lwowa. Z archiwum Konsulatu Generalnego RP we Lwowie. 13 Krzyża, a także dyrektor Medyczno–Socjalnego Ośrodka Czerwonego Krzyża Ninie Dobreńkiej – za dobre serce, życzliwość i troskliwą opiekę, którą zawsze otaczała naszych bohaterów. Za opiekę nad kombatantami dziękuję także rodzinie Państwa Maławskich, w tym Władysławowi Maławskiemu, który po śmierci Pani Kalenowej podjął się opieki nad członkami organizacji, a także wszystkim innym osobom wspierających Panią Stanisławę Kalenową i członków organizacji. Zachowajmy w pamięci tych członków polskiej organizacji kombatanckiej, którzy odeszli, zaś żyjących otaczajmy naszą opieką. Jest to obowiązek wobec tych, którzy w momencie próby stanęli w obronie Rzeczypospolitej, a także tych, którzy za sam fakt przynależności do narodu polskiego przeżyli wielkie cierpienia. Konsul generalny RP we Lwowie prof. Jarosław Drozd Ambasador tytularny 14 WPROWADZENIE „Kombatanci lwowscy” to książka nietypowa i zaskakująca tak, jak nietypowy i zaskakujący potrafi być Lwów. Składają się na nią relacje i biogramy Organizacji Weteranów Wojsk Polskich II Wojny Światowej 1939– 1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Wszyscy zrzeszeni w niej Lwowiacy otrzymali od władz III RP uprawnienia kombatanckie za walkę o niepodległość Polski. Przewracając strony książki stopniowo uświadamiałem sobie że dziś, w środowisku kombatantów żyjących w Polsce, podobna praca powstać by nie mogła. Co więcej, zapewne ludzie z tak różnymi życiorysami nie znaleźliby się w jednej organizacji kombatanckiej. Zapewne osobno celebrowali różne święta państwowe, pod różnymi pomnikami. Co może łączyć żołnierza AK Witolda Wróblewskiego, który w antysowieckiej partyzantce walczył do 1949 r., a potem spędził wiele lat w łagrach, z żołnierzem Armii Czerwonej Romualdem Garlińskim. Ten ostatni, jako obywatel sowiecki sprzed 1939 r., z powodu polskich korzeni oddelegowany został do II Armii Wojska Polskiego. Wielce prawdopodobne, że gdyby natknęli się na siebie w 1945 r. to jeden z nich spotkania tego mógłby nie przeżyć. Trudno by też mówić o wspólnocie wojennych losów Mykłoy Dworianyna, zmobilizowanego żołnierza WP, który w 1939 r. bronił Warszawy i potem, jako Ukrainiec, został szybko zwolniony z niewoli niemieckiej, z łączniczką AK pracującą na rzecz polskich oddziałów partyzanckich walczących z UPA. Nieprawdopodobne wydawałoby się zwroty odnajdziemy w życiorysach lwowskich weteranek. W 1940 r. siedemnastoletnia wówczas Bogusława Czorny, z matką zostały wywiezione do Kazachstanu. Pod koniec wojny została pielęgniarką. Podjęła pracę w szpitalu wojskowym, gdzie zakochała się w pacjencie – oficerze Armii Czerwonej, za którego wyszła za mąż. O losie zamordowanego w Katyniu ojca – oficera Wojska Polskiego – dowiedziała dopiero w 1995 r. Stanisława Kalenowa, żołnierz AK, kilkakrotnie uniknęła aresztowania dzięki ostrzeżeniom o łapankach otrzymywanych od ukraińskiego kolegi służącego w Dywizji Waffen SS „Galizien”. W 1944 r. została aresztowana przez gestapo, przeszła przez obóz Ravensbrük, a po wojnie poślubiła sowieckiego oficera. Z kolei, współpracująca z polskim podziemiem Ukrainka Irena Maszczakiewicz w 1945 r., w ramach wymiany ludności pomiędzy Polską a Ukraińską Socjalistyczną Republiką Sowiecką, została wywiedziona z Przemyśla do ZSRS i po jakimś czasie trafiła do Lwowa. Dopiero w latach siedemdziesiątych w mieście tym pojawił się Stanisław Wasilewski, Polak z sowieckiej Żytomierszczyzny. W 1941 r. na ochotnika zgłosił 15 Instrukcja dotycząca postępowania w czasie okupacji Lwowa. Z archiwum Konsulatu Generalnego RP we Lwowie. 16 się do Armii Czerwonej, po dwóch latach służby skierowany został do I Dywizji Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki w Sielcach i przeszedł cały szlak bojowy, od Lenino do Berlina. Po wojnie wrócił do Związku Sowieckiego. W końcu lat 90–tych wraz z rodziną osiadł w Polsce. Nigdy nie był represjonowany. Annę Lewicką deportowano dwukrotnie, pierwszy raz w 1940, następny w 1949 r. Jej winą było to, że była Polką. Po każdej wywózce wracała do ukochanego Lwowa. Pochodzącego z polsko–ukraińskiej rodziny Grzegorza Wiwera deportowano w głąb ZSRR w 1940 r. jako niemowlę. Jego starsi bracia zgłosili się do tworzonej w Związku Sowieckim Dywizji WP im. Tadeusza Kościuszki. Małoletnim Grzegorzem zaopiekowali się ukraińscy dziadkowie. Bracia zamieszkali w Polsce, na ziemiach poniemieckich, i po wojnie starali się sprowadzić go z ZSRS. Ten odmówił, gdyż uznał, że jego obowiązkiem jest opieka nad starzejącym się dziadkami. Z kolei urodzony w polsko–ukraińskiej rodzinie, ochrzczony w obrządku greko-katolickim Bogdan Sidelnyk, za pomoc ukrywającym się we Lwowie Żydom trafił do obozu Mauthausen. Powołany po wojnie do Armii Czerwonej akowiec Stanisław Kawałek wspomina okres służby wojskowej: „Ja dla Stalina służyłem wtedy, nie dla Polski. A dla Polski służyłem jak byłem chłopcem.” Dramatyczne wyznanie pokazuje rozdarcie człowieka, który pozostając we własnym domu przestał być „u siebie”. Z jego słów łatwo odczytać, że nie jest dumny ze „służby Stalinowi”. Czterdziesięcioro ludzi zrzeszonych w Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych nie łączyło wspólne doświadczenie przeszłości, służba w tej samej formacji wojskowej czy działalność w jednej organizacji konspiracyjnej. Połączyła ich różnie rozumiana więź z polskością oraz niezwykłe miasto – Lwów. A jest to miejsce niezwykłe. Władysław Paźniewski napisał: „Przez Lwów przebiega granica pomiędzy wschodem a Zachodem i to w sensie dosłownym. Ilustracją tego rozdarcia i dwoistości mogą być strome okapy dachu neogotyckiego kościoła św. Elżbiety niedaleko dworca kolejowego. Woda deszczowa z jednej strony dachu zasila strumienie (...) zlewiska Morza Czarnego, zaś deszczówka z drugiej strony dachu jest dopływem Bugu, czyli przynależy do dorzecza Morza Bałtyckiego”. (Europa w deszczu, Katowice 2002, s. 95.) Fenomenu miasta nie da się zrozumieć bez znajomości jego XX–wiecznej historii. W 1918 r. do miasta tego rościły pretensje odradzająca się Polska oraz Zachodnioukraińska Republika Ludową. Ta ostatnia ogłosiła Lwów stolicą państwa. Akcji ukraińskiej opór stawiły ochotnicze formacje polskie, złożone w dużym stopniu z uczniów i studentów. Młodych, często niepełnoletnich żołnierzy szybko nazywać zaczęto Orlętami Lwowskimi. Po wyparciu Ukraińców z miasta doszło do pogromu Żydów, których Polacy oskarżali o wspomaganie Ukraińców. W jego efekcie sto pięćdziesiąt osób straciło życie. W sierpniu 1920 r. Lwów 17 ponownie został otoczony przez nieprzyjaciela. Tym razem zdobyć go próbowała sowiecka Pierwsza Armia Konna Siemiona Budionnego. Miasto ponownie stawiło opór – i ponownie olbrzymią rolę w jego skutecznej obronie odegrali ochotnicy. To oni stanowili większość walczących w bitwie pod Zagórzem, w rezultacie której poległo trzystu osiemnastu z trzystu trzydziestu obrońców. Zwane „polskimi Termopilami” starcie szybko urosło do rangi symbolu. Po odparciu bolszewików, w uznaniu postawy mieszkańców, szczególnie zaś Orląt Lwowskich, marszałek Józef Piłsudski odznaczył miasto Krzyżem Virtuti Militari, zaś dewiza „Semper fidelis” została wpisana do herbu miasta. Wydarzenia lat 1918–1920 Polacy odbierali jako potwierdzenie ich praw do miasta. Pokonani, pozbawieni swego państwa Ukraińcy coraz częściej postrzegali Polaków jako „obcych” na i „ich ziemi”, Żydzi zaś z niepokojem obserwowali polsko–ukraińską rywalizację. Dla Polaków miasto to było Lwowem, dla Żydów Lambergiem, dla Ukraińców Lwiwem. Wszyscy uważali je za „swoje”. W okresie międzywojennym intensywnie rozwijający się Lwów liczył ponad trzysta tysięcy mieszkańców i był trzecim co do wielkości miastem w Polsce. Obok Warszawy, pozostawał najsilniejszym ośrodkiem naukowym i kulturalnym II RP. Był też ważnym centrum żydowskiego życia kulturalnego i religijnego oraz duchową stolicą polskich Ukraińców. Dla tych ostatnich Lwów był ważnym miejscem konspiracji, gdzie Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów prowadziła walkę terrorystyczną. Publikowane w książce wspomnienia pokazują fenomen miasta, w którym z jednej strony rożne grupy narodowe i religijne harmonijnie współżyły, a małżeństwa mieszane były normą, z drugiej zaś konflikt narodowościowy tlił się bezustannie, wybuchając od czasu do czasu z siłą pożaru. Przed wybuchem II wojny światowej 50% lwowian deklarowało narodowość polską, 33 żydowską, a 15% ukraińską, zaś w otaczających miasto wioskach zdecydowaną większość stanowili Ukraińcy. Rozłożone na wzgórzach miasto miało charakter wielkomiejskiej metropolii, w której wieże kościołów rzymsko-katolickich sąsiadowały z cebulkami kościołów greko-katolickich i przysadzistymi bryłami synagog. Dla Polaków szczególne znaczenie miała stojąca przy rynku Bazylika archikatedralna Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny potocznie nazywana katedrą Łacińską. Usytuowany na wzgórzu Archikatedralnym sobór Św. Jura pozostawał – i pozostaje – centrum życia religijnego i narodowego Ukraińców. Naturalne więc, że obie te świątynie często pojawiają się we wspomnieniach lwowskich weteranów. Wszyscy przedwojenni mieszkańcy Lwowa podkreślają jego piękno, żywotność i specyficzny, radosny klimat. Czym, dla Polaków, był międzywojenny Lwów? Na pytanie to historyk Wojciech Wrzesiński odpowiada: „Metropolią na kresach południowo–wschodnich, o wyraźnie zaznaczonej osobowości kulturowej, politycznej i gospodarczej, miastem wielkiej urody, centrum istotnym dla określenia charakteru 18 Pierwsza strona podziemnego „Biuletynu Informacyjnego Ziemi Czerwieńskiej”, 21 II 1943 r. Z w archiwum Konsulatu Generalnego RP we Lwowie. 19 i wpływów kultury polskiej na obszarach, gdzie spotykały się i ścierały wpływy różnych, co najmniej czterech nacji, gdzie często rodziły się i podtrzymywały wartości inspirujące trwanie Polaków i Polski, chociaż w zmaganiach z innymi narodami, na kresach południowo–wschodnich. Stołeczny charakter lwowskiej metropolii, tak wyraźnie zaznaczony na kartach historii, nie nosił tylko charakteru regionalnego i ograniczonego dziedzictwem polskim. W granicach II Rzeczpospolitej niełatwo znaleźć drugie takie miasto (...) które by w potocznej świadomości Polaków symbolizowało trwanie i drogę do niepodległości, w warunkach szczególnego zawikłania i dramatów historii”. (Wojciech Wrzesiński, Tradycje we lwowskim Wrocławiu [w:] Europa nie–prowincjonalna, red. K. Jasiewicz, Warszawa 1999, s. 1193.) Wrzesień 1939 r. oznaczał początek końca przedwojennego, multikulturowego Lwowa. 12 września 1939 r. oddziały Wehrmachtu podeszły pod Lwów i rozpoczęły trzecie w XX wieku oblężenie miasta. 20 września pod Lwów dotarły oddziały Armii Czerwonej. Dwa dni później dowodzący obroną gen. Władysław Langner zdecydował się poddać miasto Sowietom, ci zaś zobowiązali się do zapewnia wolności i nietykalność wszystkim oficerom i żołnierzom składającym broń. Warunki te gwarantowali Komandarm I rangi Siemion Timoszenko oraz I sekretarz KB(b)U Nikita Chruszczow. Pomimo tego, na rogatce Łyczakowskiej około 15 tysięcy żołnierzy i oficerów zostało otoczonych przez oddziały sowieckie. Pół roku później wielu z nich zostało rozstrzelanych na mocy „rozkazu katyńskiego”. 22 września 1939 r., w dniu wkroczenia Armii Czerwonej do Lwowa, do tworzenia podziemnej organizacji wojskowej przystąpił gen. dywizji Marian Januszajtis. Dała ona początek lwowskim siatkom Związku Walki Zbrojnej. Żywiołowo rozbudowująca się w mieście konspiracja nie umknęła uwadze sowieckim funkcjonariuszom bezpieczeństwa. W połowie 1940 r. struktury ZWZ zostały w rozbite, a istniejące jeszcze komórki organizacji zinfiltrowali agenci NKWD. Rozpoczęła się intensywna sowietyzacja Lwowa. W wyniku przeprowadzonych 22 października 1939 r. pseudowyborów, powołano Zgromadzenie Ludowe Zachodniej Ukrainy. Obradujące w lwowskiej operze uchwaliło ustanowienie władzy sowieckiej i wystosowało „prośbę” do Rady Najwyższej ZSRS o włączenie Galicji i Wołynia do „USRS i BSRS. Na „prośbę” władze Związku Sowieckiego odpowiedziały pozytywnie. Lwów przestał być miastem wojewódzkim i stał się siedzibą władz nowo utworzonego obwodu lwowskiego. Po aneksji z urzędów usunięto pracowników przedwojennej administracji, z reguły Polaków, uznając ich za element „klasowo wrogi”. W lokalnych władzach dominowali Ukraińcy i Żydzi. Mniejszości narodowe II RP otrzymały stanowiska niższego i średniego szczebla, a rzeczywista władza znalazła się w rękach piastujących wszystkie kierownicze stanowiska tzw. wastoczników, 20 czyli sprawdzonych kadr przysłanych ze „starego” Związku Sowieckiego. Równolegle przeprowadzono nacjonalizację wszystkich fabryk, przedsiębiorstw, szkół, szpitali, aptek, łaźni, sklepów, własności organizacji społecznych, mieszkań komunalnych itp. W rezultacie przeprowadzonej w końcu 1939 r. wymiany złotówki na rubla państwo sowieckie skonfiskowało oszczędności osób prywatnych. Gminom żydowskim odebrano własność, zamknięto wszystkie lwowskie synagogi i większość domów modlitwy. Na kościoły nałożono nierealistycznie wysokie podatki. Cała sfera kultury, od wysokiej po masową, została podporządkowana ideologii. Jednocześnie Sowieci starali się zyskać poparcie ludności ukraińskiej i żydowskiej odwołując się do ich języka i kultury. Pozornie internacjonalistyczna kultura sowiecka prowadziła do wynaradawiania nierosyjskiej ludności i owocowała rusyfikacją. Sowieci, zdaniem Mieczysława Ignolta, sprytnie posłużyli się hasłem rozkwitu kultur dla realizacji bardziej dalekosiężnych celów: „Uruchomiono zręczną propagandowo, populistyczną formułę o tworzeniu dostępnej dla mas kultury – narodowej w formie, a socjalistycznej w treści. szermowano hasłami o nawiązaniu do tradycji literackiej całej postępowej ludzkości. (zob. M. Inglot, Polska kultura literacka Lwowa lat 1939-1941. Ze Lwowa i o Lwowie. Lata sowieckiej okupacji w poezji polskiej. Antologia utworów poetyckich w wyborze, Wrocław 1995, s. 153.). Rugowany z przestrzeni publicznej język polski zastępowano rosyjskim, ukraińskim i jidysz. Zamknięto znakomitą większość szkół z polskim językiem wykładowym. Niemożliwą do przecenienia rolę odgrywał sowiecki aparat bezpieczeństwa. Mieszkańcy Lwowa błyskawicznie poznali pełen wachlarz metod NKWD. W pierwszej fazie okupacji były to głównie rewizje w domach, nierzadko połączone z biciem i grabieżą. Codziennością stały się aresztowania i brutalne śledztwa, kończące się z reguły zsyłką do łagrów. Najbardziej jednak masowym rodzajem represji stały się cztery kolejne deportacje z lat 1940–1941. W ludność Lwowa najmocniej uderzyła druga z nich, przeprowadzona 13 kwietnia 1940 r. Objęła ludzi pracujących na wyższych stanowiskach przedwojennej administracji, działaczy politycznych i społecznych, fabrykatów i co najważniejsze, rodziny osób wcześniej aresztowanych lub internowanych. Wiele obecnych na stronach tej książki osób zostało wywiezionych właśnie w trakcie tej deportacji. Wspomagani przez III Rzeszę działacze konspiracyjnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów liczyli na niemiecką pomoc w stworzeniu państwa ukraińskiego. Gdy w czerwcu 1941 r. wybuchła wojna niemiecko–sowiecka wystąpili oni zbrojnie przeciwko Sowietom w wielu miejscach, podjęli też próbę opanowania Lwowa. Funkcjonariusze NKWD i oddziały Armii Czerwonej szybko stłumili ukraińskie wystąpienie. Na wieść o ataku niemieckim sowieckie kierownictwo nakazało zamordowanie wszystkich więźniów politycznych, których nie uda się wywieźć w głąb ZSRS 21 Pierwsza strona rocznicowego wydania „Biuletynu Informacyjnego Ziemi Czerwieńskiej”, 9 VI 1943 r. Z archiwum Konsulatu Generalnego RP we Lwowie. 22 przed wkroczeniem Wehrmachtu. W efekcie, pomiędzy 24 a 26 czerwca 1941 r. cele lwowskich więzień stały się miejscem rzezi setek aresztowanych Ukraińców i Polaków. 29 czerwca 1941 r. do miasta wkroczyły pierwsze oddziały Wehrmachtu. Zakończyła się pierwsza okupacja sowiecka, zaczęła druga – niemiecka. Z nadejściem nowych okupantów wywołana przez Sowietów fala nienawiści i terroru nie opadła. Naziści nadali jej nową energię i nowy kierunek. Propaganda niemiecka wykorzystała pozostawione przez NKWD w więzieniach dowody zbrodni, oskarżając o mordy i wywołanie wojny „komunistyczno– –żydowski spisek”. W końcu czerwca we Lwowie ukraińscy nacjonaliści, z pełnym przyzwoleniem Niemców, dokonali pogromu Żydów, czemu towarzyszyło niszczenie komunistycznych symboli. W jego trackie zamordowanych zostało około czterech tysięcy ludzi. 30 czerwca 1941 r. członkowie kierowanej przez Stepana Banderę frakcji OUN powołali we Lwowie rząd kierowany przez Jarosława Stećkę, który ogłosił ustanowienie sprzymierzonego z III Rzeszą państwa ukraińskiego. Niemcy nie byli jednak zainteresowani utworzeniem jakiejkolwiek Ukrainy. Rząd musiał przerwać działalność, a jego twórcy trafili do obozów koncentracyjnych. Na początku lipca niemieckie Einsatzkommando, w asyście ukraińskich policjantów, rozstrzelało około czterdziestu profesorów i wykładowców lwowskich uczelni. 1 sierpnia 1941 r. Adolf Hitler wydał dekret wcielający Galicję Wschodnią do Generalnego Gubernatorstwa, a Lwów stał się stolicą dystryktu Galicja. Decyzja ta była kolejnym ciosem w ukraińskie aspiracje państwowe. Dzień przed uroczystym ogłoszeniem utworzenia dystryktu Galicja i przyłączenia Lwowa do GG Niemcy spalili niemal wszystkie lwowskie synagogi i bożnice. Wydarzenia te były zapowiedzią niemieckiej polityki okupacyjnej w Lwowie, sprowadzającej się do umiarkowanego faworyzowania Ukraińców względem Polaków, bezwzględnych prześladowań Żydów i eskalowania napięć narodowościowych. Jesienią 1941 r. Niemcy utworzyli getto, do którego musieli się przenieść wszyscy lwowscy Żydzi. Większość z nich zginęła w 1942 r. w obozie zagłady w Bełżcu. W połowie czerwca 1943 r. z obozu przy ul. Janowskiej do obozów koncentracyjnych wywiezieni zostali ostatni żyjący Żydzi. Niemcy ogłosili Lwów „Judenfrei” – miastem „wolnym od Żydów”. Obecna w mieście od wieków, wnosząca wiele do jego życia kulturalnego i gospodarczego grupa narodowościowa uległa niemal całkowitemu unicestwieniu. We Lwowie działała kontrolowana przez działaczy OUN filia Centralnego Ukraińskiego Komitetu Narodowego, reprezentującego ludność ukraińską wobec władz okupacyjnych. Niemcy pozwolili tej instytucji na wydawanie prasy ukraińskojęzycznej oraz stworzenie ukraińskiego szkolnictwa średniego. Polacy takich przywilejów byli pozbawieni. Nadzór nad porządkiem w mieście sprawo- 23 wała policja ukraińska, której zdaniem było m.in. pilnowanie getta i konwojowanie Żydów. Wiosną 1943 r. Niemcy zdecydowali się na utworzenie 14 Dywizji Grenadierów SS, znanej jako 14 Dywizja SS-Galizien. Przechodzącej przez centrum miasta defiladzie ochotników do Waffen SS nadano charakter narodowej, ukraińskiej manifestacji. Równolegle do koncesjonowanego przez Niemców życia społeczno–politycznego funkcjonowało ukraińskie podziemie nacjonalistyczne. We Lwowie przebywało wielu przywódców frakcji banderowskiej OUN oraz dowódców Ukraińskiej Powstańczej Armii. Rozbite przez Sowietów polskie podziemie, pod niemiecką okupacją błyskawicznie się odrodziło. Instytucje Polskiego Państwa Podziemnego wyznaczyły ramy życia społecznego, politycznego i kulturalnego. We Lwowie funkcjonowało konspiracyjne szkolnictwo, z Uniwersytetem Jana Kazimierza włącznie, podziemne sądownictwo, administracja, a różnorakie organizacje polityczno-społeczne wydawały swoją prasę. Szczególne miejsce zajmowało podziemne wojsko, Związek Walki Zbrojnej, przekształcony następnie Armię Krajową. Od 1943 r. zaangażowanie w działalność konspiracyjną lwowskich Polaków, szczególnie młodszego pokolenia, miało już charakter powszechny. Stan ten znajduje odzwierciedlenie w kilku publikowanych tu relacjach. W 1944 r. OUN–B i UPA rozpoczęły antypolską czystkę etniczną w Galicji. We Lwowie znalazło się tysiące Polaków z całej Galicji Wschodniej szukających schronienia przed ukraińskimi nacjonalistami. Po wyniszczeniu Żydów i napływie uchodźców Lwów stał się miastem polskim w stopniu, w jakim nigdy wcześniej nie był. W połowie 1944 r., w związku z wypieraniem Niemców przez Armię Czerwoną, oddziały Armii Krajowej przystąpiły do Akcji „Burza”, jak określano plan powstania strefowego. 22 lipca 1944 r. oddziały lwowskiej AK rozpoczęły walkę atakując Niemców wewnątrz miasta. Jednocześnie sowieckie jednostki zmotoryzowane atakowały miasto od wschodu i południa. 27 lipca, po pięciu dniach walk ulicznych, w których Polacy i Sowieci walczyli ramię w ramię, Niemcy zostali wyparci ze Lwowa. Na budynkach publicznych i domach powiewały biało-czerwone flagi, a wśród Polaków panował entuzjazm. Następnego dnia funkcjonariusze NKWD zaczęli aresztować żołnierzy AK i ujawnionych przedstawicieli władz podziemnych. Z domów ściągnięto biało-czerwone flagi zastępując je czerwonymi. Zaczęła się druga okupacja sowiecka Lwowa. O przynależności miasta do ZSRS zdecydowały ustalenia konferencji jałtańskiej z lutego 1945 r. Wcześniej jednak, bo już 9 września 1944 r., Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego i rząd Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki zawarły umowę o wymianie ludności. Władze sowieckie zaczęły zmuszać Polaków do opuszczenia Lwowa. Na decyzję o wyjeździe niemały wpływ miał strach przed terrorem ze strony pod- 24 ziemia ukraińskiego. W ciągu trzech lat miasto opuściła znakomita większość Polaków, a ich miejsce zajęli Ukraińcy z prowincji oraz wysiedleni przymusowo z terenu powojennej Polski, a także ludzie przysłani tam z terenu „starego” ZSRS. Wiosną 1946 r. władze sowieckie zamknęły niemal wszystkie lwowskie kościoły i świątynie rzymsko–katolickie. Rozpoczął się proces zacierania wszelkich śladów polskości w mieście. Komuniści zdelegalizowali też Kościół grecko-katolicki, a jego struktury podporządkowali Cerkwi prawosławnej. W 1947 r. przytłaczająca większość mieszkańców Lwowa była już Ukraińcami. Zostali w nim Polacy, którzy nie wyobrażali sobie życia poza ukochanym miastem – ci, którzy zostali zmuszeni do pozostania w nim przez władze lub sytuację rodzinną. W latach stalinowskich wielu z nich zmuszonych było ukrywać swą narodowość. W latach 1949–1950 r. na Syberię wywieziono setki Polaków związanych w czasie wojny z Polskim Państwem Podziemnym oraz żołnierzy Armii Andersa, którzy po wojnie wrócili na tereny II RP włączone do Związku Sowieckiego. Ta nieobecna w naszej pamięci historycznej deportacja Polaków była ostatnią masową represją wymierzoną w Polaków w ZSRS. Opowiada o niej kilka publikowanych w tej książce relacji. W 1957 r. władze sowieckie zezwoliły lwowskim Polakom na wyjazd ze Związku Sowieckiego do Polski. W efekcie liczba Polaków spadła się z kilkudziesięciu do kilkunastu tysięcy osób na trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Pomimo tego Lwów pozostał głównym skupiskiem polskim na obszarze Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej, a kurczącą się społeczność przedwojennych lwowiaków zasilali potomkowie Polaków z odległych niekiedy części Związku Sowieckiego. Mit polskiego Lwowa trwał i działał na wyobraźnię, wbrew zmianom demograficznym. Obecnie polska społeczność Lwowa to mieszkanka przedwojennych mieszkańców miasta i ich potomków, przybyszów z różnych miejscowości Kresów Wschodnich II RP, „sowieckich” Polaków, których przodkowie nie byli obywatelami międzywojennej Polski, oraz ludzi pochodzących z rodzin mieszanych, polsko–ukraińskich lub polsko-rosyjskich. Życiorysy bohaterów niniejszej książki pokazują, że w dzisiejszym Lwowie polskość oznacza często coś zupełnie innego niż w Warszawie, Lublinie czy Poznaniu. dr hab. Rafał Wnuk profesor Katolickiego Uniwersytetu w Lublinie pracownik Muzeum II Wojny Światowej 25 Fotografie na stronach 5 i 26: Lwów w okresie okupacji. Fragment miasta, cmentarz, fragment zburzonej kamienicy. Z archiwum Konsulatu Generalnego RP we Lwowie. 26 KOMBATANCI LWOWSCY ŻYCIORYSY WSPOMNIENIA FOTOGRAFIE 27 28 Eugenia Arutiunowa podczas spotkania Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa oraz młodzieży Lwowskiego Klubu Stypendystów Fundacji Semper Polonia w sali Konsulatu Generalnego RP we Lwowie, 15 listopada 2011 r. Ze zbiorów autorki wspomnień. Eugenia Arutiunowa Eugenia Arutiunowa, z domu Parankiewicz, córka Grzegorza i Anny, urodziła się 15 stycznia 1936 roku we Lwowie. Ojciec Grzegorz, syn Jana, był żołnierzem Wojska Polskiego. Rodzina mieszkała przy ul. Sieniawskiej (ob. ul. Użhorodzka 10) we Lwowie. Po agresji Niemiec i ZSRR na Polskę w 1939 roku, ojciec został początkowo internowany przez Sowietów we Lwowie, a potem wywieziony do pracy w „sowchozie” na dalekim wschodzie ZSRR. W 1942 roku Grzegorz Parankiewicz trafił do armii polskiej w ZSRR, pod dowództwem gen. Władysława Andersa, przeszedł cały szlak bojowy, a po wojnie trafił do Wielkiej Brytanii. W 1947 roku wrócił do sowieckiego już Lwowa, gdzie zainteresowało się nim Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego ZSRR. Na wiosnę 1951 roku Parankiewiczów zesłano na Syberię do „sowchozu” Komsomolsk w Kraju Krasnojarskim ZSRR. W 1955 roku Eugenia Parankiewicz przeniosła się do miasta Krasnojarsk, gdzie pracowała w zakładach stolarskich. Po „odwilży” w 1958 roku także rodzice Eugenii przenieśli się do Krasnojarska, zaś w 1962 roku wrócili do Lwowa. W 1969 roku Eugenia Parankiewicz wyszła za mąż za Jurija Arutiunowa, który był marynarzem. Małżonkowie zamieszkali w mieście Batumi, w Republice Gruzińskiej ZSRR. Urodziło im się dwoje dzieci, syn Leonid oraz córka Helena. 29 W 1991 roku Eugenia Arutiunowa po wielu latach wróciła z rodziną do Lwowa. W roku 1993 została zrehabilitowana. Od 2007 roku należy do Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. EUGENIA ARUTIUNOWA – WSPOMNIENIA Urodziłam się 15 stycznia 1936 roku we Lwowie. Mieszkaliśmy przy ulicy Użhorodzkiej 10 [przed wojną ul. Sieniawska – przyp. red.]. Mamusia, Anna, była pół Polką, pół Ukrainką. Matka mamy była Polką. Umarła bardzo wcześnie, kiedy mamie było osiem miesięcy. Zaopiekowała się nią siostra, moja ciotka, Katarzyna Śliwa. Tatuś, Grzegorz Parankiewicz, syn Jana, był Polakiem, żołnierzem Wojska Polskiego. Po agresji Niemiec i ZSRR na Polskę w 1939 roku został internowany przez Sowietów, ale do 1940 roku znajdował się we Lwowie. Później więźniów przewieziono do obwodu dniepropietrowskiego, do pracy w kopalniach. Żołnierze Wojska Polskiego odmówili wykonywania tych prac. Rozrzucono ich po Syberii i dalekim wschodzie ZSRR. Tatuś trafił do kołchozu na Dalekim Wschodzie. W 1942 roku zaproponowano mu wyjazd na front. Dobrowolnie postanowił wrócić do Wojska Polskiego. Obozy, gdzie formowano Wojsko Polskie, znajdowały się w rejonach Taszkientu i Samarkandy. Żołnierzy Wojska Polskiego przewieziono na statkach z Azji Środkowej do Iranu. Był to szlak 2 Korpusu Armii Polskiej pod dowództwem generała Władysława Andersa. Myśleliśmy, że ojciec zginął. Miałam ciotkę, Katarzynę Śliwę. Na początku 1939 roku była w ciąży, a mąż – wujek Jan, który był elektrykiem, jeszcze przed wybuchem wojny pojechał do pracy do centralnej Polski. Zaczęła się wojna. Ciotki nie puszczali do męża przez nową granicę. Mamusia z nią chodziła i obydwie prosiły o pozwolenie na wyjazd, w końcu wyprosiły – i ciotka wyjechała. Moja chrzesna namawiała mamusię na wyjazd, ale mama postanowiła zostać we Lwowie i doczekać się tatusia. Powiedziała, że nigdy ze Lwowa nie wyjedzie. W 1941 r. urodził się mi brat – Mirosław. Pamiętam budynek, gdzie był teatr na późniejszej ulicy Bohdana Chmielnickiego [dawna Żółkiewska – przyp. red.]. Pamiętam, jak strzelali, a ja szukałam mamy na Użhorodzkiej. Małego brata zostawiłam u sąsiadki. Poszłam tam, gdzie mieszkały zakonnice. Teraz tam jest szpital. Jak mała byłam, to chodziłam do sióstr, gdy nie miał się kto nami zająć. 30 Od lewej matka Eugenii, Anna Parankiewicz, w okresie pobytu w Komsomolsku. W środku Eugenia z ojcem Grzegorzem po jego powrocie z Wielkiej Brytanii (1947 r.), z prawej Grzegorz Parankiewicz w 1951 roku. Ze zbiorów autorki wspomnień. Miały tam króliki i jak mieliśmy jakieś łupy z kartofli, to im nosiłam. Zakonnice okazywały też pomoc medyczną. Jak rozbiłam sobie kolana, czy jakieś skaleczenia miałam – z tym od razu do sióstr. Chodziłam do szkoły numer 55 (albo 57?). Z dzieciństwa pamiętam też Wysoki Zamek. Każdego dnia byłam na Zamku. Bawiłyśmy się tam z koleżanką ze szkoły, Irą Barabasz. Wszyscy chodziliśmy do katedry. Mieszkaliśmy we Lwowie przez całą wojnę, przy ulicy Użhorodzkiej. Do naszej dzielnicy Niemcy zwozili Żydów. W 1945 roku mamusia adoptowała dziewczynkę, Nadieżdę – miałam więc jeszcze siostrę. Kiedy ojciec wrócił do nas w 1947 r. z Wielkiej Brytanii, to przyjął Nadię na wychowanie jak swoją córkę. Nie zostawił jej potem nawet na Syberii. We Lwowie po powrocie szukał jakiejś pracy, zgubił paszport. Codziennie wzywali go do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i pytali, w jaki sposób zawerbowano go do amerykańsko–angielskiego wywiadu. Każdego, kto służył w 2 Korpusie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, uważano za wroga komunizmu. Obserwowało nas KGB. Pamiętam, jak z tatusiem byłam na spacerze, a ktoś nam robił nam zdjęcia. W 1951 roku, na wiosnę, był to kwiecień albo maj, nie pamiętam dokładnie, wiem tylko, że jeszcze chodziliśmy do szkoły, do domu weszli uzbrojeni funkcjonariusze MSW i powiedzieli ojcu: „Zbierajcie się! Jesteście byłym żołnierzem armii polskiej. Zostaniecie wraz z rodziną zesłani na Syberię”. Załadowano nas do auta i zawieziono na peron, gdzie ładowano bydło do wagonów. Umieścili nas w wagonach towarowych. W kącie wyrąbali dziurę – to była ubikacja – i tak wywieźli nas na Syberię. Trafiliśmy do Komsomolska, do najbardziej oddalonego sowchozu w rejonie chakaskim Kraju Krasnojarskiego. Mieszkaliśmy we troje 31 Od lewej: Mirosław Parankiewicz, Eugenia Parankiewicz (Arutiunowa) i Nadia Parankiewicz. Lwów, okres powojenny. Ze zbiorów autorki wspomnień. lub czworo w jednym pomieszczeniu. Dach był płaski, zbierała się na nim woda kiedy padał deszcz. Ściany z gliny ze słomą. Lało się nam na głowy. Śpisz na łóżku, a deszcz na ciebie pada. Krzyczysz: „Mamo, co robić?” Mama w nocy wstawała i podstawiała to tu, to tam jakieś miski. Dali ojcu do rąk łopatę i powiedzieli: „Kopcie ziemianki! Co siedzicie? Skąd weźmiemy wam mieszkanie? Inaczej cała wasza rodzina zamarznie. A wszystko to dlatego, że jesteście szpiegami wywiadu amerykańsko–angielskiego i chcieliście wyrwać Polskę z socjalistycznego raju…” Zaczął się dla nas horror. Tato wykopał ziemiankę. Rok tak mieszkaliśmy. Mama chorowała, a mnie dali paść owce. Poszłam paść te owce, ale zwierzęta mi się porozchodziły, a tu szybko zapada wieczór. Rok się tak męczyłam. Jak przyjechaliśmy, bardzo dużo tam było lwowskich Niemców. Pracowali tylko mężczyźni i młodzież. Niemki tylko rodziły dzieci i dbały o dom, krowy, świnie. Jak miałam szesnaście lat, całymi dniami wykonywałam najcięższe prace, a wieczorem jeszcze musiałam chodzić do komendanta, żeby zanotował, że pra- 32 Eugenia Arutiunowa ze swoimi dziećmi, Leonidem i Heleną. Ze zbiorów autorki wspomnień. cowałam. Ubrana byłam w podarte ubranie, w łachmany. Komendant Berewski, bandyta, miał nowe walonki i nowy kożuch. Godzinami zmuszał nas do czekania koło swych drzwi, żebyśmy podpisali się u niego w dzienniczku. A brygadziści to byli prawdziwi sadyści. Cieszyli się z naszego cierpienia. Poznałam, co to terror i upokorzenie. Same męki w tym Sybirze. Pracowałam z młodzieżą w polu. Kombajny kosiły ziele od kukurydzy, a myśmy je zbieraliśmy, robiliśmy „silos” i karmiliśmy tym krowy. Silos, to taka pasza dla bydła. Były tam zacementowane jamy, do których ten silos zlewaliśmy. Potem paszę rozwozili samochodami. Pracowaliśmy też przy zbożu. Pszenica po zżęciu była ciepła, trzeba ją było przewracać z jednej strony na drugą, żeby się nie psuła. Staliśmy po pięć osób z każdej strony i nie łopatą, a szufelkami ją przewracaliśmy. Pracowałam też na kombajnie. Później ojciec zbudował chałupę. Pracował przy karczowaniu lasu. Była tam maszyna do cięcia drewna, po rosyjsku piłorama. Były tam arby – to pnie drzew, przecięte podłużnie w pół. Tato z nich zbudował dla nas domek. Mieliśmy kuchnię i dwa pokoje. W jednym pokoju mieszkali tato z mamą, a w drugim my, dzieci. Tak tam mieszkaliśmy, dopóki ja nie wyjechałam do Krasnojarska. 33 Eugenia Arutiunowa (szósta od prawej) podczas spotkania Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa oraz młodzieży Lwowskiego Klubu Stypendystów Fundacji Semper Polonia w sali Konsulatu Generalnego RP we Lwowie, 15 listopada 2011 r. Z archiwum KG RP we Lwowie. Do nas, do sowchozu przyjeżdżali z Krasnojarska chłopcy i dziewczęta. Przyjeżdżali na lato pracować, pomagać nam. Za władzy radzieckiej, z zakładów pracy wysyłali ich do kołchozów Zapoznałam się z jedną dziewczyną. Mówi: „Przyjeżdżaj, mamy łóżko wolne, zmieścimy się”. Ale dyrektor sowchozu mnie nie puszczał: „A kto będzie robił?” – mówi. A potem przyjechał ważniejszy dyrektor, z urzędu. Miałam siedemnaście lat. Poszłam i zapisałam się do niego na wizytę. Mówię: „Ja nie chcę tutaj żyć. Jestem młoda i chcę się uczyć, a nie pozwalają, nie puszczają mnie”. On mówi: „Ja jeszcze tu przyjadę i obiecuję, że was puszczą. Będzie jesień, wszystko skoszą – i wtedy puszczą”. I tak było. Puścili mnie. I miejscową koleżankę też. W 1955 roku pojechałyśmy razem do Krasnojarska. Napisałam o tym do znajomej, zaprosiła nas do siebie. Tydzień mieszkałyśmy u niej. Potem pomogli nam znaleźć mieszkanie. Spałyśmy na jednym łóżku. Pracowałam w fabryce stolarskiej. Tam meble robili. Później mieszkałam osobno. Na tym samym podwórzu mieszkali nasi znajomi. Bardzo źle żyli ze sobą w rodzinie. Zaprzyjaźniłam się natomiast z córką sąsiada, Irką. Mieszkałam u nich, a w zamian myłam podłogę 34 Od lewej: Stanisława Kalenowa, Stefania Wójcik, Eugenia Arutiunowa, Bohdan Sidelnik, Anna Lewicka, Danuta Sikora. podczas jednej z wizyt w Polsce, koło kamienia poświęconego pamięci ks. Jerzego Popiełuszki. Ze zbiorów autorki wspomnień. i pomagałam w domu. Potem mój brat Mirosław przyjechał do mnie i gospodarze pozwolili nam razem mieszkać. Brat poszedł się uczyć. Była to szkoła kształcenia fabryczno–zakładowego. To coś w rodzaju zasadniczej szkoły zawodowej. Jak zaczęli na Jeniseju budować zbiornik wodny, to ludzi wysiedlili. Teraz tam nie ma tej wsi [Komsomolska – przyp. red.]. Tam już nikt nie mieszka, wszystkich wysiedlono. Właściciele mieszkania, które wynajmowałam mówią: „Niech twoi rodzice tu przyjeżdżają tutaj”. W 1958 roku zesłańcom pozwolono swobodnie przemieszczać się po terenie Syberii. Rodzice sprzedali to, co mieli i przyjechali. Pieniędzy ze sprzedanego wystarczyło nam na to, by za rok zapłacić za mieszkanie. Prosiła nas o to gospodyni, która miała problemy finansowe. Mówi: „U was rodzina, ja się boję, że mi pieniądze przepadną. Jak mi za rok zapłacicie, to możecie mieszkać”. A oni sprzedali chałupę, więc nam wystarczyło. Tato przyjął się do pracy. Bardzo dobry był w ślusarce, znał też wiele innych fachów. Poszedł pracować jako cieśla. Jakieś ramy robił i takie tam. Brat skończył już nauki i poszedł pracować do fabryki, dostał miejsce w akademiku. W dni wolne chodził do nas w gości. Krasnojarsk leży nad rzeką Jenisej, mieszkaliśmy po jednej stronie rzeki, a brat po drugiej. Żona gospodarza zachorowała, więc mieszkałam u niej i pomagałam. 35 Trzcieniec – Lacka Wola – przy tablicy upamiętniającej mord Polaków – parafian z Lackiej Woli i Trzcieńca w 1941 r. Pierwsza z lewej Eugenia Arutiunowa. Ze zbiorów autorki wspomnień. W 1962 roku tato z mamą wyjechali do Lwowa. My z bratem jeszcze zostaliśmy, bo we Lwowie gdzie mieszkać? Plan był taki, że jak we Lwowie mieszkania poszukają to i my przyjedziemy. A mama przez telefon mówi mi: „Nas tu nie chcą zameldować. Nie meldują zesłańców”. Mówią: „Jedźcie gdzieś na wieś”. Tak mamie w KGB powiedzieli. Nasze rodzinne mienie skonfiskowali. Tato nie chciał na wieś. Powiedział, że choćby pod teatrem żył i zamarzł, to tylko we Lwowie. We Lwowie, każdemu trzeba było dać łapówkę. Miałam jakieś pieniądze, to przywiozłam, żeby mamę do pracy wzięli. Mama poszła pracować jako dozorczyni. Dali jej mieszkanie przy ulicy Bogdana Chmielnickiego 47. Jeden malutki pokoik. Kiedyś pojechałam na wakacje na Krym i spotkałam swego przyszłego męża. Mieszkał w Batumi, w Gruzji. Pracował na motorówce. Zaprosił mnie do Symferopola. Zapoznałam się z jego rodziną. Poprosił mnie o rękę. Wtedy pracowałam i oczekiwałam w kolejce na mieszkanie. Daliby mi jeden pokój. Piszę do mamy do Lwowa, że tak się ułożyło. Mama mówi: „Już masz trzydzieści trzy lata, już czas”. Ale dla mnie była to zła pora: rodzice się nie urządzili, trzeba było zarobić. Ja – najstarsza w domu – miałam im pomagać. Mama nam mówiła, bym na nic nie zwracała uwagi: „Jak chcesz, to wychodź za mąż” – 36 powiedziała. Ja odpowiadałam mamie, że mąż do Lwowa nie pojedzie, bo na morzu pracuje. Było to w 1969 roku. Zaryzykowałam. Batumi to ostatni punkt na Kaukazie. Jechałam pociągiem, nadałam też swoje rzeczy, które po tygodniu były w Batumi. Zawsze mówię: „To nie ty się ożeniłeś, ale ja wyszłam za mąż”. Mąż mieszkał z mamą w bardzo dużym mieszkaniu. Mama jego była Rosjanką, a tato Ormianinem. Kiedyś jego mama mieszkała w Janowie koło Lwowa. Jej drugi mąż był sportowcem, pracował w KGB. Pojechał zwalczać banderowców do obwodu lwowskiego, do Janowa. Tam go zabili. Ona wróciła do Batumi. Po wielokrotnym sprawdzaniu mojej tożsamości, wreszcie w 1970 roku zostałam zameldowana w Batumi. Mamy z mężem dwójkę dzieci. Co roku odwiedzałam rodziców z dziećmi we Lwowie. Wujek, brat mamy, mieszkał w Dolinie, pod Lwowem. Jeździliśmy do niego na wieś. Tam las, mleko… Mój syn miał problemy z oskrzelami, więc jemu to służyło. Mama zachorowała, miała raka i w 1976 roku zmarła. Tato mieszkał sam, zmarł w 1987 roku. W 1991 roku wróciłam do rodzinnego Lwowa – miasta, w którym przyszłam na świat, z którego zostałam zesłana i w którym nie miałam prawa mieszkać. Złożyłam podanie o rehabilitację i dopiero w 1993 roku ją otrzymałam. Dostałam dokument, w którym nie było jednak wzmianki o tym, za co zostałam zesłana. Niczego mi nie zwrócono, chociaż nasze rodzinne mienie zostało skonfiskowane. Moja siostra Nadia obecnie mieszka w Polsce. Wychowała trójkę porządnych dzieci. Brat Mirosław ożenił się w Krasnojarsku i tam został. Niedawno umarł. Pozostawił po sobie syna. Ciotka Katarzyna już nigdy nie wróciła do Lwowa. Kiedy nas na Sybir wywieźli, to się bała, żeby jej nie dopadli. Jej syn Janek mieszka w Krakowie. Edek, jego brat, też mieszka w Polsce, tylko nie wiem gdzie. Janek przyjeżdżał do wujka na Ukrainę, do Doliny. Opowiadał, że ciotka bardzo się namęczyła w Polsce, zanim dali im jakąś ziemię. Mieli dwoje dzieci i ciotka nie mogła pracować, żywicielem rodziny był tylko mąż. Nie pożałowała, że pojechała, bo przecież mieli dzieci. Jakby to było? Mąż tam w Polsce, ona tu we Lwowie… W latach siedemdziesiątych zobaczyłam Janka, imię ma po ojcu, zresztą jest do niego bardzo podobny. Od 2007 roku jestem członkiem Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. Trafiłam tam całkiem przypadkowo. Pani Luda w konsulacie powiedziała mi o istnieniu organizacji. Pytałam pani Ludy, czy jest możliwość załatwienia masaży rehabilitacyjnych. Powiedziała, że jest i zapytała, czy byłamu pani Kalenowej? Nie wiedziałam, kto to. Zadzwoniła do Czerwonego Krzyża i dała mi numer telefonu do pani Stasi. Zadzwoniłam. Wyjaśniła mi, gdzie mieszka, i zaprosiła od siebie. Od tego czasu już regularnie 37 Spotkanie z okazji 102. urodzin Teodora Furty, 16 marca 2012 roku. Druga z lewej Eugenia Arutiunowa. Archiwum KG RP we Lwowie. do niej chodziłam. Parę razy sama jeździłam po pomoc do Polski, nie wiedziałam gdzie, co i jak. Później zwróciłam się do pani Kalenowej, zaproponowała wspólne wyjazdy do Polski. Już piąty rok jestem członkiem organizacji. Zbieramy się przy stole, na święta… Właściwie to Pani Kalenowa nas zawsze zbierała. Eugenia Arutiunowa Na podstawie rozmowy z Julią Łokietko, przeprowadzonej w sierpniu 2012 r. 38 Jan Barylak, fotografia z roku 1996. Jan Roman Barylak Jan Roman Barylak, syn Piotra i Katarzyny, urodził się 20 lipca 1920 roku w miejscowości Komarno, powiat Gródek Jagielloński w województwie lwowskim. Wykształcenie średnie uzyskał we Lwowie w 1939 roku. Został zmobilizowany do Armii Radzieckiej w 1940 roku we Lwowie. W 1942 roku, jako obywatel polski, został wcielony do służby wojskowej w Polskich Siłach Zbrojnych w ZSRR, pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Po demobilizacji w 1946 roku pozostał na Zachodzie. Wrócił do Lwowa, do żony i córki Marty, dopiero po śmierci Stalina. Członek Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Mianowany na przez Prezydenta RP na stopień podporucznika, wyróżniony przez kierownika UdSKiOR honorowym tytułem „Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny”. Jan Barylak zmarł 28 listopada 2009 roku. Spoczął na cmentarzu Hołoskowskim koło Lwowa. 39 Zaświadczenie wydane Janowi Barylakowi przez Delegata Rządu RP na Palestynę i Transjordanię. Ze zbiorów autora wspomnień JAN ROMAN BARYLAK – WSPOMNIENIE Ja, Roman Barylak, syn Piotra i Katarzyny, urodziłem się w miejscowości Komarno w woj. lwowskim 20 lipca 1920 roku. Mam średnie wykształcenie, zdobyte w 1939 r. we Lwowie. Zostałem zmobilizowany do Armii Radzieckiej w 1940 r. we Lwowie, skąd zostałem przeniesiony z formacją wojskową na Kubań, do jednostki lotniczej. W 1942 roku, jako obywatel polski, zostałem wcielony do służby wojskowej w armii gen. Sikorskiego, do 3. kolumny transportowej w charakterze kierowcy. W czasie działań wojennych w Aleksandrii w Egipcie zostałem zraniony w lewą rękę, bez której „funkcjonuję” do dzisiejszego dnia. Rannego skierowano mnie do miasta Gery (koło Tel Awiwu, Palestyna), skąd po rekonwalescencji powróciłem do macierzystej jednostki wojskowej, gdzie kontynuowałem służbę jako instruktor praktycznej jazdy samochodem. Zostałem zdemobilizowany w 1946 roku, następnie pozostałem w cywilu na Zachodzie, pracując w swoim zawodzie. Po śmierci Stalina powróciłem do Lwowa do rodziny, to jest do żony i córki, gdzie przebywam do obecnej chwili. Jan Barylak Na podstawie życiorysu spisanego 14 II 1993 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 40 Michał Batig (Mychajło Batih) Michał Batig, syn Iwana, urodził się 17 sierpnia 1917 roku we wsi Kuhajów, powiat i województwo lwowskie. 17 kwietnia 1939 roku został powołany do służby w Wojsku Polskim, do 31 Pułku Strzelców Kaniowskich, który stacjonował w Sieradzu. Trafił do niewoli niemieckiej, przebywał w obozie jenieckim oraz na robotach w Niemczech. Po wojnie wrócił do Lwowa, gdzie ożenił się. Data śmierci Mychajło Batiha nie jest znana. MICHAŁ BATIG – WSPOMNIENIE Ja, Michał Batig, syn Iwana, byłem powołany do Wojska Polskiego 17 kwietnia 1939 roku, do 31 Pułku Strzelców Kaniowskich, druga kompania, druga drużyna. Jednostka stacjonowała w mieście Sieradz. Moimi przełożonymi byli: dowódca dywizji gen. Franciszek Dindorf–Ankowicz, dowódca kompanii kapitan Stępień, jego zastępcą podporucznik Czubek, szef kompanii plutonowy Woźniak, drużynowy kapral Grzelak. Od pierwszych dni wojny byłem nad Wartą we wsi Dzigorzew, tam zostaliśmy rozbici i ja zostałem wzięty do niewoli. Niemcy wywieźli nas do obozu Lamsdorf [Łambinowice – przyp. red.] w Niemczech. Stamtąd zostałem skierowany do pracy w polu, do miejscowości Golzow. Tam pracowałem przez rok „u bauera”. Po roku znów przewieźli nas do obozu i skierowali do pracy do firmy „Richard Miklosch”, w mieście Egendorf (Sudety czeskie – przyp. red.). Tam pracowałem do przyjścia Armii Czerwonej. Michał Batig Na podstawie życiorysu spisanego w latach 1998–1999., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 41 Bogusława Czorna Bogusława Czorna, z domu Bryła, córka Włodzimierza, urodziła się 22 września 1922 roku we Lwowie. Jej ojciec był urzędnikiem miejskim. Bogusława uczyła się w Szkole Powszechnej im. Stanisława Konarskiego, potem w Państwowym Gimnazjum Realnym Żeńskim im. Królowej Jadwigi we Lwowie. W 1939 roku jej ojciec, który był porucznikiem Wojska Polskiego, został aresztowany i zamordowany przez NKWD w ramach „zbrodni katyńskiej”. W kwietniu 1940 roku Bogusława wraz z matką została wywieziona do Kazachstanu. Pod koniec wojny była pielęgniarką w szpitalu wojskowym, tam poznała swojego męża, oficera Armii Czerwonej. Wyjechała z nim do Chersonia, na południu Ukrainy. W 1945 roku przeniosła się do Stanisławowa, gdzie podjęła studia pielęgniarskie. Do Lwowa powróciła w 1954 roku. Do emerytury w 1990 roku pracowała jako pielęgniarka, później jako starsza siostra oddziałowa w poliklinice przy ul. Aleksandra Fredry. Aktywnie działała w środowisku polskim we Lwowie. Współorganizowała i należała do Zarządu Uniwersytetu Trzeciego Wieku, była także członkinią Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, została odznaczona 17 września 2009 roku, przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Pani Bogusława Czorna zmarła 5 II 2014 r. w swoim mieszkaniu we Lwowie. Spoczęła obok swojej matki na cmentarzu na lwowskim Sichowie. 42 ZAWSZE MIAŁAM ŁUT SZCZĘŚCIA Urodziłam się we Lwowie 22 września 1922 roku. Ojciec mój, Włodzimierz Bryła, zaledwie wrócił z niewoli rosyjskiej. Służył w armii austriackiej i podczas I wojny światowej dostał się do niewoli, w której był do 1922 roku. Mieszkaliśmy u dziadków: ojciec, matka, moja starsza siostra, ja, dziadek, babcia i ciocia Wanda – siostra mojej babci, którą ja najlepiej ze wszystkich pamiętam, ponieważ ona uczyła mnie czytać, pisać i modlić się. Moja mama często chorowała, wówczas opiekowała się mną właśnie ciocia Wanda, która była emerytowaną nauczycielką. Ciocia nie miała własnych dzieci, nie była nigdy zamężna. Bardzo kochała mego ojca, i mnie też. Była moją matką chrzestną. Poszłam do prywatnej szkoły, ale w pierwszej klasie byłam tylko trzy dni. To dlatego, że umiałam już czytać i pisać, i liczyć. Nic ciekawego dla mnie tam nie było. Nauczycielka powiedziała do mojej cioci: „Wandziu, zabierz ją, bo ona mi przeszkadza…” Nie mogłam spokojnie usiedzieć na miejscu, lubiłam się pochwalić, mówiłam: „A ja to już umiem, a ja to już znam…” I od razu poszłam do drugiej klasy. Chodziłam do szkoły im. Stanisława Konarskiego, która mieściła się na rogu ul. Kętrzyńskiego, [obecnie ul. Fedkowycza – przyp. red.]. Po ukończeniu szóstej klasy wstąpiłam do Gimnazjum im. Królowej Jadwigi, które mieściło się przy ul. Potockiego [obecnie ul. Czuprynki – przyp. red.]. To było nowo wybudowane lokum. Gimnazjum było bardzo ładne. Zamiast zwykłych ławek szkolnych, siedziało się przy stolikach na wygodnych, nowych krzesełkach. Mieliśmy piękną salę gimnastyczną, nauczyciele byli bardzo dobrzy. Pamiętam do dziś niektórych nauczycieli… Była taka pani Jarosiewicz, która uczyła nas geografii, pani Majerska, która była naszą kierowniczką klasową i uczyła nas niemieckiego. Niestety, moje studia, moje uniwersytety, zakończyły się na czwartej klasie gimnazjalnej, ponieważ był to rok 1939. Zawsze marzyłam o zostaniu dziennikarką… Lubiłam pisać. Wierszy, co prawda, nie pisałam. Jednak to pozostało, choć niestety odezwało się w starszym wieku. Z zawodu jestem pielęgniarką. Wrócę do 1939 roku. 22 września, w dniu moich urodzin, do Lwowa weszły wojska sowieckie. To były najsmutniejsze urodziny z mego dotychczasowego, siedemnastoletniego życia. Potem zabrali ojca. Ojciec od 1922 roku pracował w magistracie, początkowo jako asystent, później jako rewident Miejskiej Izby Obrachunkowej. W roku 1936 został przeniesiony na stanowisko rachmistrza do rzeźni miejskiej, przy której otrzymaliśmy mieszkanie służbowe – trzy pokoje z kuchnią. Ojciec mój był z wykształcenia muzykiem, ukończył konserwatorium. 43 Rodzinne zdjęcie państwa Bryłów z lat 20. XX wieku. Od lewej: ojciec, Włodzimierz (ur. 1888 r.), Bogusława (ur. 1922 r.), Emilia (ur. 1919 r.), matka Maria (ur. 1900 r.) Ze zbiorów autorki wspomnień. Kierował orkiestrą dętą miasta Lwowa, prowadził chórek, w domu udzielał lekcji gry na fortepianie i na skrzypcach, kierował drugą filią szkoły muzycznej im. Sabiny Kasperkowej. To było jego drugie miejsce pracy. Ja niestety nie gram na żadnym instrumencie. Moja starsza siostra, która mieszka obecnie w Bremie potrafi grać. Siostra ma już osiemdziesiąt osiem lat, jest starsza ode mnie o trzy lata, ale jeszcze od czasu do czasu mi pomaga. Wróćmy do czasu wkroczenia wojsk sowieckich do Lwowa. Ojca mego zabrano w styczniu 1940 roku, a trzy miesiące później, w nocy z 13 na 14 kwietnia 1940 roku, zabrali mnie i moją mamę, i wywieźli nas do Semipałatyńskiej obłasti. To jest wschodni Kazachstan. Osiedlono nas we wsi Borodulicha. Byłyśmy obie z mamą przeziębione, bo klimat jest tam bardzo surowy: latem bardzo gorąco, zimą za to bardzo zimno, do minus czterdziestu stopni. Chorowałam na malarię, później zachorowałam na gruźlicę, której nie mogłam się pozbyć przez długie lata. Tam mieszkałyśmy przez całą wojnę. W tej miejscowości było bardzo dużo zesłańców z całego Związku Radzieckiego. Kiedy nas zabierano ze Lwowa, przyszło ich troje: jeden, enkawudzista, jeden w cywilu i jeden lwowski mili- 44 cjant. Milicjant po cichu powiedział do mnie: „Zabierajcie wszystko, co możecie. Wy nie do więzienia jedziecie, a na zesłanie, tam się wam wszystko przyda”. Rzeczywiście, wszystko się tam przydało. Sprzedawało się – to zegarek, to pierścionek, to jakieś futro, i z tego się utrzymywałyśmy. Na zesłaniu robiłam wszystko. Najpierw myłam podłogi we fryzjerni, a latem zabierali nas do pracy w kołchozie. W krótkim czasie nauczyłam się języka rosyjskiego. W ogóle posiadam zdolności do nauki języków. Uczyłam się czytać z książek takich pisarzy, jak Tołstoj, Gonczarow, Turgieniew. Obok naszego mieszkania mieściła się biblioteka, tam wypożyczałam książki, a mama pokazywała mi litery. Następnie pracowałam jako kelnerka w stołówce, później przyjęto mnie do pracy w punkcie skupu mleka. Nie głodowałyśmy, bo mleko zawsze było… To mleko musiałam sama wozić do mleczarni. Musiałam zaprzęgać konia, którego na początku bardzo się bałam. Właściwie, to był nie koń, a kobyła. To była taka spokojna kobyła, która może się również mnie bała?… Księgowy, który pracował w tej mleczarni, powiedział do mnie: „To nie jest dla ciebie praca, dziecko, z tym koniem, z tym wożeniem i z tym dźwiganiem”. Zatrudniono mnie w biurze, przy tej mleczarni. Tam nauczyłam się księgowości. Później pracowałam jako sekretarka w szkole, następnie byłam księgową. Przez cały czas modliłyśmy się z mamą, żeby Pan Bóg pozwolił nam wrócić do domu. Modliłyśmy się również o to, żeby ojciec był żywy. Niestety, spełniło się tylko pierwsze nasze życzenie. O ojcu przez długie lata nic nie wiedziałam. W numerze 10. „Gazety Lwowskiej”, pod datą 31 maja 1995 roku, przeczytałam: „Ciąg dalszy Listy Katyńskiej”. Tu pod numerem 301 znajduje się nazwisko mego ojca: „Bryła Włodzimierz, syn Kazimierza, urodzony w 1888 roku” i jakieś numerki: 55/3–90. W tejże gazecie podano również taką informację: jeśli ktoś znajdzie nazwisko swoich bliskich, niech zgłosi się do redakcji i niech napisze list do prokuratora Śnieżki w Warszawie, który prowadzi te wszystkie sprawy. Napisałam list do „Gazety Lwowskiej”. Napisałam też do pana prokuratora do Warszawy i stamtąd otrzymałam odpowiedź, że mój ojciec figuruje jako porucznik i nie wiadomo, gdzie zginął. Po wojnie mama moja wyjechała do Polski, a ja zostałam tutaj, ponieważ wyszłam za mąż. Kiedy wróciłam do Lwowa i nie miałam, gdzie mieszkać, pojechałam do Stanisławowa, gdzie dawniej mieszkała ciotka mego ojca, która niestety zmarła. Rozpoczęłam tam pracę i jednocześnie uczyłam się w szkole pielęgniarskiej. Stanisławów to piękne miasteczko. Bardzo się cieszę, że gazeta nasza ostatnio jest wydawana nie tylko dla lwowian, ale dla wszystkich. Nawet w Czernihowie i w Kijowie czytają naszą gazetę. Przez trzydzieści sześć lat pracowałam, najpierw jako pielęgniarka w 4. Szpitalu we Lwowie, później jako starsza siostra oddziałowa w przychodni przy 45 Rodzice Bogusławy, matka Maria i ojciec Włodzimierz. Pod zdjęciem wycinek z „Gazety Lwowskiej”, z listy pomordowanych mieszkańców Lwowa, wymieniający Włodzimierza Bryłę. Ze zbiorów autorki wspomnień. ul. Fredry we Lwowie. Prowadziłam zajęcia dla pielęgniarek, dla salowych. Za swoją pracę otrzymywałam dużo wdzięczności. Nie chcę się chwalić, ale tak było. W 1990 roku odeszłam na emeryturę. Mój Lwów to z przeszłości piękne, czyste miasto, miasto wesołych ludzi. Tak, jak się śpiewa w dawnych piosenkach lwowskich – gdzie jest tak dobrze, jak we Lwowie?!… W każdym domu był dozorca, bramę zamykało się na noc. 46 Kserokopia zaświadczenia o wysiedlaniu z mieszkania 14 kwietnia 1940 roku, wydanego w 1992 roku. Ze zbiorów autorki wspomnień. We Lwowie zawsze było dużo zieleni, było dużo kwiatów. Ten dawny Lwów był mniejszy. Może, dlatego, że byłam młoda, wszystko odbierałam bardziej radośnie. W domu u nas bywali znani ludzie. Jesteśmy spokrewnieni z różnymi, dość znanymi rodzinami. Między innymi, był taki Oswald Balcer – profesor, historyk, który walczył o Morskie Oko, pochowany jest na Cmentarzu Łyczakowskim. Pochodził z rodziny mojego dziadka. W rodzinie mojej babci był poeta, Tadeusz Holender. Znam Szczepcia – Kazimierza Wajdę, mam nawet jego fotografię. On był urzędnikiem gminy, pracował razem z moim ojcem. Kiedy mieszkaliśmy w Kazachstanie, to miejscowi mieszkańcy traktowali nas dość dobrze. A co było we Lwowie? Chodziłam do gimnazjum państwowego. W klasie były i Żydówki, i Ukrainki, były dwie Rosjanki, jedna Niemka. Relacje były bardzo dobre. Mój ojciec mówił zawsze, że każdego trzeba przyjmować jednakowo dobrze, jako człowieka, nie zważając na to, jakiej jest narodowości. Mój ojciec miał przyjaciół wśród Żydów i Ukraińców. I ja tego się przez całe życie trzymam. Mam dużo przyjaciół wśród Rosjan. Należę do Zarządu Lwowskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, do sekcji historii. Mówię nie tylko o historii, mówię o wszystkim. Mogę podać kilkanaście tematów, które przygotowałam: „Śluby Jana Kazimierza”, „Historia Katedry Lwowskiej”, „Pierwsze tramwaje lwowskie”, „Święci na ulicach Lwowa”, „Kościoły 47 Lwowskie”, „Rynek, ratusz i otaczające go kamienice” i wiele innych tematów. Zawsze wybieram coś takiego, żeby było ciekawie. Szkoda mi tych ludzi, którzy nie mają poczucia humoru. Gdybym nie miała poczucia humoru, to bym siedziała i płakała, chociaż nieraz miałam bardzo trudne chwile. Należę do organizacji kombatantów polskich. Pani prezes Stanisława Kalenowa pomogła mi wyrobić odpowiednie dokumenty. Z perspektywy minionych lat mogę powiedzieć, że byłam szczęśliwa. Było nieszczęściem to, że zginął ojciec. To, że nas wywieźli, to już mniejsze nieszczęście. Jednak szczęśliwe dni przeważały w moim życiu. Powodem do radości jest to, że jestem jeszcze trochę potrzebna komuś, że mogę coś jeszcze powiedzieć, coś mogę zrobić, że się poruszam, że mogę sama o siebie zadbać. Poza tym miałam bardzo dobrego męża. Uważam, że miałam szczęśliwe życie. Nie jestem pesymistką. Mam krąg dobrych znajomych, przyjaciół. Przy moim zdrowiu nigdy nie myślałam, że dożyję dziewięćdziesięciu lat. *** W święta Bożego Narodzenia wszystko zaczynało się od porządków – myło się, czyściło, froterowało. No, a póżniej już była sama wigilia. Zawsze jako dzieci wyglądaliśmy, kiedy pojawi się pierwsza gwiazdka, bo mówiono, że wtedy właśnie trzeba siadać do stołu. Jak polski obyczaj każe, zawsze pod obrusem musiało być siano. Była ładnie ubrana choinka i szopka. Teraz ja mam takie sztuczne małe drzewko, ale chciałabym trochę zielonych gałązek, żeby pachniało świętami. Na stole było dwanaście potraw – uszka, barszcz, pierogi z grzybami, pierogi z ziemniakami, pierogi z kapustą, ryba, gołąbki… To wszystko musiało być postne. Musiały być i śliwki, i suszone jabłka. A po ukraińsku to się nazywa uzwar, czyi kompot z suszonych owoców. Obowiązkowym jeszcze było jedno nakrycie dla tego, kto był w drodze. Gdyby ktoś przyszedł, nawet jeśli to byłby żebrak, trzeba było go posadzić. Mieliśmy znajomych i kolegów Ukraińców. To było tak, że teraz u nas święta, a za dwa tygodnie u nich. Oni przychodzili do nas, a póżniej my do nich. A jeszcze były ferie zimowe i zjeżdżaliśmy wszyscy razem na sankach. Ojciec zawsze mówił tak: „No zobaczymy, co tam nam aniołek przyniósł”. Szedł do drugiego pokoju otworzyć okno, żeby wpuścić tego aniołka. A tam były podpisane dla każdego prezenty. To – dla Busi. Nigdy mnie nie nazywali Bogusia, tylko Busia. Mama mówiła: „Busieńko, to dla ciebie, a to dla Mili”. Mila to moja starsza siostra, która obecnie mieszka w Niemczech i ma dziewięćdziesiąt trzy 48 Z lewej Bogusława Czorna, 2007 r. Z prawej strony siostra Emilia, rok 2006. Ze zbiorów autorki wspomnień. lata. A ja dopiero będę mieć dziewięćdziesiąt lat. Jak Pan Bóg da dożyć do dziewięćdziesięciu lat, to we wrześniu wszystkich zaproszę do siebie. Miałam siedemnaście lat, kiedy mnie wywieźli do Kazachstanu. A to było wszystko za Polski. Przy komunizmie mnie tu nie było. A po wojnie, jak wróciłam, to już nie mieszkałam we Lwowie. Ojca mego rozstrzelali. On jest na uzupełniającej Liście Katyńskiej. A mnie i mamę wywieźli. Siostry już nie ruszali, bo ona była zamężna i mieszkała oddzielnie. Wyszła za mąż mając osiemnaście lat. Wywieźli nas w nocy z 13 na 14 kwietnia 1940 roku i była to druga wywózka. Mieliśmy sporo szczęścia, bo pierwsza wywózka była w lutym, a wtedy zima była bardzo surowa. Jeszcze u nas się mówiło wtedy, że Moskale przywieźli do Lwowa swoją zimę. Bo u nas takich zim nie było. Było tak jak teraz – minus trzy, pięć stopni, maksimum minus dziesięć. A jak było już piętnaście stopni mrozu, to nas do szkoły nie puszczano. A w Kazachstanie, jak było minus dwadzieścia stopni, to mówili że ciepło, bo tam zazwyczaj do czterdziestu stopni mrozu. Tam się przeziębiłam. Tam zachorowałam na gruźlicę, której póżniej długo nie mogłam wyleczyć. W Kazachstanie nie mieliśmy możliwości do świętowania Bożego Narodzenia. Nas tak wywieźli, że nie mieszkaliśmy grupą czy obozem. Przywieźli nas do jednej miejscowości i myśmy się rozproszyli. Od razu wydali nam paszporty i tam było napisane rozkaz numer taki to… Mieszkać tylko w danym obwodzie. Wieś nazywała się Boradulichka, rejon biłogarski, obwód semipałatinski. No i myśmy tak mieszkali… Kto gdzie mógł, szukał pracy. Latem zabierali nas do kołchozu i trzeba było pomagać. I tak nam się upiekło… Ja zawsze miałam jakiś łut szczęścia w nieszczęściu. O drugiej w nocy nas przyszli zabierać – jeden enkawudzista, drugi w cywilu, 49 Z prawej kserokopia dyplomu uznania Uniwersytetu III Wieku we Lwowie, 2004 r. Z lewej kserokopia dyplomu nadania Bogusławie Czornej brązowego medalu zasługi Stowarzyszenia Wspólnota Polska, rok 2004. Ze zbiorów autorki wspomnień. a trzeci był nasz lwowski policjant, Ukrainiec z pochodzenia. W tym czasie moja mama miała trzydzieści dziewięć lat, a ja siedemnaście. Siedzimy dwie nieszczęsne i płaczemy. Ten policjant wyszedł do kuchni i powiedział mi: „Panienko… Co wy siedzicie?! Bierzcie, co możecie, bo tam się wszystko przyda. Wy nie idziecie do więzienia, a na wysyłkę, a tam wam wszystko sie przyda”. Ja go póżniej nieraz wspominałam dobrym słowem. Bo byli tacy, których zabrali, w czym stali. Ci, co zabierali nas, nigdy nie podpędzali, a tylko mówili, żebyśmy się zbierali. Bo jak ojca zabierali, to wtedy zrobili wielki „szmon”, jak to oni mówią. Oni nawet ziemię z wazonków wytrząsali. Czego szukali – nie wiem. Mój ojciec do żadnych organizacji nie należał, ale był kiedyś oficerem w wojsku austriackim. W Kazachstanie pracowałam jakiś czas jako sprzątaczka, bo jako kto ja mogłam pracować, kiedy nie znałam rosyjskiego. Ale bardzo szybko się go nauczyłam. Koło tego domu, gdzie mieszkaliśmy, była biblioteka, i tam czytałam rosyjską klasykę. A moja mama znała rosyjski, bo pochodziła z pół rosyjskiej rodziny. Ja uczyłam się rosyjskiego na książkach takich klasyków rosyjskiej literatury, jak Tolstoj, Puszkin, Lermontow, Gonczarow, Turgeniew i inni. Dobrze znam rosyj- 50 Uroczystość nadania Bogusławie Czornej Krzyża Zesłańców Sybiru, 2006 r. Ze zbiorów autorki wspomnień. ską literaturę, bardzo dobrze rozmawiam po rosyjsku i nigdy nie robię błędów. Ja gramatyki nie znam, ale bardzo dużo czytałam. Kiedy się zastanawiam, jak się pisze słowo, to wspominam, jak ono było nadrukowane w książce. Otóż z początku pracowałam jako sprzątaczka. Ale tam było bardzo trudno. Tam robili walonki. Robi się walonki z sierści owiec i dodaje kwas solny. To strasznie śmierdziało, aż w gardle drapało od tego smrodu. Póżniej się zwolniłam i poszłam pracować do mleczarni. Każdy, kto miał krowę, oddawał pewną cząstkę mleka. Ja przyjmowałam to mleko i zapisywałam w książce, ile przyjęto rano i wieczorem. Pracowałam tam półtora roku. Było dobrze, bo zawsze mi dali kawałeczek masła czy garnuszek mleka. Jakoś się żyło... Tam też miałam trochę szczęścia. Poznałam jednego księgowego, Iwana Antonowycza Kononenkę, Ukraińca z Połtawy. On mi powiedział: „Dziecko, przecież to praca nie dla ciebie. Chodź pracować do mnie do kancelarii, będziesz zajmować się rachunkowością”. Trochę się poduczyłam i jakiś czas tam pracowałam. Póżniej już na tyle nauczyłam się rosyjskiego, że poszłam pracować do szkoły jako sekretarka. Praca polegała głównie na tym, że robiłam tabele i wykresy. To była dziesięcioletnia szkoła, z rosyjskim językiem nauczania. Oprócz tego uczyli kazachskiego, ale ja po kazachsku nie rozumiałam ani słowa. 51 Nie mogę powiedzieć żebyśmy tam głodowali. Było gorzej, kiedy zaczęła się wojna w ZSRR, jak Hitler napadł na Związek Radziecki. Wtedy wprowadzili kartki na chleb. Chleba nigdzie nie można było kupić. Ale myśmy mieli znajomego Żyda. Sam był z Gdańska, a nazwisko miał Wrocławski. I kiedy nas z mamą przyprowadzili do pociągu na Podzamczu we Lwowie, jeszcze na początku wywózki, to z nami była jego rodzina, ale jego nie było. On dołączył póżniej, bo wtedy nie było go w domu. Tylko jego matka, żona i trzy córki. Jedna z córek była w moim wieku, a najmłodsza miała chorobę Downa. Już w Kazachstanie pan Wrocławski został księgowym w młynie. To właśnie on nam dawał, albo sprzedawał od czasu do czasu trochę mąki. Chleba nam wydawali tylko dwadzieścia deka. A jeszcze dawali nam makuchy, to się żuło jak czekoladę. No i tak było. Co zrobić?!… Po Kazachstanie wyszłam za mąż i zamieszkałam w Stanisławowie. A już potem przyjechałam do Lwowa, w 1954 roku. Jak wróciłam do domu, to pierwsze moje kroki były do katedry lwowskiej. Do mego ulubionego ołtarza Matki Bożej Częstochowskiej. Chyba ze dwie godziny płakałam, aż z zakrystii wyszedł ksiądz i powiedział: „Dziecko, nie płacz”. Ja mu pokrótce opowiedziałam całą swoją historię. Bogusława Czorna Na podstawie rozmowy, którą przeprowadzili: Julia Łokietko, Eugeniusz Sało, Ilona Petryk, Jan Hano, Władysław Maławski 20 XII 2011 r. we Lwowie. 52 Mikołaj Dworianin (Mykoła Dworianyn) Mikołaj Dworianin, syn Mykoły i Warwary, urodził się 14 lutego 1914 roku we wsi Sokołów, powiat Kamionka Strumiłowa w województwie tarnopolskim. Z zawodu był kowalem. Służbę wojskową odbył w 26 pułku piechoty w Gródku Jagiellońskim. Zmobilizowany w 1939 roku, brał udział w obronie Warszawy, następnie był internowany przez Niemców. Jeszcze w 1939 r. powrócił do do domu. Do przejścia na emeryturę w 1983 roku pracował w przedsiębiorstwie państwowym jako ślusarz. Ożenił się w 1943 roku z Marią Steckiw. W 1957 roku urodziła się jego córka Anna. Podporucznik, wyróżniony przez kierownika UdSKiOR honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Mikołaj Dworianin zmarł 23 IV 2014 r. 53 MIKOŁAJ DWORIANIN – WSPOMNIENIE Urodziłem się 14 lutego 1914 roku we wsi Sokołów, powiat Kamionka Strumiłowa, woj. lwowskie. Do 1939 roku byłem obywatelem Polski. Ukończyłem 7 klas szkoły w Kamionce Strumiłowej, potem szkołę rzemieślniczą. Zdobyłem zawód kowala. W 1936 roku na wiosnę zostałem powołany do wojska. Służyłem w 26 pułku piechoty w Gródku Jagiellońskim, gdzie dowódcą był płk Łubieński, a bezpośrednim oficerem porucznik Mazur. Służbę pełniłem w kompanii gospodarczej, razem z sierżantem Kubickim. Podkuwałem konie. Zostałem zdemobilizowany w 1938 roku w stopniu kaprala WP. W dniu 1 września 1939 roku jako rezerwista, posiadałem taką książeczkę wojskową z czerwonym paskiem, zgłosiłem się natychmiast do wojska. Załadowali nas do pociągu i z Gródka Jagiellońskiego wyjechaliśmy na Warszawę. Wśród ciągłych nalotów i trzaskających bomb dotarliśmy do miejscowości Garwolin. Stąd razem z różnymi jednostkami wojskowymi ruszyliśmy do Warszawy. Moje stanowisko wyznaczone było w Ogrodzie Saskim. 8 września Warszawa stała się twierdzą. Silne bombardowania, pożary, huk dział i ostrzeliwanie ogniem artylerii – zacięte, niezwykle krwawe walki z przeważającymi siłami wroga. Znajdowałem się w zgrupowaniu, gdzie zabrakło amunicji. Byłem w pierwszym rzucie linii obrony, a płk Marian Porwit swoją postawą dodawał nam otuchy i nadziei. 25 września podjęliśmy próbę przebicia się przez pierścień wojsk niemieckich, co wymagało od żołnierzy nieprawdopodobnego wysiłku. Jak rozbitkowie, głodni, bez amunicji pieszo dotarliśmy do Puław, gdzie zostałem wzięty do niewoli. Oddzielili Polaków od nas Ukraińców. Nas Ukraińców puszczono wolno. Pieszo dotarłem do Bełza. Tam były już wojska sowieckie. Wróciłem do rodziców, do rodzinnej wsi. Pracowałem na roli, a potem w kołchozie jako kowal. W 1943 roku ożeniłem się z Marią Wasyliwną Steckiw, urodzoną w 1921 roku we wsi Nesłuchów rejonu Buskiego, woj. lwowskiego. Mamy córkę Annę, urodzoną w 1957 roku. Do Lwowa przyjechałem w 1944 roku. Po wojnie pracowałem w zakładach Lwiwsilbudmateriały, jako ślusarz. 2 lutego 1983 roku przeszedłem na emeryturę. Mikołaj Dworianin Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 54 Teodor Furta Teodor Furta urodził się 17 marca 1910 roku we wsi Doroszów Wielki, powiat Żółkiew w woj. lwowskim. Jego ojciec miał na imię Stepan, matka była z domu Marcin. Po ukończeniu szkoły rzemieślniczej zdobył zawód szewca. W latach 1931–1933 odbył zasadniczą służbę wojskową w 31 Pułku Strzelców Kaniowskich w Łodzi. Na początku września 1939 r. został zmobilizowany do 18 pułku piechoty w Skierniewicach. Dostał się do niewoli niemieckiej w okolicach Góry Kalwarii, potem wywieziono go do pracy w Niemczech. W 1942 r. wrócił do Lwowa, po wojnie pracował we Lwowie, w gazowni miejskiej. Ma żonę Marię oraz dwoje dzieci: Myrona i Halynę. Podporucznik, odznaczony Medalem „Za udział w wojnie obronnej 1939” oraz wyróżniony honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. 17 września 2009 roku, za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, został odznaczony przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Złotym Krzyżem Zasługi. W 2011 roku otrzymał kolejne odznaczenie prezydenckie – Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi RP. Słuchacz Uniwersytetu Trzeciego Wieku, członek Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Przez długi czas najstarszy wiekiem członek tej organizacji. Teodor Furta zmarł 11 I 2014 r. we Lwowie, w wieku 103 lat. Spoczął na Cmentarzu Łyczakowskim. 55 BYŁEM DOBRYM FACHOWCEM… Urodziłem się w miejscowości Doroszów Wielki, która leży 10 km od Lwowa przy szosie na Rawę Ruską i na Warszawę. Mój ojciec był zwykłym wieśniakiem: miał trochę pola, dwa konie, dwie krowy. Ja byłem dziewiątym dzieckiem w rodzinie. Miałem braci: Iwana, Wasyla, Andrija i Tomasza i cztery siostry. Gdy nie miałem jeszcze roku zachorowałem tak ciężko, że mój ojciec ze swym szwagrem zrobili już dla mnie maleńką trumienkę. Ale moja starsza siostra Sofija powiedziała, że nie da maleństwu umrzeć i zaczęła się mną opiekować. Wtedy były ciężkie czasy i nie było żadnych lekarstw. Chodziła pytać się do akuszerki, jak mi pomóc. Kąpała mnie w jakichś ziołach i za jakiś rok uratowała mnie całkiem, wyzdrowiałem. Moi bracia i siostry bardzo mnie lubili i zajmowali się mną. Przy robocie u nas zawsze śpiewano, i ja też od małego śpiewałem. Bardzo dobrze mi się to udawało, aż się wszyscy dziwili. Od kiedy wyzdrowiałem, to przez całe życie – a to już 103 lata – lekarza nie znałem. Jak byłem mały, po naszych wioskach wędrował hrabia Barwiński, który był zakonnikiem i roznosił literaturę religijną, i obrazki po wsiach. Miał swoje majątki w okolicach Lublina i Dęblina. Potrzebny był mu chłopak, który by mu towarzyszył i chodził z dzwonkiem. Chodził od chaty do chaty, błogosławił, modlił się ze wszystkimi domownikami i zostawiał cudowne obrazki i książeczki. Kto mógł dawał pięćdziesiąt groszy, a kogo nie było stać, temu zostawiał za darmo. Jak mnie zobaczył, to pobłogosławił mnie i powiedział, że będzie się za mnie modlił. Gdy miałem 12 lat, ojciec oddał mnie na naukę do szewca. Zawiózł mnie do Lwowa, do Żyda Majerszlajma. Szewc z niego był żaden, ale trzeba mu było służącego do noszenia wody, palenia pod piecem, sprzątania. Mieli dwie córki, syna i jeszcze służbę. Ale to właśnie ja nosiłem na trzecie piętro po dwa wiadra wody, cztery, pięć razy dzienie. Gospodyni miała jeszcze sklep z artykułami przemysłowymi – szkiełka, lampy naftowe, łyżki, garnuszki i inne rzeczy. Jak nie masz pracy w domu, idź pomagaj pani do sklepu – mówił stary Żyd. I poszedłem, tam sprzedawałem. Nie chciał mnie dać do szkoły na nauki, tylko miałem u niego pracować. Ale powiedziałem mu, że rząd polski nakazał takich chłopców jak ja posłać do szkoły, powiedziałem jeszcze, że to szkoła do której będę chodził trzy razy w tygodniu, od godziny 17 do 21. Powiedziałem mu, że wiem gdzie jest taka szkoła, zapisałem się tam. Była to szkoła zawodowa im. św. Anny. Chodziłem do tej szkoły cztery lata i dużo mnie Polacy nauczyli. Byłem najlepiej ubrany, bo inni uczniowie faktycznie uczyli się szewstwa i byli brudni od smoły, którą smołowali dratwy. Ja byłem sprzedawcą w sklepie, a najstarsza córka gospodarza była księgową w sklepie z materiałami na ul. Wałowej i co roku brała dla mnie 56 po trzy metry dobrego materiału i kierowała do dobrego krawca, który szył mi nowe ubranie. Zawsze stawiano mnie za przykład. Majster też zawsze chwalił mnie przed ojcem. W szkole uczyli nas matematyki, były zajęcia zawodowe, gospodarcze, wiedzy o Polsce, rysunku technicznego, geometrii. Przychodził też ksiądz na lekcje religii, znałem tak jak Polacy wszystkie modlitwy. Potem zostałem powołany do wojska. Te Żydki płakały za mną, a ja za nimi gdy wyjeżdżałem. Skierowano mnie do Łodzi. Pamiętam do dzisiaj plac Hallera, pl. Moniuszki, ul. Piotrkowska. Wtedy panowała epidemia, zachorowałem i trafiłem do IV szpitala okręgowego na ul. Żeromskiego 113. Byłem tam przez trzy miesiące. Ze szpitala skierowano mnie do Częstochowy, do kompanii „opóźnionych”, w której byli różni batiarzy i złodzieje. Było tam takich pięciu, którzy chodzili w Częstochowie okradać sklepy jubilerskie. Nikt o tym nie wiedział, tylko ja. Zapisywałem, kto kiedy wychodzi i przychodzi z przepustki. Okradali w taki sposób, że otwierali kłódkę żaluzji. Żaluzje podnosili, gdy jechało auto i był szum na ulicy. Dostawali się do środka i rabowali, co cenniejsze. Jeden z nich mi o tym opowiedział i dał pióro ze złotą stalówką, a może i dwa, za to, że ich nie wydałem. Jakbym ich wydał, to by mnie unieszkodliwili. Zrabowane odnosili na melinę. Po ukończeniu służby w Częstochowie wróciłem do Doroszowa, do sklepu jako sprzedawca. To była spółdzielnia. Za sto złotych dziennego utargu miałem dostawać półtora złotego wynagrodzenia. Ale utargu tam nie było, więc się zwolniłem. Wziąłem się za szewstwo. Jako rezerwista byłem powoływany co jakiś czas na ćwiczenia, które odbywały się w Krotoszynie, w Poznaniu i innych miejscowościach. W lecie 1939 roku zostałem zmobilizowany. Byłem dowódcą drużyny i miałem pod sobą piętnastu żołnierzy. Doszliśmy do Tarczyna. Na rynku zobaczyliśmy tabory z prowiantem, ale bez koni. Trzy konie chodziły pod siodłami. Byliśmy głodni. Jakiś chłopak zaprowadził nas do sklepu. Nie było tam nic oprócz czekolady. Wzięliśmy sobie po dwie tabliczki, a właściciel – Żyd nie chciał za to pieniędzy. W Tarczynie weszliśmy do piekarni, dopiero chleb wsadzano do pieca. Dostaliśmy po bochenku. W mieście było dużo uciekinierów. Poszliśmy za miasto i ułożyliśmy się w stercie słomy. Rano poszliśmy do wsi, a gospodyni poczęstowała nas mlekiem. Dwudziestego drugiego września przyszedł rozkaz „przerwij ogień”. Tam wzięto nas do niewoli i umieszczono w obozie w Górze Kalwarii. Mówili, że będą nas puszczać do domu. Trzymano nas bez jedzenia, coś przynosili nam ludzie z miasteczka. Stamtąd trzydzieści kilometrów poprowadzono nas na piechotę do kolejnego obozu, ogrodzonego wysokim płotem z bitym szkłem. Tam już gotowano jakąś zupę i coś trochę zjedliśmy. Obóz był przepełniony, ale znalazłem ze swoimi ludźmi miejsce na stryszku w stajni. Potem załadowano nas na stojąco do ciężarówek i odwieziono do Rawy Mazowieckiej. Ludzi spędzono do kościoła, a naszą grupę umieszczono na dworze, 57 Teodor Furta z synem Myronem pod pomnikiem Jana III Sobieskiego. Lwów, rok 1948. Ze zbiorów autora wspomnień. 58 102. urodziny Teodora Furty, wyprawione w restauracji „Premiera Lwowska” 16 marca 2012 roku. Fotografia na str. 60: Teodor Furta z gośćmi. Od lewej: jubilat, konsul Marian Orlikowski, Władysław Maławski, Bogusława Czorna . Ze zbiorów KG RP we Lwowie. bo nie było miejsca. Rozpaliliśmy sobie ognisko, i tak przeszła noc. Rano znowu nas do ciężarówek i powieziono nas do Piotrkowa. Tam już zaczął padać deszcz, a więzienie na dziedzińcu. Nie było miejsca, gdzie można było się ukryć. Pod nogami błoto, jak śmietana i tak przestaliśmy całą noc. Tam załadowano nas do pociągu, do wagonów po nawozach sztucznych. Wieziono nas przez Częstochowę do Rzeszy, na granicy było miasto Lubliniec. W tych wagonach staliśmy kilka dni w polu, po stronie niemieckiej. Trafiliśmy do obozu, a stamtąd do różnych mniejszych obozów pracy w Niemczech. Pracowaliśmy w lesie, przy drodze, przy kopaniu rowów. Ja byłem szewcem i trochę umiałem mówić po niemiecku (nauczyłem się we Lwowie od Żydów), i byłem za tłumacza. Sprawdzili, czy nie jestem Żydem. Pytali o imiona rodziców i dziadków. Przeze mnie pytali, czy nie ma w obozie chorych ludzi. Ja trafiłem do hrabiego von Moltke. Zajmowałem się tam jego zwierzyńcem. Pilnowałem, żeby jelenie nie walczyły i nie szczepiały się porożem. Potem wzięto mnie do budowy drogi. Jestem trochę humorystą, i gdy zaczynałem coś opowiadać, to dokoła mnie chłopaki przerywali pracę, opierali się na łopatach, słuchali i śmieli się. Oskarżono mnie, że sabotuję robotę i innych namawiam. Przeniesiono mnie do obozu. Tam zapytali na apelu, kto jest dyplomowanym szewcem. A ja miałem przecież ukończoną szkołę zawodową. Pod konwojem zawieziono mnie 59 pociągiem do miasta Ruhland [na terenie niemieckich Łużyc Górnych – przyp. red.], do fabryki obuwia Schultze. Gospodarz fabryki zdecydował, że będę mieszkał na miejscu. Był tam też wielki sklep z dużymi oknami. Było tam z ośmiu szewców i majster. Wszyscy się na mnie patrzyli, kto ja taki. Gospodyni wzięła mnie do łazienki, dała czyste ubranie, nakarmiła. Umieścili mnie w pokoiku, gdzie było łóżko, stół. Na stole stał budzik i leżało sześć papierosów. W kącie stał mały żelazny piecyk. Łóżko było takie czyściutkie z pierzynką, że takiego nawet w domu nie miałem. Gospodyni pokazała umywalkę i ubikację. Pokazała, gdzie leżą skarpetki i powiedziała, że mogę co dzień brać czystą parę, a brudne składać obok. Zaprowadziła mnie do fabryczki i pokazała mi moje miejsce. Wszyscy zaczęli mi się przypatrywać, co ja umiem robić. Dali mi „łapkę” i młotek. Ale młotek był mały – jak dla dziecka, to ja na to, że to nie jest dobry młotek. Majster kazał przynieść mi jego stary młotek. Wziąłem szkło, oskrobałem i wyczyściłem rączkę i pokazałem majstrowi, że takim będę pracował. Pochwalił mnie, że będzie ze mnie dobry majster. Dano mi podzelowywać buty, a inni już czyścili, zaszywali. Gotową parę składano w koszu. Do każdej pary była przywiązana kartka, czyje to są buty i co trzeba z nimi zrobić. Pracowałem tam aż do 1942 roku. Było mi tam dobrze. Mogłem chodzić wolno po mieście. Chodziłem do karczm, których było tam chyba ze sześć. Na początku dostawałem talony zamiast pieniędzy, a potem zostałem sklasyfikowany jako niemiecki pracownik. Byłem dobrym fachowcem. Pewnego razu przyniesiono mi but, który kolega mego szefa nie mógł ubrać, bo był za ciasny. Wziąłem go, rozprułem, rozciągnąłem, rozciąłem i zeszyłem na nowo. Wtedy ocenili moją robotę. 60 Teodor Furta z młodym pokoleniem Polaków ze Lwowa, na swoich 102. urodzinach. Ze zbiorów autora wspomnień. Byłbym tam został, ale co noc były naloty lotnictwa angielskiego. Poprosiłem o urlop. Przyjechałem do Lwowa. Mój brat prowadził wtedy sklep, w którym zostałem ekspedientem znającym język niemiecki. Potem przyszła władza sowiecka. Byłem szewcem. Oficer sowiecki, któremu powiedziałem, że byłem w Niemczech, powiedział, żebym nikomu o tym nie mówił, bo mnie wywiozą na Syberię. Zrobiłem mu dobre buty. Z czasem zostałem naczelnikiem warsztatu szewskiego, gdzie pracowałem do końca wojny. Po wojnie jeden z kierowników komitetu wykonawczego zechciał, żebym mu zrobił buty. Przyszedł po mnie major bezpieki, kazał mi się ładnie ubrać i ogolić, a potem zaprowadził mnie do niego. Kilka razy zatrzymywano nas na korytarzach, aż dotarliśmy do gabinetu na trzecim piętrze. Zobaczyłem jego buty, które nie były najlepsze. Zmierzyłem i obmacałem mu stopy, czy nie ma nagniotków. Potem z majorem poszliśmy wypić ćwiartkę wódki. Zrobiłem buty na miarę, major Biłowus (tak się przedstawił) odniósł buty do tego urzędnika. A czy on w nich chodzi, czy nie – nie wiem. Za tę robotę dali mi materiału, żebym sobie też zrobił buty. Była to bardzo dobra skóra z Rygi: materiał na cholewy i podeszwy. Byłem członkiem Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Tam występowałem z koncertami. Wtedy pani Stanisława Kalenowa zaprosiła mnie do towarzystwa kombatantów. Wręczano mi w konsulacie odznaczenia. O wszystko starała się pani Stanisława. Teodor Furta Na podstawie rozmowy, którą przeprowadził Krzysztof Szymański w 2013 r. we Lwowie. 61 Romuald Garlinski Romuald Garliński, syn Mikołaja, urodził się 26 grudnia 1923 roku w Winnicy na Podolu, mieście obwodowym Ukrainy radzieckiej. W latach 30. i 40. rodzina doświadczyła sowieckich prześladowań i terroru, ze względu na narodowość polską. Romuald Garliński, po ukończeniu szkoły średniej z bardzo dobrymi wynikami, studiował w Moskiewskim Państwowym Uniwersytecie Technicznym im. Mikołaja Baumana. W 1944 r. trafił do 2 Armii WP, pod dowództwem gen. Stanisława Popławskiego, a potem gen. Karola Świerczewskiego. Walczył w okolicach Chełma, a także Modlina, został ciężko ranny. W grudniu 1945 roku został przeniesiony do Moskwy, następnie zdemobilizowany. W 1946 roku przeniósł się do Lwowa, gdzie do 1960 roku wykładał na Politechnice Lwowskiej. Do przejścia na emeryturę w 1994 roku pracował naukowo oraz jako wykładowca. Ma dwie córki, Dianę i Ewelinę. Żona, Ludmiła, zmarła w 1981 r. Romuald Garliński mieszkał we Lwowie ze starszą córka Eweliną. 17 września 2009 roku, za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, został odznaczony przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Złotym Krzyżem Zasługi, a także przez kierownika UdSKiOR honorową odznaką Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Romuald Garliński zmarł 16 XI 2013 r. 62 ROMUALD GARLIŃSKI – WSPOMNIENIA Urodziłem się w 1923 roku w Winnicy, w rodzinie polskiej. Matka pochodziła z obecnej Zachodniej Ukrainy, a ojciec urodził się w Szepietówce. Ukończyłem szkołę w Winnicy z wynikiem bardzo dobrym i miałem prawo wstępu do dowolnej uczelni w ZSRR. Studiowałem w Wyższym Technicznym Instytucie im. Baumana w Moskwie. Przy składaniu dokumentów na uczelnię ani rektor, ani inni członkowie komisji nie zarzucali mi, że mam w paszporcie wpis: Polak, w rubryce: narodowość. Studiowaliśmy nawet w czasie wojny, ponieważ kształcono tam specjalistów na potrzeby wojska. Studiowałem na wydziale techniki czołgowej. Miałem nadzieję, że ukończę tę uczelnię. Jednak zimą 1944 roku, gdy byłem już na piątym roku, zostałem powołany do Armii Czerwonej. Mój dziekan, doktor Zajczyk, zawiesił mnie w prawach studenta i wydał odpowiednie dokumenty. Na drugi dzień stawiłem się w komisariacie. Było nas trzech, wszyscy Polacy z instytutu Baumana. Czekaliśmy na przydział. Z eskortującym nas podoficerem pojechaliśmy na Dworzec Kijowski, a potem pociągiem na południe. Dwa razy po drodze pociąg zatrzymywano, bo jeszcze toczyły się działania wojenne. Nie wiem, czy walki prowadzili partyzanci, czy regularne oddziały. Po dwóch dniach dojechaliśmy do Żytomierza. Tam zaprowadzono nas na Łysą Górę. Było nas tam powołanych więcej, około sto pięćdziesiąt osób z tego transportu. Tam zbudowany był obóz dla rezerwistów. Odbył się nasz przegląd i dano nam przydziały do jednostek. Wydano nam mundury, wyposażenie. Przydzielono mnie do armii polskiej Michała Roli-Żymierskiego. Wszyscy, którzy wtedy przyjechali do Żytomierza, dostali przydział do Ludowego Wojska Polskiego. Osobiście dostałem przydział do czołgowej brygady remontowej. Ponieważ miałem studia, chociaż nieukończone, dostałem stopień podporucznika, a po pół roku dostałem drugą gwiazdkę. Gdy walki posuwały się w głąb Polski, przerzucono nas na północne tereny. Nie brałem udziału w walkach pod Studziankami i w Warszawie, zresztą ta ostatnia nie istniała. Były to zwały gruzów, bo Niemcy wszystko wysadzali w powietrze i nawet czołgi nie mogły tamtędy przejechać. Na naszych Studebakerach musieliśmy poruszać się objazdami, żeby dostać się na północ. Przyjechało nas tam może pięć, może więcej czołgów. Tam na apelu sam Rola–Żymierski udekorował mnie Krzyżem Grunwaldu. Nasza jednostka nie doszła do Berlina. Niektóre jednostki Wojska Polskiego brały udział w walkach o Berlin. Nasza – nie. 63 Romuald Garliński w mundurze żołnierza Ludowego Wojska Polskiego. Fotografia ze zbiorów autora wspomnień. 64 W Polsce wojnę zakończyłem w Modlinie, 40 km od Warszawy. Twierdza była zniszczona przez Niemców. Dowodziłem wtedy grupą czterech czołgów. Były to czołgi T–34 lub transportery BT. Nasz pułk pancerny stacjonował w Modlinie. Byłem już inżynierem–lejtnantem w polskim wojsku. Modlin to twierdza otoczona dwukilometrowymi umocnieniami, w centrum były budynki dla żołnierzy i oficerów, i place, gdzie stały czołgi i gdzie odbywały się szkolenia. W maju, już po kapitulacji, nasze oddziały przerzucono na południe Polski, bo tam jeszcze toczyły się walki, w Czechach i Austrii. Myśmy jednak nie brali udziału w tych walkach. Z Modlina zostałem przerzucony do Moskwy na Plac Piaskowy, na wschodzie Moskwy. Tam były koszary, gdzie stacjonowali żołnierze oczekujący na demobilizację. Moje papiery rozpatrywano trzy miesiące. Zajmowaliśmy się głównie remontem czołgów zwożonych z Polski i Niemiec. Te maszyny, które były zniszczone w czasie walk, nie były remontowane. Tylko takie, które miały nieznaczne uszkodzenia – uszkodzone gąsienice, silniki do wymiany i inne tego rodzaju. Rozbite maszyny szły do innych punktów remontowych, na przykład do Tuły. Tam je naprawiano lub przetapiano. Czołgi ściągano do specjalnych warsztatów remontowych. Do brygad remontowych przyjmowano ludzi, którzy dobrze znali czołgi – głównie z załóg czołgów. W czasie działań byłem ranny odłamkiem, ale na szczęście niegroźnie i ranę wyleczyli mi sanitariusze. Najgorsze w czołgu to była głuchota. Wybuchy pocisków i min nawet w okolicy czołgu były bardzo głośne wewnątrz maszyny. Po demobilizacji z rodzicami przyjechałem do Lwowa i zacząłem pracować jako wykładowca w Instytucie Technologicznym. Po jego reorganizacji i zamknięciu przeszedłem na Politechnikę Lwowską. Zaocznie ukończyłem Instytut Baumana. Później, od 1965 roku po 1977 rok, pracowałem w Instytucie Fizyczno– –Mechanicznym Akademii Nauk. Jako weteran jestem na ewidencji w komisariacie obwodowym. Stamtąd moje namiary otrzymała pani Stanisława Kalenowa. Pani Stasia to było czyste złoto. Zawsze mówiła: „Romciu, powiedz co ja mam robić?” Mówiłem jej: „Proszę zebrać ludzi i porozmawiamy w kuchni u pani”. Po jej śmierci inicjatywę przejęła pani Anna Lewicka, a potem na prezesa został wybrany Władek Maławski. Mam dwie córki, Ewelinę i Dianę. Po ukończeniu szkoły w Winnicy, starsza Ewelina podjęła studia na tamtejszym uniwersytecie. Potem pojechała do Leningradu. A z młodszą pojechałem do Krakowa, bo mieliśmy tam daleką krewną mojej mamy. Dostała się tam na Akademię Ekonomiczną. Romuald Garliński Na podstawie rozmowy, którą przeprowadził Krzysztof Szymański w 2013 r. we Lwowie. 65 Jan Hawryluk (Iwan Hawryluk) Jan Hawryluk, syn Maksyma, urodził się 8 sierpnia 1916 roku w małej wsi Korsów, koło Komarówki, powiat Brody w województwie tarnopolskim. Ojciec zginął w czasie I wojny światowej. W 1939 r. został powołany do wojska, służbę odbywał w 29 Pułku Strzelców Kaniowskich. W marcu 1939 r. został kapralem. Po wybuchu wojny walczył w obronie Warszawy. Trafił do niewoli, do obozu jenieckiego w miejscowości Gross Born (ob. Borne Sulinowo, woj. zachodniopomorskie). Następnie pracował przymusowo w Niemczech. W 1944 r. został zmobilizowany do armii radzieckiej. W jej szeregach walczył o Warszawę, a następnie brał udział w walkach o Berlin. Od 2001 roku był członkiem Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Mianowany przez Prezydenta RP na stopień podporucznika, odznaczony medalem Za udział w wojnie obronnej 1939 oraz przez kierownika UdSKiOR honorową odznaką Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Miał córkę Darię. Jan Hawryluk zmarł 27 marca 2009 roku. Jest pochowany na cmentarzu w miejscowości Zimna Woda koło Lwowa. 66 JAN HAWRYLUK – WSPOMNIENIE Nazywam się Jan Hawryluk, mieszkam w miejscowości Zimna Woda, rejonu Pustomyty, obwodu lwowskiego. Urodziłem się w 1916 roku. Mój ojciec miał na imię Maksym, zginął w czasie I wojny światowej, nie widziałem taty, ani tata nie zobaczył mnie po urodzeniu. Zostaliśmy sześcioro dzieci, to jest cztery siostry, brat i ja, z mamą. Było bardzo ciężko. W 1938 r. byłem powołany do Wojska Polskiego do miasta Kalisz, służyłem w 29 Pułku Strzelców Kaniowskich, w 1 kompanii ciężkich karabinów maszynowych, w koszarach pokadeckich. Przebywałem tam od 1 marca 1938 r., zaś 1 września trafiłem do szkoły podoficerskiej w Piaskorzewiu k. Kalisza. Dowódcą szkoły był pan major Szul. Po ukończeniu kursu 1 marca 1939 r. zostałem istruktorem, wówczas przeniesiono mnie do koszar w Szczypiornie. W Szczypiornie i na kaliskim Piaskorzewiu stacjonował 29 pułk. W marcu 1939 r. przybyli do nas młodzi chłopcy, rocznik 1917. Miałem pod sobą drużynę składającą się z osiemnastu żołnierzy, których uczyłem. Pamiętam nazwisko jednego z żołnierzy – Petro Kostiuk. W czerwcu 1939 r. byłem już kapralem, odczuwało się duże napięcie w stosunkach z Niemcami. Był rozkaz budowy umocnień, wszyscy żołnierze i ludność cywilna z miejscowości Skalmierzyce Wielkie i Skalmierzyce Małe razem kopali rowy przeciwko niemieckim czołgom. Rów miał 4 metry szerokości i 3 metry głębokości, cementowaliśmy bunkry wokół Kalisza. Nie było różnicy kim jesteś, wszyscy pracowali razem. 1 września 1939 r. wybuchła wojna z Niemcami. W ten dzień niemieckie samoloty około godz. 1400 zbombardowały Kalisz, w tym nasze koszary i fabrykę pluszu. Nasze wojska zostały zepchnięte z Kalisza, broniliśmy Kutna, Łęczycy, potem zawrócono nas do obrony Warszawy. Tam były chyba wszystkie nasze wojska, piechota, artyleria, kawaleria i wszelkiego rodzaju inne oddziały. Tam poznałem osiemnastu żołnierzy z województwa lwowskiego i tarnopolskiego. Pisaliśmy sobie wzajemnie swoje nazwiska, bo nie wiedzieliśmy, kto z nas pozostanie przy życiu. Ze mną był Petro Kostiuk, pamiętam jeszcze Wołodymyra Sydorczuka, Stepana Zaozirnego, Dmytra Fedczyszyna i wielu innych. Pisałem, szukałem ich, ale już niestety nie żyją. Niemcy nas otoczyli w centrum Warszawy i na przedmieściach, trafiliśmy do niewoli razez z płk. Grilem [pisownia niepewna – przyp. red.]. Ja trafiłem do obozu Grossborn [na Pomorzu Zachodnim – przyp. red.]. Byłem tam 6 miesięcy, a potem nas rozwozili po różnych majątkach i fabrykach do pracy. Ja trafi- 67 łem do miejscowości Kasimirhoff, razem z kolegami Mikołajem Kraczkowskim, W. Leszmiowskim, Petro Jacijem. Pracowałem u bauera Hermana Schwonke na ciężkich robotach dwa lata, w ciągu 1940–1941 roku. W latach 1942–1943 pracowałem przymusowo w fabryce w Dreźnie. W 1944 r. w styczniu wypuścili mnie do domu na urlop, wtedy już Rosjanie gonili Niemców na zachód, mnie też zmobilizowano do Armii Czerwonej. Walczyłem na terenie Białorusi, Litwy, Łotwy i Estonii, a 24 grudnia 1944 r. przerzucili nas do Polski. Zaproszono nas na Wigilię, dzieliliśmy się opłatkiem, poczęstowano nas potrawami świątecznymi. 14 stycznia 1945 r. razem z Wojskiem Polskim wyzwoliliśmy Warszawę i pogoniliśmy Niemców aż za rzekę Odrę. Za Odrą Niemcy trzymali silną obronę, wojska polskie i radzieckie musiały wstrzymać marsz na półtora miesiąca, zanim przełamały obronę i ruszyły na Berlin. Tam spotkały się z wojskami amerykańskimi. Ze służby w wojsku polskim pamiętam następujące nazwiska dowódców: dowódca dywizji Kossecki, dowódca pułku płk Gril [pisownia niepewna – przyp. red.], dowódca batalionu mjr Wróblewski, dowódca kompanii por. Gajewski i ppor. Wójcik [pisownia niepewna – przyp .red.]. Mam medale za zdobycie Warszawy i Berlina, i wiele innych. Jan Hawryluk Na podstawie życiorysu spisanego w 1998 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum KG RP we Lwowie. 68 Antoni Hłuszek Antoni Hłuszek, syn Andrzeja urodził się 6 czerwca 1914 roku w miejscowości Hruszów, powiat Lubaczów, w województwie lwowskim. W latach 1936–1937 odbył zasadniczą służbę wojskową w 24 Pułku Artylerii Lekkiej im. Króla Jana III Sobieskiego w Jarosławiu. Po mobilizacji w 1939 r. został skierowany w rejon Tarnowa. Pod koniec 1939 r udało mu się wrócić w rodzinne strony. Po wojnie został zesłany na Syberię, z niewoli zwolniono go w 1956 roku. Został mianowany przez Prezydenta RP na stopień podporucznika. Antoni Hłuszek został odznaczony medalem „Za udział w Wojnie Obronnej 1939 roku” oraz wyróżniony tytułem honorowym „Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny”, przez kierownika UdSKiOR. Żona Katarzyna. Mieli trzy córki: Stefanię, Olgę i Lubow. Antoni Hłuszek zmarł 15 marca 2013 roku. Spoczął na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. 69 ANTONI HŁUSZEK – WSPOMNIENIE Ja, Hłuszek Antoni, syn Andrzeja, urodziłem się 6 czerwca 1914 roku we wsi Hruszów. W 1936 roku odbyłem czynną służbę wojskową w WP, w mieście Jarosław, w 24 pułku artyleryjskim. Dowódcą pułku był w tym czasie Klewczyński, dowódcą 1 baterii Dunicz, kaprale Jarosz i Hryniewicz. 21 sierpnia 1939 roku zostałem zmobilizowany do swego pułku. Ale gdy przybyłem do Jarosławia, pułk został już przerzucony na Zachód. Z przybyłych rezerwistów sformowano nowy pułk, umundurowano i w ciągu doby wyjechaliśmy z Jarosławia. Jechaliśmy długo. W dniu 1 września, gdy zaczęła się wojna, nasz pociąg został zbombardowany. Po jakimś czasie dotarliśmy do Tarnowa. Było tam już dużo wojska. Po kilku dniach podeszli Niemcy i zawiązała się krwawa walka. Pułk stracił wielu ludzi i zaczęliśmy wycofywać się, walcząc po drodze. W dniach 20–22 września przeszliśmy rzekę Bug. Ze Wschodu nadchodziła Armia Czerwona. Resztki naszego pułku rozformowano i każdy poszedł w swoją stronę. 27 września dotarłem do domu we wsi Szczepłoty. Antoni Hłuszek Na podstawie życiorysu spisanego w 1999 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 70 Teodor Ilczyszyn (Fedir Ilczyszyn) Teodor Ilczyszyn urodził się 3 maja 1914 roku w miejscowości Jaryczów Stary, powiat lwowski, w województwie lwowskim. W 1937 roku został powołany do służby wojskowej w 4 Szwadronie Pionierów we Lwowie. W 1939 r. walczył nad Wartą, pod Skierniewicami, w Puszczy Kampinoskiej. Trafił do niewoli niemieckiej, został wywieziony do pracy w Niemczech. Po wojnie wrócił do Lwowa. Członek Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Wyróżniony przez kierownika UdsKiOR honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Żona Maria. Teodor Ilczyszyn zmarł 26 lipca 2011 roku. Został pochowany na cmentarzu w miejscowości Jaryczów. 71 TEODOR ILCZYSZYN – WSPOMNIENIA Ja, Ilczyszyn Teodor (Fedir) urodziłem się 3 maja 1914 roku w Jaryczowie Starym w woj. lwowskim. W 1937 roku byłem powołany do Wojska Polskiego, do 4 szwadronu pionierów we Lwowie. Po jakimś czasie szwadron wyjechał ze Lwowa do Kamionki Strumiłowej nad rzeką Bug, a później do miejscowości Berezcy koło Krzemieńca nad rzeką Ikwą. W połowie sierpnia 1939 roku szwadron na rozkaz gen. bryg. Mariana Przewłockiego przemieścił się nad rzekę Wartę, do wsi Biskupiec. W tej wsi zastała nas wojna. Piszę króciutko, co mam przed oczyma. Brałem udział w walkach pod Skierniewicami i w Puszczy Kampinoskiej. Po wycofaniu się z miejscowości Palmiry i z samej puszczy zajęliśmy pozycje nad Wisłą, na wałach. Nazwy miejscowości dokładnie nie pamiętam – chyba Buraków, a dalej była wieś Dziekanów. Na wałach wiślanych trafiłem do niewoli niemieckiej, do obozu w Prusach Wschodnich, w miejscowości Hohenstein [ob. Olsztynek, woj. warmińsko– –mazurskie – przyp. red.]. Pracował we wsi Glockstein [ob. Unikowo, w województwie warmińsko–mazurskim – przyp. red.], później zostałem przeniesiony do pracy w fabryce w Hamburgu, gdzie pozostałem do końca wojny. Po wojnie przyjechałem do Lwowa i pracowałem do 1985 roku. Od 1985 roku jestem na emeryturze. Teodor Ilczyszyn Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 72 Stanisława Kalenowa Stanisława Kalenowa, z domu Kuff, urodziła się we Lwowie 23 marca 1925 r. Ojciec, Paweł Kuff, był oficerem 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich, żołnierzem 2 Brygady Legionów. Brat Tadeusz, ur. 1926 roku, był żołnierzem AK, zginął z rąk ukraińskich w 1946 roku we Lwowie. W 1936 roku ukończyła Szkołę Podstawową im. Św. Antoniego i rozpoczęła naukę w Gimnazjum Zgromadzenia Sióstr Szkolnych de Notre Dame, gdzie do 1939 roku ukończyła drugą klasę. We wrześniu 1939 roku, jako harcerka, została włączona do służby pomocniczej obrony Lwowa. W czasie wojny zdobyła wykształcenie średnie. W 1941 roku Stanisława Kalenowa wstąpiła w szeregi Związku Walki Zbrojnej, który w 1942 roku przemianowano na Armię Krajową. Szesnastoletnia Stanisława pełniła tu różne funkcje. Otrzymywała i roznosiła pod wskazane adresy prasę podziemną, zabezpieczała przerzut ludzi przez granicę, a także działała w małym sabotażu. Za swoją działalność została aresztowana przez Gestapo 2 lutego 1944 roku i osadzona w więzieniu przy ul. Łąckiego we Lwowie, a następnie wywieziona do obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrűck. Jako więzień pracowała w Neubrandenburgu i Waldbaume, w podziemnej fabryce amunicji. Po wyzwoleniu obozu przez wojska sowieckie Stanisława Kalenowa wróciła do Lwowa. Wyszła za mąż za Gruzina, Jakuba Capuraszwili, który był oficerem armii sowieckiej. Studiowała na Lwowskim Uniwersytecie Narodowym im. Iwana Franki, na Wydziale Filologii Słowiańskiej. We wrześniu 1951 roku podjęła pracę jako nauczycielka języka rosyjskiego w szkole nr 2, w miejscowości Olesko k. Lwowa. W 1954 roku wyjechała do Gruzji, gdzie jej mąż pełnił służbę wojskową. Niestety, mąż wkrótce zmarł. Po jego śmierci wróciła do Lwowa. W 1960 roku pracowała jako dyrektor szkoły w Mostach Wielkich, w obwodzie lwowskim. W 1970 roku wyjechała na północ ZSRR, do pracy w szkole w mieście Troick-Peczorskij. Tam w 1971 roku ponownie wyszła za mąż, za Rosjanina Władysława Kalenowa. W 1976 roku wróciła do Lwowa, gdzie podjęła pracę w wy- 73 Uroczyste wręczenie kombatantowi Leopoldowi Kozińskiemu mianowania na stopień podporucznika. Od prawej: Romuald Garliński, Leopold Kozicki, Stanisława Kalenowa, konsul Ryszard Klemm (KG RP we Lwowie), pracownik Konsulatu Ludmiła Wojtenko, 2005 r. Fotografia z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. dziale kadr przedsiębiorstwa Majak. W roku 1984 przeszła na emeryturę. Była założycielem Organizacji Polskich Weteranów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa (2001 r.), a także pierwszym prezesem tej organizacji. Odznaczona za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a także wyróżniona przez kierownika UdsKiOR tytułem honorowym Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Stanisława Kalenowa zmarła w wyniku wypadku 25 stycznia 2011 roku. Spoczęła w grobowcu rodzinnym na Cmentarzu Janowskim we Lwowie. 74 STANISŁAWA KALENOWA – WSPOMNIENIA Mam na imię Stanisława, zaś moje panieńskie nazwisko brzmi Kuff, przez dwa „f ”. Nazwisko Kalenowa noszę po mężu. Urodziłam się we Lwowie, 23 marca 1925 roku. Mój ojciec był wojskowym, oficerem 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich, a mama zajmowała się domem. Naturalnie, ojciec uczestniczył w wojnie w 1939 roku. Przyjechał po nas już po 17 września, ale matka nie chciała wyjeżdżać ze Lwowa. Nie było zorganizowanej ewakuacji, samochodów. Każdy wyjeżdżał na własną rękę. Na wiadomość o wejściu bolszewików zaczęła się panika. Nasi znajomi i przyjaciele uciekali za granicę, na Węgry. Stamtąd już różnymi drogami, kto jak mógł. Ojciec przysłał po nas wojskowy samochód sanitarny, ale mama powiedziała, że nigdzie się nie ruszy. Jeżeli ojciec musi jechać, niech jedzie sam. Ojciec bardzo nas kochał. Miał nas dwoje dzieci – brata i mnie, i na własne ryzyko pozostał z nami. Musiał się ukrywać, a nas też prześladowano. Musieliśmy opuścić nasze mieszkanie. Mieszkaliśm tam do Bożego Narodzenia, potem trzeba było się wyprowadzić. Mój brat uczył się w gimnazjum im. Wojciecha Kętrzyńskiego. Było to gimnazjum o wysokiej renomie, a ja uczyłam się w szkole Sióstr Notre Dame. Zakonnice uciekły. Sowieci zaczęli wprowadzać szkoły koedukacyjne – chłopcy i dziewczęta razem. Gimnazjum brata było bardzo piękne, dyrektor był jego właścicielem, ale zostało znacjonalizowane. Wszystko zmieniło się całkowicie, bo wprowadzono radziecki system szkolnictwa – klasy 9, 10. Sowieci wprowadzili naukę języka ukraińskiego i rosyjskiego. W szkole uczyłam się języka francuskiego. Wszystkie zajęcia prowadziły siostry zakonne – i wszystko było wykładane po francusku. Mieliśmy tam ograniczoną swobodę. Panowała dyscyplina, ale mieliśmy inne wychowanie i żyliśmy inaczej. Była to polska katolicka szkoła. Co miesiąc trzeba było płacić po czterdzieści złotych. Za mnie czterdzieści złotych i za brata – to były duże pieniądze. Ale życie było zupełnie inne. Uczyłam się w żeńskiej szkole. Moje koleżanki pochodziły z zamożnych rodzin polskich, ale na przykład moja koleżanka, Łucja Baczes, była pochodzenia żydowskiego. A Ukrainek… Wtedy na to nikt nie zwracał uwagi, na narodowość. Nie wiedziałam, kto jest Rusinem, bo myśmy nie używali jeszcze nazwy Ukrainiec. Z wybuchem wojny koleżanki wyjechały. Niewiele osób zaryzykowało pozostać we Lwowie. Groził im areszt, w pierwszej kolejności wojskowym. Także w szkole pozostało bardzo mało nauczycieli polskich. Większość nowych nauczycieli, po reorganizacji szkoły, to przyjezdni Rosjanie, których przysłano tu do pracy. Mieli nas wychowywać po nowemu. Nie mieliśmy już lekcji religii. Propaganda była cały czas. Zaczęto nam mówić o Bogu, na przykład na 75 Uroczyste wręczenie kombatantowi Leopoldowi Kozińskiemu mianowania na stopień podporucznika. Na zdjęciu od prawej: Leopold Koziński, Stanisława Kalenowa, Ludmiła Wojtenko, konsul Ryszard Klemm, 2005 r. Fotografia z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny 1939–1945 i Osób Represjonowanych. lekcji rosyjskiego. Zakazano nam chodzić do kościoła, bo będą nas tam spisywać i obniżać oceny, bo i tak nie znamy rosyjskiego – tak nam mówiono. Młodzież buntowała się w duszy. Każdy był ostrożny. Wszyscy wiedzieli, jaki panuje reżim. Mogły ucierpieć nie tylko dzieci, ale i rodzice. Zresztą, rodzice w pierwszej kolejności. Ucierpieć mogły całe rodziny. Także w święta musieliśmy chodzić do szkoły. Specjalnie, jak były święta, to organizowano „subotniki” [czyny społeczne – przyp. red.]. Musieliśmy iść sprzątać, na przykład, Park Stryjski. Chodzili prawie wszyscy, choć byli tacy, którzy nie bardzo się bali i nie chodzili. W parku trochę sprzątaliśmy, zbieraliśmy gałęzie – co tam mogą posprzątać dzieci, tym bardziej nieprzyzwyczajone do pracy. Robiliśmy taką czarną robotę. Zmuszano nas. Jeżeli chciałeś, żeby cię nie podejrzewano – to chodziłeś. Podziemie dopiero powstawało. Siódmego listopada, w święto rewolucji, dyrektor zebrał nas i musiał nam wyjaśnić, co to za święto. Gdy zaczynaliśmy śpiewać, to każdy śpiewał po swojemu – po polsku. To był nasz sprzeciw. Gdy mijaliśmy jakiegoś Sowieta, to rozmawialiśmy tak, jak ma być, bez żadnej polityki. Ale dyrektor i polscy nauczyciele nas na to uczulali, że trzeba walczyć, że to zjawisko tymczasowe, jeżeli nie będziemy trzymać się razem, to nas wywiozą i zniszczą całkowicie. A młodzieży wystarczy tylko rzucić hasło – zaraz jest go- 76 towa. Z czasem starsi zaczęli się nam przypatrywać, z kim i co można. Z czasem te nastroje się bardzo umocniły. Już pierwszego listopada cała młodzież pobiegła tradycyjnie na cmentarze, na Obrońców Lwowa. Władze widząc, że jest tam nas dużo, zajechały samochodami ciężarowymi i zaczęto nas łapać. Myśmy tam śpiewali pieśni patriotyczne. Uciekaliśmy tak po raz pierwszy w życiu. Tego nie da się opowiedzieć. Do dziś nie wiem, gdzie biegłam. Szukałam brata, a on mnie, i też tak biegł przez grobowce, mogiły, aby dalej. Ale wielu zatrzymano. Ci, którzy uciekli, chodzili do złapanych do więzienia i nosili im jedzenie. To był już nasz obowiązek, żeby tam nie chodzili rodzice. Potem zaczęły się wywózki. W kilka miesięcy wszystko się zmieniło. Myśmy czegoś takiego nie widzieli. Można powiedzieć, że z nieba trafiliśmy od razu do piekła. Młodzież to już nastroiło bardzo wrogo. Wtedy wprowadzono paszporty, które trzeba było mieć obowiązkowo przy sobie, bo kontrole mogły być w każdej chwili. Sprawdzano także w mieszkaniach. Po tym młodzież zaczęła się grupować, ukraińska młodzież również. Czuliśmy i wiedzieli, że coś nadchodzi, ale nie wierzyliśmy w wojnę. Byliśmy tak wychowani, że nie wierzyliśmy, że Polskę mogą tak sobie wziąć i rozbić. Polska pierwsza stawiła czoła Hitlerowi. Po innych państwach przechodził spacerkiem. Obronę tworzono na Zachodzie, a we Lwowie ogłoszono ogólną mobilizację. Ludzie poszli do wojska. Ale ta wojna była błyskawiczna. Niemcy mieli siłę, a nasze wojska były ładne, pokazowe. Niemcy mieli nowoczesną broń. Obrona skoncentrowała się w kilku punktach. Broniła się Warszawa, bronił się Lwów. Do tego doszła tajna umowa pomiędzy Niemcami i Moskalami. Czekaliśmy na Niemców, a tu przyszli Moskale. Gdy 1 września spadły pierwsze bomby na Lwów, to nam, młodzieży, mówiono, że to manewry. Myśmy w to wierzyli. Tacy byliśmy naiwni. Że to wojna, zrozumieliśmy dopiero, gdy trzeba było uciekać. W radio powiedziano: „Silni, zwarci, gotowi”. To tylko słyszeliśmy i też to, że nie puścimy Niemca na naszą ziemię. Była to propaganda dla ludzi naiwnych, nieobeznanych w polityce. Wtedy nie mogliśmy o tym wiedzieć. Mój ojciec walczył tu niedaleko, pod Lublinem, bo dalej nie doszli. Chyba w Tomaszowie Lubelskim – tam były walki. Kiedy zaatakowali Moskale, zrozumieli, że wszystko stracone i trzeba ratować rodzinę i siebie. Mój ojciec, jako wojskowy, był poszukiwany. Jak weszli Sowieci, to ukrywał się u rodziny. Mieliśmy dużą rodzinę. Ukrywał się przez cały czas, bo nie znał ani rosyjskiego, ani ukraińskiego. „Nasi” już nas zamęczyli nachodzeniem i pytaniami, gdzie jest ojciec? Na pamięć nauczyliśmy się odpowiedzi na ich pytania, że ojciec poszedł na wojnę i nie wrócił. Tak powiedziała nam mama. Mama wiele też zrozumiała, gdy już opuściliśmy nasze mieszkanie. Najpierw mieszkaliśmy przy ulicy Listopada, za Sowietów Engelsa, pod numerem 100. Tam się urodziłam. Stamtąd uciekliśmy na Boże Narodzenie. Szu- 77 Zebranie Organizacji Polskich Kombatantów Wojny 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa z okazji Narodowego Święta Niepodległości. Od prawej: Stanisław Wasilewski, Leopold Koziński, Bohdan Sidelnyk, Stanisława Kalenowa, dyrektor Obwodowej Organizacji Towarzystwa Czerwonego Krzyża Walentyn Mojsejenko, konsul Marek Maluchnik (KG RP we Lwowie), Józef Pachytel (pracownik KG RP we Lwowie), Teodor Ilczyszyn, NN. Listopad 2005 r. Z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. kaliśmy miejsca, gdzie by się można było ukryć. Miałam bardzo dobrą nianię. Złoty człowiek. Została w tym domu mówiąc, że tu pracowała i tu jest część jej życia. Była Ukrainką. Potem wyszła za mąż za Niemca, u którego pracowała i wyjechała z nim do Austrii. Trochę pilnowała naszego domu. Bardzo nam pomogła. Chodziłam tam do niej, a ona opowiadała mi, co się w domu dzieje. A moją mamę nazywała ciocią. Za Sowietów wychodziłam z domu na zakupy, nawet jak nie chcieliśmy, to trzeba było kupić chleba, cukru. Jeszcze w czasie wojny rozbito wodociąg i trzeba było iść do studni po wodę. Staliśmy w długich kolejkach. Życie było bardzo skomplikowane. Przed wojną nikt nawet nie myślał, że trzeba będzie iść i stać po wodę. Ale dla młodzieży to była przygoda – iść po wodę z wiadrami, stać w kolejce. Takie kolejki zaczęto pilnować. Pojawiła się „nasza” milicja. Nie mogłam tego zrozumieć, jak wielu ludzi, których dobrze znałam, poszło do milicji. Po co? Żeby coś dostać – ot, po co. Było straszne zamieszanie wśród ludzi i nikt nie wiedział, co inny myśli. Baliśmy się milicjantów, mówili: „Kiedyś wy byliście 78 Zebranie Organizacji Polskich Kombatantów Wojny 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa z okazji Narodowego Święta Niepodległości. Od prawej: Leopold Koziński, Stanisława Kalenowa, dyrektor Obwodowej Organizacji Towarzystwa Czerwonego Krzyża Walentyn Mojsejenko, konsul Marek Maluchnik (KG RP we Lwowie), Józef Pachytel (pracownik KG RP we Lwowie). Z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939-1945 i Osób Represjonowanych. panami, a teraz nas słuchajcie”. Ustawiali kolejkę po dziesięć osób. Nie żeby to było coś mądrego, ale chodziło o to, żeby pokazać, kto tu rządzi. Ludzie donosili na siebie. To było okropne. Nasza babcia umarła przed wojną, w 1938 roku i dobrze, że nie dożyła do tych strasznych dni. Moja mama pochodziła z Oleska. I ludzie stamtąd przynosili nam żywność. Proszę sobie wyobrazić, że do Lwowa szli na piechotę. Oni nam bardzo pomogli. Oprócz tego mama sprzedawała i wymieniała złoto, które miała. Takie było życie w czasie wojny. Mama poszła do pracy dopiero po śmierci ojca, w 1953 roku. Miała emeryturę. Pracowała w rejestracji, w przychodni lekarskiej. Emerytura była niewielka, trochę ponad 60 rubli. Potem miała jeszcze rentę, za złamaną rękę. Żartowała, że złamana ręka jest więcej warta niż zdrowa. Wielu naszych sąsiadów, znajomych wywieziono do Kazachstanu. Wysyłaliśmy im paczki. Młodzież nosiła te paczki na pocztę. Nie robiliśmy tego ze Lwowa. Trzeba było jechać do Buska, do Złoczowa lub innej miejscowości i stamtąd wysyłać. We Lwowie nie przyjmowano paczek. Nie wiem, czy się baliśmy. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym. 79 Zebranie Organizacji Polskich Kombatantów Wojny 1939-1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa z okazji Narodowego Święta Niepodległości. Od prawej: Leopold Koziński, Stanisława Kalenowa, dyrektor Obwodowej Organizacji Towarzystwa Czerwonego Krzyża Walentyn Mojsejenko, konsul Marek Maluchnik (KG RP we Lwowie), Józef Pachytel (pracownik KG RP we Lwowie). Z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. Wtedy już nie mieszkaliśmy u siebie. Mieszkaliśmy w innej dzielnicy. Przed samą wojną siostra mamy zbudowała dom za rogatką Łyczakowską, przy ulicy Kozackiej, tam się przenieśliśmy. Przyjęła nas od razu. Tam wtedy było odludzie, ale i tam nas znaleźli. Mieliśmy tam przeszukania i wszystko inne. Ale nie mieli się do czego przyczepić – kobieta z dwójką dzieci. Choć byliśmy mali, ale wiele rozumieliśmy i swoje wiedzieliśmy. Mieliśmy swoje obowiązki. Wiele rzeczy robiło się przez kościół. Nie było nigdy, żebym nie chodziła do kościoła. Należeliśmy do parafii Świętego Antoniego, mój brat był tam ministrantem. Był bardzo podobny do księdza, nawet mówiono, że są braćmi. Tego księdza aresztowano w czasie mszy. A brata ksiądz odepchnął i kazał mu być cicho, gdy wstawił się za nim. Przed wojną we Lwowie było trzydzieści sześć kościołów. Przed Wielkanocą trzeba było odwiedzić każdą świątynię. Tak pobożnie byliśmy wychowani. Wojna sowiecko–niemiecka w 1941 roku była dla nas niespodzianką. Oczekiwaliśmy, że Moskale odejdą. Armia sowiecka to było coś strasznego. Uciekaliśmy od nich jak od diabła. Mundury mieli straszne. Bardzo od nich śmierdzia- 80 Wspólne spotkanie wielkanocne. Od lewej: Witold Wróblewski, Leopold Koziński (pochylony), Stanisława Kalenowa, Stanisław Wasilewski, Teodor Furta, Teodor Ilczyszyn, 2005 r. Z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. ło. Swoje buty smarowali czymś takim, że gdy szedł oddział ulicą, to smród był straszny. Nie byliśmy do tego przyzwyczajeni. Nasze wojsko było eleganckie, pachnące… Była taka woda kolońska, której używali wszyscy wojskowi. To była kultura. Tu szynele podwiązane sznurkiem… Najgorsze wspomnienia mam z dwudziestego drugiego września, gdy sowieci weszli do Lwowa. To był najgorszy dzień w życiu. Tak wyryło się w dziecięcej pamięci, że pamiętam do dziś. Najgorsze było rozbrajanie polskich żołnierzy. Widziałam na własne oczy, jak do oficera, młodszego, podchodzi – nie Ruski, a jakiś Azjata, czarny, brudny, z karabinem większym od siebie i z drwiącym uśmiechem mówi: „Poddaj się”. W razie nieposłuszeństwa od razu strzelali. Byłam u koleżanki, która mieszkała obok przy ulicy Potockiego [ob. Tarasa Czuprynki – przyp. red.], żeby nie siedzieć w domu. Obie patrzyłyśmy przez okno. Pamiętam, koło ratusza przywieziono tyle broni, że składano ją w wielkie stosy. A ile tego było po ulicach – i długo jeszcze leżała, i nikt tego nie sprzątał. Stacjonował tu olbrzymi garnizon – dwadzieścia tysięcy żołnierzy. Sowieci oszukali wielu z nich, wielu aresztowano, wielu zginęło. Zdarzały się różne wypadki i różnie mówiono. 81 Tradycyjne spotkanie opłatkowe kombatantów we Lwowskim Czerwonym Krzyżu. Od prawej: Leopold Koziński, Stanisława Kalenowa, konsul Marek Maluchnik (KG RP we Lwo wie), franciszkanin o. Aleksander Litwiniuik, Jan Barylak, Michał Wytysz, Andrzej Sawczuk. styczeń 2006 r. Z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. 22 czerwca 1941 roku, to była niedziela. Bardzo piękna pogoda, rano, a tu już Lwów bombardowano. Było to straszne. Nie od razu wiadomo było, co się dzieje. Ludzie byli zmęczeni rządami Sowietów, wywózkami, dlatego ucieszyli się, że wybuchła wojna i nie będzie już Moskali. Gdy wyszliśmy na ulicę, już jechały niemieckie czołgi. Tu zaczęła się kolejna sprawa. Byliśmy już bardziej dorośli, wiele rozumieliśmy. Mój tato już mógł się ujawnić. Mógł nareszcie normalnie zamieszkać z rodziną. Znał dobrze język niemiecki, bo moja babcia pochodziła z austriackiej rodziny i w domu często rozmawiano po niemiecku. W czasie okupacji niemieckiej mój ojciec był tłumaczem i pracował w administracji. Ja przerwałam naukę, bo trzeba było przerzucać ludzi przez granicę. A jaka wtedy była granica? Zielona granica na Sanie, przeprawiać się trzeba było przez Czeremosz. Dostałam się do podziemia. Mam nawet odznaczenie za działalność w konspiracji w latach 1939–1945. Ojciec pracował. Naturalnie, nie był to ten poziom, co przed wojną, ale gdy człowiek jest zajęty inną sprawą, ma cel, to nigdy nie będzie myślał o sprawach przyziemnych – czy jesteś ładnie ubrana, czy masz co jeść. Gdy trzeba było przeprowadzić ludzi przez granicę, to nie mógł iść człowiek starszy, bo to wywołałoby 82 Spotkanie kombatantów z delegacją z Kołobrzega, 2006 r. Z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. podejrzenia. A taki sobie podlotek nie wywoływał, gdy brał kilku jeszcze mniejszych dzieciaków i szedł z nimi. Było to bardzo niebezpieczne z jednej strony, ale nie można było odmówić – to był rozkaz. Za niewykonanie rozkazu groziła śmierć. Ale po jakimś czasie tak już mnie Niemcy znali, że musiałam ściąć włosy. Uprzedzono mnie, że poszukują dziewczyny z warkoczami. To było dla mnie straszne przeżycie – ściąć warkocze. Bardzo starałam się nie pojawiać się Niemcom na widoku. Trzeba było cały czas myśleć i patrzeć co, kto, i jak na ciebie patrzy, i kto z tobą jedzie. Trzeba było uważać. Myślę, że gdyby ktoś nie „sypnął”, to nic by ze mną nie było. Mieszkaliśmy wtedy na Łyczakowskiej. Wychodzę z domu, a pod bramą stoi taki „kolega” i pyta, gdzie idę. Nie wiem, co się stało, czy ktoś mnie za język pociągnął, mówię: „Idę do dyrektora (to znaczy do Kistryna)”. Nie trzeba było mu nic więcej. Okazało się, że „swoi” sprzedali. Było to w lutym 1944 roku, na Matki Boskiej Gromnicznej. Poświęciłam świecę, spieszyłam się. Widziałam, że stoi samochód, ale nie zwróciłam na niego uwagi. Po tylu latach byliśmy już bardzo odważni. Ale widocznie tak miało być. Siedziałam tu, na Gestapo, przez trzy miesiące, a w kwietniu byłam już w Ravensbrück. Byłam tam jako więzień polityczny. Gdy była ewakuacja obozu, to było im wszystko jedno, czy nas dowiozą, czy nie, czy ktoś ucieknie po drodze. 83 Spotkanie Bożonarodzeniowe w Socjalno–Medycznym Centrum Lwowskiego Obwodowego Towarzystwa Czerwonego Krzyża. Od prawej: Stefan Kokotko, Anna Lewicka, Leopold Koziński w lewym rogu Bohdan Sidelnyk, styczeń 2007 r. Z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. W moich dokumentach z archiwów nie odnotowano nikogo z mojej rodziny. Ani ojca, ani matki, ani brata. Byłam tylko ja – sama po sobie. Początkowo odnaleziono mnie z polskiego archiwum, a potem jeszcze postarałam się o dokumenty z niemieckiego. W dokumentach stało: „Polka, rzymska katoliczka, polityczna”. Pomylili przy tym rok urodzenia – zapisali 1926. A gdy rząd niemiecki wypłacał pieniądze byłym więźniom obozów, to musiałam sądownie udowodnić, że to moje zaświadczenie. Aresztowano mnie po morderstwie Niemca z oddziałów karnych. Zasłużył na śmierć, bo zamęczył na śmierć wielu ludzi. Trzeba było go zlikwidować. Gdy go zamordowano, zaczęto śledzić członków podziemia. Nie myślałam, że i mnie śledzą. Trzeba było być bardzo ostrożną. Bardzo dobrze wiedziałam i wiem, kto to zrobił. Nigdy nie chodziłam sama. Nawet nie wiedziałam, ale zawsze za mną ktoś szedł, żeby mnie chronić. Mieliśmy różnych kolegów. Był wśród nich taki jeden… Nigdy bym nie powiedziała, że był Ukraińcem. Mieszkał w sąsiedztwie, widywaliśmy się często. Roman Olijnyk. Był bardzo przystojny. Idę pewnego razu i widzę: idzie w mundurze oficera niemieckiego. Ktoś znajomy, ale nie mogę poznać. Uśmiechnął się do mnie i zasalutował. W domu 84 Spotkanie Bożonarodzeniowe w Socjalno-Medycznym Centrum Lwowskiego Obwodowego Towarzystwa Czerwonego Krzyża. Od prawej: Anna Lewicka, Leopold Koziński, NN, Stanisława Kalenowa, Witold Wróblewski, Bogusława Czorna, Jadwiga i Irena Zappé, Michał Wytysz, Jan Hawryluk, Teodor Furta, Bohdan Sidelnyk. Z archiwum Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych. mówię, że widziałam Romka w centrum, w mundurze niemieckim. Mówią mi: ”Czemu ty się dziwisz. On jest w SS. Ty poszłaś sobie, a on sobie” – usłyszałam w odpowiedzi. Wieczorem przychodzi i pyta, jak wyglądał, mówię: bardzo dobrze. A on do mnie: „Stasiu, jutro nigdzie nie chodź, nawet na ulicę, bo jutro będą łapanki, żebyś nie trafiła. Powiedz swoim, żeby też siedzieli w domach”. Wspaniale orientował się, czym ja i inni się zajmujemy. Zawsze nas uprzedzał przed akcjami Niemców. Była to specyficzna „przyjaźń”, bez nienawiści, która pojawiła się później. Po wojnie przyszedł do nas na Łyczakowską i wypytywał o wszystkich. Porozmawiali sobie z moim ojcem. Żydów po Łyczakowskiej wieźli na otwartych ciężarówkach. Bardzo ciasno ich tam załadowano, bo wszyscy stali. Policjant bił ich kolbą karabinu pogłowach. Nie mogłam się na to patrzeć, odeszłam. Widziałam ofiary sowieckie we lwowskich więzieniach. Byłam tam, chodziłam. Młodzież wiedziała o wszystkim, co działo się w mieście. Byłam na Łąckiego, w Brygidkach, na Zamarstynowskiej. Wszystko wiedziałam, bo szukałam swoich znajomych. Wszędzie nie można było być. Był to tak straszny wstrząs moralny, że można było zwariować. 85 Po pokonaniu Niemców Sowieci bardzo dokładnie wszystkich sprawdzali na granicy, kto chciał ją przekroczyć. Sama miałam takie przejścia. W Przemyślu spotkałam się z Wierą Franko, wnuczką Iwana Franki. Mówi do mnie: „Stasia, chodź na ten punkt. Dadzą nam papiery i będziemy miały z czym wracać”. Ja na to: „Ja nie pójdę. Nie wierzę im, i tobie też nie radzę. Oni tam dobrze orientują się, kto skąd idzie.” Od razu widać było po ludziach, kto wracał z robót, a kto z obozów. Ona jednak poszła. Spotkałyśmy się po dziesięciu latach, które ona „odpracowała” w Republice Komi, na kopalni. Powiedziała wtedy: „Oj, jakaś ty była mądra. Dobrze mi radziłaś, a ja, głupia, nie posłuchałam”. Jak była repatriacja, moja matka odmówiła wyjazdu. Nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Powiedziano jej tylko, że mnie aresztowano. Mój ojciec domyślał się, że jestem w AK, ale nigdy mu o tym nie mówiłam. Mama nawet się nie domyślała. W oddziale znaliśmy się tylko po pięć osób. W oddziale nie było możliwości niewykonania rozkazu. Miałam taką koleżankę, Jankę. Uczyła się w innej niż ja szkole – u Strzałkowskiej, przy ulicy Zielonej. Jakoś spotkałyśmy się za okupacji i pyta mnie: „Czy jestem tam [czyli w konspiracji – przyp. red.]?” Odpowiedziałam, że chodzę do kościoła Świętego Antoniego, i to wszystko. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że ją zabito – odmówiła wykonania rozkazu. Nasze zachowanie określało jedno słowo – wojna. Od czasu, gdy trafiłam na Łąckiego, palę papierosy. Miałam wtedy 18 lat. Tam dostałam od Czerwonego Krzyża paczkę. Było tam: 100 papierosów, pół bochenka chleba, margaryna, wino, mydło i ręcznik. Gdy więźniarki zobaczyły, że mam papierosy, to rozchwytały je natychmiast. Ja też zapaliłam tam po raz pierwszy. I tak już całe życie. Choć sama cierpię, jak widzę, że młodzież, a szczególnie dziewczęta, palą. Młodzież szkolna w tamtych czasach była w harcerstwie. Oczywiście i ja byłam harcerką. Było bardzo ciekawie. Mieliśmy różne gry, obozy letnie w domach wypoczynkowych. To młodzież bardzo jednoczyło i wychowywało. To doświadczenie harcerskie bardzo mi pomogło, gdy jeden wróg zastąpił drugiego w czasie wojny. Harcerstwo kształtowało patriotyzm. Teraz to już nie te czasy. Ale do wszystkiego człowiek się przyzwyczaja. Stanisława Kalenowa Na podstawie rozmowy, którą przeprowadził Taras Martynenko w 2010 r. we Lwowie. 86 Stanisław Kawałek Stanisław Kawałek, syn Franciszka i Marii z domu Szkólskiej, urodził się 15 listopada 1934 roku we wsi Czyszki, powiat Mościska w woj. lwowskim. W latach 1943–1945 wspólnie z ojcem udzielali pomocy działającym w okolicy oddziałom Armii Krajowej. Pomimo chłopięcego wieku, w latach 1943-1945 Stanisław Kawałek prowadził działalność zwiadowczą i zaopatrzeniową oddziałów AK w okolicach miejscowości Pnikut i Zakościele. Z narażeniem życia przez okres sowiecki przechowywał pamiątki z tamtego okresu. W 1991 roku przekazał je do Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy AK. W latach powojennych pracował jako budowniczy, palacz, pracownik techniczny. Żona Maria zmarła. Ma syna Jana i córkę Urszulę. 17 września 2009 roku, za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, został odznaczony przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Złotym Krzyżem Zasługi. 87 STANISŁAW KAWAŁEK – WSPOMNIENIA Jestem z 1934 roku. Urodziłem się 15 listopada w Czyszkach, w polskiej rodzinie. Mam młodsze siostry: Józefę, z 1938 roku i Halinę, z 1941 roku. Ojciec służył w Rzeszowie. U podpułkownika Malinowskiego był ordynansem. Nazywał się Franciszek Kawałek, urodzony w 1903 roku. Podpułkownik Malinowski był z Gródka, ojciec mi zawsze to mówił. W Złoczowie ojciec był ordynansem u pułkownika Jana Małeckiego. I takim sposobem i na mnie chęć do wojskowości przyszła. Jestem Polakiem i choć malutki wzrostem, będę nim, póki będę żył. Mam album z żołnierzykami. W dzieciństwie wycinałem żołnierzyki z żurnalu polskiej wojskowości i wklejałem do albumu, który ojciec prenumerował. To ma lata! W Czyszkach mieliśmy dziesięć morgów pola. Bardzo ojca prześladowali za to, że do tej wioski się ożenił, że Polak. Sam był z Mościsk, ze Sułkowszczyzny [dawniej w powiecie mościskim województwa lwowskiego – przyp. red.]. Ja musiałem więcej na polu pracować, ojcu pomagać. I wszędzie ja z ojcem jeździłem – rączka w rączkę, choć dziecko malutkie ze mnie było. Kiedy wojna się zaczęła, miałem 5 lat. Do 1939 roku w Czyszkach była polska szkoła, później ukraińska. Pani Pindelska była dyrektorką szkoły, i pani Guzioła. Ukończyłem pięć klas szkoły podstawowej. To były lata 1941–1946. 88 Stanisław Kawałek z kolegami, okres przedwojenny. Zdjęcie ze zbiorów autora wspomnień. Kiedy w 1939 r. do Komarna i do Rudek przyszło wojsko, była susza. Potem samoloty niemieckie leciały. Wojsko uciekało, kiedy Niemiec na Polskę napadł. Jechał major jakiś z żołnierzem i rzeczy wszystkie mi, dziecku, zostawił. I ten major ściągnął z głowy rogatywkę, żołnierz swój bagnet dał. Sztandar chcieli u mnie zostawić, ale oficer mówi: „Nie, zabierzemy”. Ja wszystko schowałem do stupki, gdzie się proso tłukło, żeby jagła była. To w stodole leżało. Od czasu do czasu przewietrzałem, by się nie zepsuło. Pięćdziesiąt lat to trzymałem: dwa portrety Piłsudskiego (jeden mi został), portrety Sikorskiego, Rydza– –Śmigłego, Mościckiego, rogatywkę z orzełkiem w koronie, bagnet, emblemat godła państwowego. Gdy przyznałem się księdzu Józefowi Legowiczowi, że mam to wszystko, to pojechaliśmy do Lwowa, do konsulatu. To wszystko do Muzeum Wojska Polskiego przekazałem w 1991 roku, na ukraińskie święto Jordanu. Ojca książeczki wojskowe też. Sztandar, który był u nas w Mościskach, widziałem tylko jak ze sobą wojsko woziło. Potem ich rozbroili w Jarosławiu. I ja zachowałem ten sztandar. On w mojej kaplicy był schowany, w Czyszkach, w kaplicy Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, na Chałupkach od strony Krysowic. 89 Stanisław Kawałek w mundurze, w czasie służby w mieście Bendery (górny rząd, pierwszy z prawej). Ze zbiorów autora wspomnień. Ojciec za Niemców pracował, był dorożkarzem. Miał drogę od Medyki do Mościsk. U pana Halendra pracował. Ojca bardzo dobrze znali. Kiedy na Trzciniec Anglicy robili zrzuty, to ojciec te paczki zbierał i przewoził. Zrzucali to w skrzynkach – pudła zielone, takie duże, jak pół pieca, każde ze spadochronem – między Czyszkami i Trzcieńcem, na takiej górze. Ojciec z innymi świecili latarką, by lotnicy wiedzieli gdzie zrzucać. I później wieźli na Trzciniec, rozbierali. A zamki żelazne ojciec gdzieś zakopywał, zaś spadochrony palili w piecu piekarskim. Matka chciała materiał na wsypy na poduszki, ale ojciec mówi: „Nie, bo przyjdą Niemaki i zobaczą”. A to był dobry materiał. Ojciec mnie zawsze ze sobą brał, bo nie umiał po ukraińsku gadać. Wtedy już ukraińska SS była. To były gdzieś lata 1941–1943. Ojciec był w AK. W latach 1943–1945 pomagałem mu w działalności zwiadowczej i rozpoznawczej oddziału AK w Pnikucie [powiat Mościska – przyp. red.]. Byłem łącznikiem. Dawali mi różne rzeczy do przenoszenia pomiędzy wioskami. Pewnego razu coś ściskałem w rękach. Dowódca oddziału zapytał mnie: „A co ty tam tak ściskasz, jak wiewiórka?” No i dali mi pseudonim Wiewiórka. To też było moje hasło. Jadę do Pnikuta na koniu i widzę, że stoi mężczyzna: „Gdzie ty, chłopaku jedziesz?”. „Do lasu, na orzeszki”. A ten pan miał mnie zapytać: „Kto lubi orzeszki?”, 90 „Pamiątka z wojska”, chałupniczy fotomontaż – Stanisław Kawałek na tle flagi amerykańskiej. Ze zbiorów autora wspomnień. a ja na to: „Wiewiórka”. Rewolweru nie nosiłem, nic… Co nosiłem w kieszeni? Dwa kapuszki miałem – to wysuszony pęcherz wieprza, używany jako woreczek. A tam szkło pobite drobniutko, wióry żelazne, piasek i papier. Ręka zawsze w kieszeni. Jakby mnie ktoś zaczepił, miałem mu w oczy sypnąć. Ojciec mnie tego nauczył. Pomagaliśmy oddziałom Armii Krajowej walczącym w okręgu lwowskim, w rejonie wsi Pnikut, Zakościele i Trzcieniec. Dostarczaliśmy prowiant dla oddziałów AK, najczęściej do Trzcieńca. My z ojcem na Trzcieniec woziliśmy jaja, ser – do szkoły polskiej, gdzie dyrektorem był Rogoża, sam z Czortkowa. Tam był pan Bobko. Pani Bandurska gazety ze Lwowa podawała. Ojciec dużo mi zadań powierzał: czy listy trzeba było zawieźć do Pnikuta, czy pojechać na Trzciniec. Nie mam szkół, taki niedouk, ale po kartoflach umiałem dobrze poprowadzić. Był u nas we wsi jeden żołnierz, starszy kawaler – Baranowski. Zrobiliśmy z nim karabin maszynowy, i ustawiliśmy w grobowcu w Czyszkach. Był z dykty wycięty, kulka i lufa była zrobiona z patyka. Ja małolat, dziecko. Leżę na tym karabinie maszynowym. Oni myśleli, że tam jest polska partyzantka. A to tylko nas trzy osoby było: Patylak Józek, ja i Baranowski. 91 Sztandar 26 pułku piechoty. Ze zbiorów autora wspomnień. Jeździliśmy sobie z ojcem. Na mnie nikt nie zwracał uwagi, no bo co dziecko rozumie? A ja miałem dobre uszy i wszystko sobie zapamiętywałem, i tak Czyszki, Pnikut i Krysowice uratowałem przed zagładą. Często jeździliśmy do Mościsk, do kościoła. Na cmentarzu w Mościskach opiekuję się grobem 92 Druga strona sztandaru 26 pułku piechoty. Ze zbiorów autora wspomnień. rodziny, która została tam zamordowana w kwietniu 1945 roku (lub w 1944 roku). Dziewięć osób zamordowano – z rodzin Hurichów i Bosaków. A dziesiąta to krewna Bronia Pacana, co na organach w katedrze gra. Ciała pogrzebano na starym cmentarzu w Mościskach. W 1991 roku w Mościskach spotkałem dwie Polki, które prosiły mnie zrobić remont kapliczki na starym cmentarzu. Jedną 93 Stanisław Kawałek, zdjęcie rodzinne. Pierwszy z lewej stypendysta Fundacji Semper Polonia, Andrzej Leusz. Ze zbiorów autora wspomnień. z nich była Michalina Teresa Bosak. Opowiedziała mi historię mordu na jej rodzinie. Mieszka w Warszawie, przy Domu Chłopa [obecnie warszawski Hotel „Gromada”, przy Placu Powstańców – przyp. red.]. To jedyna osoba, która przeżyła mord. Za szafą była schowana. Ojciec już był starszy i nie miał iść do wojska. Odroczenie na trzy miesiące dali. Przyszli banderowcy z Pakości [obecnie wieś Nahirne – przyp. red.] do Czyszek, furą przyjechali, to było gdzieś tak w grudniu i wzięli ojcu kożuch i dokumenty, zabrali wszystkie łyżki, garnuszki. Wojna jednak trwała i ojca w kolejnej turze jednak zmobilizowali. I dobrze, że go zabrali, bo jakby ojciec był w Czyszkach, to by go byli zarznęli. Ziobra zamordowali w Czyszkach. Chateliaka też, był leśnym. W Czyszkach mieszkaliśmy w latach 1943–1946. Po wojnie ojciec wrócił z wojska i zaraz przyszło dwóch Ukraińców i mówią: „Kawałek, włos wam z głowy nie spadnie.” Ale potem kartka przyszła: „24 godziny i żeby ciebie w Czyszkach nie było”. I my zabraliśmy wszystko: konie, krowy – wszystko. Trzy lata my na Sułkowszczyźnie mieszkaliśmy, 4 kilometry od Mościsk. 94 Stanisław Kawałek, spotkanie z Lechem Wałęsą. Ze zbiorów autora wspomnień. Ojciec miał tamł rodzinny dom, jego brata wywieźli na Sybir. Po latach Józia Solecka opowiadała mi, że wuj nazywał się Jan Kawałek. Wywieźli go z całą rodziną. Kiedy Anders formował armię, trafiły do niej tylko dzieci wuja. Sam Jan Kawałek gdzieś tam na Syberii zaginął… Kawałki są w Londynie, w Ameryce. Kazimierz, Florek, Józia i Józek. W roku 1953 powołano mnie do wojska. Siostra, Józia Solecka, wysłała mi wtedy obrazek Najświętszego Serca Pana Jezusa. Ze zdjęciem z wojska zawsze noszę go przy sobie, na sercu. Polsce służyłem w czasie wojny, a po wojnie Stalionowi… Zebrali nas w Drohobyczu. Jechaliśmy pociągiem. Wysłano mnie do Tyraspola na dzisiejszej granicy z Mołdawią, a stamtąd do miasta Bendery w Mołdawii, kiedyś mówili Besarabia. Trzy lata służyłem, do 1955 roku. Bardzo mnie tam lubili. Jak mnie zabrali do wojska, ojciec pracował w kołchozie, do Krysowic należał. Potem się dowiedzieli, że ojciec był związany z AK. W 1956 roku wróciłem do Mościsk i w roku 1958 ożeniłem się z Marysią Czuchraj, córką Stefana i Józefy Jop. Poznaliśmy się na tańcach w Czyszkach. Piękna była. Ja malutki, ale kobiety takie lubiłem, żeby nogi piękne były i cała reszta też fajna. Zamieszkaliśmy w Mościskach, kupiliśmy z rodziną plac pod 95 Stanisław Kawałek przy fortepianie. Ze zbiorów autora wspomnień. budowę domu. W 1962 roku przenieśliśmy się do domu, w którym mieszkam do dziś. Mamy dwójkę dzieci. Córka ma na imię Urszula, a syn Janusz. Przez długie lata bałem się wspominać komukolwiek o swojej działalności z tamtych lat. Groziło to poważnymi represjami. Moja żona o tym wiedziała. Pewnego dnia, moja siostra Józia stała w kolejce w Mościskach po chleb i mleko, a obok niej stoi taki jeden i mówi: „Ty, polska partyzantko, gdzie ty stajesz do kolejki? Twój krasnoludek (o mnie) i twój tato byli polscy partyzanci. Pakość palili [dzisiaj Nahirne – przyp. red.]”. Śledzono mnie. Jeszcze byli tu te bandery, co mordowali tych Bosaków i innych. Do 1967 roku pracowałem w przedsiębiorstwie remontowo–budowlanym w Mościskach. Potem od roku 1967 do 1972 roku w szkole dla dzieci niepełnosprawnych w Mościskach, a zimą byłem także palaczem w kotłowni szkoły. Następnie w 1972 roku jako pracowałem na poczcie w Mościskach. Osiem lat mieszkałem przy parafii, na tym podwórku, gdzie plebania teraz jest. Księdza Legowicza znałem, księdza Kiernickiego. Przy księdzu Skrobaczu w godzinę śmierci byłem. 3 czerwca 1991 roku pojechałem z młodzieżą do Luba- 96 czowa, na pierwsze spotkanie z Papieżem. W 1999 roku, po 41 latach pracy, odszedłem na emeryturę. Byłem w Wadowicach, gdzie Ojciec Święty się urodził. 7 czerwca 1999 roku byłem na spotkaniu z Ojcem Świętym Janem Pawłem II w Toruniu. Otrzymałem wtedy medal pamiątkowy, a podróż załatwił mi ksiądz Jankowski z Gdańska. Powtórnie byłem z młodzieżą na spotkaniu z Papieżem, kiedy w Sopocie był. Zwiedziłem Gdańsk, Gdynię, Sopot… Żonę mi zabito, to już osiem lat jak jej nie ma. Zginęła w wypadku samochodowym w 2005 roku. Dzieciom pomagam, czym mogę. Córka Urszula ma męża Ukraińca. Mam domek, gospodarstwo. Pucu, pucu… Lubię do Polski pojechać. Mam rodzinę w Ameryce – siostrę Józię Solecką i brata Kazika Kawałka. Od 2005 roku jestem członkiem towarzystwa kombatantów. Po śmierci żony zwróciłem się do konsulatu o pomoc. Pani Ludmiła mi pomogła i skierowała do pani Stasi Kalenowej. Dała mi adres. No i poszedłem. Otwiera drzwi jej mąż, a był Rosjanin. Myślę: „No to trafiłem w tarapaty, jak Styrlitz”. Ona nie chciała wierzyć, że ja byłem w takiej organizacji, w AK. W końcu uwierzyła i tak zaprzyjaźniliśmy się. Piękna kobita! Za swoją działalność medale dostałem, pierwszy od prezydenta Kaczyńskiego, i jeszcze Pro Patria. Stanisław Kawałek Na podstawie rozmowy, którą przeprowadziła Julia Łokietko 24 czerwca 2012 r. w Mościskach. 97 Stefan Kokotko Stefan Kokotko, syn Kyryła, urodził się 10 stycznia 1916 roku we wsi Remenów w powiecie lwowskim województwa lwowskiego. Po ukończeniu szkoły średniej pracował w gospodarstwie ojca. W 1938 roku został powołany do zasadniczej służby wojskowej w 40 Pułku Piechoty Dzieci Lwowskich. Po wybuchu II wojny światowej brał udział w obronie Warszawy. Internowany przez Niemców, uciekł z niewoli. W 1941 roku ukończył dwuletni kurs w Instytucie Rolniczym w Dublanach pod Lwowem, który był podporządkowany Politechnice Lwowskiej, przemianowanej przez okupantów na Politechnicznyj Instytut. Pracował jako instruktor szkolenia młodzieży rolniczej w organizacji Silśkyj Hospodar we Lwowie. W 1944 roku został skierowany przez radzieckie władze do pracy w rejonowym wydziale rolniczym w Nowym Jaryczowie pod Lwowem, na stanowisko pomocnika lekarza weterynaryjnego. W marcu 1945 roku został zmobilizowany do Armii Czerwonej. W 1943 roku ożenił się z Heleną z domu Kułyk. Mają syna i trzy córki. W czasie pacyfikacji wsi Remenów wyjechał z rodziną do Lwowa. Tu pracował w różnych przedsiębiorstwach, ostatnio w 1951 roku podjął pracę w instytucie poligraficznym, pracował tam do przejścia na emeryturę w 1976 roku. Mianowany przez prezydenta RP na stopień podporucznika, wyróżniony przez kierownika UdSKiOR honorowym tytułem „Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny”, a także przez prezydenta RP Medalem „Za udział w wojnie obronnej 1939 roku”. Stefan Kokotko zmarł 28 listopada 2008 roku we Lwowie. 98 STEFAN KOKOTKO – WSPOMNIENIA Nazywam się Stefan Kokotko, jestem syna Kyryła i Pelagii, urodziłem się 10 stycznia 1916 r. we wsi Remenów, w powiecie lwowskim. Do czynnej służby wojskowej w Wojsku Polskim byłem wezwany 24 marca 1938 roku, do 40 Pułku Piechoty Dzieci Lwowskich, który stacjonował we Lwowie przy ulicy Piotra i Pawła. Dowódcą pułku był pułkownik Liebich. Piąta, szósta i siódma kompania tego pułku stacjonowała przy ulicy Kleparowskiej. Rekruckie przeszkolenie przechodziłem w 5 kompanii. Po przysiędze byłem skierowany do siedziby 40 pułku, przy ulicy Piotra i Pawła, gdzie przydzielono mnie do rowerowego plutonu zwiadowczego. Dowódcą plutonu był porucznik Düring. W tym plutonie przechodziłem służbę wojskową do wybuchu II wojny światowej w 1939 roku. Niedługo przed wojną pułkownik Liebich został przeniesiony na inne stanowisko, a dowódcą pułku został podpułkownik Kalendyk, który następnie pojechał z nami na front. Razem ze mną służyli kaprale, Gromów i Wieliczko, plutonowy Szymański, starszy sierżant Siwyk, strzelcy Góra, Iwanuszko, Jaroszyk, Lewczyj, Kit, Kizyma, Kokodynski, Kokotko Włodzimierz, Pocztar, Szostakowicz. Przed samym wybuchem wojny zostałem przydzielony do kompanii, która przejmowała środki transportu od ludności cywilnej. Stacjonowaliśmy w budynku kina „Roxy”, niedaleko Dworca Głównego. W dzień wybuchu wojny przeniesiono nas do głównej siedziby pułku, gdzie otrzymaliśmy nowe umundurowanie i od razu z koszar przeszliśmy do pobliskiego parku Pohulanka. Drugiego lub trzeciego września przeniesiono nas na Dworzec Główny, załadowano wraz z całym pułkiem na pociąg. W tym transporcie razem z 40 Pułkiem Piechoty Dzieci Lwowskich jechały pozostałe oddziały dywizji lwowskiej – 19 i 22 pułk artylerii ciężkiej i pułk artylerii lekkiej. Z Dworca Głównego jechaliśmy przez Podzamcze do stacji Krasne, skąd skierowaliśmy się na Brześć nad Bugiem i dalej do Warszawy. W Warszawie wyładowaliśmy się na Pradze i od razu byliśmy świadkami bombardowania mostu Poniatowskiego. Nocą przeszliśmy przez ten most na lewy brzeg Wisły i zostaliśmy rozlokowani na przedmieściu Woli, przy drodze do Poznania. Niedaleko był ruski cmentarz. Zaraz po wstępnym rozlokowaniu brałem udział w rowerowym patrolu zwiadowczym, wzdłuż szosy do Poznania. Szosa była zapełniona nieprzerwanym potokiem uciekinierów, którzy chcieli schronić się w Warszawie przed Niemcami. Wówczas przeżyliśmy pierwszy niemiecki ostrzał z samolotów. Patrol 99 schował się pod drzewem (pamiętam do dziś, że był to rozległy kasztan), gdzie dalej prowadziliśmy obserwację. Uwagę naszą zwrócił fakt, że samoloty niemieckie nie ostrzeliwały samej szosy, tylko jej pobocza. Z daleka zobaczyliśmy, że w zwartym tłumie uciekinierów jadą umundurowani Niemcy na motocyklach i w samochodach. Widocznie chcieli się dostać w potoku uciekinierów i niespostrzeżenie wtargnąć do miasta, i zająć je z marszu. Porucznik Düring zarządził natychmiastowy powrót do miasta, gdzie złożył odpowiedni meldunek. Jak się później dowiedziałem, na podstawie tego meldunku oddziały ckm i artylerii przeciwpancernej 40 pułku, które były jeszcze w trakcie umacniania swoich stanowisk obronnych, dostały rozkaz otwarcia ognia do kolumny uciekinierów w razie pojawienia się w niej żołnierzy niemieckich, aby nie dopuścić do przedarcia się wroga do miasta. Po półtorej, dwóch godzinach od powrotu naszego patrolu usłyszeliśmy pierwsze strzały naszych oddziałów. Jak potem opowiadano, płacząc nasi żołnierze otworzyli ogień z broni maszynowej i działek lekkich przeciwpancernych do tłumu i wmieszanych wśród nich żołnierzy niemieckich. Później, idąc na stanowiska zwiadowcze na przedpolach naszych pozycji obronnych, kilkakrotnie widziałem dosłownie zwały wozów, trupów końskich i ludzkich – mężczyzn, kobiet, dzieci, które leżały tam kilka dni i przy gorącej pogodzie puchły, a potem rozkładały się. Był to straszny widok. O ich pochowaniu nie było mowy, gdyż Niemcy, po odparciu pierwszej ich próby przedarcia się do miasta wśród uciekinierów (możliwe, że to oni sami gnali cywilów w zwartym tłumie, aby wmieszać się do tego strumienia – tych naszych przepuszczeń potwierdzić się nie dało), ponawiali już otwarte ataki z użyciem piechoty i czołgów. Podczas kolejnych ataków Niemcy zabierali swoich zabitych i rannych, a zwłoki uciekinierów cywilnych leżały długo nieruszane. Pomimo powtarzających się prawie nieustannie ataków niemieckich, a był to początkowo główny kierunek ich natarcia na Warszawę. Mój pułk nie oddał w ręce wroga ani jednej ulicy, ani jednego domu, trwaliśmy na naszych stanowiskach bojowych, zajętych z samego początku obrony Warszawy. Atakowali nas przeważnie w dzień, w nocy prawie nie. Ja osobiście służyłem w patrolach, które właśnie w nocy wychodziły na przedpola naszych stanowisk, aby zbierać informacje o ruchach Niemców. W dzień odpoczywaliśmy w mieście. W trzecim tygodniu obrony pojawił się nowy wróg – brak żywności, zwłaszcza wśród ludności cywilnej. Pamiętam, jak przychodziły do nas matki z małymi dziećmi na rękach, z prośbą o kawałek chleba. Nasi żołnierze dzielili się z nimi, czym mogli, choć sami fasowali coraz to mniejsze porcje. Niemcy codziennie w dzień bombardowali miasto z powietrza, a w nocy ostrzeliwali z artylerii ciężkiej. Na naszym odcinku nieustannie było słychać strzały, jeśli nie ciągle, to przynajmniej pojedyncze. 28 września nastąpiła cisza na froncie – dowódca plutonu, porucz- 100 Stefan Kokotko w mundurze. Ze zbiorów autora wspomnień. nik Düring, zebrał nas i zawiadomił o kapitulacji załogi Warszawy. Stało się tak nie z powodu militarnej przewagi niemieckiej, a z powodu braku żywności, wody i amunicji. W zorganizowanych oddziałach złożyliśmy broń na pobliskim placu, a następnie nasi podoficerowie (oficerów Niemcy zabrali oddzielnie) wyprowadzili nas z Warszawy i doprowadzili do przejściowego obozu jenieckiego w Górze Kalwarii. W tym obozie trzymali nas dłużej niż tydzień. W tym czasie wielu żołnierzy zmarło z powodu epidemii czerwonki. Po tygodniu lub dłużej Niemcy przysłali samochody ciężarowe i przewieźli nas do obozu w koszarach wojskowych w Puławach. W tym obozie służbę wartownicza pełnili żołnierze czescy, którzy ułatwiali ucieczki jeńcom – naszym kolegom. [Informacja niepewna. Być może chodzi o żołnierzy narodowości słowackiej – przyp. red.] Skorzystałem z możliwości i razem z dwoma kolegami uciekliśmy z obozu. W pobliżu nowej wojennej granicy ludność miejscowa ostrzegała nas, że trzeba być bardzo ostrożnym po przejściu granicy, bo żołnierze sowieccy wyłapują żołnierzy polskich i natychmiast wywożą ich daleko na Wschód. Ci ludzie znaleźli nam człowieka, który zgodził się przeprowadzić nas nielegalnie przez granicę do stacji Rawa Ruska. Z daleka 101 widzieliśmy, jak żołnierze sowieccy załadowują schwytanych jeńców–uciekinierów do wagonów towarowych. Z dwoma kolegami udało się nam zmylić patrol sowiecki i niepostrzeżenie zająć miejsce w budce hamulcowej jednego z wagonów tego transportu, który bez przystanków dojechał w nocy do stacji Lwów– –Kleparów. Tam, korzystając z ciemności, udało się nam niezauważenie uciec ze stacji, a następnie przez lasy Brzuchowickie, a potem Hołosko dotrzeć do domu – do wsi Remenów. Moi koledzy – uciekinierzy, Jaroszyk i Ilczyszyn, przedostali się także do swoich wiosek. Podczas „pierwszych Sowietów” (1939–1941) i okupacji niemieckiej (1941– –1944) w żadnych formacjach wojskowych nie służyłem. Po zajęciu Lwowa przez Sowietów pracowałem w Nowym Jaryczowie pod Lwowem, jako pomocnik lekarza weterynaryjnego. W marcu 1945 roku zostałem zmobilizowany do Armii Czerwonej i wysłany na przeszkolenie do Dnieprodzierżyńska. W drugim miesiącu przeszkolenia zachorowałem na żółtaczkę i następnie zostałem komisyjnie zwolniony z wojska do cywila. Stefan Kokotko Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 102 Teodor Konowart Teodor Konowart, syn Michała, urodził się 29 lipca 1920 roku we wsi Haliczanów, w powiecie Gródek Jagielloński województwa lwowskiego. W 1934 roku ukończył szkołę powszechną w Gródku Jagiellońskim, potem zgłosił się na ochotnika do orkiestry wojskowej przy 26 pułku piechoty w Gródku Jagiellońskim. 3 września 1939 roku został przerzucony wraz z rodzimym pułkiem do Warszawy, brał udział w obronie stolicy. Po kapitulacji dostał się do niewoli niemieckiej, z której uciekł w grudniu 1939 roku. Następnie wrócił do domu. W latach 1954–1957 uczył się w technikum handlowym. Do emerytury w 1981 roku pracował w branży obuwniczej. Teodor Konowart zmarł 17 kwietnia 2004 roku. 103 TEODOR KONOWART – WSPOMNIENIA Ja, Teodor Konowart, urodziłem się 29 lipca 1920 roku we wsi Haliczanów, w powiecie Gródek Jagielloński, województwa lwowskiego. W 1934 r. ukończyłem szkołę powszechną – 7 klas w Gródku Jagiellońskim. W tym samym roku wstąpiłem na ochotnika, jako elew do orkiestry 26 pułku piechoty w Gródku Jagiellońskim i dosłużyłem tak do września 1939 roku. To były lata nauki gry na kornecie, prób, ćwiczeń wojskowych, wyjazdów na manewry i tak dalej. Kiedy wstąpiłem do orkiestry, to kierował nią tamburmajor, pan sierżant Fraś, a w 1935 r. dali nam dyrygenta – młodego podporucznika. Nazwiska nie pamiętam, wiem, że grał na skrzypcach i fortepianie. Moim instruktorem był pan starszy sierżant Mrówczyński, pięknie grał na kornecie. Pan sierżant Ewest (?) – grał na kornecie, pan sierżant Mamrycz (?) grał na barytonie. Pan plutonowy Józef Baran grał na klarnecie i pan plutonowy także Józef Baran grał na waltorni. Mimo, że tak samo nazywali się, nie byli braćmi. Grali także kapral Jan i jego brat, elew Władek. Było dwóch elewów–braci: Janek i Józef ze Śląska, nazwisko – Zawierucha. Janek grał na kornecie, a Józef na puzonie. Elew Staszek Mazur grał na waltorni. Janek Gedz z Andrychowa – grał na waltorni. Tadeusz Nazar grał na trąbce ES. Jan Szymaniak – grał na barytonie. Józef Zapolski – grał na trąbce ES i na akordeonie (pięknie grał), a Tomala grał na flecie. Kiedy Niemcy napadli na Rzeczypospolitą Polską, 3 września orkiestrę wraz z dwoma batalionami 26 pułku piechoty załadowano na wagony i przetransportowano w kierunku Warszawy. Wyładowali nas pod Warszawą, znajdowaliśmy się w lasach warszawskich. Później marszem nocą przyszliśmy do Warszawy i tam zajęliśmy pozycje obronne. Później orkiestrę rozmieścili w pomieszczeniach ochronki dla dzieci przy ul. Miodowej, bliżej do placu Nieznanego Żołnierza. Dzień i noc pełniliśmy wartę, woziliśmy jakieś listy–depesze na Pragę, prawdopodobnie znajdowało się tam jakieś dowództwo. Na ulicach zbieraliśmy zabitych, rannych, gasili pożary. Dzień i noc wróg ostrzeliwał Warszawę pociskami, a w dzień jeszcze rzucał bomby z samolotów i ostrzeliwał z maszynowych karabinów. Miasto płonęło, nie było światła i wody. Po wodę chodziliśmy do Wisły, ale polski żołnierz nie poddał się i walczył na śmierć i życie. Dopiero 30 września z wywieszonych ogłoszeń 104 dowiedzieliśmy się, że obrońcy Warszawy powinni złożyć broń w wyznaczonym miejscu i udać się do niewoli. Broni nie oddaliśmy, zniszczyliśmy ją i wyrzuciliśmy do Wisły, aby nie dostała się w ręce wroga. Za parę dni wróg wszedł do Warszawy, a nas popędzili do Góry Kalwarii. Tam umieścili nas na polu, wokół były czołgi, w ten sposób trafiliśmy do niewoli. Było nas tam kilka tysięcy. Wróg trzymał nas tam w głodzie i chłodzie, dopiero w październiku przenieśli nas do Puław i umieścili w przedwojennych koszarach. Stamtąd codziennie gdzieś wysyłali żołnierzy. Była już późna jesień, głód, chłód i nędza nie dawały nam żyć. Pewnej szczęśliwej nocy udało się nam podkopać pod ogrodzeniem i uciec z niewoli dzięki pomocy Pana Boga. Szliśmy tylko lasami, tylko w nocy. Baliśmy się Niemców, bo mieliśmy przecież na sobie jeszcze mundury wojskowe. Granicę przeszliśmy nielegalnie w okolicach miejscowości Lubaczów, przy pomocy miejscowych mieszkańców. Niemcy i sowieci wyłapywali i wsadzali do więzień tych, którzy przechodzili granicę. Do domu doszedłem w grudniu. Po powrocie pracowałem w sklepie potem zachorowałem na żołądek, straciłem zęby, nie mogłem grać, więc niemiecka niewola swoje zrobiła. Kiedy się troszeczkę podleczyłem, w 1946 poszedłem pracować do hurtowni obuwia we Lwowie. W latach 1954–1957 uczyłem się w technikum handlowym. Do emerytury w 1981 roku pracował w branży obuwniczej Oczywiście, opisałem tylko tych przełożonych i elewów, których pamiętałem, a było w orkiestrze około pięćdziesiąt orkiestrantów, a może i więcej. Bardzo dużo czasu upłynęło z tych młodych lat i nie wszystkich mogę sobie przypomnieć. Pamiętam także, że w Warszawie dawali nam jakieś zaświadczenie, ale tak je schowałem, że do dziś znaleźć nie mogę. Mam tylko zdjęcie wojskowe. Bardzo krótko opisałem moje piękne lata przy wojsku i ciężkie lata wojenne. Teodor Konowart Na podstawie życiorysu spisanego w 1997 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 105 Leopold Koziński Leopold Koziński, syn Adolfa i Heleny, urodził się 31 stycznia 1917 roku we Lwowie. Ukończył czteroletnią szkołę techniczną, na wydziale samochodowym we Lwowie. W 1938 roku został powołany do czynnej służby wojskowej w 5 pułku artylerii lekkiej we Lwowie, przy ul. gen. Józefa Bema, róg ul. Janowskiej. We wrześniu 1939 roku brał udział w walkach z Niemcami, m.in. na przedmieściach Warszawy. Dostał się do niewoli niemieckiej, ale zbiegł i wrócił do Lwowa. Potem w latach 1941–1946 walczył w Armii Radzieckiej, w 1946 roku został zdemobilizowany, jako inwalida II grupy. W 1948 ożenił się z Walentyną Szylcową, wychowali dwoje dzieci – syna i córkę. Leopold Koziński był członkiem Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Mianowany przez prezydenta RP na stopień podporucznika, odznaczony odznaką UdsKiOR Weteran Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Leopold Koziński zmarł 6 stycznia 2008 roku we Lwowie. 106 LEOPOLD KOZIŃSKI – WSPOMNIENIA Urodziłem się we Lwowie 31 stycznia 1917 roku. Ojciec Adolf, matka – Helena. Ukończyłem 7 lat szkoły powszechnej i 4 kursy szkoły technicznej, na wydziale samochodowym przy ul. Snopkowskiej. W 1938 roku zostałem powołany do czynnej służby wojskowej w 5 pułku artylerii lekkiej we Lwowie, przy ul. Bema. Dowódcą 5 PAL był Popławski. Byłem w stopniu kaprala. W czasie kampanii wrześniowej pułk wyruszył ze Lwowa, po pierwszych bombardowaniach miasta, transportem kolejowym w kierunku Warszawy. Z nazwisk kojarzy mi się gen. Czuma – nazwisko, które często wspominano na froncie. Moimi przełożonymi byli ppor. Kozioł, Bitner, a kolegami byli żołnierze Władek Wolański, Józef Tłuściak, Maciek Gawałda. W wojnie obronnej trudno jest określić miejsce działań bojowch. Krwawa walka rzucała nas na różne odcinki. Lasy, nocne marsze i dzienne walki, wybuchy bomb, pożary, pobojowiska, walka na przedmieściach Warszawy, pod Dębem i Markami, Karczewem i Ciechanowem. Zostaliśmy otoczeni i wzięci do niewoli w lasach, gdzie oddaliśmy ostatnie strzały. W marszu dotarliśmy w okolice Sosnowca, głodni, obdarci i zmęczeni. Z Bożą pomocą udało mi się zbiec z kolegą Wolańskim i wrócić do Lwowa. Po drodze dużo jeńców wymordowano. Od 1941 po 1946 rok brałem udział w wojnie radziecko–niemieckiej. Zostłem zdemobilizowany w 1946 roku, jako inwalida II grupy. W 1948 roku założyłem rodzinę z Walentyną Szylcową. Mam dwoje dzieci. Opisuję wszystko to, co udało mi się przypomnieć po 62 latach. Obecnie jestem inwalidą: źle widzę i słyszę. Leopold Koziński Na podstawie życiorysu spisanego w 2001 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 107 Anna Lewicka Anna Lewicka, z domu Tomków, córka Jana i Marii z domu Paczaszyńskiej, urodziła się 26 grudnia 1925 roku w Tarnopolu. Rodzina przeprowadziła się do Lwowa w 1929 roku. Oboje rodzice byli Polakami, jej ojciec był chorążym Wojska Polskiego. Zmobilizowany w 1939 roku, zginął na wojnie. W 1940 roku Anna została wywieziona wraz z matką na Syberię, na stację Suchobiezwodnoje, w obwodzie gorkowskim. Obie wróciły do Lwowa w 1945 roku. Anna ukończyła szkołę pedagogiczną, studiowała farmację w Instytucie Medycznym we Lwowie. W 1949 roku została zatrzymana i osadzona w więzieniu przy ul. Łąckiego. Razem z matką została ponownie zesłana na Syberię, do miejscowości Susłowo w Kraju Krasnojarskim. Wróciły do Lwowa w 1956 roku. Anna kontynuowała tu studia w Instytucie Medycznym. Wyszła za mąż za Polaka, Włodzimierza Lewickiego, z zawodu geologa, który pracował w Muzeum Przyrodniczym przy ul. Teatralnej. Z małżeństwa urodził się syn Andrzej. Anna była wolontariuszką Czerwonego Krzyża we Lwowie oraz członkinią Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. W 2006 roku prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył Annę Lewicką Krzyżem Zesłańców Sybiru. W 2008 roku kierownik UdsKiOR wyróżnił Annę Lewicką medalem Pro Memoria. 17 września 2009 roku prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył Annę Lewicką Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2011 roku kierownik UdsKiOR wyróżnił Annę Lewicką medalem Pro Patria, wcześniej także honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Anna Lewicka zmarła 21 lutego 2013 roku. Jest pochowana na cmentarzu Hołoskowskim koło Lwowa. 108 ANNA LEWICKA – WSPOMNIENIA Urodziłam się 26 grudnia 1925 roku w Tarnopolu. Matka miała na imię Maria, z domu Paczaszyńska. Ojciec – Jan Tomków. We Lwowie mieszkaliśmy od 1929 do 1939 roku. Rodzice przeprowadzili się dlatego, że ojciec był wojskowym i przenieśli go na nowe miejsce. Służył w polskim wojsku. Był chorążym. Ojciec służył przy ul. Iwaszkiewicza. Tam były koszary wojskowe, jeszcze austriackie. Do dziś te dwa budynki stoją, już przerobione na mieszkania. O losach ojca nic nie wiem. Poszedł na wojnę w 1939 roku i nigdy nie wrócił, nie wiem co się z nim stało. W Tarnopolu nie mamy już nikogo z rodziny. Pamiętam, jak wojna się zaczęła. To było straszne! Leciały niemieckie samoloty. W radiu informowali, że zaczęła się wojna. Wywieźli nas w 1940 roku, kiedy miałam trzynaście lat. Wiadomo, jak nas wtedy wywozili – w nocy podjechało auto ciężarowe i mówią: „Wychodzić! Wsiadać!” I od razu do wagonów. A wagony były takie: zakratowane, maleńkie okienko, zabite deskami. Mówili, że w niektórych wagonach były takie nary, to znaczy miejsca, gdzie można było spać. A tam, gdzie myśmy byli, ich nie było. Spaliśmy wprost na podłodze – ktoś siedział, ktoś leżał. Wciąż robili kontrolę. Nikt nie mógł się stamtąd wydostać, dlatego każdego razu musieli przeliczać ludzi. Przestawiali z tej strony na tamtą stronę, z tamtej strony na tę stronę. I każdego trzeba było przeliczyć, czy są wszyscy. Chodzili z takimi młotkami i stukali po deskach. Wszystko to na nerwy działało. Oni w ten sposób kontrolowali, czy gdzieś nie wyłamali deski, czy może ktoś nie uciekł. A gdzie tam można było uciec? I dokąd? W każdym razie, dużo staliśmy po drodze, na różnych bocznicach. Wydawali tylko czystą wodę – wrzątek i słoną suszoną rybę. Tego nie można było jeść, ale człowiek musiał. Przyjechaliśmy. To był obwód gorkowski, na stacji Suchobiezwodnoje, obecnie obwód niżniegorodzki, Syberia, Rosja. Byłam półżywa, nie wiem ile jechaliśmy – czy dwa tygodnie, czy więcej. Ale widocznie wyglądałam tak, że podszedł do mnie lekarz, który okazał się być Polakiem i od razu przepisał mi odżywianie intensywne. Faktycznie chodziło nie o odżywianie, a o to, żebym mogła znajdować się przy sanczasti, czyli izbie chorych. Miałam taki urlop na miesiąc. Tylko matka była przy mnie. Szkół tam żadnych nie było. Wróciłyśmy do Lwowa w 1945 roku. Mogłybyśmy do Polski pojechać… Ciocia, Emilia Wojciechowska, wyjechała ze Lwowa do Polski, do Poznania, bo tam miała dzieci. Nie wywieźli jej wraz z nami, bo miała całkiem inne nazwisko. Po wojnie nie podobało mi się we Lwowie. Przed wojną było Corso na Akademickiej, gdzie często chodziło się wieczorem na spacery. Chodziliśmy nie 109 Anna Lewicka (z lewej), NN, i jej koleżanka z Wołgi w sukienkach autorstwa koleżanki. Susłowo, Krasnojarski Kraj. Ze zbiorów autorki wspomnień. tylko do katedry, dużo było kościołów: Św. Elżbiety czy Św. Marii Magdaleny. Na ulicy Kopernika były sklepy modniarskie. Sprzedawano damskie kapelusze, bo wszyscy chodzili w kapeluszach – i jesienią, i latem. Były słomkowe kapelusze – 110 Pracownicy izby chorych, Susłowo, Krasnojarski Kraj. Trzecia z prawej Anna Lewicka. Ze zbiorów autorki wspomnień. a słomka była czarna, żółta, biała i do tego były różne kolorowe kwiaty – i różowe, i niebieskie – do każdej sukienki, do każdego kostiumu. A później, jak przyszli Moskale, to kobiety zaczęły chodzić w koszulach nocnych do teatru, bo były haftowane. A żony wojskowych spódnice miały z takiego materiału, jak poszewki. Chodziły w kaloszach i w beretach. No, beret obowiązkowo! Nawet było takie powiedzenie: „Na jubkach klosz, na nogach kalosz, na głowie beretka – poznać, że sowietka”. To takie było, ej... Pięć lat byłyśmy na zesłaniu. Nie miałam żadnych szkół. To było od razu po wojnie i dużo było takich jak ja – i frontowi, i inni, co nie mieli wykształcenia. Zorganizowali dla nas trzymiesięczne kursy przy szkołach. Uczyłam się w szkole. Organizowali kursy na „atiestat”, czyli świadectwo dojrzałości. Ale odpowiedniego formularza na dokument wtedy nie mieli, dlatego wydawali pismo pisane na maszynie, że mam wykształcenie średnie. Na podstawie takiego zaświadczenia przyjmowali na uniwersytet czy do instytutu, praktycznie wszędzie. No i zdawałam do Instytutu Medycznego, na farmację. Uczyłam się cztery lata. Mieliśmy profesora Tadeusza Wilczyńskiego. Był Polakiem, wykładał farmakologię. Ja zawsze przychodziłam do niego i mówiłam: „Panie profesorze, proszę mi dać zezwolenie, żebym ja zdawała egzamin przed terminem”. A koleżanki mówią tak: „Ty napisz swoje nazwisko, a później jeszcze tam kogoś dopi- 111 Majówka z przyjaciółmi. Z prawej Anna Lewicka. Ze zbiorów autorki wspomnień. szemy”. On zawsze mi pozwalał. Tak nie można było, ale… Zawsze przychodzę i mówię: „Panie profesorze, ja pana proszę…” A on: „Ale po co to pani? Ta niech pani zdaje razem z grupą:. A ja na to: „Panie profesorze, będzie więcej dni do drugiego przedmiotu. Ja mogę się przygotować”. Profesor odpowiadał: „Proszę pani, mnie tego nie wolno zrobić..., ale dla pani to zrobię!” Jak tylko zaczęłam się uczyć, to cała grupa byli sami Polacy. A później wszyscy powyjeżdżali podczas repatriacji. My też miałyśmy jechać, ale mamusia się odmówiła. Wszystkie dokumenty były już gotowe, powinniśmy były jechać do Gdyni. Ale mamusia: „Ja ze Lwowa nigdzie nie pojadę!” Może jeszcze spodziewała się, że ojciec wróci. A później ja już niczego nie chciałam. Zmęczona byłam tym wszystkim. Mieszkałyśmy w domu same. Pewnego dnia, wracam do domu. To była ulica Grochowska, gdzie teraz chodzi tramwaj „dwójka”, końcowy przystanek... Zawsze chodziłam do tego tramwaju, bo wtedy nie było innego transportu. I tak szłam koło torów kolejowych, do mostu kolejowego, tam gdzie były te wojskowe koszary, i niedaleko był ten 112 Z prawej Anna Lewicka. Ze zbiorów autorki wspomnień. dom, gdzieśmy mieszkały. Nagle przede mną staje dwóch mężczyzn, od razu z zaświadczeniem: „Chodźcie z nami!” Dokąd „chodźcie”? Czego „chodźcie”? Oni mnie zaprowadzili na Łąckiego, na milicję. No, siedzimy, nikt mnie o nic nie pyta. Pytam: „Dlaczego ja tutaj się znajduję?” – „Zobaczysz, dowiesz się”. Mamusia była w domu. Przysłali jej zawiadomienie, że ona ma się zgłosić na milicję. Ona przyszła, od razu ją zatrzymali i nas obydwie do transportu i na wschód. Nie było się kogo o co pytać. I nas wywieźli. To był już 1949 rok. Zesłali nas do Kraju Krasnojarskiego – to za Uralem, na stację Susłowo. Tam nie było domów, tylko ziemianki. Schodziło się do takiej ziemianki, a tam już każdy miał swój kąt. Było całe osiedle, które miało swoje centrum. W momencie wywózki małam już za sobą czwarty rok studiów. Z początku wzięli mnie do tego wyrębu lasu. Inni ścinali drzewa, a ja siekierą gałęzie odcinałam. Nie umiałam trzymać tej siekiery! Później pracowałam w transporcie. Siła pociągową były nie konie, a buhaje, byki. Wywoziły drewno. U nas, na wsi, to przypinało się krowy czy cielęta. Miały 113 Pierwsza z lewej Anna Lewicka. Ze zbiorów autorki wspomnień. jakieś swoje miejsce. A tam nie. Tam była taka zagroda. Tam one wszystkie sobie chodziły. Trzeba było tam pójść i złapać jednego byka i przyprowadzić do sań, żeby go wprzęgnąć. Ja wcześniej nigdy byka nie widziałam, więc jak mogłam tam wejść i podejść do niego, żeby go wziąć za rogi i przyprowadzić? Ja sobie teraz tego nie wyobrażam. Ale udawało się jakoś. Wiedziałam, że muszę to zrobić i już! Później już z drewnem nie miałam nic wspólnego. Pracowałem przy koniach. Tu mnie było lepiej. Bardzo lubię konie. Potem pracowałam jako ekspedytor. Był taki punkt, jechałam tam, wiozłam śmietanę do fabryki masła. Ale skąd ta śmietana, nie wiem, bo krów tam nie widziałam. Śmietana już była gotowa, w bidonach. Dawali mi tych bidonów tyle, ile na te sanie właziło, i wyjeżdżałam 114 z wieczora, jechałam całą noc, przyjeżdżałam, zdawałam tę śmietanę, brałam pocztę i to, co tam trzeba było, i jechałam z powrotem. Jechałam faktycznie całą dobę. Byłam dzień w domu, a na drugi znowu jechałam. Taka była polityka. Jak było 40 stopni mrozu, to normalna temperatura, szło się do pracy. Jak 45-60, to nie pracowaliśmy. Ale tam suchy klimat, tam nie ma wilgoci. I co charakterystyczne jest, że jak jest ten tak zwany uragan – burza śnieżna – wszystko lata i nie widać gdzie niebo, gdzie ziemia, gdzie droga, gdzie co. Nic nie widać. Całkiem przypadkowo zapoznałam się ze swoją dobrą koleżanką z Wołgi. Chodziłam zabierać swego konia do punktu weterynaryjnego, a ona tam pracowała. Potem sukienkę mi uszyła. Jak przychodziłam zabierać konia, nazywał się Sybirak, to mówiłam: „Sybiraku, chodź proszę!” A ci, co pracowali, zwykle rzucali same przekleństwa, wszyscy oni ze mnie: „Ha–ha–ha! Popatrz no! Ona do niego per proszę!” A ja mówię: „On mnie tak rozumie”. On jakoś czuł kopytem drogę. Pewnego razu jedziemy drogą i raptem – on w bok. Myślę: „Co się stało?” Skoczyłam, chwyciłam go za uprząż i ciągnę na drogę. A on się wyrywa. Myślę sobie: „Jeszcze tu zostanę!” Wskoczyłam na sanie i tak poniósł mnie – nie wiadomo, którędy. Raptem zwolnił, nie wiem gdzie jestem. Jakieś pola, jakaś słoma… Ale myślę: „Nie będę nim powozić. Niech sobie idzie. Może rano się zorientuję”. Nie wiem, ile godzin szedł. W każdym razie wyszedł na tę samą drogę. Taki mądry był! Później wzięli mnie do pracy w izbie chorych, już tam zostałam. Po śmierci Stalina, jak był Chruszczow, zaczęli przeglądać te wszystkie dokumenty, listy: gdzie, kto, skąd? Wezwali mnie i mamusię, i mówią: „Jak to? Jakim prawem?” Powróciłyśmy po raz drugi do Lwowa w 1956 roku. Myślałam, że może z pół roku pożyję – taka byłam wycieńczona tym wszystkim. Okazało się, że nasz domek podobał się jakiemuś człowiekowi z KGB. A to była nieduża willa, i on to wszystko zajął. Później przenieśli go do Kijowa i zostawił dom. Wtedy państwo przejęło nieruchomość i podzieliło ją na cztery mieszkania. Mieszkało tam dwóch oficerów, jakaś jedna pielęgniarka i tutejszy Ukrainiec – kierowca. Dom był zajęty, więc tułałyśmy się to po znajomych, to po sąsiadach. Sąsiadka nasza, Polka, pani Mila (Emilia) Wasełejkowa nie wyjechała. Mąż jej był Ukraińcem, ale takim, że nie umiał po ukraińsku rozmawiać. Ona wszystko nam opowiedziała, jak to było. I myśmy u niej tak na troszkę się zatrzymali. Przypadkowo mamusia spotkała jednego znajomego adwokata, pana Korolewskiego. Mówi: „Pani dobrodziejko, jak się pani ulokowała?” Ona: „Nu, ta jak? Dom zajęty, nie wiem, ilu ich tam mieszka”. A on na to: „Proszę panią, oni nie mieli prawa. Bo przecież żeby znacjonalizować dom, trzeba mieć jakieś papiery. To po pierwsze. A po drugie, dom nie jest wasz, bo dom był zarejestrowany na brata mamy, nazywał się Franciszek Wokrój. To całkiem inne nazwisko”. A on był w Poznaniu, 115 Od lewej: Stanisława Kalenowa, Romuald Garlinski, Stanisław Kawałek i Anna Lewicka. Warszawa 2009 r. Ze zbiorów autorki wspomnień. ale te wszystkie dokumenty lwowskie posiadał. Z 1929 roku był dokument kupna parceli, później był plan budynku. On te wszystkie materiały miał i przez tego adwokata wszystko przesłał. Adwokat Korolewski procesował się i wygrał. Dom mieli nam oddać, z tym, że lokatorom musieli przydzielić nowe mieszkania. Jak mówiła moja jedna koleżanka: „Są Rosjanie, a są Moskale. Różni ludzie są w każdym narodzie”. Jeden wojskowy, jak usłyszał, że taka sprawa, to poszedł do swego naczelnika i mówi: „Dajcie mi mieszkanie, bo przyjechali właściciele i muszę się wyprowadzić”. Wyprowadził się i przyszedł do nas. Oddał klucz i mówi: „Proszę bardzo”. I ten drugi wojskowy też. Już w dole zostało wolne mieszkanie. Bez niczego, ale chociaż na podłodze można było się przespać. Pod dachem – już deszcz nie padał na głowę. Przed zsyłką ukończyłam czwarty rok studiów, ale po powrocie nie miałam na to żadnych dokumentów! W ogóle niczego nie miałam. Wszystko zostało w domu i przepadło. Spotkałam jednego z profesorów, chyba był Ukraińcem, i powiedziałam: „Panie profesorze, tak i tak. Co ja mam robić?” A on mówi: „Trzeba wziąć wypis, że pani się uczyła tutaj na czwartym roku. Niech pani jedzie do Moskwy, do ministra edukacji. Ale pisanie nic nie pomoże. Niech pani jedzie osobiście i przedstawi sprawę, jak jest. Ale niech pani nie ustępuje, cokolwiek by pani mówili. 116 Zebrałam wszystkie kopiejki, jakie były, a także wypis z Instytutu, że byłam na czwartym roku studiów, no i pojechałam do Moskwy. Przychodzę do tego ministra, na początku powiedziałem, że musi mnie dzisiaj przyjąć, bo muszę dzisiaj wracać, nie mam hotelu. Przedstawiłam mu wszystko – że nas wywieźli, dlaczego nas wywieźli. A on chodzi tak po tym gabinecie: „I co ja mam z wami robić? U nas program nauczania się zmienił. To, czegoście się nauczyli, już zapomnieliście”. Mówię: „Pewnie tak, ale ja jednak nie pojadę do domu. Ja będę tutaj siedzieć tydzień, miesiąc, póki nie będzie decyzji”. Chodził tak może dwie godziny po tym gabinecie. Później mówi do mnie, że on mi może tylko dać pozwolenie na wznowienia nauki na trzecim roku studiów. No dobrze, niech będzie na trzeci, mam inne wyjście? Napisał pismo do rektora Instytutu Medycznego we Lwowie. Mnie dał kopię. Ja schowałam tę kopię, przyjeżdżam do Lwowa i przychodzę do dziekana. On mnie skierował do rektora. Przychodzę do rektora, a on mówi, że nic o tym nie wie, że nie dostał żadnego pisma. A ja mówię: „Jeśli tak, to proszę bardzo…” – i pokazuję pismo ministra. On wstaje i wykrzykuje: „Ja na to nie pozwolę!” Ja mu spokojnie odpowiadam: „Niech pan na mnie nie krzyczy i nie myśli, że się pana przestraszyłam. Ja tej sprawy tak nie zostawię”. Napisałam do ministerstwa edukacji w Moskwie i w Kijowie, że mi odmówiono. I czekam, co dalej. Przychodzi do mnie zawiadomienie z kopią pisma, które przesłano do rektora, a tam było napisane tak: „Proszę o wyjaśnienie przyczyny niewykonania zarządzenia ministra”. Pomyślałam: „Aha, no to teraz cię mam”. Ale nie poszłam do niego. Przypomniałam sobie, że dziekan mi mówił wcześniej, że szkoda mojego roku studiów i zachęcał, bym składała dokumenty na zaoczne studia w Moskwie. Mówił, że nie trzeba tam jeździć, egzaminy można będzie zdawać we Lwowie, a do Moskwy trzeba będzie pojechać dopiero za 3 lata, na egzamin. Jednak złożyłam dokumenty na uczelnię moskiewską i bardzo szybko otrzymałam odpowiedź, że mnie przyjmują. Poszłam do dziekana i powiedziałam, że przyjmują mnie do Moskiewskiego Instytutu Medycznego i zapytałam się, w jaki sposób powinnam rozpocząć studia, co powinnam robić. A on mówi: „Proszę zaczekać chwileczkę, tutaj jest jakieś pismo”. I wyszedł. Po chwili wraca i mówi: „Gratuluję, jest pani naszą studentką”. Jak już wszystko pozdawaliśmy, odbyło się wręczenie dyplomów. Wyczytują po kolei wszystkich z roku, a mnie nie ma. Wreszcie usłyszałam: „Tytuł magistra Annie Lewickiej zostanie nadany pod warunkiem przedłożenia dokumentu o ukończeniu szkoły średniej”. Znów był problem, po tym, jak nas wywieźli wszystkie dokumenty zaginęły. Poszłam więc do swej szkoły i wzięłam wypis, że ukończyłam średnią szkołę i mam świadectwo dojrzałości. Jak ulokowałyśmy się z mamusią, wyszłam za mąż. Nazywał się Włodzimierz Lewicki. Znałam go od dawna, jeszcze przed drugą wywózką, moja była 117 sympatia. Mąż pracował w Muzeum Przyrodniczym Dzieduszyckich, przy ulicy Teatralnej. Z zawodu był geologiem. Jak jeszcze byłam na studiach, urodziło się nam dwóch synów. Mąż był Polakiem, jego rodzina pochodzi ze Lwowa. A jak to się stało, że nie wyjechali? On pracował na wydziale geologii na Uniwersytecie Jana Kazimierza, jako asystent profesora Wojciecha Rogali. Cała rodzina wyjeżdżała do Poznania. Mąż też miał jechać, ale za Niemców umarł mu ojciec i matka została sama. Siostra była zamężna. W 1940 roku Moskale zabrali jej męża do wojska. Ona upierała się, że nigdzie nie pojedzie, bo czeka na Michała. No, a Włodek mówił, że nie mógł sam pojechać, zostawić matkę i siostrę same. Cudem ten szwagier wrócił, okazało się, że na wojnie faktycznie nie był. Zabrali do wojska, nie wiem jakim cudem znalazł się we Władywostoku i stamtąd na front nie doszedł. Był jeszcze jeden asystent, któremu prof. Wojciech Rogala kilka razy mówił: „Franek, żebyś mi bez Lewickiego nie przyjeżdżał”. Ten Franek trzy razy rezygnował z wyjazdu, bo czekał na Włodka, aż pojadą razem, ale mąż nie wyjechał. Panią Stasię spotkałam w Czerwonym Krzyżu. Jest we Lwowie taki punkt rehabilitacyjny Czerwonego Krzyża, gdzie się schodzą i Polacy, i Ukraińcy, i Rosjanie, i Żydzi, i inni potrzebujący pomocy. Mówi do mnie: „Czemu się pani wcześniej nie zgłosiła?” Stałyśmy się bardzo bliskie sobie. Pani Stasia miała kontakty z Warszawą, dwa razy w tygodniu dzwoniła albo do niej dzwonili, a ja byłam zawsze przy niej. Corocznie braliśmy udział w uroczystościach na Wzgórzach Wuleckich. W Czerwonym Krzyżu zbieraliśmy się na święta. Kierowniczka zawsze dobrze się do nas odnosiła. Do Polski z nami jeździł kombatant Bohdan Sidelnyk. Irena Maszczakiewicz była w naszej organizacji, ale mieszkała gdzieś koło Tarnopola. To bardzo dawna przyjaciółka Stasi, też była represjonowana. Witold Wróblewski na Cmentarz Orląt zawsze z nami chodził, jak składaliśmy kwiaty. Do Huty Pieniackiej jeździliśmy zawsze – Stasia, ja i pan Wróblewski, był kombatantem pochodzącym z Nowogródczyzny [dzisiejsza Białoruś – przyp. red.]. Andrzej Sawczuk był ułanem i zawsze nosił przy sobie swoją fotografię na koniu. Jak gdzieś jeździliśmy wspólnie z nim, to mówiliśmy: „O, jest nasz ułan!” Stasia Kalenowa przed wojną z rodzicami mieszkała przy ulicy 29 listopada numer 100. Ojciec był wojskowym, miał na imię Paweł, chyba był oficerem. Grób ojca Stasi jest na Cmentarzu Janowskim. Nieraz tam byliśmy. Stasia z rodziną uciekła przed bolszewikami ze swojego mieszkania do znajomej czy dalekiej rodziny, gdzieś na obrzeża miasta. Służąca, jak mogła, to im rzeczy na sobie przenosiła. Ojciec już był w cywilu, zajmował się handlem. Nikt go tam nie znał, to było za miastem – Trakt Gliniański. Dom tych znajomych stał prawie w polu. 118 Od lewej: Od lewej: Bogusława Czorna, Stanisław Kawałek, Stanisława Kalenowa, Anna Lewicka. Wzgórza Wuleckie, Lwów. Ze zbiorów autorki wspomnień. 119 Stasia miała brata, który zginął na wojnie Zgłosił się do nich jakiś mężczyzna i powiedział, że brat Stasi jest pochowany u niego w ogrodzie. Ciało przewieźli potajemnie i pochowali na Cmentarzu Janowskim, ale bez krzyża. Bez napisu, bez niczego. Teraz właśnie tam, gdzie jest Stasi grobowiec, Stasia dopisała jego nazwisko i słowa: „Odszedł na wieczną wartę”. Stasia była w AK, działała w rozpoznaniu. Posyłali ją dowiedzieć się, czy pewna rodzina jeszcze jest, czy już nie ma. Była zaangażowana w przerzuty przez granicę, tam gdzie Przemyśl. Po wojnie wyszła za mąż, za jakiegoś Gruzina, między innymi dlatego, żeby się można było łatwiej ukryć, wyjechała ze Lwowa. Przyjeżdżała do matki, ale już miała nazwisko gruzińskie i nikt się jej nie czepiał. Później rozeszła się z tym Gruzinem i wyszła za mąż za Władysława Kalenowa. Był Rosjaninem, pochodził z Syberii. Ja zawsze Stasi mówiłam, że on nie jest Rosjaninem, że na pewno ma pochodzenie polskie. Za caratu też Polaków na Sybir wywozili. Podtrzymywali w rodzinie polskie tradycje. On do kościoła chodził, do Św. Antoniego. I tam mieli ze Stasią swoją ławeczkę, pod tabliczką: „Dla starszych braci”. Anna Lewicka Na podstawie rozmowy, którą przeprowadziła Julia Łokietko 30 marca 2012 r., we Lwowie. 120 Miron Makota Miron Makota, syn Konstantego, urodził się 13 marca 1923 roku w Józefowie (Josefov), w ówczesnej Czechosłowacji. Po śmierci ojca w 1926 roku wyjechał z matką do Lwowa. Przed wojną ukończył szkołę powszechną, naukę kontynuował już w czasie okupacji sowieckiej, zdobywając wykształcenie średnie. W 1944 roku został zmobilizowany do 2 Armii Wojska Polskiego, 7 dywizji piechoty, 33 pułku piechoty. Brał udział w forsowaniu Nysy i walkach pod Budziszynem oraz w Sudetach. W latach 1945–1946 kontynuował służbę w Wojsku Polskim, zdemobilizowany w 1947 roku. Odznaczony Krzyżem Walecznych, brązowym medalem Zasłużonym na Polu Chwały oraz medalem Za Odrę, Nysę, Bałtyk. Członek Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Miron Makota zmarł 26 kwietnia 2003 r. 121 MIRON MAKOTA – WSPOMNIENIE Ja, Miron Makota, urodziłem się 12 marca 1923 roku w Józefowie w Czechosłowacji. W 1926 roku po śmierci ojca wróciłem do Polski do Lwowa. Ukończyłem 7 klas szkoły powszechnej. Po wybuchu wojny zdobyłem wykształcenie średnie. W czasie okupacji niemieckiej pracowałem w sklepach spożywczych. W 1944 roku zostałem zmobilizowany do 2 Armii Wojska Polskiego do 7 dywizji piechoty 33 pułku piechoty. Dowódcą Dywizji był płk Mikołaj Prus– –Więckowski, a pułku – ppłk Siginiewicz. Brałem udział w forsowaniu Nysy Łużyckiej 17 kwietnia 1945 r., walkach w kierunku Drezna pod Budziszynem, dalej marsz przez Sudety. Wojnę zakończyłem nad Łabą 10 maja 1945 roku. W 1945 roku kontynuowałem służbę na granicy, potem w tym samym roku w miejscowości Wieniec–Zdrój oraz w 1946 r. we Wrocławiu i Nysie. Zdemobilizowany zostałem na wiosnę 1947 roku. Za walki zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych, brązowym Medalem Zasłużony na Polu Chwały i Medalem za Odrę, Nysę i Bałtyk. Miron Makota Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 122 Kserokopie dokumentów wojskowych Mirona Makoty. Ze zbiorów autora wspomnień. 123 Anatolij Małanczuk Anatolij Małanczuk, syn Ilii, urodził się 5 stycznia 1921 roku we wsi Horożanka Wielka, powiat Rudki w województwie lwowskim. Jego ojciec pracował jako górnik we Francji. W 1941 roku został zmobilizowany do Armii Czerwonej. Był na froncie, zaś w 1944 roku został przeniesiony do Białegostoku, gdzie brał udział w organizacji oddziałów 2 Armii Wojska Polskiego. W grudniu 1944 roku batalion został skierowany na front. Anatol Małanczuk został ciężko ranny w kwietniu 1945 roku, następnie zdemobilizowany, wrócił do Lwowa. Członek Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. W 1946 roku został odznaczony Medalem Zwycięstwa i Wolności 1945, następnie Odznaką Grunwaldzką oraz w 1971 roku Medalem za Odrę, Nysę, Bałtyk. Anatol Małańczuk został wyróżniony przez kierownika UdSKiOR honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Anatolij Małanczuk zmarł 15 I 2010 r. 124 ANATOLIJ MAŁANCZUK – WSPOMNIENIA Ja, Anatolij Małanczuk, syn Ilii, urodziłem się 5 stycznia 1921 roku we wsi Horożanka Wielka, pow. Rudki, województwo lwowskie. W 1935 roku ukończyłem 7 klas szkoły powszechnej i zdałem do gimnazjum techniczno–mechanicznego. Niestety, w związku z ciężką sytuacją rodzinną byłem zmuszony podjąć pracę. W tym czasie mój ojciec przebywał we Francji, pracował na kopalniach. Pomagał nam finansowo, ale to nie wystarczało na utrzymanie rodziny i moją naukę. W 1941 roku zostałem zmobilizowany do Armii Czerwonej i skierowany do Omska do szkoły piechoty. Od 1942 roku brałem udział w walkach na rożnych frontach. W połowie 1944 roku zostałem skierowany do Białegostoku w celu mobilizacji i organizacji oddziałów 2 Armii Wojska Polskiego. Służbę odbywałem w jednostce wojskowej nr 52171 – batalionie szkoleniowym 9 dywizji piechoty. Dowodził batalionem kpt. Kisielow. W batalionie szkoliliśmy kadrę dowódczą. Na początku 1945 roku batalion został skierowany na front. Niestety, nie było mi dane dojść do Berlina, bo 24 kwietnia 1945 roku zostałem ciężko ranny i następnie skierowany na leczenie do Lwowa. Po wyleczeniu otrzymałem II grupę inwalidzką. Anatolij Małanczuk Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 125 Kserokopie dokumentów wojskowych Anatolija Małanczuka. Ze zbiorów autora wspomnień. 126 Irena Maszczakiewicz Irena Maszczakiewicz, córka Karola i Pauliny z domu Hnatio, urodziła się 23 maja 1928 roku w miejscowości Bolestraszyce koło Przemyśla, w województwie lwowskim (obecnie województwo podkarpackie, Polska). Pochodziła z rodziny polsko-ukraińskiej, ojciec był Polakiem, matka Ukrainką. W 1939 roku jej ojciec został powołany do wojska, do domu wrócił dopiero w 1941 roku. W wieku 8 lat Irena wyjechała do Przemyśla, do swojej babci. Uczęszczała tam do szkoły powszechnej, następnie w 1941 r. zaczęła naukę w prywatnym gimnazjum w Przemyślu. W czasie okupacji niemieckiej kilkunastoletnia Irena dostarczała korespondencję i inne materiały osobom zaangażowanym w działalność polskiego podziemia w sąsiednich miejscowościach. Wraz z rodzicami pomagała ukrywającym się Polakom, przyjmując ich w swoim domu, za co całej rodzinie groziło niebezpieczeństwo nie tylko ze strony okupantów, ale także podziemia ukraińskiego. Pomimo to, po wojnie w ramach tzw. wymiany ludności między PRL i ZSRR, rodzina Ireny Maszczakiewicz została uznana za ukraińską i przesiedlona na Ukrainę radziecką, do miejscowości Kobyłowołoki koło Trembowli, w obwodzie tarnopolskim. Na początku lat 50. XX w. wyszła za mąż, urodziła 2 synów. W 1953 roku jej mąż został aresztowany za działalność antyradziecką. Irena Maszczakiewicz zmarła 18 grudnia 2009 roku. 127 IRENA MASZCZAKIEWICZ – WSPOMNIENIA Ja, Irena Maszczakiewicz, córka Karola i Pauliny z domu Hnatio, urodziłam się 23 maja 1928 roku w Bolestraszycach koło Przemyśla. Tam też wychowywałam się do 8. roku życia. Mój ojciec wywodził się z rodziny polskiej, matka była Ukrainką. Babcia moja, czyli matka ojca, była Polką, nazywała się Julia Maszczakiewicz i mieszkała w Przemyślu. Mieszkały tam także jej cztery córki, siostry mojego ojca. U babci w domu panował polski duch. Naszymi sąsiadami w Bolestraszycach byli Polacy, pan Ignacy Sarosiński, który miał żonę Wiktorię, córkę Genowefę i syna Juliusza, w czasie wojny oni działali w konspiracji przeciwko Niemcom. Nie wiem dokładnie, w jakiej organizacji, byłam jeszcze podlotkiem. Gdy miałam 8 lat, przeniosłam się do babci, do Przemyśla, gdzie poszłam od szkoły polskiej, czego domagała się zresztą właśnie babcia. W 1941 roku rozpoczęłam naukę w gimnazjum przy ul. Basztowej w Przemyślu. Razem ze mną uczyła się tam córka księdza grekokatolickiego z Wyszatyc, nazywała się Lidia Kic. Razem często odrabialiśmy zadania domowe. Pewnego razu, a było to 20 stycznia 1942 roku, gdy szłam do niej do Wyszatyc, pan Sarosiński poprosił mnie o przekazanie listów p. Szarudze, który mieszkał w tej miejscowości. Pan Sarosiński uprzedzał mnie, abym nikomu o tym nie mówiła. Potem często nosiłam te listy do Wyszatyc. Gdy dowiedział się o tym ojciec, zabronił mi tam chodzić, bo przechodziłam obok niemieckiej komendy Gestapo, w budynku kółka polskiego, i Bahnschutzu. Ojciec powiedział mi, że narażam całą pięcioosobową rodzinę. Natomiast babcia pochwalała moje działania, więc przy okazji każdej następnej wizyty w Wyszatycach nosiłam listy takżedo innych gospodarzy: Szarego, Żołdaka, Zygały, Radochońskiego, Maluty. W 1942 r. zabrali do Niemiec Gienię Sarosińską, a w lutym 1944 r. do Bolestraszyc przyszli Niemcy. Potem okazało się, że pan Ignacy Sarosiński miał radiostację. W kwietniu 1944 roku Niemcy dowiedzieli się o tym i zrobili na nich obławę. Gdy zaczęli strzelać, pan Sarosiński uciekł w pole, a jego syn Julek schronił się w naszym domu. Wieczorem tego dnia ojciec posłał mnie na strych, bym wzięła trochę siana dla cielęcia. Tam znalazłam Julka. Powiedziałam ojcu, a on zabronił nam o tym mówić komukolwiek, zaniósł mu koc i poduszkę, nosiliśmy jedzenie. Był u nas trzy tygodnie, potem dostał od ojca jakąś informację i zniknął. Na szczęście u nas go nie szukano, bo mieszkali u nas Niemcy, zakwaterował się u nas kapitan Kurt 128 Własnoręcznie spisany życiorys Ireny Maszczakiewicz. Ze zbiorów UdSKiOR. 129 Roscher. O naszej pomocy Sarosińskim dowiedzieli się Ukraińcy i chcieli mnie zastrzelić, ale ukryłam się u babci w Przemyślu. W dniu 5 września 1945 roku z rodzicami wyjechałam z Bolestraszyc do ZSRR, osiedliliśmy się w miejscowości Kobyłowłoki koło Trembowli. Tam było nieprzyjemne zdarzenie, ktoś strzelał w naszą stronę. Potem wyłapywało ich NKWD. W 1950 roku ukończyłam technikum rolnicze i podjęłam pracę w stacji maszynowej Rozpoczęłam także studia, których nie ukończyłam, bo wyszłam za mąż. Urodziło się nam dwóch synów. Niestety, w 1953 r. męża aresztowano za działalność antyradziecką w Tarnopolu. Najpierw wyjechałam do rodziców do Kobyłowłok, a potem ruszyłam dalej, za pracą. W 1983 roku, na emeryturze, wróciłam do Kobyłowłok. Irena Maszczakiewicz Na podstawie życiorysu spisanego w 2003 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 130 Iwan Nemec Iwan Nemec, syn Antona, urodził się 31 sierpnia 1917 roku w miejscowości Biała, powiat Przemyślany w województwie lwowskim, w rodzinie rzemieślnika. Po ukończeniu szkoły powszechnej w 1932 pracował we młynie. W 1938 roku został powołany do służby wojskowej, którą początkowo odbywał w pułku artylerii konnej w powiecie Kamionka Strumiłowa, a następnie w 1 pułku artylerii motorowej w Stryju. We wrześniu 1939 roku brał udział w obronie Warszawy. Po kapitulacji udało mu się uniknąć niewoli i dotrzeć w strony rodzinne. Po wojnie Iwan Nemec ukończył Instytut Przemysłu Spożywczego w Odessie, następnie był dyrektorem Zakładów Przetwórstwa Żywności w Kamionce Buskiej (dawniej Kamionka Strumiłowa). Ożenił się w 1948 roku. Miał dwóch synów i córkę. Data śmierci Iwana Nemca jest nieznana. 131 IWAN NEMEC – WSPOMNIENIA Ja, Iwan Nemec, syn Antona, urodziłem się 31 sierpnia 1917 roku we wsi Biała, w powiecie Pomorzany, woj. lwowskiego. Ojciec był rzemieślnikiem. W 1932 roku ukończyłem szkołę powszechną i zacząłem pracować z ojcem we młynie w Dunajowie (woj. tarnopolskie), a następnie w Kołodeńcach, w powiecie Kamionka Strumiłowa, gdzie pracowałem do 1938 roku. W 1938 roku zostałem zmobilizowany do Wojska Polskiego, do pułku lekkiej artylerii konnej w Kamionce Strumiłowej, gdzie odsłużyłem trzy miesiące. Następnie przeniesiono mnie do miasta Stryj, do 1 pułku artylerii zmotoryzowanej, gdzie po krótkim kursie zostałem radiotelegrafistą pułkowym. Tak dosłużyłem do września 1939 roku. Po wybuchu wojny pułk został przerzucony do obrony Warszawy. Toczyliśmy różne bitwy, z dużymi stratami po obu stronach. Pod naporem Niemców nasz pułk wycofywał się w bezpieczniejsze okolice, w pobliskie lasy. W czasie odwrotu był rozkaz, aby zniszczyć całą technikę wojskową i małymi grupami po dwadzieścia pięć, trzydzieści osób wycofywać się w kierunku granicy z Rumunią. Nasza grupa liczyła dwadzieścia pięć osób i dwóch oficerów (jeden z nich był kapelanem). Posuwaliśmy się pieszo, jedynie w nocy. Po trzech dniach marszu nasza grupa, ubrana cały czas w mundury polskie, została wykryta przez samolot niemiecki, który nas ostrzelał z karabinów maszynowych. Kilka osób zabił, a kilka ranił. Wtedy dowódca dał nam rozkaz przemieszczać się dalej samodzielnie. Ja, z jeszcze jednym żołnierzem z Wołynia, poszliśmy w kierunku Lwowa. Z wielkim trudem dotarłem do domu rodzinnego. Podczas okupacji niemieckiej pracowałem we młynie w Kołodeńcach. W 1944 roku, po wejściu Armii Czerwonej, pracowałem nadal we młynie, dostarczając mąkę dla wojska. W 1948 roku założyłem rodzinę. Mam troje dzieci. W latach 1969–1979 ukończyłem studia zaoczne w Instytucie Przemysłu Spożywczego w Odessie i pracowałem na posadzie dyrektora Kamionko–Buskich Zakładów Przemysłu Spożywczego. Od 1996 roku jestem na emeryturze. Iwan Nemec Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 132 Włodzimierz Olejnik Włodzimierz Olejnik, syn Antoniego, urodził się 18 lipca 1912 roku w Winnikach pod Lwowem. W latach 1934–1936 odbył służbę wojskową w 52 Pułku Strzelców Kresowych w Złoczowie, w kompanii ciężkich karabinów maszynowych. W 1938 roku ukończył technikum instalacji cieplnych. Do 40 Pułku Piechoty Dzieci Lwowskich we Lwowie został zmobilizowany 1 września 1939 roku. Walczył w obronie Warszawy, był ranny, trafił do niewoli niemieckiej. Był w obozie w Olsztynie, skąd został zwolniony. Po wkroczeniu Sowietów do Lwowa został dyrektorem fabryki Technomontaż. W 1957 roku ukończył studia ekonomiczne na Uniwersytecie Lwowskim. Podjął pracę w fabryce Konwejerbudiwnyj Zawod, gdzie pracował do 1992 roku. Był członkiem Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Wyróżniony przez kierownika UdSKiOR honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Włodzimierz Olejnik zmarł we Lwowie 22 sierpnia 2010 roku. 133 WŁODZIMIERZ OLEJNIK – WSPOMNIENIA Urodziłem się 18 lipca 1912 roku w Winnikach pod Lwowem, w rodzinie rzemieślnika. W latach 1934–1936 odbywałem służbę wojskową w 52 Pułku Strzelców Kresowych w Złoczowie, w 1 kompanii ckm. Dowódcą kompanii był porucznik Konarzewski, pułku – pułkownik Stefan Szlaszewski. Po zakończeniu służby, w 1938 roku ukończyłem technikum instalacyjno–ciepłownicze. W dniu 1 września 1939 roku powołano mnie do 40 Pułku Piechoty Dzieci Lwowskich we Lwowie, z którym przerzucono nas do Warszawy 5 września. Pułk, do którego nas przydzielono, miał pseudonim „Słoń”, kompania – „Czapla”. Nazwisk dowódców nie znaliśmy. W Warszawie nasz pluton zajął stanowisko obronne w oknach kamienic na ul. Barskiej. Bataliony ochotników szły kopać rowy i schrony, z usytuowanych tu i ówdzie głośników radiowych płynęły skoczne melodie. Słuchaliśmy przemówień prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Walki trwały już w okolicach Warszawy. Nasz pluton uczestniczył w walkach na kolejowym Dworcu Zachodnim, bronił warszawskich Filtrów, które paliły się dzień i noc. Przerzucono nas z jednego odcinka na drugi. Pamiętam, jak nasi bohaterscy strzelcy rzucali się pod niemieckie czołgi, ginęli w płomieniach niszcząc wrogie pojazdy. Dzięki nim ani jeden czołg nie przedarł się do Warszawy. Zginęli wówczas: porucznik, dwóch podchorążych, starszy sierżant i kapral. Z plutonu kompanii pozostało jedynie kilku rannych strzelców, w tym i ja. Przybyła zmiana. Wróciliśmy na ul. Barską. 26 września naszym dowódcą został porucznik rezerwy, Grzybowski. Zadaniem jego było zebrać niedobitków i atakować Niemców na południowym odcinku Warszawy. Porucznik Jan [imię niepewne – przy. red.] Grzybowski wyznaczył mnie zastępcą. Przed nami był ostatni atak, ostatni bój za Polskę, o Warszawę. 26 września 1939 roku, w piękny, słoneczny dzień wyszliśmy z murów Warszawy, aby atakować Niemców. Porucznik Grzybowski szedł z przodu, ja za nim. Byliśmy na zielonej łące, za nią rosła kapusta, a wyżej był lasek. W lasku czatowali na nas hitlerowcy, czekając aż podejdziemy bliżej. Posypał się ołowiany grad. Porucznik zdołał krzyknąć: „Padnij!” – i sam padł. Już nie wstał. Zewsząd słyszałem krzyki i jęki strzelców. Widziałem lecące w powietrzu rozerwane ciała żołnierzy. Te krzyki, ból i jęk do dziś mnie prześladują… Dalej nic nie pamiętam. Kiedy się ocknąłem, leżałem w kapuścianej bruździe. Zobaczyłem pochylonego nade mną strzelca Bieleckiego, który szarpał na mnie koszulę i opatrywał nią moje rany. Byłem ranny w głowę, lewą nogę, lewa ręka była rozdarta w dwóch miejscach. Z tej bitwy, oprócz mnie pokrwawionego, ocalał jedynie strzelec 134 Publikowane wspomnienia Włodzimierza Olejnika. Ze zbiorów autora wspomnnień. Bielecki. To on mnie uratował i pomógł dotrzeć do Warszawy. W stolicy panowała cisza, na murach zobaczyliśmy odezwę „Do mieszkańców Warszawy”, o kapitulacji, podpisaną przez generałów Czumę i Rómla. Było to 27 września 1939 roku, staliśmy się jeńcami niemieckimi. Żołnierzy zebrano według kompanii i pędzono polnymi, piaszczystymi ścieżkami, bo drogi były zajęte przez wojska niemieckie. Trafiliśmy do obozu w Allenstein, czyli Olsztynie. W listopadzie 1939 roku zdrowi żołnierze pozostali za drutami. Rannym, którzy byli z sowieckiej strefy okupacyjnej, dali papierek z pieczątką hitlerowską, wypuścili razem z Żydami. W Brześciu nad Bugiem odbyła się wymiana chorych jeńców i Żydów. Byłem jedynym żołnierzem z Winnik, który powrócił z tej wojny, a i to przecież mocno okaleczony. W ręce pozostał mi kawałek żelastwa, który wyciągnięto w 1940 roku. Po powrocie zastałem w domu kapitana NKWD, który interesował się uzbrojeniem Niemiec. Po przyjściu Sowietów wszystko zostało znacjonalizowane, czyli po prostu odebrane ludziom. Wyznaczono mnie na dyrektora fabryki Technomontaż. Za Niemców miałem swoją firmę instalacyjną. W 1945 roku wszystko znów nam odebrano. Potem poszedłem do pracy do lwowskiej fabryki taśmociągów, w której przepracowałem pięćdziesiąt lat. Włodzimierz Olejnik Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 135 Włodzimierz Popławski Włodzimierz Popławski, syn Antoniego, urodził się 22 lipca 1923 roku we wsi Mała Salicha, powiat Krasiłów, w obwodzie chmielnickim USRR, w rodzinie polskiej. Rodzina przeżyła Wielki Głód na Ukrainie, a potem gehennę prześladowań stalinowskich lat 30. XX w. Ojciec Antoni Popławski został rozstrzelany przez NKWD w 1938 r. W 1942 r. Włodzimierz Popławski został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, gdzie przebywał aż do wyzwolenia w 1945 roku. Następnie został wcielony do Armii Czerwonej, ostatecznie zdemobilizowany w 1948 roku. W 1954 roku ukończył studia na Politechnice Lwowskiej. Do przejścia na emeryturę w 1982 roku pracował jako inżynier budowlany. Posiadał stopień wojskowy porucznika. Był jednym z założycieli Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Był też członkiem Zarządu Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, następnie wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Opieki nad Grobami Wojskowymi. Działał aktywnie na rzecz upamiętniania miejsc spoczynku żołnierzy polskich na Ukrainie zachodniej. Był autorem wielu wspomnień, dwukrotnie był laureatem konkursów literackich w Przemyślu (w 1997 i 1998 r.). Jego wspomnienia zostały publikowane, m.in. w książce “Cena tożsamości” („Wspomnienia i opowiadania Polaków zamieszkałych na Ukrainie”, Biblioteka Narodowa, Warszawa 2002). Dużą część swojego życia poświęcił ustaleniu losów swojego ojca. Włodzimierz Popławski był odznaczony m.in. Krzyżem Drugiej Obrony Lwowa, Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta, Złotym Medalem Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej, Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP (2006 r.). Włodzimierz Popławski zmarł w styczniu 2008 roku. Spoczął na cmentarzu hołoskowskim we Lwowie. 136 WŁODZIMERZ POPŁAWSKI – WSPOMNIENIA Ja, Włodzimierz Popławski, syn Antoniego urodziłem się 22 lipca 1923 roku we wsi Mała Salicha, w rejonie Krasiłów, obwód Płoskirów (obecnie obwód chmielnicki). Tereny te do 1946 roku należały do obwodu kamieniecko–podolskiego. Z dziada pradziada pochodzę z rodziny polskiej. Mój dziadek, Popławski Józef, urodzony w 1859 roku, pracował jako zarządca (ekonom) w majątku hrabiego Grocholskiego w miejscowości Tereszki. Ojciec, Antoni Popławski, urodzony w 1899 roku, posiadał własne gospodarstwo rolne i stolarkę. W czasie represji stalinowskich wobec Polaków ojciec został aresztowany przez NKWD w 1938 roku i 1 października tegoż roku rozstrzelany za domniemaną przynależność do Polskiej Organizacji Wojskowej. W momencie aresztowania ojca miałem 14 lat. Oprócz mnie w rodzinie były jeszcze dwie siostry, które miały odpowiednio 8 i 12 lat. Po zatrzymaniu ojca byliśmy prześladowani, zakazali nam kontaktu z innymi rodzinami polskimi, a im zakazano udzielania nam jakiejkolwiek pomocy. Nasz nieznaczny majątek i cała nieruchomość zostały skonfiskowane. Przeżyliśmy tylko dzięki naszej matce, która żebrząc po sąsiednich wsiach, wykarmiła nas. W czerwcu 1942 roku zostałem wywieziony przez hitlerowców do obozów pracy w Niemczech. Wkrótce, w sierpniu 1942 roku wywieziono także siostrę. Matka pozostała z młodszą siostrą, którą wtedy miała 12 lat. Będąc w Niemczech, cały czas pracowałem w zakładach wojskowych przy froncie, aż do kwietnia 1945 roku. Następnie zostałem wcielony do wojska przez władze radzieckie, w szeregach Armii Czerwonej służyłem do stycznia 1948 roku. Po zwolnieniu z wojska przyjechałem do Lwowa i tu czyniłem starania o dostanie się na studia wyższe na Politechnice Lwowskiej. Studia rozpocząłem w 1948 roku, zaś ukończyłem w 1954 roku, jako inżynier budowlany. W tym zawodzie pracowałem do 1982 roku, kiedy to przeszedłem na emeryturę. Obecnie biorę czynny udział w krzewieniu kultury polskiej. Jestem członkiem Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, a także członkiem Polskiego Towarzystwa Opieki nad Grobami Wojskowymi we Lwowie. Włodzimierz Popławski Na podstawie życiorysu spisanego w 1993 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 137 Andrzej Sawczuk (Andrij Sawczuk) Andrzej Sawczuk, syn Stefana, urodził się 5 grudnia 1914 roku w Susznie, powiat radziechowski, w województwie tarnopolskim. Z zawodu był stolarzem, został powołany w 1939 roku do 10 pułku artylerii lekkiej we Lwowie. Brał udział w kampanii wrześniowej w okolicach Łodzi i Warszawy. Dostał się do niewoli niemieckiej, do kwietnia 1945 roku przebywał w Sonderhausen koło Erfurtu, a także na robotach przymusowych w Diegarten. Odznaczony medalem Za udział w wojnie obronnej 1939 oraz wyróżniony honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Andrzej Sawczuk został mianowany na stopień podporucznika Wojska Polskiego. Ożenił się z Emilią Diakun, miał dwóch synów: Stepana i Bohdana. Andrzej Sawczuk zmarł 12 lutego 2012 roku. Spoczął na cmentarzu janowskim we Lwowie. 138 ANDRZEJ SAWCZUK – WSPOMNIENIA Ja, Andrzej Sawczuk urodziłem się 5 grudnia 1914 roku we wsi Suszno, w powiecie radziechowskim, województwa tarnopolskiego, w rodzinie rolników. Ojciec nazywał się Stefan, matka Efrosynia, z domu Baran. Jestem Ukraińcem, do 1939 r. byłem obywatelem Polski. Ukończyłem szkołę podstawową, 6 klas, a następnie uczyłem się prywatnie, dwa lata u mistrza stolarza. Po ukończeniu terminu pracowałem jako stolarz, aż do poboru do wojska w 1935 roku. Służyłem w 5 pułku artylerii lekkiej we Lwowie. Po odbyciu 22–miesięcznej służby przeniesiono mnie do rezerwy. Po wojsku nadal pracowałem jako stolarz. Jako żołnierz–rezerwista stawiłem się do służby w pierwszy dzień mobilizacji, 1 września 1939 r. Punktem zbornym było miasto Radziechów, w województwie tarnopolskim. Przydzielono mnie do 10 pułku artylerii lekkiej. Wysłano nas do miasta Łodzi, skąd po dwóch dniach, zgodnie z rozkazem dowództwa, wyruszyliśmy do Warszawy, przez Skierniewice. W Skierniewicach podczas bombardowania zostałem ranny w lewe ramię, ale mimo to przedzieraliśmy się dalej na Warszawę przez Żyrardów. Szliśmy lasami, Niemcy parli do przodu czołgami. Koło Warszawy trafiliśmy pod straszne bombardowanie, w wyniku którego nasz batalion uległ rozproszeniu i trafił w okrążenie wroga. 10 września wzięli nas do niewoli. Faszyści pędzili nas pieszo przez Rawę Mazowiecką do miasta Częstochowa, stamtąd wywieźli jako jeńców pod francuską granicę do miasta Apolda. Następnie etapem zawrócono nas do Sonderhausen koło Erfurtu, gdzie nastąpił przydział do pracy u bauerów o nazwisku Gutpeisel [pisownia niepewna – przyp. red.] – gospodarzy w miejscowości w Diegarten. Tam przebywałem do maja 1945 roku. Niezachwiane męstwo żołnierza polskiego i ofiara krwi przelanej na różnych polach bitew nie poszły na marne. W 1945 r. wróciłem do wsi Suszno, a potem wyjechałem do Lwowa, gdzie podjąłem pracę w fabryce mebli. W 1948 r. ożeniłem się z Emilią z domu Diakun. Mamy dwóch synów Stepana i Bohdana. Niestety, żona zmarła w 1976 r. Andrzej Sawczuk Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 139 Bohdan Sidelnyk Bohdan Sidelnyk, syn Josafata i Marii, urodził się 6 sierpnia 1927 roku we Lwowie. Ojciec brał udział w I wojnie światowej, był inwalidą wojennym. W 1942 roku Bohdan zakończył siedmioletnią naukę w szkole powszechnej i rozpoczął naukę w Państwowej Technicznej Szkole Zawodowej we Lwowie. Wraz z kuzynem działali w tzw. małej konspiracji, roznosząc zaszyfrowane informacje pod wskazane adresy we Lwowie. Latem 1942 roku podjął pracę na Cmentarzu Łyczakowskim. Pomagał ukrywającym się na terenie nekropolii Żydom i Polakom. W czerwcu 1944 roku został aresztowany przez Gestapo i osadzony w więzieniu przy ul. Łąckiego we Lwowie. Ewakuowany wraz z transportem więźniów do Niemiec, próbował ucieczki na stacji Chemnitz. Został jednak złapany i wywieziony we wrześniu 1944 roku do obozu koncentracyjnego Mauthausen. Tam przebywał do wyzwolenia przez Amerykanów, w maju 1945 roku. W 1945 roku wrócił do Lwowa, gdzie podjął pracę w zakładach produkujących podnośniki mechaniczne. Uczył się w technikum drogowym we Lwowie, a następnie studiował na Politechnice Lwowskiej, na Wydziale Budowy Dróg i Tuneli. Od 1959 roku do przejścia na emeryturę w 1987 roku pracował zawodowo w przedsiębiorstwie budowy dróg Ukrdorbud. Od 1996 roku Bohdan Sidelnyk był wolontariuszem w Centrum Medyczno–Socjalnym Lwowskiej Obwodowej Organizacji Towarzystwo Czerwonego Krzyża. Był członkiem Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Wyróżniony przez kierownika UdsKiOR honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Bohdan Sidelnyk zmarł 21 października 2010 roku. Został pochowany w miejscowości Olesko, w obwodzie lwowskim. 140 BOHDAN SIDELNYK – WSPOMNIENIA Ja, Bohdan Sidelnyk urodziłem się 6 sierpnia 1927 roku we Lwowie. Mój ojciec Józef, matka Maria, mam jeszcze siostrę Stanisławę. Do roku 1937 mieszkaliśmy we Lwowie. Ojciec był inwalidą I grupy, brał udział w I wojnie światowej, miał własny dom z ogrodem w Gródku Jagiellońskim, dokąd przenieśliśmy się całą rodziną. W 1942 roku ukończyłem 7 klas szkoły powszechnej i zdałem do zawodowej Szkoły Technicznej we Lwowie, głównie po to, by mieć legitymację uczniowską chroniącą przed wywozem na roboty do Niemiec. We Lwowie mieszkałem u swego wuja Jana Kowalskiego, który pracował jako dyżurny ruchu pociągów osobowych na Dworcu Głównym we Lwowie. Klęska wrześniowa, upadek Polski, okupacja radziecka i potem niemiecka stworzyły nowe warunki, w których przyszło żyć Polakom we Lwowie, zwłaszcza młodzieży. Powierzono nam z kuzynem Leszkiem Kowalskim przekazywanie jakiś niezrozumiałych rozkazów na różne adresy we Lwowie, które trzeba było zapamiętać. Chociaż nic więcej nie wiedzieliśmy, zresztą nie wnikaliśmy, domyślaliśmy się, że to coś ważnego w walce z wrogiem. Latem 1942 r. znajomy z Lewandówki Bolko Frankowski powiedział mi, że wkrótce będzie „robota” dla odważnych, nie dla tchórzy. On poszukiwał mnie od jakiegoś czasu, między innymi przez mojego kolegę Ryśka Muczkowskiego, który był konduktorem w tramwaju. Potem dowiedziałem się, że Rysiek też działał jako łącznik w tej grupie, która nosiła nazwę „Ocalenie”. Frankowski poznał mnie z panem, który przedstawił się jako „Budowniczy”, dopiero po wojnie dowiedziałem się, że nazywa się Michał Łopatkiewicz. Zrozumiałem, że zajmuje się remontem grobowców na cmentarzu. Frankowski tylko powiedział mu przedstawiając mnie: „Ten facet będzie tobie pomagał”. Wtajemniczony pod przysięgą w sprawę, przez kilka tygodni chodziłem przez Cetnerówkę na Cmentarz Łyczakowski, nosiłem piasek, wodę i cement we wskazane miejsce. Nie bardzo rozumiałem, po co to robię, ale pomimo że miałem tylko 16 lat, pracowałem sumiennie i ciężko. Nieraz musiałem omijać łapanki uliczne. Niebawem wszystko wyjaśniło się. W grobowcach ukrywali się ludzie, nie tylko Żydzi, ale także Polacy. Później ustalono zasady dostarczania żywności, wody i lekarstw oraz koców itp. 15 czerwca 1944 r. zostałem zatrzymany przez Gestapo na Lewandówce z pakunkiem, który miałem przekazać Bolkowi Frankowskiemu. Był tam chleb, sacharyna i margaryna. Osadzili mnie w więzieniu na Łąckiego. Wraz ze zbliżającą się ofensywą Armii Czerwonej Niemcy ewakuowali nas w nocy z 19 na 20 lipca, transportem zbiorowym do Niemiec. Tam, 141 Austriacka kserokopia dokumentu Bohdana Sidelnyka, który poświadcza pobyt w obozie koncentracyjnym Mauthausen. Ze zbiorów autora wspomnień. 142 Polska kserokopia dokumentu Bohdana Sidelnyka, poświadczającego pobyt w obozie koncentracyjnym Mauthausen. Ze zbiorów autora wspomnień. 143 na stacji Chemnitz uciekłem w momencie, gdy przenosili nas do innych wagonów. Około półtora miesiąca szedłem przez Czechy na wschód, do Polski, do Lwowa. Niestety, w miejscowości Trzebowa Czeska złapali mnie i uwięzlili w Gestapo w Pardubicach. Po dwóch miesiącach pobytu w celi, 17 września 1944 r. zostałem przewieziony do obozu koncentracyjnego Mauthausen. Znajdowałem się tam aż do wyzwolenia obozu przez Amerykanów, do 5 maja 1945 roku. W lipcu 1945 r. powróciłem do Lwowa. Od razu wziąłem się za poszukiwania ludzi z „Ocalenia”, ale nikogo nie znalazłem. Wiem, że przeżyli wojnę, ale wyjechali ze Lwowa w ramach repatriacji. W lipcu 1945 r. pracowałem w fabryce podnośników Awtopogrużczyk. Potem w latach 1951–1953 podjąłem naukę w technikum drogowym, następnie studiowałem na Politechnice Lwowskiej, na wydziale budowy dróg. W latach 1959–1987 pracowałem w przedsiębiorstwie drogowym Ukrdorbud, potem poszedłem na emeryturę. Od 1996 r. na zadadach społecznych pomagam w Centrum Socjalno– –Medycznym, działającym przy Lwowskiej Obwodowej Organizacji Czerwonego Krzyża, który służy osobom represjonowanym przez systemy totalitarne. Swoją młodość poświęciłem z narażeniem życia walce o wolność i niepodległość Polski, dla dobra ludzi, bez względu na ich narodowość. Bohdan Sidelnyk Na podstawie życiorysu przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 144 Danuta Sikora Danuta Sikora, córka Teofila i Weroniki z domu Biesan, urodziła się 9 maja 1937 roku w mieście Łuniniec, w obwodzie brzeskim. 24 grudnia 1939 roku wraz z rodziną została wywieziona do obwodu archangielskiego. Ojciec zgłosił się do armii gen. Władysława Andersa, zginął w 1942 roku, po przejściu armii do Iranu. Rodzina Danuty Sikory w 1942 roku przeniosła się do Kazachstanu, gdzie przebywała do 1945 r. Potem wrócili do rodzinnego Łunińca, który znajdował się już wtedy w Białoruskiej SRR. Danuta Sikora w 1956 roku rozpoczęła w Kijowie studia medyczne, następnie przeniosła się na studia we Lwowie. Po ich ukończeniu pracowała jako bakteriolog i epidemiolog. Wyszła za mąż za Fedira Didycza, pochodzącego z Chyrowa. W 1969 roku urodziła córkę Julię. Obecnie jest wdową. Od 2007 roku Danuta Sikora należy do Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. 145 DANUTA SIKORA – WSPOMNIENIA Rodzina moja pochodzi z Łunińca (ob. na Białorusi). Dziadek, ojciec mamusi, Mojsiej Pawłowicz Biesan był Białorusinem. Ale babka Anastazja była Polką, hrabiną. Aż czworo ich było w rodzinie – trzy dziewczynki i jeden chłopczyk. Kacia (Katarzyna) Rachalska, siostra matki, tak samo za Polaka za mąż wyszła. Mamusia na imię miała Weronika Biesan. Mamusia chodziła do polskiego gimnazjum żeńskiego, na gitarze grała i śpiewała ładniutko. Wyszła za mąż, gdy miała 17 lat. Adoratorów miała mnóstwo. A jak się Sikora zjawił, to już jego jednego pokochała. Mój ojciec, Teofil Sikora, pracował jako leśniczy, zawsze latem sobie w lesie odpoczywali. Za nim babska tak skakały, że czasem mamusia była zazdrosna. Mój tatuś był leśnikiem, a leśników wywozili, bo podejrzewano ich o współpracę z partyzantką. Jak nas wywieźli w 1939 r., to była jesień. Przyczyny nie podali. Miałam dwa latka i nie pamiętam zbyt wiele. Pamiętam tylko, że jechaliśmy w wagonach towarowych. Od małego bardzo lubiłam skakać i tak do tego okienka się ciągnęłam, gdzie szparka była, i koło niego się kręciłam, że mnie tatuś przywiązał, żebym nie upadła. Później mamusia mi opowiadała, że jak tylko się z tatusiem odwrócili, ja już byłam w tym okienku maleńkim. Dużo było Polaków w wagonie… A później pamiętam – zima, jakieś sanie, bardzo chłodno i do tego Archangielska. Było to chyba miasto Omninsk, obwód archangielski. Rosjanie tam robili pierwsze starty rakiet. Jak nas przywieźli w 1939 r., ojciec pracował przy wyrębie lasu. Mamusia pracowała jako pomoc gdzieś w kuchni, bo ona umiała bardzo dobrze gotować. Była też sprzątaczką. Brała wszystko, co jej dawali, żeby tylko głodu nie było. Z dzieciństwa pamiętam, że nigdy nie byliśmy głodni. Nawet nie pamiętam, by rodzice byli koło mnie – zawsze w robocie. Pamiętam z Sybiru taki obrazek: takie pomieszczenie maleńkie, niby kuchenka, komórka, ale z okienkiem. Tam stolik stoi, a ja na tym stoliku siedzę, a tatuś, taki wysoki – zdaje mi się – daje woreczek, a tam różne cukierki, takie groszki kolorowe. Mieszkaliśmy w takiej niby oborze, może w baraku. Pamiętam, że było tam dużo dzieci, dorosłych koło nas nie było. Była tam taka lulka, rodzaj kołyski – takie drewniane koryto, a w nim dziecko. Podwieszone było to koryto do sufitu, a ja na to koryto właziłam i tak huśtałam się razem z dzieckiem, dzięki Bogu nigdy nie upadło ani dziecko, ani ja. Mamusia, co prawda, gdy przychodziła, to karciła mnie, ale nie pamiętam żeby mnie kiedykolwiek biła. W 1940 czy 1941 r. ojca zabrali do armii Andersa. Mamusia tylko mówiła: – Oj, Teofil pisze: „Nie dziś, to jutro wybuchnie wojna. My stoimy na irańskiej 146 granicy i nie wiemy, co będzie”. Mamusia dostawała listy od tatusia do 1942 r. Wtedy zginął. Żaden z tych listów nie zachował się, pewnie bała się trzymać przy sobie. Na Syberii byliśmy do 1941 roku, dokładnie napisane w mamusi książeczce pracowniczej. W 1941 r. nam, Polakom, którzy byli w Sybirze, pozwolili wybrać sobie miejsce, gdzie chcemy mieszkać w Azji Środkowej, np. Kazachstan, czy Turkmenistan, czy tereny koło granicy z Iranem. Mamusia mówiła, że oni pół roku jeździli po wszystkich tych republikach, byli w Taszkiencie, zanim osiedlili się w Kazachstanie. Tam nie było już tak gorąco i Kazachowie byli bardziej tolerancyjni. Z Polakami nie mieli konfliktów, nie słyszeliśmy od nich złego słowa. Jak przyjechaliśmy do Kazachstanu w 1942 r., to miałam 5 lat. To był posiołok, czyli osada Akżar w rejonie szubar–kudukskim, obwodu oktiubińskiego. I mamusia, i jej koleżanka Kazia Bielska do roboty chodziły, pracowały w cegielni. Pamiętam, że w Kazachstanie był mężczyzna, nazywany Nyszporka, taki kulawy, nawet dzieci go nie lubiły. Donosił do „naczalstwa”. Pewnego razu mamusia z Kazią między sobą rozmawiały i mamusia powiedziała: „Jakby przyszedł Piłsudski, to pokazałby temu Stalinowi!”. Naczelnik zawołał mamusię. Iglikow, to był naczelnik fabryki, bardzo cenił mamę, jako pracownika, mówi: „Weronika, chodź no tutaj. Patrz, widzisz co na ciebie napisali? Ty wróg narodu! Żądają, by cię rozstrzelać”. Mamusia zaczęła płakać. Kazimiera Bielska była mamusi serdeczną koleżanką, i to ona ją uratowała. Mówi: „Nie płacz, ja załatwię tę sprawę”. Taka była ładna, że wszystkie chłopy były w niej zakochane. Ale ona, żeby z kimś – to nie. Ale jak mamusia była w potrzebie… Mamusię jeszcze raz wezwali do naczelnika. Mówi: „Idź, pocałuj swoją koleżankę. I żebyś mi więcej nie chlapała językiem. Donosu nigdzie nie wysyłamy. Powiedzieliśmy mu (Nyszporce), że wysłaliśmy, a nie zrobiliśmy tego”. Tam był sklep, gdzie produkty sprzedawali i zaczęli prosić mamusię, żeby poszła tam na robotę. Ona płakała, błagała na kolanach, żeby tylko nie tam. Bo tam nikt z tych sprzedawczyń dłużej nie pracował jak trzy, cztery miesiące, bo zawsze było manko. Nie mieliśmy pieniędzy, ale karteczki takie były, jak znaczki – trzeba było przyklejać. Mamusia taki zeszyt szkolny miała i musiała codziennie wklejać tam znaczki, bo to za nie dawali różne produkty spożywcze. Chleb był zawsze, to bardzo dobrze pamiętam. Mamusia tak zawsze pracowała, że jeszcze innym przywoziła mąkę, potem rozdawała. Rok tam popracowała, jako sprzedawczyni. Woziła rozliczenia do urzędu rejonu szubar–kudukskiego. Bardzo dobrze mi tam było. Było duże pole – a ja strasznie lubiłam biegać, jak burza. Latem tulipanów, moich ulubionych kwiatów, to była cała polana. Była tam cegienia i glina była wyjątkowo ładna, biała. I piasek złocistego koloru. Zawsze lubiłam wejść gdzieś wysoko (np. na wieżę ciśnień) i skakać. Może nie przypadkowo moja córka była krótko spadochroniarką? Coś jej przekazałam. 147 W Kazachstanie mieszkaliśmy tak: i Bielska, i mamusia, i jeszcze ktoś trzeci – w domku. Może trzy rodziny. A w jednym pokoju była na ścianie mapa i ja na tej mapie wszystko pokazywałam, i umiałam czytać, i chcieli mnie oddać do szkoły. Mamusia bardzo się bała, żeby mi się krzywda nie stała. Dzieci było dużo i zostawałam z takim panem. Mamusia była w pracy i mu chyba za to płaciła. W 1943 i 1944 r. Amerykanie już przesyłki do Kazachstanu nam wysyłali. Pamiętam taki worek kwiaciasty, ładny taki materiał. A mamusia, jak już nas wypuścili, z tego materiału uszyła nam sukienki. Miałam osiem lat i myślałam sobie: „Oj, będę miała najlepszą sukienkę!” Mamusia zawsze ładnie wyglądała, ona bardzo pilnowała swojego wyglądu. Kiedy w 1945 roku skończyła się wojna, mamusia chciała wrócić do domu. Dyrektor Iglikow powiedział: „Nie mogę ciebie wypuścić, niech rodzina przysyła zaproszenie”. Dziadek wysłał – i mogliśmy sobie wrócić. Mamusi nie chcieli wypuszczać, pracowała zawsze „celująco”. Nie chcieli takiego pracownika tracić. Pamiętam, że cały posiołok zebrał się. Płakali i mówili, że karmicielka nasza wyjeżdża, cóż my teraz będziemy robić?!… Pojechałyśmy na Białoruś. Tam, gdzie urodziła się i mamusia, i ja – do Łunińca, obwód brzeski. To już pod Rosjanami było, zrobili Białoruską Socjalistyczną Republikę Radziecką. Bo do 1939 roku to była Polska. Cały czas mówili, że: ot kiedy Polska była, to były takie cukierki i inne rzeczy były. Dziadek miał gospodarkę, dużo pracował. Przed wojną miał świnie, sześć koni, miał wielkie pole. A już przy sowietach było coraz mniej i mniej, i mniej, ale mu wystarczało. Tam od razu kołchozów nie robili, bo to zachodnia Białoruś i Polska była kiedyś. Zawsze było co jeść, nie było głodu. Mamusia o drugiej godzinie w nocy wstawała i miesiła ciasto na chleb, bo mieliśmy swoje żyto i pszenicę. Sprzedawali na rynku. W Łunińcu pociągi się zatrzymywały i na jedną, i na dwie doby, jak wracały z Niemiec. Mamusia sprzedawała chleb i bardzo dobrze zarabiała. Nie chciała u dziadka mieszkać, chciała swój dom mieć. Dziadek nasiennictwem się zajmował i, oprócz gospodarki, nasiona z mamusią sprzedawali. Po tym wszystkim my po rosyjsku już rozmawiałyśmy, choć przed 1942 rokiem tylko po polsku. Ja nawet modliłam się tylko po polsku, ale w szkole i w instytucie było to zabronione. Bardzo mi brak języka polskiego. Wolę rozmawiać po polsku, bo lubię. Dużo czytam po polsku, ale najbardziej cenię sobie rozmowę. Z kościoła w Łunincu zrobili bibliotekę, to pamiętam, że nie wyłaziłam z tej biblioteki. Jak wróciłyśmy na Białoruś w 1945 roku, miałam osiem lat i poszłam do szkoły. Byłam w pierwszej klasie, ale nauczycielka powiedziała mamusi, że nie ma co ze mną robić, bo ja i czytam, i dużo wiem. Do drugiej klasy mnie oddali. Nie chciałam się uczyć w drugiej klasie, bo w pierwszej było ciekawiej i wróciłam do pierwszej. To była szkoła miejska nr 1. 148 A w 1946 roku mamusia wyszła za mąż za Ukraińca, nazywał się Nos Sofron Iwanowicz. Był bardzo dobry, ale nie umiał zarobić, więc gospodynią była mamusia. Był wesoły, lubił ludziom zrobić coś dobrego i zawsze go oszukiwano. Przez rok byliśmy w Dawidgródku, ponieważ Sofron Iwanowicz tam pracował. Mieszkanie wynajmował. Mamusia do niego pojechała, a ja za nią. Matka podtrzymywała w domu polskie tradycje, a jak wyszła za mąż za Nosa, to obchodziliśmy święta podwójnie. Siostra mamusi, ciocia Ania, też mieszkała w Dawidgródku. Do pierwszej klasy chodziłam w Łunincu i w Dawidgródku. W 1955 r. skończyłam szkołę i rok później pojechałam na studia do Kijowa. Chciałam zdawać na stomatologię, ale mi nie starczyło punktów. Mówiłam, że wszystko dobrze zdaję i pamiętam, że mi wykładowczyni powiedziała: „Tak trzeba, dziecinko, tak trzeba”. Nie zdałam ani za pierwszym, ani za drugim razem. Był to był rok, w którym zaczęła się „odwilż chruszczowowska”, po niepowodzeniach poszłam od razu do pracy. Wzięli mnie na kasjerkę do szpitala. A na trzeci rok mamusia mówi: „Dana, jedź do Lwowa, to jednak polskie miasto, tam Polaków mnóstwo, ty swoja, przyjmą cię”. W 1957 przyjechałam do Lwowa i dostałam się do Instytutu Medycznego na wydział sanitarno–higieniczny. Mieszkałam w akademiku na ul. Zielonej. Na wydziale sanitarno–higienicznym wszystkie przedmioty z lekarskiego mieliśmy – i chirurgię, i terapię. W 1963 roku skończyłam studia i wyszłam za mąż za Fiodora Didycza. Zostawiłam panieńskie nazwisko. Mąż był Ukraińcem z pochodzenia, urodził się w Polsce. Był powojennym przesiedleńcem z terenu Polski, jak Ukraińcy wyjeżdżali, to trafił do Lwowa. Rozmawiał ze mną po polsku. Po studiach z pracą było bardzo ciężko. Poszłam do mikrobiologicznego laboratorium obwodowego. Jednocześnie, trzy czy cztery lata prowadziłam wykłady z mikrobiologii i innych przedmiotów w szkole medycznej. Mamusia 20 lat budowała domek, drewniany, ale ładny. Długo to trwało. Tylko cztery ściany stały – ni dachu, ni podłogi, niczego. Mamusia kredyt w banku wzięła na ten domek. Kiedy zabrałam ją do Lwowa, to cały czas mówiła: „Ja w tych murach nie mogę żyć!”. I rok za rokiem zdrowie słabło, i w wieku 82 lat zmarła. Z mężem miałam ciężko, bo zachorował na schizofrenię. Pierwszy atak miał w 1972 r., więc dziewięć lat po ślubie. Kochał mnie bardzo. Każde moje słowo było niepodważalne. Moja córka też poszła na medycynę, ale do Ługańska. We Lwowie nie chciała studiować, bo była straszna korupcja, trzeba było łapówkę dawać. Pracuje w przychodni w Ługańsku, ma dwójkę dzieci – Maria i Jurek. Czyta po polsku, ale uważa się już za Ukrainkę. Bohdan Sidelnyk znał córkę mojej siostry. Ona mi powiedziała: „Ciocia Dana, jeśli ktoś był represjonowany, to może dostawać emeryturę. A jak przyje- 149 chałam do Łunińca, to Wiera, mamy kuzynka mówi: „Dana, na co czekasz? Pisz do Brześcia! Myśmy wszyscy wyrobili sobie rehabilitację”. Dała mi adres, wyjaśniła gdzie pisać i co robić. Za tydzień przysłali dokument. W 1993 roku dostałam rehabilitację, za te 5 lat, co byłam na zsyłce. Bałam się sama do konsulatu iść. Bałam się, że powiedzą: „Co to za żebraczka!”. Nieprzyzwyczajona jestem prosić, ale Wiera mnie zmotywowała. Do towarzystwa kombatantów zgłosiłam się w 2007 roku – i dobrze, że się zwróciłam, bo gdyby nie Polska, to bym bardzo cienko przędła. Bo co to za emeryturę otrzymujemy? Od razu mi przyznano polski zasiłek, po dwóch czy trzech miesiącach. Pani Kalenowa to święta osoba była, wszystkich lubiła, same dobre uczynki robiła. Ten Bohdan Sidelnyk to nie wyłaził od niej. Mąż Pani Kalenowej jak dziecko był do niej przywiązany, wszystko dla niej robił, a młodszy był. Była i mądra, i umiała walczyć o swoje, i jak laleczka wyglądała – taka stuprocentowa prawdziwa Polka. Była w obozach, w konspiracji. Danuta Sikora Na podstawie rozmowy z Danutą Sikorą, z sierpnia 2012 r. 150 Stanisław Siwiec Stanisław Walenty Siwiec, syn Teofila i Agnieszki z domu Seget, urodził się 5 listopada 1914 roku we Lwowie, w rodzinie polskiej. Ukończył XII Liceum i Gimnazjum Państwowe im. Stanisława Szczepanowskiego oraz Państwową Szkołę Techniczną, wydział drogowy. Jako uczeń działał w Lidze Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej, był także harcerzem. W 1935 roku odbył zasadniczą służbę wojskową w 6 pułku lotniczym we Lwowie. Później zdobył kwalifikacje mechanika samolotowego w Dęblinie. W 1937 roku ukończył szkołę podoficerską w Skniłowie, a w 1939 kurs dla mechaników samolotowych w Krośnie. W lipcu 1937 roku otrzymał stopień kaprala. 4 września 1939 r. został przydzielony do biura materiałów i smarów rafinerii Dros w Rychcicach, w drohobyckim zagłębiu naftowym. W latach okupacji oraz po wojnie, aż do przejścia na emeryturę w 1976 r., pracował w wydziałach księgowych różnych przedsiębiorstw państwowych we Lwowie. Żonaty, żona Bronisława z d. Kroczak, nie posiadali dzieci. Uhonorowany radzieckim medalem: 50 lat zwycięstwa nad Niemcami w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej 1941–1945 i odznaką: 50 lat wyzwolenia Ukrainy. Stanisław Siwiec zginął tragicznie 7 lutego 2012 roku, wraz z żoną. Pochowano ich na cmentarzu sichowskim we Lwowie. 151 STANISŁAW SIWIEC – WSPOMNIENIA Ja, Siwiec Stanisław Walenty, syn Teofila i Agnieszki z d. Seget urodziłem się 5 listopada 1914 roku we Lwowie. Jestem wyznania rzymskokatolickiego, narodowości polskiej, bezpartyjny. Do szkół uczęszczałem we Lwowie, do 1929 roku była to Publiczna Szkoła Powszechna im. Stanisława Konarskiego, następnie w latach 1929–1931 XII Gimnazjum im. Stanisława Szczepanowskiego. W latach 1931–1933 uczyłem się w Państwowej Szkoła Technicznej, na wydziale drogowo–wodnym. Jako młody chłopak byłem aktywny społecznie, należałem do Ligi Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej (LOPP) okręgu lwowskiego. Interesowałem się lotnictwem, a latach 1930–1931 odbyłem kurs ogólny modelarstwa lotniczego. W dniach 2–13 stycznia 1935 r. przeszedłem kurs instruktorów modelarstwa lotniczego, następnie w dniach 15 stycznia – 25 lutego odbyłem kurs prelegentów LOPP. W dniu 25 kwietnia 1935 r. zostałem pilotem szybowcowym Aeroklubu Lwowskiego w Czerwonym Kamieniu k/Kulikowa–Mierzwicy. W 1930 r. wstąpiłem w szeregi Związku Harcerstwa Polskiego. W latach 1929–1930 odbyłem kurs I stopnia przysposobienia wojskowego, potem 1930– –1932 kurs II stopnia przyspospobienia wojskowego. Odbyłem obowiązkową służbę wojskową w eskadrze treningowej 6 pułku lotniczego. Czyniłem starania, by na stałe związać się z wojskiem i ustabilizować w ten sposób swoje życie. W dniach 26 stycznia – 19 kwietnia 1937 r. przeszedłem kurs pomocników mechaników samolotowych w Dęblinie. W okresie 26 kwietnia – 19 lipca 1937 r. ukończyłem szkołę podoficerską na lwowskim Skniłowie. W dniu 14 sierpnia 1937 r. otrzymałem awans na kaprala R.d. 6 pułku lotniczego. Już w 1939 roku (3 stycznia – 27 czerwca) ukończyłem kurs fachowy dla nadterminowych mechaników samolotowych w Krośnie. Po wybuchu wojny, w dniu 4 września 1939 r. zostałem przydzielony do strategicznie ważnej rafinerii Dros w Rychcicach, do biura materiałów i smarów. W czasie okupacji sowieckiej w latach 1939–1941 pracowałem jako robotnik. Pracowałem także jako księgowy na kolei. W okresie 15 październik 1941 – 15 kwiecień 1943 roku pracowałem jako pracownik umysłowy w ubezpieczalni społecznej. Od roku 1943 aż do 1961 byłem starszym księgowym na kolej, później, aż do przejścia na emeryturę w 1976 roku, pracowałem jako starszy księgowy w biurze melioracji. 152 Jestem uczestnikiem wojny – legitymacja nr. 725382. W czasach radzieckich zostałem nagrodzony: medalem: 50 Lat Zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej oraz: 50 Lat Wyzwolenia Ukrainy. Poza tym muszę się podzielić jeszcze trudną historią wojenną mojej rodziny. Pierwszą ofiarą wojny była moja siostra Izabella, urodzona w 1926 r. Zginęła w trakcie bombardowania, bomba trafiła koło lwowskiego kościoła Św. Elżbiety, w zakłady rolnicze Rzepki. Mój wuj, Jan Pszczelnicki, przodownik policji polskiej, został żywcem spalony w więzieniu w Kijowie. Jego żona została wywieziona na Sybir do Siemipałatyńska [terytorium Kazachskiej SRR – przyp. red.]. Inny wujek, Siwiec Bolesław, podpułkownik szkoły podchorążych saperów, mieszkał w Warszawie przy ul. Belwederskiej, następnie był dowódcą pułku w Puławach. Siwiec Michał, ur. 1911 r., pochowany jest we wspólnej mogile w Zubrzy na skrzyżowaniu dróg Pasieki Zubrzyckie–Sichów, naprzeciwko naszej cerkwi. Jestem żonaty z Siwiec Bronisławą Dreher z d. Kroczak, urodzoną w 1920 r. Jestem jej drugim mężem, pierwszy Piotr Dreher zginął na wojnie. Ślub wzięliśmy w 1949 roku. Nie posiadamy dzieci. Stanisław Siwiec Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 153 Wojciech Sobański Wojciech Sobański urodził się 23 kwietnia 1908 roku w Płocku, w późniejszym województwie warszawskim. Szkołę podstawową ukończył w Lublinie, potem uczył się w Gimnazjum im. Joachima Lelewela w Wilnie. W 1938 roku ukończył studia na Wydziale Inżynierii Lądowo-Wodnej Politechniki Lwowskiej. Okres okupacji spędził we Lwowie. W lutym 1942 roku wstąpił w szeregi AK, gdzie zajmował się kolportażem Biuletynu Informacyjnego Ziemi Czerwieńskiej. Pracował w budownictwie, melioracji i geodezji, w przedsiębiorstwach budowlanych i projektowych. Był jednym z inicjatorów utworzenia polskiej organizacji kombatanckiej na Ukrainie. Wojciech Sobański zmarł 21 maja 2001 roku. 154 WOJCIECH SOBAŃSKI – WSPOMNIENIA Urodziłem się 23 kwietnia 1908 roku w Płocku. Do szkoły średniej uczęszczałem w Lublinie, a maturę otrzymałem w 1930 roku w Wilnie, w Gimnazjum im. Joachima Lelewela. Następnie na Politechnice Lwowskiej studiowałem na Wydziale Inżynierii Lądowo–Wodnej. Pracowałem w budownictwie, melioracji i geodezji, a także w różnych biurach projektowych i budowlanych. Okres okupacji spędziłem we Lwowie. Działałem w AK, jako kolporter Biuletynu Ziemi Czerwieńskiej. Obecnie jestem na emeryturze. Wojciech Sobański Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 155 Roman Sohor Roman Sohor, syn Michała i Zofii z domu Ostrowskiej, urodził się 15 lutego 1925 roku we Lwowie. W latach okupacji sowieckiej 1939–1941 uczył się zawodu tokarza w szkole zawodowej. Jego ojciec został aresztowany przez Gestapo, za udzielanie pomocy rodzinom żydowskim i osadzony w Janowskim obozie koncentracyjnym we Lwowie. Sam Roman Sohor także udzielał pomocy osadzonym w lwowskim getto Żydom, a także przekazywał informacje z getta do AK. Został aresztowany we wrześniu 1942 roku przez Gestapo i osadzony w więzieniu przy ul. Łąckiego we Lwowie. Przewożony do Niemiec, uciekł z transportu. Ponownie aresztowany, przebywał w więzieniu przy ul. Montelupich w Krakowie. W lutym 1943 roku został więźniem obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, następnie, po kolei: obozy koncentracyjne Ravensbrück oraz Sachsenhausen. Uwolniony w kwietniu 1945 roku przez wojska sowieckie, w sierpniu tegoż roku wrócił do Lwowa. Po wojnie podjął pracę w fabryce obuwia, gdzie pracował do przejścia na emeryturę. Żonaty, żona Zofia, mieli dwoje dzieci: syn Ihor i córka Dzwenysława. Roman Sohor zmarł 3 kwietnia 2013 roku. Został pochowany na cmentarzu hołoskowskim we Lwowie. 156 ROMAN SOHOR – WSPOMNIENIA Moja matka Zofia, miała takie ładne polskie nazwisko, była z domu Ostrowska. Matka mieszkała w Rudkach, choć urodziła się w Gródku Jagiellońskim. Matka miała siostrę, która została w centralnej Polsce po I wojnie światowej, tam wyszła za mąż za niejakiego Barana. Matka miała dwa budynki, jeden wynajmowali, a w drugim mieszkała babcia. Ojciec Michał Sohor, urodzony 1906 roku, pochodził z Borszczowic, 18 km od Lwowa, potem przeprowadził się z rodzicami do Lwowa. Moi rodzice gdzieś tam „zwąchali się”. Po ślubie moja matka przeniosła się do niego i mieszkali przy ul. Żółkiewskiej, teraz nazywa się Bohdana Chmielnickiego, u babki, matki ojca. I tam ja się urodziłem, 15 lutego 1925 roku, we Lwowie, na Zniesieniu. Mieszkaliśy tam niedługo, dwa lata. Ojciec kupił parcelę i rodzice zaczęli się budować. Kiedy zbudowali dom, to przenieśliśmy się, miałem wtedy 4 latka. Byłem mały, nie pamiętam przeprowadzki. Mieszkaliśmy tam do wojny. Pochodzę z rodziny polsko–ukraińskiej. Matka ojca, Anna, była mazurką. Ja się zawsze śmiałem jak mówili do mnie: „Ty, mazur lwowski”. Babcia z Barszczowic co roku przyjeżdżała do nas na święta. Dziadek umarł wcześniej, był kolejarzem, bilety sprzedawał w wagonie. Siostra babki miała na imię Krzyśka. Jak babka Anna przyjechała do Barszczowic, do dziadka po ślubie, to tam było dużo sąsiadów Ukraińców. Babka nigdy nie nauczyła się rozmawiać po ukraińsku. Wtenczas Polacy i Ukraińcy żyli ze sobą dobrze. Babka przedstawiała się: Bóbrówka, bo miała na nazwisko Bobra. Jak przyjeżdżałem do niej w goście, to pytałem: „A gdzie Bóbrówka?” I wszyscy się śmieli. Rodzina matki mieszkała we Lwowie. Trzech było wujków, jeden był wterynarzem. To babki po stronie mamy cała rodzina była. Święta były u nas dwa razy do roku i prezenty dwa razy. Kolędować chodziliśmy, śpiewaliśmy „Wśród nocnej ciszy”. Mieliśmy szopkę z gwiazdą. I na choince była, i jak na kolędę chodziliśmy, to była wielka gwiazda, i świeca się świeciła w środku. Chodziliśmy od domu do domu i kolędowaliśmy. Było wesoło. Chodziliśmy na pasterkę. Tu był kościół na Zniesieniu. Rodzice byli katolikami. Matka chodziła do cerkwi, ale jak z ojcem się pobierali, to poszli z początku do kościoła, później do cerkwi. Matka zajmowała się tylko domem. Ojciec miał warsztat stolarski. Miał swoich pomocników, uczniów. Ukończyłem 7 klas szkoły powszechnej we Lwowie na ul. Gródeckiej, a to aż koło dworca. A tu 1939 rok nastał i wojna. Rosjanie zajęli te tereny całe, podzielili Polskę. Otworzyli na nowo szkoły, ale w czasie wojny szkoła mnie niezbyt 157 Piłkarze z drużyny Romana Sohora. Ze zbiorów autora wspomnień. interesowała. Od września 1939 do czerwca 1941 roku chodziłem do ukraińskiej szkoły zawodowej. To była szkoła im. Tarasa Szewczenki na ul. Łyczakowskiej. Uczyłem się zawodu tokarza. Pochodziłem do tej szkoły cztery lata. W czasie wojny bardzo ciężki był rok 1941, bardzo ciężki. W tym roku przyszli Niemcy, pamiętam jak weszli do Lwowa. Sąsiad pracował w typografii i przyniósł do domu gazetę o tym, jak Niemcy na motocyklach wkroczyli do Lwowa. Wtedy zaczęły się różne problemy. Z pracą było bardzo ciężko, a o szkole nikt nie myślał. Idziesz do szkoły przez plac – ten coś przyniósł… „Ja mam to, a ty co masz?” I taka szkoła była. Między sobą tak handlowaliśmy, aby przeżyć. Sprzedawaliśmy coś z produktów żywnościowych i z materiałów, kto co miał. To nie trwało długo, dwa lata. Zmieniały się państwa. Nie pamiętam nawet, w jakiś sposób. I ludzie biegali za robotą, wszystko było zniszczone. I w tym czasie pojawiła się spekulacja. Zaczęli spekulować, a Rosjanie łapali i wysyłali na Sybir. Byłem jeszcze niepełnoletni. Jak wychodziłem do szkoły, to w teczce zawsze coś miałem. Warsztat stolarski ojca zlikwidowali i ojciec pracował w domu. Mieszkaliśmy już u babki i dziadka, na sąsiedniej ulicy Floriana. Od czerwca 1941 roku, podczas okupacji faszystowskiej, pomagałem ojcu w zakładzie stolarskim. Z narażeniem życia nielegalnie dostarczałem produkty do getta przez dziury w parkanie tym trzem Żydkom, z którymi ojciec pracował przed wojną – Drukiemu, Zonesie i Majzesie. Wiadomości o sytuacji w getcie przekazywałem łącznikowi AK, kadetowi Ryszardowi Muczkowskiemu. 1 maja 1942 roku ojciec został aresztowany przez Gestapo, za udzielanie pomocy wspomnianym rodzinom żydowskim. Osadzili go w Janowskim obozie koncentracyjnym we Lwowie, gdzie przebywał do jesieni 1943 roku. We wrześniu 1942, w związku z podejrzeniami o współpracę z AK, zostałem aresztowany przez Gestapo i osadzony we lwowskim więzieniu 158 Drużyna piłki nożnej. Ze zbiorów autora wspomnień. „na Łąckiego”. Wołają mnie, protokół piszą, mówią do mnie po polsku, a między sobą po niemiecku. Ja trochę rozumiem niemiecki. Jestem pewny siebie, korytarzem wyprowadzili mnie do jakiegoś pomieszczenia. Patrzę, a tam tyle chłopców! Pytam: „Co z wami?” – „A nas zabrali z domu”. Spisali wszystkich, a później trzymali nas tam dwa dni, a potem pociągiem przewieźli do Przemyśla. Wywozili nas na roboty do Niemiec. Uciekłem z transportu pod Krakowem, ale złapali mnie agenci Gestapo. Zostałem osadzony w więzieniu na Montelupich w Krakowie, przebywałem tam od września 1942 do lutego 1943 roku. Później zostałem odtransportowany do Oświęcimia. Przywieźli nas do obozu, rozglądamy się, gdzie jesteśmy. Co to jest? Przebrali nas w obozowe ubrania, numery na ubraniu, a z lewej strony czerwony trójkąt z literą „P”. Wytatuowali mi na ręce numer obozowy: 100421. Na początku na kwarantannie byliśmy miesiąc, a później przydzielili nas do roboty, do komando. Pracowałem w komando „Planierung” w Birkenau i komando rolniczym „Gärtnerei”, które pracowało w miejscowości Rajsko. Mieszkałem w ceglanym budynku. W Oświęcimiu byłem od 5 lutego 1943 do grudnia 1944 roku, w centralnym obozie. Później transportowali mnie do obozu Ravensbrück. Dostałem numer obozowy: 7818 i czerwony trójkąt z literą „P”. Pracowałem w komando elektryków oraz na budowie. Mieszkałem w baraku. W Ravensbrück byłem od grudnia 1944 do 3 marca 1945 roku. 159 Roman Sohor w gronie przyjaciół (trzeci z lewej). Ze zbiorów autora wspomnień. Później zostałem odtransportowany do obozu Sachsenausen i tam już przebywałem od marca do 22 kwietnia 1945 roku. Pracowałem w rolnictwie, mieszkałem w baraku. Wszystkie baraki były drewniane i długie. Przez trzy lata przeżyłem wszystkiego razem bardzo wiele. W Oświęcimiu byłem rok, po roku w Ravensbrücku i Sachsenhausen. Pracowałem na różnych robotach. Pracowałem na plantacji roślin gumowych, nazywały się Kok–sagiz. Niemcy, którzy odpowiadali za te roboty, stali na szczycie. A reszta to była policja. Znam kilka języków. Rozmawiam po rosyjsku, ukraińsku, czesku i niemiecku. W obozie byli Czesi i gdy podczas pracy rozmawiali, ja podsłuchiwałem. I tak się nauczyłem, zresztą język ten jest podobny do polskiego. Rano nas przyprowadzali do pracy, a na wieczór zapędzali do baraków. Barak był duży, podzielony na izby wypełnione pryczami, tylko przejście między nimi było. Trudno powiedzieć, ilu nas tam było, może pięćset osób. Było bardzo dużo Polaków. Mówiliśmy, że tam jest cała Polska. Było tak jak w Ravensbrücku, tak i w Sachsenhausen. W Polsce cały czas łapali ludzi i zwozili do tych obozów. Większość to była młodzież, starszych osób prawie nie było. Były też dziewczęta, kobiety, które mieszkały w swoich barakach. Osobno mieszkaliśmy, ale pracowaliśmy razem. 160 Roman Sohor u przyjaciół (pierwszy z lewej). Fotografia ze zbiorów autora wspomnień. W dniu 20 kwietnia 1945 roku zostałem włączony do pieszej kolumny, która liczyła pięćset osób, popędzili nas w „marszu śmierci” na Zachód, w stronę Schwerina. Potem jednkże zawrócili nas znów do obozu, gdzie 22 kwietnia wyzwoliła nas armia sowiecka. Po wyzwoleniu nadal siedzieliśmy w barakach w obozie, żołnierze sowieccy trzymali nas tam, żebyśmy się nie porozbiegali. Karmili nas. Już nie pracowaliśmy tak ciężko, ale jakieś porządki trzeba było robić. Wypędzali nas na dwór coś pozbierać, pozamiatać. Miałeś jednak już świadomość, że jesteś na wolności, i to całkiem inaczej wyglądało. Zaczęliśmy zdejmować ubrania obozowe, to było zupełnie inne życie. Jak się już uspokoiło, to przyjeżdżała komisja. Były auta ciężarowe i nimi nas zawieźli do punktu zbornego, a stamtąd już czekaliśmy na to, by nas porozdzielali. To odbywało się szybko. Przedstawiciele różnych państw przyjeżdżali i zabierali swoich do domu. Na noc powracaliśmy do baraków. Więźniów takich państw jak Węgry, Holandia, Belgia i Dania szybko zabrali. Mnie też zabrali autami ciężarowymi do dworca kolejowego, niedaleko były tory, gdzie stały pociągi ciężarowe, do których nas załadowali. 161 Jechaliśmy parę godzin na stojąco, aż przyjechaliśmy do Przemyśla, a stamtąd już pociągiem osobowym przyjechaliśmy do Lwowa. To było w sierpniu 1945 roku. Zeskoczyłem z wagonu, bo ja żwawy człowiek jestem, i poszedłem od razu do domu. Tak, jakby nigdy nic się nie stało. Rodzina mieszkała w tym samym miejscu. Przyszedłem, a tam nikogo nie ma. Ale jak wrócili, jak zaczęli krzyczeć: „Romek! Romek!”, aż sąsiedzi przylecieli. W domu miałem jakieś ubranie, ale z niego wyrosłem. Na drugi dzień, jak przyjechałem, wyzwali mnie do biura poszukiwawczego. Na liście u nich byłem, a tam i adres, i wszystko. Przyszli z zarządu domu i pytają po ukraińśku: „Czy Roman Sohor je?” Odpowiadam: „Jestem, a o co chodzi?” „Prosimy się zgłosić do nas, do biura”. Poszedłem do zarządu domu, żeby się zameldować, a ci mnie od razu wysłali na milicję. A tam śledztwo. Podpisałem, co powiedziałem i poszedłem do domu. Za tydzień zdałem dokumenty, żeby otrzymać pozwolenie na zameldowanie u rodziców. Trzeba było jeszcze wskazać świadków, którzy mieli potwierdzić, że ja tam faktycznie mieszkam. Później wysłali mnie do urzędu pracy. Pytają o zawód, a ja nie mam żadnego zawodu, przecież mnie Niemcy ze szkoły zabrali. Jaką robotę mi dawali, taką i wykonywałem. Wysłali mnie do fabryki obuwia Progres. Do wyjazdu jeszcze, jak byłem we Lwowie i uczyłem się w szkole, przed Auschwitz, miałem zajęcia z planowania, zarządzania personelem, wszystko pamiętałem. Jak uniknąłem represji? Pracowałem od razu na fabryce – uczyłem się i pracowałem. Przechodziłem śledztwo, wzywali mnie, zaczynali wypytywać, jak trafiłem do niewoli niemieckiej, co tam robiłem, gdzie pracowałem. Mieli przecież wszelkie dokumenty niemieckie, na podstawie których organizowane były wywózki. Część moich dokumentów była w Niemczech, ale część była tutaj, we Lwowie. Śledczy wiedzieli więc, gdzie i jak, i w jaki sposób, i za co mnie złapali, zapewne sprawdzali, czy nie kłamię. KGB pracowało dobrze, wzywali mnie razem chyba z dziesięć razy, jak nie więcej. Cały czas i straszyli sądem, i pytali. Pytali, czy chodzę do kościoła, wszystko sprawdzali. Wtedy tak było, że działali bardzo przeciwko kościołowi. Nie wolno było. Jeden raz mnie zobaczył jakiś facet na ul. Akademickiej we Lwowie. To było jakieś 12 lat po powrocie z obozu. Idę sobie w samej koszuli, z krótkim rękawem, więc widać mój numer na ręce. A on, czy przyjechał do Lwowa z Polski, czy do rodziców, coś takiego. Zaczepił mnie i mówi, że też był w Auschwitz. Wyciąga mi swój numer na ręce. Ja patrzę i od razu pytam, na jakim bloku był, w jakim kwartalnym bloku, jaki numer? On zaczyna coś kręcić. Mówię mu: „Jeżeli przywieźli cię do kwartalnego bloku, to tam byłeś na kwarantannie, która trwała tyle i tyle”. To był jakiś podstawiony typ, zadałem mu tylko trzy pytania i na żadne nie znał odpowiedzi. 162 Drużyna piłki nożnej, Roman Sohor drugi od prawej. Ze zbiorów autora wspomnień. W fabryce obuwniczej pracowałem do emerytury. Z początku pilnował wypracowywanie normy. Chodziłem z sekundomierzem i ustawiałem robotników, przydzielałem normy. Były normy państwowe, więc musiałem kombinować, żeby i przedsiębiorstwo pracowało normalnie, i żeby normalny człowiek miał w pracy pod ręką wszystkie niezbędne narzędzia i wszystkie materiały, jakie były potrzebne do pracy. Były normy – ile, z jakiego materiału i co można zrobić. Później skończyłem kurs z planowania pracy przedsiębiorstwa i zrobili mnie odpowiedzialnym za planowanie. Trochę pomogli mi starsi. A tam co? Matematyka. Mnie przerzucali to do jednego miejsca, to do drugiego. Mówią: „Ty dobrze to opanowałeś, idź tam, bo nie nadążają. Dajemy cię tam dla wzmocnienia”. Nie minęły trzy miesiące, jak mnie wyzwali do kadr i mówią: „Wyznaczyliśmy wam pracę magazyniera oddziału zakładowego nr 1”. To był oddział, który robił tylko podeszwy, sprzączki, obcasy. Miałem tam pilnować normy rozkroju i wykorzystania materiałów. Później byłem naczelnikiem zmiany, wtedy już nie planowałem, a wyciągałem jak więcej zrobić, jak więcej wykroić. Cały oddział był w moich rękach. Zrobili ze mnie zastępcę naczelnika oddziału, za jakiś czas byłem już naczelnikiem, choć niedługo. Przyjechali młodzi specjaliści z Kijowa. Organizowaliśmy nowy oddział i ich zostawiłem, a sam poszedłem na miejsce pracy inżyniera ds. opracowania nowego asortymentu towaru. 163 Roman Sohor, przerwa w pracy. Ze zbiorów autora wspomnień. Pracowałem i grałem w piłkę nożną, grałem w mistrzostwach Ukrainy. Miałem kolegów jeszcze przedwojennych. Pytam ich: „Gdzie idziecie?” – „Idziemy na trening, chodź z nami”. A ja tak długo nie grałem. Przyszedł trener, a ja z chłopcami na boisku trochę kopałem. Popatrzył na mnie i pyta się: „A gdzie ty grałeś?” Mówię: „Jeszcze w szkole”. „Przychodź do nas na treningi.” To była lwowska drużyna studencka, byłem środkowym obrońcą, nieraz dostawało mi się. Pod trzecim numerem grałem. Pracy nie rzuciłem, umówiłem się, że będą mnie puszczać wcześniej na treningi. Na początku trafiłem do drugiego składu drużyny, ale już po pół roku grałem w pierwszym. Zmieniłem parę klubów. Był „Spartak”, była drużyna związków zawodowych, potem awansowałem, grałem w drużynie „Piszczewiki”. Jeździliśmy po Ukrainie, do Kijowa, Charkowa. W pracy we Lwowie zaczynali kręcić nosem, narzekali, że i pracuję, i jeżdżę, że do pracy się spóźniam. Jak wyjeżdżałem, to mi mniej płacili, ale za to płacili mi w klubie, co prawda mizerne to było wynagrodzenie za grę. Dostałem tytuł mistrza sportu, pomęczyłem się tak rok, ale byłem zmuszony porzucić klub, by pracować. Pieniądze dostawałem w pracy niezłe na te czasy. Potem w fabryce mnie zobowiązali zrobić drużynę na mistrzostwa Lwowa. Zaprosili mnie do dyrekcji i mówią: „Jesteś fajnym piłkarzem, dobrym sportow- 164 cem. Zorganizuj drużynę, sam pograsz. My byliśmy już w rajkomie [rejonowym komitecie partii – przyp. red.]. Żeby sklecić drużynę, potrzebny jest piłkarz”. Ja mówię: „Będziecie płacić, będziecie mieli piłkarza”. Poszedłem i w jeden dzień znalazłem dwudziestu chłopców, i znalazł się trener, i grafik stworzyliśmy. Mieliśmy drużynę, graliśmy sobie, chłopców przyjęto na robotników w oddziale zakładowym, dobre pieniądze im zapłacili. Ja nie do końca byłem zadowolony, jesteś piłkarzem, grasz w piłkę i pracować trzeba… A za te dni, kiedy trzeba wyjechać, to płacili średnio. Myślę sobie, ta niech tak będzie. Grałem tam pół roku. Naprzeciwko fabryki zaczęli budować boisko. Dyrektor miała taką żyłkę sportową, że przychodzili do nas i dopingowali, byśmy ćwiczyli. Ożeniłem się z Zofią Ogórczak ze Lwowa – dziecko lwowskie, pochodzi z rodziny miesznej polsko–ukraińskiej, jej babcia była Polką. My wszyscy jesteśmy z rodzin mieszanych. Żona jest o trzy lata młodsza. A gdzież to myśmy się poznali? Na weselu u sąsiadki. Jak wróciłem do Lwowa, pisałem listy do Polski. Byłem w Polsce coś trzy razy. W 1946 roku pojechałem do rodziny żony, ona załatwiła zaproszenie. Później razem jeździliśmy, już nasz syn Michał był, miał 3 latka. Pierwszy raz byliśmy w Polsce u ciotki, we Wrocławiu. Pracowałem do wieku 61 lat. A teraz mam już 87 lat. Nie pracuję już 27 lat. W 1992 roku zachorowałem na poliartretyzm, zostałem inwalidą I grupy. Od tej pory nie wychodziłem z domu, od lat jestem przykuty do łóżka. Odwiedzali mnie Niemcy z organizacji Hilfe für Osteuropa, z miasta Lychen. Chcieli coś pomóc, na działkę chodzili. Kobieta miała na imię Ingrid Sommerfeld. Przyjeżdżali z Polakami. Była jeszcze Lee–Elizabeth Hölscher– –Langner. Jeszcze parę słów o przedwojennym Lwowie, miasto cały czas rozwijało się. Jedna wielka budowa, stawiane były zakłady i domy mieszkalne. Lwów do 1935 roku był pełen Żydów, było dużo sklepów żydowskich, a także zakładów. Potem Żydów trochę przywołali do porządku… Pamiętam, że Żydów bili za Polski, Polacy napadali na ich interesy, bo oni nie dawali Polakom targować i tylko swoich do góry pchali. Nieraz pamiętam okrzyki: „Precz z Żydami!” To, co było w Niemczech, to też przez Polskę przeszło. Trzeba było znaleźć wspólny język, przecież pieniądze potrzebne były i państwu, i handlowcom. Kiedy Rosję zajął ZSRR to Żydzi poszli do góry, próbowali na wszystkim położyć swoje „łapy”. Było ich bardzo dużo, były konflikty. Ostatecznie w tych nieporozumieniach i chaosie nie udało im się to. Po wojnie we Lwowie zaczęto organizować sklepy, przedsiębiorstwa, zaczął się handel z innymi państwami i w ciągu kilku lat Lwów stał się normalny. Było jednak już inaczej, państwo wszystko zabierało, dyktowało gdzie i co robić, jakie 165 Roman Sohor z żoną, w czasie spędzanego w domowym zaciszu sylwestra. Ze zbiorów autora wspomnień. przedsiębiorstwa otwierać, skąd brać materiały. Związek Radziecki był wielki, a wszystko dyktowała partia, próbowali jakoś podnieść poziom życia. Budowali wielkie przedsiębiorstwa, w taki sposób Lwów zaczął się jakoś ruszać. Z drugiej strony wiele ludzi ucierpiało w tym czasie, to straszne. Sybir był pelen ludzi stąd, ludzi pociągami wywozili. Ale co tam mówić, z biegiem czasu wszystko się ułożyło. Zostałem zrehabilitowany, pisali do mnie z Polski i mi wysyłali pieniądze Polacy. Coś do mnie napisali kilkanaście razy, jakieś dokumenty były potrzebne. Spotkałem się ze swoimi kolegami. Mówią: „Co ci jeszcze trzeba. My Cię zarejestrujemy, będziesz chodzić, co ci tylko potrzeba, dostaniesz u nas”. Do mnie do domu przychodzili. Tam był taki Bohdan Sidelnyk, inżynier budowlany, bardzo pracowity. On bardzo dużo dla mnie zrobił w tym sprawach. Byłem w Oświęcimiu, on też był w obozie. Poznaliśmy się we Lwowie, w organizacji byłych więźniów. Oni mnie znaleźli, zaprosili, przyjęli, zarejestrowali. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, oni dzwonili do mnie do pracy i informowali, kiedy i gdzie trzeba przyjść. To było dawno, chyba jakieś 10 lat temu. Ja cały czas mówię o organizacji, która była przed towarzystwem kombatantów polskich. Tamta nazywała się 166 Organizacja Byłych Więźniów Obozów Koncentracyjnych i działał tam Bohdan Sidelnyk. Później ja też tam należałem. Oni jeździli, załatwiali dokumenty dla byłych więźniów i pomoc. Ja coś kilka razy jeździłem z nimi. Wielu już poumierało, mi się głowy nie trzymają te nazwiska. Bohdan Sidelnyk pomógł mi z wszelką dokumentacją, on jeździł specjalnie do Przemyśla. W towarzystwie kombatantów polskich jestem prawie od samego początku. W 2008 roku Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych przyznał mi uprawnienia kombatanckie. Roman Sohor Na podstawie rozmowy z Julią Łokietko w 2012 r. oraz życiorysu spisanego w 2007 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 167 Alfred Sołodkowski Sołodkowski Alfred, syn Bronisława, urodził się w miejscowości Gródek Podolski, 18 sierpnia 1918 r. W czasie represji stalinowskich w 1930 r., z powodu narodowości polskiej, rodzinę zesłano na Syberię. W 1936 roku uciekł z miejsca zsyłki do miasta Marińska, gdzie pracował do 1939 roku jako ślusarz. W 1939 roku wyjechał do obwodu woroneskiego ZSRR. Tam został powołany do Armii Czerwonej, do 669 pułku lotniczego. W kwietniu 1942 roku został ranny pod Mceńskiem. W 1943 roku trafił do Dywizji im Tadeusza Kościuszki, w szeregach której walczył do końca wojny. Po demobilizacji w kwietniu 1946 roku wrócił do rodziców. W 1948 roku zamieszkał we Lwowie, tu założył rodzinę. Urodził się mu syn. Dopiero w 1995 roku został zrehabilitowany. Wielokrotnie odznaczony m.in.: Brązowym Krzyżem Zasługi, Srebrnym Medalem Zasłużonym na Polu Chwały, medalem Za Odrę, Nysę, Bałtyk, medalem Za Warszawę 1939-1945, a także odznaczeniami radzieckimi. 168 Kserokopie wojskowych dokumenów Alfreda Sołodkowskiego. Ze zbiorów autora wspomnień. 169 Własnoręcznie spisany życiorys Alfreda Sołodkowskiego. Ze zbiorów Konsulatu Generalnego RP we Lwowie. 170 Kserokopie wojskowych dokumenów Alfreda Sołodkowskiego. Ze zbiorów autora wspomnień. 171 Kserokopia legitymacji medalu Za Warszawę 1939–1945, Alfreda Sołodkowskiego. Ze zbiorów autora wspomnień. ALFRED SOŁODKOWSKI – WSPOMNIENIA Ja, Sołodkowski Alfred, syn Bronisława, urodziłem się 18 sierpnia 1918 roku w miejscowości Gródek Podolski. Jestem narodowości polskiej. W 1930 roku byłem represjonowany – wraz z pięcioosobową rodziną zostaliśmy wywiezieni na Syberię. W 1936 roku uciekłem z zsyłki do miasta Marińska, gdzie pracowałem jako ślusarz. Od 1936 po 1939 rok pracowałem w miejscowościach Żerdiewka i Olchowatka obwodu woroneskiego. Stamtąd zostałem powołany do armii radzieckiej, do 669 pułku lotniczego w miejscowości Sieszcza. Służyłem jako kierowca na froncie, 10 kwietnia 1942 roku zostałem ranny w szyję i rękę pod Mceńskiem. Od 15 kwietnia do września 1942 roku leczyłem się w szpitalu nr 1106 i dostałem urlop zdrowotny. W 1943 roku zostałem powołany do Dywizji im. Tadeusza Kościuszki w miejscowości Sielce, obwodu riazańskiego. Przydzielono mnie do samodzielnego batalionu łączności, byłem kierowcą radiostacji, plutonowym. Pamiętam niektóre nazwiska, dowódca jednostki major Zarucki, dowódca kompanii Baranow, dowódca radiostacji Wielikij, w czasie walk o Warszawę porucznik Jastremski [pisownia niepewna – przyp. red.]. 172 Swój szlak bojowy zakończyłem w 1945 r. Brałem udział w walkach o Warszawę 17 stycznia 1945 r. potem o Kołobrzeg, Złotów, Jastrowie, wybrzeże Bałtyku, forsowałem Nysę. Służyłem w Katowicach, gdzie 27 kwietnia 1946 roku zostałem zdemobilizowany. Byłem odznaczony wieloma odznaczeniami polskimi: medalem Za Warszawę 1939–1945, Brązowym Krzyżem Zasługi, srebrnym medalem Zasłużony na Polu Chwały, medalem Za Odrę, Nysę, Bałtyk. Za służbę odznaczoni mnie odznaczeniami radzieckimi: medalem Za Warszawę, medalem Za zdobycie Berlina, medalem Zwyciężyliśmyś. Od 1948 roku mieszkam we Lwowie. Mam żonę i syna. Zostałem zrehabilitowany przez rząd Ukrainy 27 lipca 1995 roku, jako niesłusznie represjonowany. Alfred Sołodkowski Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 173 Michał Sołtys Michał Sołtys, syn Michała, urodził się 3 stycznia 1917 roku we wsi Zarzecze, powiat Mościska w województwie lwowskim. Ukończył siedem klas szkoły powszechnej. W marcu 1939 roku został powołany do służby wojskowej w 38 Pułku Piechoty Strzelców Lwowskich w Przemyślu. W 1939 r. został powołany w czasie mobilizacji do 1 kompanii karabinów ciężkich ww. pułku. Walczył w okolicach Tarnowskich Gór nad Dunajcem oraz Tarnowa, gdzie pułk został rozbity. Michał Sołtys wrócił do domu pod koniec września. W 1940 roku został powołany do Armii Czerwonej, służył 6 miesięcy w Żytomierzu. W sierpniu 1944 roku został aresztowany i zesłany do obwodu magadańskiego. Do domu wrócił w sierpniu 1956 roku. Zamieszkał we Lwowie. Data śmierci Michała Sołtysa nie jest znana. 174 MICHAŁ SOŁTYS – WSPOMNIENIA Ja, Michał Sołtys, syn Michała, urodziłem się 3 stycznia 1917 roku we wsi Zarzecze powiatu mościskiego w woj. Lwowskim. Ukończyłem 7 klas szkoły powszechnej. W marcu 1939 roku zostałem powołany do WP do Przemyśla do 38 Pułku Piechoty Strzelców Lwowskich, do 3 kompanii strzeleckiej. Dowódcami kompanii byli kapitan Głowacki i porucznik Bielecki. W pamięci zachowałem także zawodowego kaprala Pacynę [pisownia niepewna – przyp. red.]. W pierwszych dniach sierpnia wyruszyliśmy na manewry w okolice Jarosławia. Przed początkiem wojny zostaliśmy alarmowo odwołani do koszar. Przeniesiono mnie do 1 kompanii karabinów ciężkich. Za parę dni wysłano nad pociągiem w kierunku Krakowa. Za Tarnowem nad rzeką Dunajec zajęliśmy linię obrony. Po tygodniu otrzymaliśmy rozkaz wycofywania się na wschód, za Tarnów, gdzie miała być druga linia obrony. W tym czasie wojska niemieckie zajęły Tarnów, nasze siły zostały rozbite i każdy ratował się jak mógł. Do domu wróciłem pod koniec września, bo po drodze była jeszcze granica. Na trzeci dzień po powrocie przyszło po mnie NKWD i zabrało mnie na przesłuchanie. W 1940 roku zostałem powołany do Armii Czerwonej do Żytomierza, gdzie przesłużyłem 6 miesięcy. W wojnie sowiecko–niemieckiej udziału nie brałem. Natomiast 20 sierpnia 1944 roku zostałem aresztowany i skazany na 10 lat i utratę praw obywatelskich na 5 lat. Karę odbywałem w obwodzie magadańskim, z zesłania wróciłem 20 sierpnia 1956 roku. Michał Sołtys Na podstawie życiorysu spisanego w 1999 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 175 Jannina Sosabowska Janina Sosabowska, córka Eugeniusza, urodziła się 6 lipca 1925 roku w mieście Delatyn, powiatu nadwórniańskiego, w województwie stanisławowskim. Ojciec był naczelnikiem sądu grodzkiego, matka nauczycielką. Jej wujem był gen. Stanisław Franciszek Sosabowski. W roku 1936 rodzina przeniosła się do Sokala, potem do Stryja. W roku 1942 rozpoczęła pracę w oddziale stryjskim Rady Głównej Opiekuńczej, którą kontynuowała do 1944 roku. Od 1942 roku była łączniczką w AK. Janina Sosabowska została aresztowana przez NKWD w 1945 roku, a po kilku miesiącach zwolniona. Po wojnie Janina Sosabowska pracowała w służbie zdrowia. Na początku lat 90. XX w. włączyła się w odradzające się struktury społeczności polskiej we Lwowie, była związana m.in. z „Gazetą Lwowską”. Wyróżniona przez kierownika Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Janina Sosabowska zmarła 7 kwietnia 2007 roku. Spoczęła w grobowcu rodzinnym na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. 176 JANINA SOSABOWSKA – WSPOMNIENIA Urodziłam się dnia 6 lipca 1925 roku w miasteczku Delatyn powiatu Nadwórna, woj. stanisławowskiego. Mój ojciec był naczelnikiem Sądu Grodzkiego, matka z zawodu była nauczycielką. Przed rokiem 1936 ojca wraz z rodziną przenoszono z miejsca na miejsce, najpierw do Sokala, potem do Stryja, gdzie mieszkaliśmy w 1939 roku. Do 1941 roku, to jest do wybuchu wojny sowiecko–niemieckiej, chodziłam do sowieckiej szkoły średniej. Maturę zdałam na tajnych kompletach, w czasie okupacji niemieckiej. W roku 1942 rozpoczęłam pracę zawodową w stryjskim oddziale Rady Głównej Opiekuńczej, gdzie pracowałam do lipca 1944 roku, do wkroczenia armii sowieckiej. Do pracy w II oddziale Sztabu Okręgu Lwowskiego AK wprowadzona zostałam przez oficera AK o nazwisku Jankowski, jego bliższych danych i pseudonimu nie pamiętam. Oficer ten po wojnie był zesłany do Workuty, wrócił do Polski, umarł przed dwoma laty w Gliwicach. Przysięgę organizacyjną złożyłam w roku 1942. Następnie, do lipca 1944 roku, byłam łączniczką oficerów sztabu Okręgi Lwowskiego AK. W 1945 roku zostałam aresztowana we Lwowie na punkcie repatriacyjnym. Jako osoba szczególnie zagrożona przez NKWD miałam być przerzucona do Polski na fałszywych dokumentach. W więzieniu NKWD przebywałam od 7 lipca do 6 października 1945 roku. Zostałam zwolniona ze względu na brak jakichkolwiek dowodów przeciwko mnie – do procesu zatem nie doszło. Na tym, w zasadzie, zorganizowana działalność konspiracyjna się dla mnie skończyła. Po zwolnieniu z więzienia podjęłam pracę w służbie zdrowia, gdzie pracowałam do 1980 roku. Obecnie jestem na emeryturze, jestem członkiem kolegium redakcyjnego “Gazety Lwowskiej” od jej reaktywacji, to jest od roku 1990. Janina Sosabowska Na podstawie życiorysu spisanego w 1999 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 177 Ilia Stasyszyn Ilia Stasyszyn, syn Ilii oraz Marii z domu Juśkiewicz, urodził się 21 września 1917 roku we wsi Sołonka, w powiecie i województwie lwowskim. Ojciec był Ukraińcem, matka Polką. W roku 1938 został powołany do służby wojskowej w 1 szwadronie 22 Pułku Ułanów Podkarpackich, stacjonujących w Brodach. We wrześniu 1939 roku brał w walkach z Niemcami w Polsce zachodniej, potem w obronie twierdzy Modlin, a następnie w obronie Warszawy. Został ranny. Trafił do niewoli niemieckiej do obozu jenieckiego Insterburg w Prusach Wschodnich (obecnie miasto Czerniachowsk, obwód kaliningradzki Federacji Rosyjskiej). Po zakończeniu wojny zamieszkał we Lwowie. Ożenił się, miał dwoje dzieci. Ilia Staszszyn zmarł 28 października 2008 r. 178 ILIA STASYSZYN – WSPOMNIENIA Urodziłem się we wsi Solonka (obecnie pustomytowski rejon, obwodu lwowskiego) 21 września 1917 r. Ojciec był Ukraińcem, matka Polką. Przed wojną ukończyłem cztery klasy szkoły powszechnej w naszej wsi. Byłem obywatelem polskim. Kiedy miałem 21 lat, 1 listopada 1938 roku, zostałem powołany do Wojska Polskiego, do kawalerii. Służyłem w mieście Brody w 22 Pułku Ułanów. W jednostce było cztery szwadrony. Ja służyłem w pierwszym, nosiliśmy białe otoki. Z tego czasu zachowała się fotografia. Służbę odbywałem wzorowo, za co otrzymywałem pochwały od porucznika Bilińskiego i kaprala, którego nazwiska nie pamiętam. Za wzorową służbę na święto Trzech Króli dostałem przepustkę na urlop. W 1939 roku faszyści rozpoczęli zdradziecką wojnę, napadli na państwo polskie. Nasz pułk (wszystkie cztery szwadrony) został skierowany na obronę granicy polsko–niemieckiej. Pamiętam, że jechaliśmy pociągiem towarowym, a dojechaliśmy bardzo szybko. Od razu włączyliśmy się do walki. Nasi polscy oficerowie dobrze zorganizowali swych żołnierzy, walka była zacięta. Pamiętam jednego z dowódców, plutonowego o nazwisku Łoś. Trudno było wstrzymywać presję niemieckich ataków, zostaliśmy zmuszeni do wycofania się. Pamiętam, jak ciężko było nad Wisłą. Jest to duża i szeroka rzeka, przeprawa przez nią w trakcie walk była bardzo trudna. Brałem udział w obronie Modlina. Była to bardzo potężna twierdza. Przy odwrocie byłem jednym z tych, którzy mieli organizować żołnierzy do obrony Warszawy. W Warszawie, po stronie Pragi, w koszarach szwoleżerów zebrano wielkie siły do obrony stolicy. Za udział w tych działaniach dostałem od dowództwa jedną belkę (co obecnie dorównuje stopniowi starszego szeregowego). Niemieckie lotnictwo bombardowało nas w zmasowany sposób. W czasie tych walk zostałem ranny. Byłem leczony przez polskiego lekarza pułkowego. Na szczęście zdrowie poprawiło się, ale słuch pogorszył. Nasze polskie wojsko walczyło zacięcie, ale w czasie walki zostaliśmy otoczeni. Trafiłem do niewoli razem z cała armią. Przebywałem w obozie Insterburg w Prusach Wschodnich. To wszystko, co zachowało się w mej pamięci po tylu latach od czasu służby w Wojsko Polskim i wojny obronnej 1939 roku. Po wojnie zamieszkałem we Lwowie, ożeniłem się, mam dwoje dzieci. Ilia Stasyszyn Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 179 Michał Stefanyszyn Michał Stefanyszyn, syn Jana i Anny z domu Marmusz, urodził się 2 czerwca 1914 roku we wsi Podhorki, powiat kałuski, w województwie stanisławowskim. Deklarował narodowość ukraińską. Po ukończeniu szkoły podstawowej w rodzinnej wsi wyjechał do rodziny we Lwowie, gdzie podjął naukę krawiectwa. W 1934 roku został powołany do służby wojskowej, do 51 pułku piechoty, stacjonującego w Stryju. W sierpniu 1939 roku, jako rezerwista, został powołany do 19 pułku piechoty we Lwowie, który skierowany został w okolice Płocka. Po ciężkich walkach z Niemcami dostał się do niewoli i został osadzony w obozie jenieckim w landzie Schleswig–Holstein. Wkrótce trafił do pracy w gospodarstwie, w miejscowości Norderbrarup, jako robotnik. W maju 1945 roku został uwolniony przez aliantów i wrócił do Lwowa, gdzie pracował jako krawiec. W 1945 roku ożenił się z Marią Czyrok, mieli dwóch synów Włodzimierza i Jurija oraz córkę Olgę. W okresie powojennym pracował jako krawiec, a także m.in. w szkole krawieckiej. Przeszedł na emeryturę w 1974 roku. Michał Stefanyszyn zmarł 28 października 2008 roku. 180 MICHAŁ STEFANYSZYN – WSPOMNIENIA Ja, Michał Stefanyszyn, syn Jana i Anny z domu Marmusz, urodziłem się 20 czerwca 1914 roku we wsi Podgórki pow. Kałusz, woj. Stanisławowskie. Rodzice byli rolnikami. Według narodowości jestem Ukraińcem. Po ukończeniu szkoły powszechnej wyjechałem do rodziny do Lwowa, gdzie uczyłem się krawiectwa i pracowałem w tym fachu. W 1934 roku zostałem powołany do WP. Służyłem w 51 pułku piechoty w mieście Stryj, jako strzelec. Po odbyciu służby nadal pracowałem jako krawiec. W sierpniu 1939 roku powołano mnie jako rezerwistę na ćwiczenia wojskowe do 19 pułku piechoty we Lwowie. Pojechaliśmy przez Warszawę na Zachód. W okolicy Płocka zajęliśmy pozycje obronne. 1 września stoczyliśmy nierówny bój z postępującą szybko ofensywą przeciwnika. Nasz oddział rozbito i trafiłem do niewoli. Obóz jeniecki znajdował się w pobliżu granicy z Danią, w Schlezwig–Holstein. W obozie przesiedziałem dwa miesiące. Następnie przydzielono nas do pracy. Pracowałem u bauera Fridricha Wolfa w Norderbrarub jako robotnik, a jednocześnie trudniłem się krawiectwem. W maju 1945 roku wyzwoliły nas wojska alianckie i wróciłem do kraju. Najpierw trafiłem do tak zwanego punktu filtracyjnego w Rawie Ruskiej, potem dotarłem do rodziny do Lwowa. Podjąłem pracę w zawodzie krawca. W 1945 roku założyłem rodzinę z Marią Czyrok. Pracowałem w pracowniach krawieckich i jako mistrz w szkole krawieckiej, skąd odszedłem na emeryturę w 1974 roku. Michał Stefanyszyn Na podstawie życiorysu spisanego w 1996 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 181 Stanisław Wasilewski Stanisław Wasilewski, syn Rafała i Michaliny z domu Jachimowicz, urodził się 13 listopada 1925 roku w rodzinie polskiej, w miejscowości Zielenica, obwód żytomierski Ukraińskiej SRR. W 1941 roku zgłosił się dobrowolnie do Armii Czerwonej. W 1943 roku został ranny. Po rekonwalescencji został powołany do 1 Brygady Artylerii 1 Armii Wojska Polskiego w Sielcach. Służył w różnych formacjach 1 Armii WP do kwietnia 1945 roku, kiedy to został ranny pod Berlinem. Po wojnie przeniósł się do Kazachstanu, gdzie ukończył studia. Pracował w przedsiębiorstwach budowlanych w Kazachskiej SRR. W 1978 roku skierowano go do pracy we Lwowie, gdzie przeniósł się wraz z rodziną. Pod koniec życia zdecydował się na powrót wraz z rodziną do Ojczyzny. Zamieszkali w Toruniu. Odznaczony medalem Za Odrę, Nysę, Bałtyk oraz medalem Za Warszawę 1939–1945. Stanisław Wasilewski zmarł 24 listopada 2005 roku. Pochowany został w Toruniu. 182 STANISŁAW WASILEWSKI – WSPOMNIENIA. Urodziłem się w dn. 13 listopada 1925 r. we wsi Zielenica, w rejonie baraszewskim obwodu żytomierskiego na Ukrainie, w rodzinie polskiej. W 1941 r. na ochotnika zgłosiłem się do Armii Czerwonej. W listopadzie 1943 r. zostałem ranny. Po wyjściu ze szpitala w Tule zostałem wcielony do 1 Armii WP do 1 Brygady Artylerii w Sielcach. Od tego czasu służyłem w różnych formacjach 1 Armii WP. Między marcem i czerwcem 1944 r. przeszedłem specjalny kurs dla oficerów polityczno-wychowawczych w Moskwie. Od czerwca do września 1944 r. byłem zastępcą dowódcy baterii 5 Brygady Artylerii. Następnie od września 1944 r. do marca 1945 r. byłem zastępcą kwatermistrza 4 pułku przeciwpancernego. Wreszcie od marca do kwietnia 1945 r. byłem zastępcą dowódcy baterii 1 pułku moździerzy. W kwietniu 1945 r. zostałem po raz drugi ranny pod Berlinem. Trafiłem do szpitala w Riazaniu, gdzie przebywałem do lutego 1946 roku. W tym szpitalu otrzymałem II wojenną grupę inwalidzką. W 1946 r. pojechałem do Ałmaty w Kazachstanie. W 1947 r. rozpocząłem studia na Kazachskim Uniwersytecie Państwowym, które ukończyłem w 1951 roku. Od tego czasu pracowałem w różnych przedsiębiorstwach budowlanych na terenie Kazachstanu. W 1978 r. zostałem skierowany do pracy w budownictwie do Lwowa, dokąd przeniosłem się wraz z rodziną. Obecnie nie pracuję, znajduję się na rencie inwalidzkiej. Stanisław Wasilewski Na podstawie życiorysu spisanego w 1995 r., przechowywanego w kombatanckich aktach osobowych w archiwum Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. 183 Grzegorz Wiwer Grzegorz Wiwer, syn Antoniego i Anny z domu Szalasz, urodził się 4 maja 1939 roku we wsi Zawidowice w powiecie i województwie lwowskim. Jako roczne niemowlę, 10 lutego 1940 roku, wraz z rodziną został wywieziony na Syberię. Tam umarła jego matka. W 1943 roku ojciec Antoni zgłosił się wraz z dwoma braćmi do 1 Armii Wojska Polskiego. Po działaniach wojennych i demobilizacji bracia osiedli w Kłodzku, ojciec nie wrócił do rodziny w ZSRR. W 1945 roku Grzegorz Wiwer wraz z dziadkami rozpoczął podróż powrotną, której dziadkowie niestety nie przeżyli. Grzegorz Wiwer wrócił do Zawidowic, gdzie zaopiekowali się nim dziadkowie po stronie matki. Po wojnie ukończył szkołę w Zawidowicach. Pracował we Lwowie jako malarz, potem w lwowskim przedsiębiorstwie Konwejer. Ma żonę i dwoje dorosłych dzieci: Oksanę i Olega. 184 GRZEGORZ WIWER – WSPOMNIENIA Przed wojną mieszkałem w polskiej wsi. To był powiat gródecki, wioska Zawidowice. Jak wywozili polskie kolonie, to z całą rodzinę w lutym 1940 roku wywieziono nas do obwodu omskiego. Wywieziono dziadków od strony ojca, jego trzech braci i siostrę, rodziców i mnie. Miałem siedem miesięcy, jak tam zmarła moja matka. W 1942 roku ojciec i dwóch jego braci, Józef i Władysław, zostali powołani do wojska polskiego. Z Omska rzeką Irtysz wieźli nas jeszcze dalej. Tam nam mówiono: „Myślicie, że przywieźliśmy was tu, żebyście żyli? Żebyście zdechli!” Z okresu pobytu na Syberii niedużo pamiętam, bo byłem małym dzieckiem. Już w 1945 roku pozwolono nam wrócić do domu. Dziadkowie pojechali z nami. Pamiętam tylko, że jak już wracaliśmy, to płynęliśmy rzeką Irtysz dwieście kilometrów. Było lato i ciepło. Potem wsiedliśmy do pociągu. Było strasznie dużo ludzi. Pamiętam, że tych, co umarli w drodze, zabierali z pociągu. Taki los spotkał moją babcię, zachorowała na tyfus i umarła. Wyjechaliśmy z Syberii latem, a przyjechaliśmy do Lwowa już w styczniu, po świętach. Zanim dotarliśmy do Lwowa, to już tu, na Ukrainie, jakiś czas mieszkaliśmy z dziadkiem koło Dniepropietrowska. Pamiętam trochę to mieszkanie. Niestety, dziadek też zachorował na tyfus i zmarł. Nas zabrano do domu dziecka. Tymczasem w Zawidowicach mieszkali nadal rodzice mojej matki. Byli Ukraińcami, ich nie wywieziono, jak nas. Była tam też nauczycielka ze wschodu Ukrainy. Dziadkowie poprosili ją, żeby pojechała nas zabrać. Przyjechały do Dniepropietrowska z moją krewną i zabrały nas do domu. Olga, siostra ojca, miała już piętnaście lat. Pamiętała adres babci i napisała do nich, co z nami. Dlatego nauczycielka z krewną po nas przyjechały. Pamiętam, że jak myśmy przyjechali, to urządzono przyjęcie. Na stołach było wszystko, ale mnie nic nie smakowało. Chciałem ziemniaki pieczone na blasze kuchni. Gdy dali mi ziemniaki, też mi nie smakowały, chciałem słodkich. Do takich zmrożonych ziemniaków byłem przyzwyczajony na Syberii. Wtedy wszyscy się rozpłakali. Ojciec po wojnie zatrzymał się ze swoimi braćmi w Kłodzku. Zajęli we trzech domek poniemiecki. Ojciec do nas nie przyjeżdżał, chociaż wiedział, że tu jesteśmy – u naszej babci po mamie. Bał się, bo wiadomo jak banderowcy odnosili się do Polaków. Dopiero w 1959 roku pojechałem do ojca z jego najmłodszym bratem. Ojciec założył tam rodzinę i prosił, żebym z nim został. Miałem dziewiętnaście lat 185 U góry: zaświadczenie o deportacji rodziny Wiwerów. U dołu od lewej: Władysław, Bolesław, Antoni (ojciec) i Józef Wiwerowie, 1961 r. Ze zbiorów autora wspomnień. 186 Od lewej: Olga Wiwer, siostra, 1947–1949 r. W środku: Grzegorz Wiwer po powrocie do rodzinnej wsi, 1947 r. Zdjęcie prawe: Antoni Wiwer (po lewej) z kolegą w wojsku, 1944–1945 r. i nie mogłem opuścić babci, która mnie faktycznie wychowała. Musiałem się nią opiekować i musiałem jej dać to, co ona mi dała. Brat ojca został, a ja wróciłem do Zawidowic. Ojciec odwiedzał mnie we Lwowie, gdy już założyłem rodzinę. Zmarł w 1971 roku. Już wszyscy jego bracia zmarli. Mieszkałem na wsi, ukończyłem tam szkołę. Kwaterował u nas w mieszkaniu nauczyciel z Ukrainy wschodniej, którego przysłano do nas do pracy. Ale on przeniósł się do Lwowa i, gdy ukończyłem osiemnaście lat, zabrał mnie do siebie. Pracowałem na budowie. Pomagałem babci finansowo, bo nie miała emerytury. Potem dostałem mieszkanie, założyłem rodzinę. Mam dwoje dzieci, wnuki i prawnuki. Opowiadam im historię swojego życia. A jakże! Wszystko im opowiadam, wszystko, jak to było w naszym życiu. Kiedy starałem się o Kartę Polaka, to w konsulacie pokazałem te wszystkie dokumenty. Wtedy pani Ludmiła powiedziała, że jest tu takie towarzystwo, gdzie są osoby represjonowane. Niestety, nie poznałem już pani Stanisławy. Poznałem Władysława. Grzegorz Wiwer Na podstawie rozmowy z Krzysztofem Szymańskim w 2012 r. 187 Stefania (Wojcich) Wujcik Stefania Wujcik, z domu Susoł, córka Bazylego i Tekli, urodziła się 6 lutego 1926 roku we wsi Przewłoczna, powiat złoczowski w województwie tarnopolskim, w rodzinie polsko-ukraińskiej. Gdy była dzieckiem, przeniosła się z rodzicami do miejscowości Krasne, gdzie uczęszczała do szkoły powszechnej. Rodzice pracowali na własnej roli. Rodzinna tragedia rozpoczęła się wraz z okupacją sowiecką, w 1941 roku. Stefanię razem z matką, ojcem i siostrą wywieziono na Syberię, a ich gospodarstwo skonfiskowano. W 1945 roku rodzina wróciła do Krasnego. Na miejscu zdana była na łaskę kołchozu. Stefania Wujcik wyjechała do Lwowa, do krewnych. Pracowała w zakładach krawieckich. Wyszła za mąż za Kazimierza Wojcicha, z czasem nazwisko zmieniono na Wujcik. Kazimierz Wojcich pochodził z rodziny polsko-ukraińskiej, ze we wsi Grzybowice, niedaleko Lwowa. Stefania Wujcik pracowała jako dozorca, ponieważ w ten sposób można było otrzymać we Lwowie mieszkanie. Potem pracowała w sklepie galanteryjnym. Od 2006 roku Stefania Wujcik jest członkiem Organizacji Polskich Kombatantów II Światowej Wojny 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Jest wdową, ma dwie córki – Oksanę i Mirosławę. 188 STEFANIA (WOJCICH) WUJCIK – WSPOMNIENIA Urodziłam się 6 lutego 1926 roku. Jestem kobietą wiejską. Nigdzie nie byłam, tylko – Sybir i Polska. Pochodzę z polsko–ukraińskiej rodziny. Tatuś nazywał się Bazyli Susol, mamusia – Tekla. Starsza siostra miała na imię Katarzyna. Urodziłam się pod Lwowem, rejon Busk, wieś Przewłoczna. Później przenieśliśmy się do Krasnego i mieszkaliśmy tam do 1940 roku. We wsi była polska szkoła i kościół. Na dzień Konstytucji 3 Maja, w dzień śmierci Józefa Piłsudskiego 12 maja i na Dzień Niepodległości Polski 11 Listopada chodziliśmy całą szkołą do kościoła. Po kościele chodziliśmy do czytelni, tam były zabawki. Pamiętam, jak zawsze śpiewaliśmy: Wanda żyje w polskiej ziemi, Co nie chciała Niemca, Lepiej woli mieć Rodaka, No nie cudzoziemca. Ale Wanda kochała, Łzy jej z oczu prysły, I nie chciała wyjść za Niemca, Skoczyła do Wisły. Za Krakowem jest mogiła, Urna usypana, Ale sobie o niej śpiewam, Danaż moja, dana. Bardzo dużo śpiewałam w dzieciństwie. Pamiętam, mieliśmy nauczycielkę, nazywała się Marysia Tomaszewska. To moja pierwsza nauczycielka. Uczyła nas kochać ojczyznę, zawsze modlić się i chodzić do kościoła. Jak przychodziliśmy do szkoły, to najpierw była modlitwa: „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”. To pamiętam, a co było wczoraj, nie pamiętam. Skończyłam cztery klasy. Czytam po polsku bardzo dobrze, ale w pisowni robię błędy. W Krasnym mieszkało sporo Polaków, mieszkali w naszej wiosce też Ukraińcy. Bardzo dobrze ze sobą żyliśmy. Nawet Polak chciał się ożenić z Ukrainką, żeby dwa razy do roku obchodzić święta. Zawsze się odwiedzaliśmy – oni do nas przychodzili, a my do nich. Teraz też tak jest. To jakiś czas był zły w czasie wojny. Nie wiem, co to było. A teraz ludzie bardziej skłonni są ku pojednaniu. Polska też by chciała, byśmy byli tam, gdzie Polska. W domu bardzo się do świąt Bożego Narodzenia przygotowywało. To była taka ładna uroczystość. Chodziliśmy kolędować, śpiewaliśmy „Wśród nocnej ciszy”, kolędowaliśmy po wszystkich sąsiadach – po polskich domach i ukraińskich też. Franka mówi: „Chodź kolędować”. „Nie pójdę! Deszcz pada, wieje… Nigdzie nie pójdę”. Poszłam. A czego nam ponadawali? Pierogi, orzeszki i już. A co dać? Pieniędzy nikt nie dawał. A śnieg był za kolana, rodzice nas nie puszczali. Teraz nie ma zimy, a wtenczas były. 189 Obchodziliśmy święta i polskie, i ukraińskie. Zawsze na Boże Narodzenie były pączki. Stawialiśmy choinkę. Jak chodziłam do szkoły, sami robiliśmy ozdoby na choinkę. Jak byłam w czwartej klasie, zawijaliśmy orzeszki w sreberka. Nikt nie kupował takich rzeczy. Z bibułki robiliśmy różne ozdóbki, jeżyki. Bardzo nam się to podobało i z niecierpliwością czekaliśmy dnia, kiedy będziemy się tym zajmować. Były i koniki, i orły, i łańcuszki, i kotki. Pewnego razu przyszli jacyś ludzie obejrzeć nasze gospodarstwo. Nasze gospodarstwo było dobre – zniszczyli je. Przyszło KGB do domu, około pięciu osób. Powiedzieli nam: ustawić się jeden obok drugiego i odczytali „ukaz”, czyli rozporządzenie o tym, że nas wywożą na stałe, do końca życia na Syberię. Nie powiedzieli, jaka jest tego przyczyna. Innych Polaków z wioski też wywieźli. Tam, gdzie były inne, nieduże gospodarstwa, przywozili z Polski przesiedleńców. Później ze wszystkiego, co zabrali, zrobili kołchoz. W 1941 roku nas wywieziono – mnie, ojca i siostrę. Wtedy nie było jeszcze tej organizacji, banderowszczyzny. Wywożono Polaków. Cały transport Polaków wywieźli. Jechaliśmy w wagonach bydlęcych. W jednym wagonie jechało około dziesięciu rodzin. Zrobili dla nas tylko dziurę w podłodze. Jechaliśmy dwa tygodnie, po drodze dawali tylko wodę i raz na dobę, czasami w jakimś mieście, dawali troszkę balandy. To taka zupa. Dzieci momentalnie umierały i wyrzucano je z pociągu. To było straszne. Nie daj Boże, by to powróciło! Dlaczego nikt nie próbował uciec z transportu? A dokąd? Z początku wywieźli nas do miasta Tiumień. Tam nas wyładowali. Była tam zniszczona świątynia, nie pamiętam czy cerkiew, czy kościół. Zawieziono nas tam i czekaliśmy na barżę [barkę – przyp. red.]. Barża przypłynęła, załadowano nas, płynęliśmy po Irtyszu, gdzie już Irtysz wpada do Obu. Tam było pięćset kilometrów do kolei. To daleko. Wywieźli nas do obwodu omskiego rejonu tobolskiego. Nie wiem jak nazywał się obóz, to znaczy pasiołok. Był tam barak, taki, jak koszary. Nie tylko nas tam wywieziono. Tam już mieszkali Polacy, ale zabrano ich stamtąd, ponieważ oni zbudowali sobie już inny barak. Chcieli tam zorganizować kołchoz i nas wykończyć. Mieszkaliśmy na kolonii. Było nas do stu rodzin w jednym baraku. Tam przeżyliśmy wszystko – i wszy, i pluskwy, i głód, i chłód. Wszystko. Byliśmy pod nadzorem, nie wolno nam było iść do innych wiosek. Strasznie było nawet przyznać się, że modlisz się i wierzysz w Boga. Księdza nie było. Nie dali nam bezczynnie siedzieć. Młodych, którzy już ukończyli osiemnaście lat, zabierali od rodzin. Mnie, jako niepełnoletnią, miałam 14 lat, więc pozostawiono z rodzicami. Stara już jestem. Już minęło siedemdziesiąt jeden lat od tych wydarzeń. 190 Bogusława Czorna, Anna Lewicka i Stefania Wujcik. Urodziny Teodora Furty w restauracji „Premiera Lwowska”, 14 III 2012 r. Tam, gdzie nas wywieźli, zimy były straszne. Jakie mogą być święta na Sybirze! Ale wszyscy, co byli wywiezieni z tych terenów, obchodzili Boże Narodzenie. Najstraszniejszy był głód. A jeszcze wojna. Nic się nie liczy, trzeba pracować i oddać wszystko na wojnę. A wy możecie tu skonać. Nikogo to nie obchodzi. Z siostrą pasłyśmy bydło. Naczelniczka nam powiedziała: „Możecie troszkę mleka się napić od krowy, ale tylko od jednej krowy”. Byłyśmy głodne. Niczego nam nie dawali, nawet chleba. Po tym, jak zagoniłyśmy bydło na koszary, zabierali nas na noc układać to, co skoszone, w sterty na polu. Mówili: „Jesteście wszystkie młode i trzeba to wykorzystać”. Robota, głód – same okropności. System komunistyczny był straszny. Oni nie tylko Polaków niszczyli, a swoich również. Ilu tam było Rosjan! A co opowiadali, jak ich traktowano. Jedna Rosjanka z Czelabińska opowiadała mi, że ich przywieźli też do baraków. Kazano im budować pasiołok, obóz – osiedle z baraków. Oni zbudowali, karczowali drzewa, bo to była tajga. Zbierali jagódki. Pięć lat budowali posiołok: „Myśleliśmy, że to będzie już nasze, że będzie ogród, że już coś zbudujemy, posadzimy” – opowiadała. Pewnego dnia przyje- 191 Spotkanie podczas uroczystości z okazji dziesięciolecia Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa w podlwowskich Brzuchowicach, 2011 r. chała „barka” i ich stamtąd zabrali, bo dzięki katorżniczej pracy zbyt dobrze się urządzili. Naubliżali im, nazwali „kułakami” i wywieźli dalej. Tam, gdzie byłam, nie rosły drzewa owocowe. Nie sadzono jarzyn. Cebuli tam nie widziałam, ani czosnku. Tylko ziemniaki i rżany chleb. I to wszystko. Ciężko było. Ludzie zapadali na syberyjską cyngę, czyli szkorbut. Czemu wywozili na Sybir? A tak mówili: „Nie damy żyć, ale umrzeć też nie damy”. Bardzo dużo z nami było tych, którzy wcześniej zajmowali jakieś stanowiska. Mieszkał z nami żandarm, tak go po polsku nazywaliśmy. Kiedyś był kimś, a tu był nikim. Głodowali z żoną. Jak siostra była już pełnoletnia, to ją zabrali. Wywieźli w tajgę, do namiotów. Kazali wyrąbywać drzewa, karczować i przygotowywać miejsce pod nowe baraki. Później był straszny głód i chłód. Tam tylko statki pływały, nic więcej. Chodziliśmy na przystań, cięliśmy „czurkit” i drewno. I ja cięłam, już młoda byłam. Dawali nam za to jakiś przydział jedzenia, tak zwany pajok. Inaczej pajka nie dawali. Była wojna w 1942 czy 1943 roku, już Niemcy byli po całym ZSRR, a wcześniej zajęli Polskę i Zachód. Kijów już był niemiecki, praktycznie cała Ukraina. 192 Wtedy tatusia zawołali do KGB i powiedzieli mu, że jest jakaś w Anglii organizacja, zapomniałam jak się nazywała. Pamiętam, że zawsze wspominaliśmy Wandę Wasilewską, Sikorskiego i innych. Przyczynili się do tego, by Związek Radziecki dał rehabilitację wszystkim, którzy zostali wywiezieni z terenów Polski. Powiedzieli nam, że możemy jeździć po terenie ZSRR, tylko nie możemy wyjeżdżać na zachód. Pewnego razu, pamiętam, że przysłano nam malutką pomoc. Ojcu dali spodnie, bardzo ładne, a mi sukienkę i śliczny koc. Dali też jakieś zupy w paczkach, dwie czy trzy. To była pomoc z zagranicy, z Anglii czy Stanów. To było podczas wojny. W baraku z nami mieszkała rodzina. Wywieźli ich dawno. Syn ich był w więzieniu w Tobolsku, Staszek miał na imię. Miał młodziutką siostrę. Nie wiadomo, kiedy go zabrali do więzienia. Kiedy wszyscy otrzymali amnestię i wypuścili ich z więzień, Staszek szukał rodziny między Polakami. Mieszkaliśmy w koloniach, w odległości od siebie może na sto kilometrów. Mało się widzieliśmy. Widzieliśmy tylko tych, którzy mieszkali u nas w baraku. Staszek trafił do nas, miał nadzieję, że spotka kogoś, kto mu powie, gdzie znajduje się jego rodzina. Rozpaliłyśmy z koleżanką ognisko nad rzeką Irtysz. Siedzieliśmy na brzegu rzeki, tuż przy ognisku, bo tam było bardzo dużo owadów, różne komary i bąki. Tak żarły, że przed wyjściem na dwór musieliśmy zakładać specjalną siatkę przeciwko owadom. Przyszło do nas dwóch chłopaków. Pamiętam, że jeden nazywał się Markowski, a drugi to był ten Staś. Zaczęliśmy rozmawiać, Staś pytał koleżankę, skąd pochodzi. Popatrzył na nią i powiedział: „Chciałbym zobaczyć twoich rodziców”. A ona na to: „Bardzo proszę, chodźmy do nas”. Wchodzi do baraku – a to jego rodzice i siostra. Co to była za radość! W 1945 roku, kiedy już Niemcy się zabrali, wróciliśmy do domu. Jechaliśmy pociągiem, na węglu. Nasze gospodarstwo już było zniszczone, nic nie pozostało. Mieszkaliśmy w Krasnem. Byliśmy w kołchozie, panowała wielka bieda. Zaczęliśmy pracować w polu. Później pojechałam do Lwowa. Nasi krewni, staruszkowie, mieli mieszkanie. Pracowałam w fabryce krawieckiej. Lwów po wojnie – to kolejki. Po cukier kolejka, po oliwę kolejka, po majonez kolejka, za chlebem też. Za wszystkim trzeba było w ogonku stać. Bardzo było ciężko. Powiedziałabym, że do końca ZSRR żyliśmy w kolejkach. Wyszłam za mąż za Polaka, Kazimierza Wojcicha. Później zmienili nam nazwisko na Wujcik. Na cmentarzu w Brzuchowicach, na krzyżu napisaliśmy Kazimierz Wojcich. A w dokumentach niech już im będzie, jak jest. Ludzie nas ze sobą zapoznali, na jednaj z prywatek u znajomych. Słowo za słowo i spodobaliśmy się sobie. Mąż mieszkał niedaleko Lwowa, we wsi Grzy- 193 Stefania Wujcik. Zdęcie z prawej strony: podczas spotkania Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939-1945 i Osób Represjonowanych miasta Lwowa oraz młodzieży Lwowskiego Klubu Stypendystów Fundacji Semper Polonia, w sali Konsulatu Generalnego RP we Lwowie, 15 listopada 2011 r. bowice. Pochodził z rodziny polsko–ukraińskiej. Matka męża pracowała w Danii, tam zapoznała się z jego ojcem, Sebastianem, który też przyjechał do pracy z Polski. Tam wzięli ślub. Przyjechali tutaj, kupili pole i żyli sobie. Ojciec męża ślicznie rozmawiał po polsku, a mama po ukraińsku. Obchodzono więc święta podwójnie – polskie i ukraińskie. I było dobrze. Będąc mężatką pracowałam też jako dozorczyni. Sprzątałam ulice, ponieważ w ten sposób można było otrzymać jakieś mieszkanie. We Lwowie mieszkaliśmy w Rynku. Początkowo tułaliśmy się z dziećmi po różnych mieszkaniach, dopóki nie znaleźliśmy stałego. Nie było nam łatwo. Po powrocie do Lwowa nie brałam aktywnego udziału w życiu towarzyskim społeczności polskiej. Dzieci małe, rodzina, bieda, starsi rodzice, obowiązki. Choć był taki, a nie inny ustrój, chodziliśmy i do kościoła, i do cerkwi. Było mi blisko do katedry, bo mieszkaliśmy w Rynku. Dzieciom w szkole zabraniali chodzić do kościoła, zwłaszcza w święta. To właśnie jest ustrój komunistyczny. W katedrze zawsze była choinka i śliczna szopka. Zawsze chodziliśmy do szopki, to już tradycja. Później pracowałam w sklepie z materiałami galanteryjnymi, przy ul. Halickiej. Dwadzieścia trzy lata tam pracowałam i stamtąd poszłam na emeryturę. Kiedy w Polsce było trudno i to Polacy do Lwowa przyjeżdżali, mogłam im 194 pomóc. Coś załatwiałem, nocowali u mnie. Miałam ich adresy. To byli znajomi i znajomi znajomych, ale w tamtytch czasach byliśmy jak rodzina. Obecnie jestem wdową. Mam dwie wspaniałe córki – Oksanę i Mirosławę. Mam wnuki. Dzieci i wnuki są sportowcami. Jeżdżą po całym świecie, niedawno byli w Japonii. Najważniejsze, że nie piją i nie palą. Wnuczka moja ma dużo nagród, już sama ćwiczy uczniów. Jest sportowcem. Wnuk jest mistrzem sportu karate klasy międzynarodowej. O istnieniu towarzystwa kombatantów nie wiedziałam wcześniej. Do pani Stanisławy Kalenowej przyprowadziła mnie pani Nina Dobreńka z Czerwonego Krzyża. To międzynarodowa organizacja. Chodziłam tam po pomoc. I Stasia tam przychodziła ze swoimi kombatantami. Nina zapytała, kto z nas przed wojną był w więzieniu lub wywieziony. Pani Stasia powiedziała, bym przyniosła wszystkie dokumenty, które mam. Przyszłam z dokumentami do niej do domu. Ona wszystko robiła w domu, miała tam swoje biuro. Nawet długo nie czekałam na odpowiedź, po pół roku przyznali mi emeryturę z Polski. Inni czekali do roku. W 2006 roku zostałam członkiem organizacji. Wtenczas nas więcej było. Stanisława Kalenowa była dobrą kobietą. Zawsze na święta przychodziliśmy do niej w gości. Często pani Stasia zapraszała nas na pogadanki przy kawusi. Zawsze piekłam jej na święta pączki, no i pierożki z kapustą bardzo lubiła. Pani Stasia miała bardzo dobrego męża, który we wszystkim jej pomagał. Był od niej o szesnaście czy siedemnaście lat młodszy. Niby był Rosjaninem, ale zdaje mi się, że na pewno miał jakieś polskie korzenie. Porządny był, dobry, przyjemny i inteligentny. Zawsze dostawaliśmy w organizacji paczki świąteczne. Były też wyjazdy, ja co prawda nigdzie nie jeździłam, bo nie miałam jak. Dali mi pieniążki za to, że nie jeżdżę. Lubię polskie pieniądze, bo ukraińskie nie mają wartości. Pieniążek polski masz i kiedy trzeba, wydajesz. A te od razu idą. Pani Stasia często wspominała o Władku. Mówiła: „Jak mnie nie stanie, to możecie na niego liczyć”. Stefania Wujcik Na podstawie rozmowy z Julią Łokietko, w grudniu 2011 r. 195 Witold Wróblewski Witold Wróblewski, syn Józefa i Anny z domu Goj, urodził się 20 marca 1924 roku w miejscowości Zaniewiszka, powiat Szczuczyn, województwo nowogródzkie. Rodzina wywodziła się z okolic Sokołowa Podlaskiego. Ojciec był legionistą i osadnikiem na Kresach. Witold Wróblewski był harcerzem, członkiem Drużyn Strzeleckich. W styczniu 1941 roku Witold Wróblewski wstąpił do Związku Walki Zbrojnej. Od 1943 roku walczył w szeregach Armii Krajowej okręgu szczuczyńskiego, otrzymał pseudonim „Dzięcioł”. W 1944 roku walczył pod Wilnem. Aresztowany przez NKWD, został przewieziony do Grodna. W grudniu 1944 roku został wcielony do Ludowego Wojska Polskiego, do kompanii ciężkich karabinów maszynowych. Brał udział w walkach o Warszawę, następnie w walkach o Wał Pomorski, przy forsowaniu Odry i walkach o Berlin. Zwolniony z wojska 19 czerwca 1945 roku, otrzymał pozwolenie na sprowadzenie do Polski swojej matki. Na terenie ZSRR został ponownie aresztowany przez NKWD, za przynależność do AK, udało mu się jednak uciec. W lipcu 1945 wstąpił do organizacji „NIE”, do oddziału dowodzonego przez słynnego Anatola Radziwonika pseudonim „Olech”, który wcześniej w AK był przełożonym Wróblewskiego. W konspiracji działał do 12 maja 1949 roku, kiedy to w jednej z akcji zginął A. Radziwonik, zaś W. Wróblewski został ranny i dostał się w ręce Sowietów. Sowiecki trybunał wojskowy skazał go na karę śmierci, za działalność antypaństwową. Wyrok zamieniono jednakże na 25 lat ciężkich łagrów. Pracował w kopalni miedzi w Kazachstanie, w okolicach Dżezkazganu. Był wielokrotnie przenoszony do innych więzień i obozów pracy. Jako więzień polityczny nie mógł skorzystać z repatriacji do Polski. Po śmierci Stalina wyrok uległ skróceniu do piętnastu lat. Wyszedł na wolność w 1964 roku. Po wielu perypetiach otrzymał zgodę na osiedlenie się w Gródku koło Lwowa. Pracował jako tokarz. Przeszedł na emeryturę w 1989 roku. Ożenił się z Kazimierą z domu Ulanicką, zaangażowaną we wspieranie polskich więźniów łagrów sowieckich w ramach działalności konspiracyjnej, koordynowanej we Lwowie przez ojca Rafała Kiernickiego. Witold Wróblewski śpiewał w Lwowskim Chórze Katedralnym, należał do Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, był jednym z założycieli 196 Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Witold Wróblewski, ps. „Dzięcioł”, był wielokrotnie odznaczany, m.in. Krzyżem Grunwaldzkim I klasy, Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Został także wyróżniony tytułem honorowym Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Wspomnienia Witolda Wróblewskiego zostały zebrane i wydane przez historyka Oskara Czarnika, w serii Biblioteka Redakcji „Nasze Drogi” („Okruchy wspomnień. Witold Wróblewski – Losy kresowe żołnierza AK po II wojnie światowej”). Tuż przed śmiercią spełniło się jedno z marzeń Witolda Wróblewskiego. Prezydent RP Lech Kaczyński przyznał, a de facto przywrócił mu obywatelstwo RP. Witold Wróblewski zmarł 26 kwietnia 2008 roku. Został pochowany na Cmentarzu Janowskim we Lwowie. 197 WITOLD WRÓBLEWSKI – WSPOMNIENIA Ja, Witold Wróblewski, syn Józefa i Anny, urodziłem się 20 marca 1924 roku w Zaniewiszce na Wileńszczyźnie. Ojciec, Józef Wróblewski, był legionistą i osadnikiem na Kresach Wschodnich. Wychowany jestem na tradycjach powstańczo–niepodległościowych. Jako uczeń należałem do harcerstwa. Będąc studentem, należałem do Polskich Drużyn Strzeleckich. Przeszedłem kurs przysposobienia wojskowego. Z wkroczeniem 17 września na tereny Polski Armii Czerwonej ZSRR, wszyscy z rodziny ukrywaliśmy się, aby uniknąć wywózki na Syberię. W styczniu 1941 roku wstąpiłem do konspiracji wojskowej – Związku Walki Zbrojnej, brałem czynny udział w różnych zadaniach. Z biegiem czasu, w miarę zmieniających się potrzeb, w styczniu 1943 roku zostałem wcielony do szeregów bojowych AK (legitymacja nr 680–N, okręg szczuczyński, 77 pp, VII batalion, okręg NOW, pseudonim „Dzięcioł”). Niejednokrotnie brałem czynny udział w walkach z hitlerowskim najeźdźcą. W 1944 roku byłem w oddziałach AK pod Wilnem, w Miednikach Królewskich. W czerwcu 1944 roku pod Wilnem broni nie złożyłem, a wraz z grupą kolegów żołnierzy AK wycofałem się na tereny Grodzieńszczyzny. Od czerwca 1944 roku do 8 grudnia 1944 roku, ukrywając się i oczekując na dalsze rozkazy, utrzymywałem łączność z pozostałymi oddziałami AK. W tym dniu, w czasie łapanki, zostałem schwytany przez NKWD, zatrzymany i przewieziony pod eskortą do Grodna. Tam przekazali mnie do komisariatu Armii Polskiej. 10 grudnia zostałem przydzielony do jednostki wojskowej, wchodzącej w skład oddziałów frontowych walczących z hitlerowskim okupantem. Z powodu stanu zdrowia i odniesionych ran, zostałem zwolniony z wojska 19 czerwca 1945 roku. Przy zwolnieniu otrzymałem dokumenty dające prawo osadnictwa na Ziemiach Odzyskanych, poniemieckich. Jednocześnie otrzymałem „wizę” na wyjazd do ZSRR, po matkę Annę Wróblewską. Była poważnie chora po aresztowaniach przez Gestapo i NKWD. Po przybyciu na tereny mojej poprzedniej działalności znów byłem ścigany przez organy NKWD, za przynależność do AK. Zostałem aresztowany. Los mi jednak sprzyjał – uciekłem z rąk NKWD. Powrót do Polski był już jednak niemożliwy, bo wszystkich akowców w Polsce też ścigano. W lipcu 1945 roku ponownie wstąpiłem do organizacji podziemia niepodległościowego „NIE”, na czele której był mój poprzedni dowódca z oddziałów AK. Zostałem serdecznie przyjęty i mianowany na stanowisko kierownika pro- 198 pagandy i informacji. Ponownie w oddziałach walczyłem czynnie do 12 maja 1949 roku. W tym dniu dowódca zostaje zabity, a ja ciężko ranny. Za działalność w podziemiu zostałem skazany przez sąd wojskowy NKWD na karę śmierci, którą zamieniono mi na 25 lat pozbawienia wolności w ciężkich obozach pracy przymusowej. Wywieziony zostałem do obozów w Kazachstanie, do miasta Dżyskazgan, do kopalni rudy miedzi. Pracuowałem tam jakiś czas. Potem przewożono mnie do innych więzień i obozów pracy. Z umowy Polsko–Radzieckiej o repatriacji z 1956 roku nie skorzystałem z powodu mojej działalności. Dostałem negatywną odpowiedź, pomimo dokumentów potwierdzających moje polskie obywatelstwo. W czasie rewizji wyroku skrócono mi go do 15 lat, które odbyłem. Po zwolnieniu 12 maja 1964 roku zostałem skierowany przez organy NKWD do Gródka Jagiellońskiego koło Lwowa. Pomimo skierowania mnie, jako więźnia politycznego nie chcą mnie zameldować. Miałem w paszporcie zaznaczone, że byłem więźniem politycznym – kontrrewolucjonistą. Po ośmiu miesiącach jednak mnie zameldowano. Przyjęła mnie na mieszkanie staruszka–Polka, pani Żelichowska. Dopiero po zameldowaniu przyjęto mnie do pracy fizycznej (tragarza), a następnie na tokarza. Piętnaście lat pobytu w obozach stalinowskich nie zaliczono w staż pracy. Od 1989 roku jestem emerytem. Od założenia we Lwowie Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej W 1988 r. jestem jego członkiem, a także członkiem zarządu. Jestem czynnym członkiem na polu krzewienia polskości, kultury i historii Polski. Suchy, encyklopedyczny mój życiorys, przytoczony wyżej, nie jest w stanie oddać rzeczywistości wielostronności moich zainteresowań i sprecyzować wszystkich dziedzin mojej aktywności. Moja rzeczywistość sprowadzała się do tych kilku słów: głód, chłód, brud, nędza i ubóstwo, robactwo, choroby i śmierć. W tych warunkach wytrwałem. Jestem synem tej ziemi, która też jest moją Ojczyzną. MÓJ LIST: O, Polsko, do Ciebie tęsknimy z daleka, Do Ciebie myśl moja i serce ucieka, Ojczyzna, spowita w kwitnące czereśnie, Do ciebie powraca niejeden z nas we śnie. Do wioski rodzinnej, wtulonej w gąszcz sadów, Gdzie żyli przodkowie od dziadów pradziadów. O, Polsko, do dzisiaj my wszyscy – Twe dzieci, Z nad Wisły, z nad Warty, z nad Bugu, Wilii i Noteci, 199 Z miasteczek i wiosek, z warsztatów i roli, Nie poszliśmy poszukać szczęśliwszej w świat doli. A dziś choć nas dzieli od Ciebie niewielki szmat drogi, Wspomnienie o Tobie weźmiemy do mogił. By wiosną powrócić z pogodą i słonkiem, Do ciebie jaskółką, lub szarym skowronkiem. Ojczyzno, my wszyscy zza Bugu, Dzisny i Wilii, Opłatkiem się łamiąc przy świętej Wigilii. Corocznie – życzymy Ci szczęścia i potęgi, Dla pól Twych i łęgów wzorzystych jak wstęgi. A każdy z nas przy tym łzę roni ukradkiem, Gdyż wszyscy tęsknimy do Ciebie – Bóg świadkiem. I każdy z nas pragnie, by kiedyś w przyszłości, Mógł w ziemi Twej złożyć strudzone swe kości. O, Polsko, czeremchą pachnącą spowita, Pachnąca łanami pszenicy i żyta. Choć dzielą od Ciebie nas granica, rzeki nie morza, Ty kwitniesz w nas zawsze, jak maki wśród zboża. My zawsze dla Ciebie będziemy – Twe dzieci, Z nad Wisły, z nad Warty, z nad Pełtwi, Wilii i Noteci!... Witold Wróblewski, „ Dzięcioł” Na podstawie życiorysu spisanego w 1992 r., przechowywanego w osobowych aktach kombatanckich w archiwum Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. 200 Michał Wytysz Michał Wytysz urodził się 16 września 1917 roku we wsi Hujsko, w powiecie dobromilskim województwa lwowskiego. Pracował w piekarniach w Dobromilu. W 1938 roku został powołany do służby wojskowej w 55 pułku piechoty w Rawiczu, a następnie do jednostki w Poznaniu. We wrześniu 1939 roku stacjonował z oddziałem w okolicy Kutna i Łodzi. Brał udział w walkach swego oddziału, który wycofywał się w kierunku Warszawy. Nieopodal stolicy Michał Wytysz dostał się do niewoli niemieckiej. Przeszedł przez obozy jenieckie w Górze Kalwarii, Skierniewicach, Żyrardowie, Piotrkowie Trybunalskim, a następnie przez szereg obozów na terenie Niemiec. Tam pracował przymusowo w prywatnych przedsiębiorstwach Wrocławia i Opola. W rodzinne strony wrócił w 1943 roku. Pracował na stacjach kolejowych w Przemyślu oraz Żurawicy, jako konduktor. W październiku 1945 roku wraz z rodziną został przesiedlony do USRR, osiedlił się we Lwowie. Żonaty, żona Hanna, mają córkę Olhę. Podporucznik, wyróżniony przez kierownika UdSKiOR honorowym tytułem Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Odznaczony medalem Za Udział w Wojnie Obronnej 1939. Michał Wytysz zmarł 27 października 2012 roku. 201 MICHAŁ WYTYSZ – WSPOMNIENIA Przed wojną mieszkałem koło Przemyśla. W 1938 roku zostałem powołany do Rawicza, do 55 pułku piechoty. Następnie przeniesiono nas do Poznania, na Cytadelę. Pełniłem tam służbę intendencką – służyłem w piekarni. Później zostałem ordynansem. Z czasem wysłano mój oddział na trzymiesięczny kursy służby intendenckiej do Warszawy. Tam przeszliśmy szkolenia magazynowe, bojowe i piekarnicze, na piecach polowych. Oprócz tego mieliśmy zajęcia z innych dziedzin, na przykład historii Polski. Tam zastał nas wybuch wojny. Dostajemy rozkaz powrotu do Poznania. Stamtąd wyruszyliśmy pociągiem na front, ale w zawierusze wojennej były trudności komunikacyjne, byliśmy ostrzeliwani i bombardowani. Przesiedliśmy się w dwadzieścia osób na pociąg osobowy do Łodzi, do piekarni wojskowej. Tam pracowaliśmy do ostatniego dnia. Zaczęliśmy się wycofywać. W jakimś folwarku znaleźliśmy wóz–platformę i na nim pojechaliśmy dalej. Po kilku dniach byliśmy ostatnim oddziałem polskim. Walczyliśmy pół dnia z Niemcami. Niestety, jednego z naszych koni zabiło i nie mogliśmy się wycofywać. Otrzymaliśmy rozkaz przerwania ognia. Schroniliśmy się w jakimś gospodarstwie i tam nas wzięto do niewoli. Odwieziono nas do Góry Kalwarii, do obozu dla jeńców wojennych. Tam wykorzystywali nas do różnych robót. Zgłosiłem się do piekarni. Stamtąd wywieziono nas do Skierniewic, do kolejnego obozu, gdzie było trzydzieści pięć tysięcy jeńców. Tam znów wykonywaliśmy roboty polowe. Nie było tam żadnych warunków do egzystencji. Wszędzie było błoto, gdy ktoś znalazł suche miejsce do spania, to miał szczęście. Niemcy nas dobrze pilnowali. Kolejny obóz był w Żyrardowie. Tam była kolumna samochodowa i jeńcy pracowali jako kierowcy. Wykonywaliśmy różne prace – przynieś, podaj, pozamiataj. Było nas tam ponad pięćdziesiąt osób. Z Żyrardowa przewieziono nas do Spały, gdzie na wczasy przyjeżdżał prezydent Mościcki. Tam odgarnialiśmy śnieg na lotnisku. Niemcy nie myśleli nas uwalniać, po Spale był kolejny obóz, gdzie byli i żołnierze, i podoficerowie, artyści. Robili koncerty dla jeńców. Była tam jakaś fabryka. W 1940 roku wywieziono nas do Niemiec na roboty. Byliśmy gdzieś w okolicach Opola czy Wrocławia. Stało się tak, że skaleczyłem sobie rękę w czasie tych prac. Gospodarz, u którego pracowałem, poradził mi, żebym jechał do domu. Był to koniec 1942 roku. Udało mi się szczęśliwie przekroczyć dawną granicę Rzeszy w Trzebini. Wszyscy wiedzieli, gdzie w mieście zbierają się ci, którzy chcą przejść granicę. Mnie też powiedziano, dokąd mam iść. 202 Niemcy już niebardzo szukali mnie w domu. Tylko raz przyszli i sprawdzili, czy mnie nie ma. Kolega ojca wziął mnie na kolej do pracy. Tam już nikt nie pytał o nic. Tam doczekałem 1944 roku, kiedy to otrzymałem wezwanie do polskiego komisariatu wojskowego. Ale do wojska mnie nie wzięli. Dostałem odroczenie na dwa lata. Gdy wytyczyli granicę Polski z ZSRR, to moja wioska znalazła się po stronie polskiej. Moi rodzice i moja dziewczyna byli po drugiej stronie granicy. Ciągnęło mnie do nich. Moja dziewczyna była z bogatych. Mój ojciec miał 12 morgów pola, bo trzykrotnie żenił się. Z całą rodzinę zostali wywiezieni na Ural, nigdy nie wrócili do rodzinnej wsi, bo została po polskiej stronie granicy. Odkąd znalazłem się po radzieckiej stronie, do 1955 roku nie odwiedzałem swoich rodzinnych stron, to była to strefa przygraniczna i nie można było tam ani jeździć, ani pisać. I nikt nie wiedział, co się tam dzieje. Dopiero potem zdjęto zakaz. Potem dwa razy byłem w swojej wsi i w Przemyślu. Miałem tam dużo kolegów. Ponieważ w Polsce byłem kolejarzem, to po sowieckiej stronie też poszedłem do tej pracy we Lwowie. Zostałem konduktorem, pracowałem do 1949 roku. Wtedy zdarzył się mi wypadek, w czasie ruchu pociągu zaczepiłem głową o budkę i wypadłem z wagonu i straciłem przytomność. Miałem kontuzję ręki. Jeżeli chodzi o nasza organizację kombatancką, to znałem dobrze Panią Stanisławę, przyjaźniliśmy się. Jeździłem dużo na wycieczki. W towarzystwie poznałem innych kolegów: Witolda Wróblewskiego, Leopolda Kozińskiego i innych. Jana Barylaka znałem kilka lat wcześniej, ale to nie on mnie przyprowadził do towarzystwa, a Stefan Kokotko. Kokotko walczył w Warszawie, ale nie spotkaliśmy się na froncie. Mówił mi, że walczyli, ale nie mieli co jeść i z głodu się poddali. Barylaka spotkałem po raz pierwszy w centrum Lwowa. Wpadliśmy na siebie, on upadł i złamał sobie nogę. Znamy się od tamtego czasu, a było to na początku lat 90. Michał Wytysz Na podstawie rozmowy z Krzysztofem Szymańskim, w styczniu 2012 r. 203 Irena Zappé Irena Zappé, córka Alojzego, urodziła się 5 kwietnia 1919 roku w Zaleszczykach, w województwie tarnopolskim, w wielodzietnej rodzinie polskiej. Jej ojciec był zawiadowcą stacji kolejowej, matka nauczycielką. W 1935 roku ojca przeniesiono do pracy we Lwowie, tam też zamieszkała cała rodzina. Egzamin maturalny Irena Zappé zdała w 1938 roku w Gimnazjum Żeńskim Sióstr Urszulanek we Lwowie, po czym podjęła studia geologiczne na Wydziale Przyrodniczym Uniwersytetu Lwowskiego im. Jana Kazimierza. We wrześniu 1939 roku, jako harcerka, brała udział w obronie Lwowa i w służbie sanitarnej w szpitalach lwowskich, przede wszystkim w szpitalu zorganizowanym na Politechnice Lwowskiej. W czasie okupacji sowieckiej kontynuowała studia, w 1941 roku uzyskała stopień magistra geologii. W okresie okupacji niemieckiej związała się z Narodową Organizacją Wojskową. Działała jako kolporter prasy podziemnej, którą to działalność kontynuowała w szeregach AK. We własnym mieszkaniu zorganizowała punkt kontaktowy. Po ponownym zajęciu Lwowa przez Sowietów, z rozkazu organizacji „NIE” zeszła do głębokiej konspiracji. W 1944 roku podjęła studia na Akademii Medycyny Weterynaryjnej we Lwowie. Po studiach podjęła pracę, w roku 1974 roku przeszła na emeryturę. Wspólnie z siostrą Jadwigą zajmowała się działalnością opiekuńczą i wychowawczą, edukacyjną wśród dzieci i młodzieży polskiej we Lwowie. W swoim mieszkaniu siostry uczyły religii, języka polskiego, historii i innych przedmiotów. Organizowały nawet przedstawienia teatralne. Siostry Zappé otaczały opieką także osoby samotne i potrzebujące, w tym księży (o. Serafin Alojzy Kaszuba). Zbierały odzież i żywność dla najbiedniejszych. Za swoją działalność siostry były represjonowane przez władze sowieckie, ze szczególnym nasileniem w 1976 roku. Od 1999 Irena Zappé była członkinią Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Została 204 Rodzeństwo Zappé z dziećmi krewnych na wakacjach w Zaleszczykach. Koniec lat 20. XX wieku Fotografia ze zbiorów rodzinnych. wyróżniona przez kierownika Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych tytułem honorowym Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Instytut Pamięci Narodowej uhonorował Irenę Zappé tytułem Kustosza Pamięci Narodowej. W 2006 r. prezydent RP Lech Kaczyński odznczył Irenę Zappé Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP. Irena Zappé zmarła 15 lipca 2013 roku. Spoczęła obok matki na Cmentarzu Janowskim we Lwowie. Mszę pogrzebową odprawiono w kościele parafialnym pw. Św. Marii Magdaleny. Było to pierwsze o takim charakterze nabożeństwo w tej świątyni, od czasu zamknięcia kościoła przez władze sowieckie w 1962 roku. 205 Jadwiga Zappé Jadwiga Zappé, córka Alojzego, siostra Ireny, urodziła się 8 kwietnia 1926 roku w Korościatynie, powiat buczacki w województwie tarnopolskim w wielodzietnej rodzinie polskiej. Jej ojciec był zawiadowcą stacji kolejowej, matka nauczycielką. W 1935 roku ojca przeniesiono do pracy we Lwowie, tam też zamieszkała cała rodzina. W czasie okupacji Jadwiga studiowała na tajnych kompletach. W 1942 roku, razem z rodzeństwem, starszymi braćmi i siostrą, została zaprzysiężona na łączniczkę AK. Po przejęciu przez Sowietów administracji we Lwowie nie ujawniła się. W 1945 roku zdała egzamin maturalny i podjęła studia na Politechnice Lwowskiej, których jednak nie ukończyła. Po wojnie wraz siostrą Ireną pozostała we Lwowie. Wspólnie podjęły trud opieki i nauczania religii, a także historii Polski, wiedzy o Polsce i mieście Lwowie, jęzków obcych, czy zasad dobrego zachowania wielu pokoleń dzieci i młodzieży polskiej. Za tę działalność w 1976 roku siostry Zappé zostały oskarżone przez władze o działalność antysowiecką i poddane śledztwu, które jednak nie potwierdziło zarzutów o „działalności zorganizowanej, finansowanej z zagranicy”. Jadwiga Zappé po przerwaniu studiów pracowała w bibliotekach politechniki, uniwersytetu, a następnie w Bibliotece Akademii Nauk (dawniej Ossolineum). W 1981 roku przeszła na emeryturę. Od 2004 roku Jadwiga Zappé jest członkinią Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939–1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa. Przez kierownika Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych została wyróżniona tytułem honorowym Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny. Instytut Pamięci Narodowej przyznał Jadwidze Zappé tytuł Kustosza Pamięci Narodowej. W 2006 r. prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył ją Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. 206 WSPOMNIENIA SIÓSTR IRENY I JADWIGI ZAPPÉ JADWIGA ZAPPÉ Przed wojną przede wszystkim ludzie byli dla siebie życzliwi, niezależnie od tego, czy byłeś katolikiem, grekokatolikiem, czy Żydem. Raz, na wiosnę, gdy lód i śnieg topiły się, biegłyśmy we dwie z moją siostrą Oleńką do przedszkola. Nagle ona pośliznęła się i upadła, i cała umazała się w błocie. Ona płacze, ja też. Nie wiemy, co robić. Obok był kiosk. Wychodzi z niego starszy pan i widząc, jak wygląda Oleńka, zabrał nas do kiosku, tam była jego żona i wyczyściła ubranko siostry. A gospodarz na odchodne dał nam jeszcze po czekoladce, żebyśmy nie płakały. Opowieść rodzinną zacznę od naszego pradziadka, który był powstańcem styczniowym. Za działalność w powstaniu został przez Rosjan aresztowany i na piechotę pod eskortą pędzili go na Sybir. Wszyscy skazańcy mieli ogolone pół głowy, żeby od razu można było ich rozpoznać. Było to już za Zbruczem, gdy przechodzili przez jakąś wieś obok kościoła udało mu się niepostrzeżenie uciec i schować się na plebanii. Ksiądz gdy go zobaczył, schował go na strychu, ogolił drugą połowę głowy, żeby włosy odrastały równomiernie. Gdy już włosy odrosły ksiądz postanowił go wywieść z wioski do innej miejscowości po kryjomu. Niby miał to być wyjazd do chorego. Dziadek schował się w wozie i jadą. Pod pretekstem, że zapomniał brewiarza ksiądz odprawił woźnicę, a sam jedzie do wioski po stronie austriackiej. Przekazuje pradziadka swemu koledze w tej wiosce. Ale jest problem, bo pradziadek nie ma żadnych dokumentów. Ten ksiądz obiecał wyrobić papiery, ale muszą go widzieć ludzie i pradziadek poszedł do pracy w polu. Ale nie bardzo mu to szło, bo się nie znał. Gdy ludzie zaczęli mu zwracać uwagę, to się obraził i poszedł ze wsi. Zatrzymali go żandarmi bez dokumentów i wsadzono go do więzienia. W tamtych czasach właściciele ziemscy, magnaci od czasu do czasu odwiedzali więzienia, żeby sprawdzić w jakich warunkach przetrzymywani są ich poddani. Zaaranżowano to w taki sposób, że podczas najbliższej wizyty hrabia miał zawołać: „Józefie Józwa, a co ty tutaj robisz?” Potem miał się postarać o wyrobienie mu dokumentów na to nazwisko i w ten sposób zwolnić go z więzienia. Ażeby pradziadka nie szukali, to hrabia osiedla go w tak dalekiej wsi, do której nikt nie zagląda, bo droga tam jest straszna. Żonę pradziadka też tam sprowadzają i osiedlają się oni we wsi Leżanówka, w powiecie skałackim. Żona zna się na ziołach i pomaga leczyć ludzi, a pradziadek uczy ludzi budować chaty, meliorować pola, hodować pszczoły i gospodarzyć po nowemu. Tam rodzi im się 207 Rodzeństwo Zappé: pierwszy rząd, z lewej, odwrócona – Jadwiga, drugi rząd – Janek, Maria, Barbara, trzeci rząd – Stanisław, Irena. Brak najmłodszej Aleksandry. Zaleszczyki, zdjęcie około 1930 roku. Fotografia ze zbiorów rodzinnych. siedmioro dzieci, w tym i nasz dziadek Stanisław, ojciec naszej matki. Nasz dziadek kończy szkołę i studia w mieście, i z czasem zostaje inspektorem szkolnym w Zaleszczykach. Nasi oboje rodzice pochodzili z Zaleszczyk. Tam mieszkali, ale rodzice kończyli szkoły i robili matury po niemiecku w Czerniowcach. Jadąc pociągiem na naukę często się widują, i naszemu ojcu matka bardzo się podobała, i upatrzył ją sobie na żonę. Pierwsza posada ojca była w Korościatynie, w powiecie buczackim. Była to polska wieś. Tam był zawiadowcą stacji, a mama przez 16 lat była nauczycielką w siedmioklasowej szkole. Przeszła na emeryturę, aby nas wychowywać. Nas się tam urodziło pięcioro. Teraz tam niczego nie ma, bo w czasie wojny wszystko zostało zniszczone, a nawet zmieniono nazwę tej miejscowości. Potem ojca przeniesiono do Stanisławowa do dyrekcji kolei, a po reorganizacji administracyjnej w 1935 roku – do dyrekcji we Lwowie. 208 Jadwiga Zappé, zdjęcie z legitymacji szkolnej, 1939 rok. Fotografia ze zbiorów rodzinnych. Ojciec wracał zazwyczaj do domu o godzinie 15–tej. Jedliśmy razem obiad, a było nas siedmioro: najstarsza Maria, potem Jasiek i Staszek, Irena, Basia, ja i Oleńka. Ojciec siedział na pierwszym miejscu, a my z matką po bokach stołu. Ojciec nie zaczynał jeść, dopóki mama nie usiadła przy stole. Na zimę przyjeżdżała do nas babcia, matka ojca. Stół zawsze był nakryty obrusem, żeby dzieci wiedziały, jak się zachować w gościach. Po szkole, wiedziałam, że mam nakryć do stołu: talerze, talerzyki, widelec, łyżka i łyżeczka. Noży nam, młodszym dzieciom, nie dawano, bo mama sama kroiła, jak była taka potrzeba. Dzieci uczono, żeby przy stole dużo nie mówiły, żeby nie wstawały zaraz po posiłku. Po posiłku całowaliśmy ojca i matkę w rękę. Rodzice sami podawali przykład takiego zachowania. Mieszkaliśmy wtedy w służbowym mieszkaniu kolejowym, bo nasz ojciec od 1935 był urzędnikiem w dyrekcji kolei we Lwowie. Mieszkanie było bardzo wygodne, słoneczne trzypokojowe. Początkowo ojciec wynajął inne mieszkanie – na piętrze. Pod nami mieszkała pani Steinbachowa z dwiema dziewczynkami. Nas było siedmioro i często biegaliśmy po pokojach. Pani Steibachowej to przeszkadzało i wtedy stukała szczotką w sufit, żebyśmy się uspokoili. Dlatego ojciec zmienił mieszkanie i wziął na piętrze przy ul. Głębokiej 14. Ojciec bawił się z nami, chował nas w różne miejsca, tak, że trudno było nas znaleźć. Zrobił nam raz ruchomego pajacyka. My śpiewaliśmy, ojciec pociągał za sznureczki i pajacyk tańczył. W listopadzie zaczynaliśmy robić ozdoby na drzewko choinkowe. Mama 209 Jadwiga i Aleksandra (Oleńka) Zappé. Koniec roku szkolnego, wiosna 1939 roku. Fotografia ze zbiorów rodzinnych. 210 Zdjęcie szkolne, rok 1938–1939. Trzecie od prawej, na podłodze, Jadwiga Zappé. Fotografia ze zbiorów rodzinnych. czytała nam książki, a na dobranoc grała nam na fortepianie. W niedziele po Mszy Świętej chodziliśmy z ojcem do cukierni pana Skruty na lody, a potem tata chodził z mamą na spacer. Przynosili nam ciastka. Nasza babcia mieszkała w Zaleszczykach, tam był wspaniały sad, ogród, kilka gatunków pomidorów, wspaniale morele i grusze. Jeździliśmy tam co roku na lato, bo tam był dla nas raj na wakacje. Ale po wojnie wszystko zniszczyli. W lecie w1939 roku odpoczywaliśmy w Zaleszczykach i wróciliśmy w ostatnich dniach sierpnia. Jeszcze 31 sierpnia wieczorem ojciec odebrał nasze bagaże z dworca, a następnego dnia już miasto zostało zbombardowane. Ojciec powiesił mapę Polski i zaznaczaliśmy, jak postępują wojska niemieckie. Gdy do Lwowa weszli sowieci, uczyliśmy się normalnie w szkołach, ale były już inne porządki. Pamiętam, że był głód i nie zawsze mieliśmy co jeść. Ale na święta październikowe zaopatrzenie się poprawiło. Nawet napisałam na ten temat wierszyk: Czerwone sztandary na balkonach wiszą, Basia, Wisia, Ola piękne wiersze piszą. Dzisiaj wielkie święto, każdy jest wesoły, Bo żarcie jest w domu, nie trzeba iść do szkoły. 211 Irena Zappé z ojcem Alojzym. Lwów, ul. Leona Sapiehy, 1937 rok. Fotografia ze zbiorów rodzinnych. 212 Na początku października aresztowali naszą najstarszą siostrę, Marysię. Mama szukała ją po różnych więzieniach. Marysię wywieźli do Charkowa. Powiedziała nam o tym przypadkowa dziewczynka, Helenka z Dębicy, której Marysia dała nasz adres. Helenka przyszła do nas i mieszkała aż do czasu wojny niemiecko– –sowieckiej, aż mogła wrócić do rodziny, do Dębicy. Przed wojną poznaliśmy pewnego pana, emerytowanego nauczyciela. Nazywaliśmy go Dziadek. Był wdowcem, emerytowanym profesorem gimnazjalnym i mieszkał sam w tym mieszkaniu, gdzie teraz mieszkamy my. Jego uczniowie odwiedzali go chętnie w niedzielę. Przychodziło tu nasze rodzeństwi Marysia, Jasio i Stasio. Dziadek częstował młodzież kawą i ciastkami. Nasi rodzice poznali Dziadka i gdy dowiedzieli się, że jest wdowcem, a jego dzieci mieszkają za granicą, zapraszali go do nas na obiady. Dziadek sam smażył wspaniałe konfitury. W grudniu 1939 roku ojca zwolniono z pracy i musieliśmy się wyprowadzić z mieszkania w ciągu 24 godzin. Nie mieliśmy się gdzie podziać, wtedy Dziadek zaproponował, żebyśmy się przenieśli do niego. Nasi bracia zwołali kolegów i przewieźli nasze meble na wózku do piwnicy Dziadka. I w taki sposób przenieśliśmy się do tego mieszkania. Teraz nasi rodzice opiekowali się Dziadkiem. Ojciec dostał pracę nocnego stróża w jakimś biurze, więc były już jakieś pieniądze. Nasz ojciec sprzedawał rzeczy i meble na bazarze. W zimie było tak zimno, że pomarzły kwiaty w pokoju, bo było –3 °C. Ogrzewaliśmy nasze łóżka flaszkami z ciepłą woda, a jak raz flaszka Jasiowi wypadła to na rano zamarzła. Jedynym ogrzewanym pokojem był pokój Dziadka. Tam też stało łóżeczko naszej Oleńki. Byliśmy na liście na wywózkę, ale wojna niemiecko–sowiecka nas przed tym uratowała. O tym, że jesteśmy na liście, uprzedziła nas znajoma, która pracowała u Sowietów jako sprzątaczka i widziała te listy. Uratowało na też to, że zmieniliśmy miejsce zamieszkania i nie mówiliśmy o tym, gdzie zamieszkaliśmy. Ale wywieźli naszych sąsiadów – matkę z dwiema dziewczynkami. Do tego mieszkania wprowadziła się rosyjska rodzina. Gdy zaczęła się niemiecka okupacja we Lwowie znów były trudności z wyżywieniem. Do nas do Lwowa przyjechali krewni z Leżanówki i zaproponowali, żeby przynajmniej najmłodsze dziewczynki – Basia, ja i Oleńka pojechały na wieś, bo tam warunki są o wiele lepsze. Jest mleko, pieką chleb, są świeże jajka. W taki sposób trochę się poprawią. Pojechałyśmy i po jakimś czasie faktycznie krewni nas odkarmili. Mama przyjechała do nas, a ja do mamy biegiem i krzyczę: „Ja chcę do domu”. Mama tłumaczy, że we Lwowie nie ma co jeść, a ja – że nie chcę jeść, chcę do domu, bo się tu boję. W nocy wydaje mi się, że ktoś chodzi dokoła chaty. Mama zabrał mnie do Lwowa, a nasze siostry Basia i Oleńka zostały. W lipcu 1941 roku Polaków z tej wsi pomordowali Ukraińcy i nasze siostry też zginęły. Dowodził tą bandą sąsiad cioci, z którym ciocia wyrosła i który odwiedzał ich 213 prawie codziennie. To jego bałam się najbardziej. Był podobny do Szewczenki na portretach. Nasz krewny w tej wsi, Władzio, przy wypasie krów zobaczył, że kopią duży rów i dziwił się, po co aż tak duży? Ale zapamiętał jego lokalizację. Na sobotę i niedzielę jeździł do domu. Gdy przyjechał, to zastał całą swoja rodzinę wymordowaną. Uciekł ze strachu do Lwowa i opowiedział nam o tym. Mój ojciec chciał pojechać tam i znaleźć ich ciała, ale w Skałacie uprzedzono go, żeby tam nie jechał, bo sam może zginąć. Wrócił do Lwowa całkiem siwy, a mamie odjęło na miesiąc nogi i nie mogła się poruszać. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak ojciec płacze. We Lwowie zamówiliśmy Mszę Świętą w ich intencji. Po mszy wszyscy nam współczuli. Irena była łączniczką. W AK działali też moi bracia Janek i Staszek. Ja, gdy skończyłam 16 lat, to też zostałam zaprzysiężona. U nas w domu był punkt kontaktowy. Na imię i nazwisko Ireny na pocztę przychodziły przesyłki z napisem grzebyki, a faktycznie były to gazetki. Irena to odbierała, rozdzielała w domu na mniejsze paczki i roznosiła na umówione spotkania. Nie znała tych ludzi, tylko przekazywał im pakunek. IRENA ZAPPÉ Często wyznaczano spotkanie w kościele albo w innych nietypowych miejscach. Jako znak rozpoznawczy w kościele miał być na przykład pewny obrazek święty, i po nim się rozpoznawaliśmy. Na przykład w Parku Kościuszki spotykałam się z kimś, kto miał kwiatek pewnego rodzaju i ja miałam też taki sam kwiatek. Wtedy przekazywałam mu tę paczkę. JADWIGA ZAPPÉ Raz w tramwaju, gdy jechała z paczką gazetek, trafiła na kontrolę niemiecką. Weszło trzech gestapowców. Jeden stanął przy jednych drzwiach, drugi – przy drugich, a trzeci szedł przez wóz i kontrolował, co kto ma. Nie wiedziała, co ma robić. Gdy tramwaj dojechał do przystanku, postanowiła wysiąść. Podeszła do Niemca i zdecydowanie mówi, że to jej przystanek i musi wysiąść, bo się bardzo śpieszy. Niemiec nie oczekiwał takiego obrotu sprawy, machinalnie odsunął się z przejścia i Irena wyskoczyła z tramwaju. Wskoczyła do najbliższej bramy i dopiero tam przyszła do siebie i dziękowała Bogu, że się uratowała. Raz po rozdziale kolejnej paczki gazet i rozniesieniu ich w domu pozostała jedna paczka. O drugiej w nocy przyszli do nas Niemcy i poszukiwali kogoś. Dziadzio bierze ten pakunek i wyrzuca przez balkon. Niemcy przeszukali mieszkanie, nikogo 214 Ślubne zdjęcie Ireny Zappé. Na schodach kościoła pw. Św. Marii Magdaleny. Fotografia ze zbiorów rodzinnych. 215 Pamiątkowe zdjęcie rodziny Zappé, pozostałych we Lwowie. W dolnym rzędzie: rodzice, Alojzy i Janina, w drugim rzędzie: Jadwiga, Eugeniusz (mąż Ireny) i Irena. Fotografia ze zbiorów rodzinnych. nie znaleźli i poszli. My patrzymy, a nasza paczka leży na balkonie piętro niżej. Tam mieszkał folksdojcz. Trzeba było tę paczkę zabrać, póki on śpi. Tata wziął drabinę, ale była za krótka. Więc tata trzymał drabinę, a po niej Jasiek zszedł i haczykiem zrzucił paczkę na chodnik. Irena ją złapała i szybko uciekliśmy do domu. Zdążyliśmy przed świtem. Za drugich Sowietów w 1944 roku moi bracia dalej działali w podziemiu i roznosili amunicję, która była zgromadzona w czasie wojny, żeby chować ja na nowych miejscach. Pewnego razu Staszek niósł naboje do kolegi i w bramie budynku, gdzie mieszkał ów kolega, zatrzymali go i przeszukali, co niesie w walizeczce. Wpadł i aresztowali go. Po Jasia przyszli do domu i też go zabrali. W domu mieliśmy cały arsenał. Znaleźli wszystko i zabrali. Nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Po jakichś trzech dniach przychodzi do nas śledczy, Rosjanin, Dołmatow. I mówi, że w więzieniu nie ma co jeść, żeby chłopakom coś dać do jedzenia. W domu było trochę mąki kartoflanej i trochę konfitury – zrobiłam kisiel. Potem jeszcze kilka razy przychodził do nas po jedzenie dla nich. Dawaliśmy, co mogliśmy. Pytaliśmy go, czy chłopcy wyjdą. Powiedział, że wyjdą. Pewnego dnia chłopcy wrócili. Powiedzieli, że kazali im współpracować z sowietami: „Dołmatow powiedział, żebyśmy się zgodzili, bo inaczej nas nie wypuszczą” – mówią. Ale teraz muszą uciekać ze Lwowa. Nasz Jasiek miał dziew- 216 Irena Zappé (druga od lewej w środkowym rzędzie) wśród pracowników dr. Henryka Mosinga (w centrum, w białym kitlu). Rok 1963. Fotografia ze zbiorów rodzinnych. czynę, Izę, która była farmaceutką i pracowała w aptece. Pochodziła z Lublina i tam mieszkała jej rodzina. Żeni się z nią 24 września i we trójkę ze Staszkiem uciekają do Lublina. W zamęcie powojennym udało im się ukryć. Nas odwiedzali z NKWD prawie co nocy i pytają o naszych synów i braci. My nic nie wiemy, i nie mówimy nawet, że byli u nas po wyjściu z więzienia. Przychodzili do nas od października 1944 do lutego 1945 roku. Irena była już od dawna w towarzystwie kombatantów polskich, bo miała zaświadczenie kombatanckie, które wyrobiła sobie w konsulacie. Mnie brakowało dokumentów z Polski, ale jakoś się nie spieszyłam. A gdy napisałam o nie, to mi odmówiono. Jednego razu poszłam z Ireną na spotkanie z kombatantami i tam był konsul Marek Maluchnik. Pani Stanisława skierowała mnie do niego. Konsul zabrał moje dokumenty, które miałam i wysłał je do Polski. Po jakimś czasie dostałam legitymację kombatancką i od tego czasu byłam w naszym towarzystwie lwowskim. Irena i Jadwiga Zappé Na podstawie rozmowy z Krzysztofem Szymańskim, w grudniu 2011 r. 217 218 SPIS TREŚCI Przedmowa (Jan Stanisław Ciechanowski) Wstęp (Jarosław Drozd) / 11 Wprowadzenie (Rafał Wnuk) / 15 / 7 ŻYCIORYSY. WSPOMNIENIA. FOTOGRAFIE Eugenia Arutiunowa / 29 Jan Roman Barylak / 39 Michał Batig / 41 Bogusława Czorna / 42 Mikołaj Dworianin (Mykoła Dworianin) / 53 Teodor Furta / 55 Romuald Garliński / 62 Jan Hawryluk (Iwan Hawryluk) / 66 Antoni Hłuszek / 69 Teodor Ilczyszyn (Fedir Ilczyszyn) / 71 Stanisława Kalenowa / 73 Stanisław Kawałek / 87 Stefan Kokotko / 98 Teodor Konowart / 103 Leopold Koziński / 106 Anna Lewicka / 108 Miron Makota / 121 Anatolij Małanczuk / 124 Irena Maszczakiewicz / 127 Iwan Nemec / 131 Włodzimierz Olejnik / 133 Włodzimierz Popławski / 136 Andrzej Sawczuk (Andrij Sawczuk) / 138 Bohdan Sidelnik / 140 Danuta Sikora / 145 Stanisław Siwiec / 151 Wojciech Sobański / 154 Roman Sohor / 156 219 Alfred Sołodkowski / 168 Michał Sołtys / 174 Janina Sosabowska / 176 Ilia Stasyszyn / 178 Michał Stefanyszyn / 180 Stanisław Wasilewski / 182 Grzegorz Wiwer / 184 Stefania (Wojcich) Wujcik / 188 Witold Wróblewski / 196 Michał Wytysz / 201 Irena Zappé / 204 Jadwiga Zappé / 206 220 221 222 223 224