KONIEC WIOSNY W LANCKORONIE

Transkrypt

KONIEC WIOSNY W LANCKORONIE
KONIEC WIOSNY W LANCKORONIE
Rozdział 1
Trzęsienie ziemi
Zatrzymałam samochód przed wejściem do restauracji. Zahamowałam z takim impetem, że dwóch
przechodniów z lękiem spojrzało w moją stronę. Sama się przestraszyłam. „Co się ze mną dzieje?”.
Zacisnęłam dłonie na kierownicy. Upłynęło dobrych kilka minut, nim ruszyłam z miejsca.
Gdy przekraczałam próg, marzyłam tylko o jednym – by znaleźć stolik w najbardziej ustronnym miejscu,
gdzie ukryję się ze swoim psychicznym rozkawałkowaniem i gdzie spróbuję złożyć do kupy tę garść
skorupek, jaką się czułam. Najlepiej znika się w samotności, ale w mieszkaniu z pewnością padłabym na
łóżko i zaniosła się spazmatycznym szlochem. Na spektakularną rozpacz zawsze znajdę czas –
postanowiłam zostawić ją na potem.
Restauracja stanowiła idealne miejsce na chwilowe wytchnienie, oczywiście pod warunkiem że żadnemu z
gości nie przyjdzie do głowy wbić we mnie wścibskiego spojrzenia. Twarze, z których można było wyczytać
tragikomiczną historię, takie jak moja teraz, zawsze przyciągały uwagę.
Znalazłam miejsce przy oknie, w najdalszym kącie sali. Od sąsiedniego stolika oddzielała mnie
potężna donica z jakimś zielonym wiechciem – cicha ostoja bezpieczeństwa. Rozważałam przez chwilę,
czy nie podejść do baru i nie wyżalić się barmanowi, ale zrezygnowałam. Po pierwsze, za barem stała
smutna kobieta, która nijak nie przypominała życzliwego spowiednika, a po drugie, takie zwierzenia
zaanektowali dla siebie zdołowani faceci – opisy ich smętnie zwieszonych nad setką wódki głów i
konfidencjonalne mruczenie odnotowano w tonach literatury i zarejestrowano na kilometrach taśmy
filmowej.
Psychiczny ekshibicjonizm panów był usprawiedliwiony, mój – nie.
Zerknęłam w menu, czując się jak posąg z papier-mâché, symbol uchwyconej w biegu codzienności:
„Kobieta z jadłospisem”. Czy w kartach restauracyjnych nie powinny znajdować się jakieś krzepiące zdania,
wrzucone od niechcenia pomiędzy królika w burakach a halibuta na gorących prawdziwkach? Coś w stylu:
„Nie martw się, jutro będzie gorzej”, „Nie ty jedna, nie ostatnia, a jeść trzeba”, „Głowa do góry, bo jeśli już
doczołgałaś się do naszej restauracji, to chyba nie jest aż tak źle”?
Nie mogłam sobie przypomnieć, od czego się wszystko zaczęło. Jak doszło do tego, że siedziałam teraz
w tej niewielkiej, gustownej restauracyjce na Mokotowie i za wszelką cenę próbowałam wziąć się w garść?
Byłam pewna, że pierwsze sygnały nadchodzącej katastrofy musiały pojawić się znacznie wcześniej.
Niestety tylko nieliczne dopuszczamy do świadomości. Zazwyczaj docierają do nas wtedy, kiedy już za
późno na jakikolwiek ruch i pozostaje jedynie rozpaczliwe chwytanie haustów powietrza. Zresztą aby
odczytać właściwie wszystkie te sygnały, musiałabym przeanalizować tysiące faktów – przesłanek – gestów,
min, słów oraz przemilczeń. Może nawet stworzyłabym z tych elementów zgrabny emocjonalny landszaft,
ale jako dzieło rażące dosłownością i tak wylądowałoby w śmieciach. Rzetelność stanowiła poza tym
ostatnią rzecz, na jaką miałam w tej chwili ochotę. Mogłam jedynie skupić się na najbardziej wyrazistych
znakach.
W restauracji panował spokój. Szum cichych rozmów wypełniał przestrzeń, poruszany wiatrem lufcik
miarowo uderzał o framugę, a przez szerokie witryny wpadały smugi żywego wiosennego słońca. Trzymałam
kartę jak koło ratunkowe, wiedząc, że dopóki ją dzierżę, kelnerka nie naruszy mojego terytorium. Kamienie
nie składają zamówień.
Wieczorny powrót z Konstancina. To wtedy po raz pierwszy poczułam, że coś jest nie tak.
Wycieraczki pracowicie rozbijały strużki wody spływające po przedniej szybie samochodu, czarny
asfalt lśnił w świetle reflektorów. Wydawało mi się, że jest świetnie. Deszcz szumiał, z radia sączyła się
muzyka, a tuż obok siedział facet, o jakim marzyło wiele kobiet. Bo taki męski, taki seksy, trochę nawet
drań. Damskiej zawiści towarzyszyła lekka irytacja, że wybrał akurat mnie – kobietę z nadwagą. Zupełnie
niezrozumiała sytuacja. Niepokojąca. Jak fałszowanie młodzika z mutacją na oficjalnym występie chóru.
No bo jak to? Przecież mężczyźni uwielbiają tylko poręczne kobiety. Lekkie i wygodne jak neseserki, z
którymi można gładko wcisnąć się do zapchanego wagonu metra, pomajtać sobie nimi od niechcenia,
pogładzić je i otworzyć jednym ruchem ręki. To oczywiste, że żaden nie chciałby się pchać przez życie z
wielką pękatą walizą. Jeszcze kilka miesięcy temu stanowiłam żywe zaprzeczenie tego poglądu i dowód na
to, że mężczyzna jest istotą bardziej skomplikowaną, niżby się zdawało. Może nie każdy, ale ten na pewno.
Teraz moja pewność gdzieś się ulotniła. Jakich szukałam znaków? Przecież wszystko było oczywiste. Po
prostu nie mieściłam się w dłoni.
– Podać coś do picia? – usłyszałam głos kelnerki.
– Tak, cappuccino.
Dziewczyna kiwnęła głową i odeszła w stronę baru. Natrętne pytania znowu zawisły nade mną jak
chmura komarów. „Czyżbym coś przeoczyła? Kiedy zaszła w nim zmiana? Gdzie szukać przyczyny tego, co
się stało? A może tu nie chodziło o moją niewymiarowość? Dlaczego przyszła mi do głowy ta droga z
Konstancina?”. Zacznijmy jeszcze raz.
~
Wycieraczki pracowicie rozbijały strużki wody spływające po przedniej szybie samochodu, czarny asfalt
drogi lśnił w świetle reflektorów. Wydawało mi się, że jest świetnie. Spędziliśmy dwa dni w eleganckiej
rezydencji Wojtka Grosza – zdolnego, zamożnego architekta, który po piętnastoletnim pobycie w Australii
wrócił do Polski z głową pełną pomysłów i z planami rozmaitych inwestycji budowlanych. Żona Monika,
efektowna prawniczka z temperamentem, podtrzymywała jego zapał rzeczowymi, fachowymi poradami oraz
dbała o dobre kontakty z ludźmi z krajowej socjety. Oboje sprawiali wrażenie sprawnie działającej
maszynki. Mieli przy tym entuzjazm i wdzięk ludzi z prawdziwą pasją. Spodobali mi się – byli towarzyscy,
bezpośredni, bardzo australijscy.
Kiedy Filip zatrzymał samochód przed bramą ogrodzenia, Monika Grosz niemal od razu pojawiła się w
drzwiach domu w stylu polskiego dworku. Patrzyłam na zgrabną, bardzo ładną brunetkę idącą żwirową
alejką, by nas powitać, i nie mogłam pojąć, jakim cudem jej nogi obute w złotawe szpilki nie wyginają się
na nierównej nawierzchni. Widocznie szczupłe kobiety sukcesu nawet podłoże umiały skłonić do posłuchu.
– Cudnie, że jesteście, już otwieram! – zawołała wesoło, otwierając metalowe skrzydła secesyjnej bramy.
Filip wjechał na żwirowy dziedziniec z kolorowym kwietnym klombem pośrodku, a następnie
zatrzymał samochód w niewielkiej zatoczce parkingowej. Przed wyjściem spojrzał na mnie z uśmiechem.
– Świetna babka, nie? Spodoba ci się, jest inteligentna, tylko uważaj, gada jak najęta. – To
powiedziawszy, wykonał palcami ruch imitujący mówienie.
Monika zamknęła bramę wjazdową i podeszła do nas z serdecznym uśmiechem. Filipa znała od dawna,
mnie zobaczyła po raz pierwszy. W jej pogodnych oczach zauważyłam lekkie zdziwienie. Filip nie przywiózł
żadnej smukłej laski, tylko prawdziwą bujność. Nie miałam jej tego za złe. Byłam przyzwyczajona, że moja
obecność u boku interesującego mężczyzny wzbudza mieszane uczucia. Jeśli wywracasz schemat na lewą
stronę, zawsze licz się z jakimiś kosztami. Zaskoczenie Moniki trwało zresztą ułamek sekundy – w końcu była
światową kobietą perfekcyjnie panującą nad mimiką i niewiele mogło ją zdziwić.
Wojtek Grosz okazał się przystojnym blondynem o pogodnej twarzy. W wytartych dżinsach i
wyświechtanej koszuli flanelowej wydawał się swobodny i bezpretensjonalny. Powitał mnie silnym uściskiem
dłoni, zamienił z Filipem kilka słów świadczących o dużej zażyłości, a potem oznajmił:
– Monika pokaże wam pokój. Kiedy się rozgościcie, zejdźcie na dół. Czekamy.
~
Mimo że zapierałam się rękami i nogami (wolałam leżeć w łóżku i obracać w myślach każdy centymetr
swojego nieszczęścia), Urszula, moja wieloletnia przyjaciółka, wyciągnęła mnie na zakupy. „Czeka cię
rewolucja. Musisz się do niej przygotować. Wyjedziesz, opalisz się, odpoczniesz, wrócisz odmieniona.
Inaczej spojrzysz na życie” – przekonywała.
Dobrze, w porządku, niech będzie. Po kilku godzinach negocjacji zgodziłam się oddać w jej ręce.
– Najpierw garderoba – zdecydowała, przekraczając próg eleganckiego salonu.
Świetnie. Wspaniale. Garderoba.
Urszula biegała między regałami, ściągając z wieszaków bluzki, sukienki, spódnice – wszystko, co jej
zdaniem stanowiło nieodzowny element rewolucji. Kiedy skończyła, wcisnęła mi w dłonie stertę ciuchów i
wepchnęła mnie do przymierzalni.
Trzy kiecki odłożyłam niemal od razu. Ładne, nawet bardzo, ale pasowały na krasnoludka. A ja nie
byłam krasnoludkiem. Dwie bluzki leżały całkiem dobrze, oczywiście jeśli nie zamierzałam dopinać się w
pasie. Najgorsze jednak piekło przeszłam z kostiumem kąpielowym. Sprzedawczyni przekonała Urszulę, że
wykonano go z najnowszego superrozciągliwego materiału, zdolnego pomieścić każdą, nawet najbardziej
niewymiarową kobietę. Złe przeczucia ogarnęły mnie już wtedy, kiedy próbowałam rozciągnąć go w
dłoniach. Nic nie zapowiadało, żeby przestrzeń, którą w ten sposób stworzyłam, mogła moje krągłości
przyjąć. „Brakuje ci wiary, w końcu trzeba wierzyć we współczesną technologię”. Z ufnością zaatakowałam
więc lśniący fioletowy skrawek materiału. Lewa noga przeszła, druga również. Teraz należało naciągnąć go
na najbardziej górzystą część mojego jestestwa. Poczułam się trochę jak ciężarowiec: przed decydującym
podrzutem odpoczywa chwilę ze sztangą opartą na piersiach, tyle że do piersi było jeszcze daleko – plażowy
strój tkwił na razie w połowie ud. Z animuszem i wiarą chwyciłam materiał, podciągając go wyżej. Coś
niebezpiecznie zatrzeszczało. Kostium wpił się w brzuch i pośladki z taką siłą, że na moment straciłam
oddech. Rzuciłam okiem na szew. Rozciągnięte do granic możliwości nitki trzymały się materiału z jakąś
rozpaczliwą desperacją, a każdy gwałtowny ruch groził katastrofą. I ta dyndająca z boku metka. Sto
pięćdziesiąt złotych. Pod żadnym pozorem nie mogłam się ruszyć. Jedyne, co mi pozostało, to w miarę
bezpiecznie zsunąć z siebie fioletowy cud wzornictwa i technologii. Ba, ale jak to zrobić? Materiał przylegał
do ciała tak ścisło, że nawet nie miałam za co chwycić.
– No i jak, kochana? Wszystko dobrze? – usłyszałam zza drzwi głos Urszuli.
– Dobrze, świetnie, wspaniale – wyszeptałam, przekonana, że głośniejsza odpowiedź nadwyręży
elastyczne wiązania.
– Super, bo już się bałam, że coś się stało.
Na szczęście nic się nie stało. Poza tym, że tkwiłam w małej komórce zakleszczona w fioletowego
obcego, bez możliwości jakiegokolwiek ruchu, jak w kokonie – nie stało się zupełnie nic.
~
W domu Urszula wyjęła z torby rozdarty z boku krzyk mody – ten nieszczęsny kostium kąpielowy – i
spojrzała na mnie z niemym wyrzutem. Nie mogłam zostawić tego bez komentarza.
– Nie patrz tak na mnie. To nie moja wina, że współczesne technologie są zawodne. To
krótkowzroczność nie przyjmować do wiadomości, że świat pęka w szwach. Dlatego od dłuższego czasu
kupuję w salonach mody tylko czapki i okulary przeciwsłoneczne.
– Przecież ja wiem, że nie chodzi o ten głupi kostium – zaczęła Urszula z powagą, która nie wróżyła
niczego dobrego. – Chodzi o Filipa. I tylko o niego. Wyjaśnij, dlaczego nie możesz do niego zadzwonić?
Nie zamierzałam jej pomagać. Rzuciłam groźne spojrzenie i usiadłam przed laptopem.
– Dobrze, rozumiem: duma. Zapora emocji. Ale pomyśl, czy twoje życie nie byłoby lżejsze, gdybyś
niekiedy odpuściła? Wiem, to nie jest proste, mnie samej też czasem trudno, ale może warto spróbować?
Nie przyszło ci nigdy do głowy, że właśnie przez te swoje przekorne odmowy i zacięcie rozwaliłaś sobie
kilka związków? Chcesz w to brnąć? Pamiętasz Pawła? Tego muzyka? Przypomnieć ci, dlaczego z nim
zerwałaś? Ponieważ wyjął ci papierosa z ust. Uznałaś, że pogwałcił twoją wolność, i w jednej chwili
wyparował z twojego życia. Dzwonił, stał pod domem, prosił. Ale ty się nie ugięłaś. A taki był piękny.
– Boże, Urszula… Przestań.
– No tak, dla ciebie piękno nigdy nie było decydujące. Ty kochasz się w umysłach. No to idźmy dalej.
Marek. „Seksowny, inteligentny” – twoje słowa. Oczy ci lśniły, kiedy o nim mówiłaś. I co? Zrobiłaś wszystko,
żeby to schrzanić. Chciałaś gorącego uczucia, wymyśliłaś sobie, jak powinien wyglądać wasz związek.
Obsadziłaś go w roli, tylko zapomniałaś uprzedzić, w czym gra. A kiedy przychodził, stwierdzałaś
rozczarowana, że robi to źle i fałszywie. Kto by to wytrzymał? Nie dziwię się, że się wymknął.
– To nie fair!
– Mówię tak, abyś się ogarnęła! Kiedy odszedł, stwierdziłaś: „To dlatego, że nie jestem laską”. Może to
prawda, może nieprawda, ale założę się, że robiłaś wszystko, by móc to w końcu powiedzieć. Nie chciałabyś
przekonać się, jak jest naprawdę? Przejdź na dietę. Zeszczuplejesz i wtedy nie będziesz miała już żadnego
alibi.
– Daj spokój.
– Nie dam.
– Chyba oszalałaś?! Chcesz, żebym stała się jedną z tych znerwicowanych kobiet, które nie rozstają się z
wagą spożywczą?
– Nie. Chcę, byś przestała zwalać winę na wygląd. No i przeszła się po plaży w nowym, naprawionym
przeze mnie kostiumie.
– Nie lubię plaż. W piasku znajdują się miliony bakterii, skrawki wędlin i zjełczały olejek do opalania.
– Wiesz przecież, o czym mówię.
Przyjaciele są najgorsi. Nie robi na nich wrażenia żadna, najwymyślniejsza nawet retoryka. Jakby byli na
nią zupełnie impregnowani. Urszula miała trochę racji, choć wydawało się to prawdą nieco dla mnie
wstydliwą. Nie zamierzałam jednak łatwo składać broni.
– Słuchaj, ja się do tego nie nadaję. Widziałaś kiedyś oczy tych kobiet? Są smutne. Zbolałe. Wiecznie
rozdrażnione.
– Być może przez jakiś czas tak jest. A potem wbijają się w małe czarne i osiągają sukcesy.
– Mam gdzieś ich sukcesy. Chcę, żeby złożyli mnie do grobu grubą, ale szczęśliwą.
– Jeśli czegoś z tym nie zrobisz, złożą cię tam szybciej, niż myślisz – rzuciła lodowato Urszula.
Przesadziła. Miałam ochotę powiedzieć przyjaciółce, że kiedy patrzę na to jej wypielęgnowane jestestwo w
rozmiarze trzydzieści pięć i pół, to umieram z nudów, bo nie ma w nim ani krzty zaskoczenia. Szczupłe nogi,
zgrabny tyłek i idealnie skrojone piersi. No po prostu monotonia nowojorskiego wieżowca! A ja? Ja byłam
arkadowo sklepionymi podcieniami, najbardziej wymyślną kamienicą Antonia Gaudiego, bujnością
toskańskiej willi. Wiele ryzykowała, przypuszczając atak na to moje architektoniczne piękno. Powinnam się
wkurzyć i nie dzwonić przez pół roku. Nie mogłam jednak nie docenić tego, jak bardzo się stara. Intencje
Urszuli były naprawdę szczere. Westchnęłam.
– Dobrze. Spróbuję, chociaż nie wierzę w nagłe przemiany. Moim zdaniem wszystko jest zapisane w
górze i nie wolno z tym walczyć. Owszem, mam tam i tu niewielki nadmiar, ale może tak właśnie ma być?
– Może – zgodziła się Urszula – ale jeśli nie, to wykręcisz górze niezły numer. Nie nęci cię to?
Nęciło. Odrobinę. Górze zawsze warto było wykręcać różne numery. Stanęło więc na tym, że od
następnego dnia zacznę budowę nowojorskiego wieżowca wzbogaconego o niewielkie daszki w stylu
Franka Lloyda Wrighta. Na zrealizowanie idealnie strzelistego projektu nie miałam raczej szans. Na
szczęście Urszula odniosła się do tego szczerego realizmu ze zrozumieniem.
Wobec wielkiej obietnicy szczęśliwej metamorfozy rezygnacja z ulubionych posiłków wydawała mi się
czymś łatwym do zniesienia. Cukier? Makarony? Pachnące bułeczki? Drobnostka. Po prostu bułka z
masłem, a właściwie teraz: seler naciowy z masłem. Nie, nie z masłem. Z olejem kukurydzianym, który nie
zawierał żadnego pełzającego cholesterolu odkładającego się w nadmiarze w moich arteriach. Koniec.
Wymyłam lodówkę, aby godnie powitała nowe produkty w moim życiu, i ruszyłam na zakupy.
Wróciłam po godzinie objuczona zieleniną, miękką i twardą, pomidorami, rybami, kabaczkami, dyniami,
chudymi serami (tak chudymi, że ledwo dostrzegłam je na półce sklepowej) oraz jajkami, które jako jedyne
jawiły mi się ostatnimi łącznikami pomiędzy starym a nowym. Bo jajka były smaczne, a te wszystkie zielone
wiechcie – nie. Chleba nie wzięłam wcale. Co prawda wszystkie poradniki zezwalały na włączenie do
jadłospisu drobnych kromek ciemnego żytniego pieczywa, ale czy ja trafiłam na syberyjskie zesłanie? Miałam
doprowadzić się do formy, a nie rozsmakować w masochizmie. Słyszałam, że uzależnieni od odchudzania
wychwalali pod niebiosa zalety pumpernikla. Podejrzewam jednak, że to nie byli zwyczajni ludzie, a raczej
silni, mroczni, niezłomni bojownicy – jak marines w ekstremalnych sytuacjach. Pumpernikiel był czarny,
twardy i szalenie wiatropędny. Ostatecznie mogłam zrezygnować z pachnących żeberek, jednak
wypowiadanie wojny żołądkowi to już gruba przesada.
Wydrukowałam z internetu kilkanaście dietetycznych przepisów. Czułam, że działam chaotycznie i
powinnam podejść do odchudzania z gotowym planem. Ale najpierw chciałam się zorientować, w jakiej
materii przyjdzie mi się poruszać. Spojrzeć w twarz niebezpieczeństwu to pierwszy krok na drodze do
zapanowania nad niechęcią i mechanizmami ucieczkowymi. Większość przepisów zabraniała smażenia,
eliminowała wysokokaloryczne mięsiwa, zalecała warzywa (najlepiej z wody i bez soli) oraz ograniczenie
owoców jako źródeł podstępnej glukozy. Na liście produktów zakazanych znalazły się cukier, węglowodany i
tłuszcze. Co prawda gdzieniegdzie w internecie wypływały nieśmiałe protesty lekarzy dotyczące całkowitej
eliminacji tłuszczu, który odpowiadał między innymi za prawidłowy stan kośćca, jednak te pojedyncze głosy
ginęły w gwarze zwolenników radykalnej likwidacji zbędnych kilogramów. Dużo samozaparcia wymagało już
samo wczytanie się w treść owych przepisów. Nic nie zapowiadało tego, że finalny produkt przyniesie choćby
krztynę radości. Nie mogłam przewidzieć smaku przygotowanych według nich potraw, jednak przy odrobinie
wyobraźni stawało się jasne, że oto jestem posiadaczką recept na beznamiętność. I to było najgorsze.
Bo przecież nie chodziło o obżeranie się, tak jak w miłości fizycznej nie chodziło o robienie tego od rana
do wieczora, dzień w dzień, bez wytchnienia i myślenia o czymkolwiek innym (nawiasem mówiąc,
uważałam, że warto choć raz w życiu doświadczyć takiej seksualnej obsesji). Najważniejsze, aby wszelkim
działaniom, bez względu na to, czy dotyczyły pasji, idei, zawodowego spełnienia, seksu czy jedzenia,
towarzyszyła namiętność. Namiętność, ta naturalna, wywodząca się z radości życia, była jak elektryzujące
uderzenie energii, uruchamiające uśpione pokłady sił i możliwości. To ona sprawiała, że twórcze
podniecenie nie rozpraszało się i nie rozmywało, to dzięki niej każdy dzień nabierał smaku i barw. Gdyby
jej zabrakło, nasze życie zmieniłoby się w pejzaż z wyblakłą apaszką wirującą leniwie na wietrze.
Oczywiście, bywały również namiętności mroczne, ciężkie, destrukcyjne, towarzyszące najczęściej
nieokiełznanemu pragnieniu posiadania. Niemożność posiadania – czy to ludzi, pieniędzy, czy władzy –
budziła w człowieku demona ciemności. Demon ten również stanowił silny napęd życiowy, ale w odróżnieniu
od namiętności, której źródło brało się z prostej radości życia, nie rozprzestrzeniał światła. No chyba że mowa
o poświacie powstałej pod wpływem samospalenia w ogniu pożądań i pustych urojeń.
Miałam przed sobą suche formułki, których jedynym celem było zniszczenie mojej przyjemności
smakowania. Wystarczy porównać przepis namiętny i beznamiętny, aby zrozumieć różnicę jakości. Ów sens
był dostrzegalny już na poziomie samego opisu przygotowywania potrawy.
Przepis namiętny: „Dorodną, pulchną gąskę długo i dokładnie nacierać tłuszczem z solą i pieprzem, aż
glazura rozprowadzi się równomiernie po całej jej powierzchni. Podczas nacierania należy równocześnie
ugniatać ją delikatnie, aby mięso zmiękło pod wpływem dotyku. Przygotowane wcześniej nadzienie,
którego podstawowymi składnikami powinny być pietruszka, bułka oraz wątróbka drobiowa, wsadzać
małymi porcjami do środka, lekko upychając. Po zakończeniu tej czynności gęś należy zamknąć, związując
jej nogi sznurkiem, a następnie wstawić do piekarnika. Odpowiednio upieczona gąska pokryje się apetyczną,
chrupiącą brązową skórką, a aromat pieczeni rozprzestrzeni się po całej kuchni”.
A oto przepis beznamiętny: „Buraki obrać, ugotować i odcedzić, a następnie zetrzeć na tarce. Podobnie
uczynić z jabłkiem. Pora pokroić na centymetrowe słupki, sparzyć wrzątkiem, wystudzić, dodać do
buraczków. Wszystko razem wymieszać, posolić, skropić sokiem z cytryny i polać kilkoma kroplami oliwy.
Smacznego”.
Smacznego? Pfuj! Miałam przed sobą kilkanaście takich przepisów i wpatrując się w nie, kombinowałam
usilnie, jakiego by tu użyć fortelu, aby zamienić buraczki na gąskę. Rzecz jasna, niczego nie wymyśliłam, a
nie mając innego wyjścia, postanowiłam odważnie stawić czoło bezbarwnej poprawności. Wiedziałam, że
muszę podejść do tego metodycznie.
Dla osoby, której większa część życia upłynęła w chaosie przypadkowych wyborów, to zgoła urzędnicze
podejście było teraz czymś zupełnie nowym. I od razu zapachniało trudnością. Rozłożyłam przepisy na
stole, dokładnie się w nie wczytując. Po kwadransie już wiedziałam, co robić. Pogrupowałam wydruki w
trzy kupki. W pierwszej znalazły się przepisy, których nigdy nie zamierzałam użyć, na przykład hiszpański
chłodnik gazpacho składający się ze zmiksowanej cebuli, czosnku, pomidora oraz papryki. Szans nie miały
również wszelkiego rodzaju kleiki wzbogacone o owocowe przeciery. W drugiej kupce znalazły się
przepisy, które oznaczyłam jako „akceptowalne warunkowo”. Największą ich wadą było to, że
zgromadzenie odpowiednich produktów zajęłoby mi pół dnia. Gdybym dotarła wreszcie do domu, padłabym
w kuchni na podłogę i oddała się lekturze czegoś na wskroś krzepiącego, ale tylko po to, aby zabić niepokój
niemocy.
Uznałam, że do kupki drugiej wrócę jedynie wtedy, kiedy zawiedzie mnie kupka trzecia. W tej ostatniej –
przyznaję, niezbyt licznie reprezentowanej – znalazły się potrawy najprostsze i zawierające sporo mięsa, ryb
oraz najbardziej zjadliwych warzyw. Bo nie jest tak, że wzdragałam się na myśl o każdym warzywie. O, nie!
Lubiłam na przykład cukinię, kabaczka, bakłażana. Jednak robiąc zakupy, czasami o nich zapominałam.
Ćwicząc się w metodyce, po raz kolejny uświadomiłam sobie, jaka przepaść dzieli osobę kierującą się
odruchami serca i tę, która każdy swój dzień starannie reżyseruje. Wystarczy wyobrazić sobie Dantona, jak
zostaje zmuszony (po dobroci by to nie przeszło) do przejęcia od Robespierre’a jego sposobu myślenia i stylu
życia. Po tygodniu nie byłoby czego zbierać. Życie rewolucjonisty, bohatera ludu zapadłoby się w otchłań
wraz ze znienawidzonymi przez niego śnieżnobiałymi, wykrochmalonymi mankietami koszuli.
Kontynuując rozważania nad przepisami, zauważyłam, że wynajduję coraz więcej argumentów za
pozostaniem przy dawnym, wolnym od ścisłych reguł życiu, trochę tak jakby siedział we mnie podstępny
chochlik mruczący uwodzicielsko: „Po co ci te zmiany, nie lepiej zostawić wszystko tak, jak było? Pamiętasz?
Wchodziłaś do restauracji, siadałaś przy stoliku, wybierałaś z karty danie, na które miałaś ochotę, a niedługo
potem po twoim podniebieniu rozpływała się rozkosz smaków. Czy nie było fajnie?”. Zmusiłam się, aby
wykopać chochlika ze swojej głowy, choć robiąc to, na wszelki wypadek dokładnie zapamiętałam, dokąd
poleciał, aby odnaleźć go w jakiś deszczowy, depresyjny dzień. Może kiedyś pomoże mi napisać historię
niegrzeczności? Na razie jednak był zbędny. Przecież rozpoczynałam eksperyment, zamierzałam wprowadzić
do swojego życia jasno określone zasady, nie potrzebowałam mąciciela.
Uporałam się z segregacją, należało więc ustawić przepisy, moje wojsko (piętnastu cherlawych
żołnierzy), w odpowiednim szyku. Na pierwszy front – na poniedziałek, wtorek, środę – postanowiłam
wysłać ciężką artylerię. „Wypróbuję najpierw te z ulubionymi warzywami i mięsami, ryby zostawię na
koniec” – pomyślałam. Zdecydowałam, że za ryby wezmę się w piątek, czym mimowolnie wpiszę się w
kulturową poprawność. Spojrzałam odruchowo w kalendarz. Był piątek. „Piątek? Niemożliwe…”. Więc
warzywa z rybą. Miałam ochotę zdecydowanym ruchem zerwać kartkę z kalendarza i udać, że jest sobota.
W końcu jednak, wygrzebawszy gdzieś z głębi trzewi liche zasoby pokory, przyjęłam wyrok. Piątek. Trudno
– ryba, niech będzie, na rozruch, na dobry początek.
W ciągu godziny, kierując się precyzyjnym przepisem, przyrządziłam wszystko, co do tej pory omijałam
szerokim łukiem. Okazało się, że ani cukinia, ani cykoria nie były trujące. Ba, nawet mi smakowały.
Uznałam to za znaczący krok naprzód, a jednak coś nie dawało mi spokoju. Nie chodziło nawet o to, że
nadal byłam głodna. Uświadomiłam sobie po prostu, że odchudzanie stanowi problem bardziej złożony, niż
mi się na początku zdawało.
Nie chodziło o to, co znajdowało się teraz w mojej lodówce, tylko o to, że pole mojego wyboru, przestrzeń
mojej nieskrępowanej wolności (przynajmniej jeśli chodzi o jedzenie) zostały nagle radykalnie ograniczone.
Nikt mi tej swobody nie ograniczył przemocą, zrobiłam to sama, zupełnie dobrowolnie, a jednak w duszy
zaczęły narastać sprzeciw i bunt. Dlaczego miałabym zrezygnować z tylu miłych rzeczy, kiedy w zasięgu
wzroku inni swobodnie oddawali się przyjemnościom? Czułam, jakby moje biedne ciało stało się frontem
zmagań liberalno-lewicowej skłonności do nieokrzesanego korzystania z uciech życia i konserwatywnoprawicowej powagi składania majtek w kostkę. Jak widać, chochlik nie dał się tak łatwo spacyfikować –
gdzieś z kąta wciąż dobiegało mnie jego melodyjne podśpiewywanie.
Mój gniew łagodziła jedynie myśl (złapałam się jej desperacko, bezsensownie), że już niedługo włożę
wrzucony do komody nieszczęsny kosmiczny kostium kąpielowy. Niedługo? To znaczy kiedy? Przecież
specjaliści od schludnie wyrzeźbionych ciał radzili, aby nie mierzyć się i nie ważyć w trzy dni po rozpoczęciu
diety. Najwidoczniej dobrze wiedzieli, że słaba motywacja mogła prysnąć jak bańka mydlana po pierwszym
mierniczym niepowodzeniu. Bo czyż w trzy dni da się łyżeczką wyładować wagon z koksem? Nie. Tu
potrzebne były wytrwałość i samozaparcie. Nadzieja na wspaniałą przyszłość, okraszoną dojrzałą, świadomą
wolnością, wymagała trzymania chciejstwa na uwięzi, w kagańcu, jak groźnego pitbulla. Nie miałam
pewności, czy owa świetlana przyszłość rzeczywiście nadejdzie, wiedziałam natomiast, że jeśli się poddam,
jeśli złamię reguły umiaru, to stracę jedyną okazję, aby się o tym przekonać. Wytrwać, przyjąć z pokorą
własną decyzję. Myśląc tylko o tym, odwijałam z papierka bladawy filet z dorsza.
Nie mogłam tej biednej ryby obtoczyć smakowitą panierką i wysmażyć tak, aby przyjemnie chrupała pod
zębami. Koniec z przyjemnie, chrupaniem i smażeniem. Miałam poddać ją jedynie jałowej obróbce. A
najlepiej, gdybym w ogóle zjadła ją na surowo, co nawet przez chwilę rozważałam. Bo czemu nie? Takie
sushi. Ale sashimi z dorsza nie zjadłby nawet najbardziej japoński Japończyk, więc ja także zrezygnowałam.
Nieosolony dorsz z wody wcale nie był lepszy – zupełnie jak film Ruchome słowa Manoela de Oliveiry:
niezjadliwy i nijaki.
Dopuszczalne przyprawy – imbir, cytryna i inne wynalazki – wreszcie nadały potrawie jakiś smak i
nieszczęsna ryba zniknęła z talerza, a wraz z nią mój apetyt.
Jedzenie. Nie chcę demonizować działań, które w końcowym efekcie prowadzą do prostego uczucia
sytości, ale warto odnotować dwa momenty. Pierwszy z nich dotyczy postrzegania i odczuwania.
Podziwianie zapachów, kolorów, faktury, czyli tego wszystkiego, co odpowiada za pojawienie się łaknienia
– to preludium, atrakcyjna gra wstępna przygotowująca kubeczki smakowe do akcji. To jeden z
ważniejszych etapów konsumpcji. Szamani od reklamy dobrze wiedzieli, że zanim potencjalni klienci
poczują się jak królowie świata, przemierzając bezdroża wymarzonym autem, najpierw będą podziwiać jego
chromowany grill, lśniące klamki, opływową linię karoserii… Już sam wygląd limuzyny miał wywołać u
nich podniecenie. A czy kogokolwiek mógłby podniecić białawy, cuchnący filet z dorsza? Czy stanowił on
obietnicę jakiejkolwiek rozkoszy? Bo na pewno nie rozkoszy smaku.
Smakowanie. Mój znajomy wyznał kiedyś, że wybrał się na obiad z pewną znaną prezenterką
telewizyjną. Była to piękna, atrakcyjna kobieta, a przy tym niedostępna jak najnowszy model jaguara.
Podczas spotkania podziwiał jej ruchy – sposób, w jaki odgarniała włosy, zakładała nogę na nogę, jak
śmiała się z jego głupich żartów – wiedział, że nie może jej dotknąć. „Bałem się, że zarysuję jej karoserię.
Gdybym się nią nasycił, byłbym rozczarowany”. Poprzestał więc na smakowaniu. Są na świecie kucharze
(przypominają chemików), którzy z subtelnego drażnienia podniebienia uczynili sens swojego życia. Nawet
nadali temu nazwę: kuchnia molekularna. Tak, to właśnie w ich restauracjach podaje się na wielkich
talerzach kolorowe drobinki jedzenia: galaretkę ze szpinaku polaną wołowiną i umieszczoną w kubeczku z
ziarnka fasoli, kroplę sałatki otoczoną kawiorem ze steku, plasterek skrzydła kolibra w sosie z pyłu
księżycowego… Można tej kuchni nie cenić (sama od kawioru wolę prawdziwy krwisty kawałek mięsa),
można czuć się w takiej restauracji jak wiecznie nienasycony król Tantal, ale sam fakt wyniesienia smaku na
piedestał jest w pełni uzasadniony.
Kiedy pierwszy „właściwy” posiłek miałam już za sobą, zapadł zmierzch. Zorientowałam się, że przez
kilka godzin nie poświęciłam Filipowi choćby jednej myśli. Tak bardzo pochłonęły mnie rozmaite aspekty
żywienia, że osobista tragedia zeszła na dalszy plan. Byłam głodna i rozdrażniona, ale przynajmniej na
chwilę uwolniona od destrukcyjnego analizowania przyczyn rozstania. Do późnego wieczoru myślałam
wyłącznie o jedzeniu.
Rozdział 2
Ucieczka
Rano zwlokłam się z łóżka i w pierwszym odruchu sprawdziłam, czy Filip nie wysłał mi jakiejś
wiadomości. W duchu liczyłam, że przeprosi i zapowie powrót, ale telefon był głuchy, a w skrzynce
znalazłam jedynie kilka spamów i list z firmy informujący o zmianie terminu spotkania.
Do pracy wyszłam bez śniadania. Według planu diety powinnam zjeść jajko z pomidorem i chudym
serem, zapijając to wszystko gorzką kawą. Nie chciałam jednak od rana psuć sobie humoru. Jedzenie
przestało być wabikiem, zaczęło dręczyć.
Kiedy tylko dotarłam na miejsce i usiadłam przy biurku, zrobiłam najgłupszą rzecz pod słońcem. A
wszystko przez to rutynowe: „Cześć, co słychać”.
– Cześć, co słychać? – spytała Joanna, kładąc na moim biurku cromalin nowych folderów, nad którymi
pracowaliśmy od miesiąca.
– W porządku. Chyba zacznę dietę – odpowiedziałam, i od razu tego pożałowałam.
Joannę ogarnął niezdrowy entuzjazm.
– Wreszcie! Bardzo słusznie! A co? Masz problem z facetem?
Nie dziwię się mizoginistom. Istnieją kobiety, które postrzegają świat jedynie przez pryzmat
niekończącego się okresu godowego. Czy ja odchudzam się z powodu faceta? Nie! Ja chcę tylko zmieścić
się w ten cholerny fioletowy kostium. Czy życie nie byłoby piękniejsze, gdyby ludzie mówili: „A, daj
spokój, to przecież fajnie być mięciutką”?
– Żaden problem. Co za pomysł?! Chcę po prostu zdążyć z formą na Roland Garros.
Zaniemówiła, po czym roześmiała sie rozkosznie.
– Dobry żart. No, to powodzenia.
Na tym się jednak nie skończyło. W firmie ukonstytuowała się od razu jakaś spontaniczna grupa
wsparcia. Nie mogłam zrobić jednego kroku, aby nie usłyszeć: „Świetnie, że się zdecydowałaś”, „Tylko
pamiętaj, musisz wytrwać, będę trzymała kciuki”, „Kiedy ogarnie cię kryzys, zadzwoń”. Nawet bym się
wzruszyła ich zaangażowaniem, gdyby nie jedna dręcząca myśl: „Rany boskie! Ich reakcje świadczą o tym,
że uważają mnie za jakieś monstrum!”.
Nie mogąc uwolnić się od życzliwych, pobiegłam do toalety. Zatrzasnęłam się w kabinie, aby ochłonąć. I
wtedy nastąpił decydujący zwrot akcji.
Było jak w dobrym thrillerze: goniony przez psychopatycznego mordercę bohater dobiega wreszcie do
samochodu i drżącą dłonią uruchamia stacyjkę. Nagle rozlega się trzask pękającej szyby i owłosiona ręka
chwyta go za gardło.
Siedziałam w kabinie, gdy do ubikacji weszły dwie osoby.
– Słyszałaś? Magda zdecydowała się na dietę – przemówił pierwszy głos.
– Tak, wiem. Bo ten Filip ją rzucił… – odpowiedział drugi.
– Aaa, to dlatego…
Drugi głos był jak owłosiona ręka, wsuwająca się do samochodu przez zbitą szybę. Poczułam ścisk w
krtani, zabrakło mi powietrza.
Pół godziny później siedziałam w gabinecie szefa. Przywitał mnie z uśmiechem, który jednak po chwili
zniknął mu z twarzy.
– Muszę wziąć dwa tygodnie urlopu – oświadczyłam zdecydowanym tonem.
Spojrzał na mnie oniemiały.
– Zwariowałaś? Akurat teraz? Przecież zamykamy właśnie trzy projekty. Nie wiesz, co tu się dzieje?!
– Wiem, ale muszę. Sprawy osobiste.
Był przystojny. Miał oczy czarnej pantery, które w tej chwili zdradzały zaciekawienie.
– Jesteś w ciąży?
– W jakiej znowu ciąży…!
Zaciekawienie natychmiast ustąpiło miejsca podejrzliwości.
– Czyli chodzi o podwyżkę, tak?
– Andrzej, kocham tę firmę, kocham ciebie, ale potrzebuję dwóch tygodni tylko dla siebie.
Szef spojrzał na mnie tak, jakbym nasypała mu strychniny do kawy, jednak wyczuwając moje
rozedrganie i determinację, westchnął zrezygnowany.
– Dobra. Zmiataj. Tylko wróć!
Pięć minut później szłam już gwarnym Nowy Światem. Mijali mnie ludzie zajęci swoimi sprawami,
młodzi, starsi, patrzący-niewidzący, zagadani lub milczący. Pomyślałam o Andrzeju. O dniu, kiedy
przyjmował mnie do pracy – a właściwie kiedy nas wszystkich przyjmował do pracy.
Ta firma była jego pomysłem i oczkiem w głowie – wielkim marzeniem. Dzieła zrodzone z marzenia
mają posmak słodkiej pomarańczy. Wystarczy naruszyć skórkę, a powietrze od razu wypełnia się zapachem
świąt, dalekich podróży, soczystych rozmów, obietnicą spełnienia. Ta przestrzeń, którą sobie wymyślił,
miała się jednak wypełnić czymś jeszcze. Naszą pasją. Nic innego go nie obchodziło. Bardzo pragnął,
abyśmy to jego marzenie dzielili. Dlatego na pierwszym spotkaniu długo się nam przyglądał, słuchał,
patrzył w oczy, chcąc odnaleźć w nich zdecydowanie i entuzjazm. Połowa z nas nie była przyuczona do
zawodu, część kończyła jeszcze studia. Jednak nie miało to dla niego żadnego znaczenia.
– Po co ci kwalifikacje? Wszystkiego cię nauczę – zapewniał rozbawiony. – Najważniejsze, żebyś chciała.
Chcesz?
– Chcę.
Każdy chciał. Andrzej roztaczał wokół aurę nieograniczonych możliwości, przy nim nierealne stawało
się dotykalne. Podbić świat i zakręcić nim wokół palca? Dlaczegóż by nie?
– Wiecie, jak działać? Wymyślajcie sobie niemożliwe. Przekonacie się, że nie istnieje.
Kiwaliśmy sceptycznie głowami, a wtedy on spoglądał na nas z lekkim uśmiechem, powtarzając powoli,
z naciskiem: „Wszystko wam się uda. W s z y s t k o”. I nagle okazywało się, że rzeczywiście wszystko nam
wychodzi. Jak więc mogliśmy mu nie wierzyć?
Po jakimś czasie wyskoczyliśmy razem na kawę do pobliskiej kawiarni. Spytałam go o te pierwsze
rozmowy. Uśmiechnął się.
– Wiesz, na czym polegała tajemnica?
– Powiedz.
Zaciągnął się papierosem.
– Po prostu nikt wcześniej tak w was nie uwierzył. Byłem pierwszy. Dostałem do rąk żywy ogień.
– Nie bałeś się? Mogłeś się przecież pomylić.
– Ale nie pomyliłem się, chociaż czasem działacie mi na nerwy. Codziennie mam ochotę kogoś wywalić.
Powiedzmy, że chodziło o wiarę w możliwości. Może jakiś zadaniowy korporacyjny umysł przyznałby
nawet: świetnie to sobie obmyślił, ruszając w bój z najtańszą, ale bezgranicznie oddaną siłą roboczą. Ja jednak
wolałam myśleć inaczej – widocznie tak musiało być. Przecież wybrał nas, choć sam nie wiedział dlaczego.
Chciałam naiwnie wierzyć, że jedna z polskich firm, jakich już wiele, powstała na mocy transcendentalnego
przeczucia; zadziałały ukryte siły i to one zdecydowały o naszym „tu i teraz”. I o tym, że mamy do siebie
należeć. Kto wie, jak długo jeszcze.
Przystanęłam przed drzwiami jednej z kawiarni, skuszona dochodzącym z niej szmerem rozmów. Z
wnętrza sączył się delikatny zapach świeżo parzonej kawy. To był ten moment, chwila, błysk pamięci: czas
studiów. Wielogodzinne nasiadówki, rozmowy o ideach, planach, podróżach, setki papierosów. Oaza
bezczasu. Cudowne oderwanie od rzeczywistości. Przekonanie o niesłychanej mocy i wiecznej młodości.
Zawahałam się, czy nie wejść. Jednak zrezygnowałam. Ruszyłam w stronę Foksal, gdzie zostawiłam
swojego wysłużonego golfa.
– Jestem zmęczona, muszę wyjechać z tego miasta – mruknęłam, wsiadając do samochodu.
Nie miałam ochoty na żadne rozmowy z przyjaciółmi, nie chciałam odnajdywać w ich oczach swojego
zagubienia. Pragnęłam zniknąć. Wiedziałam, że w tym stanie ducha wywołam jedynie zamęt, zarówno w
swoim wnętrzu, jak i w otoczeniu. W takich chwilach starzy Indianie wynajdywali sobie kryjówki i przez
wiele tygodni poddawali się w nich najcięższym próbom: zmagali się z głodem i pragnieniem, samotnie
trwali w chłodzie i skwarze, hartując własny charakter. Postanowiłam więc: zostanę puszystą Indianką, która
wskoczy na inny poziom duchowego rozwoju. Nie schowam się więcej w ubikacji, utrzymam w ryzach
swoje chętki i perfekcyjnie skontroluję rozpasane ego. Po ciężkiej pracy ukażę światu inną twarz –
nowoczesnej kobiety panującej nad własnym życiem i podejmującej wyzwania.
Uskrzydlona podjętym zobowiązaniem i nieświadoma, że właśnie skonstruowałam egzaltowany, quasifeministyczny manifest, wbiegłam na piąte piętro, bez żalu ignorując wygodną windę. Oto, jaką siłę ma
nagły przypływ entuzjazmu! W domu, lekko zdyszana, dopadłam do komputera.
Do realizacji planu potrzebowałam dobrej kryjówki – miejsca, gdzie spokojnie przepoczwarzę się z
targanej wątpliwościami gąsienicy w kolorowego, szałowego motyla. W pierwszej chwili pomyślałam o
leśniczówce. Czy to nie idealne schronienie? Do sklepu jest zazwyczaj daleko, więc nie skuszą mnie żadne
pyszności, a wokół zero ludzi i dzika natura. Ale zaraz pojawiły się wątpliwości. Co ja będę robiła w takim
lesie? Prócz diety potrzebowałam ruchu, intensywnych ćwiczeń, zaś przedzieranie się przez zarośla raczej
do nich nie należało. Poza tym zapuszczanie się dalej i dalej w dziką głuszę niosłoby ryzyko – kto wie, co
skrywał leśny gąszcz? Byłam kobietą z miasta karmioną strasznymi historiami z pierwszych stron gazet i
choć nie powinnam reagować na nie jak neurasteniczka, to zignorować ich też nie mogłam. A jeśli w chwili
słabości dopadnie mnie nagła płaczliwość? Czy wielki, ponury leśniczy i jego rumiana żona zrozumieją mój
stan duszy? „Przyjechała baba z miasta i beczy. Głupia jakaś czy co?”. Nie, leśniczówka nie była dobrym
pomysłem. Chciałam zostać odważną, silną, nowoczesną kobietą, ale na pewno nie za cenę utraty zdrowia
lub twarzy. Tylko jeśli nie leśniczówka – to co? Wczasy dla grubasów odpadały. Oczyma wyobraźni
ujrzałam rządek słoników sunących korytarzem do gabinetów odnowy z ręczniczkami zarzuconymi na
grubawe karczki. Po dwóch dniach takich wakacji ciężka depresja murowana!
W końcu dokonałam wyboru – miły pensjonat w górach z dostępem do internetu. Dobre warunki, brak
skorków, dzików i ponurego leśniczego. Schodzeniem i podchodzeniem wyrobię sobie formę, a
pilnowaniem menu moich dietetycznych posiłków zajmie się kuchnia, zdejmując mi tym samym problem z
głowy.
Zakasałam rękawy i rozpoczęłam poszukiwanie. Góry – zgoda, tylko jakie? A gdyby tak Alpy
Szwajcarskie? Idealnie! Zero szans, że zobaczy mnie tam jakiś znajomy. Stuknęłam w klawiaturę.
Hotel Gstaad Palace był tak cudowny i luksusowy, że rozważałam przez chwilę wzięcie kredytu. Ale jak
ja bym się tam czuła? Bogacze, gwiazdy filmowe siedzą na tarasie i podziwiają górskie widoki, plotkując o
wielkim świecie, a tu nagle pojawiam się ja – w dresiku, wykonująca skłony, przysiady i wymachy
ramionami… „A, to ta dziwna Polka, która pochłania tony chudego sera. Kogo oni wpuszczają teraz do tego
hotelu?”. Nie, nie wydam majątku na dodatkowy stres. Co prawda w Zwardoniu również znajdowała się
Szwajcaria, i to pod postacią schludnego dworku, jednak zdecydowałam się na coś jeszcze innego. Po prostu
pojadę. Przed siebie, bez planu. Na pewno odkryję w polskich górach jakieś miłe miejsce warte spędzenia w
nim dwóch tygodni.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wrzuciłam do torby kilka ciuchów, dietetyczne przepisy kulinarne,
przewodnik, aparat fotograficzny i zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, a wraz z nim niewielką przestrzeń
pamięci – Filip w wannie, Filip w fotelu, Filip obejmujący mnie przy regale. Miałam nadzieję, że po
powrocie przestanę słyszeć jego poranny szept namawiający mnie do grzeszków. Te ściany musiały
zamilknąć.
Zadzwoniłam do rodziny oraz przyjaciół, by powiadomić ich o wyjeździe, i wyruszyłam. Nie
zastanawiałam się już nad niczym, chciałam jak najprędzej znaleźć się w górach.
Minęłam Janki i wyjechałam na trasę w kierunku Krakowa. Od razu poczułam się lepiej. Odsunęłam
szybę. Owiało mnie chłodne wiosenne powietrze. Włączyłam radio. Skończyła się właśnie piosenka i
zaczęła dyskusja polityczna.
Pan X rozczarowany centrum poszedł bardziej na prawo, ale ponieważ na tym prawie znalazł się za
bardzo na lewo, w końcu, nieco zaszczuty, stał się zupełnie lewy, lecz i tam nie znajdując ukojenia – bo dla
lewych był zbyt prawy – machnął ręką i zaszył się w domu.
Wysłuchawszy tej historii, miałam ochotę krzyknąć: „Nie na prawo! Nie na lewo! Przed siebie i w
niebo!”. Na szczęście chwilę potem znowu zabrzmiała muzyka.
Jeszcze raz wróciłam myślami do tego cholernego Konstancina. Bezustannie towarzyszyło mi przeczucie,
że właśnie tam powinnam upatrywać przyczyn rozstania. Jakaś racjonalna część mojego jestestwa dziwiła się,
po co to robię: „Stało się, trudno, tak bywa, zapomnij”. Jednak ta druga, emocjonalna, domagała się
odpowiedzi, tłumacząc: „Przecież nie zagłębiasz się w mrok na darmo, poszerzasz w ten sposób
samoświadomość, unikasz życia w złudzeniach”. Postawiłam na kompromis – przez najbliższe czterdzieści
kilometrów przypatrzę się mojemu zakończonemu związkowi, a potem zajmę się planami na przyszłość.
~
Wojtek Grosz poprosił, byśmy się rozgościli, a potem zeszli na obiad, który ze względu na upał miał być
podany w ogrodzie. Monika, prowadząc nas do pokoju, zdradziła, że czeka nas klasyczny posiłek
śródziemnomorski – dobre sery i plasterki szynki prosciutto podane na ciepłych, sardyńskich chlebkach
pane carasau jako przystawka oraz kawałki królika duszone w czosnku z sosem pomidorowym jako danie
główne. Brzmiało zachęcająco.
Filip wniósł nasze torby do pokoju i wyszedł na taras. Rozejrzałam się. Pokój urządzony był w bielach i
beżach, przestronny, jasny, elegancki. Jedno łóżko, dwa fotele, etażerka i dwie komody. Na ścianach wisiały
obrazki z prowansalskimi widoczkami. Ładnie.
Po godzinie zeszliśmy na dół. Monika ucieszyła się na nasz widok.
– Już się bałam, że zasnęliście.
– Trochę usnęliśmy – powiedział Filip i dodał: – Tu się dobrze śpi.
– A pewnie! No, chodźcie. Wojtek posyłał po was już ze trzy razy.
Gospodarz siedział w ogrodzie przy owalnym drewnianym stole i paląc papierosa, wpatrywał się w
monitor swojego maca. Na nasz widok zamknął klapę laptopa i wygodniej rozparł się na krześle.
– Założenie w tym kraju firmy nadal jest koszmarem. Formalności tu i tam, a potem to cholerne
czekanie…
– Przecież ty masz już firmę – zdziwił się Filip.
– Ale myślę o następnych i ogarnia mnie przerażenie. Jak biznesmeni mają dawać ludziom pracę, kiedy
wciąż rzucają im kłody pod nogi? No, powiedz?
– Błagam, Wojtek, daj im spokój! – jęknęła Monika.
– Dam, dam, ja tylko próbuję zrozumieć. Przecież niemal wszystko w tym kraju pachnie opresyjnością.
– E, zawsze może być gorzej, Wojtuś. Kiedyś zrozumiesz. – Uśmiechnął się Filip.
Monika pobiegła do kuchni, a panowie rozpoczęli rozmowę o starych znajomych, od czasu do czasu
taktownie wprowadzając mnie w temat. W końcu zostawiłam ich samych.
~
Wspomnienie początku wizyty zajęło mi jakieś dwa kilometry. Resztę postanowiłam zostawić na później,
bo na drodze zrobił się piekielny zator i musiałam pilnować hamulca. Na razie retrospekcja nie przyniosła
żadnych sensownych wniosków. Spokój, cisza, sielska atmosfera, zupełnie jak w pierwszych kadrach Blue
Velvet Davida Lyncha. Przeczuwałam, że to, co mnie dręczy, skrywa się dalej, może na dwudziestym trzecim
kilometrze? Choć mogłam w myślach przeskoczyć kilka etapów i dotrzeć do momentu, który instynktownie
uznawałam za przełomowy, postanowiłam tego nie robić. „Dojdę do tego krok po kroku, bez niecierpliwego
przewijania taśmy” – pomyślałam.
Samochody sunęły jak ospałe stado bizonów. Gdzieś dalej doszło chyba do kolizji, bo po kilku minutach
śmignął koło mnie radiowóz na sygnale. Nie chciałam oglądać pogiętej stali i zakleszczonych w środku
ludzi, dlatego kiedy dowlokłam się w końcu do miejsca zdarzenia, musnęłam je tylko spojrzeniem.
Półciężarówka wbita prawą stroną w drzewo, zdenerwowany kierowca tłumaczący coś policjantowi, jakaś
osobówka z wklęśniętym błotnikiem. Wszyscy żywi, tylko wściekli i zszokowani.
Dwa kilometry? Czy naprawdę niczego nie pominęłam? Samo wniesienie bagaży do pokoju i zejście do
ogrodu nie mogło zająć aż tylu metrów. Musiałam coś przemilczeć. „Nie ściemniaj przed sobą, to śmieszne –
pomyślałam, nabierając prędkości, gdy korek już się rozładował. – Rozbierz ten Konstancin do kości, do
atomu, inaczej nie zbliżysz się do prawdy nawet o centymetr”.
~
Filip wrócił z tarasu do pokoju i spojrzał na mnie z uśmiechem.
– A może przed tym królikiem…
– Słucham?
Podszedł do mnie i wyszeptał do ucha z błazeńskim akcentem:
– „Słucham? Jestem dziewczyną z porządnego domu, nie robię takich rzeczy przed królikiem…”.
– Głupi.
Odsunęłam go od siebie, ale niemal w tej samej chwili zapragnęłam zrobić to przed królikiem. Filip stał
pośrodku pokoju, wpatrując się we mnie z wyzywającym uśmieszkiem. Drań.
– Przestań mną manipulować – mruknęłam.
– Manipulować? Chcę się całować. Nic więcej.
– Całować? Ty się nie lubisz całować.
– Lubię.
– Nie lubisz. Masz miękkie usta i wydaje ci się, że kiepsko wyglądasz przy pocałunku.
– Co ty pleciesz? Przecież ciągle cię całuję.
– Tak, w szyję, w piersi.
– W kąciki ust również.
– Tylko chwilę, dopóki nie nabiorę smaku na coś więcej.
– Ale to nie jest nic!
– Niech ci będzie – zgodziłam się zrezygnowana.
Filip położył się w butach na gładko pościelonym łóżku.
– Dobrze. Nie, to nie… Powinienem przywieźć tutaj wyuzdaną, grzeszną laskę, ona wiedziałaby, co
robić…
Roześmiałam się i usiadłam obok.
– A wiesz, ty masz rację. Właściwie dziwię się, że tego nie zrobiłeś. Wiele kobiet dałoby wszystko, aby z
tobą być.
– Tak? Czyli jestem imbecylem.
– Tak, jesteś imbecylem.
Patrzyliśmy na siebie z rozbawieniem. Nagle Filip pogładził mnie po twarzy, potem dotknął palcami
moich warg, przesuwając po nich delikatnie. Zbliżył się i poczułam na szyi jego szorstki policzek. Z ogrodu
dochodził jednostajny szum zraszaczy, a ja, czując jego spowolnione pocałunki, zaczynałam poddawać się
pragnieniu. Filip rozpiął mi bluzkę. Cierpliwie wędrował językiem po moich piersiach, ramionach,
przedłużał pieszczoty, zwlekał, wyczekując, aż półprzytomna nie wytrzymam i wyjdę mu naprzeciw. W
końcu, zupełnie osłabiona, zsunęłam bieliznę, oplotłam dłońmi jego głowę i przyciągnęłam go lekko ku
sobie.
– Chodź…
W oczach zawirowała mu radość. W tej chwili był siłą i niebem. Wszedł we mnie zachłannie, nie
przestając całować. Uwielbiałam jego zapach i smak, podniecały mnie jego przyspieszony oddech, drżenie,
szeptane – i nie zawsze zrozumiałe – grzeszno-piekące słowa. Chciałam zamknąć go w sobie na wiele
godzin, oddychać nim i pulsować dla niego, a potem zlizywać pot z jego ramion. Kradł mnie, a ja z radością
nie protestowałam. Zatracałam się.
~
Docisnęłam pedał gazu, aby usłyszeć ryk silnika, ale mój volkswagen, zamiast zawyć groźnie jak lew,
wydał z siebie jedynie szczenięcy skowyt. Wskaźnik prędkościomierza przesuwał się coraz dalej – 100,
110, 120… Samochód zaczął niebezpiecznie dygotać i trzeszczeć. Jadące przede mną auta usłużnie
oddawały metry asfaltu, zjeżdżając na pobocze. 130, 140, 145… Ile jeszcze wytrzyma? Ile ja jeszcze
wytrzymam? Pęd powietrza miotał się w szczelinie uchylonego okna, świszcząc i jęcząc. 150, 160…
Poczułam przypływ adrenaliny. Wnętrzności golfa śpiewały sopranami, dźwięk wibrował, osiągając
najwyższe diapazony, a cały świat drżał i migotał. Zabiję jego lub siebie, albo zabijemy się oboje.
Szczytowanie śpiewaka, za którym nie nadąża już orkiestra, czysty ruch, pogoń za rytmem i napięte do
ostateczności struny nerwów, niecierpliwość oczekiwania na finał. Zwolniłam. Zjechałam na pobocze. I
nagle koniec, cisza. Zmęczone, znieruchomiałe niewidzenie, nagła słabość spełnienia. Rozpłakałam się.
~
Zostawiłam Wojtka i Filipa samych, a potem zajrzałam do kuchni. Zwierzak dochodził w piekarniku,
Monika kroiła prosciutto w cienkie plasterki.
– Lubisz włoską kuchnię? – zagadnęła z uśmiechem.
– Lubię dobrą kuchnię. Nie ma co ukrywać, to widać.
– Och, gdybyś zobaczyła niektóre Australijki. Bywają dwa razy większe niż ty – odparła życzliwie
Monika.
Oczywiście, że byli grubsi. Nawet tacy, którym pokaźny brzuch uniemożliwiał schylanie. I tacy, którzy
nie ruszali się już z łóżka. Ale czy taki punkt odniesienia mógł kogokolwiek pocieszyć?
– Zawsze miałam pewien nadmiar… I właściwie nie widzę w tym większego problemu – przyznałam z
uśmiechem.
– I bardzo słusznie. Ty masz ładne, pełne piersi, a ja jestem płaska jak decha.
– Wolałabym być płaska.
– Co ty mówisz?
– Wiesz, jak fatalnie biega się z takimi ciężarkami?
– A często biegasz?
– Nie bardzo.
– No, widzisz.
– Ale może gdybym była płaska, biegałabym więcej.
Monika roześmiała się, potem sięgnęła po plasterek szynki i podała mi go do spróbowania.
– Ściągnęliśmy ją z Sardynii. Tutaj takiej nie znajdziesz.
Prosciutto było słonawe, wytrawne w smaku, delikatne i nie tak suche jak większość włoskich szynek.
Pokiwałam głową z uznaniem.
– Można wiedzieć, jak poznałaś Filipa? – zagadnęła po chwili.
To pytanie musiało paść prędzej czy później, ale ponieważ gospodyni zadała je swobodnym, naturalnym
tonem, nie wydało mi się niestosowne.
– Poznał nas z sobą wspólny znajomy. Spędziliśmy w trójkę jakiś szaleńczy wieczór, łażąc od knajpy do
knajpy. I jakoś tak się zaczęło.
– Lubię go. Jest ciekawy – powiedziała Monika.
– I denerwująco pewny siebie.
– Dlatego nie można się z nim nudzić.
– A ty się nudzisz? – spytałam i zaraz ugryzłam się w język.
Monika zawahała się na ułamek sekundy.
– Nie, raczej nie, ale Wojtek to tajfun. Wyznaczy sobie cel i znika, żeby go zrealizować. Czasami się
mijamy.
– Podobno nie ma dla ciebie przegranych spraw.
Monika podeszła do piekarnika. Sprawdziła, co z aromatycznym królikiem, i spojrzała na mnie bez
uśmiechu.
– Różnie bywa.
Wyznanie wydało mi się dość intymne jak na tak krótką znajomość, więc tylko kiwnęłam głową.
Usłyszałyśmy nawoływania z ogrodu.
– Jacy niecierpliwi – uśmiechnęła się Monika. – Rzucisz im coś na żer?
To powiedziawszy, wręczyła mi dwa talerze z włoskim chlebkiem, plasterkami szynki i sera.
~
Po krótkim przystanku ruszyłam dalej, rozglądając się za jakimś sklepem. Czułam ssanie w żołądku.
Musiałam natychmiast coś zjeść. Najlepiej kabanosa. Czy cienki, wysuszony kabanos mógł zburzyć
podwaliny mojej mozolnie budowanej diety? Ssanie zaprzeczyło, decyzja zakupu suszonej kiełbaski została
podjęta.
Dostrzegając kilka zabudowań, zjechałam z głównej drogi i po minucie zatrzymałam się przed
skromnym, obskurnym sklepem spożywczym. Chyba nikt poza mną nie kupował w tym miejscu
kabanosów. Sądząc po twarzach kolejkowiczów, za najlepszą przekąskę uważali butelkę piwa. Wyszłam ze
sklepu z trzema kiełbasianymi kijkami w torebce. Przełykając ślinę, wsiadłam do samochodu.
Odpakowałam kiełbaski z papierka i jak wygłodniały drapieżca niecierpliwie zatopiłam zęby w jednej z
nich. Kabanos stawił opór. Musiał wisieć w tym sklepie od czasu Okrągłego Stołu – był twardy jak kamień.
Zaczęłam go żuć mozolnie, ciesząc się, że przynajmniej smakuje tak, jak powinien. Po chwili dostałam
czkawki. Zapewne żołądek, nie mogąc doczekać się treści, wykonał drobny falstart. Gdy męczyłam się z
suchym patykiem, ze sklepu wytoczyło się jakieś pulchne dziecko z apetycznie wyglądającym rogalikiem w
dłoni. Zmarszczyłam brwi. Wbiłam w dzieciaka nienawistny wzrok, przez moment rozważając, czy nie
wyrwać mu przysmaku z ręki, a potem z piskiem opon zwiać z miejsca przestępstwa. Jak na złość,
chłopczyk stanął dwa metry od mojego samochodu i paluchem zaczął wybierać z bułki czekoladowe
nadzienie, wyraźnie się nim delektując. Jakby się uparł, żeby mnie zabić. Okropny bachor. Jednak dzieci są
okrutne. Uruchomiłam silnik i wciąż przeżuwając kabanosa, wróciłam na drogę do Krakowa.
Po oszukaniu łaknienia poczułam się nieco lepiej. Najważniejsze, że ustało dokuczliwe ssanie. Właściwie
można z taką dietą wytrzymać. To nic, że jedzenie nie sprawiało już frajdy, w końcu zawsze mogło być gorzej.
Mogłam urodzić się sto lat wcześniej i trafić z rosyjskiej kibitki wprost do lochów warszawskiej Cytadeli.
Mogłam urodzić się w rodzinie fizyków kwantowych i nosić pingle w rogowej oprawie. Podobnych „gorzej”
było z pewnością o wiele więcej, więc zrezygnowałam z użalania się nad sobą.
~
– Podobno interesujesz się sztuką? – zagadnął Wojtek z uśmiechem, biorąc kęs pachnącego sardyńskiego
chlebka.
– Trochę – odpowiedziałam z uśmiechem. – Choć wolałabym, aby to sztuka interesowała się mną.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że…
Nie dokończyłam, bo Wojtek wszedł mi w słowo:
– …chciałaś malować i stchórzyłaś?
– Nie, po prostu znam swoje ograniczenia.
– Nikt nie zna ich tak do końca.
– Tak, tak… – potaknęłam ironicznie.
Usłyszałam śmiech Filipa.
– Nie dasz mu rady. On się nie poddaje.
Stchórzyłam. Też coś. Co za niemądra prowokacja. Czyżby Wojtek był miłośnikiem dźgania patykiem
warana w terrarium?
– Nikogo nie zamierzam przekonywać – zaczęłam spokojnie, choć mój wymuszony uśmiech i tak zdradzał
rozdrażnienie. – Chodzi o to, aby nie pchać się tam, gdzie można dostać prztyczka w nos. A w kontekście
osobistych talentów nie trzeba być alfą i omegą, aby odróżnić to, co realne, od nierealnego. Primabaleriną też
nie zostanę, nawet gdyby w jakiś cudowny sposób zmienił się kanon urody. Pointy wymagają lekkości.
Rozbawiony Filip zerknął na Wojtka, który pokiwał głową z uznaniem, ale nie odpuścił.
– Rok temu pojechaliśmy do Indii. W jakiejś wiosce natrafiliśmy na ślub. I tam zrozumiałem, że taniec –
wbrew temu, co myślimy o nim w Europie – wcale nie jest przywilejem lekkich jak bibułka tancerek.
Podziw, który czułem, przyglądając się tańczącym kobietom, brał się z ich gracji, radości i wdzięku.
Większość z nich miała sporą nadwagę.
– Jaki z tego wniosek? Powinnam jechać do Indii?
– Nie. Możesz zostać primabaleriną, jeśli masz na to ochotę, nawet jeśli Teatr Wielki będzie dla ciebie
niedostępny.
Oto lekcja pozytywnego australijskiego myślenia! Zgodnie z tym tokiem rozumowania mogłam zostać nawet
Angeliną Jolie! Szkoda tylko, że Brad Pitt byłby dla mnie niedostępny. Przemilczałam jednak owo spostrzeżenie.
Szczęśliwie przyszła mi w sukurs Monika, wnosząc do ogrodu półmisek z pieczonym królikiem.
~
Z prawej strony mignęła mi tablica: „Kraków – 250 kilometrów”. Przejechałam dwadzieścia pięć
kilometrów, a w retrospekcji dotarłam dopiero do królika. Aby wyrobić się z przeszukiwaniem zakamarków
pamięci, musiałam zmienić trasę na dłuższą albo zdecydowanie zwolnić. Ponieważ nie umiałam jechać
wolniej, wyszło na to, że konstruktywny wniosek uda mi się sformułować dopiero w okolicy Kielc.
Spojrzałam na wskaźnik poziomu paliwa. Aby nie utknąć gdzieś w szczerym polu, musiałam
zatankować. Przydrożna tablica informowała, że najbliższa stacja znajduje się dwa kilometry przede
mną. Benzyna, a przy okazji kawa i papieros. O tak, to zdecydowanie miła perspektywa. Z pogubionych
bezczasów, jakimi były dawne kawiarniane nasiadówki, picie taniego wina na skwerze Prusa czy
wałęsanie się po mieście, ostała się jedynie przerwa na kawę i papierosa – właściwie w niezmienionym
kształcie. Może papierosy były teraz w lepszym gatunku, a kawa przyzwoiciej parzona, ale radość z
wyrwania życiu chwili wolnej od obowiązków i powinności miała ten sam beztroski smak.
Zjechałam z głównej drogi i zatrzymałam się na nowoczesnej stacji benzynowej oferującej kompleksowe
usługi, no, może z wyjątkiem noclegu. Napełniłam bak, zapłaciłam i przestawiłam samochód na parking.
Skierowałam się do kafejki. Kupiłam kawę i wyszłam na zewnątrz, gdzie znajdowało się kilka stolików
ocienionych zaplamionymi parasolami. Znalazłam miejsce, z którego rozpościerał się widok na pola i skraj
lasu w oddali. Tuż obok mnie swoją przerwę w podróży konsumowała czteroosobowa rodzina. Matka,
nadziewając na widelec tłuściutkie frytki, napominała piskliwym głosem biegające dzieci, ojciec zaś szperał
nerwowo w portfelu, jakby sprawdzał, czy na pewno stać go na ten rodzinny wyjazd. Doszedł mnie
drażniący zapach frytek, a czując nagły przypływ łaknienia, mocniej zaciągnęłam się papierosem. Słońce
grzało zupełnie niewiosennie, ale na szczęście od strony pól docierał chłodny wiaterek, zdmuchujący parę
znad filiżanki. Powinnam być wzmocniona decyzją nabrania formy, ale mój animusz nagle gdzieś
wyparował. Jechałam w nieznane, a to nie sprzyjało entuzjazmowi. Wiedziałam, że przez jakiś czas (Bóg
jeden wie jak długo) będę musiała patrzeć na świat jedną parą oczu – bez kogoś obok, kto nadstawiłby
dłonie na moje rozproszone myśli. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że dzieliłam się z Filipem każdym
spostrzeżeniem, ale niewątpliwie sama świadomość jego bliskości dawała mi ogromną siłę. Nasze żarty,
wspólne posiłki, kochanie się i wielogodzinne rozmowy tworzyły niedostępną dla intruzów przestrzeń
czułości, rodzaj pola siłowego, od którego odbijał się wszelki niepokój. Teraz było znacznie trudniej.
Zgasiłam papierosa, dopiłam kawę. „Dość tego użalania”, jak mawiała Urszula, musiałam się ogarnąć.
Opuściłam zatoczkę parkingową i po chwili znowu jechałam główną drogą w kierunku Krakowa.

Podobne dokumenty