Czwarta część mgnienia

Transkrypt

Czwarta część mgnienia
Tomasz Szewczyk, 1 MF
r. szk. 2012/2013
Czwarta część mgnienia
Miasto – symbol zepsucia człowieka, odwrócenia się od Natury, w pełnej klasie szczyt
ludzkiej cyw ilizacji, szczyt, z którego można tylko spaść. Największa chluba, a zarazem
przyczyna upadku najwspanialszej z ras. Rozwojowi każdego z ludów towarzyszył
rozwój miasta. Staw ały się coraz doskonalsze, a człow iek zadufany w sobie, pełen
arogancji i pychy był przekonany, że nie potrzebuje Boga, z czasem zupełnie o Nim
zapominając. Ten, który dostał pod opiekę i racjonalne, rozsądne rozporządzenie
Naturę i jej dary, odrzucił to, nie bacząc na nic. Wykorzystywał, plądrował i palił
w łasne skarby.
Od w ieków nikt już nie potrafi żyć z Naturą. Jedynie elfy zachow ują daw ne tradycje i
obyczaje mieszkając w lesie i słuchając potrzeb Ziemi. Na szczęście miasto, to które
stanowi idealny obraz dzisiejszej postawy człowieka, umożliw ia zarazem próbę
naw rócenia człow ieka. Uniwersytety, św iątynie i wędrowny Zakon Bursztynowej
Wierzby stara się przypomnieć ludziom, gdzie ich miejsce i jakie jest ich zadanie.
Niestety, elfy i druidzi, którzy założyli Zakon i do niego należą, od długich lat cieszą się
znikomym autorytetem. Większość ma ich za brudnych dzikusów z puszczy.
***
- Cóż, trzeba przyznać, coś w tym jest.
- Właśnie dlatego ci to mów ię – odpowiedział mężczyzna siedzący po drugiej stronie
taw ernianego stołu. – A co z lasem? Karczujemy setki drzew. Niszczymy schronienie
dla mnóstw a stworzeń. Zwierzyna płoszy się i ucieka. Ba, nawet elfy tracą swoje
domy.
- A co? Elfy to nie zw ierzyna? – zarechotał chłop, z któregoś z sąsiednich stolików.
- Ale co powinniśmy zrobić? – nie zważając na pijanego, starszy z mężczyzn
kontynuował rozmowę. – Przecież kopalnia w mieście od kilkunastu lat nie działa.
Może Huggs nie żyje, ale Quree choć chce dobrze, zupełnie sobie nie radzi.
Mausbruck podupada, Dalatasie. Musimy korzystać z dóbr, jakie oferuje puszcza –
ton mężczyzny był spokojny, ale stanowczy.
- Oczywiście, korzystajmy, ale nie niszczmy. Zaraz nie będziemy mieli z czego
korzystać. Po za tym nie możemy myśleć tylko o sobie. A co z innymi istotami? Nie
tylko elfy żyją w lesie. Rusałki, driady, centaury... To także ich dom.
- I co, może olbrzymy też? – znów w trącił się z pogardą chłop.
- Zrozum, nie można troszczyć się o wszystko. Wszędzie muszą być jakieś ofiary.
Jesteśmy ludźmi, przyjacielu. To nam pow ierzono ziemię, to my mamy nią
rozporządzać, to my jesteśmy najw yższą z ras. Nie zapominaj o tym.
str. 1
- To ty o tym zapomniałeś, Reviusie – ton młodego mężczyzny stał się ostrzejszy. –
Służmy innym naszą ziemią, a nie pozbaw iajmy się jej naw zajem. Natura jest skarbem
od Najw yższego. Tylko gospodarz nieroztropny i głupi marnotrawi swój skarb.
- Braciszku, chodź całym sercem staram się ciebie zrozumieć, obaw iam się, że
niew ielu myśli tak jak ty, w szczególności ojciec. Może zapomnij o tych odległych
zmartw ieniach i zajmij się przyziemnymi problemami. I ngwe i Richard nie będą żyć
wiecznie. Ktoś będzie musiał ich zastąpić – głos Reviusa był ciepły i pełen czułości.
- Nie, kochany bracie, to głos mojego serca wskazał mi te problemy. Nie potrafię
działać przeciw niemu, dlatego odchodzę. Pójdę tam, gdzie myśli się tak, jak ja.
Pomogę tym, którzy chcą przywrócić dawno utraconą chw ałę Naturze. Ruszę do
Hebronu, podobno w gaju Mamre mieszkają druidzi z Zakonu. Wiesz dobrze, że
poradzicie sobie beze mnie.
- Bursztynowa Wierzba? Do nich chcesz się dołączyć? Dobrze więc, oby los ci
sprzyjał. Pamiętaj, że zaw sze będę na ciebie czekał.
- Niczym ojciec wybiegniesz na drogę mi naprzeciw? – zaśmiał się Dalatas.
- Nie drwij, bracie – odparł z uśmiechem Revius. – Obyśmy się jeszcze kiedyś
zobaczyli.
- Tak, do zobaczenia.
Bracia uściskali się mocno. Starszy z trudem hamow ał łzy.
***
Dalatas w yszedł z karczmy i ruszył w stronę rezydencji Knoblitzów w górnej części
miasta nieopodal ratusza. Powoli mijał kolejne niegdyś jasne kamieniczki w żyw ych
kolorach, teraz okryte kurzem, pozbaw ione blasku. Wraz z jego krokiem, jakby
wszyscy ludzie zwolnili bieg swych serc. Św iat wokół poruszał się wolno, handel na
targu na chwilę ustał, a śpieszący ludzie zatrzymyw ali się, jakby przypomnieli sobie, że
mają mnóstw o czasu.
Młodzieniec z trudem stawiał każdy kolejny krok. Zdawał sobie sprawę, że miasto,
które kocha, może w idzieć ostatni raz w życiu. Każda cegiełka w ratuszu, czy kostka
bruku na głów nej ulicy stanow iły cały jego dotychczasowy świat. Jednak nie to było
praw dziwym problemem. Decyzja o opuszczeniu Mausbruck zapadła na tyle
daw no, że Dalatas obył się z myślą o stracie swego ukochanego miasta. Pozostała
mu tylko jedna rzecz, zanim będzie mógł w yjść poza mury miejskie. Rzecz, której
najbardziej się boi – rozmow a z ojcem.
Przez długie lata Hildegard nie pałał żadnym zainteresowaniem co do Reviusa i
Dalatasa. Dopiero śmierć ich matki Tisanne skłoniła go do zaopiekowania się nimi.
Pomimo tego zaw sze byli tymi gorszymi. To na nich się w yżywał, w yrzucał swoje złości
i frustracje. Jednak gdy okazało się, że Revius również ma smykałkę do interesu,
ojciec zaczął traktować go na równi z pozostałymi braćmi. Jedynym praw dziwym
bękartem pozostaw ał Dalatas. Nigdy nie potrafił porozumieć się z Hildegardem
mimo najw iększych chęci. Wciąż był dla ojca tylko przeszkodą i darmozjadem.
str. 2
Rezydencja stała tuż za rogiem. Piękny czteropiętrowy budynek o białym
otynkow aniu ze złotymi ozdobami. Otoczony w ysokim ogrodzeniem, które od domu
dzielił pas zieleni, gęstych krzewów i kolorowych kwiatów oraz wykładana równo
ciosanymi kamieniami dróżka, po której co chwila maszerowali w artownicy. Dalatas
niepewnie wszedł do środka. Mimo iż mieszkał tu już kilka długich lat, nigdy nie czuł
się, jak u siebie.
Po przekroczeniu progu młodzieniec znalazł się w ogromnej sali wejściowej.
Naprzeciw niego widniały schody z szeroką kamienną balustradą w yłożone
czerwonym suknem. Powoli stopniami w dół schodził jego ojciec.
- Czy to mój najpodlejszy bękart? Co tu robisz? Wysłałem cię po próbki papieru z
manufaktury. Nawet tego nie potrafisz zrobić? Żaden z ciebie pożytek. Przynosisz
tylko wstyd! Widać, że nie jesteś Knoblitzem czystej krwi. Pytam, co tu robisz?! –
zagrzmiał głos małego starca wspierającego się na złotej lasce.
- Ojcze, odchodzę.
- Ty? Odchodzisz? Ciekawe dokąd? – zaśmiał się pogardliwie.
- Zabieram swoje rzeczy i ruszam do Hebronu, a później zobaczymy – Dalatas ruszył w
kierunku schodów.
- I bardzo dobrze, i tak nic by z ciebie nie było – powiedział Hildegard, gdy syn mijał
go na schodach.
- Ojcze – młodzieniec zatrzymał się i spojrzał prosto w oczy starca. – Nie próbowałeś
mnie zrozumieć, pogardzałeś mną, poniżałeś. Próbowałem zrobić wszystko, żebyś w
końcu mnie zaakceptował – głos Dalatasa stał się drżący od wzruszenia. - Nigdy ci
tego nie mów iłem, ale chcę, żebyś w iedział. Tato, kocham cię.
- Precz z mych oczu – zasyczał gorzki głos starego Knoblitza. – Obym cię tu więcej nie
widział.
***
Dalatas w łaśnie przekraczał mury miasta i skierował się na wschód, drogą w iodącą
przez Sarnią Puszczę do Hebronu. Z domu zabrał pospiesznie najpotrzebniejsze
rzeczy, które wrzucił do materiałowego worka, jaki żołnierz bierze ze sobą na
wypraw y. Dźwigając swój bagaż szedł szybko mocno staw iając każdy kolejny krok. W
jego oczach łzy mieszały się z błyskiem determinacji. Przez pół dnia maszerow ał
wzdłuż pól rzepaku i jęczmienia bez ustanku. Droga była prosta, wyłożona
kamieniem, od których gładkiej powierzchni odbijało się mocno doskwierające
św iatło słoneczne. Po południu, kiedy Dalatas znalazł się już na skraju lasu, do
którego zmierzał, zboczył z gościńca i skierował się w stronę rzeki, aby trochę
odpocząć. Już kilkanaście minut później siedział pod drzewem nad brzegiem Trav ii.
Ciężko sapiąc głęboko zamyślił się nad tym, co wydarzyło się w jego życiu ostatnimi
czasy.
Życie przysparza każdemu w iele trudności i cierpień. Nie ma co do tego żadnych
wątpliwości. Jednak zdarzają się sytuacje, po których nic nie pozostaje takie samo.
Zupełne otwarcie się i wyrzucenie z siebie skrywanych od daw na uczuć wymaga
wielu sił i wytrzymałości. To w ielki ciężar i ból. Ale kiedy takie wyznania prowadzą do
szczęścia, do uregulow ania spraw od dawna nieuregulowanych, wszelkie cierpienie
znika. Człow iek czuję wtedy tylko ulgę i pełnię radości. A co, gdy oczekiwany cel nie
zostaje spełniony? Co dzieje się z osobą, która po tak ogromnym wewnętrznym
otw arciu, nie otrzymuje tego, co chciała tym osiągnąć, nie dostaje wsparcia na
str. 3
jakie liczyła? To jakby robiąc operację na otwartym sercu, po w ykonanym zabiegu
nie zaszyć pacjenta.
Dalatas, bękart, którego ojciec nigdy nie darzył miłością, zawsze zachowywał w
sobie uczucie do niego. Poniżany cierpiał w ciszy. Czekał na moment, w którym
Hildegard zrozumie, że go kocha, bo przecież taka chwila musiała nadejść. Niestety,
głęboka w iara zgubiła młodzieńca. Licząc, że otwierając się przed ojcem, wyznając
przed nim to, co czuje, zdobędzie jego miłość, stracił wszystko, stracił nadzieję.
Wiedział, że w takiej sytuacji musi szukać nowego miejsca na ziemi, nowego celu.
Los to najgorszy krupier, na jakiego można trafić. Czego byś nie postaw ił, przegrasz
wszystko. Człow iek nie wybiera swojej postawy wobec życia, to pew ne wydarzenia
kreują go jako pesymistę lub optymistę. Oczywiście, każdy ma inną w ytrzymałość,
może dłużej się upierać przy jednym ze sposobów przyjmowania życia, ale los potrafi
wymusić wszystko, czego tylko zechce. Może sprawić, by ktoś pokochał, a inny
znienaw idził życie.
Dalatas usłyszał coś za plecami, w głębi lasu. Przestał rozmyślać i odwracając się
momentalnie zerw ał na równe nogi. Za jednym z gęstych krzewów kucał, nieudolnie
próbując się ukryć, olbrzym. Wielki na cztery i pół metra, łysiejący mężczyzna był
przekonany, że wciąż go nie w idać. Kiedy po dłuższej chwili wpatrywania się w siebie
jak wryci, wielkolud zauważył, że mężczyzna trzęsie ze strachu, postanowił wyjść.
Teraz dopiero w pełni ukazał swój ogrom. Kiedy stanął naprzeciw Dalatasa zupełnie
przysłonił promienie popołudniowego słońca.
- Odejdź! Mną się nie najesz – wykrzyknął okryty od stóp do głów cieniem
młodzieniec.
- Cześć! – ryknął olbrzym w yszczerzając wybrakowane uzębienie. – Ja cię nie zjem.
Mama mów i, że tacy jak ty niesmaczni. Tylko ona ostatnio jest małomów na, nie chce
się bawić.
Młody mężczyzna kompletnie osłupiał. Widział przed sobą prawie pięciometrowego
wielkoluda, który na ludzkie lata mógł być po pięćdziesiątce, bujającego się i
trzymającego palce jak małe dziecko. Do tego w ypowiadał się zupełnie jak
sześciolatek, nawiasem mów iąc niegrzeszący inteligencją sześciolatek. Dopiero po
długiej chwili Dalatas przypomniał sobie, że olbrzymy dojrzewają umysłowo znacznie
później niż ludzie.
- Może pow inieneś wrócić
niespodziew anego rozmówcę.
teraz
do
matki?
–
spróbował
przegonić
- Tak! Musisz iść ze mną, ciebie na pewno usłyszy! – ryknął rozradowany wielkolud, aż
zatrząsnęły się okoliczne drzewa.
Nim Dalatas się zorientował, olbrzymie dziecko ciągnęło go przez las w coraz większą
gęstwinę. Robiło się coraz ciemniej, a młodzieniec musiał uważać, ponieważ w
szaleńczym tempie wielkolud wcale nie zwracał na niego uwagi. Co chwila
wyrastało przed nim kolejne drzewo, które jak najsprytniej próbował w yminąć. Po
paru morderczych minutach zatrzymali się. Syn starego Knoblitza był zziajany, ale nie
licząc małych zadrapań, cały.
str. 4
Przed wędrowcem i olbrzymem stała jaskinia, a raczej nora, ponieważ była
wykopana w ziemi. Jednak nie była to zwyczajna nora. Może nie nora z w ygodami,
ale jednak wykonana całkiem misternie, szczególnie jeśli uwzględnić ubogość
materiałów . Ziemia, mech i gałęzie to naprawdę niewiele.
Cały kompleks składał się na część w ierzchnią przypominającą jamę w skale oraz
najw idoczniej część podziemną. Wejście zdobiły pojedyncze kolumny w yrzeźbione w
glebie. Sklepienie składało się na suche gałęzie przykryte igliwiem i uzupełnione
mchem tak dokładnie, że całe okrycie było zupełnie gładkie i szczelne.
Tak jak sama leśna budowla mogła powodować zachwyt, tak jej otoczenie
przywoływ ało tylko strach. Wokół porozrzucane były kości, skóry i inne szczątki
zw ierząt i ludzi. Gdzieniegdzie leżał jakiś miecz lub łuk. Wszędzie było mnóstwo krwi, a
zapach śmierci unosił się w pow ietrzu.
- Co tu zaszło? – zapytał poruszony młodzieniec.
- Oj, chodź do środka! Mama pew nie ciągle śpi.
Wnętrze również mogłoby w praw ić w niemałe osłupienie. Z zew nątrz nie można było
się spodziewać tak wysokich i niezwykłych sal. Całe wyposażenie bazowało na sieci
podziemnych części drzew, które zostały odpowiednio przerobione. Łóżka stanowiły
wielkie wyżłobione korzenie wyłożone ściółką. Wszelkie stołki i stoły również
wyrzeźbione były w żywym drzewie.
Niestety, Dalatas nie był w stanie zwrócić uwagi na wnętrze. Jego oczy skupiły w zrok
na ciałach leżących dosłownie wszędzie. Na schodach prowadzących do wejścia
leżało trzech martw ych wojów ze zmasakrowanymi kończynami. Głębiej oparty o
szafę był najw idoczniej czarodziej z całkowicie zmiażdżoną czaszką. W następnym
pomieszczeniu na stole znajdow ał się wojownik przebity nożem, a obok niego drugi z
poderżniętym gardłem.
Dalatas chciał od razu wyjść. Było mu potwornie niedobrze. Wiedział, że zaraz
zw róci. Jednak olbrzym mocno trzymał go za rękę i prowadził do kolejnego pokoju.
Tak, jak już się domyślał młodzieniec, tutaj zginęła matka w ielkoluda. Znajdowała się
na łożu z przebitą przez w łócznię klatką piersiową. Obok niej porozrzucani po pokoju
byli jeszcze trzej mężczyźni.
- Mamo, mamo! Zbudź się! – krzyczał olbrzym szarpiąc zwłoki.
- Ona – zaczął ciężko młodzieniec. – Ona odeszła. Już się nie zbudzi – łzy pociekły
mu po policzkach.
Wielkolud zrozumiał aż zbyt dobrze słow a młodego mężczyzny. Upadł na kolana i
wybuchnął płaczem. Zrobił się czerwony na tw arzy. Był to obraz bardzo przejmujący
i smutny. Łkanie trwało ponad godzinę. Dalatas płakał razem z nim.
Kiedy obaj byli już za bardzo zmęczeni, by w ycisnąć z siebie łzy, młodzieniec uznał,
że należy pochow ać wszystkich nieboszczyków. Wykopanie grobów trwało do
zajścia słońca, ale gdyby nie silny olbrzym trw ałoby pewnie parę dni. Był bardzo
str. 5
dzielny. Powstrzymując się od płaczu zanosił ciała do wcześniej wybranych miejsc.
Najw iększy problem stanow iła matka. Zanim obaj mężczyźni w yszli z nory musieli
zatrzymać się i odpocząć kilka razy. Była zdecydowanie większa i szersza od syna.
Kiedy w końcu udało im się złożyć ją w e wcześniej przygotowanym dole, obaj
pomilczeli chwilę i zasypali ciało.
- Chodź, potrzebujesz snu. Pójdziemy się wyspać, a jutro pomyślimy co dalej – rzekł
do olbrzyma Dalatas i zaprowadził go do łóżka.
***
Słońce ledwo zaw isło nad horyzontem, kiedy obaj byli pół dnia drogi od Hebronu.
Żaden z nich nie mógł usnąć, a ranek nie przyniósł też apetytu. Zwyczajnie wstali i
wyszli. Bez chwili zadumy czy podniosłego momentu pożegnania z domem. Olbrzym
jakby rozumiał, że nie ma dla niego dłużej miejsca w jego w łasnym mieszkaniu. Nie
płakał. Szedł uparcie milcząc.
Dalatas również się nie odzyw ał. Nigdy nie był duszą tow arzystwa skorą do rozmów ,
tym bardziej teraz, po wydarzeniach zeszłej nocy. Staw iał krok za krokiem po starej,
wyboistej drodze, zastanawiając się, co go czeka w Zagajniku. Nie mógł pow iedzieć,
aby był pew ien swojej decyzji. Zdecydowanie się o dołączeniu do Zakonu
Bursztynowej Wierzby stanowiło element poszukiw ania swojej drogi życiowej. Każdy
człow iek od urodzenia ma przypisaną wyjątkow ą rolę, jednak niektórzy mają ją
znacznie łatw iej przedstawioną. Lecz poszukiwanie naszego miejsca w świecie i
zastanaw ianie się nad celem życia jest również częścią drogi każdego z nas.
Po kilku kolejnych godzinach Hebron pojawił się, delikatnie zmieniając linię
horyzontu. Dalatas czuł ulgę. Zmęczenie fizyczne przyćmiewała w ycieńczona
psychika. Dramatyczne odejście od domu i późniejsze wydarzenia w norze
olbrzymów przewróciły jego podejście do ludzi i św iata. Do tej pory był przekonany,
że na ratunek dla istot zamieszkujących Kontynent nie jest za późno. Jednak ostatnie
sytuacje umocniły zdanie, jakie słyszał przez dłuższy czas od swojego ojca, braci i
innych mieszkańców Mausbruck. „Św iat to kraina zła, której stworzenia to krwiożercze
monstra, z których przetrwają najsilniejsze” – zdanie to towarzyszyło mu od
dzieciństwa. Hildegard Knoblitz powtarzał je zawsze, kiedy odczuwał potrzebę
usprawiedliwienia swoich czynów. Młodzieniec zgadzał się z nim, jednak uw ażał, że
„krwiożercze monstra” mają też drugą naturę, którą wystarczy im wskazać. Niestety
ostatnie doświadczenia zachwiały jego nadzieję.
- Tam zmierzamy – Dalatas wskazał ręką gaj Mamre. – Zaopiekują się tobą. Mam
nadzieję, że ci się spodoba – rzekł bez przekonania.
- Mają tam staw ? – zapytał zaciekawiony olbrzym. – Lubię ryby.
- Nie wiem. Chyba nie. Dawno tam nie byłem.
***
- Doskonale wiesz, że to jedyne w yjście – w namiocie znajdowało się trzech
mężczyzn. Jeden z dw óch młodszych stojących przed tronem próbował coś
wyperswadować trzeciemu, który spoczywał na pięknie zdobionym drew nianym
krześle.
- Samuelu, my tak nie postępujemy, przecież znasz nasz kodeks. Przemocą nie
zw alczysz przemocy. Chcemy nauczyć ludzi życia w zgodzie i pokoju. Nie możemy
str. 6
zw yczajnie zaatakować i sterroryzować – starszy mężczyzna z siw ą brodą mów ił
spokojnym, ale stanowczym głosem.
- Ale tu chodzi o dzieci! – wrzasnął drugi z młodszych mężczyzn. – Mamy pod sobą
sześć oddziałów elfickich łuczników i gromadę krasnoludów pod dowództwem
Lothbrocka do dyspozycji. Odbijemy te wsie bez żadnych strat.
- Przecież nie w tym rzecz, przyjaciele. Rozumiem w asz ból z powodu tych dzieci i
również cierpię, ale nie mogę pozwolić, aby zakon ruszył do boju. To w brew idei.
- Gdzieś mam taką ideę! Nie mogę spokojnie siedzieć i patrzeć, jak Knoblitzowie czy
ktoś ze stolicy wyzyskuje te dzieci i morduje buntowników ! – naskoczył na starszego
przyjaciel Samuela.
- Abo, uspokój się, ojciec Magnus ma rację. Dajmy mu pomyśleć, on coś w ymyśli.
Wstrzymajmy się chociaż dzień.
- Tak, idźcie już i nie róbcie nic głupiego, proszę was. Jutro powiem w am co zrobimy.
- Panie, panie! Jakiś młodziak
z małoletnim w ielkoludem weszli do gaju.
Zatrzymaliśmy ich.
- Dobrze, prowadź. Samuel, Aba, chodźcie ze mną. A ty przyprowadź Lothbrocka –
rzekł do strażnika.
***
Dalatas był raz w hebrońskim gaju. To miejsce prawie wcale go nie przypominało.
Na miejscu gęstych krzewów i drzew rozstawiono skórzane namioty. Jedynie rzędy
drzew okalających gaj pozostały nienaruszone. Ścieżka pomiędzy namiotami
prowadziła nie do trzech, a tylko do dwóch dębów Mamre. Widok ten wprawił
młodzieńca w całkowite osłupienie. Stał w bezruchu pilnowany przez młode elfy,
braci Zakonu Bursztynowej Wierzby, zwanych Wierzbami. Obok niego spokojnie
czekał wielkolud.
Po chwili przed nimi pojaw ił się starzec wychodzący z największego namiotu, a zaraz
za nim dw óch zakonnych oficerów. Starszy mężczyzna był najpew niej druidem. Miał
długą szatę i siw ą brodę sięgającą ud w łożoną za pas i szedł podparty drew nianym
kosturem z rzeźbioną głow icą. Dowódców Wierzb idących za nim chroniły skórzane
pancerze, a przy boku widać było rękojeści ich mieczy. U wszystkich, tak jak nakazuje
tradycja zakonu, dominował kolor ciemnozielony.
- Witamy w Zakonie Bursztynowej Wierzby! – rzekł donośnie z uśmiechem druid. –
Jestem Magnus, najwyższy kapłan i mistrz zakonu, do usług – starzec delikatnie się
ukłonił. – To moi głów nodowodzący – Samuel i Aba skłonili głowy.
- Głów nodowodzący? – zapytał zaskoczony Dalatas. – Myślałem, że w alczycie o
pokój.
- Dokładnie, walczymy, a do w alki potrzebna jest armia – rzekł niskim głosem
krasnolud, który w łaśnie nadszedł.
- Lothbrock, nie mieszaj młodzieńcowi w głow ie – Magnus postraszył go laską. –
Niestety czasy są takie, jakie są, aby się liczyć i mieć prawo głosu, trzeba mieć armię
– zapadła cisza, a druid zdaw ał się popaść w stan całkowitego zamyślenia.
- Ale czy…
- Ale nie o tym mamy rozmaw iać – oprzytomniał starzec. – Co cię do nas sprowadza,
przybyszu?
- Chciałbym się do w as dołączyć. Chcę walczyć o wolność dla uciemiężonych
leśnych istot i poprawę losu w yzyskiwanych dzieci! – rzekł dumnie Dalatas, a
Lothbrock prawie przewrócił się ze śmiechu.
str. 7
- To niestety źle trafiłeś – rzekł ciągle śmiejąc się krasnolud. - Tu się walczy mieczem o
wór pszenicy dla naszych żołnierzy, staliśmy się banitami, już dawno nie jesteśmy
zbaw icielami św iata – jego głos nagle zupełnie się zmienił i nabrał smutku. – Król
szanuje nas tak samo jak stos wczorajszego łajna. Ludzie o nas zapomnieli. Nie
potrzeba im nikogo, kto mówi, że żyją źle. Dla św iata nie ma już ratunku. Odejdź stąd.
Zbuduj sobie dom, załóż rodzinę i zapomnij o napraw ianiu ludzkości.
- Przecież my wciąż w alczymy! – w ykrzyknął Aba.
- Właśnie, w alkę pozostaw nam, naiw nym desperatom i oszołomom – dodał
Lothbrock.
- Jak możesz się tak poddaw ać? – zapytał młodzieniec. – Widziałem tw arze dzieci
pracujących w manufakturach mojego ojca, w idziałem cierpienie ich rodziców,
widziałem jak potraktowano matkę tego olbrzyma. Wiem w ięc, że wielu jest tych,
którzy wciąż czekają na waszą pomoc i wierzą. Św iat potrzebuje naprawy,
potrzebuje was! Nie miecza i śmierci, to świat zna doskonale, tutaj potrzeba w zoru!
Pokażcie ludziom, jak żyć, a nie tylko mówcie.
- Nic nie wiesz o życiu. Nie miałeś nigdy do czynienia z polityką. Nic nie rozumiesz, bez
broni nie uda się zwalczyć zła – rzekł Lothbrock.
- Myślę, że najlepiej zrobisz, jak stąd odejdziesz, zapomnij o tym, co cię dręczy –
zw rócił się do Dalatasa Samuel.
- Zaczekaj – rzekł Magnus, gdy młodzieniec kierował się ku w yjściu. – A co z
olbrzymem? Chyba nie zabierzesz go ze sobą.
- On potrzebuje opieki, której ja nie potrafię mu zagw arantować.
- Zajmiemy się nim. Bracie, poślij po Mai – wydał rozkaz jednemu z młodych elfów. –
Za chw ilę ktoś się po niego pojawi. Mamy tu namiot dla olbrzymów , ostatnio dużo ich
znajdują nasi zwiadowcy. Łowcy skór i zwykli najemnicy polują na nie dla łupów lub
na zlecenie. Mai to nasz medyk. Nikt nie potrafi tak zadbać o drugą istotę – kiedy
Magnus mówił, za jego plecami pojawiła się młoda dziewczyna, podobna to
rzecznej nimfy jednak miała cechy ludzkie. Dalatas przyglądał się jej z należytą
uw agą.
- Proszę, ojcze, nie opowiadaj takich rzeczy o mnie. Nie lubię tego – dziewczyna
uśmiechnęła się delikatnie. – Dzień dobry, jak się masz? – zapytała podchodząc do
olbrzyma. – Chodź ze mną, dam ci jeść, na pewno jesteś głodny.
Wielkolud od razu chwycił wyciągniętą do góry dłoń i ruszył do namiotu
opatrzonego czerwonym krzyżem. – Jak cię zw ą?
- Lennie – rzekł olbrzym w patrzony w maleńką przy nim Mai.
Dalatas i Wierzby odprowadzili wzrokiem parę aż do samego namiotu. Nastała
krótka cisza, a młodzieniec znów skierował się do wyjścia z gaju.
- Zaczekaj – rzekł znów z dobrodusznym uśmiechem Magnus. – Jest już późno, zaraz
zapadnie w ieczór. Zostań na noc. Chciałbym jeszcze z tobą porozmaw iać. Któryś z
braci zaprowadzi cię do miejsca, gdzie zostanie przygotowane dla ciebie posłanie,
a rano zjesz ze mną śniadanie. Nie możesz mi odmówić – dopowiedział, kiedy młody
str. 8
mężczyzna zaczął się w zbraniać. – Tego wymaga leśna gościnność – starzec jakby
mrugnął.
***
Wewnątrz, namiot służący za sierociniec i szpital dla olbrzymów okazał się wielką salą
pełną ogromnych posłań ze skór i krzątających się wokół nich podobnych do Mai
sióstr w białych strojach z zielonymi elementami. Praw ie każdy skórzany materac
zajęty był przez olbrzyma w mniej lub bardziej złym stanie. Kilka ze zdrowych
wielkoludów baw iło się w kącie. Lennie był lekko onieśmielony, ale bardzo podobało
mu się to, co zobaczył.
- Opowiedz mi o sobie – powiedziała półnimfa sadzając przed sobą na stołku
olbrzyma. – Co lubisz robić, co najczęściej jadasz? Chcę wiedzieć wszystko.
- Lubię łow ić ryby i grać w chowanego, ale to było kiedyś, teraz już nie – Lennie
nagle zamilkł i spow ażniał.
- Dlaczego? – rzekła zainteresowana.
- Zawsze bawiłem się z mamą. Jej już nie ma – Lennie dzielnie próbow ał
pow strzymać łzy.
- Nie martw się, tu będziesz miał z kimś się bawić i chodzić na ryby. Poznasz nowych
kolegów – Mai próbowała pocieszyć olbrzymie dziecko.
- Chcę o niej zapomnieć – rzekł ze złością wielkolud.
- Nie, Lennie, nie możesz o niej zapomnieć. Pamięć to najważniejsze, co posiadasz.
Ona tw orzy twoją tożsamość, której nikt ci nie zabierze. Poszanowanie historii i
wspominanie przodków, szczególnie tych najbliższych, kreuje naszą osobowość,
pozw ala nam poznać, kim jesteśmy. Teraz tego nie zrozumiesz, ale przyjdzie czas,
kiedy przypomnisz sobie moje słowa, dlatego pielęgnuj pamięć o swojej mamie. Ona
cię kochała i taką ją wspominaj.
Półnimfa zamilkła, a Lennie patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, zdaw ał się
chłonąć każde jej słowo.
– A teraz chodź – Mai się uśmiechnęła. – Poznasz nowych przyjaciół.
***
Dalatas był bardzo zmęczony. Poprzedniej nocy wcale nie zmrużył oka, dlatego nic
dziw nego, że zasnął momentalnie. Nie zwrócił naw et szczególnej uwagi na
pomieszczenie, w którym spał, ani na braci znajdujących się wokół. Zdawało mu się,
że ledw o przyłożył głowę do zw iniętej kurtki, kiedy już budził go jeden z Wierzb. Kazał
mu się z pośpiechem przygotować na śniadanie z mistrzem Magnusem. Młodzieniec
posłusznie, choć zupełnie nieprzytomnie umył się i ubrał. Kiedy po chwili wyszedł na
zew nątrz okazało się, że naprawdę musi być wcześnie. Nie wzeszło nawet słońce. W
półmroku i wokół kręcących się to w jedną, to w drugą stronę zakonników, Dalatas
został poprowadzony do namiotu maestra.
str. 9
W środku było bardzo pięknie. Dyw an z niedźw iedziej skóry i złocony stół zastaw iony
srebrnymi naczyniami w yglądały jak z komnaty polowej księcia lub króla. Młody
mężczyzna popadł w konsternację. Zupełnie nie spodziewał się takich bogactw u
mistrza zakonu, który ledwo zdobywa pożywienie.
- Tak, w iem – rzekł Magnus najwidoczniej zauważając szok gościa. – Dary od
daw nych przyjaciół. Nie popierają naszych postulatów, ale dają wspaniałe prezenty.
Miałem je spieniężyć, ale jakoś nie było okazji. Proszę usiądź – zaprosił gestem do
stołu, przed którym siedział. – Przygotow ano skromny posiłek. Na pewno nie taki, jaki
serwowano ci w domu Knoblitzów . Mam nadzieję, że cię zadowoli.
- Skąd w iesz, że jestem synem Hildegarda Knoblitza? – zapytał zaskoczony chłopak.
- Bękartem. Nazywajmy rzeczy po imieniu i nie wstydźmy się tego. Wiem, że jesteś
bękartem starego Knoblitza, niegdyś mojego przyjaciela, bo ja też mam szpiegów . Z
resztą sam to przyznałeś. Pół Mausbruck huczy o twojej ucieczce do Hebronu.
Powiedz mi, czego tutaj szukasz? Nic tu po tobie.
- Chcę pomóc ludzkości. Widzę świat, jego błędy, obserwuję zagubionych ludzi,
zatracone w pieniądzach i w ładzy całe społeczeństwa, dośw iadczam
skorumpow anych rządów i odczuw am cierpienia ubogich. Jednak wierzę, że
wystarczy pokazać, iż można inaczej, przedstawić inne w zorce. Koniec naszego
św iata jeszcze nie nadszedł.
- Pragniesz być zbawcą? Widzisz smutki innych i postanowiłeś zostać bohaterem? –
postawił retoryczne pytanie Magnus. – Nie potępiam cię. Rozumiem tw oje zapędy
wręcz doskonale. W twoich oczach w idzę błysk, który kiedyś towarzyszył moim
oczom. Zauw ażyłem to już wczoraj, gdy przemaw iałeś do nas. Dlatego proszę
wysłuchaj mnie uważnie, ponieważ obawiam się, że nie dane mi będzie to
pow tórzyć. Nie daj zmarnować sobie życia. Wracaj do miasta, załóż rodzinę i bądź
szczęśliwy. Jestem w zakonie prawie pięćdziesiąt lat i nic mi to nie przyniosło. Odejdź,
póki jeszcze nie jesteś w to zaangażowany.
Dalatas nie rozumiał ani słow a. Jak szlachetne pouczanie świata, moralizow anie
ludzi można nazw ać zmarnowanym życiem? Tak w ielkie poświęcenie nazwać stratą
czasu? Młodzieniec był przekonany, że skoro do tej pory efekty były co najmniej
niezadaw alające, to jemu pójdzie znacznie lepiej.
- Nie przekonasz mnie – odpow iedział tw ardo młody Knoblitz. – Wiem, jaki jest mój
cel. Czuję to.
- Tak też myślałem. A w ięc dobrze, niech i tak będzie. Zakon Bursztynowej Wierzby
wita cię z otwartymi ramionami – rzekłszy to, Magnus uściskał serdecznie nowego
now icjusza. – Nawet mam dla ciebie wyznaczoną funkcję i od razu pierwsze
zadanie. Od dziś jesteś moim szambelanem i radcą. Co prawda, mistrzowi
zakonnemu nie przystoi mieć kogoś o takiej funkcji, ale potrzebuję kogoś
inteligentnego do rozmów z w ładcami i rządcami, a ty masz dar mów ienia, mój
drogi – po raz kolejny maester zdaw ał się mrugnąć.
***
str. 10
Przez kilka następnych dni Dalatas nie miał bardzo dużo pracy bezpośrednio dla
Magnusa. Dużo czasu spędzał w sierocińcu pomagając przy olbrzymach. Można
było zauw ażyć, że zżył się z Lenniem. Szczególnie wielkolud przywiązał się do
młodzieńca. W tym okresie zaprzyjaźnił się bliżej z Mai, którą podziwiał za pełnię
now ych sił i optymizmu każdego dnia. Zajmow ała się dziećmi z nieziemską czułością i
radością. Zawsze była uśmiechnięta i nigdy nie odmaw iała pomocy.
Wieczorami, po kolacji z olbrzymami, młodzieniec ćw iczył razem z Abą w alkę wręcz i
strzelanie do tarcz. Jako nowicjusz miał obow iązek uczestniczenia w treningach.
Otrzymał rów nież swój miecz, łuk i kołczan pełen strzał. Był jednym z najlepiej
radzących sobie z bronią. Przykładał do tego w ielką wagę i ciężko pracow ał. Zyskał
tym sobie sympatię Lothbrocka, który z początku był do niego negatyw nie
nastaw iony.
Dalatas czuł się usatysfakcjonow any. Po raz pierwszy w życiu w iedział, że robi coś
dobrego, coś dla innych. Jednak ciągle było mu mało. Cały czas czekał na
informacje o wyjeździe dyplomatycznym do jakiś odległych krain, jaki mistrz Magnus
zapow iedział dwa dni temu. Pragnął dokonać czegoś wielkiego, zmienić bieg
historii, zrewolucjonizować ogólne myślenie o świecie. Kiedy kładł się spać,
wyobrażał sobie, jak będzie przemaw iał do ludu i sprawi, że nagle zacznie on żyć
inaczej i wszystko stanie się piękniejsze.
Zapadł zmrok. Wierzby w łaśnie wracały do baraków z ćw iczeń, kiedy jeden z
wartowników podbiegł do Dalatasa i oznajmił mu, że Magnus go potrzebuje.
Młodzieniec pośpiesznie udał się do namiotu maestra. Siedzący w środku mistrz
zdaw ał być się w zburzony z jakiegoś powodu. Kręcił się w tą i z powrotem. Zatrzymał
się, kiedy zauw ażył wchodzących nowicjuszy.
- Ojcze, wzyw ałeś mnie – młody mężczyzna skłonił głowę.
- Dobrze, że jesteś. Nastąpiła nagła zmiana planów. Właśnie dotarła do mnie wieść,
że leśny hrabia Tharmos zrezygnował z udzielenia nam w sparcia. Musimy czym
prędzej udać się do niego, póki gości jeszcze burmistrza Quree i księcia Filusa,
młodszego brata króla. Z nimi też się rozmówimy. Ruszamy jutro z samego rana. Teraz
kładź się spać. Całą sytuację przedstawię ci jutro w drodze.
***
Pierwsze promienie słońca ledwo zaczęły docierać do osłoniętego drzewami obozu
Wierzb, kiedy orszak zakonny był już gotow y do wyjazdu. Szlachetny biały koń mistrza
Magnusa otoczony był eskortą składającą się z uzbrojonych w oszczepy centaurów.
Całość zamykali konni jeźdźcy wyposażeni w miecze i łuki. Na czele grupy stanął
Lothbrock ujeżdżający wielkiego czarnego ogara z Gullhimmeln. Obok maestra
jechał Dalatas.
Według planu przy sprzyjającej pogodzie na miejscu mieli znaleźć się jeszcze późnym
wieczorem tego samego dnia. Kierow ali się drogą na południe w samo serce Sarniej
Puszczy. Trakt był tam bardziej wyboisty, a czasem zupełnie nieprzejezdny, dlatego
zdarzały się miejsca, gdzie bracia musieli przeprow adzić konie lub ręcznie usunąć
przeszkody. Bór z każdą chwilą stawał się coraz ciemniejszy, a drzewa zdawały się
tłumnie gromadzić jedno przy drugim, by zobaczyć nowo przybyłych gości.
str. 11
Podczas drogi, kiedy Wierzby śpiew ały wesołe pieśni dla zabicia czasu, Magnus
wyjaśniał istotę wyjazdu młodzieńcow i z Mausbruck. Wedle tego, co mówił, hrabia
Tharmos jest elfickim w ładcą, który obiecał poprzeć sprawę zakonu i w razie
konieczności wymów ić królowi posłuszeństwo. Niestety, według w ieści, które dotarły
do maestra, leśny pan dostał pokaźną sumę pieniędzy od monarchy w zamian za
dalszą lojalność. Burmistrz Quree po początkowych rozmow ach również zgadzał się z
postulatami Wierzb, jednak z nieznanego powodu nagle zmienił zdanie, dlatego
pomów ienie z nim było tak w ażne. Dodatkowo Magnus liczył na to, że bezpośrednia
konfrontacja z przedstawicielem rodu rządzącego mogła pozytywnie wpłynąć na
losy działań Zakonu Bursztynowej Wierzby.
Mistrz wraz ze swoim radcą dokładnie omów ili każdy szczegół i w ariant rozmów , jakie
mięli przeprowadzić. Dalatas czuł ogromne podniecenie na myśl o bezpośredniej
batalii w imię w artości, o które chciał w alczyć już od daw na i to w końcu na
poziomie, o jakim marzył. Już nie mógł się doczekać spotkania twarzą w twarz z
księciem Filusem. Był przekonany, że w łaśnie nadszedł dla niego moment zbaw iania
św iata.
Około dwudziestej pierwszej godziny, kiedy drogę wskazywał jedynie samotnie
wiszący nad ziemią księżyc, w zdłuż gościńca pojawiły się świetlikowe latarnie.
Podróżni w iedzieli, że za chw ilę ujrzą cel całodniowej jazdy. I m bliżej leśnego dworu
byli, tym w ięcej eflich strażników pojawiało się między drzewami wokół nich. Nie
ukrywali się. Było ich dobrze w idać, ponieważ każdy z nich dzierżył pochodnię. Po
dłuższej chwili oczom Dalatasa ukazał się kompleks, jakiego nigdy wcześniej nawet
nie byłby w stanie sobie wyobrazić.
Pałac złożony był z dwóch ogromnych rozłożystych dębów, które stanowiły boczne
wieże i łączącego je drewnianego zabudowania. Nie było to jednak proste, ludzkie
budow nictwo. Wszystkie ściany pokrywała kora i wszelki wykorzystany materiał żył, to
znaczy zew sząd wyrastały gałęzie i liście oraz widać było korzenie drążące w ziemi.
Całą kilkukondygnacyjną budowlę ozdobiono ręcznymi rzeźbieniami i oświetlono
tak, że z daleka wydaw ał się palić. Wszyscy jadący w orszaku musieli mocno zmrużyć
oczy, gdy zbliżali się do dworu.
Przed wejściem do pałacu stał czekający na gości elf w średnim w ieku. Miał
promienny uśmiech i witał przyjezdnych z otwartymi ramionami. Jego długie blond
w łosy zaczesane do tyłu podkreślały charakterystyczne elfie uszy.
- Witam w Sercu Sarniej Puszczy – rzekł radośnie i ukłonił się z pełną gracją.
- Dobry wieczór, przyjacielu – odparł stary druid, podjeżdżając bliżej i schodząc z
rumaka. – Niestety, przykre wieści mnie tu przywiodły. Zdecydowanie musimy
porozmaw iać.
- Ależ jakie to w ieści? Przecież tu samo szczęście i dostatek. Do tego świetną już
wizytę wspaniałego księcia i dostojnego burmistrza uświetniasz ty, maestrze – elf
ponownie się ukłonił. – Co praw da, szanownych gości sen już zmorzył, ale nic
straconego. Jutro też jest dzień!
- Thamosie, proszę zapomnij na chwilę o twej nienagannej, mydlącej oczy etykiecie i
przygrywającym jej entuzjazmie – rzekł pow ażnie mistrz Magnus. – Dobrze w iesz, o co
mi chodzi.
str. 12
- W porządku – powiedział zupełnie zgaszony hrabia. – Jutro porozmaw iamy. Teraz
poproszę moje sługi, by zaprowadziły do jadalni ciebie i twoich ludzi, a później
położyły w as spać. Na pewno jesteście zmęczeni i głodni. Pozwól, że już się oddalę.
Dobrej nocy.
***
Dalatas został zbudzony przez promienie słońca przechodzące przez duże okna w
komnacie, w której spał w raz z trzema innymi Wierzbami. Musiało już być późno,
ponieważ słońce było w ysoko ponad drzewami. Młodzieniec był zdziw iony, że nikt
go nie zbudził wcześniej. Zdawało mu się, że obrady możnow ładców i zakonu będą
trw ały od bladego świtu. Kilka minut później już ubrany udał się do pokoju, który
został przygotowany specjalnie dla mistrza Magnusa.
- Mistrzu, już późno – pow iedział Dalatas pukając.
- Dobrze, że jesteś – odparł otw ierający – mamy jeszcze dużo czasu, ale chciałbym
pow tórzyć wszystko od początku.
- Czegoś nie rozumiem. Dlaczego jeszcze nie rozpoczęły się rozmow y? O tej porze
wszyscy powinniśmy być daw no po śniadaniu.
- Faktycznie czegoś nie rozumiesz, mój drogi – rzekł z sympatycznym politow aniem
maester. – Szlachetnie urodzeni, szczególnie członkowie rodzin królewskich, nie
wstają tak wcześnie. Obrady rozpoczną się za kilka godzin, kiedy książę Filus będzie
wypoczęty i wystrojony.
***
Do momentu ośw iadczenia o pojawieniu się brata króla w sali obrad Dalatas wraz ze
sw ym mistrzem rozmaw iali i analizowali jeszcze raz wszystko od początku do końca.
Obaj czuli się przygotowani na w alkę, która może przesądzać o dalszych losach
Zakonu Bursztynowej Wierzby.
Przy w ielkim, okrągłym dębow ym stole zasiedli gospodarz hrabia Thamos, jego dobry
przyjaciel i drugi z w ielkich w ładców elfów hrabia Estaroth, burmistrz Quree, książę
Filus wraz z nadwornym magiem Sev erusem oraz reprezentujący zakon maester
Magnus i Dalatas.
Elfy w wytwornych szatach spoglądały na pozostałych dumnie, ale z uprzejmym
uśmiechem. Przedstawiciele królestwa w milczeniu oczekiwali na rozwój wydarzeń, a
Filus zdaw ał się być bardzo znudzony, co z kolei budziło w nim w yraźne rozdrażnienie.
Okazywał je krótkim rytmicznym stukaniem palcami w stół. Zakonnicy również nie
odzyw ając się cierpliwie czekali. Każdy w ydaw ał się mieć za cel postawienie na
swoim i w żadnym w ypadku nie zamierzał poprzestać na półśrodkach. Jedynie w
oczach daw nego dyrektora mausbruckiego uniwersytetu, pana Quree, widać było
szczery strach.
- Będziemy tak tu siedzieć i pokazywać jak groźni jesteśmy? – zasyczał książę. Po jego
tłustych czarnych w łosach związanych w kucyk widać było, jak ze zdenerwowania
trzęsła mu się głowa. – Wy powiecie, jakie macie niedorzeczne żądania, ja je
łaskaw ie rozpatrzę, po czym odrzucę i wszyscy jeszcze dziś wrócimy do swoich siedzib
– na jego tw arzy pojawił się zarys zadowolenia.
str. 13
- Nasze postulaty są jasne. Żądamy ograniczenia wycinki lasów przez w prowadzenie
rocznego limitu na ilość wykarczow anych drzew. Oprócz tego konieczne jest
zdelegalizowanie pracy niewolniczej i równe praw a dla wszystkich ras, w liczając w to
centaury, olbrzymy, fauny i rusałki, co oznacza całkowity zakaz polow ań na te
stworzenia.
- A jak ja będę się zabaw iał? – w trącił się rozbaw iony brat króla. – Wszystko bardzo
pięknie, w ielmożny druidzie, ale jakie są wasze argumenty przemaw iające za?
- Badania w ykazują, że co roku, przez waszą gospodarkę rabunkową giną setki
tysięcy różnego rodzaju stworzeń humanoidalnych i zwierząt. Ze świata znikają
rzadkie gatunki pożytecznych roślin. Wedle prognoz wciągu dekady wyginą
wszystkie jednorożce, fauny, olbrzymy oraz mniejsze stworzenia, a przy utrzymaniu
takiego tempa destrukcji, za trzydzieści lat Sarnia Puszcza przestanie istnieć.
Dokładny raport, wielmożny książę, jest przedstawiony tutaj – Dalatas po wzorcowej
przemow ie, podał zw itek papieru Filusowi, który od razu przekazał go magow i.
- A co w tej kwestii uw aża nasz drogi burmistrz? Co, Quree? – zapytał ze sztuczną
uprzejmością, widocznie rozbawiony całym zajściem książę. – Jakoś nie dotarły do
nas skargi z Mausbruck.
- Trudno się nie zgodzić z tym, co przedstawił ten młody człow iek. W końcu badania
były przeprowadzone przez uczonych z mojego uniwersytetu i pod moim nadzorem.
Całym sercem zgadzam się z zakonem. Jednakże mam całkow icie splątane ręce.
Mausbruck już teraz ledwo zipie. A jedyny zysk stanowi sieć manufaktur
papierniczych Knoblitzów. Stary Hildegard nigdy się nie zgodzi na ograniczenie
wycinki. To bardzo w pływowy człow iek, musimy się liczyć z jego zdaniem. Poza tym,
dbanie o dobro jego interesów leży w gestii naszego miasta, leży w mojej gestii. Drogi
chłopcze - Quree zwrócił się do Dalatasa, jakby nagle zyskał pewność siebie. - Ty nie
pow inieneś dziwić się mojej postawie, przecież wiesz, jaki jest twój ojciec i twoi
bracia.
- Chcecie mi pow iedzieć, że ten oto wykształcony nowicjusz Zakonu Bursztynowej
Wierzby, to syn starego Knoblitza? Tu wcale nie jest tak nudno – zaśmiał się książę, a
wraz z nim zarechotał cicho czarnoksiężnik Severus, po raz pierwszy tego dnia
wydając z siebie dźwięk.
- Bękartem – odparł Dalatas. – Nazyw ajmy rzeczy po imieniu. To nie ma żadnego
znaczenia.
- Znaczenie ma natomiast, że z tego, co w iem, jedyny w asz sojusznik, wielkie Wierzby,
który coś znaczył, również się wycofał. Jakoś nie słyszę, aby leśni hrabiowie również
mieli jakieś zażalenia. Czyżby wasi ludzie nie tracili ziemi, nie cierpieli biedy i nie
ciemiężyło im niewolnictwo?
- Naszym poddanym niczego nie brakuje. Przynajmniej nic takiego do mnie nie
dotarło. A jak sytuacja wygląda u ciebie, hrabio Estaroth, przyjacielu? – zapytał
gospodarz.
- Nic z tych rzeczy. Wszystko jest w najlepszym porządku.
str. 14
- Kupiliście ich! Zw yczajnie ich kupiliście! Jeszcze kilka dni temu mów ili zupełnie co
innego. Zadrwiliście z nas prosto w tw arz. Pokazaliście swoją siłę. Jesteście z siebie
zadow oleni?! – w ybuchnął Dalatas wstając od stołu.
- Ja nie mam sobie nic do zarzucenia – odparł zadowolony książę z rękami
skrzyżow anymi na piersi.
W tym momencie młodzieniec nie wytrzymał i rzucił się na księcia z nożem. W jednej
chw ili skumulowały się w nim w szystkie złe emocje, jakie trzymał w sobie od podjęcia
decyzji o opuszczeniu rodzinnego domu. Postawa Filusa była kroplą, która przelała
czarę goryczy, a raczej w tym przypadku czarę wściekłej złości.
W ułamku sekundy Dalatas znalazł się po drugiej stronie stołu przy książęcym krześle.
Na szczęście nim zdążył zrobić coś, co w tragiczny sposób określiłoby dalszą część
jego życia, nadworny mag błyskaw icznie rzucił na niego czar obezw ładniający.
Całe zgromadzenie przez długą chwilę milczało. Wszyscy skupili uwagę na Filusie,
czekając, co zrobi. Brat króla był w szoku. Zupełnie nie spodziewał się tego, co
zaszło. Minęło kilka minut, nim ciężko dysząc całkowicie doszedł do siebie. W końcu
wyprostow any poprawił się na siedzeniu i z wielką powagą spojrzał na
zgromadzonych zatrzymując wzrok na leżącym na podłodze młodzieńcu. Przed
pow iedzeniem czegokolwiek Severus szepnął mu coś na ucho.
- Wielmożny Magnusie, myślę, że zdajesz sobie sprawę z tego, iż za o w iele mniejsze
sprawunki skazywałem na śmierć. Jednak cały czas mam na uw adze twój autorytet i
ogólne poszanowanie, maestrze – książę skinął lekko w stronę mistrza zakonu. Dlatego zdecydowałem się potraktować ten w ystępek łagodniej niż przewiduje to
nasze pisane prawo. Zamiast skazywać tego nieszczęśnika na długotrwałe tortury i
okrutną śmierć, proszę ciebie, wielki druidzie, o wyciągnięcie konsekwencji.
Wymagam, aby ten młokos został usunięty z szeregów Zakonu Bursztynowej Wierzby.
Myślę, że po tym incydencie nikt nie zamierza zgłaszać jeszcze jakiś absurdalnych
postulatów. Bardzo miło było spędzić z wami czas, w ielcy panowie – rzekł w stając od
stołu. – Nie musisz mnie odprowadzać, hrabio, znam drogę. Do następnego
spotkania – zawołał jeszcze zza drzwi.
***
Wierzby były w drodze powrotnej do Hebronu, kiedy Dalatas oprzytomniał. Wszyscy
oprócz niego doskonale wiedzieli, jakie są konsekwencje, jego ataku. Minęła dłuższa
chw ila, zanim przypomniał sobie, co spowodowało jego utratę przytomności. Gdy
wszystko ponow nie ułożyło się w jego głowie, podjechał do Magnusa, by z nim
porozmaw iać.
- Dobrze, że się w ybudziłeś – rzekł cichym, pełnym goryczy głosem. – Musimy
porozmaw iać.
- Mistrzu, w iem, że to było nieodpow iedzialne, ale w ięcej do czegoś takiego nie
dojdzie. Po prostu rozumiem, jaki jest mój cel i będę walczył wszystkimi siłami i
każdym dostępnym środkiem, aby uratować ten świat od zatracenia – słowa
wylatywały z jego ust pędzącym potokiem.
str. 15
- Chłopcze, zaczekaj. Obawiam się, że twój cel będzie musiał być inny.
Zagalopowujesz się. Jeden człowiek nie zbawi wszystkich ludzi, nie możesz tak o sobie
myśleć.
- Ale ja jestem pewien, że to moje zadanie! Muszę je wypełnić! – wykrzyknął pełen
dumy Dalatas.
- Czy ty nic nie rozumiesz?! – zagrzmiał starzec. – Książę w ymusił na mnie wyrzucenie
cię z zakonu. Musisz odejść. To tw oje zadanie. Wyjedź gdzieś daleko, załóż rodzinę i
dbaj o nią. Zapomnij o tym wszystkim. To najlepsze, co możesz zrobić.
- Zakon to moja jedyna szansa na wypełnienie mego powołania, nie mogę odejść –
młodzieniec do końca nie wierzył w to, co się odbywało.
- Bardzo mi przykro, ale będziesz musiał znaleźć sobie nowe powołanie. Samuel da ci
konia. Żegnaj, Dalatasie – rzekł odchodząc mistrz. Jego głos delikatnie drżał.
***
Wiatr wraz z dogrywającym mu deszczem ostro ciął tw arz młodzieńca. Koń z każdym
krokiem pędził coraz szybciej. Dalatas uparcie go poganiał, nie zważając na nic.
Zupełnie nie wiedział, co dzieje się wokół niego. Drzewa po obu stronach drogi
przewijały się z zaw rotną prędkością, a jeździec nie miał pojęcia, dokąd trafi. Z resztą
nie miało to dla niego znaczenia. Jego miejsce na świecie zniknęło.
Syn Hildegarda był załamany. Z jednej strony był coraz bardziej przekonany, że
św iata naprawdę nie da się napraw ić. W końcu co to za św iat, w którym elfy
sprzedają własnych współplemieńców? Czy krainę, na której jedyną władzę
sprawuję pieniądz, można nazw ać domem? Dobijała go myśl, że te długie dni
nadziei i ciężkiej pracy w zakonie mogły pójść na marne. Przecież mógł posłuchać
brata i zostać w Mausbruck.
Poza tymi wątpliwościami istniała też druga strona. Dalatas cały czas czuł, że ma
dokonać czegoś w ielkiego, że jest stworzony do wielkich czynów i nic nie było w
stanie wyprowadzić go z tego przekonania. Bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, że
nie ma żadnego dowodu, by poprzeć swoje odczucia, ale w iedział, że musi się nimi
kierować. Mimo wszystkich przeciwności z całą pewnością świat wciąż na niego
czekał.
Są miasta, do których prowadzą wszystkie drogi. Nie mogę potwierdzić, że
Mausbruck do takich należy, ale po kilku godzinach szalonego rajdu w ciężkiej
ulew ie i błocie po kolana młodzieniec zauw ażył na horyzoncie swoje rodzinne
miasto. Nie zastanaw iając się, czy na pewno chce do niego wracać, impulsyw nie
ruszył z jeszcze w iększym impetem na przód. Późnym w ieczorem przejechał przez
Mysi Most.
O tej porze było tylko jedno miejsce, gdzie mógł zostać na noc. Od razu skierował się
do starego mieszkania matki, gdzie teraz żył Revius. Minął kilka ciemnych uliczek i
znalazł się na miejscu. Cała kamienica była zupełnie ciemna. Dalatas zmartw ił się,
ponieważ jego brat zawsze zostawiał lampion w oknie, chyba że wyjeżdżał na
dłuższy czas. Młodzieniec przestał się zastanawiać i po wprowadzeniu konia do
str. 16
małej stajni zapukał w drzw i budynku. Czynność tą powtórzył kilka razy, ale nie
słychać było żadnego odzewu. Było za późno, by szukać noclegu. Chłopak wrócił
do szopy i położył się na stogu siana obok swojego wierzchowca. Chwilę później już
spał.
Promienie wschodzącego słońca przebijające się przez prześwity w ścianie i dachu
stajni obudziły młodzieńca. Na zewnątrz panował już gw ar rozbudzającego się dnia.
Ludzie mijali się kierując każdy w swoją stronę. Słychać było wozy przyjeżdżające ze
wsi i komediantów wynajmow anych przez okolicznych handlarzy i rzemieślników do
reklamow ania ich zakładów . Dalatas wstał i od razu skierow ał się do miejsca,
którego jeszcze do niedaw na potwornie się bał i w szystkimi siłami w zmagałby się
przed przekroczeniem jego progu. Teraz jednak wyzbył się wszelkich lęków. Musiał się
dow iedzieć, co dzieje się z jego jedynym praw dziwym bratem, dlatego udał się do
manufaktury papierniczej Hildegarda Knoblitza.
Budynek ten, znajdował się na samym końcu miasta. Złośliwi mów ili, że
podtrzymyw ał mury i faktycznie tak było. Jego południowa ściana stanow iła część
miejskich umocnień. Cały kompleks zajmow ał nie mniej powierzchni niż ratusz czy
pałac burmistrza. Otoczono go w ysokim ogrodzeniem, a posesji pilnowało mrow ie
strażników. Dalatas nie sądził jednak, by wejście do zakładu miałoby być
jakimkolwiek problemem. Bywał tam w iele razy. Zupełnie nie przypuszczał, że
wartownicy mogliby go nie rozpoznać. Przecież nie minęło tak dużo czasu. Ledw ie
kilka miesięcy, może kilkanaście…
- A kolega czego tu szuka? – zagadnął wesoło jeden z wojskowych stojących przy
bramie.
- Szukam mojego brata, Reviusa Knoblitza. Byłem wczoraj u niego, ale go nie
zastałem. Może Ingwe albo Richard wiedzą, gdzie on jest.
- Czekaj, czekaj – jeden strażnik szturchnął drugiego. – To jest młody bękart! Ten, co
uciekł – szepnął gorączkowo.
- Przykro mi, ale z rozkazu pana Hildegarda Knoblitza, mamy obow iązek nie
dopuszczać cię nawet na krok do manufaktury. Ojciec cię wydziedziczył, a bracia
daw no o tobie zapomnieli.
- Chcę tylko wiedzieć, co z moim bratem – rzekł młodzieniec. Z ojcem pożegnał się
już daw no temu, było to dla niego w tej chwili bez znaczenia.
- Nie ode mnie powinieneś to usłyszeć, ale drogi Revius nie żyje. Podobno zginął
ratując jakieś olbrzymy przed łowcami skór, ale to pewnie bujdy. Gdzieś z dw a
miesiące od jego śmierci minęły. A teraz proszę cię, odejdź. Nie chcemy kłopotów.
To napraw dę niezwykłe, co los potrafi nam przynieść. W sytuacji, kiedy wydaje się, że
nie ma się nic do stracenia, życie odbiera nam to, o czym zupełnie się zapomniało.
Dalatas musiał przyznać, że przez te długie miesiące całkowicie nie myślał o swym
bracie. Był tak zajęty swoimi w ielkimi spraw ami, że nie miał na niego miejsca w
swoim i tak pełnym umyśle.
str. 17
Bolesny cios, jaki zadał młodemu mężczyźnie los, zdaw ał się go pogrążyć. Teraz w
oczach Dalatasa życie w yglądało paskudniej niż kiedykolw iek. Ten jednak zamiast
się poddawać jeszcze bardziej, był pewien, że właśnie on ma odmienić ten okrutny
św iat. Tragiczna wiadomość podziałała jak impuls do dalszego działania.
Młodzieniec ruszył spod manufaktury na Rynek Główny.
Na targu, jak zwykle o tej porze, znajdowało się mnóstwo różnego rodzaju kupców i
rzemieślników. Krasnoludzcy płatnerze w ystawiali na sprzedaż swoje najlepsze zbroje,
łow cy skór handlowali swoimi łupami, a rolnicy powoli pakowali się z powrotem na
położone nieopodal folwarki i farmy. Wokół straganów i stanowisk kręciło się
mnóstw o mieszczek i mieszczan. Dalatas stanął na środku placu. Obok niego
przechodziły dziesiątki przechodniów .
- Mieszkańcy Mausbruck! Przyjaciele! – wykrzykiwał najgłośniej jak potrafił, ale jego
głos nikł pośród gwaru. – Św iat trzeba zmienić! Odrzućcie nienawiść, zacznijcie
wszystko od now a! – młodzieniec wypow iadał kolejne hasła, ale zupełnie nikt nie
zw racał na niego uwagi. Z każdym kolejnym słow em łzy cisnęły mu się do oczu. –
Czy nie w idzisz zła, jakie cię otacza?! – podbiegł do znajdującej się najbliżej kobiety i
ścisnął ją za ramiona. Czynność tą pow tórzył kilkakrotnie, ale wszyscy brali go za
niegroźnego wariata idąc dalej. Nagle, w akcie pełnej desperacji i rozpaczy Dalatas
zerwał z siebie odzienie i stanął nagi pośród tłumu.
– Teraz wysłuchaj mnie ludu Mausbruck! – dookoła zrobiła się całkowita cisza. –
Światem rządzi pieniądz w rękach kilku wielkich w ładców, których państwa
napędzane są przez nienaw iść między nami. Walczycie ze sobą o marną brzozę, gdy
po drugiej stronie płonie cały las. Pozw alamy, by naszym braciom – elfom –
zabierano dom i zakuwano ich w łańcuchy. Zgadzamy się na śmierć setek
centaurów i olbrzymów . Całkowicie niszczymy puszcze i dzikie łąki, nie zw ażając na
nic. W imię czego? – głos młodzieńca odbijał się wokół okalających rynek
budynków. Teraz wszyscy stali wsłuchani w jego słowa. – Świętego spokoju? Czy
napraw dę ten spokój daje wam szczęście? Spokój opłacony śmiercią tysięcy
stworzeń i przyzwoleniem na niszczenie Natury, którą mieliśmy rozw ażnie zarządzać?
Czy św iat pełen bólu i niesprawiedliwości jest miejscem, w którym chcecie żyć? Dalatas ciężko dysząc w patrywał się w słuchaczy.
- Opętany! – po długich minutach ciszy krzyknął ktoś z tłumu i cisnął w młodzieńca
kostką bruku.
- Zbereźnik! – po chwili pojawiły się kolejne okrzyki, a w kierunku nagiego mężczyzny
frunęły pomidory, jabłka, ziemniaki i wszystko inne, co dany mieszkaniec miał akurat
po ręką. W serii pocisków znalazł się jeden, który trafił młodzieńca prosto w głowę.
Dalatas upadł na w yłożony brukiem plac rynkowy tracąc przytomność.
***
Kolejne dni zdaw ały się być początkiem końca zbawczej misji Dalatasa, która na
dobrą sprawę nie zdążyła się rozpocząć. Nie mając dachu nad głową ani
wystarczających środków do życia na dalszą egzystencję, młodzieniec został
przyniesiony do przytułku. Jego bracia dołożyli wszelkich starań, aby nigdy w ięcej nie
zdarzyły się tego typu wybryki nanoszące wielką plamę na wspaniałą kartę historii
rodu Knoblitzów. Dowiedziawszy się o zajściu na rynku wykorzystali swoje w pływy, by
str. 18
rannego zaprowadzono nie do schronienia dla najuboższych w centrum miasta, ale
do dziupli na terenie dawnej kopalni, gdzie stworzenia inne niż ludzie, w tym również
zw ierzęta w podłych warunkach doczekiw ały swej ostatniej godziny.
Miejsce to przepełnione było zapachem spirytusu i zgnilizny. Wolna przestrzeń nie
istniała. Wszędzie leżeli konający. Wśród nich były stare, niedołężne krasnoludy,
kalekie centaury czy ofiary zaraz z każdego regionu królestw a. Po ciałach
nieprzytomnych spacerowały kury, kaczki a naw et kozy i św inie. Ci, którzy byli jeszcze
w na tyle dobrym stanie, by napić się wódki czy zapalić fajkę, korzystali z tego z
rozkoszą. Choć dwóm kapłankom opiekującym się przytułkiem nie podobało się to,
to jednak miały zbyt dużo pracy, by zareagować.
Przez najbliższe kilka dni jedna z matek zabroniła Dalatasowi w ychodzić, dlatego
długie godziny spędzał razem ze starymi alkoholikami, którzy okupowali kąt jednej
wielkiej sali, na którą składało się schronisko. Były to jedyne osoby, z którymi mógł
zamienić kilka zdań. Po za tym alkohol, jakim dysponowali, stanowił jedyną
możliwość w ytrwania w tym miejscu.
W grupie, w jakiej przebyw ał młodzieniec, było dwóch krasnoludów – Godor i Olof,
centaur po amputacji dwóch przednich nóg Hano, stary faun Walter i małomów ny
mężczyzna w średnim w ieku, na którego w szyscy mów ili Duma. Podczas rozmów z
nimi młodzieniec usłyszał kilkaset razy historię cierpień każdego z nich w różnych
wersjach. I m w ięcej czasu spędzał pośród nich, pił coraz więcej i coraz słabiej widział
jakąkolwiek przyszłość. Zaczął przyzw yczajać się do myśli, że w tym miejscu skończy
się jego życie i zaakceptował to. Miał już dość walki o to, żeby zmienić świat. Po
długich miesiącach bogatych w wyjątkowe wydarzenia doszedł do wniosku, że
życia nie da się zmienić, bo ludzie wciąż pozostają tacy sami. Zdarzały się jednak
chw ile, w których próbował przemów ić do rozsądku chociaż swoim kompanom
niedoli.
- Wybacz mi Walter, naprawdę bez urazy – rozpoczął kolejną dyskusję Godor
delikatnie czkając. – Ale fauny powinny trzymać się dzikich gór a nie pałętać po
lasach. Drzewo jest potrzebne do hut, do kopalni. Nikt nie ma praw a zabraniać mi
korzystać z dóbr puszczy.
- Tak jak i mi nikt nie ma praw a tego zabraniać! W borach rośnie to, czym się żywię,
czym żyw ią się też centaury, czym żyw icie się wy – faun wskazał na krasnoludy. –
Całkowite wycięcie lasu pozbaw i nas wszystkich życia. Czy ty tego nie rozumiesz?
- A ty co sądzisz, młody? – zachrypiał Olof.
- Walter ma rację. Czym będziecie napędzać swoje maszyny, gdy zabraknie
drewna? A przecież do tego doprowadzi w asze dalsze działanie. Dzielmy się Naturą.
Jeżeli korzystalibyśmy z niej racjonalnie starczyłoby dla w szystkich – Dalatas
pociągnął łyk z butelki. – Ale co to ma za znaczenie, kto ma rację? Wszyscy jesteśmy
tutaj i nic tego nie zmieni. Św iata nie da się naprawić. Nie mamy na nic w pływ u.
- Nie urodziliśmy się tam, gdzie trzeba i kiedy trzeba – dodał jeden z krasnoludów .
- I nie tacy, jak trzeba – dorzucił ponuro centaur.
- To co, toast za dobrze urodzonych? – Dalatas w zniósł butelkę.
str. 19
***
Dni płynęły bardzo powoli. Tydzień po tygodniu wszystko wyglądało tak samo.
Młodzieniec zupełnie się zatracił. Rachuba czasu zniknęła wraz z jego ostatnią wiarą
w ludzi. Przynajmniej tak wszystkim pow tarzał. Życie bez nadziei w tym podłym
miejscu zaczęło mu pasow ać. Z przyjemnością słuchał historii swoich przyjaciół. Czuł,
że w końcu ktoś go rozumie. Ogromny świat nie miał dla niego znaczenia.
W ciągu tych długich rozmów dowiedział się, że Godor był w ielkim kowalem,
któremu po utracie niepodległości przez Żelazną Republikę Krasnoludów zabrano
kuźnię i bezpodstawnie zabroniono wykonywania zawodu. Po tym jak wytwarzał
najlepsze młoty bojowe i zbroje dla państwowego wojska, wylądował na ulicy.
Olof z Walterem znali się dłużej niż pozostali. Obaj trafili do tego miejsca po
zamknięciu kopalni, w której wcześniej pracow ali. Jednak wtedy Olof zarządzał
robotnikami jako doświadczony górnik, a stary faun był pod jego dowództwem.
Podobno krasnolud bardzo znęcał się nad swoimi podw ładnymi, pomimo iż na
dobrą sprawę dzielił ich niewolniczy los. Po zlikwidow aniu tego obozu pracy we
dw ójkę znaleźli się w przytułku. Olof, ponieważ nikt nie chciał znać sadysty z kopalni
w Mausbruck, a Walter ze w zględu na to, kim był. Na świecie nie ma już miejsca dla
leśnych stworzeń jak fauny. Tak oto oprawca i ofiara stali się sobie równi. Z tego, co
dow iedział się Dalatas, dawny podwładny przebaczył Olofowi wszystkie jego winy i
teraz bardzo się przyjaźnili.
Hano, który nie lubił o sobie opowiadać był samcem alfa dzikiego plemienia znad
Przejrzystych Strumieni. Łowcy skór zrobili na niego zasadzkę na jednej z w ielu w
tamtych rejonach ogromnych polan. Postanowili go złapać, ponieważ grupa bez
głow y stada jest znacznie łatwiejsza do schw ytania. Centaur nie miał szans.
Napastników było zbyt w ielu. Wprowadzono go do okratowanego w ozu i
wywieziono z dala od domu na targ niewolników . Podczas podróży próbow ał uciec,
za co brutalnie obcięto mu obie nogi. W mieście okazało się, że nikt nie chce kupić
kulawego półczłow ieka, dlatego porzucono go przy bramie wjazdowej do
Mausbruck.
Jedyną zagadką dla młodzieńca wciąż pozostawał Duma. Pił najwięcej, nic nie
mów ił i prawie w ogóle nie spał. Całymi dniami w patrywał się w okno, za którym
oczom ukazywał się tylko mur i w artujący na nim miejscy strażnicy. Kiedy ktoś
próbował się go o coś zapytać, patrzył prosto w oczy pytającego z taką
przenikliwością, że natychmiast daw ano mu spokój.
***
W końcu przyszedł moment, który kiedyś musiał nadejść. Ogromne ilości alkoholu nie
wystarczały, by ujarzmić galopujący po całym ciele Dalatasa ból. Dawno przestał
już być młodzieńcem. Długa, niegolona od ciągnących się miesięcy broda i niemyte
w łosy sprawiły, że w yglądał jak w łasny ojciec lub nawet dziadek. Jego skóra również
zrobiła się pomarszczona, a oczy podkrążone i przekrwione. Kiedy brakowało wódki
staw ał się agresywny. Zaczął robić się zupełnie jak znacznie starsze od niego
krasnoludy.
str. 20
Pewnego dnia, kiedy nic nie zapow iadało zmiany, a chory mężczyzna już tylko
czekał na dzień, w którym dane mu będzie umrzeć, pojaw ił się ktoś, kogo zupełnie
nie spodziewał się już nigdy zobaczyć. W drzwiach przytułku stanęła Mai. Choć
zmieniła się przez te dni, Dalatas poznał ją od razu. Bardzo często o niej myślał, kiedy
zasypiał, zastanaw iał się, co może teraz robić i czy jest szczęśliwa. Dziewczyna
rozejrzała się po izbie i z w idocznym rozczarowaniem chciała opuścić budynek,
kiedy gdzieś w rogu izby, ktoś zdaw ał się ją wołać. Głos był bardzo cichy,
zachrypnięty.
- Mai, to ja, Dalatas – wyszeptał z trudem, gdy Mai podeszła do niego.
- Widzę. Szukam cię, odkąd ojciec Magnus powrócił do obozu. Zmartwiło mnie to,
co mi opowiedział.
- Ja… zaw iodłem… wybacz – mężczyzna zupełnie opadł z sił.
- Nic nie mów. Zabiorę cię stąd. Trzeba się tobą zaopiekować.
***
Dalatas otworzył oczy. Ból ustąpił. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak dobrze się wyspał.
W pierwszej chwili zupełnie nie wiedział, jak znalazł się w czystym łóżku. Dopiero po
dokładnym obejrzeniu pokoju uświadomił sobie, co ostatnio się wydarzyło.
Pomieszczenie było średniej wielkości. Ściany i podłoga były z ciemnego drewna.
Wystrój zupełnie nie pasował do miejskich zabudowań. Musiał znajdow ać się gdzieś
z dala od Mausbruck. Potwierdził to w idok za oknem. Na polanie w okół domu
biegały olbrzymy i baw iły się ze sobą, robiąc nie lada hałas. Pewnie to go obudziło.
- Już się obudziłeś – pow iedziała Mai wchodząca do pokoju z dzbankiem w ody. –
Przespałeś trzy dni. Powiedz, jak się czujesz?
- Jestem głodny – odparł ze zdziw ieniem w głosie. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio
czułem głód.
- Dobrze. Szybciej wrócisz do formy. Zaraz przyniosę ci śniadanie.
Mężczyzna zasiadł do stołu pod oknem. Po krótkiej chw ili nimfa przyniosła parujący
talerz kiełbasy z kromkami chleba. W kilku kolejnych turach doniosła owoce, ser i
zaparzone w kubku zioła. Dalatas nie mógł przestać jeść. Wszystko bardzo mu
smakow ało. Poczuł, że odżywa czując piękne zapachy i niesamowity smak potraw.
- Myślę, że już jutro będziesz mógł zacząć mi pomagać – rzekła Mai. – Wyglądasz
napraw dę nieźle, a pracy jest wiele.
- Powiedz, dlaczego to robisz? Przecież świata nie da się zmienić.
- Ty nic nie rozumiesz. Tu nie chodzi o zbawienie wszystkich ludzi. Sam nie zdołasz
uratować ludzkości. Możesz jednak pomóc najbliższym. Czy w czasie swoich prób
dokonania w spaniałych czynów, choć raz pomyślałeś o Lenniem? On nie
zapomniał. Bardzo za tobą tęsknił. To jest twój św iat, jaki powinieneś napraw iać.
str. 21
Widziałeś tyle cierpienia, tyle smutków. Naprawdę uważasz, że nic nie da się zrobić?
Bądź bohaterem, ale tu, dla swojej rodziny. Właśnie tak można zmienić świat.
- Gdzie teraz jest Lennie? – słowa Mai mocno w niego uderzyły. Zdał sobie sprawę,
że zupełnie nie zrozumiał swojego celu w życiu. Próbując uratować w szystkich
zapomniał o tych, którzy o nim wciąż pamiętali i najbardziej potrzebow ali jego
pomocy.
- Baw i się z resztą. Zawołam go. Bardzo się ucieszy.
Po chwili do pokoju za kobietą w szedł olbrzym. Niew iele się zmienił w porównaniu do
Dalatasa. Jednak obaj poznali siebie od razu. Lennie podbiegł do mężczyzny i
uściskał go tak, że ten na chw ilę stracił dech w piersiach. Duże dziecko skakało i
krzyczało z radości przy okazji strącając dzban z w odą i nawet nie zwracając na to
uw agi. Mężczyzna usiadł na łóżku i wybuchnął łzami.
- Przepraszam Cię, Lennie. Już nigdy cię nie zostaw ię.
- Obiecujesz? – zapytał uśmiechnięty od ucha do ucha olbrzym.
- Obiecuję – powiedział przez cieknące mu po policzku łzy.
Dalatas spędził ze sw ym przyjacielem całą dalszą część dnia. Wiedział, że w żaden
sposób nie wynagrodzi mu tych wszystkich straconych dni, ale nie ma miejsca
bardziej przepełnionego miłosierdziem, jak dusza dziecka. Lennie tylko się cieszył, że
mężczyzna do niego wrócił. Słuchał z zachw ytem jego opowieści i chw alił się nim
kolegom, którymi również zajmow ała się Mai.
Wieczorem przy w spólnej kolacji Dalatas oficjalnie dołączył do sierocińca i stał się
wujkiem wszystkich młodocianych wielkoludów . Mai przedstawiła go wszystkim, a
olbrzymy pow itały go z w ielką radością. Wieczerza trw ała długo. Były tańce i śpiewy.
Wszyscy chcieli też przytulić się do nowego wujka.
Późną nocą mężczyzna chciał jeszcze porozmaw iać z półnimfą. Miał wciąż wiele
pytań. Nie dało się nie zauw ażyć, że miejsce, w którym się znajdował, nie było gajem
w Hebronie. Po za tym kobieta zajmow ała się samotnie olbrzymami. Nie było ani
jednej z pozostałych sióstr ani Wierzb. Dalatas poszedł z tymi wszystkimi pytaniami do
przyjaciółki.
- Wszystko wydarzyło się siedem miesięcy temu – rozpoczęła powoli, z żalem w
głosie. – Magnus nie chciał dać za wygraną i wciąż buntował wieśniaków przeciw
królowi i podjudzał do buntu elfy oraz inne leśne stworzenia. W odpow iedzi z
inicjatywy księcia Filusa zakon został zdelegalizow any, a wojska królewskie wkroczyły
do gaju. Wierzby broniły się. Na moich oczach ginęły dziesiątki naszych. Widziałam
jak od strzały ginie Aba. Maester zasłabł, gdy próbowali go schwytać. Chwilę później
już nie żył. Nie w iem, co się stało z Samuelem i Lothbrockiem. Sama przeżyłam tylko
dlatego, że żołnierze bali się szału olbrzymów. Kazali mi się z nimi w ynosić jak najdalej.
Tak trafiłam tutaj. Nie opuszczę ich. To moja jedyna rodzina. Dlatego potrzebuję
tw ojej pomocy. To miejsce jest zbyt małe, a ja samotnie nie daje sobie rady z
olbrzymami. Ciągle pojaw iają się nowe. Powoli nie mam, gdzie ich kłaść spać. Wiem,
str. 22
że jesteś osobą, bez której sobie nie poradzę. Potrzebuję cię od momentu, kiedy
pierwszy raz cię ujrzałam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam tw oje słowa.
- Nie tylko olbrzymy potrzebują pomocy i to się dobrze składa. Razem zbudujemy im
now y lepszy dom. Jutro wyjeżdżam, ale wrócę niedługo – rzekł i odgarniając
kasztanowe włosy dziewczyny, ucałow ał ją.
***
Wyjazd nie był łatw y. Mai usilnie próbow ała powstrzymać mężczyznę. Wydaw ało jej
się, że gdy odjedzie, będzie to ostatni raz, gdy mogła go w idzieć. Mimo zapew nień
wciąż uważała, że zwyczajnie tchórzy i ucieka. Dalatas zwyczajnie nie chciał jej
pow iedzieć, dlaczego wyjeżdża, co potęgow ało podejrzenia. Po długich chwilach
walki mężczyzna w yjechał nie żegnając się z Lenniem.
Jechał bez ustanku dzień i noc. Nie mógł podróżować bardzo szybko, ponieważ
wziął ze sobą wóz. Pogoda mu sprzyjała. Było bardzo pogodnie. Za dnia świeciło
delikatne słońce, nocą drogę ośw ietlały gwiazdy na bezchmurnym niebie. Po
dw óch dniach przed sobą w idział już bramy rodzinnego miasta.
Przejeżdżając dobrze znanymi mu uliczkami nie odczuw ał już bólu. Przeszłość była
dla niego tylko przeszłością. Wspomnienia, które tak mocno odbiły się w jego
psychice, przestały mieć znaczenie. Pewien siebie zajechał pod przytułek - do
niedaw na cały jego św iat. Wszedł do środka. W ciągu tych kilku dni nic się nie
zmieniło. Jego przyjaciele znajdow ali się tam, gdzie zw ykle. Ukłonił się w milczeniu
kapłankom i podszedł do jednego z kątów izby.
- Przyjaciele – rzekł do mężczyzn, którzy do tej pory nie zwrócili na niego uwagi.
- Toż to nasz Dalatas! – w ykrzyknął uradow any Godor. – Myśleliśmy, że już cię
straciliśmy. Siadaj, napij się z nami.
- Nie, mój drogi krasnoludzie. Nie będę już pił i wy też nie. Znalazłem dla was dom.
Chciałbym, żebyście pojechali ze mną.
- Co? Naprawdę chcesz nas stąd zabrać? Ale dokąd? – zapytał niedowierzając
Walter.
- Pamiętacie piękną elfkę, która tu przybyła po mnie? – wszyscy potaknęli głowami. –
Pomogła mi. Wam też pomoże. Dom jest piękny. Potrzeba dużo pracy, ale razem
będziemy tam szczęśliw i. Co w y na to?
- Dużo pracy? A na co przyda w am się kaleka? Już tu jestem bezużyteczny i dobrze
mi z tym – rzekł centaur.
- Uwierz mi, że i dla ciebie znajdzie się zajęcie – odparł z uśmiechem. - To co?
Jedziecie ze mną, czy chcecie gnić w tym smrodzie? – zapytał, a czw oro mężczyzn
spojrzało po sobie.
- Nie wiem jak wy, ale ja jadę – rzekł Walter.
- Z tobą, przyjacielu, wszędzie – powiedział do fauna Olof.
str. 23
- Beze mnie sobie nie poradzicie. Pora się stąd w ynosić! – krzyknął rozradowany
Godor.
- A co z tobą, Hano?
- Bez ciebie nigdzie nie jedziemy – krzyknęły krasnoludy.
- A co mam do stracenia? – zapytał uśmiechając się.
Godor i Olof pomogły wstać centaurowi i cała kompania w yszła z budynku. Tylko
Dalatas został jeszcze chwilę. Jego uwagę zwrócił Duma, który cały czas wpatryw ał
się w widok za oknem, jakby przez te kilka dni od pojawienia się Mai, wcale się nie
ruszył.
- A co z tobą, Dumo? Po za tym oknem św iat wygląda jeszcze lepiej. Jedź z nami. Dla
ciebie też przygotowałem miejsce.
- Robisz dużo dobrego, Dalatasie. Dziękuję ci za to – rzekł odwracając się twarzą do
rozmówcy. – Ale moje miejsce jest tutaj. Ja po prostu nie mogę tam w rócić.
W tym momencie słychać było jakieś krzyki i szarpania. Wystraszony mężczyzna
machnął tylko na pożegnanie małomów nemu Dumie i w yskoczył z budynku. Na
zew nątrz krasnoludy szarpały się z centaurem, który nie chciał wejść na wóz.
- Co się dzieje, Hano? – rzekł w ychodzący z przytułku.
- Ja nie mogę jechać w tej klatce. Proszę, nie każ mi. Raz już tak jechałem. Nie chcę
stracić pozostałych nóg – rzekł gorzko płacząc.
- Przyjacielu, uspokój się. To nie klatka, to wóz. Będziesz na nim jechał wolny. Obok
będą siedzieć twoi najbliżsi. Nie bój się – Dalatas delikatnie podprowadził centaura i
pomógł mu w ejść.
Pozostali wspięli się na wóz i po chwili żegnali się z Mausbruck raz na zawsze.
***
- Ciocia Mai przygotowała kolację – rzekł Dalatas wchodząc do pokoju. – Chodźcie
szybko.
- Pozwól chociaż wujkow i Hano skończyć – powiedziało jedno z olbrzymich dzieci
siedzące wokół centaura, który w łaśnie opowiadał im bajkę.
- Tak niech skończy! – zaw tórowały pozostałe, a Hano szczerze uśmiechnął się do
mężczyzny stojącego w drzwiach.
- Dobrze, ale zaraz przyjdźcie.
Dalatas w yszedł z budynku i ruszył w kierunku budow anego Wielkiego Domu. Z
drugiej strony stojącej olbrzymiej drewnianej konstrukcji wyszedł Godor z młotem w
ręku a za nim Walter.
- Jak tylko Olof wróci z potrzebnymi materiałami, będziemy mogli skończyć – rzekł
krasnolud.
- To będzie piękny dom – rozmarzył się Dalatas.
- Już jest – odparł z uśmiechem Walter.
str. 24