Kalisia Nowa 8-9-10/2013

Transkrypt

Kalisia Nowa 8-9-10/2013
sierpień | wrzesień | październik
nr 8 • 9 • 10 / 165 / 2013 / rok XX
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
cena 7 zł (w tym 5% VAT)
ISSN 1426-7667
nr indeksu 323462
Kaliszanie w świecie
8 • 9 • 10 / 2013
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
maj | czerwiec | lipiec
nr 8 • 9 • 10 / 165 / 2013 / rok XX
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
cena 7 zł (w tym 5% VAT)
ISSN 1426-7667
nr indeksu 323462
Kaliszanie w świecie
10
Graj jazz, jak chcesz
16
Cały urok Niecałej
22
Człowiek orkiestra
28
Grzybowski. Kamera. Akcja!
40
Kraj bogów, ludzi i zwierząt
47
Życie w podróży
57
W poszukiwaniu światła, koloru i formy
- rozmowa z Janem Ptaszynem Wróblewskim
- symbol wielokulturowości Kalisza
- sylwetka Henryka Siudy
- nowy film Michała Grzybowskiego
- Tybet okiem Ryszarda Bienieckiego
- rowerowa wyprawa Maryni Pawlak
- rozmowa z Wiktorem J. Jędrzejakiem
Wydawca Miasto Kalisz
Redakcja – Ratusz, Główny Rynek 20
www.kalisz.pl
[email protected]
Koncepcja artystyczna Iwona Cieślak, Tomasz Wolff
Redakcja wydania Iwona Cieślak, Karina Zachara
Projekt makiety oraz projekt okładki Tomasz Wolff
Zdjęcie na okładce Ryszard Bieniecki
Skład Tomasz Wolff
Korekta Aleksandra Bajger
Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61
3
Od awangardy
bitowej do jazzowego
fortepianu
Okruchy z historii Międzynarodowego
Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu
Michel Petruciani
Nie raz „dał jazzu” – a dokładnie już 39 razy. Przetrwał kilka kryzysów, upadek socjalizmu i stan wojenny,
a nawet żywiołowy napór siermiężnego kapitalizmu. A przecież to tylko muzyka, co prawda synkopowana,
a więc pełna zawijasów rytmicznych, harmonicznych i melodycznych, niekiedy w formie i treści rewolucyjna;
ale to nadal tylko muzyka. Za chwilę zabrzmią historyczne, jubileuszowe akordy – aż nie chce się wierzyć, że
Międzynarodowemu Festiwalowi Pianistów Jazzowych w Kaliszu za moment stuknie „czterdziestka”. Wystartował w grudniu 1974 r. w dwóch odsłonach: konkursowej – dla pianistów – i koncertowej. Alibi dla dumnego
przymiotnika „międzynarodowy” stanowił nie tylko występ niemieckiego pianisty Joachima Kühna, zagrali
przecież także znakomici polscy muzycy o europejskiej renomie: Adam Makowicz, Mainstream (Jan Ptaszyn
Wróblewski, Wojciech Karolak, Marek Bliziński i Czesław „Mały” Bartkowski) oraz Zbigniew Namysłowski Quintet (lider, Tomasz Szukalski, Karolak, Paweł Jarzębski i Bartkowski).
4
Kaliski festiwal mógł mieć zupełnie inny
charakter i u zarania wcale nie był jazzowy.
Wszystko zaczęło się od rocka, który w Gomułkowskiej Polsce nazwano big bitem.
W drugiej połowie lat 60. wiatr wiał z Zachodu – także w Kaliszu powstała młodzieżowa scena muzyczna. Pojawiły się zespoły:
Alabama, Waganci, Młody Blues. – Nie było
oczywiście płyt zachodnich zespołów, dlatego
słuchaliśmy przede wszystkim radia. Na początku Radia Luxemburg, a później audycji
Willisa Conovera, który prezentował muzykę
jazzową – mówi Jerzy Redlich, lider Młodego
Bluesa. W 1968 r. zorganizowano Przegląd
Zespołów Młodzieżowych Ziemi Kaliskiej
i w tym samy roku powstał Klub Jazzowy,
którego pierwszym prezesem był Bogumił
Kunicki; po nim tę funkcję obejmowali: Marek Truszkowski, Bogdan Bogiel, Krzysztof
Dobrowolski i Andrzej Laskowski. W listopadzie 1969 r. odbyły się słynne Rytmy nad
Prosną – I Ogólnopolski Festiwal Awangardy
Bitowej w Kaliszu, do którego zgłosiło się 300
wykonawców, z czego do przeglądu wybrano
45 zespołów. Z pierwszą nagrodą z Kalisza
wyjechała wówczas Barbara Trzetrzelewska
– tak tak, słynna Basia, która później śpiewała w zespole Matt Bianco i zrobiła karierę
solową na Zachodzie. Laureatami OFAB byli
także: Krystyna Prońko i Jarosław Śmietana z grupą Hall, najlepszy polski gitarzysta
jazzowy, który zmarł na początku września
2013 roku.
Komuniści chyba nie lubili młodzieżowej
awangardy, a na pewno nie podobała im się
nazwa OFAB, dlatego po interwencji władz
partyjnych kolejne dwie edycje przeglądu
(1972 i 1973 r.) odbyły się już pod zmienioną nazwą: Festiwal Młodzieżowej Muzyki Współczesnej. I tak to się skończyło,
bo za chwilę Kalisz miał już zupełnie inny
festiwal, z zupełnie inną muzyką.
Czas na jazz
Trudno dzisiaj dokładnie oddać atmosferę
kulturalno-polityczną sprzed 40 lat: co się
komu nie podobało, kto kogo naciskał, jak
to się stało, że impreza rockowa przemieniła
się w jazzową? Jan Cegiełka, animator kultury
jazzowej, długoletni pracownik CKiS zaangażowany w produkcję festiwalu, podpowiada,
że jednym z ojców chrzestnych tej muzycznej
reinkarnacji był Marek Karewicz. Znany fotograf i bon vivat przyjeżdżał do miasta nad
Prosną już na festiwale bigbitowe, a po powrocie do stolicy opowiadał wszystkim, jakie
to świetne imprezy potrafią robić w Kaliszu.
I to chyba Karewicz był łącznikiem między
kaliskim Klubem Jazzowym a Stanisławem
Cejrowskim i Zofią Komedową, którzy nadawali wówczas ton w środowisku jazzowym
w kraju. – Zastanawiano się, na ile współczesne nurty muzyczne są w stanie wykreować
The Quartet
nowy przegląd. Stąd pomysł festiwalu i konkursu pianistów jazzowych w Kaliszu – mówi
Barbara Fibingier, dyrektorka Centrum Kultury i Sztuki w Kaliszu. – Myślę, że Karewicz
dobrze zareklamował w stolicy środowisko kaliskiego Klubu Jazzowego. Te trzy imprezy bigbitowe odbiły się szerokim echem w całym kraju. Niestety, klimat dla muzyki rockowej nie
był wówczas najlepszy, dlatego, żeby nie tracić
tego całego zapału i dorobku, zdecydowano się
powołać do życia festiwal stricte jazzowy. Tak
mi to później tłumaczyli Stanisław Cejrowski
i Zofia Komedowa – dodaje Cegiełka.
Pierwszy Międzynarodowy Festiwal Pianistów Jazzowych odbył się w grudniu 1974 r.,
a konkurs nazwano imieniem Mieczysława
Kosza, zmarłego rok wcześniej znakomitego
pianisty jazzowego. Odtąd w cyklu dwuletnim do 1993 r. odbyło się 10 edycji konkursu.
Dlaczego później z niego zrezygnowano? –
Przede wszystkim z przyczyn ekonomicznych.
Trzeba było wybrać, co jest bardziej atrakcyjne dla publiczności: festiwal czy konkurs,
bo na obie te formy w tamtym czasie pieniędzy już nie starczało – tłumaczy B. Fibingier.
Niestety, chociaż organizatorzy próbowali
zaangażować w imprezę fabrykę fortepianów
Calisia, to nigdy to się nie udało, a nagrodę
dla laureatów konkursu, czyli pianino Calisia
zawsze trzeba było kupić od producenta.
5
Tomasz Stańko
Artur Bonusiak (1962) - historyk, absolwent Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie. Pierwsza wystawa fotograficzna
w 1982 roku w Galerii „Wieża Ciśnień” wraz z Krzysztofem Sibrechtem. Podczas studiów kilka indywidualnych wystaw; współzałożyclel Akademickiej Agencji Fotograficznej. Od 1979 roku dokumentalista festiwali jazzowych w Kaliszu. Wystawy: Teatr
Tańca Współczesnego” (1999), „Jazz” (1998), „Twarze jazzu” (2004), Głogowskie Spotkania Jazzowe (2007). Uprawia fotografię
reportażową, czasem zajmują go pejzaże i eksperymenty z ruchem.
Muzyka zakrapiana ginem
Nie tylko środowisko jazzowe skorzystało
z uchylenia żelaznej kurtyny, które nastąpiło
w kraju w pierwszej połowie lat 70., na początku epoki Gierka. Polska nabierała kolorów, co prawda na kredyt, ale każdy chciał
mieć „malucha” (Fiat 126p), mieszkanie
w bloku i pojechać na wczasy do Bułgarii. Inteligencja (była kiedyś taka grupa społeczna)
słuchała jazzu. – To był rzeczywiście czas jazzu i ginu – przyznaje B. Fibingier. – No bo nie
ma jazzu bez gazu – przypomina popularne
przed laty powiedzenie Krzysztof Dąbrowski,
jeden z prezesów historycznego Klubu Jazzowego w Kaliszu. – Wszyscy żyliśmy festiwalem, pracowaliśmy oczywiście społecznie, ktoś
załatwił tylko jakieś talony na obiad. Po nocach siedzieliśmy, robiąc plakaty i znaczki,
przygotowując koncerty. Początkowo festiwal
Mieczysława Kosza miał być imprezą regionalną na skalę Kalisza i okolic. Ale przejął
to PSJ, który nadał mu rangę ogólnopolską,
6
a nawet międzynarodową. Przyznam, że nawet trochę się obraziliśmy na PSJ, że podebrał
nam pomysł i imprezę, i nie włączyliśmy się
w organizację I Festiwalu Pianistów Jazzowych w 1974 roku. Ale wybór patrona to był
nasz pomysł, Klubu Jazzowego: Arka Szymańskiego, Andrzeja Laskowskiego i mój, ówczesnego prezesa. Warto może przypomnieć, że
już wcześniej nasz Klub Jazzowy organizował
w domu kultury w Kaliszu koncerty zespołów
jazzowych. Kontaktowaliśmy się przez znajomych ze studiów, podsyłaliśmy sobie zespoły.
Pamiętam, że w jednym z takich koncertów
wystąpił Jarek Śmietana.
Koncerty I FPJ odbywały się w Kaliskim
Domu Kultury przy ul. Łaziennej, przesłuchania konkursowe w Państwowej Szkole
Muzycznej. Przez kilka lat festiwal wędrował po Kaliszu i dopiero w 1978 r. na stałe
– z przerwą na remont CKiS – związał się
z budynkiem przy Łaziennej 6, gdzie przecież
wystartował.
Jerzy Redlich był już pracownikiem domu
kultury, ale to nie on nagłaśniał pierwszy
festiwal. – Nie było czym, bo pierwszy poważny sprzęt dostaliśmy w 1975 albo 1976
roku. Ale ja usiadłem za konsoletą mikserską chyba dopiero w 1978 roku – mówi Redlich. – Wtedy rozpoczęła się kariera międzynarodowa Jurka, bo zachodnie gwiazdy
wielokrotnie komplementowały jego pracę
– dodaje dyrektor Fibingier. – Z muzykami raczej nigdy nie miałem problemów,
za to nie raz musiałem toczyć prawdziwe
wojny ze sprzętem. A jak sprzęgało, to i muzycy mieli prawo się zdenerwować. Teraz jest
już taki sprzęt, że to nie wymaga większego
wysiłku – mówi skromnie kaliski akustyk.
Istotna była również strona finansowa całego przedsięwzięcia, którego sam ówczesny
Kaliski Dom Kultury (później wojewódzki,
dzisiaj CKiS) raczej by nie udźwignął.
Przez pierwsze 10 lat MFPJ w Kaliszu
utrzymywał i organizował PSJ przy pomo-
Mike Russell
cy agencji Pagart, którą kierował Andrzej
Marzec. Kaliszanie byli od „czarnej roboty”. – Jako młodzi pracownicy domu kultury
mogliśmy się przy nich uczyć, podpatrywać
i korzystać z ich doświadczenia – przyznaje B. Fibingier. Warszawa wzięła na siebie
„międzynarodową” część festiwalu, czyli
zaproszenie wykonawców zagranicznych.
– Inicjatywa zorganizowania festiwalu była
rzeczywiście kaliska. Ale Cejrowski, który
był już sekretarzem generalnym PSJ, wymyślił sobie swego rodzaju siatkę imprez jazzowych w kraju, w której obok Warszawy,
Wrocławia, Krakowa i Lublina znalazł się
festiwal kaliski. Słyszałem opinie, że pierwsze dwie edycje kaliskiego festiwalu były
bardzo udane, trzecia już mniej, a czwarta, czego byłem bezpośrednim świadkiem
i uczestnikiem, nawet dołująca. W Kaliszu
brakowało partnera dla PSJ, żeby przynajmniej współdecydować o festiwalu – tłumaczy Jan Cegiełka.
Festiwal bardziej kaliski
Odrodzenie organizacyjne i artystyczne
nastąpiło w 1978 r., kiedy szefem Wojewódzkiego Domu Kultury był Lechosław
Ochocki, który razem z Janem Cegiełką, Kazimierzem Matusiakiem, szefem Wydziału
Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Kaliszu
i Stanisławem Fibingierem, prezesem Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego, pojechał
do stolicy na rozmowy w sprawie przyszłości festiwalu. Wizyta okazała się owocna
i od tej pory kaliszanie mieli znacznie więcej
do powiedzenia w kwestiach organizacyjnych, finansowych i artystycznych. I potrafili to odpowiednio spożytkować. Udało się
wówczas sprowadzić do Kalisza dwóch doskonałych pianistów: Amerykanina Kenny
Drew i Martiala Solala z Francji. W tamtym
roku wystąpiły też polskie gwiazdy: niezapomniany The Quartet (Szukalski-Kulpowicz-Jarzębski-Stefański) oraz Sun Ship
i Laboratorium.
Później kaliska impreza miał swoje lepsze
i gorsze momenty. W pamiętnym 1981 r.
festiwal został przerwany, kiedy w nocy
z soboty na niedzielę 13 grudnia Jaruzelski
wprowadził stan wojenny. – Jeszcze w latach
70. władze Kalisza chciały zlikwidować festiwal, ale nie pozwolili na to Lechosław Ochocki
i Kazimierz Matusiak, którzy akurat interesowali się jazzem. W 1982 w stanie wojennym
nie odbył się Jazz Jamboree w Warszawie, ale
dzięki zaangażowaniu Ochockiego i Matusiaka udało się obronić kaliski festiwal. Pamiętam całonocny jubileuszowy koncert-maraton
Zbyszka Namysłowskiego, w którym wystąpiło
40 muzyków. Później festiwal przeniesiono
na 2 lata do Izby Rzemieślniczej, a następnie
do Teatru, do końca lat 80. na czas remontu
budynku przy Łaziennej – przypomina Cegiełka.
Barbara Fibingier pracuje w Centrum
od 1975 roku i na pierwszych festiwalach
była normalnym widzem, obserwatorem.
7
Sun Ra
8
Jan Ptaszyn Wróblewski
– Pamiętam różne anegdoty z tego okresu.
Biedny Laskowski chodził po korytarzu i używając słów nieparlamentarnych, pytał: dlaczego w tym mieście ten festiwal nikogo nie obchodzi. Później powtarzali to kolejni, którzy mieli
szansę zmierzyć się z organizacją tej imprezy.
Od 1978 byłam sekretarzem jury konkursu,
a w latach 90. po odejściu dyrektora Ochockiego musiałam się zająć stroną organizacyjno-produkcyjną. Warto przy okazji wspomnieć
Tomka Tłuczkiewicza, któremu Kalisz dużo
zawdzięcza, jeśli chodzi o promocję i organizację festiwalu. Ważną postacią był także
nieżyjący już znakomity pianista Sławomir
Kulpowicz, przez pewien czas dyrektor artystyczny festiwalu. Obecnie od wielu lat bardzo
wspierają nas duet Paweł Brodowski i Tomasz
Szachowski, obaj związani z radiową Dwójką,
gdzie prowadzą swoje audycje – mówi Barbara
Fibingier.
Było pianistów wielu...
Historia tych 40 lat to prawie 385 koncertów
i 10 edycji konkursu. Od 1997 r. w miesięczniku Jazz Forum w plebiscycie czytelników
wśród najważniejszych wydarzeń i festiwali w Polsce przez kolejnych 15 lat figuruje
niezmiennie Festiwal Pianistów Jazzowych
w Kaliszu. – Dla nas jest to bardzo cenna branżowa nagroda, która dopinguje do utrzymania
wysokiego poziomu. Były kryzysy, na początku
lat 90. pojawił się pomysł przekształcenia imprezy w Piano-Rock-Song, ale na szczęście się
z tego wycofano. Warto też wspomnieć, że festiwalowe plakaty przegotowywali wybitni polscy
plakaciści, m.in.: Rafał Olbiński, Andrzej Pągowski, Rosław Szaybo, Jan Sawka, grupa Homework. A plakat przygotowany przez Piotra
Młodożeńca zdobył nawet Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Plakatów w Warszawie
– mówi szefowa Centrum.
To, co najcenniejsze, czym festiwal może się
rzeczywiście szczycić, to umiejętność wyławiania znakomitych pianistów u progu ich
światowej kariery. Wiele jazzowych gwiazd
zdążyło zagrać w Kaliszu, zanim stały się
zbyt drogie dla organizatorów MFPJ. Kilka
nazwisk: Michel Petrucciani, Dollard Brand,
Don Pullen, Sun Ra, Gonzalo Rubalcaba, Esbjörn Svensson – oni po raz pierwszy grali
w Polsce właśnie w mieście nad Prosną, zanim
wystąpili na Jazz Jamboree i innych festiwalach w naszym kraju. Petrucciani zaczarował
publiczność, do dzisiaj jego występ uznawany
jest za jeden z najpiękniejszych w historii imprezy. Wielkim przeżyciem był także koncert
Sun Ra Orkestra, który odbył się z dużym
poślizgiem, bo samolot miał opóźnienie. –
Na lotnisku wsadziliśmy muzyków do samochodu i pędziliśmy do Kalisza bez postoju tak,
że Sun Ra musiał sikać w samochodzie do butelki po piwie – przyznaje dyrektor CKiS.
Niektóre koncerty były nagrywane i ukazały
się na czarnych krążkach (Paweł Tabaka, Kenny Drew, Martial Solal i Dollard Brand) w serii wydawniczej pod redakcją nieżyjącego już
Marka Cabanowskiego, zakochanego – jak
twierdzi Jan Cegiełka – w Kaliszu i kaliszankach – szefa wydawnictwa Poljazz.
Gdyby próbować wymienić artystów, którzy
wystąpili w 39 edycjach MFPJ w Kaliszu, zajęłoby to cały artykuł. Najważniejsze, że jest
to cały czas rozdział otwarty, że w ostatnich
latach festiwal „trzyma poziom” i w tym roku
na kilka dni Kalisz znowu nabierze jazzowego
kolorytu. A że jest on dzisiaj AD 2013 inny
niż w poprzednich dekadach? – Kiedy festiwal startował, byliśmy młodzi, pełni zapału,
nie spało się trzy dni, spotykaliśmy wielu fantastycznych ludzi. To rodziło coś magicznego,
niepowtarzalnego. Na czas festiwalu wszyscy
mówili sobie po imieniu. Wszyscy szli na jam
sessions. To był naprawdę czas jazzu i ginu.
Dzisiaj trudno już o taką atmosferę. Profesjonalizacja trochę zabiła luz, tamten klimat
i silne więzy międzyludzkie. To jest naturalne
i niezależne od organizatorów – przyznaje
Barbara Fibingier. – Dla nas bardzo cenne jest
to, że od lat karnety na festiwal kupują kaliszanie mieszkający w kraju i za granicą. Co roku
przyjeżdżają odwiedzić rodzinne miasto, spotkać przyjaciół i posłuchać dobrego jazzu.
W latach 90. nastąpiła zmiana pokoleniowa:
wierni jazzfani zaczęli przychodzić ze swoimi
dziećmi, niektórzy jakby ustąpili miejsca córkom i synom. Najważniejsze, że sala jest zawsze pełna, że wyrosło nam młode pokolenie
słuchaczy.
KLIM
9
Z Janem Ptaszynem Wróblewskim, muzykiem, kompozytorem i popularyzatorem jazzu
rozmawiają Iwona Cieślak i Przemysław Klimek
Graj jazz, jak chcesz
Fot. Iwona Cieślak
Jaki materiał zaprezentuje pan w Kaliszu
podczas 40. Festiwalu Pianistów Jazzowych?
Koncert będzie nawiązaniem do początków jazzu w Polsce. Sięgniemy po kompozycje prekursorów, trzech mistrzów:
Andrzeja Kurylewicza, Krzysztofa Komedy,
Andrzeja Trzaskowskiego.
Czy pamięta pan pierwszy festiwal jazzowy w Kaliszu?
Niestety, niewiele pamiętam. Wiem, że festiwal powiązany był z konkursem pianistycznym, w którym niebagatelną nagrodą
było pianino Calisia. Tak więc konkurs organizowano na bogato!
Występ na festiwalu nie był jednak pana
pierwszym koncertem w Kaliszu.
10
Nie, oczywiście, grałem już wcześniej jako
młody chłopak na poczatku lat 50. Pierwszy koncert z zespołem odbył się bodajże w 1956 roku. Jednak z moim graniem
w Kaliszu jest pewien problem. Tak się
dziwnie w życiu układało, że gdy ja wracałem do rodzinnego miasta, to akurat tutaj
tworzyła się muzyczna próźnia. Dopiero,
gdy opuściłem Kalisz, zaczęły się tam dziać
ciekawe rzeczy, festiwale jazzowe, koncerty.
Jest pan Honorowym Obywatelem Miasta Kalisza.
Kalisz stale się zmienia. Nie ma już tego
miasta z dawnych czasów. Przybyło dzielnic, których nie znam. Na szczęście są ludzie, do których wracam, na przykład moja
kochana klasa maturalna z „Asnyka”.
Jak się zrodziło pana zainteresowanie
jazzem?
Za przyczyną audycji radiowych. Choć
trudno powiedzieć, że były to od razu zainteresowania. Ja wtedy właściwie nie miałem pojęcia, co to jest jazz! Zaczynałem
od słuchania muzyki tanecznej, amerykańskiej, bardzo zbliżonej do jazzu. Oczywiście
wtedy radio było jedynym źródłem wiedzy
o muzyce. Z kolegami bardzo wcześnie
sami zaczynaliśmy grać, próbowaliśmy coś
tworzyć. Z dzisiejszej perspektywy, patrząc
na te poczynania, trzeba stwierdzić, że był
to kompletny analfabetyzm! Pamiętajmy,
że życie jazzowe rodziło się w knajpach.
My byliśmy bardzo młodzi i jako uczniowie
liceum ogrywaliśmy wszystkie szkolne potańcówki. Była to głównie muzyka taneczna, choć nam się oczywiście wydawało, że
Niezwykła muzykalność, ale i właśnie
umiejętność czytania nut zadecydowały,
że właśnie pan, jako pierwszy muzyk zza
żelaznej kurtyny, wyjechał w 1958 roku
do Stanów Zjednoczonych.
To wszystko było niesamowite i wręcz nierealne. Ale tak właśnie się stało: pojechałem
do Stanów Zjednoczonych jako członek
międzynarodowej orkiestry jazzowej International Newport Band. Ideą twórców
orkiestry było, aby każdy muzyk pochodził
z innego kraju. Odbywały się więc liczne
przesłuchania. Miałem to szczęście, że nasi
jazzmani mieli wówczas kłopoty z czytaniem nut, a ja byłem w tym dobry. W Ameryce grał z nami Luis Armstrong. Byłem
bardzo młody i nie od razu zrozumiałem,
jak niezwykły los wyciągnąłem w tej loterii.
Te wszystkie przeżycia, fascynacje musiały
we mnie dojrzeć i dopiero po kilku latach
znalazły odbicie w mojej muzyce.
Na pewno z pobytu w USA przyzwiózł
pan płyty.
To był wręcz obowiązek! Wybór tych płyt
był dosyć dziwny. Nie bardzo jeszcze wiedziałem, w czym wybieram, a poza tym
w Europie mieliśmy inny gust niż Amerykanie. Myśmy stawiali na muzyków białych,
jak Stan Getz, Bob Brookmeyer. Muzyka,
jaką proponował na przykład Sonny Rollins, byla dla nas wręcz mało cywilizowana.
Dopiero po powrocie ze Stanów odmienił
mi się gust.
Czy nie zakiełkowała w panu myśl, by zostać w Stanach Zjednoczonych?
W żadnym wypadku. Na pewno bym tam
sobie wtedy nie poradził. Nie miałem żadnych kontaktów, znajomości, kapitału, a rynek amerykański był piekielnie konkurencyjny. Poza tym, ja nigdy nie chciałem wyemigrować. Zawsze prągnałem mieć swoją
bazę w kraju.
Pana pierwszym instrumentem było pianino.
Tak. Później krótko grałem na klarnecie.
Na życzenie Krzysztofa Komedy sięgnąłem
po saksofon. Komeda stwierdził, że nasz
Fot. Iwona Cieślak
to jest jazz. Między walczykami i tangami
przemycaliśmy jakiegoś fokstrota. Wtedy,
w latach 50. minionego stulecia, wszyscy
muzycy tak zaczynali. Trzeba pamiętać,
jakie były wtedy realia: nie mieliśmy dostepu do partytur, do nagrań ani do żadnych urządzeń rejestrujących dźwięk. Nie
było wyjścia: trzeba było usiąść przy radiu,
najlepiej w kilka osób i każdy z nas zapamiętywał kilka taktów nadawanej muzyki.
Zapisywaliśmy nuty z nasłuchu, z audycji
radiowych.
sekstet lepiej będzie brzmiał z saksofonem
barytonowym, niż z klarnetem. Nie byłem
tym zachwycony. Miałem instrument w fatalnym stanie, „z dziesiątej ręki”. Później, zupełnie przypadkiem, zamiast zamówionego barytonu otrzymałem saksofon tenorowy. Był nowiutki, cudowny i zachwycił mnie
od pierwszego brzmienia. O barytonie zapamniałem na wiele lat. Wróciłem do niego
znacznie później.
Jak ważne dla pana było spotkanie
z Krzysztofem Komedą?
Można powiedzieć, że mój kontakt z prawdziwym jazzem rozpoczął się w chwili podjęcia studiów w Poznaniu, właśnie od kontaktu z Krzysztofem Komedą. Słyszałem
o nim jeszcze w Kaliszu. Był to czas – jakby
na przekór temu, że nie było Internetu i telefonów komórkowych – kiedy wszystko
wiedzieliśmy o sobie. Mieszkając w Kaliszu,
wiedziałem, kto gra w Poznaniu, kto się liczy w Krakowie. Poczta pantoflowa działała
lepiej niż dzisiejsze media. Gdy pierwszy
raz zobaczyłem Komedę przy pianinie, wiedziałem, że to jest ktoś. Wkrótce Krzyszytof
zaprosił mnie do udziału w swoim projekcie. Właśnie z Komedą odbyłem profesjonalny debiut jazzowy, na pierwszym Festiwalu Jazzowym w Sopocie w 1956 roku.
Festiwal ten stał sie przełomem w polskim
jazzie. Od tego czasu nikt nie próbował zabraniać grania jazzu. Sam festiwal wywołał
wielkie emocje nie tylko wśród publiczności, ale i wśród muzyków. Wtedy pod szyldem jazzu grało mnóstwo zespołów, przy
czym grały one muzykę taneczną, która
z jazzem nie miała wiele wspólnego. Poważni muzycy jazzowi zaczynali tworzyć
własne programy. Komeda w Poznaniu
tworzył zespół od podstaw. Uczył nas im-
prowizacji, podstaw harmonicznych. Nim
wystąpiliśmy przed publicznością, graliśmy
przez dobry rok.
W tej rozmowie nie padło jeszcze nazwisko Gerry Mulligan. Co pana pociągało
w jego muzyce?
Ta fascynacja zaczęła się jeszcze w Kaliszu.
Nietypowo, bo nie od słuchania muzyki,
ale od lektury artykułu o rewelacyjnym występie kwartetu Gerry’ego Mulligana w Paryżu. Był to skład bez fortepianu. I choć go
nie usłyszeliśmy, to od razu nas zachwycił!
Udało mi się go usłyszeć dopiero kilka lat
później. Było to coś zupełnie nowego, ale
i przystępnego. Los bywa przewrotny: gdy
wylądowałem w USA, pierwszą osobą, która mnie powitała, był właśnie Mulligan. Bardzo się mną zajął, udzielał rad. Zrodziła się
między nami serdeczna więź. Przez wiele
lat korespondowaliśmy ze sobą. Była to dla
mnie bardzo ważna postać, można powiedzieć guru.
W pana twórczości mocnym akcentem
zaznacza się poczucie humoru. Czy ten
intelignetny humor był rysem całego
środowiska jazzowego?
Niewątpliwie tak. Mam swoją teorię na ten
temat. Uważam, że jeśli ktoś nie ma poczucia humoru, to za jazz nie powinien się brać!
Wszyscy najwięksi muzycy świata mieli poczucie humoru. Ktoś śmiertelnie poważny
raczej trudno trafia do publiczności. Moim
zdaniem w muzyce musi być optymizm.
Nie cierpię jazzu pesymistycznego, zapłakanego. Z wyjątkiem bluesa, który pozornie jest smutny, ale jednak ma swoją energię. Humor pomaga przetrwać godziny
spędzone w trasie koncertowej. Ratuje nas
w wielu sytuacjach, nawet dramatycznych.
11
Fot. Iwona Cieślak
Działa pan na wielu płaszczyznach: komponuje, aranżuje, prowadzi audycje.
Do tego koncerty. Jak pan to godzi?
To wszystko tworzy jedną całość. Dopełnia się i daje urozmaicenie. Cały czas mam
kontakt z tym samym materiałem, ale
w sposób bardzo różnorodny. Do każdej
audycji przesłuchuję co najmniej kilka płyt.
A to jest i przyjemne, i pożyteczne. Aranżowanie, praca z orkiestrą wymagają innego
rodzaju aktywności. Podobnie koncerty.
To wszystko nie pozostawia czasu na stagnację czy nudę. Patrzę na naszą scenę jazzową praktycznie od początku jej istnienia.
Do połowy lat 70. polscy muzycy mieli problem z czytaniem nut. To się diametralnie
zmieniło. Dziś kończą dobre uczelnie. Są
doskonale wykształceni. Tak jak na całym
świecie. To oczywiście bardzo dobra droga,
ale jest jedno niebezpieczeństwo – wszyscy są ukształtowani podobnie, zatracają
indywidualność. Dopiero później dochodzą do własnych stylistyk. Trzeba być świadomym, że umiejętności techniczne to nie
wszystko. Trzeba szukać własnej drogi.
Obecnie festiwali jazzowych jest mnóstwo. Odbywają się niemal w każdym
większym mieście, podobnie koncerty.
Muzycy mają gdzie grać.
Nie bardzo. Muzyków przybywa, a życie
jazzowe przygasa. Utrzymać się wyłącznie
z jazzu jest bardzo ciężko. W Warszawie
obecnie nie ma żdnego klubu jazzowego,
który prowadziłby regularną działalność.
Toczy się to zrywami: ktoś wymyśli koncert
lub festiwal. Nie ma cykliczności. W minionych pięciu latach w Warszawie zagrałem
tylko jeden koncert, a w ogóle w ciągu
roku – sześć. Dla porównania – niedawno
natknąłem się na informację, że sekstet Komedy zagrał w ciagu roku 56 koncertów!
Z drugiej strony ludzie chcą słuchać jazzu.
12
Fot. Iwona Cieślak
Na koncerty przychodzi publiczność wielopokoleniowa. Pustej sali nie widziałem
od wielu lat.
A może muzyka jazzowa nie ma już tej
dynamiki co dawniej?
Cały czas dzieje się coś nowego. Chociaż
negatywnie oceniam zbytnie poszerzanie
granic jazzu. Niemal każdy rodzaj muzyki
szuka pokrewieństwa z jazzem. Wszystko
pięknie, ale powstał pewien galimatias. Nie
wiem, czy rap, który, nawiasem mówiąc,
bardzo lubię, można podłączać do jazzu?
Proszę spojrzeć na stoiska płytowe – gdy
widzę, jakie płyty tam znajduję, chwytam
się za głowę! W dziale jazz znalazłem nawet
płytę disco-polo. Moje pokolenie rozpoczynało od słuchania radia, a dzisiaj w audycjach radiowych jazzu jak na lekarstwo.
Naprawdę trudno usłyszeć w radiu zespoły
jazzowe.
Ale pan, jako jeden z niewielu, w swojej
audycji Trzy kwadranse jazzu w „Trójce”
systematycznie prezentuje młody polski
jazz.
W młodym polskim jazzie dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy. Dla mnie jednak nie
jest ważne, czy jest to młody zespół, czy stary. Jeśli gra fajną muzyczkę – to puszczam.
Staram się też prezentować nowe zjawiska,
wydarzenia, które akurat mnie osobiście
nie zawsze się podobają, ale – nie jestem
wyrocznią. Prezentuję nowości, a słuchacze
sami oceniają: myślcie o tym, co chcecie.
Jest pan autorytetem, odznaczają pana,
doceniają. Czy nie próbował pan wpłynąć na kształt mediów publicznych?
Niewątpliwie mało jest muzyki jazzowej
w rozgłośniach radiowych, w telewizji.
Co ja mogę zrobić? Sam boję się, że zrodzi
sie pomysł prywatyzacji „Trójki”, a wtedy
moja audycja na pewno się skończy. Trzy
kwadranse jazzu nadawane już były o tak
różnych porach: raz miały 2 godziny, a raz
20 minut. To i tak jest fenomem. Mam cholernie dużo szczęścia, że nikt się nie wtrąca,
nie czepia mnie o program, nic nie narzuca. Raz tylko, zupełnie niedawno, wydano decyzję, że mam nadawać tylko polski
program. Od razu złożyłem rezygnację.
Mój wniosek podarto i usłyszałem: rób pan,
co chcesz. Zauważam małe pozytywne
zmiany. Zdarza się, że po południu w popularnych pasmach nadawane są utwory
jazzowe, można trafić na przykład na Ellę
Fitzgerald.
Grał pan z mnóstwem muzyków starszej i młodszej generacji. Jak układa się
ta współpraca? Co mówią o pana charakterze pseudonimy: Ptaszyna, Ptaszyn,
Generał?
Dogaduję się z większością muzyków. Czuję się znakomicie i w towarzystwie muzyków starszej generacji, i młodych. Rzekomy
konflikt pokoleń to kompletna bzdura. Gdy
z kimś nie zgraliśmy się od razu, to po prostu odpadał. Nigdy nie wychowywałem
żadnego muzyka. Proponując komuś
współpracę, wiem, czego się mogę spodziewać. Gram, a on się dostosowuje sam.
Ja mu niczego nie dyktuję, nie narzucam.
Nie cierpię takiego podejścia. Nikt mnie
tak nie traktował. Nawet Krzysztof Komeda nie dyktował, jak grać jego kompozycje.
Albo zagrasz jak trzeba, albo się nie nadajesz. Na to nie ma rady. A mój charakter?
Od poczatku do końca muzyka jazzowa
mnie wciągała, pochłaniała. Zmieniałem się
ja, moje gusta muzyczne, moja muzyka. Dla
mnie muzyka jest pasją, życiem. Nie widzę
siebie w żadnej innej roli.
Dziękujemy za rozmowę.
O pożytkach z czytania Fredry
pisze prof. UAM dr hab. Piotr Łuszczykiewicz
Fot. Jakub Seydak
Fredro dla dorosłych - czyta Michał Wierzbicki
Wzorem ubiegłego roku Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej zaprosił rodaków do włączenia się
w akcję Narodowego Czytania. Bohaterem tegorocznej edycji stał się wybitny komediopisarz,
bajkopisarz, poeta i autor pamiętników, Aleksander Fredro. Czytanie dzieł wielkiego pisarza
odbyło się we wrześniu w Sali Recepcyjnej ratusza, w trzech odsłonach: od porannego bloku
„Fredro dla dzieci”, podczas którego najmłodsi odbiorcy mogli uczestniczyć w literackiej zabawie tekstami mistrza; poprzez wspólne czytanie najciekawszych fragmentów pamiętników pod
hasłem „Fredro z Kaliszem w tle”; aż po ostatni akt Fredrowskiej lektury o nieco swawolniejszym
charakterze, zatytułowany „Fredro dla dorosłych”.
Byłem pomysłodawcą – wraz z moją żoną
– takiego układu Fredrowskiego święta. Podczas długich i burzliwych domowych dyskusji wielokrotnie spieraliśmy się o proporcje
geniuszu Mistrza w różnych odsłonach jego
pisarstwa. Musiałem tedy ostro bronić pozycji jego pamiętników Trzy po trzy, którą zdecydowaliśmy – dość ryzykownie, bo to rzecz
wcale nie do łatwego śmiechu – powierzyć
kaliszanom do wspólnej lektury. Moim
zdaniem, wyszło to wspaniale. Zaproszeni
goście, czytający przecież z potrzeby serca,
a nie z zawodowego obowiązku, wykazali się
prawdziwym kunsztem interpretacyjnym,
a niektóre wykonania po prostu wbiły słuchaczy w municypalne krzesła. Na dowód
pozostał zresztą cenny materiał audiowizualny.
Spróbuję teraz uzasadnić wybór tego
tekstu. Otóż, Trzy po trzy to bez wątpienia
arcydzieło pamiętnikarstwa XIX wieku.
I to arcydzieło niezwykłe, ponieważ nowoczesne w formie dzięki... konserwatyzmowi.
Nie bowiem Wawrzyniec Stern z jego słynną
rozluźnioną dygresjami kompozycją jest nauczycielem Fredry, ale – i tu trzeba przyznać
rację Adamowi Grzymale-Siedleckiemu,
13
Fot. Jakub Seydak
Piotr Łuszczykiewicz – pomysłodawca Fredrowskiego święta
który to prawie sto lat temu zauważył – szlacheckie gaduły: mistrzowie domowej gawędy, wędrowni kronikarze burzliwych czasów,
a niekiedy sprzedawcy barwnego łgarstwa.
Fredro słuchał ich w dzieciństwie i powrócił
do tego tonu oraz sposobu narracji w dojrzałym życiu, zniechęcony niesprawiedliwą krytyką swojego komediopisarstwa i zmęczony
kontaktami z powierzchownymi fascynatami
nowej epoki. Powrócił do ojcowskiego etosu
– Polaka bez skazy w szczerym patriotyzmie,
ale i przenikliwego, „całym sobą” realisty.
14
Pisał Trzy po trzy w latach 1844‑46, wielokrotnie je poprawiał i nie doczekał ich
wydania. Zmarł bowiem w 1876 roku, a pamiętniki ukazały się po raz pierwszy drukiem
w „Gazecie Polskiej” w 1877 roku, zaś w 1880
wyszły w postaci książkowej. Może dobrze,
że nie czytał pierwszych reakcji, gdyż te były
raczej chłodne. Nawiasem mówiąc, to, jak
podrzędni, lokalni krytycy onegdaj złamali
Fredrę, w szczycie talentu zmusili go do milczenia przez kilkadziesiąt lat, woła o pomstę
do nieba. Kiedy dzisiaj czytam elukubracje
domorosłych znawców kultury, bez większego namysłu „hejtujących” wszystko, co się
w tej wąskiej przestrzeni wydarzy, mam
wrażenie, że i przed ich żółciowym piórem
Mistrz by się nie uchował. A on był człowiekiem mądrym i rozsądnym, a zarazem wiernym i lojalnym, co świetnie widać w jego stosunku do Napoleona, którego zamiary wobec
Polaków przejrzał szybko, ale któremu służby
przecież nie wymówił.
Napisałem, że Fredro był konserwatystą.
Tak, niechybnie, lecz raczej w starym stylu,
Mickiewiczowskim z Pana Tadeusza, może
nawet nieco feudalnym. Na pewno nie kapitalistycznym, gdyż systemu rynkowych
wartości nie cierpiał. Słynne wykrzyknienie: pieniądz stał się wszystkim, jakże trafne
w połowie XIX stulecia, wydaje się aktualne
i obecnie, w wieku XXI. Nie lubił też Fredro
polityki, że przypomnę inną eksklamację
z pamiętników: Piekielna obłudo! Szatańska
polityko!. I jeszcze jeden, genialny passus
unaoczniający bystrość jego sądów: Zarzucają Polakom, że są niesforni, że trudno nimi
rządzić. Mnie się zdaje, że bardzo łatwo, byle
rządzić z konia i z szablą w ręku. Mógłbym
się pod każdym z tych stwierdzeń podpisać.
To szczera prawda, zawsze zamiast rozwagi słuchaliśmy chętniej natchnienia, a nasze
„antyłączne” usposobienie wpędzało nas
w głupie swary.
Ale Trzy po trzy Fredry to nie tylko cenne uwagi o mentalności narodowej. To także
wstrząsający – powiedziałbym „porażający”,
ale to słowo zdewaluowali nam politycy –
obraz okropności i okrucieństw wojennych.
Słynne wyliczenia, rozpoczynane anaforą
„widziałem”, mającą zabójczą moc autopsji:
Widziałem padających pod koła, a nikt nie
pomyślał, aby koła zatrzymać [...]. Widziałem konie gryzące z bólu skamieniałą ziemię
[...]. Widziałem rannych rzuconych na drogę,
bo zdrowszy, silniejszy zapragnął jego szkapy i powózki. Ciarki przechodzą po plecach,
bo nie ma w literaturze polskiej silniejszych
obrazów antywojennych, bardziej od wojaczki odstręczających, napisanych przecież nie
przez jakiegoś wymuskanego pacyfistę, lecz
przez żołnierza, szczęśliwszego w mundurze
niż w cywilnym ubraniu, z pałaszem, a nie
z piórem w ręce.
Trudno też nie docenić Fredrowskiej miłości do ludzi starych, którzy poświęcili swoje życie służeniu innym. Brakowało takiego
głosu w epoce fircyków i dandysów, brakuje i dziś, gdy poddawani jesteśmy terrorowi
młodości i egoizmu. Nie znosił także Fredro
– jak to wtedy wyrażano – pieczeniarzy i blagierów. Dobre określenia, jakie znalazł dla
współczesnych postaw, by tak rzec, aktualizując leksykę: wazeliniarskiego klientyzmu
i bezkarnej mitomanii. „Stary jeż”, bo tak go
pod koniec życia nazywano, kiedy sposęp-
Fot. Jakub Seydak
Trzy po trzy – czyta Janusz Pęcherz, prezydent Miasta Kalisza
niał, spochmurniał, gdy zamknął się w skorupie mizantropa i sardonika, otóż ów „stary
jeż” nie zatracił nigdy zmysłu artystycznego
i poczucia komizmu, czego efektem były
wydane w końcu po jego śmierci pamiętniki
Trzy po trzy. Nie postradał także przenikliwości umysłu, choć o rzeczach fundamentalnych wypowiadał się ściszonym głosem,
a na wielką historię patrzył z prywatnej per-
spektywy. Nie rościł sobie prawa do przemawiania w imieniu wspólnoty. Po prostu: mówił za siebie. I za to go uwielbiam.
Post scriptum: o Kaliszu w Trzy po trzy jest
niewiele, to prawda, choć przecież kampania
napoleońska przez nasze miasto przetacza się
z bitewnym impetem. Ale trudno nie zapamiętać wierszyka z fenomenalnego fragmentu: Było to w onym czasie, kiedy ktoś w trans-
parencie napisał: „O Sasie, w dobrym czasie,
drugi raz walisz, przez Kalisz”. W onym czasie, kiedy król saski jako Wielki Książę Warszawski jechał z Krakowa do Warszawy. Diabli wiedzą, na co był księciem warszawskim
i po co jechał z Krakowa do Warszawy, ale tak
było.
Piotr Łuszczykiewicz
15
Cały urok Niecałej
Do dzisiaj lubią ją artyści. Sprzyjała rzemieślnikom i przemysłowcom. Przed wojną słynęła z lalek
i fotografa, którego chwalił sam Piłsudski. Tutaj urodził się Stefan Szolc – Rogoziński, a pół wieku
później Walenty Kulisiewicz wykuwał dekoracyjne kraty. Z cerkwią, domami Parafii Prawosławnej
i Ewangelicko-Augsburskiej pozostaje symbolem wielokulturowości miasta. Niezwykła, niepozorna,
malownicza, położona na skraju Parku Miejskiego ulica przypomina o złożonych dziejach Kalisza –
pisze Anna Tabaka. Latem bieżącego roku ul. Niecała miała swoje święto.
Niecała znajduje się na uboczu dawnego
traktu handlowego przebiegającego przez
Kalisz. Stare mapy pokazują, że do początków XIX stulecia przestrzeń była niezabudowana. Przebieg ulicy kształtował się jeszcze w okresie międzywojennym. Nie przewidywano wtedy przebicia aż do parkowej
granicy; ulica miała skręcać tuż za siedzibą
Parafii Prawosławnej, w miejscu gdzie dzisiaj rozpościera się mały placyk wykorzystywany na parking. Długie dziesięciolecia
gwarno w tej okolicy robiło się tylko w dni
targowe. Wszyscy, przekupki z koszykami
i jadący wozami, przedostawali się do miasta przez most na Przedmieściu Toruńskim
(Stawiszyńskim), łączący brzegi niewielkiej
16
odnogi Prosny. Ulica położona nad Babinką
– o czym po zasypaniu kanału i utworzeniu
plant łatwo zapomnieć – miała swoje drugie,
odbite w wodzie oblicze. Najstarsza znana fotografia tego fragmentu (sprzed 1919 r.) ukazuje jeszcze jeden fenomen miejsca: na most
i początek ulicy z dobrze widocznym starym
domem Repphanów pada wydłużony cień
pięciokopułowej, pobliskiej cerkwi.
Niecała 2. Dom Repphanów
Niecała 4. Pracownia Kulisiewicza
W I poł. XIX w. przemysłowcy z Międzychodu, Repphanowie, postawili na Przedmieściu Toruńskim swoje małe imperium. Ich
budynki: trzy domy fabryczne i jeden miesz-
kalny zajmowały narożnik pomiędzy przyszłą
Niecałą a dzisiejszym pl. Kilińskiego. Rodzina
zamieszkała w piętrowej kamienicy (Niecała
2). Tutaj w 1861 roku przyszedł na świat Stefan Szolc-Rogoziński, podróżnik i odkrywca.
Potentaci, Scholtzowie i Repphannowie, połączyli interesy poprzez małżeństwa (matka
obieżyświata Malwina z Rogozińskich była
Polką, jej syn, wiedziony pobudkami ideowo-patriotycznymi, spolszczył nazwisko).
Widok dopełniał spichlerz stojący obok piętrowego domu. Taki obraz przetrwał do odzyskania przez Polskę niepodległości.
W 1919 roku narożna kamienica stała
się własnością Rzeszkowskich, następnie rodzin Jasińskich, Strzelczyńskich, Szepskich,
Steinów; w końcu przeszła w ręce Edwina
Müllera (1932 r.). Z nowymi właścicielami
zmieniał się wygląd domu. Kolejno przybyły:
sklepy na parterze, pierwsze piętro, następnie
dwa kolejne nakryte trójkątnym naczółkiem.
Dom się powiększył; w miejscu dawnego
spichlerza dobudowano nową część połączoną ze starą wysoką sienią z bramą wjazdową. Modernizacja objęła także techniczne
udogodnienia. W 1928 r. założono „stację
biologiczną” na 60 osób (szambo). Kilka lat
później Müller na nowo urządził piwnice,
choć wysokie, ciężkie sklepienia i zbrojne
drzwi przywołują jeszcze XIX wiek. Wśród
nazwisk projektantów, którzy pracowali
przy kolejnych przebudowach, przewija się
nazwisko inż. Alberta Nestrypke, w okresie
międzywojennym piastującego stanowisko
Architekta Powiatu Kaliskiego. Nestrypke
upodobał sobie Niecałą. Tutaj, u wrót parku,
w przyszłości stanie jego dom.
Pod dzisiejszym adresem Niecała 4
na przełomie XIX i XX stulecia majętni kaliszanie zamawiali ręcznie kute w żelazie kraty,
balustrady, poręcze, bramy i inne akcesoria ślusarskie. Warsztat prowadził Walenty
Kulisiewicz (ur. 1854 r. w Kucharach, zm.
1939 r. w Kaliszu), ojciec Tadeusza, sławnego
grafika; jego mama słynęła z biegłości w krawieckich poprawkach. Wyroby zakładu Kulisiewicza zdobią wiele kaliskich kamienic,
ale ich identyfikację utrudnia brak sygnatur.
Jedynie na metalowej oprawie okna zakrystii
kościółka św. Wojciecha na Zawodziu zachowała się tabliczka z imieniem i nazwiskiem
rzemieślnika.
Sama kamienica powstała w 1912 roku.
Od Kruszyńskiej pięć lat później budynek
zakupili Józef i Dawid Grün. Dawid prowadził w tym miejscu sklep, a następnie „rezerwuar dla magazynowania jaj”. Pod koniec lat
20. posesję nabyli Irena i Ignacy, prowizor
farmacji, Grzeszkiewiczowie. W tym czasie
w podwórzu pojawił się garaż z mieszkaniem
szofera.
w sąsiadujących pomieszczeniach, obok
kancelarii, zasiadali dyrektor i buchalter.
Gdzie mieszkali właściciele? Na podstawie
jednego z odnalezionych zapisów można
wnioskować, że w sąsiednim domu Grzeszkiewiczów (Niecała 4). Do mieszkania miały
prowadzić drzwi na I piętrze fabrycznego
budynku.
Sama firma szczyciła się XIX-wiecznymi
tradycjami, na papierach firmowych widnieje data założenia 1884 rok. Prawdopodobnie
początki należy wiązać z działalnością znanego księgarza i fotografa Jakuba Fingerhuta. Berta, przyszła żona Adama Szrajera,
pochodziła z Fingerhutów. Dawny dom rodziny także stoi przy Niecałej.
Firma zdobyła rynek różnorodnością
asortymentu; produkowała lalki wytłaczane
z kartonu i papieru z główkami porcelanowymi lub celuloidowymi, zabawki wypychowe (pluszaki), flanelowe, mozaiki kolorowe
i glazurowane, a nawet grzechotki. Wymagający klient mógł kupić kolejkę na Kasprowy,
stary Kraków (zestaw drewnianych klocków
do budowania), samoloty o napędzie gumowym albo szybowce do puszczania z procy.
Z taśm zakładu schodziło do 5 tys. zabawek
dziennie.
Przedsiębiorstwo wraz ze swoimi oddziałami przy ul. Kwiatowej 2 (Mechaniczna
Fabryka Obcasów Drewnianych i Produkcja
Zabawek Drewnianych) i Kościuszki 13 nale-
Niecała 6. Lalki
Pod numerem 6, w jednym z budynków
po byłej fabryce Repphanów, działała słynna
Fabryka Lalek i Zabawek Adama Szrajera.
W peerelu miejsce zajął Metalplast, dzisiaj
pomieszczenia zaadaptowano na popularną
restaurację.
Budynek, jak w czasach Szrajera, pozostał
trzypiętrowy. Plany zachowane w Archiwum
Państwowym pozwalają precyzyjnie odtworzyć podział pracy w fabryce. Na parterze
działały, m.in. malarnia, lakiernia, pakownia, wykończalnia, dwa magazyny, drukarnia i sala maszyn. Drugie i trzecie piętro
miały identyczny rozkład; na każdym znajdowały się dwie pracownie i magazyn. Serce zakładu biło na pierwszym piętrze, gdzie
17
18
żało do większych w Kaliszu. Niedługo przed
wojną załoga liczyła 270 robotników, 15
osób personelu technicznego i 6 urzędników.
W tym czasie zakład eksportował swoje wyroby na cały świat (Europa, Palestyna, Ameryki Północna i Południowa). Zarząd firmy
stanowili członkowie rodziny: Adam i Berta
Szrajerowie, dr Leon Szrajer, inż. Henryk
Szrajer, inż. Mieczysław Szrajer.
Niecała 8 i 10. Wysokie szczyty
Przy Niecałej 8 stoi budynek zaprojektowany w 1922 roku przez Alberta Nestrypke
dla lekarza stomatologa Marcina Szmigielskiego. Dom należy do najoryginalniejszych kreacji architektonicznych miasta.
Na trzech kondygnacjach fasady rozpięto,
częściowo przeszklone, loggie. Z wysokości arkadowych galeryjek rozpościera się
widok na ulicę i zielony skwer urządzony
przed budynkiem. Integralność rozwiązania podkreśla wysoki parkan, w który
wkomponowano balustradki identyczne
z zastosowanymi w elewacji frontowej.
Mimo wykorzystywania cytatów z dawnych
epok, linearna, delikatna dekoracja fasady
daje wrażenie nowoczesności.
To jednak nie kamienica Szmigielskiego,
a sąsiadujący z nim dom Parafii Ewangelicko-Augsburskiej, zwany dzisiaj „Pod aniołami”, wyznaczył nowy kierunek (Niecała 10).
Kwerenda archiwalna wykazała, że posesja
początkowo należała do rodziny Knorrow,
później do Emila Repphana. W 1911 roku
własność przeszła w ręce Szrajerów, którzy
odsprzedali ją parafii. Gmach, jak poświadczają datowniki wbite w wejściowe schody,
został wzniesiony dwa lata później. Inicjatorem budowy był pastor Edward Wende,
dziadek asnykowca Edwarda Joachima,
znanego adwokata, późniejszego posła
i senatora. Loggie i trójkątne fasady dwóch
szczytów, przebite owalnymi oknami (tzw.
wole oczy), dziewięć lat później zostaną
powielone na pobliskiej posesji. Opaski
okien zdobią główki serafinów, od których
dom wziął swoją zwyczajową nazwę. Urodę architektury wydobywa usytuowanie.
Od ulicy budynek oddziela miniogród, który kiedyś, gdy przy Niecałej płynęła jeszcze
Babinka, musiał wydawać się większy i ładniejszy.
Fasady Niecałej 8 i 10 zastanawiają.
Na tle architektury miasta wydają się jak
z „innej bajki”. Rozwiązanie z wysokimi
szczytami przypomina kamieniczki północnej Europy. Jeśli wziąć pod uwagę, że
jako pierwszy powstał dom parafii ewangelickiej, a późniejsza kreacja do niej nawiązała, ten trop skojarzeń może być poprawny
– ewangelicy nieśli swoją wiarę z północy.
Nie po raz pierwszy architektura przemawiałaby symbolicznie.
Niecała 14. Weranda fotografów
Na działce najbliżej parku stanął dom
z charakterystyczną półokrągłą werandą
(dzisiaj przychodnia dla zwierząt). Wybudował go w 1882 r. Marceli Filipowski, który
wraz z córką Albiną zakupił teren od miasta.
Projekt powstał w biurze architekta gubernialnego Józefa Chrzanowskiego. Półokrągła
elewacja (dzisiaj zamurowana) była pierwotnie zakończona otwartym portykiem (wejście wsparte na kolumnach) z dobudówką
na piętrze. Efektowne wejście miało prowadzić do kawiarni. Takie były plany, nie wiadomo jednak, czy lokal w tym miejscu kiedykolwiek został otwarty. W 1894 roku posesja
przeszła w ręce Jakuba i Rozalii Fingerhutów,
rodziców Berty po mężu Szrajer. W tym
czasie do domu z werandą swoje atelier
przeniósł sławny fotograf Wincenty Boretti
(1859‑1932). Pierwotnie artysta prowadził
zakład przy pl. św. Józefa 10, dlatego na rewersach starych zdjęć można znaleźć zarówno jeden, jak i drugi adres. Teraz dopiero zrozumiałe stają się prasowe anonse z przełomu
wieków zawiadamiające, że „Zakład W. Borettiego przeniósł się do domu Fingerhuta”.
Tutaj stał wielkoformatowy aparat fotograficzny (w gazecie z 1899 r.) nazywany błędnie
camerą obscura: Olbrzymią camerę obscura
sprowadził miejscowy zakład fotograficzny p.
Wincentego Boretti (!) w Kaliszu. Nie znany
u nas jeszcze ten aparat ma tę zaletę od do19
myślać, najlepszą reklamą był list pochwalny
wystosowany przez Józefa Piłsudskiego. Engel dokumentował wizyty Marszałka w Kaliszu (1921, 1927). W ostatnich latach przed
wybuchem II wojny światowej miejsce dzierżawił fotograf H. [imię nieznane] Polański.
Sam dom, początkowo bogato dekorowany, z kilkoma balkonami, lata swojej świetności miał za sobą już w okresie międzywojennym. Gdy mury zaczęły wymagać zbyt
dużych nakładów, rodzina Szrajerów pozbyła
się problemu i sprzedała kamienicę (1927 r.).
Ostatnią właścicielką pojawiającą się w archiwaliach jest Emilia Broszkiewicz.
Dzisiaj odarta z detalu architektonicznego
fasada ostatecznie straciła styl. Nie przywrócono także dawnego tarasu i wszystkich balkonów. Przeobrażenie przeszła też najbliższa
okolica. Budynek pierwotnie stał nad wodą
tzw. Małego Kogutka (teren dzisiejszego placu zabaw i pergoli naprzeciwko Domu Parkowego). Staw zasypano podczas porządkowania parku po I wojnie światowej.
tychczas używanych, że zastosować go można
do zdjęć fotograficznych, począwszy od największych do najmniejszych nawet rozmiarów. Nadto dzięki odpowiednio urządzonemu
regulatorowi, fotografie zdjęte z kamery [są]
nadzwyczaj dokładne nawet przy zdjęciach
momentalnych (…). Bez wątpienia za pomocą tego urządzenia Boretti udokumentował
„cenniejsze okazy”, czyli eksponaty wystawy
20
archeologicznej otwierającej dzieje kaliskiego muzeum (album przechowuje Muzeum
Okręgowe Ziemi Kaliskiej).
Koło 1910 r. werandę zajął kolejny fotograf – Stanisław Bibrich, a po nim, już w latach 20., Dawid Engel. Jego atelier przyciągało klientów świetlną reklamą i – podobnie
jak wcześniej zakład Borettiego – słynęło
z doskonałej jakości zdjęć. Jak można się do-
Cerkiew i Niecała 1
Zachodnią pierzeję Niecałej otwiera cerkiew prawosławna pw. Św. Apostołów Piotra
i Pawła. Jej budowę pod kierownictwem inż.
Alberta Nestrypke zakończono w 1930 r.
Do postawienia ścian wykorzystano materiał
pochodzący z rozebranego dwa lata wcześniej wielkiego soboru prawosławnego przy
dzisiejszym pl. Konstytucji. Zwieńczony pięcioma kopułami, majestatyczny kolos dla Polaków był symbolem zaborcy. Z nadejściem
niepodległości los świątyni został przypieczętowany.
Wiara jest jednak mocniejsza niż uwarunkowania polityczne. Czas władzy caratu
się skończył, ale wyznawcy prawosławia nad
Prosną pozostali. Dla nich według projektu Michała Zenowicza powstała cerkiewka
przy Niecałej. Budowla zwraca uwagę przede
wszystkim opracowaniem detalu – delikatnego fryzu arkadkowego i kapiteli pilastrów
zewnętrznych ścian nawy. W naczółku elewacji na złotym tle widnieje postać błogosławiącego Chrystusa Pantokratora (ikona Spas
Wszechwładca). Na kościół warto popatrzeć
także jak na szczególny przejaw współistnienia wielu nacji i wyznań nad Prosną. Jest on
jedyną świątynią prawosławną zbudowaną
w odrodzonej Rzeczpospolitej.
Działkę wraz z ogrodami, na której stoi
siedziba Parafii Prawosławnej, Pietropawłowska Cerkiew zakupiła w 1887 roku. Budynek przy Niecałej 1, zwany niegdyś Domem
Popów, musiał powstać niewiele później.
Świadczy o tym jego ciężka, historyzująca
architektura oraz proste zestawienie faktów:
skoro od 1877 roku istniał w Kaliszu sobór,
musiał przy nim funkcjonować dom parafialny. Po odzyskaniu niepodległości, gdy
sprawy własnościowe Cerkwii w Polsce nie
zostały jeszcze uregulowane, budynek zajęła
Policja Państwowa, ale część pomieszczeń
udostępniono wiernym prawosławnym dla
odprawiania nabożeństw. Na początku lat 30.
parafia przebudowywała swoje domostwo;
pojawiło się dodatkowe piętro oraz boczny
barak z przeznaczeniem na sklep (Niecała 3,
dzisiaj są tutaj sprzedawane okna).
Czynszowa kamienica za parafialną siedzibą należy do rodziny Nestrypke. Zastanawiające usytuowanie domu pokazuje pierwotny przebieg ulicy (w poprzek do stanu
dzisiejszego).
Niecała 5. Nowocześnie.
Ustronne okolice parku wybrała dla siebie
także rodzina architekta Alberta Nestrypke.
Posesję przy ul. Niecałej 3 (dzisiaj 5) familia nabyła w 1883 roku od Feliksa Kozłowskiego. Pięćdziesiąt lat później przystąpiono
do realizacji nowoczesnej, wygodnej willi
zaprojektowanej przez Alberta. Budowa była
prowadzona z niezwykłą starannością i trwała cztery lata. Efekt musiał zwracać uwagę
swoją innością.
Już domem Szmigielskiego Nestrypke zdradził się jako miłośnik nowych rozwiązań, ale dopiero przy własnej budowie
w pełni zaprezentował swój styl i preferencje estetyczne. Architekt nadał willi formy
geometryczne, co podkreślił przemyślaną
ascetyczną dekoracją. Jedynym ustępstwem
na rzecz tradycji były wazy ustawione na narożnikach schodów i przy tarasowym zejściu
do ogrodu. Mimo późniejszych przeróbek
dom nadal nosi wyraźny rys modernistyczny.
O nowoczesności zastosowanych rozwiązań
mówią też żelbetowe stropy. W środku zadbano o wszelkie udogodnienia, od instalacji
gazowych i centralnego ogrzewania po kanalizację i elektryczność. Wśród wyposażenia
znalazły się, m.in. fajansowe miski i umywalki, żeliwna wanna, piec z kafli majolikowych
i kryształowe lustro.
Ulica artystów
Nazwa uliczki zmieniała się kilkakrotnie.
Przez kilka międzywojennych lat (od 1934 r.)
nosiła imię Bolesława Pierackiego, ministra spraw wewnętrznych zamordowanego
przez ukraińskich nacjonalistów. W czasie
hitlerowskiej okupacji Niecałej patronował
Adolf Menzel, pruski malarz historyczny.
Po II wojnie światowej nastała epoka Walki
Młodych trwająca do 1990 roku. Dzisiaj kolorytu okolicy dodaje Wojciech Józef Krenz,
autor filmowej kroniki Kalisza, który w dawnym domu Repphanów prowadzi oryginalną
Galerię Portretu i Pracownię Rysunku. Jego
postać świetnie się wpisuje w długie fotograficzne tradycje miejsca. Widok Niecałej
zamyka dawny domek parkowego, a dzisiaj
kawiarenka Wiesława Janickiego chętnie odwiedzana przez kaliszan o każdej porze roku.
Anna Tabaka
Kanwą artykułu jest tekst Anny Tabaki i Jarosława
Dolata z 2007 r. Uzupełnienia i poprawki zostały
wniesione na podstawie własnych badań, ustaleń
i spostrzeżeń autorki.
Fotorelacja ze święta ulicy: Jakub Seydak
21
Fot. Tomasz Skórzewski
Człowiek orkiestra
Jan Malecha, Henryk Siuda, Włodzimierz Majonek
Nietuzinkowy, wielobarwny, szarmancki, wielkiego serca… Fenomen muzyczny, wspaniały
pedagog, wyjątkowy dyrygent, pasjonat dźwięków… Na taką opinię zasłużył sobie u uczniów
i u przyjaciół. Henryk Siuda, bo o nim mowa, świętował we wrześniu jubileuszowe trio: 70-lecie
urodzin, 55-lecie działalności artystycznej oraz 45-lecie pedagogiki muzycznej. W roku jubileuszu został laureatem Nagrody Prezydenta Miasta Kalisza.
„Człowiek orkiestra” – tak napisała kiedyś
o Panu Henryku jedna z miejscowych gazet. Określenie, samo w sobie dość banalne,
w tym wypadku pasuje jak ulał. Po pierwsze
ze względu na imponującą listę rozmaitych
zajęć i osiągnięć Henryka Siudy, po drugie
ze względu na wielość gatunków muzycznych i bogate instrumentarium wpisane
w jego niezwykły życiorys. W kaliskiej Szkole Muzycznej, gdzie pobierał nauki, wybrał
formalnie najpierw flet, a po nim klarnet,
po cichu jednak romansował z bardzo „nieprawomyślnym” podówczas instrumentem,
jakim był saksofon, i to (na domiar złego)
w podwójnej jego wersji: altowej i tenorowej.
Dwukrotnie usuwany ze szkoły za nielegalne
demonstracje swego zauroczenia, na wiele lat
właśnie z nim związał swoje życie. Był saksofonistą w znanym i lubianym zespole big-be22
atowym Młody Blues, w działającym do dzisiaj Calisia Saxophone Quartet oraz kilku innych muzycznych formacjach. Po drodze dał
się poznać również jako perkusista i „kaliski
Frank Sinatra”, grywał na pianinie, akordeonie oraz melodyce. Jednocześnie prowadził
zakrojoną szeroko działalność pedagogiczną,
która zaowocowała liczną rzeszą miłośników
muzyki. Mało który nauczyciel miał tylu
podopiecznych.
W ramionach orkiestr dętych
W początku lat 60. dopadła Pana Henryka
podwójna miłość. Zaprowadziła go na ślubny kobierzec, rzucając jednocześnie w przepastne ramiona strażackich orkiestr dętych.
Ojciec panny młodej prowadził taką właśnie
orkiestrę w Dobrzecu. To tam zaczęło się owo
radosne „pa, pa, pa…” trwające od ponad pół
wieku. Po drodze była wprawdzie Pułkowa
Orkiestra Dęta działająca przy Pułku Artylerii w Pleszewie, (gdzie Henryk Siuda odbywał zasadniczą służbę wojskową, zgłębiając
jednocześnie tajniki prowadzenia wojskowego zespołu), ostatecznie jednak skończyło się na mundurze strażackim. Z dobrym
kapelmistrzem jest jak z dobrym trenerem:
jeśli da poznać swój talent, będą go chciały
pozyskać dla siebie wszystkie zespoły. Tym
sposobem Pan Henryk pracował z sześcioma
orkiestrami strażackimi w powiecie kaliskim,
przez lata był także kapelmistrzem Zakładowej Orkiestry Dętej „Runotex” oraz Orkiestry Dętej Stowarzyszenia „Gród nad Prosną”.
Do dziś prowadzi trzy zespoły. Najdłużej,
bo od 1981 r., Orkiestrę Dętą Ochotniczej
Straży Pożarnej w Dobrzecu „odziedziczoną”
po teściu. Młodsze „córki” to: Orkiestra Dęta
Żywioł młodości
Co go trzyma przy orkiestrach? Przede
wszystkim urok młodości wnoszony do zespołów przez kolejne pokolenia muzykującej
młodzieży. Udało się pozyskać całkiem spory
jej zastęp. Absolutnym fenomenem pod tym
względem jest Orkiestra z Kamienia. Miejscowość (z niemowlętami i starcami) liczy
około 800 mieszkańców, a bywało, że członkowie zespołu stanowili ponad 10% miejscowej ludności. Wprawiało to w zdumienie
kapelmistrzów z całej Polski, którzy Kaliskie
uznają jednomyślnie za „orkiestrowe zagłębie”. Jednym z atutów pozamuzycznych,
które przyciągały młodych ludzi do orkiestr,
była możliwość wyjazdu za granicę. W kraju
zamkniętym przez lata na cztery spusty była
to nie lada gratka, a dla kapelmistrza sposób
na zmotywowanie do wytężonej pracy niesfornej z natury młodzieży i w końcu radość
wspólnego z nią wojażowania, nawiązywania
przyjaźni, pokonywania barier…
W Księdze Rekordów Guinnesa
Pokonanie jednej z najwyżej ustawionych
poprzeczek zostało poświadczone przez wpisanie Orkiestry z Kamienia do Księgi Rekordów Guinnesa. 29 czerwca 1997 r. na placu
Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie
stanęła półtoratysięczna „największa orkiestra strażacka świata” złożona z najlepszych
polskich zespołów. Pomysłodawcą rekordowego koncertu był pułkownik Władysław
Balicki – opiekun orkiestr strażackich oraz
przewodniczący ich jury konkursowego.
To on z podniesionego wysoko strażackiego
kosza dyrygował całością. Ustawieni w jego
pobliżu perkusiści wybijali zgodnie rytm,
a kapelmistrze poszczególnych zespołów,
śledząc z uwagą ruchy głównodowodzącego, przekazywali je swoim muzykom. Słońce grzało bezlitośnie. Betonowa płyta placu
wypełniona była po brzegi koncertującymi.
Tłok i upał dziesiątkowały szeregi, wprawiając w ruch stojące na podorędziu karetki
Pogotowia Ratunkowego, ostatecznie jednak
wszystko świetnie się udało. Warto dodać, że
dla Henryka Siudy nie był to największy zespół, w którym przyszło mu wystąpić. Przelicytował go co do wielkości zespół utworzony
z uczestników cyklicznego Międzynarodowego Festiwalu Pieśni, Tańca i Muzyki
Młodzieży Szkolnej w Rydze. W wielkim
amfiteatrze wyposażonym w aparaturę nagłaśniającą o mocy 40 tys. watów zaprezento-
Fot. Tomasz Skórzewski
OSP w Kamieniu (od 1990 r.) i Młodzieżowa Orkiestra Dęta OSP Rychnów (od 1993).
Z orkiestrami w: Tykadłowie, Chełmcach
i Koźminku łączyła go znacznie krótsza, kilkuletnia współpraca. Która jest dla mnie najważniejsza? – powtarza moje pytanie – Zawsze ta, przed którą w danej chwili stoję.
Henryk Siuda
wała się 12-tysięczna orkiestra (w tym nasza
blizanowska), 10 tys. chórzystów oraz 8 tys.
tancerzy. Taki występ naprawdę trudno zapomnieć.
Ambasadorzy polskości
Koncertowe trasy wiodły prowadzone przez
Henryka Siudę orkiestry w rozmaitych kierunkach. Najczęściej na Łotwę, Słowację,
do Czech, Niemiec oraz do Szwajcarii. Każda
z nich przybliżała do Europy, burzyła schematy, rodziła trwałe przyjaźnie, ba – nawet
związki małżeńskie. W jednostce wojskowej
w Kaliningradzie, do której autobus z muzykami trafił, zjechawszy nieumyślnie z wyznaczonej trasy, zaczęło się od lufy czołgu wycelowanej groźnie w intruzów, a skończyło
na wspólnym bankiecie w kasynie jednostki.
Szwajcarskie Yverdon trochę „w ciemno”
zaprosiło Orkiestrę z Kamienia na święto
850-lecia miasta. Z początku nieufnie nieco
przypatrywano się gościom, ale kiedy zobaczono galowe mundury i piękne dziewczęta
tańczące w rytm swingujących amerykańskich marszów, miasto wprost oszalało.
Program stanął na głowie. Z wielkiego kręgu orkiestr ustawionych wokół świątecznie
przystrojonego placu domagano się koncertowania tylko jednej – polskiej! Co ważne:
pozostałe nie miały jej tego za złe.
Swego rodzaju zwieńczeniem owego „ambasadorowania” był udział w symbolicznym
akcie wprowadzenia Polski do Unii Europejskiej. Wzięły w nim udział 24 orkiestry,
w tym dwie polskie: z Kamienia i z Gorzowa.
Razem około tysiąca muzyków. Panu Henrykowi przypadło w udziale poprowadzenie
tej potężnej muzycznej machiny ze Słubic
do Frankfurtu przez łączący oba miasta most
na Odrze i sprawienie, by jak najpiękniej zagrała hymn jednoczącej się Europy. Podniosłość chwili, emocje…, a po nich gorąca owacja zebranego z tej okazji tłumu oraz relacje
w polskich i niemieckich gazetach.
Teczka pełna dyplomów
Jeśli chcecie wiedzieć, jak robi się orkiestrę,
to zwróćcie się do Henia. Tę opinię wyrażoną przez pułkownika Balickiego potwierdza
środowisko muzyczne. Materialnym dowodem jest obszerna teczka pełna dyplomów.
Między nimi: Dyplom Ministra Kultury
i Sztuki za Zasługi w Upowszechnianiu
Kultury Muzycznej, Złota, Srebrna i Brązowa Odznaka Polskiego Związku Chórów
i Orkiestr, Odznaka Honorowa za Zasługi
dla Województwa Wielkopolskiego, Medal
„Zasłużony dla Powiatu Kaliskiego”, Odznaka „Zasłużony dla Miasta Kalisza”, Złoty, Srebrny i Brązowy medal za Zasługi dla
Pożarnictwa, dyplomy za znakomite występy poszczególnych orkiestr w przeglądach
i na festiwalach. Przy tylu i takich pochwałach można już sobie pozwolić na pracę
dla samego umiłowania muzyki. Muzyka
to moje życie. Bez niej już żyć nie potrafię.
Jolanta Delura
23
Zaskakująco, z uporem
i pod prąd
Fot. Tomasz Skórzewski
Z Marią Czyżak, artystką-plastykiem z Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu,
rozmawia Jolanta Delura
Zaczęło się dość banalnie. Jak każde dziecko w szkole podstawowej lubiła rysować i malować. Inni na tym poprzestają,
ją „artystyczne ciągoty” poprowadziły przez kolejne etapy nauczania, aż do studiów w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk
Plastycznych w Poznaniu. Owocami wyniesionych stamtąd umiejętności i swojej twórczej pracy od lat dzieli się z kaliszanami i ich sąsiadami. Prezydent RP docenił ten fakt, przyznając jej Brązowy Krzyż Zasługi. Jest laureatką Nagrody
Prezydenta Miasta Kalisza za miniony sezon artystyczny.
Majko, jak przecierałaś swoje własne artystyczne szlaki?
Na pewno nie próbowałam iść w kierunku tak
zwanych tradycyjnych dziedzin sztuki, mimo
że lubiłam i lubię rysunek. Podjąwszy pracę w Wojewódzkim Domu Kultury, a potem
w Centrum Kultury i Sztuki w Kaliszu, zmierzyłam się w pracowni plastycznej z zadaniami o charakterze bardziej użytkowym. Na początku były to plansze, potem dekoracje, aż
24
wreszcie pojawiły się poważniejsze wyzwania
w postaci scenografii do festiwali: Pianistów
Jazzowych, Chopin w barwach jesieni, Kalendarium polskiego czy Estrad Folkloru.
No i od początku okazało się, że masz własny styl. Dziwiłaś, zaskakiwałaś... Znane
kaliszanom „krzywe literki” Twojego pomysłu chciano nawet podobno sprzedać
za granicę?
Te krzywe literki to przypadek. Niedomagała mi prawa ręka. Musiałam znaleźć
wyjście z sytuacji, bo w tamtych (peerelowskich jeszcze) czasach plansze trzeba
było wykonywać ręcznie. Zaczęłam mieć
problemy z dokładnością, więc wymyśliłam sobie, że część napisów będę prowadziła normalnie, wykorzystując gotowe
wówczas litery kroju Arial, a część tekstu
wykonam tak zwaną „pisanką”. Potem
ta pisanka przekształciła się w owe krzywe literki, które przez lata pojawiały się
na afiszach. Ich szczególnym fanem był
i jest nadal artysta fotograf o światowej
renomie, Marek Karewicz, który przyjeżdża na nasz kaliski Festiwal Pianistów
Jazzowych, i któremu często organizowałam autorskie wystawy. Chciał te literki
sprzedać na Zachodzie, ale moje wrodzone lenistwo nie pozwalało mi ich rozrysować i uporządkować na tyle, żeby całe
to „krzywe abecadło” doprowadzić do jakiegoś logicznego finału.
Z moimi literkami i afiszami wiąże się
pewna zabawna historia, którą pozwolę
sobie tutaj opowiedzieć. Pamiętam taką
edycję Festiwalu Pianistów Jazzowych,
która miała miejsce w teatrze. Sławek
Kulpowicz, ówczesny szef artystyczny
Festiwalu, zwrócił się do mnie z prośbą
o stworzenie afisza z poprawionym programem. Swoją metodą, na którą składały się: „krzywe litery”, przecierki, rozdarcia i zgniecenia, na stosownym arkuszu
papieru zamieściłam wymagany tekst
i zawiesiłam z dumą. Za chwilę wpada
wzburzony do granic nasz kolega Janek
Cegiełka z moim „dziełem” w ręku i rozpaczliwym krzykiem woła: Mania, jakiś
pijaczyna zniszczył Twój afisz! Ubawiliśmy
się setnie.
Skąd w tobie takie ciągoty do tych „gnieciuchów” i podobnych efektów? W tamtych czasach były one jeszcze dość bulwersujące…
Owszem. Miałam nawet przez jakiś czas zakaz wypuszczania tego typu prac do miasta. Mam w sobie taką skłonność do akceptowania „brudu”, czyli czegoś, co jest
troszkę antyestetyczne, zadrażniające.
Gdzieś to w mojej naturze tkwi, żeby coś
(broń Boże niedestrukcyjnie!) „zniszczyć”,
by stworzyć z tego jakąś nową wartość.
Myślę, że to taki rodzaj nerwu, który tkwi
w człowieku. Atmosfera owego „brudnego”
działania bardzo mi odpowiada. Najbardziej wymownym przykładem tego typu
realizacji była wystawa prac Przemysława
Grafa, fotoreportera Gazety Wielkopolskiej,
który na Festiwalu w Jarocinie dokumentował bójki publiczności z policją, a także
„demolkę”, która była ich wynikiem. Ponieważ znałam charakter tej wystawy, stwierdziłam, że muszę ją dopełnić stosownymi
eksponatami. W związku z tym w okolicach
Centrum, na ulicy Łaziennej (która wtedy
nie cieszyła się zbyt dobrą sławą), po tych
wszystkich zakątkach, gdzie pito alkohol
i brano narkotyki, zaczęłam ich poszukiwanie. Okazało się, że obserwowali mnie bywalcy tamtych okolic. W pewnym momencie zaczęli mi znosić do galerii potłuczone
butelki, puszki, wyrwane skądś witryny…
Dla nich była to autentyczna i wielka radość, że te przedmioty uzupełnią wystawę.
Sztuka i życie spotkały się naprawdę.
Co ty sama uważasz za najważniejszą
część twojej twórczości?
Myślę, że jest nią scenografia i to właśnie
ta, którą tworzyłam, pracując w Centrum
Kultury i Sztuki. To była szansa dla mojej
wyobraźni i chyba najciekawsze momenty
w życiu, kiedy budowałam wokół imprez
moją własną narrację współgrającą z zamysłem kolegów. Zacznę od pierwszego Misterium Męki Pańskiej zrealizowanego na Dobrzecu, według pomysłu i scenariusza Andrzeja Tylczyńskiego. Andrzej do pewnego
momentu nie chciał ode mnie żadnej pomocy, uważając, że sama bryła tamtejszego kościoła wystarczy za scenografię. Tuż
przed próbą generalną zmienił jednak zdanie. Sytuacja stała się dramatyczna. Trzeba
było nagłego błysku pomysłu możliwego
do zrealizowania w bardzo krótkim czasie. Tak powstała idea zbudowania wokół
estrady korony Chrystusowej ze zniszczonych desek ściągniętych od zaprzyjaźnionych budowlańców. Na ogół nie akceptuję
takich realizacji „na ostatnią chwilę”, ale
w tym wypadku poczułam radość spełnienia. Andrzej Tyczyński dał mi zresztą wiele
powodów do radości. Np. w scenografii
do jego spektaklu Spiżarnia z cyklu Kalendarium polskie grali znani aktorzy: Iwona
Bielska i Mikołaj Grabowski, co pozostawiło
po sobie bardzo piękne wspomnienia. Bywały, oczywiście, również scenograficzne
„wpadki”, jak w którejś z edycji Festiwalu
Pianistów Jazzowych. Uznałam, że jest on
swego rodzaju podróżą w świecie muzyki, w związku z tym sięgnęłam po motyw
walizki. Walizki fruwały w całym Centrum
Kultury i Sztuki: na scenie, w hallu, w kawiarni… Wysypywały się z nich fotografie
muzyków, kserokopie afiszy, jakieś ulotki.
Kartki spadały na scenę i widownię. Nieoceniony Sławek Kulpowicz wołał o jeszcze,
a panie sprzątaczki porządkowały za mną
cały ten rozgardiasz, więc po chwili musiałam „śmiecić” na nowo. Pomysł nie spodobał się jednemu z reporterów. Bezlitośnie
skrytykowana cierpiałam przez miesiąc,
do dziś jednak mam pewność, że w gruncie
rzeczy idea była słuszna.
Od lat związana jesteś z galerią Biura
Wystaw Artystycznych przemianowaną
na Galerię Sztuki im. Jana Tarasina. Jaka
jest twoja rola w tym miejscu?
Jeśli zostanie podjęta decyzja o realizacji
wystawy, na mnie spada część organizacyjna, w tym także transport, montaż,
aranżacja. Do większości projektuję katalogi, zaproszenia, afisze. Jednak stanowczo
lepiej czuję się, realizując jakąś przestrzeń.
Czasami w naszej Galerii bywa to możliwe,
jak choćby w przypadku wystawy Józefa
Wilkonia, który oprócz swoich prac na papierze zaproponował też rzeźby. Trzeba
było w naszej stosunkowo niewielkiej przestrzeni wyeksponować te (czasem bardzo
odmienne) prace. Wiem, że artysta był zadowolony. I to mnie bardzo cieszy.
Majka to prawdziwy geniusz ekspozycyjny – dodaje przysłuchująca się rozmowie
Ewa Cierniak. – Pamiętam taką wystawę
artysty z Holandii, na którą miano nam
przysłać około 30 obrazów. Kiedy przesyłka
nadeszła, wszyscy struchleliśmy. Obrazki
miały wielkość kartek pocztowych i wszystkie razem zajmowały powierzchnię metra
kwadratowego. Jedynie Majka zachowała
zimną krew. Popatrzyła, pomyślała, po czym
wyciągnęła jakieś stare deski (ma prawdziwy
talent do gromadzenia wszystkiego, co się
może przydać) i stworzyła taką aranżację,
że do dziś chodzę zdumiona jej wprost niewyobrażalną umiejętnością twórczego myślenia. Sądzę, że sprawdziłaby się doskonale
jako scenograf w teatrze. Patrzę na nią z podziwem nie tylko jako na artystkę, ale również na człowieka: skromnego, uczciwego,
wymagającego od siebie aż do przesady, ale
wyrozumiałego i życzliwego dla innych. Taki
św. Franciszek w spódnicy o czystych oczach
dziecka zdumionego istniejącym na świecie złem. Gdybyśmy byli tacy jak ona, świat
z całą pewnością byłby lepszy i piękniejszy!
Czego i sobie, i światu życzymy!
Dziękuję za rozmowę.
25
Fot. Tomasz Skórzewski
Za jeden uśmiech
W Kaliszu planowała zostać rok. No, może dwa. Po trzech dostała kolejną propozycję pracy: w Studium
Animatorów Kultury. Po pięciu postanowiła wyjechać do Hiszpanii, ale pojechała na wesele do kolegi
z teatru, gdzie poznała Jego... Właśnie minęło dziesięć lat, odkąd jest tu na stałe. Za miniony sezon
artystyczny otrzymała Nagrodę Prezydenta Miasta Kalisza.
Tęskni za rodzinnym Wrocławiem, ale podkreśla, że Kalisz jest wygodny do mieszkania. W Teatrze Bogusławskiego zagrała ponad dwadzieścia ról. W 2007 roku doceniło
ją jury 47. Kaliskich Spotkań Teatralnych,
otrzymała wtedy nagrodę za rolę Maszy
w Mewie Czechowa. Dziś Małgorzata Kałędkiewicz to szczęśliwa mama, aktorka, pedagog i właścicielka psa o imieniu Jiri.
Chciała zostać lekarzem weterynarii. Przygotowując się do studiów, rok spędziła na Akademii Rolniczej.
– Znajoma inspicjentka z Teatru Współczesnego we Wrocławiu pewnego dnia zaproponowała mi udział w castingu do jednej
ze sztuk („Czyż nie dobija się koni” w reż.
26
T. Dutkiewicza – przyp. red.) – mówi Małgosia. – Tam spotkałam osoby z wydziału
lalkarskiego, które pytały, dlaczego właściwie
nie spróbuję zdawać do szkoły teatralnej. Podeszłam do egzaminu i dostałam się.
Ze studiów aktorskich chciała zrezygnować
już na pierwszym roku, bo zastanawiała się,
o co w tym wszystkim chodzi...
– Zostałam ze względu na ludzi z grupy
i świetną pedagog, Annę Proszkowską – podkreśla. – Dzięki nim to wszystko w końcu mnie
wciągnęło.
Ukończyła wrocławski wydział lalkarski
PWST im. L. Solskiego w Krakowie.
– Ten wydział daje duże możliwości, rozwija
wyobraźnię. Aktor bez odpowiedniego zaplecza nie zacznie latać, a lalka to potrafi. Wciąż
lubię pracować w tej formie. Wiem, że wielu
aktorów na wydział lalkarski trafia po nieudanym egzaminie na wydział dramatyczny. Podobno jest nawet taki kompleks. Nie rozumiem
tego podejścia, a aktorzy, którzy czują się
mniej wartościowi, bo nie ukończyli wydziału dramatycznego, moim zdaniem, powinni
zmienić zawód.
Od kilku lat pracuje ze studentami Państwowego Pomaturalnego Studium Kształcenia
Animatorów Kultury w Kaliszu. Podkreśla,
że wielką satysfakcję daje jej możliwość inspirowania młodych ludzi i efekty ich wspólnej pracy, które potrafią być niezwykłe.
– Bywa tak, że naukę w studium rozpoczyna
osoba nieśmiała, wycofana – mówi Małgosia.
– Po dwóch latach szkołę opuszcza ktoś zupeł-
Fot. Tomasz Skórzewski
nie inny. Takie łatwo zauważalne efekty pracy
dają wielką satysfakcję i niezwykle motywują.
Jeśli ktoś po maturze nie ma pomysłu, co dalej,
a chciałby rozwijać się artystycznie, polecam
PPSKAK. Po roku wszystko mu się wyklaruje.
Ma za sobą rolę w etiudzie filmowej. Duży
ekran ją kusi, ale na udział w castingach
po prostu nie ma czasu.
– Dwa etaty, rodzina i kilka projektów oznacza ciągłe zaangażowanie – przyznaje. – Ale
to także kwestia osobowości. Nie potrafię torować sobie drogi łokciami, starać się osiągnąć coś za wszelką cenę. A może jest jeszcze
za wcześnie? W etiudzie, w której wystąpiłam,
spotkałam się z Ewą Dałkowską i Arturem
Barcisiem, co było ciekawym doświadczeniem. Kolejny epizod zaliczyłam w powstającej produkcji Michała Grzybowskiego.
„Jej” film to Waleczne serce.
– Pewnie dlatego chciałabym zagrać w filmie
kostiumowym – przyznaje. – Czasem myślę,
że powinnam urodzić się w średniowieczu
i wojować w zbroi. Poza tym bardzo cenię
von Triera, „Gorzkie gody” Polańskiego to też
świetne kino.
Nie kryje, że zdarzają jej się chwile zmęczenia czy zniechęcenia. W takich momentach
wraca pamięcią do jednego z przedstawień,
w którym grała.
– Po jednym z wyjazdowych spektakli dla
dzieci byłam kompletnie wypompowana
ze względu na akrobacje, które musiałam wyczyniać na scenie – mówi. – Wśród publiczności bijącej brawo dostrzegłam dziewczynkę na wózku. Nie miała rąk i nóg, a niemal
namacalnie czuło się jej aplauz. Biła brawo
całą sobą. Kiedy przychodzi chwila, w której
po prostu nic mi się nie chce, wracam pamięcią do tego dnia i tej dziewczynki. Wzruszam
się wtedy, jednocześnie wracają entuzjazm
i motywacja.
Czy był spektakl, w którym grała, marząc
jednocześnie, by jak najszybciej zszedł z afisza?
– Oczywiście, że był, ale nie mogę powiedzieć
który! – Śmieje się. – Zresztą koledzy występujący w tym przedstawieniu czuli podobnie.
To po prostu nie było dobre.
Dodaje, że jej życie nabrało innego wymiaru,
odkąd została mamą.
– Wiele rzeczy musiałam przewartościować
– zaznacza. – Do wielu spraw nabrałam dystansu. Jestem typem pracoholika, a ze względu na dziecko musiałam trochę zwolnić. Ale
nie jestem pewna, czy zwolniłam naprawdę.
Kobieta-mama zaczyna na świat patrzeć inaczej, to najtrudniejsze w życiu zadanie i wyzwanie. Tak naprawdę jednak żadna praca,
żaden zrealizowany projekt nie ma większego
znaczenia w zderzeniu z jednym uśmiechem
Jagny.
Tomasz Staszczyk
27
Fot. Edgar de Poray
Grzybowski.
Kamera. Akcja!
Słuchajcie, to jest niezły artykuł! – z krzykiem wpadł do teatru Michał Wierzbicki. Trzymał w ręce gazetę
z wiadomościami o skandalu w poznańskim Teatrze Wielkim. Afera z podtekstem antysemickim zainspirowała kaliszanina – aktora i reżysera – Michała Grzybowskiego do nakręcenia filmu.
Jest rok 2009. Listopad. Na deskach Teatru
Wielkiego w Poznaniu trwa próba do spektaklu Alexanderplatz. Na scenie swoją partię
ćwiczy znakomity izraelski tancerz. Zza kotary, ukradkiem, żeby nie przeszkadzać w próbie, podziwia go jeden z pracowników technicznych teatru. Nagle tancerz za tą samą kotarą dostrzega... Hitlera! Roztrzęsiony oskarża pracownika technicznego o prowokację,
bo ten nosi specyficzne wąsy, przez co jest
łudząco podobny do Führera. Wybucha afera. Zbulwersowana sytuacją zastępczyni dyrektora teatru wyzywa Żyda od Żyda, a on
ją od Polki. Wszystko oczywiście okraszone
28
jest wulgarnymi epitetami. Sprawa ociera się
nawet o Ambasadę Izraela w Polsce. Dyrektorka traci pracę za to, że nie potrafiła zapanować nad emocjami. Cała Polska przeciera
oczy ze zdumienia... Trudno uwierzyć, że
to wydarzyło się naprawdę.
Hitler w operze
Historia ta natchnęła Michała Grzybowskiego, aktora teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Dostrzegł w niej dobry
pomysł na film i postanowił, że pewnego
dnia go zrealizuje, spełniając przy tym swoje
ogromne marzenie. Jak pomyślał, tak zrobił.
Rok temu ze swoim projektem zgłosił się
do Szkoły Wajdy, która prowadzi program
dla młodych, obiecujących reżyserów „Studio Prób”. Tam pracował nad scenariuszem,
rozbudowywał go, szlifował. Wreszcie minionego lata odbyły się w Kaliszu zdjęcia do filmu, któremu Michał nadał tytuł Hitler w operze. W tym momencie montaż tego trzydziestominutowego dzieła dobiega końca.
Poszło jak po maśle
Michał Grzybowski, na podstawie swoich
wcześniejszych doświadczeń reżyserskich
przy Non sono pronto i Śmierć w teatrze, któ-
Fot. Edgar de Poray
rych realizacja trwała dość długo (pierwszy
film powstawał trzy, a drugi półtora roku),
przygotowany był na ciężką pracę. Tymczasem, jak wyznał z zadowoleniem: To wszystko się jakoś tak udało, poszło zgrabnie, gładko.
Bez stresu, zamknęliśmy się w czasie. Starałem
się wykorzystać wszystkich aktorów z kaliskiego teatru.. Cieszę się z tego i jestem wdzięczny moim kolegom, że zechcieli uczestniczyć
w tym projekcie. To była dla mnie ogromna
pomoc.
Na szczęście osób i instytucji przychylnych
projektowi Michała znalazło się w Kaliszu
więcej. Z entuzjazmem i wielkim zrozumieniem dla zmagań artysty stały się one mecenasami jego sztuki. To okazało się kluczowe
dla realizacji filmu, ponieważ bez tej pomocy
albo nie udałoby się filmu zrobić w ogóle,
albo byłoby to bardzo trudne i kosztowne.
Dyrektor Igor Michalski za darmo udostępnił
mi teatr. Podobnie Piotr i Tadeusz Mazkowie
– dzięki ich otwartości mieliśmy do dyspozycji
przepiękne wnętrza Pałacu Tłokinia. Bardzo
ważna okazała się też dla nas pomoc Urzędu
Miejskiego w Kaliszu. Wkład z budżetu miasta pozwolił pokryć kwotę, której nam brakowało. Poza tym miasto nieodpłatnie udostępniło nam budynek Villi Calisia, gdzie również
kręciliśmy zdjęcia. Stworzono nam w Kaliszu
znakomite warunki do pracy, za co ogromnie
dziękuję. Tylko dzięki tej pomocy wyszliśmy
na zero, z czego, nie ukrywam, bardzo się cieszę. Na początku bardzo się bałem, że koszty
realizacji filmu mnie przerosną i że będę musiał do niego dopłacać. Przybliżony koszt całej
produkcji jest równowartością kosztów jednego dnia zdjęciowego do filmu fabularnego.
Na „Hitlerze w operze” nie zarobiłem nic. Ale
za to dużo zyskałem. Cieszę się, że udało się
go zrobić.
To powinna być komedia
Jak wiadomo, poruszanie tematyki polsko-żydowskiej jest trudnym, niewdzięcznym
zadaniem stanowiącym dla artysty nie lada
wyzwanie. Zawsze istnieje ryzyko, że nawet
najbłyskotliwsze ukazanie problemu nie zostanie przez widzów docenione, zrozumiane.
Michał Grzybowski zjawisko to tłumaczy
zbyt płytkim postrzeganiem tych spraw. Próbując więc stawić czoła trudnościom, postanowił obrócić w śmiech pamiętne zdarzenie.
Napisał historię pełną ironii i humoru, przez
co chciał uczynić ciężki, kontrowersyjny temat lekkostrawnym.
– Wydaje mi się, że to jest komedia, że to będzie śmieszne. Chciałbym, żeby ten śmiech
złagodził obyczaje, co więcej, żeby umożliwił
wysłuchanie tego, co w sytuacji poważnej
w ogóle być może nie zostałoby wysłuchane
z uwagi na uprzedzenia, pretensje i tendencję
do upraszczania rzeczywistości. Do dzisiaj
przecież funkcjonuje bardzo prosty, a nawet
prostacki odbiór Polaków, Żydów, Rumunów...
Ten zły, tamten pijak, a tamten złodziej i krętacz. Zresztą daleko nie trzeba szukać. Rok
temu, oglądając, w ramach Kaliskich Spotkań
Teatralnych, spektakl „Nasza klasa” Tadeusza
Słobodzianka, usłyszałem komentarz mężczyzny siedzącego obok: „ci Żydzi, to wszystko
przez nich”. Irytuje mnie takie podchodzenie
do sprawy. Być może komizm stworzonej przeze mnie historii, ten dystans, który obnaża
wady obu stron: polskiej i żydowskiej –sprawi,
że ludzie zobaczą wreszcie, jak głupie i chore
jest to ich przewrażliwienie, jak puści są, myśląc i działając według stereotypów. W rzeczywistości tamta historia zakończyła się źle.
A u mnie kończy się dobrze i daje jakąś nadzieję. Nadzieję na to, że ludzie może w końcu
zaczną ze sobą rozmawiać, zamiast się kłócić.
Nie jesteśmy bez winy
Hitler w operze dobitnie obnaży cechę Polaków, w której Michał Grzybowski upatruje
przyczynę wielu problemów: Mam na myśli
tę polską wymuszoną uprzejmość i kłanianie
29
Fot. Edgar de Poray
się w pas. To nasze specyficzne zachowanie
zarówno wobec Żydów, jak i w innych sytuacjach. Co zrobiliśmy, jak przyjechał Jan Paweł II do Kalisza? Odmalowaliśmy wszystkie
kamienice i budynki. Oczywiście tylko fronty.
Zrobiliśmy to, aby ukryć ich szarość. A czy
to coś złego, że kamienice są szare? Po co to zakrywać, udawać, że jest inaczej? To właśnie
również starałem się pokazać w moim filmie:
przyjeżdża Żyd i Polacy zamiast go przyjąć
normalnie, zachowują się, jakby co najmniej
był papieżem. Tto go zaczyna zastanawiać
i zmusza do podejrzeń. On jest Żydem, więc
musimy pokazać, że kochamy Żydów, chociaż
tak naprawdę ta wylewność nie jest szczera.
To jest wszystko na pokaz. No więc obie strony
mają w głowie dość pusto: bo on uprzedzony,
a oni spodziewają się, że uprzedzony, więc
chcą pokazać, że wcale uprzedzeni nie są.
I z tego się rodzi konflikt.
Niech mówią!
Tak zwany idealny, wymarzony i wpisany
przez twórcę w dzieło jego odbiór to jedno.
Odbiór rzeczywisty natomiast – to drugie. I, niestety, bardzo często bywa tak, że
30
to jedno z tym drugim nie ma nic wspólnego. Ale Michał Grzybowski będzie szczęśliwy z okrzyków zarówno zachwytu, jak
i oburzenia: Mam nadzieję, że to będzie
kontrowersyjny film. I wcale się tego nie
boję. Pewna script-doktorka, z którą mieliśmy warsztaty scenariuszowe, powiedziała,
że w Ameryce mogą mnie za to nie polubić. Jej słowa mnie połechtały i stały się dla
mnie taką cichą nobilitacją, bo cieszy mnie
samo wyobrażenie, że ktoś na temat tego
filmu mógłby dyskutować w Ameryce. Jeżeli
będą bardzo źle mówić o „Hitlerze w operze”, ale źle, w sensie takim, że jest to film
oburzający, to by było wspaniale. Jak Martin
Scorsese miał premierę „Ostatniego kuszenia
Chrystusa” w Paryżu, to przecież podpalono
kino. Lepszej reklamy nie mógł mieć w Europie. Każda promocja jest ważna, również
negatywna. Oczywiście to już bardzo daleko
idąca wizja, ale myślę, że zawsze takie rzeczy
trzeba wykorzystać.
Kaliski aktor i reżyser ma u swego boku
doradców, którzy zapewne nie pozwoliliby mu zrobić czegoś, co drastycznie
wstrząsnęłoby opinią publiczną, zresztą
sam przyznał, że jeśli produkuje to Wajda
Studio, to już coś znaczy. Poza tym, Michał
wyznał, że jego ojciec, Maciej Grzybowski
– zacny i ceniony aktor kaliskiego teatru
– niczym przez sito przepuszcza pomysły
syna: Ojciec jest dla mnie takim buforem.
Dużo z nim rozmawiam. O „Hitlerze...”
też rozmawialiśmy. Miałem zupełnie inny
pomysł na końcówkę, kusiło mnie, żeby ją
zaostrzyć. Ojciec natomiast doradził, że
najodpowiedniejszym rozwiązaniem będzie
wyciszenie, złagodzenie, a więc tak, jak jest
teraz. I miał rację.
Filmowy potencjał Kalisza
Bez względu na to, czy będzie się mówić
o filmie dobrze, czy źle, reżyser zapewnia,
że same zdjęcia powinny się wszystkim
spodobać, bo pokazują piękno Kalisza:
W obecnym filmie jest kilka takich ujęć.
Na przykład ujęcie z Villi Calisia na miasto.
Cały budynek sądu, cała ta ściana aż do hotelu Europa jest widoczna, również budynek
filharmonii. Oprócz tego, akcja się dzieje też
na rzece, widać teatr. Kręciliśmy bardzo szerokie ujęcia, więc ładnie wygląda.
Pewnie nie będę aktorem
W tym celu Michał Grzybowski w przyszłym
roku zamierza złożyć nowy projekt również
do Szkoły Wajdy. A może uda mu się zrealizować go i bez tego? Może Hitler w operze
odniesie sukces na tyle duży, że ktoś dostrzeże
Michała i może znajdą się pieniądze na kolejny
film?
Mam cichą, ale ogromną nadzieję, że „Hitler…” zaowocuje w przyszłości, że pomoże
mi w dalszej pracy. Reżyseria pociąga mnie
bardziej od aktorstwa. Od dziecka chciałem
robić filmy, ale nie dostałem się na reżyserię,
tylko na wydział aktorski, w związku z tym
go skończyłem. Podoba mi się to. Uważam
że w zawodzie reżysera rewelacyjnie jest być
aktorem.
To połączenie aktor – reżyser daje Michałowi komfort pracy i codziennego życia
w kraju, w którym, jak sam podkreślił, nie
robi się filmów co rok. Wyczerpujące jest to,
że dwa lata pracy i przygotowań spełniają się
na przykład w dziewięć dni zdjęciowych!
Ja mam idealną sytuację, bo mam stałą
pracę, teatr. Zrobię film i wracam do teatru.
Pracując, myślę o nowym projekcie, piszę go,
przygotowuję, ale nie żyję w stresie, że między
jednym filmem a drugim nie będę robił nic.
W tej chwili aktorstwo daje mi większe spełnienie. Dzięki teatrowi dużo więcej się uczę,
dużo więcej zyskuję, niż gdybym mieszkał
w Warszawie i pracował jako reżyser serialu, zarabiając przy tym większe pieniądze.
Ale myślę, że to się zmieni. Pewnie nie będę
aktorem, jeśli wszystko potoczy się tak, jak
bym chciał. A chciałbym być, na przykład,
tak jak Smarzowski teraz, który kręci film
za filmem... Mam nadzieję, że uda mi się
to wypracować.
Czekając na premierę
Premiera Hitlera w operze odbędzie się
w 2014 roku, ale jej dokładny termin nie
jest jeszcze znany. Aby doszło do premiery,
muszą być skończone trzy filmy z programu
„30 minut“. Dopiero po tym wydarzeniu
Fot. Edgar de Poray
Reżyser zwrócił uwagę na to, że Kalisz jest
zupełnie niedostrzeżony przez filmowców.
Zamierza więc to zmienić, ma bowiem już
pomysł, jak wykorzystać filmowy potencjał
miasta w kolejnym przedsięwzięciu: Centrum
jest bardzo ładne. Mamy piękny park. Ale jest
tu również mnóstwo miejsc jeszcze nieodkrytych, dużo zakamarków, które się mija, zupełnie nie zwracając na nie uwagi. Mamy mnóstwo uliczek idealnych do tego, by tutaj kręcić.
W ogóle robienie zdjęć w Kaliszu jest bardzo
wygodne. Tu jest wszędzie blisko! Mam kolejny projekt, taki pełnometrażowy, chciałbym
go zrealizować w ciągu najbliższych dwóch lat.
Wiem już na pewno, że część zdjęć powstanie
przy ratuszu.
reżyser będzie mógł pokazywać film szerszej publiczności: Będę chciał go pokazać
wszędzie, gdzie się da. Myślałem o Berlinie,
co mogłoby być ciekawe ze względu na oczywiste powiązanie Hitlera z tym miastem. Nie
wiem jednak, czy zdążymy, bo termin zgłoszenia ubiega 15 listopada. Nie wiem też,
czy będę zadowolony z wersji, którą właśnie
kończymy montować. Ale festiwali filmów
krótkometrażowych jest mnóstwo na świecie.
W Stanach Zjednoczonych jest na przykład
Sundance Film Festival – to jest dobre miejsce
do pokazywania filmów.
Michał Grzybowski nie zamierza zapomnieć
również o swoim mieście. Kaliski pokaz najprawdopodobniej odbędzie się w sali recepcyjnej ratusza. Trzymamy więc kciuki i czekamy z niecierpliwością, bo Hitler w operze
zapowiada się ciekawie i intrygująco.
Katarzyna Ignasiak
Michał Grzybowski:
• Urodził się w 1979 w Kaliszu.
• W 2003 r. ukończył wydział aktorski
w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej,
Telewizyjnej i Teatralnej im. L.Schillera w Łodzi.
• Od 2007 roku jest aktorem Teatru im. Wojciecha
Bogusławskiego w Kaliszu.
• Jest synem znanej i cenionej kaliskiej pary
aktorskiej: Bożeny Remelskiej i Macieja
Grzybowskiego
• role teatralne: Wieczór Trzech Króli albo
co chcecie; Tragedie antyczne; Mój Nestroy; Piotruś
Pan; Ja, Hamlet; Mayday; Walentynki; Turandot;
Plaża; Opowieści o zwyczajnym szaleństwie;
Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu.
Hitler w Operze
scenariusz: Michał Grzybowski i Przemysław
Pilarski
reżyseria: Michał Grzybowski
zdjęcia: Robert Mleczko
producent filmu: Studio Munka
koproducent, producent wykonawczy: Wajda
Studio
31
Fot. Piotr St. Walendowski
Recenzja
Niedościgły
Niebieski
Ptak
Nierzadko jedna z prób generalnych w teatrach jest otwarta dla widzów. Bywają
na niej uczniowie, krewni i znajomi aktorów,
a także inni zaproszeni goście. Dzieje się tak,
aby występujący mogli w swych nowych rolach oswoić się z publicznością jeszcze przed
premierą. Na taką próbę Błękitnego ptaka
Maurycego Maeterlincka w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego przybyli 19 września
br. nauczyciele języka polskiego z Kalisza
i powiatu kaliskiego. Na początku dowiedzieli się od dyrektora Igora Michalskiego,
że zobaczą tylko pierwszą część inscenizacji,
bo tak zażyczył sobie reżyser Łukasz Zalewski. Nie wiadomo było, czy reszta widowiska
nie nadawała się jeszcze do oglądania, czy
może realizatorzy nie chcieli przed pierwszym spektaklem zdradzić widzom wszystkich swoich pomysłów. Premiera, która
odbyła się 21 września br., dała odpowiedź
– przedstawienie jest niedopracowane, a finałowej piosenki, zaśpiewanej i odegranej
na instrumentach przez aktorów, nie dało się
słuchać. Słowem, feeryczny świat legł w gruzach i pozostał niesmak.
Błękitny ptak Maeterlincka, a właściwie „niebieski” (realizatorzy obawiali się niepotrzebnych skojarzeń i przymiotnik „niebieski” zamienili na „błękitny”) to baśń nie tylko dla
dzieci, ale również dla dorosłych, bo zawiera
sporo treści filozoficznych, egzystencjalnych
o losie człowieka poszukującego szczęścia
i wiedzy o życiu. Rodzeństwo – Mytyl (Maja
Luxenberg) oraz Tyltyl (Łukasz Stawarczyk)
– otrzymało od Czarownicy (w tej roli Kornelia Trafkowska) zadanie: odnaleźć błękitnego ptaka ukrytego przed ludźmi przez Noc
(Izabela Beń). Przydatny w drodze miał być
diament, którego moc wyzwalała niewidoczne dla innych dusze ludzi, zwierząt, roślin
i przedmiotów. Podczas wędrówki dzieci
spotkały najpierw w Krainie Wspomnień
32
swoich dziadków (Bożena Remelska i Maciej
Grzybowski), później rozmawiały z duszami
Psa (Małgorzata Kałędkiewicz), Kota (Szymon Mysłakowski), Chleba i Lipy (Zbigniew
Antoniewicz), Wierzby i Sosny (Lech Wierzbowski), a także Dębu (ponownie Grzybowski). Na końcu, mimo wielu przeciwności,
Mytyl i Tyltyl osiągnęli cel, odnaleźli ptaka
i nastała jasność.
Zaletą kaliskiej inscenizacji jest na pewno
scenografia, zaprojektowana przez Mirosława Kaczmarka, pełna urokliwych obrazów
wyeksponowanych barwnymi światłami
reflektorów (tu głównie przykuwały uwagę ustawione z boku sceny spore gałęzie
z uschniętymi liśćmi). Do walorów należy
zaliczyć również udany przekład sztuki przez
Piotra Olkusza i opracowanie dramaturgiczne tekstu przez Macieja Podstawnego.
Niestety, poziom aktorstwa i wyraźnie niedopracowane sceny, zwłaszcza w drugiej części
spektaklu, zdecydowanie obniżyły jego wartość. Trzeba także postawić pytanie, do kogo
skierowane jest to przedstawienie – do dorosłych czy dzieci? Po premierze uznałem, że
bardziej dla dorosłych, ewentualnie także
dla młodzieży ponadgimnazjalnej. Okazało
się jednak, że uczniowie ze szkół podstawowych, którzy zasiedli na widowni na kolejnych spektaklach, z dużym aplauzem przyjęli
tę inscenizację.
Można więc założyć, że po wyeliminowaniu
mankamentów i poprawieniu kilku scen,
a zwłaszcza finałowej, Błękitny ptak będzie
w kaliskim teatrze interesującym widowiskiem, pozytywnie odbieranym przez sporą
rzeszę publiczności.
Maciej Michalski
Maurice Maeterlinck Błękitny ptak
(L’Oiseau Bleu)
Przekład: Piotr Olkusz
Reżyseria: Łukasz Zaleski
Dramaturg: Maciej Podstawny
Scenografia, kostiumy, światła: Mirek
Kaczmarek
Muzyka: Anna Stela
Ruch sceniczny: Tomasz Bazan
Projekt plakatu: Tomasz Wolff
Asystent reżysera: Zbigniew Antoniewicz
Inspicjent: Nikola Brojerska
Obsada: Izabela Beń, Małgorzata
Kałędkiewicz, Maja Luxenberg, Bożena
Remelska, Kornelia Trawkowska, Zbigniew
Antoniewicz, Maciej Grzybowski, Szymon
Mysłakowski, Łukasz Stawarczyk, Lech
Wierzbowski
Premiera: Wrzesień 2013
Recenzja
Dwie ważne
postaci
ska, późniejsza pisarka Dąbrowska. To ona
dała przekaz literacki o tych dniach, który
zadomowił się w powszechnej świadomości.
Natomiast mało kto wie, że na czele komitetu strajkowego trzech średnich szkół kaliskich
stał właśnie Sławomir Czerwiński. To on pisał
rezolucje, to on składał je władzom szkolnym, to on wygłaszał mowy podczas wieców
młodzieży o potrzebie języka polskiego jako
wykładowego, to on stawał przed surowymi
obliczami carskich czynowników. Swoją osobą
powodował krach polityki rusyfikacyjnej. No
i spotkała go kara, wilczy bilet. Relegowany
ze szkoły, przeniósł się do Krakowa.
Zdjęte z półki
Dziś zdejmujemy dwie książki dwóch autorów
opowiadające o dwóch bohaterach z jednej serii wydawniczej „Kaliszanie”. Pisałem już kiedyś w tym miejscu, jak bardzo pożyteczne jest
to przedsięwzięcie, które doskonale wypełnia
luki w naszej wiedzy o mieście i jego wielkich
postaciach. Jako szósta pozycja w kolejności
ukazała się książka Piotra Gołdyna pokazująca
osobę Sławomira Czerwińskiego, ucznia Szkoły Asnykowskiej i jej prominentnego przedstawiciela.
Nie ukończył tej szkoły, maturę wziął w Krakowie, ale z jakże szlachetnych, ba, patriotycznych, powodów. Oto w roku 1905, gdy po raz
pierwszy cesarstwo rosyjskie zachwiało się
w swoich posadach, gdy atmosfera rewolucyjna poruszyła wszystkie niemal kręgi społeczne, gdy odezwały się narodowe dążenia Polaków, w wielu miastach kraju wybuchły strajki
szkolne. Także w Kaliszu, którego w jakimś
sensie twarzą (ikoną?) stała się Maria Szum-
Poświęcił się szkole i nauczaniu, a w warunkach niepodległości sprawom polskiego systemu szkolnego. W 1919 roku rozpoczął pracę
w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego i pozostał w nim do końca
swoich dni, już jako minister tego niezwykle
ważnego w warunkach II Rzeczypospolitej resortu. Umarł wcześnie, w wieku 46 lat, w roku
1931.
Związany był z Kaliszem, ze swoją szkołą,
brał udział w zjazdach wychowanków Asnyka. Teraz otrzymaliśmy jego portret – człowieka wielkiej pracowitości, humanisty, bez
reszty oddanego szkole i jej nowemu kształtowi, co w czasie międzywojnia oznaczało
powszechny dostęp do nauki i wiedzy. Spod
pióra Piotra Gołdyna wyłania się postać niezbyt złożona, bez homeryckich rysów, ale
szlachetnie ukształtowana w służbie dla kraju,
ot, typ państwowca, co oznaczało wówczas, że
nie partyjny sztandar mu był bliski (nie należał do żadnej partii, choć związany z obozem
Marszałka), ale losy kraju.
Siódmy portret z serii „Kaliszan” sporządził
Michał Jarnecki, człowiek wszechstronnej
wiedzy o kulturach świata i kulturach narodo-
wych Europy Środkowo-Wschodniej, podróżnik, nauczyciel akademicki. Chyba to najlepsza rekomendacja dla autora książki o Stefanie
Szolcu-Rogozińskim.
Zacznę od pewnej niedogodności, jedynej
zresztą, jaką jest podział książki na rozdziały
numeryczne, a nie tytułowe, co ogranicza poruszanie się po zawartości. Może to jest metoda na przymuszenie czytelnika do zgłębienia
wnętrza. Kto wie?
Książka ma charakter monograficzny i słusznie, w sposób kompletny przedstawia postać,
dzieło i działalność oraz to wszystko, co zalicza
się do spuścizny po Szolc-Rogozińskim, w tym
do przekazu naukowego i kulturowego. Bo nie
zapominajmy, że Szolc-Rogoziński przeszedł
do legendy, także pop-kulturowej legendy
polskiego podróżnika, odkrywcy i zdobywcy.
Ważny w tej legendzie jest jego udział, chciał-nie chciał, w politycznej rozgrywce państw
imperialnych Wielkiej Brytanii i Niemiec,
o dominację na kontynencie afrykańskim.
Z takiej książki można się tylko cieszyć,
bo nie tylko przypomina, ale przede wszystkim odświeża pamięć o wybitnym kaliszaninie, na nowo przedstawia jego dokonania,
a co ważne, wyszła spod ręki przedstawiciela
kaliskiego środowiska naukowego, wydana
została przez kaliską oficynę i – co istotne –
wypełnia lukę na rynku wiedzy. Przypomina
osobowość wyrastającą ponad ówczesne standardy i wyobrażenia o świecie, nietuzinkową,
zbuntowaną i kreatywną.
Książka Jarneckiego zdumiewa bogactwem
faktografii, skrupulatnością i rzeczowością
opisywanych wydarzeń, rzetelnym warsztatem
naukowym i świetnym stylem pisarskim. Jest
wzorem do naśladowania. Może niedoścignionym w epoce bezładu i postmodernistycznego
bałaganu, ale wzorem. Bo, proszę państwa, kto
potrafi zebrać dzisiaj 91 zdjęć i dokumentów
z różnych miejsc i wielu lat, ułożyć je sensownie i dokładnie opisać? Podoba mi się ta książka bez wątpienia.
Przyszła mi na koniec myśl zorganizowania
w 2016 roku, w 120 rocznicę śmierci Stefana
Szolc-Rogozińskiego, festiwalu jego imienia,
festiwalu etnicznego, afrykańskiego, muzycznego i filmowego, takiego multi-kulti,
połączonego z sesją naukową o polskich podróżnikach i polskich odkryciach. To byłaby
frajda! A Kalisz, mając takiego patrona, byłby
idealnym miejscem. Wystarczyłby taki festiwal
za wszystkie promocje! Warto!
Ryszard Bieniecki
Piotr Gołdyn, Sławomir Czerwiński
(1885‑1931). Minister oświaty, przyjaciel
Kalisza, Kalisz KTPN 2013, ss. 88
Michał Jarnecki, Stefan Szolc-Rogoziński
(1861‑1896). Z Kalisza do Kamerunu, Kalisz
KTPN 2013, ss. 120
33
Notatnik kulturalny
Pierwsza monografia
Jastrzębnik
Stanisław Małyszko, kaliski historyk, regionalista do swego dorobku dołączył kolejną
pozycję popularnonaukową – Z dziejów Jastrzębnik i sąsiednich wsi. Badacz dziejów
w swej pracy korzystał ze źródeł pisanych,
a także przeprowadził blisko dwieście
wywiadów. Dotarł do niepublikowanych
opracowań i materiałów.
Stanisław Małyszko jest autorem wielu publikacji naukowych i popularnonaukowych,
dokumentacji cmentarzy, wiatraków, a szczególnie budownictwa folwarcznego z terenu:
Wielkopolski, Podlasia, Pomorza, Opolszczyzny i Sieradzkiego. Wymienić wystarczy
tak znane pozycje, jak: Majątki wielkopolskie:
T. III Powiat ostrowski (Szreniawa 1996),
T. VI Powiat kaliski (Szreniawa 2000), współautor (z Łucją Gajdą) T. II Powiat pleszewski
(Szreniawa 1994, 1997), Zabytkowe cmentarze przy Rogatce w Kaliszu (Kalisz 2003,
2012), Jedlec na przestrzeni wieków (Kalisz
2009), Z dziejów Krzywosądowa i okolic.
Przyczynkiem do powstania kolejnej książki
był jubileusz 800-lecia leżącej 10 kilometrów
od Kalisza wsi Jastrzębniki. Inicjatywa stworzenia monografii wyszła od członków Rady
Sołeckiej wsi Jastrzębniki i została wsparta przez wójta Gminy Blizanów. Staniaław
Małyszko w swej pracy korzystał ze źródeł
pisanych, a także przeprowadził blisko dwieście wywiadów. Dotarł do niepublikowanych
opracowań i materiałów. Korzystał z publikacji źródłowych, informacji z roczników
diecezjalnych, ksiąg adresowych, publikacji
statystycznych, prasy kaliskiej i warszawskiej
sprzed I wojny światowej. Stanowiły one
cenne uzupełnienie przebadanych przez Małyszkę źródeł archiwalnych znajdujących się
głównie w Archiwum Państwowym w Kaliszu i w Poznaniu, Archiwum Diecezjalnym
we Włocławku, Wydziale Ksiąg Wieczystych
Sądu Rejonowego w Kaliszu, Delegaturze
w Kaliszu Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Poznaniu, Urzędzie Gminy
w Blizanowie. Cenne okazały się także dokumenty i materiały stanowiące własność
parafii, jednostek OSP czy osób prywatnych.
W efekcie szerokich badań archiwalnych,
studiów nad licznymi dokumentami i materiałem zdjęciowym powstała książka popularnonaukowa składająca się z jedenastu
rozdziałów. W pierwszym omówiono prehistorię i wczesne średniowiecze na terenach
zajmowanych przez Jastrzębniki i ośmiu gra34
niczących z nimi wiosek, a w drugim – przynależność administracyjną na przestrzeni
wieków terenów wyznaczonych tymi wsiami.
Rozdział trzeci, objętościowo największy,
poświęcony jest tytułowym Jastrzębnikom
i składa się z siedmiu podrozdziałów. Autor
przedstawił w nich szczegółowo: kwestie położenia i warunków naturalnych tej wsi, jej
właścicieli, posiadaczy i dzierżawców, rozplanowanie, gospodarkę, majątki ziemskie,
mieszkańców i ich zajęcia, dzieje miejscowej parafii i kościoła, zagadnienia społeczne
i polityczne, szkolnictwo i oświatę, a także
życie kulturalne i sport. Kolejnych osiem
rozdziałów poświęcił pogłębionemu zarysowi dziejów wsi sąsiadujących z Jastrzębnikami od ich zarania do czasów obecnych. Jak
podkreśla autor, o włączeniu ich do książki
zadecydowały wzajemne powiązania administracyjne, gospodarcze i własnościowe, widoczne na przestrzeni wieków. Jako materiał
ilustracyjny do książki wykorzystane zostały
dokumenty archiwalne, mapy z XVIII, XIX
i XX w., rysunki inwentaryzacyjne i projektowe, zdjęcia archiwalne i współczesne ze zbiorów mieszkańców omawianych wsi. Łącznie
w publikacji znajduje się 113 czarno-białych
i 42 kolorowe ilustracje. W związku z pozy-
skanym przez wydawcę, tj. Gminną Bibliotekę Publiczną w Blizanowie, dofinansowaniem ze środków unijnych w książce znajduje
się również informacja ze zdjęciami o wartych zobaczenia obiektach w gminie Blizanów oraz o przynależności gminy do Stowarzyszenia „LGD 7 – Kraina Nocy i Dni”.
Warto przypomnieć, że opisane w książce
Marii Dąbrowskiej Noce i dnie Jastrzębice
to Jastrzębniki, Pokucice – Bogucice, Pamiętów – Poklęków, a rzeka Rośna – Prosna.
Złożoną przez kaliskiego „Edytora” książkę
kończy bogata bibliografia i wykaz skrótów.
Z dziejów Jastrzębnik i sąsiednich wsi nie
tylko porządkuje pewne fakty historyczne,
które znane są z innych wydawnictw regionalnych, ale wprowadza wiele nowych, całkiem nieznanych wydarzeń rozgrywających
się na tym terenie na przestrzeni wieków.
Znaczenie tej publikacji podkreśla fakt, że
jest to pierwsza monografia o Jastrzębnikach
i okolicy.
Red.
Stanisław Małyszko, Z dziejów Jastrzębnik
i sąsiednich wsi, Gminna Biblioteka Publiczna w Blizanowie, Kalisz 2013, ss. 268
Miejsce w naszej pamięci
Staraniem Polskiego Towarzystwa Historycznego oddział w Kaliszu ukazała się
cenna publikacja poświęcona miejscom
pamięci powstania styczniowego na terenie
powstańczego województwa kaliskiego autorstwa historyków: Moniki Sobczak-Waliś
i Grzegorza Walisia. Promocja książki zbiega się ze 150. rocznicą wybuchu powstania
styczniowego.
Publikacja kaliskich regionalistów jest efektem ogromnej pasji historycznej i długoletniej, żmudnej pracy badawczej. Pierwsza
wersja książki powstała w latach 2005‑2007
i w latach następnych była starannie wery-
fikowana i uzupełniana o pozyskane informacje, materiały i archiwalia. Zamysłem
autorów było opracowanie rejestru pamięci
powstania z 1863 r. na obszarze powstańczego województwa kaliskiego, tj. dzisiejszej
wschodniej części województwa wielkopolskiego, zachodniej części województwa
łódzkiego i północnej śląskiego. Podstawę
źródłową stanowiły wykazy miejsc pamięci
narodowej prowadzone przez jednostki administracji terytorialnej, a także informacje
zawarte w literaturze naukowej, popularnonaukowej, czasopismach i przewodnikach
oraz kontakty z urzędami gmin, USC, muzeami, zarządcami cmentarzy, historykami,
regionalistami, oraz kwerendy archiwalne.
W części katalogowej, która ma układ alfabetyczny, zarejestrowano 299 istniejących
obiektów: 168 grobów uczestników powstania, 60 mogił powstańczych, 26 pomników,
32 tablice, 10 krzyży oraz 3 kapliczki. Opisy
obiektów są usystematyzowane, składają się
z określenia położenia geograficznego, określenia rodzaju obiektu, inskrypcji oraz noty
biograficznej lub historycznej dotyczącej
osoby lub wydarzenia związanego z miejscem upamiętnienia, a także wszelkich informacji, jakie udało się ustalić. W wielu notach
historycznych poświęcono sporo miejsca
opisom bitew i potyczek. Dodatkowo dołączono aneks zawierający 41 miejsc nieistniejących lub dotychczas nieodnalezionych.
Integralną częścią rejestru miejsc pamięci
są czarno-białe fotografie wszystkich obiektów wyszczególnionych w katalogu. Zdjęcia
w znacznej części zostały wykonane przez
Grzegorza Walisia lub pozyskane ze zbiorów
Narodowego Archiwum Cyfrowego.
Wyjątkowy w tej publikacji jest wykaz źródeł
i literatury, przygotowany dla każdego prezentowanego w publikacji obiektu. Uzupełnieniem jest indeks osobowy i geograficzny.
Otrzymaliśmy publikację niezwykle wartościową, unikatową w skali kraju, bowiem,
jak dotąd, dla ziem b. Królestwa Polskiego,
w tym i terenów b. powstańczego województwa kaliskiego jedynym kompendium wiedzy
na temat bitew powstania styczniowego była
wydana przez Muzeum Narodowe w Raperswillu w 1913 r. praca Stanisława Zielińskiego
Bitwy i potyczki 1863‑1864. Książka kaliskich
regionalistów jest niezbędna historykom,
badaczom historii regionalnej, pasjonatom
tradycji niepodległościowej, a także jednostkom administracji terytorialnej. Publikacja
ogromnie wzbogaca wiedzę o historii naszego regionu, odkrywa zapomniane, niekiedy
tragiczne, losy powstańcze. Wędrówka śladami powstańczych pamiątek prowokuje
do refleksji nad bohaterstwem i powinnością
wobec Ojczyzny, do refleksji nad wielkością
tych, o których zazwyczaj mówimy: zwykli
ludzie.
Katalog jest także dokumentem obrazującym
starania instytucji samorządowych i społecznych o upamiętnienie miejsc związanych
z wydarzeniami powstania styczniowego.
Warto podkreślić zwiększającą się dbałość
samorządów o powierzone ich opiece miejsca pamięci narodowej.
Sławomir Przygodzki
Monika Sobczak-Waliś, Grzegorz Waliś,
Miejsca pamięci powstania styczniowego
na terenie powstańczego województwa kaliskiego, Kalisz PTH Oddz. Kalisz 2013, ss. 312
35
Fot. Iwona Cieślak
Notatnik kulturalny
Recenzja
Jazz dla
kinomaniaków
Witold Janiak
Ilu muzyków sięgało – czy to na płytach, czy
podczas koncertów – po słynną kołysankę
Krzysztofa Komedy? Trudno zliczyć. Które
wykonanie jest najlepsze? Ile pytanych osób,
tyle różnych odpowiedzi. I słusznie, bo nie
o ranking interpretacji chodzi. Nie to jest
najistotniejsze dla słuchacza, który włączy
najnowszą płytę kaliskiego jazzmana Witka
Janiaka. Istotna jest podróż w czasie i przestrzeni, świat, do którego ten – pełen poztytywnej energii – muzyk nas zaprasza, ważne
jest spotkanie dobrego kina i wybitnej muzyki filmowej.
Witold Janiak przyznaje, że muzyką filmową
fascynuje się od dawna i – jak każdy niemal
muzyk – w pewnym okresie życia marzył,
by własne interpretacje filmowych bestsellerów zawrzeć na płycie. Plany te udało mu się
zrealizować dzięki wsparciu z budżetu Mia36
sta Kalisza. Wraz z początkiem października
do sklepów muzycznych trafiła płyta „Cinema meets jazz”. A na niej dziewięć utworów –
każdy z filmu, który zapisał się na stałe w historii światowej kinematografii.
– Filmy z czasem starzeją się. Dobra muzyka nigdy, bo nie jest związana kontekstem
mody, uwarunkowań obyczajowych, techniki filmowej. Granie muzyki z filmu to jakby
danie drugiej szansy, drugiego życia filmowi,
z którego pochodzi – mówi Witold Janiak.
Pytany o kryteria wyboru utworów na płytę,
wymienia dwa: wrażenie, jakie na nim wywarł film, niejednokrotnie zmieniając jego
spojrzenie na świat, oraz oczarowanie tematem muzycznym, który towarzyszył scenom
filmowym. Na płycie znalazły się fragmenty
ścieżki muzycznej filmów należących do ścisłego kanonu: „Dirty Dancing” John Denicola, Don Markowitz, „The Falcon and the
Snowman” Pat Metheny, Lyle Mays, David
Bowie, „Snow white” Frank Churchill, „Forrest Gump” Alan Silvestri, „8 Mile” Eminem,
„Rosemary’s baby” Krzysztof Komeda, „Chinatown” Jerry Goldsmith, „The City of lost
children” Angelo Badalamenti, „Chariots of
fire” Vangelis.
Dla tych, którzy nie wszystkie pozycje znają,
płyta niech będzie przewodnikiem, że warto
i zobaczyć, i posłuchać. Tym, którzy tę lekcję
już odrobili, polecam płytę w myśl zasady:
znacie? to posłuchajcie! Muzyka Witolda
Janiaka, jeśli nawet nie przywołuje pozytywnych wspomień, olśnień i emocji przeżytych
w kinie, to i tak wprawia w pogodny nastrój.
Pozwala cieszyć się dobrym wykonaniem solidnej porcji jazzu. Warto podkreślić, że w jej
nagraniu Witoldowi Janiakowi towarzyszyli
uznani muzycy z jazzowego trio w dwóch
składach: Cezary Konrad (bębny) i Wojciech
Pulcyn (kontrabas) oraz Kamil Miszewski
(bębny) i Andrzej Zielak (kontrabas). Nagrany w prestiżowym studiu Tokarnia krążek
został objęty patronatem „Jazz Forum” i radiowej Trójki.
Iwona Cieślak
Młoda żona doceniona
Młoda żona, monodram operowy skomponowany przez Katarzynę Brochocką, związaną z Kaliszem kompozytorkę i pianistkę,
zdobył nagrodę publiczności międzynarodowego Capital Fringe Festival w Waszyngtonie. Kompozycja zwyciężyła w kategorii
„Najlepszy Musical i Opera”, pokonując
ponad 130 innych zgłoszonych do konkursu
dzieł.
Libretto swojej opery Katarzyna Brochocka
oparła na utworze Gabrieli Zapolskiej Z pamiętników młodej mężatki. Na scenie bohaterka – w której rolę wcieliła się sopranistka
Karina Zachara
Las to dla mnie...
Artyści z Polski, Niemiec, Korei i Australii
uczestniczyli w Międzynarodowym Plenerze Artystycznym „Inspiracje leśne III”.
Plener, którego organizatorem był Ośrodek Kultury Leśnej w Gołuchowie, odbył
się pod patronatem „Kalisii Nowej”.
Fot. Alicja Antonowicz
Courtney Kalbacker współpracująca od lat
z kaliską kompozytorką – opowiada historię
swojego nieudanego małżeństwa, kolejnych
zdrad męża, wspomina dawną miłość. Temat
może stary i banalny, ale przez Katarzynę
Brochocką ujęty nowatorsko zarówno pod
względem formy prezentowanych treści, jak
i muzyki, zachwycił amerykańską publiczność. – Historię bohaterki poznajemy na podstawie jej kolejnych wpisów w pamiętniku rozdzielonych interludiami. Ona też wciela się
na scenie w inne postacie opery, cytuje męża,
jego kochankę – mówi Katarzyna Brochocka.
– Jeśli chodzi o muzykę, to wprawdzie sięgam
tu po pewne tradycyjne formy, ale są one tak
przetworzone, by słuchacz mógł je uchwycić
i rozpoznać jako coś bliskiego, a jednocześnie
mają troszeczkę wyższy poziom percepcji.
Na przykład uwertura opery to marsz weselny, ale taki bardzo „wykrzywiony”, co słuchacz
zapewne wychwyci. I tak jest w przypadku
wielu innych arii, co prawda przetworzonych
przy użyciu nowoczesnego języka, zwłaszcza
jeśli chodzi o harmonikę, co nie oznacza, że
nie pozostają one nadal pięknymi melodiami
– dodaje Katarzyna Brochocka.
Sukces 31-letniej kompozytorki, która podbiła serca amerykańskich słuchaczy, jest
tym większy, że konkurencja była ogromna.
Do konkursu zgłoszono ponad 130 różnego
rodzaju przedstawień: komedie i dramaty,
przedstawienia taneczne i muzyczne, operowe i musicalowe. Wart podkreślenia jest jeszcze jeden fakt – kobiety wśród kompozytorek
oper stanowią rzadkość. Jednak kiedy już podejmą się takiego wyzwania, piszą doskonałą
muzykę. Dumni zatem jesteśmy z tego, że
w tym elitarnym gronie znalazła się Katarzyna Brochocka.
– Wielu polskich instrumentalistów odnosi
sukcesy na międzynarodowych konkursach,
ale tych, którzy mogą poszczycić się podobnymi dokonaniami na polu kompozytorskim,
jest niewielu, a zwłaszcza jeśli chodzi o operę,
która jest dość specyficznym gatunkiem muzycznym. To prawda, że niewiele było i jest
kobiet piszących opery, dlatego sukces Kasi
jest nie tylko lokalny, ale i na międzynarodową skalę – podsumowuje Karol Kowal, kontrabasista Filharmonii Kaliskiej, a prywatnie
mąż pani Kasi.
Sooki, artystka z Korei
Do Gołuchowa przyjechali malarze, rzeźbiarze oraz fotografik. Osoby z Polski reprezentowały głównie kielecki oddział Polskiego Stowarzyszenia Edukacji Plastycznej.
Stronę niemiecką – artyści ze stowarzyszenia „Kunstverein Schwedt e.V.” Tematem
przewodnim międzynarodowego spotkania
artystów był las i jego kulturotwórcza rola.
Inspiracje artyści czerpali z przyrody gołuchowskiego parku-arboretum oraz otaczających go lasów. W ciągu dwóch tygodni
stworzyli blisko dwieście prac malarskich,
cztery rzeźby oraz liczne fotografie. Przeprowadzili dwa warsztaty dla młodzieży
z Gołuchowa. Podczas zajęć zatytułowanych Gołuchowski dywan uczestnicy przedstawiali najciekawsze obiekty przyrodnicze
i architektoniczne. Prace tworzono na obszernych papierach połączonych w jedną
całość niczym dywan. Warsztaty zatytułowane Jestem drzewem polegały na odwzorowaniu na bristolu własnych sylwetek w skali
1:1 w pozie i konwencji przypominającej
drzewo. Wykonane przez młodzież prace
wyeksponowano w sali wystawowej Muzeum Leśnictwa.
Program pleneru wzbogaciły warsztaty
z gumografii. Tajniki tej ciekawej techniki
omówił i prezentację kilkudziesięciu prac
przedstawił Wiesław Turno – artysta z Kielc.
Zwieńczeniem artystycznego spotkania była
wystawa poplenerowa, na którą złozyło się
blisko 50 prac. Pokłosie pleneru stało się
własnością organizatora, czyli Ośrodka Kultury Leśnej w Gołuchowie. Prace te można
podziwiać w Muzeum Leśnictwa, w obiekcie zwanym „Owczarnia”. Podsumowaniem
pleneru stał się katalog zawierający reprodukcje dzieł, portrety twórców, ich krótkie
noty biograficzne oraz osobiste sentencje
z odpowiedziami na pytanie: czym jest dla
mnie las? Tegoroczny plener „Inspiracje
leśne III” objął patronatem honorowym
Dyrektor Generalny Lasów Państwowych.
Patronat medialny sprawowało czasopismo
„Kalisia Nowa”, „Echa Leśne” oraz Radio
Centrum. Wydarzenie to wsparła finansowo
Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej
w Warszawie. Następne „Inspiracje Leśne”
odbędą się za trzy lata, bo w takim cyklu są
one organizowane.
Barbara Czołnik
37
Pogoda dla biegaczy
Fot. Tomasz Skórzewski
XXXIII Międzynarodowy Bieg Ptolemeusza znacznie różnił się od poprzedniej edycji. 10 km
nową trasą po centrum miasta, bogaty pakiet startowy z profesjonalną koszulką dzięki Nestle,
głównemu sponsorowi i rekordowe tłumy biegaczy – 481 zawodników w samym biegu głównym.
A wśród nich ja. Debiutant, który od czasu do czasu przebiegnie się po parku.
Denerwuję się. Nie wiem czemu, ale się denerwuję. To mnie zaczyna przerastać. A jak
nie dam rady, jak padnę w połowie? Oni robili to już wiele razy. Jestem żółtodziobem
wśród doświadczonych zawodników. Nie
wiem, jak będzie. A jeśli… Ehh… W życiu
bym nie pomyślał, że to taki stres! Ale spokojnie, to wszystko rozgrywa się w Twojej
głowie. Masz jednego przeciwnika. Siebie.
Musisz z nim wygrać. Musisz.
Dwie godziny przed startem siedzę w szatni
z Krzysztofem Dziedzicem. On – setki przebiegniętych kilometrów, ponad tysiąc medali
z biegów w kilkunastu krajach i nieosiągalne
doświadczenie. Ja – ostatnio biegłem za autobusem, medale widywałem w telewizji, a doświadczenie… mam jakby nieco mniejsze.
38
Godzina. Idę do parku się rozgrzać, tam będę
miał nieco spokoju. Przy starcie już tłumy –
ściga się młodzież z kaliskich szkół. Rywalizacja na najwyższym poziomie, dają z siebie
wszystko. Za chwilę czeka nas to samo.
Parę minut do 12:00. Za chwilę startujemy.
Wszyscy już czekają. Rozprawiają o ostatnich biegach. A to maraton w Berlinie,
a to w Warszawie, jakaś „setka” czy bieg górski. I co ja tu robię…. Wszyscy będą pędzić
na złamanie karku, nie ma sensu się z nimi
ścigać. Biec swoim tempem i przebiec tę dychę – to cel na dziś. W końcu też jakieś osiągnięcie. Wystarczy tylko wygrać rywalizację
w swojej głowie. Tylko i aż.
3, 2, 1 i biegniemy. A pierwsze metry właściwie idziemy, bo w takim tłumie nie da się biec.
Każdy każdemu niemal siedzi na plecach.
Towarzystwo nieco się rozciągnęło, czołówka
już pewnie przy Rogatce. Mały ścisk na moście Rypinkowskim, ale nie ma co gonić.
Biegnę na końcu stawki, jak mantrę powtarzając – nie ścigaj się, nie ścigaj się, bo padniesz na Górnośląskiej. Jesteśmy na Nowym
Świecie, jak na razie jest moc. Wielka grupa
biegaczy rozciągnęła się od PWSZ-u niemal
do Straży Pożarnej. Wygląda to imponująco.
Oglądam się do tyłu. Za mną ledwo kilkunastu biegaczy, trzeba przyspieszyć. Przy Rogatce zrównuję się z Tomaszem Zubilewiczem.
Popularny redaktor, jak na Honorowego
Przyjaciela Kalisza przystało, też pojawił się
na starcie. Razem z panem od pogody zaczynam wspinaczkę pod Górnośląską. Przy
Fot. Tomasz Skórzewski
trasie mnóstwo ludzi. Krzyczą, kibicują. Miłe
to… Chwilę potem biegnę już sam, po drugiej stronie w dół pędzi Artur Kozłowski.
Ponad półtora kilometra przewagi. Za nim
kolejni tytani.
Uff… Dach biegu o wysokości około
127 m. n.p.m. osiągnięty – łyk wody, pisk
chipa i nawrót przy wieży ciśnień. Teraz
w dół, można nieco odpocząć. Staram się być
bezwładny jak przysłowiowy worek ziemniaków, chyba tak będzie łatwiej zbiegać. Mijam
kolejne przecznice. Już Rogatka. Rzut oka
na zegar, czas nie jest zły. O ile zegar się nie
spóźnia. Most Reformacki. Niby nic takiego,
ale odczuwam ten pagórek. W Alei Wolności
już łatwiej.
Teatr blisko, zaraz zacznę drugą pętlę. Biegnę
wśród tłumów kibiców. Dopingują, jakbym
prowadził, coś im się pomyliło… Słyszę syreny. Odwracam się. Kilkadziesiąt metrów
za mną finiszuje Artur Kozłowski. Zwycięzca rywalizacji. Zaraz mnie zdubluje. Co?
Mnie? Niedoczekanie! Przyspieszam, mijam
linię mety tuż przed nim. Udało się „uciec”,
ale odczuwam to przez najbliższy kilometr.
Mijam UAM, PWSZ i Rogatkę. Większość
biegaczy już daleko przede mną, ale przynajmniej nie ma tłoku. Drugą – i na szczęście
ostatnią – wspinaczkę czas zacząć. Na jezdni
leży kasztan. A co sobie nie kopnę, jak sobie
kopnę! Dziecięce przyzwyczajenia piłkarskie
odżywają. Jedno kopnięcie, drugie, klepka
z krawężnikiem… Czyżbym zaczynał dostawać „głupawki”? Po siódmym kilometrze już
chyba można…
Górnośląska-Polna. Pierwszy kryzys wita
mnie serdecznie, jakby się za mną bardzo
stęsknił. Bez wzajemności. Ostatni odcinek
górki, chociaż chyba najbardziej stromy. Ale
nadal biegnę. Zawodnicy zmierzający już
w dół wspierają mnie Taka wielka biegowa
rodzina – każdy pomaga każdemu. Jeszcze
trochę, już widać nawrót. Nie można teraz
się poddać! W głowie zaczynam przegrywać
sam ze sobą, ale nogi dzielnie walczą. Udało
się, upragniony nawrót! Teraz już tylko w dół
i ostatnia prosta. Jeszcze przed startem obiecałem sobie, że jeśli tu dotrę, to dalej biegnę
na 110%. Kilka osób zawracało przy wieży
ciśnień razem ze mną. Staram się je wyprzedzić. Na wysokości ulicy Cmentarnej się udało, kryzys też już daleko za mną.
Biegnę sam. Rogatka. Na zegarze 12:57. Ciche marzenia o złamaniu godziny ucichły
na dobre. Ale powalczyć o jak najlepszy czas
trzeba. Przyspieszam. Tym razem nawet nie
zauważam „hopki” na moście Reformackim.
Wpadam w Aleję Wolności. Kilka osób jeszcze przede mną, chociaż są daleko. Biegnę
jednak do samego końca, źle bym się czuł
sam przed sobą, jakbym nie powalczył. Staram się wykrzesać ostatnie resztki sił. Mijam
sąd, ktoś mnie dopinguje, ale właściwie tego
nie słyszę. Widzę tylko coraz większe sylwetki biegaczy przede mną. To, co dookoła,
nie istnieje. Są coraz bliżej. Chyba jednak się
uda…
Doganiam ostatniego zawodnika w tej grupie. Zauważa mnie. Przyspiesza. Ale też
mam jeszcze trochę sił… Mój rywal biegnie
jeszcze szybciej, cała grupa podobnie. Finisz
godny finału zmagań olimpijskich, a nie tylko walki o 400-któreś miejsce w Ptolemeuszu. Skrzyżowanie z Bankową. Zaczynam
sprint. Pędzę, jakbym ścigał się na 60 m,
a nie na 10 km. To już nie biegną nogi. Teraz
biegną serce, adrenalina i głowa. Szybciej,
szybciej, szybciej! Chyba nie do końca przytomny zerkam na rosnący w oczach stoper
na mecie. Godzina i kilkadziesiąt sekund.
Zegar Stiltera nieco oszukuje? Nieważne.
Jeszcze tylko kilka metrów. Dwa kroki. Chip
piszczy. Zwykły, cichy dźwięk, ale dla mnie
to jak Mazurek po zdobyciu złota odśpiewany przez cały stadion.
Nie wiem nawet, czy wyprzedziłem moich
rywali z Alei Wolności – wspaniałych biegaczy, którzy walczyli do końca, chociaż podium już dawno było pełne. Ale odniosłem
spektakularne, druzgocące dla mojego największego przeciwnika, zwycięstwo. Pokonałem siebie. Zwyciężyłem własne słabości.
Zostawiłem daleko w tyle wszystkie „ale”,
„a może” i „a jeśli”. Jestem dumnym tryumfatorem jednego z 481 biegów podczas tegorocznego XXXIII Międzynarodowego Biegu
Ptolemeusza.
Juliusz Kowalczyk,
numer startowy 121
39
Kraj bogów,
ludzi i zwierząt
Tekst i zdjęcia Ryszard Bieniecki
Pałac Potala
Tybet fascynuje swą innością, odrębnością,
duchowością; oślepia słońcem i zniewala
błękitem nieba, zachwyca wyniosłością gór,
obezwładnia pustkowiem.
To kraj, w którym schronili się bogowie,
uciekając przed zgiełkiem świata. Bezludny,
milczący, surowy, jakby stworzony do medytacji i poszukiwania Absolutu.
Tak sobie wyobrażałem Tybet wspierany mitologią, jaka wokół cierpienia kraju zniewolonego wyrosła, przejęty hasłami wolności
i niepodległości dla niego. I taki Tybet znalazłem, uświęcony, oddany Buddzie we wszystkich jego wcieleniach: Miłosierdzia, Współczucia, Miłości i Harmonii, Tybet mistyczny
i żarliwie religijny.
Lecz spotkałem tu także ludzi tęskniących
za światem, cywilizacją, dobrobytem i Zachodem. Zetknąłem się z czymś jeszcze:
twardą rzeczywistością kraju okupowane40
go, do którego nie jest się łatwo dostać. Nie
ma wolnego przepływu ludzi, o wszystkim
decydują władze chińskie, które pozwalają
lub nie na wjazd do Tybetu. I z czymś jeszcze,
co wychodzi przy każdej okazji: Chińczycy
na każdym kroku nie pozostawiają wątpliwości, że będą tu długo i że ukształtują ten kraj
na swoją modłę i według własnych celów.
Kilka obrazów tybetańskich, jakie naszkicowałem, przedstawiam poniżej – z nadzieją
na lepszą przyszłość dla tego wielkiego duchem kraju.
Pałac Potala
Symbolem Tybetu – kraju, narodu, państwa
– jest Pałac Potala w Lhasie, a symbolem
chińskiej dominacji jest flaga wisząca na jego
szczycie. Przypomnijmy sobie, co czuli Polacy, widząc flagę austriacką nad Wawelem.
Bo Pałac Potala jest tybetańskim Wawelem,
tylko kilka razy większym i potężniejszym.
Osadzony na wzgórzu Marpo, wznosi się nad
stolicą kilkunastoma piętrami komnat i tarasów, lśniący bielą i złotem, przecięty i dopełniony głęboką czerwienią górnego pałacu.
Siedziba dalajlamów do 1959 roku, rządu,
parlamentu i sądu najwyższego. Symbol tybetańskiej teokracji. Jest również, jak Wawel,
miejscem wiecznego spoczynku władców.
W największym grobowcu spoczywa zmumifikowane ciało Dalajlamy XIII.
Dzisiaj Potala nie pełni funkcji administracyjnych i państwowych. Jest muzeum, w którym spoczywają skarby narodu. Dlatego pielgrzymi przybywający do Lhasy, obchodzący
miasto i jego świątynie zatrzymują się przed
pałacem, składają ręce nad głowami i oddają
hołd temu miejscu w milczeniu i pokorze.
Bo to miejsce jest dla nich nade wszystko
świętością ponad wszystkie świętości. Mam
Kaliszanie
w świecie
Pałac Potala nocą
wrażenie, że nie widzą, nie chcą widzieć tego,
co mnie zmroziło od pierwszego spojrzenia:
chińskiej flagi, która upokarza to miejsce
i tych ludzi.
Potala po raz drugi
Wracamy pod pałac wieczorem, na nocne
zdjęcia. Na przeciwległym placu, na którym
wzniesiono pomnik wdzięczności dla armii
chińskiej za „wyzwolenie” Tybetu w 1950 r.,
trwają właśnie tańce. Tak jak w miastach
chińskich, na przykład w Xi’anie, ludzie
wieczorami wychodzą na place, by tańczyć.
Płyta wypełniona jest tancerzami, korowody
urzędników i urzędniczek (chyba?) pląsają,
podrygują, robią szczęśliwe miny. Apoteoza
życia i beztroskiej zabawy. Twarzy o rysach
tybetańskich mało, przeważa karnacja chińska.
Nie jesteśmy tu jednak po to, by podziwiać
nieudolnych tancerzy, kimkolwiek by byli,
zresztą muzyka w pewnej chwili milknie
i tłum dość szybko opuszcza plac. Ci, którzy
zostają, mogą podziwiać Pałac Potala w nocnej scenerii. Jest zjawiskowy, jakby stworzony
dla jakiegoś przedstawienia teatralnego przez
wybitnego scenografa. Nie czuję ciężaru plecaka z aparatami i obiektywami, statyw mam
lekki, a i Phuntsok, nasz przewodnik i opiekun, pomaga mi.
Iluminacja wydobywa to, co w architekturze
pałacu najbardziej rzuca się w oczy: monumentalizm i zarazem lekkość budowli o tysiącu komnatach, jej idealna harmonia z otoczeniem, ten znakomity podział na pałac
biały i czerwony. Budowla, erygowana w VII
wieku, powstała w obecnej postaci tysiąc lat
później, gdy w Europie panował rozpasany
barok. Bezimienni budowniczowie skomponowali dzieło wyjątkowe i bardzo silnie
osadzone w tradycji kraju. Był to złoty wiek
Tybetu: kraj był silny i dominował w regionie. Phuntsok dzisiejsze cierpienia Tybetu
tłumaczy właśnie karą bogów, może odwetem historii: w przeszłości Tybetańczycy wyrządzili innym wiele zła, dlatego teraz muszą
cierpieć.
Jokhang (Dżokhang)
Ma znaczenie i duchową wielkość europejskich katedr. Dla światowego buddyzmu jest
jedną z kilku najważniejszych świątyń, dla
Tybetańczyków jest głównym ośrodkiem
wiary. Tu wszystko się zaczęło. Gdy w VII
wieku król Songtsen Gampo przeniósł stolicę swego państwa do Lhasy, rozpoczął budowę Jokhang i Pałacu Potala. Dwie jego żony,
księżniczka chińska Wen Cheng i księżniczka nepalska Bhrikuti, wniosły mu w posagu
wizerunki Buddy, ta pierwsza posąg 12-let-
niego Jowo Siakjamuniego, przyszłego Buddy, założyciela jednej z powszechnych religii
świata. Jest to najbardziej drogocenny, adorowany żarliwie przez wiernych, depozyt
wiary w Jokhang, zwłaszcza teraz, gdy buddyzm kurczy się w Indiach.
W Jokhang czuć serce Tybetu. Otacza cię
półmrok, rozświetlany żywymi płomieniami kaganków i nielicznych żarówek elektrycznych, woń kadzideł miesza się z zapachem masła jaczego z kaganków, gwar
głosów z szumem stóp przesuwających się
od jednej kaplicy do drugiej, od Buddy Teraźniejszości do Buddy Przeszłości, Przyszłości, Miłosierdzia i wielu innych wcieleń.
Trwa nieustająca kora (obchód) wewnątrz
i na zewnątrz świątyni w najstarszej części
miasta – Barkhor.
Żeby dostać się do Barkhor, trzeba przejść
bardzo szczegółową kontrolę policyjną.
Sprawdzane są nie tylko dokumenty, skanowana jest zawartość toreb, plecaków, saszetek i ubrań, a w nadzwyczajną czujność
wprowadzają policjantów młodzi Tybetańczcy. W koszach lądują wszystkie zapalniczki, każda substancja ciekła jest rekwirowana (poza wodą).
Nic dziwnego, Chińczycy nie chcą kolejnych
samospaleń mnichów w tym i w każdym innym miejscu. A było ich już 121, wszystkie
w proteście przeciw okupacji Tybetu. Te
ofiary z własnego życia wywołują wściekłość
władz chińskich, które nie cofają się przed
represjami wobec rodzin ofiar i świadków,
Światynia Jokhang
41
Lhasa, grupa pielgrzymów
którzy mieli zbyt szeroko otwarte oczy. Dramatem Tybetańczyków jest to, że ich krzyk
usłyszał cały świat, a głusi pozostali ci, którzy powinni usłyszeć pierwsi.
Tybetańczycy zerwali się tylko raz, w 1959 r.,
lecz ich wystąpienie zostało krwawo stłumione. Zastosowali przeto metodę biernego oporu, doktrynę non violence – bez przemocy,
którą propagował Mahatma Gandhi. Czy jest
i będzie skuteczna?
A oni wciąż idą
Przylecieliśmy do Lhasy w maju, według tybetańskiego kalendarza księżycowego w miesiącu czwartym (nasz kwiecień), w którym
urodził się, doznał oświecenia (nirwany)
i umarł Budda. To czas świętowania i czas
pielgrzymowania do miejsc świętych. Ledwo postawiliśmy pierwsze kroki, dopadł nas
widok idących ludzi – pojedynczo i z rodzinami, w większych i mniejszych grupach,
kręcących młynkami, przesuwających korale
różańców. Szli starzy i młodzi, dorośli i dzieci, w kurzu i błocie (bo akurat na ten czas
władze zaplanowały remonty ulic i zakładanie kanalizacji), w trudzie i znoju, w niemiło-
siernie palącym słońcu. Najbardziej przykuwali wzrok ci, kobiety i mężczyźni, którzy szli
w cyklu: trzy kroki, wzniesienie rąk ku górze,
opuszczenie ich i położenie się w modlitewnej pozycji z czołem dotykającym ziemi. Trzy
A oni wciąż idą...
kroki, błogosławieństwo rąk, skłon, upadek
na ziemię. Nieprawdopodobne. Jak długo tak
można iść? Miesiące, czasami rok lub dłużej.
Jak nazwać ten przejaw wiary?
Idą, wciąż idą od rana do wieczora, okrą-
Pod pałacem Potala, chwila spoczynku
43
Na przełęczy La Ken La 5190 m n.p.m
żając starą Lhasę i obchodząc po kilkakroć
Barkhor, palą w wielkich kadzielnicach zioła, przed wejściem do Jokhang biją pokłony
na ten jedyny w swoim rodzaju tybetański
sposób. Widzę w tym wyznanie wiary najgłębszej z głębokich, jakiej nie ujrzy się nigdzie indziej, a już najmniej w zlaicyzowanych krajach Starej Europy.
A oni wciąż idą i będą szli, jak mówi nasz
przewodnik Phuntsok, przez cały miesiąc
Buddy. Przybyli ze wszystkich stron Tybetu.
Są szczęśliwi.
Miasto Żółtych Czap
W pobliżu Lhasy, w szerokiej dolinie, przytulony do stromych zboczy, leży klasztor Sera,
drugi co do wielkości tybetański monaster.
Niegdyś mieszkało w nim, modliło się, medytowało, zastanawiało nad sensem życia
i świata, ale i walczyło ponad pięć tysięcy
mnichów. Dziś jest ich około ośmiuset.
Dlaczego Żółte Czapy? Bo taki kolor mają ich
nakrycia głowy, wysoce oryginalne w kształcie wielkiego księżycowego rogala. Wywodzą się ze szkoły Gelugpa, która powstała
w XV w. i do dziś zajmuje główną pozycję
w życiu społecznym i religijnym kraju.
Wędrówka po tym monasterze, który bardziej przypomina miasto niż jakikolwiek europejski klasztor, nasuwa myśl o jakiejś starożytnej greckiej akademii, w której żyje się dla
nauki i wiedzy, dyskutuje o rzeczach wielkich
i nieprzemijających, a nie o doczesnych potrzebach. Tak zresztą i jest, bo w klasztorze
mieszczą się trzy szkoły, kolegia religijne.
I tak, wędrując po głównej ulicy, ale od czasu
do czasu zbaczając w kamienne zaułki, dochodzimy do agory i trafiamy na codzienną
44
dysputę mnichów. Jest ich blisko stu, nauczyciele i uczniowie, niosą swoje habity i żółte
czapy, siadają na ziemi w małych kręgach
i rozpoczynają debatę, a właściwie kilkanaście równoległych debat. Pytania, odpowiedzi, spory, gestykulacja, wspaniałe – dla
nas – widowisko, w którym podziwiamy język ciała, mimikę, szeroki repertuar gestów
i zachowań mających niekiedy silny ładunek
emocjonalny. Są też i gesty znaczące, jak
choćby poślizg dłoni o dłoń, który oznacza
zaprzeczenie.
A więc i tak można rozprawiać o bogach i ludziach. Przyglądają się temu przybysze z różnych stron świata, patrzą na nich samotnie,
pustelnie z naskalnymi malowidłami, zawieszone wysoko w górze. Co za miejsce!
może być siedzibą ducha. Góry czy skały
oplecione modlitewnymi flagami są takimi
właśnie, może mało hieratycznymi, ale jednak, świątyniami.
Takich miejsc jest wiele. Jedziemy dziesiątki
kilometrów, jesteśmy na – wydawać by się
mogło – kompletnym pustkowiu, a tu zza
zakrętu wyłania się zbocze góry, które jest
całkowicie owinięte flagami. Na przełęczy
La Kenla jest wszystko, cała infrastruktura
komunikacyjna, którą zbudowali Chińczycy,
a i tak dominuje w pejzażu gąszcz kolorowych, postrzępionych przez wiatr flag. Święta
góra, święte miejsce.
W Europie ludzie wznosili kościoły jako
przybytki Boga, w Tybecie Bóg jest wszędzie,
wystarczy tylko zaznaczyć jego obecność.
Święte góry
Na wysokości czterech – pięciu tysięcy metrów nie żyje się łatwo. Żyje się tak trudno,
że północna część Wyżyny Tybetańskiej jest
niemal bezludna. Tylko południe, otoczone
przez Himalaje, Karakorum i masyw Pamiru, stwarza jakie takie warunki do życia,
ale i one, zważywszy na wysokość i górską
rzeźbę terytorium, stanowią wyzwanie dla
każdego stworzenia. Na ogromnym obszarze
czterokrotnie większym od Polski mieszka
dziesięciokrotnie mniej ludzi.
W takiej przestrzeni człowiek najbardziej
czuje swoją samotność, która zawsze podszyta jest strachem przed złym losem, duchami,
demonami, zjawami. Można je obłaskawić,
ujarzmić, zjednać, stosując magię i zaklęcia.
Tu nie wznosi się katedr, świątyń, pałaców,
tu każda osobliwość przyrodnicza, góra czy
skała, może być świętością lub świątynią,
Lazur, błękit i biel
Gdy chcesz zbliżyć się do Nieznanego, doznać metafizycznego wstrząsu w mistycznej
przestrzeni, gdzie lazur wody łączy się z błękitem nieba i bielą śniegu na szczytach gór,
jedź nad jezioro Namtso (Nam Co), najwyżej
położone jezioro świata. Tam na wysokości
4700 m n.p.m. spotkasz ludzi, którzy przywitają cię radośnie, gdy zechcesz wsiąść na jaka,
zrobić sobie zdjęcie z nimi lub kupić jakąś
pamiątkę. Gdy nie zechcesz zrobić niczego
z tych rzeczy, posmutnieją, lecz nie będą się
gniewać, licząc, że zmienisz w końcu zdanie.
Na razie masz problemy sam z sobą, bo rozrzedzone powietrze każe ci zatrzymać się
co pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów i chwilę
odpocząć. Na szczęście Phuntsok zaoferował
się z niesieniem sprzętu, więc możesz poświęcić się fotografii.
Możesz na przykład zachwycić się świętymi
Jezioro Namtso. W oczekiwaniu na turystów
skałami wiszącymi nad wodą, które owinięte szczelnie modlitewnymi chorągiewkami
i flagami przypominają amerykańskie czy
europejskie instalacje, performance w czystej postaci. Zastanawiasz się: jest to sztuka
czy nie? Publiczność zgoła inna, nie taka jak
w Nowym Jorku, ale efekt sztuki, myślisz, jest
taki sam.
Możesz porzucić te spekulacje, bo oto nadchodzą chińscy turyści, jak zwykle hałaśliwi
i nieznośnie pewni siebie. Idź w głąb jeziora, w pozostałości lodu, gdzie śnieżne zwały zachowały swą krystaliczną biel. Jest maj,
lód topnieje, a mimo to jest idealnie czysty
po tylu miesiącach zimy. My mówimy ciągle
o ekologii, oni mają powietrze bez odrobiny
pyłów. Popróbuj też wody, której słony smak
podpowie ci, że są w niej nieskończenie wielkie zasoby minerałów.
Żegnasz Namtso z przełęczy La Kenla
z 5190 m i chcesz ten widok wchłonąć, zapisać na matrycy pamięci w najwyższej rozdzielczości. Żeby żaden szczegół nie umknął
i został na zawsze. Jak ten choćby z zagrodą
pasterską i kilkoma sztukami jaków.
Letnie ogrody dalajlamów
Lhasa położona jest na równinie o łagodnym
– jak na wysokość 3600 metrów – klimacie,
który zawdzięcza otaczającym ją pasmom
górskim. Nic przeto dziwnego, że zimą temperatura rzadko spada poniżej minus ośmiu-dziewięciu stopni, a roślinność wspomagana
opadami deszczu (bliskość strefy podzwrotnikowej!), trzyma się krzepko. Do Norbulingki pośpieszyliśmy żwawo i z ochotą,
bo to zespół pałacowo-parkowy co się zowie,
przeznaczony dla władców Tybetu, założony
i wybudowany w tym samym czasie co Królewskie Łazienki w Warszawie.
Ale jeszcze jedna przyczyna nami powodowała. Oto w Norbulingce wzniesiona została
w 1954 r. dla obecnego Dalajlamy XIV letnia
rezydencja i w niej zachowały się ostatnie
ślady jego obecności w Lhasie. Nieudane
powstanie antychińskie w 1959 r. zmusiło
go do ucieczki. Do ojczyzny już nie wrócił,
a swą działalność prowadzi z Indii.
Z okien jego pałacu (do zwiedzania sala audiencyjna, gabinet, sypialnia, pokoje prywatne) rozpościera się wspaniały widok na świat,
w którym drzewa, krzewy, kwiaty, ośnieżone
szczyty gór, ptaki i ludzie przeglądają się
w wodzie w idealnej harmonii, jaką stworzył
Budda. Ale jednego nie przewidział Budda w swej mądrości – świata politycznych
podziałów, dominacji jednych państw nad
drugimi, i tego, że jego ziemskie wcielenie,
Dalajlama XIV, będzie musiał uchodzić z życiem do innego kraju z pięknej Norbulingki.
Bo Norbulingka jest piękna; nazywana Klejnotem na kilkudziesięciu hektarach mieści
pięć pałaców, pawilony, stawy i ocean roślinności. Jest skarbem narodowym i światowym, należy do tej części dziedzictwa, z którego dumni jesteśmy wszyscy.
Hotel Khandro
Dobrze trafił nam się ten hotel w starej Lhasie, wszędzie blisko i klimat miasta czujesz
wszystkimi zmysłami. Lhasa nazywana jest
miastem bogów, co wie każdy, kto do niej
przybywa. Ale ten hotel prowadzony przez
boginie, może raczej trzy tybetańskie Gracje, sprawił nam największą niespodziankę. Bo, po pierwsze, jego westybul stanowił
45
Klasztor Sera, miasto mnichów
rodzaj patio, wokół którego biegły dwie galerie, z których prowadziły wejścia do pokojów, ale także wyglądały okna. Dzięki
zasadzie „do wnętrza” zatrzymywane było
ciepło, albowiem hotel jest… nieogrzewany, jak wszystkie domy w Lhasie. Po prostu.
Za to sen pod grubą kołdrą był błogosławieństwem każdej nocy.
No i drugi powód przyjemnej niespodzianki: tak dekoracyjnego wnętrza nie spotkałem
nigdy dotąd, ten westybul to było jak niebo
i tybetański raj: ze szklanego sufitu, ścian,
kolumn patrzyły na nas niezliczone wcielenia Buddy, motywy tybetańskie przeplatały
się z chińskimi, na kwiecistych łąkach pląsały
Hotel Khandro
46
Debata mnichów
dzieci wśród pasących się zwierząt, w wodzie brodziły ptaki, na horyzoncie majaczyły
przepiękne góry, obłoki przepływały, rośliny
to się pięły, to pochylały, jednym słowem
cudowności. No i ta gra kolorów, ściśle mówiąc – walka kolorów w stylu tybetańskim,
bo użyte zostały tylko te, które uznaje estetyka tego kraju. Wchodzi się do tego westybulu-patio z krótkiego ciemnego korytarzyka i za każdym razem doznaje olśnienia.
A może nawet czegoś więcej, jakiejś katastrofy mentalnej, bo nagle diabli biorą wszelkie
europejskie kanony estetyczne.
Każdego ranka budziły nas głośne rozmowy
trzech Gracji, które akurat nie oszczędzały
gardeł w poszukiwaniu wszystkiego, co było
niezbędne do życia i przygotowania niezwykle skromnego śniadania dla gości hotelowych. Najwyraźniej ta pora dnia nie była ich
żywiołem, rozkręcały się dopiero około południa, a wieczorem witały nas powracających
z wędrówek radosnym uśmiechem.
Lhasa kładzie się spać dość wcześnie. Miasto
się wyludnia, ciemnieje, wygaszane są latarnie, cichnie gwar uliczny. Nieliczne kawiarnie pustoszeją.
Zajrzeliśmy w ostatni wieczór do chińskiego, takiego na poły hipsterskiego pubu.
Nieprawdopodobny tłok, wszystkie miejsca zajęte, a tu dwoje białasów rozgląda się
bezradnie. To musiał być smutny widok.
Z trudem, odprowadzani oczami każdego
z gości, wdarliśmy się po stromych schodach
na antresolę. Chcieliśmy wypić na pożegnanie Lhasy tybetańską herbatę. A tybetańska
herbata jest specjalna: słona i z dodatkiem
masła z jaka. Uparłem się na tę herbatę, lecz
to nie był dobry wybór. Herbata była nie do
picia, a jej smak trudny do opisania, nie miał
nic wspólnego z herbatą, mlekiem, solą. Tak
właśnie płaci się za potrzebę egzotyki i chęć
mocnych doznań.
Nazajutrz po dobrym tym razem śniadaniu,
odprowadzani uśmiechami Gracji, pożegnaliśmy Lhasę. W drodze na lotnisko, przebywając Brahmaputrę – jakże ważną dla buddyzmu i hinduizmu rzekę, która tu podąża
na wschód, by ominąć Himalaje, a potem
nagłym zwrotem wedrzeć się do najgłębszego na świecie kanionu (2,5 km) i podążyć na południe, ku Gangesowi, ku Zatoce
Bengalskiej – opuściliśmy ostatecznie, jak ją
określił Ossendowski, „krainę bogów, ludzi
i zwierząt”. Z przyrzeczeniem, że następnym
razem wjedziemy do niej od strony Nepalu.
Maryni Pawlak
Kaliszanie
w świecie
życie w podróży
Lecąc na Kubę, zapisała w notatniku: Wszyscy mi mówią, że jestem odważna. Jestem głupia, nie
odważna. Po co ja to robię...? - Ta podróż to było ciągłe odkrywanie, które rekompensowało wszystkie
chwile, kiedy było mi smutno i czułam się samotna. Niesamowite niebo, kompletnie inne gwiazdy, odwrócone konstelacje, a zachody słońca to wspaniałe przedstawienia, których w Europie nie tylko nie
można zobaczyć, ale nawet nie sposób sobie wyobrazić – mówi Marynia Pawlak.
Karaluch w uchu, strzelanina w barze, zaczepki Latynosów, prawdziwych macho.
Musiała napić się z chłopakami tequili, wytłumaczyć im, że są kumplami – i wówczas
dawali jej spokój. – Stosowałam się do złotych
rad mojej mamy, że trzeba się pilnować z alkoholem i zawsze wstać od baru o własnych
siłach, zwłaszcza wśród obcych – przyznaje
nasza bohaterka. To będzie opowieść o nie-
zwykłej podróży młodej dziewczyny, która
samotnie pokonała na rowerze i motorze
Amerykę Środkową i Południową, od Kuby
do Chile.
Pomiędzy dwoma ojczyznami
Jej tata jest kaliszaninem od dziada pradziada, ona urodziła się we Francji. W latach
80. rodzice zostali zmuszeni do emigracji
ze względu na działalność w Solidarności. –
Ale kiedy tylko było to możliwe, tata wrócił
do kraju, sam. W każdy weekend przyjeżdżał
do nas samochodem. Za sąsiadów mieliśmy Polaków i Francuzów i przez pewien okres, gdy ktoś mnie
pytał, czy czuję się Polką czy Francuzką, nie potrafiłam
odpowiedzieć. Ale co to w ogóle jest za durne pytanie...
Kiedy miałam 11 lat mama stwierdziła, że też
chce już wrócić i zabrała mnie, najmłodszą
47
w rodzinie, ze sobą. W Kaliszu mieszkałam
kilka lat, kończyłam podstawówkę i chodziłam do gimnazjum. We Francji chodziłam
do francuskiej szkoły i dwa razy w tygodniu do polskiej.
Później była rok w Stanach Zjednoczonych,
kolejny rok w Warszawie i powrót do Francji – matura i studia w Paryżu na Sorbonie.
– We Francji studiowałam historię i nauki
polityczne, a w Polsce kulturoznawstwo Ameryki
Łacińskiej w Centrum Studiów Latynoamerykańskich
Uniwersytetu Warszawskiego.
Na swoim blogu (Marty’s Latino Venture) i profilu
na Facebooku Marynia Pawlak opisywała na bieżąco swoją amerykańską podróż na przełomie lat
2012/2013. To była już druga jej wyprawa do Ameryki Łacińskiej; pierwsza miała zupełnie inny wymiar.
– Byłam tam 3 lata wcześniej, też sama. Mieszkałam
w Boliwii, Peru i Argentynie. Wcześniej podróżowałam razem z rodzicami w ramach wakacyjnych wyjazdów rodzinnych. Kiedy miałam 13 lat, polecieliśmy
odwiedzić moją siostrę, która w ramach programu
Erasmus znalazła się w Argentynie. Spędziliśmy tam
miesiąc i bardzo się zauroczyłam tym krajem. Pozytywnie zaskoczyło mnie podejście do życia, bo chociaż
Latynosi są porywczy, nie brakuje im temperamentu,
to jednak na co dzień są pogodni, spokojni, bardziej
wyluzowani od Europejczyków. Po powrocie w pewnym momencie poczułam się zagubiona, nie mogłam
się odnaleźć w europejskiej rzeczywistości pełnej stresu
i rywalizacji.
Latynoskie fascynacje
Zostawiła Paryż, żeby trochę odsapnąć. Kupiła bilet,
wsiadła do samolotu i wylądowała w Boliwii. Dlaczego tam? W Stanach poznała Boliwijczyka. – Kiedy
usłyszał, że mam dosyć Europy, powiedział mi: przyjeżdżaj, jeśli potrzebujesz czegokolwiek, ja ci pomogę.
I pojechałam, trochę jak ostatnia gapa, nie znając języka, bo w Boliwii trudno dogadać się po francusku czy
angielsku.
Hiszpańskiego nauczyła się jako wolontariuszka
w sierocińcu, gdzie uczyła dzieci... angielskiego i francuskiego. Z Boliwii poleciała do Argentyny, która tak
ją zafascynowała, kiedy z rodzicami odwiedziła starszą siostrę. – Znalazłam się w Buenos Aires w okresie
Bożego Narodzenia, usiadłam w jakimś miejscu pełnym ludzi i pomyślałam sobie, że tu jest tak samo jak
w Europie. To piękne miasto, ale naprawdę bardzo podobne do europejskich metropolii. Dlatego wróciłam
do Boliwii, bo tam było to, czego naprawdę szukałam.
W czasie 9 miesięcy spędzonych w Ameryce Południowej na przełomie 2010/2011 Marynia dotarła
też do Peru i Brazylii. Wróciła do Polski przez Paryż
i Berlin, gdzie umówiła się z koleżanką. – Już w Berlinie poczułam duży niedosyt po tej podróży, ale też
wdzięczność do ludzi, którzy uświadomili mi, co chciałabym, a czego nie chciałabym robić w życiu. Już wtedy
wiedziałam, że muszę tam wrócić, żeby zakończyć bajkę, którą zaczęłam. W Berlinie spotkałam chłopaka,
którego marzeniem było pokonać na rowerze słynną
Route 66 w USA. I wtedy sobie powiedziałam: a dlaczego nie miałabym przejechać Ameryki na rowerze?
48
Nowy plan
Żeby sfinansować kolejną podróż, zaczęła odkładać
pieniądze, znalazła sponsorów, zorganizowała loterię
fantową, trochę musiała też pożyczyć od rodziców.
– Specjalnie zapisałam się na studia zaoczne, żeby
w ciągu tygodnia pracować i móc odkładać pieniądze.
Na uczelni coraz lepiej poznawałam amerykańską
kulturę i literaturę: Cortazara, Marqueza, Borgesa.
To mnie interesowało, tam chciałam pojechać, wszystko zobaczyć i bliżej poznać.
Zapisywała wszystko w zeszycie, który stał się planem podróży do miejsc, które powinna odwiedzić.
– Kuba, Gwatemala i Kolumbia; szybko zaczęłam
tworzyć swoją mapę z zaznaczonymi czerwonymi
punktami. Wytyczyłam sobie trasę wzdłuż wybrzeża, żebym mogła pokonać ją na rowerze. Zdawałam
sobie sprawę, że nie jestem wyczynowym kolarzem
i na górskich drogach nie dałabym rady.
Fanka Che Guevary
Przyznaje się do fascynacji Che Guevarą. – Byłam
jego wielką fanką, tego młodego Che, który wszystko
rzuca i jedzie w świat, żeby pomóc innym ludziom.
Stad też pomysł, żeby część trasy pokonać na motorze.
Zapisała się na kurs i tuż przed wyjazdem zrobiła
prawo jazdy na motocykl. – Mój instruktor łapał
się za głowę i mówił: jesteś kompletnie zwariowana, inni do takiej wyprawy długo się przygotowują,
a ty za chwilę chcesz pokonać na motocyklu amerykańskie wertepy. Mimo to mocno mnie wspierał i nawet obniżył znacząco koszt kursu. W takich momentach miałam wrażenie, że świat mi pomaga.
Na francuskich papierach
– Podróżuję z francuskim paszportem z trzech powodów: po pierwsze – mój polski stracił ważność; po drugie – z francuskim mogę wszędzie lecieć, chociażby
przez Stany, bez starania się o wizę; po trzecie – francuskie służby konsularne są bardzo sprawne i mają
znacznie większą siłę przebicia na całym świecie, jeśli
chodzi o obronę interesów swoich obywateli. Ambasady i konsulaty Francji są w każdy kraju, a Polski, niestety, nie. Paszport powodował czasami drobne nieporozumienia, bo przedstawiałam się jako Polka i ludzie
się dziwili, dlaczego mam francuski paszport.
Kubańskie szaleństwa
Kuba była pierwsza na mapie podróży. Na wyspie
spędziła trzy tygodnie, podróżując samochodem
razem z mamą i siostrą. – Chciałam przede wszystkim zobaczyć stare amerykańskie samochody, szaleństwa architektoniczne Hawany i usłyszeć kubańską
muzykę. Nie ukrywa swojego zauroczenia krajem
Castro. – Na wyspie życie toczy się swoim rytmem,
bez pośpiechu, spokojnie. Moi rodzice musieli emigrować z komunistycznej Polski i powinnam mieć jakieś
uprzedzenia polityczne. Nie twierdzę, że komunizm
jest dobry, jednak trudno sobie wyobrazić, co stałoby się z Kubą, gdyby otwarto granice, wpuszczono
kapitalizm i wolny rynek. Widać niesamowite więzi
międzyludzkie, wszyscy sobie pomagają. Ale nie mam
złudzeń, że zdecydowana większość Kubańczyków
wolałaby żyć w jakimś normalnym kraju o standar-
dzie europejskim. Jest duża bieda, ale nie widziałam
już głodu, który zapanował po upadku ZSRR, kiedy
Rosja w znacznym stopniu ograniczyła pomoc materialną dla Kuby. Dlaczego w tak biednym kraju wszelkie produkty są droższe niż w Polsce?
W państwowych sklepach widać puste półki, ale są też
sklepy dobrze zaopatrzone i bardzo drogie. – Pierwszego dnia pobytu, kiedy rozmawiałyśmy z Kubańczykami, podeszło dwóch policjantów i poprosiło
o dokumenty tych chłopaków. Wypytywali ich, o czym
z nami rozmawiają. Później nas też przepytywali.
To jest państwo policyjne, komunistyczne, to od razu
widać.
Interesowało ją przede wszystkim „oriente”, czyli
ta część Kuby, która rzadko jest odwiedzana przez
turystów. Nie ma tam żadnych reklam, tylko wielkie
komunistyczne bilboardy: „Partia z Fidelem” albo
„Rewolucja socjalistyczna nie ma końca” i oczywiście wszędzie „Hasta la Victoria Siempre” z Che Geuvarą. A jeden z symboli kubańskich, amerykańskie
krążowniki szos, zostały wpisane na listę zabytków
i ich użytkowanie podlega określonemu rygorowi. –
Wsiadłam za kierownicę takiego auta, bo to było jedno
z moich marzeń.
Tak się złożyło, że panna Pawlakówna wylatywała z Kuby w urodziny Fidela. – Zatrzymaliśmy się na nocleg, zresztą nielegalnie,
u pewnej rodziny, która miała mieszkanie
w bloku na 8 piętrze. Mieliśmy wspaniały
widok na całą Hawanę i kiedy zobaczyłam
sztuczne ognie, zapytałam, co się dzieje. Gospodarze wyjaśnili, że tak jest zawsze raz
do roku na urodziny Castro.
W Hawanie trwała fiesta urodzinowa wodza,
a w Meksyku, który był kolejnym etapem
wyprawy, akurat następnego obchodzono
rocznicę podbicia państwa Azteków przez
Cortesa.
Szamanka ci pomoże
W Mexico City Marynia kupiła rower górski.
– W czasie pierwszej podróży w Boliwii mieszkałam u Billego, którego poznałam w Stanach,
mocno się zaprzyjaźniłam z jego siostrą Marianną i od niej dostałam kontakt do Majo,
który po jakimś czasie sam się do mnie odezwał. Kiedy wysłałam mój swój plan podróży,
polecił mi chłopaka w Meksyku, Uriela, który
z kolei polecił mi swojego kolegę, który sam
robi i sprzedaje rowery. Kiedy przyleciałam
do Mexico City, już tam na mnie czekał mój
rower.
Tydzień w Meksyku szybko minął i nadeszła pora,
żeby ruszyć w dalszą podróż. – Wedy po raz pierwszy
poczułam, że się boję, jakbym dopiero teraz uświadomiła sobie, na co się porywam. Pomogła mi mama
Uriela, meksykańska znachorka i szamanka, mówiąc,
że na pewno dam sobie radę.
Doradziła też, żeby przez niebezpieczne
dzielnice Mexico City przejechać autobusem
i dopiero później wsiąść na rower. – Mexico
City jest ogromne, przytłaczające, mocno zamerykanizowane, a ludzie bardziej zdystansowani, wyobcowani jak w kulturze zachodniej. Na Kubie czułam większy mix kulturowy
i rasowy: Kreole, Murzyni, Metysi, biali, oryginalna, kolorowa i fascynująca mieszanka
ras. W Meksyku byłam bardzo biała, wyższa
od zdecydowanej większości ludzi na ulicy.
Czułam się nieswojo, taka wyróżniająca się,
jakby mniej anonimowa.
Już na trasie, zbliżając się do granicy z Belize,
49
50
nasza podróżniczka mijała wioski zamieszkałe przez potomków Majów, którzy do dzisiaj, w XXI wieku nie mówią po hiszpańsku.
Dzieci w szkole uczą się języka Majów, widać
ciągłość więzi i tradycji kulturowych, chociaż
oczywiście dzieciaki biegają w kolorowych t-shirtach z Hello Kitty.
Anioł Carlos
Szybko odczuła trud podróżowania na rowerze. – Już pierwszego dnia byłam potwornie
zmęczona, załamałam się. Uświadomiłam sobie, że nie jestem przygotowana do takiego wysiłku fizycznego. Ubzdurałam sobie, że mogę
robić 100 km dziennie, ale kiedy na dworze
jest 40 stopni i jedziesz na mocno obciążonym
rowerze, dopiero wówczas zdajesz sobie sprawę z tego, na co się porywasz. Chyba zabrakło
mi wyobraźni. Ale i tak udało mi się pokonać
80 km. Na koniec poryczałam się ze zmęczenia. Dobre duchy jednak jej nie opuściły.
Na drodze zatrzymał się kierowca TIR-a i zabrał dziewczynę „na pakę”. – Zaczął wypytywać: kim jestem, co tutaj robię, dokąd jadę?
Carlos był Meksykaninem. Rozkleiłam się przy
nim, rozbeczałam. Później stwierdziłam, że
był moim Aniołem Stróżem. Podwiózł mnie
kawał drogi, a na pożegnanie powiedział: wierzę w ciebie, na pewno ci się uda pokonać drogę i myślę, że nic złego cię nie spotka. Zobaczyliśmy się przypadkowo dwa tygodnie później.
Miałam wielką satysfakcję, kiedy usłyszałam:
wiedziałem, że się nie poddasz.
Pozdrowienia od Trojanowskiej
W czasie całej wyprawy Marynia publikowała swoje wrażenia, uwagi i zdjęcia na stronie
internetowej oraz na Facebooku. Koledzy
z kulturoznawstwa, z którymi w Bibliotece
Uniwersyteckiej w Warszawie śpiewała stare
przeboje Izabelli Trojanowskiej, zrobili jej
niespodziankę. Poszli na koncert piosenkarki i udało im się nagrać życzenia pani Izy
dla młodej podróżniczki. – Z tego zrobiła się
świetna zabawa. Zaczęłam dostawać pozdrowienia, nagrywane przez moich znajomych,
od różnych znanych osób, które pewnie nawet
nie wiedziały, kim jestem. To było śmieszne
i bardzo sympatyczne.
Razem ze słońcem
Po Meksyku było Belize, następnie Salwador,
Honduras, Nikaragua, Kostaryka i Panama. – Wstawałam wcześnie, żeby wyruszyć
ze wschodem słońca. Po drodze robiłam sobie
przystanki na posiłki, a na obiad starałam
się dojechać do miejsca docelowego. Dziennie
51
przejeżdżałam od 50 do 100 km. Wczesne
poranki to były moje ulubione chwile: ruszając w drogę, widziałam zarówno księżyc, jak
i słońce; na drodze jeszcze nie było nikogo,
czułam się wtedy bezpiecznie.
Robinson w dżungli
Żeby dostać się do Kolumbii w Ameryce Południowej, dogadała się z kapitanem statku,
że zabierze ją na pokład w zamian za rower.
– To był dobry sprzęt, dzielnie mi służył, ale
jadąc słynną asfaltową drogą Panamericana,
przekonałam się, że wcale nie potrzebowałam
ciężkiego górala. W podróży zatrzymywałam
się na dłużej w miejscach, które były dla mnie
ważne, którymi się zauroczyłam. Na przykład
w Belize trafiłam do pary, która mieszkała
w dżungli i zostałam tam kilka dni. Spotkaliśmy
się w San Ignacio, gdzie załadowali mnie oraz
mój rower do pickupa i wywieźli w dżunglę. Kąpaliśmy się w rzece, wieczory spędzaliśmy przy
świecach, jedliśmy kokosy, które sami zrywaliśmy, polowaliśmy na wielkie iguany. Poczułam
się jak Robinson Crusoe.
Taksówka do Caracas
Rejs z Panamy do Cartageny w Kolumbii się
przedłużył, bo statek musiał się schować między dwoma wyspami przed straszliwym huraganem Cindy. W Cartagenie Marynia spo52
tkała Polkę, która namówiła ją, żeby pojechała
do Wenezueli zobaczyć najwyższy wodospad
świata Salto Angel. – To była prawdziwie latynoska podróż. Najpierw okazało się, że autobus
z Cartageny do Caracas nie pojedzie, bo się zepsuł, a kierowca jest pijany. Musiałam poszukać innego sposobu i znalazłam, a przy okazji
zaoszczędziłam 40 dolarów. Po drodze z kilkoma osobami udało nam się wynająć taksówkę.
Podróż trwała 36 godzin.
Rower został na statku, trzeba było poszukać
innego środka lokomocji. W Boliwii za 2100
dolarów Marynia kupiła Hondę i na tym
motocyklu pokonała Andy. – Kiedy jechałam
z Argentyny do Chile, wybrałam drogę prowadzącą przez Aconcaguę z zapierającymi dech
widokami i niesamowitymi krajobrazami.
To było coś tak pięknego, że przez cały dzień
miałam łzy w oczach. A sama droga asfaltowa,
jak w Polsce. Później z Chile do Boliwii droga
była niebezpieczna: piach, wielkie dziury, ostre
zakręty i przepaści bez oznakowania. Naprawdę musiałam uważać.
Odwrócone niebo
Kiedy wróciła do Polski, „złapała dużego doła”,
przeżyła prawdziwy szok kulturowy, trudno jej
było przestawić się na „cywilizowany” tryb życia. – Ale poczułam ulgę, kiedy uświadomiłam
sobie, że przecież nie muszę cały czas żyć tak jak
inni, jak większość Europejczyków, bo mogę podróżować i to będzie moje życie, moja rzeczywistość z wyboru – mówi z przekonaniem młoda
podróżniczka. – Jeszcze w Meksyku, w chwilach kryzysu, pytałam siebie: po co ja to robię,
dla kogo, przed kim chcę się popisać? Musiałam sobie powiedzieć: ok, nie jestem świetną
rowerzystką i wspaniałym globtroterem, jadę
tylko dla siebie, bo kocham poznawać nowych
ludzi i różne miejsca na świecie. Chcę przeżyć
przygodę. Wtedy też odłożyłam pisanie bloga i skoncentrowałam się na sobie, na pisaniu
prywatnego dziennika z podróży. To mi dało
siłę i pozwoliło pokonać wszelkie wątpliwości.
Jestem tu i teraz i to jest najważniejsze. Nie
wiedziałam, co mnie czeka – i dobrze, bo chyba
bardziej bym się bała. Na szczęście, za każdym
razem, kiedy coś zawodziło, spotykałam kogoś,
kto mi pomagał – „mojego Carlosa”.
KLIM
Fot. Marynia Pawlak
PS. Patrzę na obraz słynnego meksykańskiego malarza Diego Rivery i przecieram oczy
ze zdumienia: w centrum kompozycji jako
żywo widać Marynię Pawlakównę. Jak to, obraz powstał w 1940 roku, kiedy nie tylko Maryni, ale nawet jej rodziców nie było jeszcze
na świecie. Fotomontaż? Przypadek czy przeznaczenie?
Dwie głowy
smoka
Kaliszanie
w świecie
Każdego roku, 1 lipca, mieszkańcy Hongkongu udowadniają, jak wielką niezależność chcą zachować od Chin kontynentalnych. I chociaż 1 lipca ustanowiono oficjalnym świętem państwowym upamiętniającym powrót Hongkongu
do Chińskiej Republiki Ludowej po latach administracji brytyjskiej, to w praktyce jest to dzień manifestacji i protestów.
Mieszkańcy tego ponad siedmiomilionowego miasta wychodzą na ulice z hasłami obrony praw człowieka i wolności słowa na sztandarach. W tym roku niektórzy z manifestantów domagali się uwolnienia Liu Xiaobo, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, skazanego w Chinach na długoletnie więzienie. Wzdłuż drogi, którą przebiegała trasa głównego marszu,
łopotały na silnym wietrze flagi tybetańskie – próba rozwieszenia tych flag w samym Tybecie z pewnością skończyłaby
się wyrokami sądowymi dla organizatorów lub co najmniej dla niosących flagi.
Kiedy więc po kilkumiesięcznym pobycie w Chinach przyjechałam do Hongkongu i byłam obserwatorem obchodów
1 lipca, odniosłam wrażenie, że znalazłam się w zupełnie innym państwie – pisze Antonina Łuszczykiewicz.
Na chińskich ulicach królują występy artystyczne, które, chociaż nierzadko wydają się kiczowate i pozbawione głębszej treści, są kolorowe,
radosne i przyciągają tłumy widzów
Jeden kraj, dwa systemy
Historyczna odrębność Hongkongu związana jest z trwającym ponad 150 lat panowaniem Brytyjczyków. Przejęcie wyspy Hongkong przez Wielką Brytanię było jednym
z postanowień traktatu nankińskiego z 1842
roku kończącego pierwszą wojnę opiumową.
Na podstawie kolejnych porozumień z rządzącą cesarstwem dynastią Qing tereny te
zostały powiększone o Półwysep Kowloon
(w 1860 roku) oraz Nowe Terytoria (w 1898
roku) – te ostatnie zostały wydzierżawione
przez Brytyjczyków na 99 lat. Kiedy zbliżał
się termin ich zwrotu, Chińska Republika
Ludowa zaczęła domagać się oddania wszystkich trzech części, argumentując, że zostały
one odebrane Chinom w wyniku nierównoprawnych traktatów i bezwzględnej, imperialistycznej polityki kolonialnego mocarstwa.
Choć ostatecznie 1 lipca 1997 roku Wielka
Brytania zwróciła Chinom całość, to dzięki
53
Chińczycy gustują
w ulicznym jedzeniu,
które spotkać można
niemal na każdym
rogu
Obraz nowoczesnych
Chin, w których dla
elementów tradycji
i historii pozostaje
coraz mniej miejsca –
Mała Pagoda Dzikiej
Gęsi w Xi’anie na tle
nowoczesnej wieży
Ogromna część demonstrantów domagała się dymisji Cy Leunga, szefa administracji
regionu, oskarżonego
o rozbudowę swojej
rezydencji przy pominięciu legalnych procedur i bez zapłacenia
podatku
54
zasadzie „jeden kraj, dwa systemy” zapewniła
Hongkongowi polityczną i gospodarczą odrębność na kolejne 50 lat, czyli do 2047 roku.
Obecnie Hongkong jest jednym z dwóch,
obok Makao, specjalnych regionów administracyjnych Chińskiej Republiki Ludowej.
Według Human Development Index (wskaźnika rozwoju społecznego), wprowadzonego przez ONZ, w tym roku Hongkong zajął
w światowym rankingu 13. miejsce. Dla
porównania, pierwsze trzy pozycje to Norwegia, Australia i Stany Zjednoczone; Polska
zajęła miejsce 39., a Chiny – dopiero 101.
Istnienie kolosalnych różnic między Chinami kontynentalnymi a Hongkongiem jest zatem oczywiste. Przede wszystkim, systemem
politycznym Hongkongu jest ograniczona
demokracja. System prawny i edukacyjny
jest całkowicie niezależny od chińskiego
i wzorowany na rozwiązaniach brytyjskich.
Hongkong prowadzi także samodzielną politykę gospodarczą– jego walutą jest dolar
hongkoński, a Chin – yuan. Dla zwykłych
mieszkańców Hongkongu ogromne znaczenie ma także zdecydowanie większa swoboda
komunikacyjna – cenzura internetowa jest
o wiele mniej surowa niż w Chinach, ponieważ można bez przeszkód korzystać z takich
portali jak Facebook czy Youtube, podczas
gdy w Chinach kontynentalnych są one całkowicie zablokowane.
Spuścizna Anglików... i angielskiego
Widać zatem wyraźnie, że zasada „jeden kraj,
dwa systemy” odnosi się nie tylko do sfery
politycznej – oddziałuje także na edukację
i, co za tym idzie, powszechną znajomość
języka angielskiego. Wydaje się nawet, że
w Hongkongu, gdzie większość osób mówi
w domu w dialekcie kantońskim, łatwiej porozumieć się po angielsku niż w chińskim
mandaryńskim, oficjalnym języku Chińskiej
Republiki Ludowej.
Trudności w komunikowaniu się w języku
angielskim często okazują się dla obcokrajowców podróżujących po Chinach bardzo
uciążliwe – nawet w popularnych punktach turystycznych czy hotelach znajomość
angielskiego może być zaskakująco niska.
Na taką sytuację w dużej mierze ma wpływ
sam sposób nauczania języka angielskiego
– bo choć jest on już w chińskich szkołach
powszechny, to wciąż stawia się na rozwiązywanie testów i pisanie, podczas gdy prawie
w ogóle nie ćwiczy się umiejętności mówienia. Stąd młodzi Chińczycy albo w ogóle nie
umieją po angielsku mówić, albo, znacznie
częściej, nie mówią ze strachu przed popełnianiem zbyt wielu błędów.
Powszechne użycie języka angielskiego
w Hongkongu jest oczywiście spuścizną
po długoletnim panowaniu brytyjskim –
Wznoszenie coraz wyższych drapaczy chmur jest jedynym rozwiązaniem dla stale rozwijającego się Hongkongu, który posiada bardzo
ograniczoną powierzchnię i jednocześnie jest jednym z najgęściej zaludnionych regionów świata
trudno zatem oczekiwać, by Chińczycy szybko dorównali pod tym względem Hongkończykom. Niemniej, dobra znajomość angielskiego ma znaczenie nie tylko dla turystyki,
lecz także dla międzynarodowych firm i korporacji, a problemy Chińczyków z językiem
angielskim mogą się okazać dla ogólnokrajowego rozwoju dużą przeszkodą. Najlepszym
dowodem na to jest gospodarczy wyścig
Chin z Indiami (notabene, dawną kolonią
brytyjską) – badacze wskazują, że powszechna znajomość angielskiego wśród indyjskiej
klasy średniej jest jednym z punktów, w których Indie mają w rywalizacji z Chinami zdecydowaną przewagę.
Serdeczny uśmiech Hongkończyka
Najciekawszych różnic między Chinami
kontynentalnymi a Hongkongiem nie da
się ująć w statystykach i można się o nich
przekonać tylko samemu podczas podróży. Jednym z moich pierwszych wrażeń
w Hongkongu było to, że pracownicy hoteli,
restauracji czy sklepów są nie tylko znacznie
bardziej uprzejmi, ale też częściej się uśmiechają. W Chinach rzadziej spotykałam się
z serdecznym przyjęciem – recepcjonistkom
pewnego hotelu w centrum Xi’anu za cały
uśmiech wystarczał ten narysowany na przypiętych do ich marynarek plakietkach.
Poziom higieny w Hongkongu jest zdecydo-
wanie wyższy niż w Chinach. Podobnie jak
Japończycy czy Koreańczycy, w przypadku
przeziębienia mieszkańcy Hongkongu zakładają na twarz maseczki. Chińczycy znacznie
częściej zakładają je po prostu dla ochrony
przed smogiem, który jest zmorą większości miast. Ponadto, w Chinach powszechne
jest palenie papierosów w kawiarniach czy
restauracjach pomimo zakazów. Zakaz palenia w miejscach publicznych w Hongkongu jest bardziej restrykcyjnie przestrzegany,
a za jego złamanie grozi kara grzywny w wysokości 1500 HKD (ponad 600 złotych).
Różnice w podejściu do przestrzegania przepisów są dobrze widoczne także w ruchu
55
Chociaż Hongkong znany jest przede wszystkim jako trzecie największe centrum finansowe świata
(po Londynie i Nowym Jorku), to stanowi także wielką atrakcję turystyczną
ulicznym – chińscy kierowcy czasem nie
zwracają nawet uwagi na sygnalizację świetlną, nie wspominając o ograniczeniach prędkości. Niedoświadczonym obcokrajowcom
radzi się, by przekraczali ulice razem z innymi przechodniami, którzy są do takiej sytuacji przyzwyczajeni. Trudno jednak przygotować się na motocyklistów i rikszarzy,
którzy bardzo często jeżdżą po chodnikach
i unikają w ten sposób korków.
Przebudzenie smoka
Chociaż na wielu płaszczyznach Chiny
i Hongkong wciąż dzieli przepaść, pozytywne
wydaje się to, że w wielu sferach – takich jak
gospodarka czy technologia – to Chiny próbują naśladować Hongkong, a nie odwrotnie.
Nie ulega wątpliwości, że główną przyczyną
tych różnic są uwarunkowania historyczno56
-polityczne – wszak kiedy Hongkong rozwijał
się dynamicznie ze swoją kapitalistyczną gospodarką, Chiny tkwiły w okowach głębokiego komunizmu z centralnym planowaniem.
Jednak od kiedy w latach osiemdziesiątych
weszły w okres intensywnych przemian, zaledwie w ciągu trzech dekad zmieniły się niemal nie do poznania – z biednego, rolniczego
kraju trzeciego świata stały się gospodarczą
i militarną potęgą aspirującą do miana supermocarstwa. W tym czasie wyrosła w Chinach wykształcona klasa średnia, która coraz
częściej kupuje towary luksusowe i jeździ
na wakacje za granicę. Wydaje się jednak, że
przy tak widocznej poprawie warunków życia nie nastąpił porównywalny rozwój kultury osobistej w rozumieniu zachodnim. Na to,
podobnie jak na istotne przemiany polityczne, potrzeba więc chyba trochę więcej czasu.
Nim nastanie rok 2047
Jak dotąd, Chińczykom pozwolono się bogacić – zarabianie pieniędzy i napędzanie rodzimej gospodarki wyparło ideologię walki
klas i zaczytywanie się Czerwoną Książeczką. Jednakże politycznego głosu zapewne
jeszcze długo nie udzieli się obywatelom.
Manifestacje 1 lipca są zatem najlepszą okazją, by się przekonać, jak głęboka jest przy
tym świadomość polityczna mieszkańców
Hongkongu. Wśród uczestników marszów
są zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy
zbliżenia z Chinami. Obok flag tybetańskich
powiewają dawne kolonialne flagi Hongkongu, flagi Tajwanu (który jest przez rząd
w Pekinie traktowany nie jako państwo, lecz
jako zbuntowana prowincja) czy tęczowe flagi ruchu LGBT. Podczas głównego marszu
ulicami wyspy Hongkong demonstranci idą
w dużej mierze przemieszani – razem, choć
każdy z własnym hasłem. Według szacunków, w tym roku w manifestacjach wzięło
udział ponad 400 tysięcy osób – mieszkańców Hongkongu nie powstrzymało nawet
uderzenie tajfunu.
Chociaż tamtego dnia na ulicach było bezpiecznie, to łaknące sensacji stacje telewizyjne wielokrotnie pokazywały te same ujęcia
manifestantów przepychających się z kordonem policji. Podobny incydent zdarzył się
na moich oczach – celem demonstrantów
nie były jednak akty wandalizmu i przemocy, próbowali oni sforsować barierki, gdyż te
uniemożliwiały im dołączenie do głównego
nurtu marszu. Tego typu incydentów było
jednak stosunkowo niewiele.
Nieważne zatem, w jakiej sprawie Hongkończycy biorą udział w pokojowej demonstracji – mają prawo głosu i są tego świadomi.
W Chinach zorganizowanie podobnego
marszu byłoby niemożliwe. Pytanie więc,
czy zwolennicy zbliżenia z Pekinem zdają sobie sprawę, że gdyby dziś doszło do pełnego
zjednoczenia Hongkongu z Chinami, to byłby to kres takich manifestacji i, gdyby chcieli przeciwko czemukolwiek zaprotestować,
to nie mieliby już takiej szansy.
Co więc stanie się w roku 2047, kiedy wygaśnie umowa o zapewnieniu Hongkongowi
jego autonomiczności? Czy może do tego
czasu nastąpią takie zmiany, że to Chiny
będą politycznie upodabniać się do obecnego Hongkongu, a nie odwrotnie?
Niech dobrą wróżbą będą słowa napisane
na tabliczce przez pewnego starszego pana
podczas marszu 1 lipca w Hongkongu: nothing is impossible– nic nie jest niemożliwe.
Tekst i zdjęcia Antonina Łuszczykiewicz
Rozmowa z Wiktorem J. Jędrzejakiem, malarzem i podróżnikiem
Kaliszanie
w świecie
W poszukiwaniu
światła, koloru
i formy
Fot. Archiwum prywatne
Pamięta pan swoją pierwszą podróż zagraniczną?
Zostałem zaproszony na plener malarski
do Grecji w 1996 roku, to była moja pierwsza artystyczna podróż zagraniczna. Ciekawa przygoda, pierwszy raz leciałem samolotem. Już na miejscu okazało się, że warsztat, jaki ze sobą zabrałem, nie bardzo przystawał do sytuacji. Paleta, jakiej dotychczas
używałem, oparta była na barwach ziemi:
ugry, brązy, a tam zderzyłem się z takim
rodzajem kolorystyki, z którym wcześniej
w ogóle nie miałem do czynienia. Intensywność koloru była dużo większa z powodu południowego światła. Wyszło na to,
że musiałem kupić nowe farby o bardziej
zdecydowanych pigmentach. Cały miesiąc
mieszkałem na wyspie Paros z innymi artystami z Grecji, Francji, Niemiec i Europy
Środkowej. Mieszkaliśmy oddzielnie, ale
mieliśmy wspólne posiłki i na koniec wspólną wystawę. Jako malarz zderzyłem się tam
ze światem dla mnie nowym, nieznanym,
ale fascynującym. Pierwsza była Grecja,
później inne kraje i kontynenty: Francja
i Włochy, Meksyk i Stany Zjednoczone, czyli
Ameryka Środkowa i Północna. Byłem także w Indiach, Tybecie, Laosie, Kambodży
i Tajlandii w Azji.
Długo przygotowuje się pan do kolejnej
podróży?
Przyjąłem taką metodę, chociaż nie wiem,
czy ona jest dobra, że celowo się nie przygotowywałem do tych moich podróży tematycznie poprzez specjalne lektury. Uznałem, że lepiej zrobić to po powrocie. Tak
było też z wyprawą do Tybetu i ta metoda
w tym przypadku na pewno się sprawdziła,
to był dobry pomysł. Owszem, przeglądałem mapy i sięgałem po typowy przewod57
Susza
58
nik turystyczny, ale tam są informacje tylko
ogólnikowe, niepogłębione. Niektórzy towarzysze podróży byli jednak bardzo oczytani, a więc przygotowali się zupełnie inaczej niż ja. Ale to nie upośledzało mojego
obioru, a nawet śmiem twierdzić, że w tej
swojej naiwności chłonąłem więcej, albo
inaczej. Nigdy nie podróżowałem sam. Zawsze była to grupa malarzy, która ma swojego przewodnika, sam też nie wybierałem
miejsca – dostawałem informację, w jaki
rejon świata jest wyprawa, ile to kosztuje
i na końcu pytanie: czy jadę?
Kto organizuje wasze wyprawy?
Zaczęło się od jezuity Stanisława Głaza, który wymyślił i zorganizował podróż do Indii.
Było nas kilkanaście osób. Azja nie jest droga. Zawsze najdroższy jest transport: bilety
lotnicze i na miejscu wynajęcie samochodu
z kierowcą. Sam nigdy bym się nie odważył
jeździć po Azji samochodem, bo taka jazda
wygląda dosyć ekstremalnie. Jeśli nawet
przyjmiemy, że jezdnia jest dwupasmowa,
chociaż pasów z reguły nie ma, to wcale
nie znaczy, że tak jak u nas równolegle jadą
dwa samochody w przeciwnych kierunkach – tylko tyle, ile się zmieści. I żaden samochód nie ma lusterek bocznych, a gdyby
je miał, szybko by stracił.
Podróżując po świecie, jest pan bardziej
turystą czy artystą?
Przemieszczając się po wybranym kraju,
staramy się wniknąć w społeczeństwo, wykorzystać maksymalnie czas do obserwacji,
żeby wczuć się w klimat, rytm i kolor życia.
W czasie naszych wypraw nie tworzymy,
nie malujemy obrazów – oczywiście, korzystamy z aparatów fotograficznych, robimy notatki, czasami jakieś szkice. Warunki
pobytu i podróży są bardzo różne; zdarzają się sytuacje najdziwniejsze, niezwykłe;
to chłonę, tym nasiąkam. Kiedy wracam
i zaczynam malować, nie mam problemu,
żeby oddać to, co widziałem i przeżyłem.
Malowanie ożywia wspomnienia, w mojej
pracowni przy sztalugach doskonale czuję
to, co chłonąłem w trakcie podróży, łącznie
z zapachami. Zwracam uwagę na zjawiska
kolorystyczne, kulturowe, wygląd ludzi,
dźwięki w tle; to wszystko razem się łączy,
tworząc formę. Myślę, że w malarstwie forma i kolor są najważniejsze. W Azji poza architekturą najciekawszym tematem są kobiety, które w jakimś sensie są wyjątkowe.
Ich strój codzienny przypomina suknię balową. Poupinane sari, czasami z jedwabiu
dobrej jakości, dużo biżuterii – to jest element ich kultury przekazywany z pokolenia
na pokolenie. I te kobiety, wykonując nawet
najprostsze czynności – takie dosyć typowe
w Azji, jak na przykład wytwarzanie opału
Po zbiorach
z łajna krowiego – one są cały czas elegancko ubrane, obwieszone biżuterią. To jest
jednak coś zjawiskowego, kiedy maluje się
taką „księżniczkę”, która zajmuje się bardzo
prozaicznymi rzeczami. Przyznaję, że dosyć
dużo takich obrazów z kobietami zrobiłem.
W Indiach, w Varanasi nad Gangesem spędziłem kilka godzin w spalarni zmarłych;
obserwowałem ceremonie pogrzebowe.
Byłem zainteresowany, co się dzieje od momentu wniesienia ciała do czasu zmiecenia
popiołu do Gangesu. Trwało to około 4
godzin. Dokładnie to samo miejsce można
zobaczyć w filmie Baraka, niezwykłym obrazie, który pokazuje podróż po Azji – bez
słów, tylko z muzyką. To wywarło na mnie
duże wrażenie, pozytywne, nie jakieś przerażające. Ale mam dystans do całej tej warstwy filozoficzno-religijnej, która spowija
Indie i Azję, do duchowej egzotyki.
Czy po powrocie do domu potrzebuje
pan dużo czasu, żeby „przetrawić” to,
co pan zobaczył?
Na skutek tej wielości zachwytów estetycznych, jakie przeżywam w trakcie kolejnej podróży, z niecierpliwością czekam
na ten moment, kiedy mogę usiąść przy
sztalugach, żeby zacząć malować i wreszcie to wszystko z siebie wyrzucić. Tyle się
we mnie nagromadziło, taki czuję się naładowany. Chociaż po powrocie z Tybetu przez miesiąc nie mogłem się zabrać
do pracy. Ale może dlatego, że ta podróż
sama w sobie była najciekawsza, dała
mi najwięcej wrażeń, okazała się pewnym
spełnieniem. Podróż zawsze jest jakąś
przygodą, czasem nawet niebezpieczną.
Mieliśmy dosyć trudną podróż przez Himalaje. Przemieszczaliśmy się starymi dużymi
Land Roverami, to był już właściwie złom.
59
Złoto Mekongu
Jechaliśmy nocą, w deszczu, po stromych
zboczach, nad przepaściami. Żartowaliśmy,
że jak się coś stanie, to przynajmniej będą
ciekawe artykuły w Polsce. Starałem się
to traktować jako przygodę, ale niektórzy
byli autentycznie przerażeni.
Zmodyfikuję trochę wcześniejsze pytanie: podróżuje pan w poszukiwaniu wrażeń artystycznych czy przygody?
Pisząc kiedyś pewien tekst, postawiłem
pytanie: czy artyście podróż jest konieczna? Ja uważam, że jest potrzebna, ale są
tacy koledzy, którzy twierdzą, że nie. Niektórzy cytują Rembrandta, który mówił
do uczniów: nigdzie nie łaź, tylko siedź
w pracowni i pracuj, bo i tak całego świata
nie zobaczysz, a tu przynajmniej będziesz
się doskonalił. W dzisiejszych czasach, tak
podejrzewam, potrzebne są ekstra bodźce, których w swoim macierzystym środowisku już się nie dostaje. Ile razy w życiu
można się zakochać? Świat, w którym żyjemy, jest znany, coraz rzadziej się dziwimy.
Natomiast w takiej podróży doza zdziwienia rośnie, bardzo często coś nas zaskakuje
i zaciekawia. Jesteśmy w tak różnych sytuacjach, które odkrywają przed nami to,
co nowe, wcześniej nieznane, fascynujące.
To mi dała moja pierwsza wyprawa do Indii; później był Meksyk, Tybet z elementami Indii, czwarta podróż obejmowała Laos,
Kambodżę i Tajlandię. Byłem też, ale to już
sam, kilka razy w Stanach Zjednoczonych,
gdzie większość czasu spędziłem w Nowym Jorku. Oczywiście, byłem też wielokrotnie w Grecji i, jak kiedyś policzyłem,
w sumie mieszkałem tam pół roku. Wydaje
60
mi się, że nie bardzo mógłbym coś jeszcze
odkryć. Co prawda wyspy Peloponezu różnią się od siebie architektonicznie, kolorystycznie – i pod tym względem na pewno
są ciekawe, ale jak się to już zobaczy, pozna,
„opanuje”, to następuje pewna schematyzacja postrzegania. Dlatego wybierałem
takie propozycje nieszablonowe, które
pozwalały mi zachować pewną świeżość.
Staram się to jak najlepiej oddać w swoich
obrazach. Znajoma, która zorganizowała
wystawę w Atenach, nazywała moje prace
mikroogrodami – naprawdę pięknie brzmi
to po grecku. W końcu zacząłem się interesować detalami: doniczka na murze rzucająca cień, jakieś schodki. Prosty temat, tylko
kolor i światło.
Czy po powrocie z podróży szybko się
pan adaptuje do „normalnego życia”?
Nie mam z tym problemu. Bardzo lubię biesiadowanie, właściwie bardziej niż pracę.
I rzeczywiście mam bogate życie towarzyskie. Pracuję tylko w ciągu dnia. Po śniadaniu robię przegląd prasy, a następnie
idę do pracowni, tworzę, ale już się bardzo
cieszę, że wieczorem mam jakieś fajne
spotkanie przy winie i dobrej kolacji. Mam
grupę przyjaciół i dobrych znajomych;
w sumie rzadko bywa, żebym wieczór
spędzał w domu. Z tego powodu mamy
mały konflikt w rodzinie, bo żona po pracy
wraca do domu i bycie w nim ma dla niej
jakąś wartość. Natomiast ja chętnie go
opuszczam. Ale jakoś sobie z tym radzimy.
Naturalnie, ponieważ często gdzieś chodzę,
to chętnie też zapraszam do siebie. Chodzę
na wernisaże kolegów, na wystawy w Kali-
szu. Uważam, że w ogóle trzeba mieć bliski
kontakt z kulturą i uczestniczyć w różnych
wydarzeniach. Dlatego chodzę do filharmonii, teatru, DKF-u, na koncerty. To mnie
interesuje, to jakby zaspokaja moją potrzebę nowych przeżyć. Kiedy jestem w filharmonii, czasami czuję, jakby całe moje ciało
odbierało muzykę, jakbym się poddawał
specyficznej wibracji. Dlatego czekam
na piątkowe wieczory z nadzieją, że znowu
poczuję to COŚ, że muzyka mnie zauroczy
i uwiedzie. Świetnie mi się pracuje i lepiej
tworzy, wiedząc, że wieczorem czeka mnie
coś sympatycznego. W pracy muzyka mnie
nie rozprasza, chociaż czasami zapomnę
coś włączyć. Niekiedy pracuję, słuchając
płyty do nauki języka angielskiego. Wbrew
pozorom tego się nie słyszy, nie jest to zatem najbardziej skuteczna metoda nauki.
Zdarza się, że ktoś zadzwoni i pyta, czy może
mnie odwiedzić. Zapraszam i przepraszam,
że będę pracował, dlatego od razu pytam:
czy to nie będzie przeszkadzało? Mogę
rozmawiać, słucham, co się do mnie mówi
i to mi w ogóle nie przeszkadza w tworzeniu. Znajomi przychodzą, robią sobie kawę,
siadają w pracowni i rozmawiamy.
I to pana nie rozprasza, nie przeszkadza
w koncentracji?
Wcale. Pracuję bardziej wrażeniowo, moje
prace są niby realistyczne, ale – co widać
na przykład na fotograficznych powiększeniach – mój pędzel szaleje, chlapnięcia
farbą są nieokiełznane i to wcale nie jest
malowanie precyzyjne. Nie mam takiej benedyktyńskiej cierpliwości jak na przykład
Janusz Kokot, który – takie mam wrażenie
– przywiązuje dużą wagę do precyzji i tworzy z dużą cierpliwością. Wydaje mi się, że
ja sam maluję szybko, ale to się na nic nie
przekłada. Tworzenie to jest proces. Bardzo
często, gdy maluję, na nic nie patrzę, nawet
jeśli powstaje martwa natura. Mówiąc kolokwialnie, maluję „z głowy”. Jak projektant
w fabryce porcelany wymyślam naczynia,
które później można zobaczyć na moich
obrazach. To jest oczywiście proces elastyczny; pomysł ewoluuje i to, co powstaje
najpierw w wyobraźni, może przyjąć inny
kształt w gotowym już obrazie. Najpierw robię rysunek drucikowy, obrys przedmiotu,
tworzę kompozycje, a następnie zaczynam
malować. Zdarza się, że przerywam pracę
nad jakimś obrazem, by później do niego
wrócić. Czasami maluję błyskawicznie, obraz powstaje bez wysiłku, lekko, jak śpiew
ptaszka. A niekiedy po całym dniu w pracowni biorę szmatę i ścieram wszystko,
nad czym pracowałem. Jednak im się coś
łatwiej dzieje, tym jest ciekawsze. Problem
polega na tym, żeby zbyt szybko i łatwo nie
popaść w samozadowolenie. Oczywiście,
jak większość doświadczonych artystów,
jestem świadomy swojego warsztatu i potencjału. Staram się tak ustawić sobie poprzeczkę, żeby się wysilić – żeby stanowiło
to prawdziwe wyzwanie. W moim przypadku ważne są konkretne farby: kiedy pracuję
nad nowym materiałem, wykorzystując te,
których wcześniej nie używałem, powstaje nowa jakość. Dla mnie jest to intrygujące. Czasami efekt jest zupełnie odmienny
od zakładanego i może mnie samego zadziwić.
Niektórzy malarze nie lubią rozstawać
się ze swoimi obrazami – a pan?
Przywiązuję się do swoich obrazów, dlatego zazdroszczę grafikom, bo oni zawsze
mogą zostawić sobie oryginał, to co najlepsze i nawet nikt o tym nie wie. Uczciwy grafik powinien wyprodukować 50 prac numerowanych, pełnowartościowych. A ja czasami – chociaż zdarzało się to bardzo rzadko
– musiałem się pozbyć czegoś, co dla mnie
samego miało wyjątkową wartość, z czym
rozstawałem się naprawdę niechętnie.
To nie jest fajna sytuacja. Ważne jest też,
kto to kupuje... Ale nie jestem zwariowany
na punkcie własnego malarstwa, zachwyca
mnie też twórczość innych malarzy.
Czy jako dziecko marzył pan, żeby zostać malarzem i podróżować po świecie?
Do szkół chodziłem w Kaliszu, po podstawówce trafiłem do liceum zawodowego,
i oprócz świadectwa maturalnego mam
także dyplom montera napraw i budowy
maszyn przemysłowych. Pochodzę z dużego gospodarstwa rolno-ogrodniczego.
W dobrym cieniu
Mój ojciec zginął, kiedy miałem 9 lat. Mam
starszego brata, który poszedł do szkoły
rolniczej, a ja do liceum zawodowego i tak
się utarło, że po skończeniu nauki będziemy z bratem prowadzić to gospodarstwo.
W mojej klasie, w metalówce było kilka
osób wyróżniających się oczytaniem i inteligencją. Dużo czytałem już jako dziecko.
Pilnowałem krów pasących się na łące nad
rzeką i jak była dobra pogoda, przychodziło wielu kolegów i fajnie się bawiliśmy.
Ale jak pogoda była kiepska i nie miałem
się z kim bawić, to czytałem książki. Weszło
mi to w nawyk i później w życiu sporo pomogło. Nie chciałem wcale zdawać na studia; namówili mnie koledzy: złóż papiery,
co ci szkodzi. Los tak chciał, że tylko ja się
dostałem z tej całej grupy, która pojechała
na egzaminy do Częstochowy. Złożyłem
papiery na kierunek pedagogiczno-artystyczny, a jak się dostałem, to już te studia skończyłem. Trochę przypadkiem. No
dobrze, byłem utalentowany plastycznie,
o czym dowiedziałem się już w szkole podstawowej. Ale w rodzinie nie było to traktowane jako coś nadzwyczajnego. Chociaż
byłem użyteczny: za moją starszą siostrę,
kiedy była już w liceum, a ja w czwartej
klasie, robiłem wszystkie rysunki i dostawała same piątki. Naprawdę musiałem być
niezły.
Wracając do tematu podróży: czekam już
na kolejną wyprawę – chętnie tym razem
pojechałbym do Ameryki Środkowej, Południowej: Argentyna Chile; bardzo bym
się ucieszył, gdyby to była Afryka, bo nigdy tam wcześniej nie byłem. Myślę także
o podróży na Islandię, ale to już indywidualnie. Nie znoszę całego tego marudzenia
o naszej rzeczywistości. Po tym co widziałem w Azji, wiem, że my żyjemy naprawdę
w luksusach. Problem polega na tym, że
za mało inwestujemy w siebie, a za dużo
koncentrujemy się na stronie materialnej naszego życia. Lubimy się porównywać z tymi, co mają jeszcze lepiej. Ale to,
co mamy, naprawdę wystarczy i trzeba
myśleć, żeby się rozwijać wewnętrznie –
to jest ważne.
KLIM
Prezentowane prace Wiktora Jędrzejaka pochodzą
z cyklu Malarski dziennik podróży. Reprodukcje Mariusz
Hertmann.
61
użytkowenieużytkowe
Nadeszły czasy wielkiej współpracy. Artyści kolaborują ze sobą,
różne dyscypliny sztuki przenikają się wzajemnie. Sztuki wizualne inspirują muzyków, muzycy inspirują artystów wizualnych.
Obrazy i muzyka są natchnieniem dla pisarzy i filmowców. Żyjemy w wielkim mikserze, wreszcie czujemy, że Ziemia się obraca. Coraz mniej granic miedzy państwami, coraz mniej granic
do przekroczenia. Muzyka trafia do muzeów, obrazy do internetu, mamy wielką produkcję sztuki. Wydawałoby się, że świat zwariował. Tak naprawdę jednak nic się nie zmieniło, bo ciągle mówimy o pieniądzach, religii, żądzach, moralności. Ciągle mówimy
o życiu, czyli o sztuce. Dziedzinie, w której zatarły się granice
między dyscyplinami, ale wciąż dotyka wartości uniwersalnych.
Nasze marzenia nie zmieniły się od wieków. Ciągle chcemy mieć
uczucia. Ciągle chcemy żyć wiecznie.
Tytuł wystawy to rodzaj klucza, sposób myślenia, filozofia tworzenia. Co jest sztuką użytkową, a co nieużytkową? Używamy sztuki
jako lokaty kapitału, dobieramy do kupionych mebli, opakowujemy w nią nasz najcenniejszy produkt – nasze życie, podkreślamy
swój status społeczny. Dziś logotyp pod plakatem bywa ważniejszy niż sam plakat. Sponsor ważniejszy od instytucji. Właściciel
dzieła ważniejszy od jego twórcy. Jak sprawić, by sztuka stała
się „prawdziwa”. Nie istnieje użytkowenieużytkowe, bo podział
sztuki na dyscypliny stał się sztuczny, dziś wszystko jest użytkowe, chociaż często bezużyteczne.
62
„-” akryl na płótnie
63
64
„Nenufary” akryl na płótnie
„Nenufary2” akryl na płótnie
65
„Biały kruk” akryl na płótnie
„Czarny pies” akryl na płótnie
66
j e st e m . . .
... z krwi i kości, mam duszę i rozum, staram się
z nich korzystać.
W y kszta ł c e ni e . . .
... nasze liceum (Asnyk), a potem Akademia
Sztuk Pięknych w Poznaniu dały mi pewność
siebie, wolność tworzenia, niezależność poglądów i nonkonformizm. Dały mi miłość i najlepszego przyjaciela.
U mi e j ę tno ś ci . . .
... mnie nie ograniczają, mam najdoskonalsze
narzędzia – oczy, ręce i rozum spełniają moje
oczekiwania – pędzel, komputer są tylko ich
przedłużeniem.
do ś wiadcz e ni e . . .
... jest moim potencjałem i siłą. Tworząc, pracuję i pracując, tworzę. Ważna jest dla mnie
litera, nie tylko jako nośnik informacji, ale
jako struktura geometryczna, znak istniejący
w przestrzeni strony.
fi r ma . . .
... dzięki niej mogę być niezależny, tworzę
zawsze z pasją rzeczy, które mnie interesują
i pociągają, użytkowenieużytkowe może być
sexi, przekonuję o tym swoich klientów i znajomych.
M uz y ka . . .
... towarzyszy cały czas, jest pasją i motorem
do działania, ułatwia organizowanie czasu,
porządkuje myśli.
Rodzina . . .
... jest na pierwszym miejscu, wszystko robię
dla niej.
...
... jest jeszcze pies, całkiem interesujący osobnik „wieloowocowy”, ale to już zupełnie inna
historia.
„Pomost” akryl na płótnie
67
68

Podobne dokumenty