Kalisia Nowa 8-9-10/2013
Transkrypt
Kalisia Nowa 8-9-10/2013
sierpień | wrzesień | październik nr 8 • 9 • 10 / 165 / 2013 / rok XX Miesięcznik Społeczno-Kulturalny cena 7 zł (w tym 5% VAT) ISSN 1426-7667 nr indeksu 323462 Kaliszanie w świecie 8 • 9 • 10 / 2013 Miesięcznik Społeczno-Kulturalny maj | czerwiec | lipiec nr 8 • 9 • 10 / 165 / 2013 / rok XX Miesięcznik Społeczno-Kulturalny cena 7 zł (w tym 5% VAT) ISSN 1426-7667 nr indeksu 323462 Kaliszanie w świecie 10 Graj jazz, jak chcesz 16 Cały urok Niecałej 22 Człowiek orkiestra 28 Grzybowski. Kamera. Akcja! 40 Kraj bogów, ludzi i zwierząt 47 Życie w podróży 57 W poszukiwaniu światła, koloru i formy - rozmowa z Janem Ptaszynem Wróblewskim - symbol wielokulturowości Kalisza - sylwetka Henryka Siudy - nowy film Michała Grzybowskiego - Tybet okiem Ryszarda Bienieckiego - rowerowa wyprawa Maryni Pawlak - rozmowa z Wiktorem J. Jędrzejakiem Wydawca Miasto Kalisz Redakcja – Ratusz, Główny Rynek 20 www.kalisz.pl [email protected] Koncepcja artystyczna Iwona Cieślak, Tomasz Wolff Redakcja wydania Iwona Cieślak, Karina Zachara Projekt makiety oraz projekt okładki Tomasz Wolff Zdjęcie na okładce Ryszard Bieniecki Skład Tomasz Wolff Korekta Aleksandra Bajger Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61 3 Od awangardy bitowej do jazzowego fortepianu Okruchy z historii Międzynarodowego Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu Michel Petruciani Nie raz „dał jazzu” – a dokładnie już 39 razy. Przetrwał kilka kryzysów, upadek socjalizmu i stan wojenny, a nawet żywiołowy napór siermiężnego kapitalizmu. A przecież to tylko muzyka, co prawda synkopowana, a więc pełna zawijasów rytmicznych, harmonicznych i melodycznych, niekiedy w formie i treści rewolucyjna; ale to nadal tylko muzyka. Za chwilę zabrzmią historyczne, jubileuszowe akordy – aż nie chce się wierzyć, że Międzynarodowemu Festiwalowi Pianistów Jazzowych w Kaliszu za moment stuknie „czterdziestka”. Wystartował w grudniu 1974 r. w dwóch odsłonach: konkursowej – dla pianistów – i koncertowej. Alibi dla dumnego przymiotnika „międzynarodowy” stanowił nie tylko występ niemieckiego pianisty Joachima Kühna, zagrali przecież także znakomici polscy muzycy o europejskiej renomie: Adam Makowicz, Mainstream (Jan Ptaszyn Wróblewski, Wojciech Karolak, Marek Bliziński i Czesław „Mały” Bartkowski) oraz Zbigniew Namysłowski Quintet (lider, Tomasz Szukalski, Karolak, Paweł Jarzębski i Bartkowski). 4 Kaliski festiwal mógł mieć zupełnie inny charakter i u zarania wcale nie był jazzowy. Wszystko zaczęło się od rocka, który w Gomułkowskiej Polsce nazwano big bitem. W drugiej połowie lat 60. wiatr wiał z Zachodu – także w Kaliszu powstała młodzieżowa scena muzyczna. Pojawiły się zespoły: Alabama, Waganci, Młody Blues. – Nie było oczywiście płyt zachodnich zespołów, dlatego słuchaliśmy przede wszystkim radia. Na początku Radia Luxemburg, a później audycji Willisa Conovera, który prezentował muzykę jazzową – mówi Jerzy Redlich, lider Młodego Bluesa. W 1968 r. zorganizowano Przegląd Zespołów Młodzieżowych Ziemi Kaliskiej i w tym samy roku powstał Klub Jazzowy, którego pierwszym prezesem był Bogumił Kunicki; po nim tę funkcję obejmowali: Marek Truszkowski, Bogdan Bogiel, Krzysztof Dobrowolski i Andrzej Laskowski. W listopadzie 1969 r. odbyły się słynne Rytmy nad Prosną – I Ogólnopolski Festiwal Awangardy Bitowej w Kaliszu, do którego zgłosiło się 300 wykonawców, z czego do przeglądu wybrano 45 zespołów. Z pierwszą nagrodą z Kalisza wyjechała wówczas Barbara Trzetrzelewska – tak tak, słynna Basia, która później śpiewała w zespole Matt Bianco i zrobiła karierę solową na Zachodzie. Laureatami OFAB byli także: Krystyna Prońko i Jarosław Śmietana z grupą Hall, najlepszy polski gitarzysta jazzowy, który zmarł na początku września 2013 roku. Komuniści chyba nie lubili młodzieżowej awangardy, a na pewno nie podobała im się nazwa OFAB, dlatego po interwencji władz partyjnych kolejne dwie edycje przeglądu (1972 i 1973 r.) odbyły się już pod zmienioną nazwą: Festiwal Młodzieżowej Muzyki Współczesnej. I tak to się skończyło, bo za chwilę Kalisz miał już zupełnie inny festiwal, z zupełnie inną muzyką. Czas na jazz Trudno dzisiaj dokładnie oddać atmosferę kulturalno-polityczną sprzed 40 lat: co się komu nie podobało, kto kogo naciskał, jak to się stało, że impreza rockowa przemieniła się w jazzową? Jan Cegiełka, animator kultury jazzowej, długoletni pracownik CKiS zaangażowany w produkcję festiwalu, podpowiada, że jednym z ojców chrzestnych tej muzycznej reinkarnacji był Marek Karewicz. Znany fotograf i bon vivat przyjeżdżał do miasta nad Prosną już na festiwale bigbitowe, a po powrocie do stolicy opowiadał wszystkim, jakie to świetne imprezy potrafią robić w Kaliszu. I to chyba Karewicz był łącznikiem między kaliskim Klubem Jazzowym a Stanisławem Cejrowskim i Zofią Komedową, którzy nadawali wówczas ton w środowisku jazzowym w kraju. – Zastanawiano się, na ile współczesne nurty muzyczne są w stanie wykreować The Quartet nowy przegląd. Stąd pomysł festiwalu i konkursu pianistów jazzowych w Kaliszu – mówi Barbara Fibingier, dyrektorka Centrum Kultury i Sztuki w Kaliszu. – Myślę, że Karewicz dobrze zareklamował w stolicy środowisko kaliskiego Klubu Jazzowego. Te trzy imprezy bigbitowe odbiły się szerokim echem w całym kraju. Niestety, klimat dla muzyki rockowej nie był wówczas najlepszy, dlatego, żeby nie tracić tego całego zapału i dorobku, zdecydowano się powołać do życia festiwal stricte jazzowy. Tak mi to później tłumaczyli Stanisław Cejrowski i Zofia Komedowa – dodaje Cegiełka. Pierwszy Międzynarodowy Festiwal Pianistów Jazzowych odbył się w grudniu 1974 r., a konkurs nazwano imieniem Mieczysława Kosza, zmarłego rok wcześniej znakomitego pianisty jazzowego. Odtąd w cyklu dwuletnim do 1993 r. odbyło się 10 edycji konkursu. Dlaczego później z niego zrezygnowano? – Przede wszystkim z przyczyn ekonomicznych. Trzeba było wybrać, co jest bardziej atrakcyjne dla publiczności: festiwal czy konkurs, bo na obie te formy w tamtym czasie pieniędzy już nie starczało – tłumaczy B. Fibingier. Niestety, chociaż organizatorzy próbowali zaangażować w imprezę fabrykę fortepianów Calisia, to nigdy to się nie udało, a nagrodę dla laureatów konkursu, czyli pianino Calisia zawsze trzeba było kupić od producenta. 5 Tomasz Stańko Artur Bonusiak (1962) - historyk, absolwent Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie. Pierwsza wystawa fotograficzna w 1982 roku w Galerii „Wieża Ciśnień” wraz z Krzysztofem Sibrechtem. Podczas studiów kilka indywidualnych wystaw; współzałożyclel Akademickiej Agencji Fotograficznej. Od 1979 roku dokumentalista festiwali jazzowych w Kaliszu. Wystawy: Teatr Tańca Współczesnego” (1999), „Jazz” (1998), „Twarze jazzu” (2004), Głogowskie Spotkania Jazzowe (2007). Uprawia fotografię reportażową, czasem zajmują go pejzaże i eksperymenty z ruchem. Muzyka zakrapiana ginem Nie tylko środowisko jazzowe skorzystało z uchylenia żelaznej kurtyny, które nastąpiło w kraju w pierwszej połowie lat 70., na początku epoki Gierka. Polska nabierała kolorów, co prawda na kredyt, ale każdy chciał mieć „malucha” (Fiat 126p), mieszkanie w bloku i pojechać na wczasy do Bułgarii. Inteligencja (była kiedyś taka grupa społeczna) słuchała jazzu. – To był rzeczywiście czas jazzu i ginu – przyznaje B. Fibingier. – No bo nie ma jazzu bez gazu – przypomina popularne przed laty powiedzenie Krzysztof Dąbrowski, jeden z prezesów historycznego Klubu Jazzowego w Kaliszu. – Wszyscy żyliśmy festiwalem, pracowaliśmy oczywiście społecznie, ktoś załatwił tylko jakieś talony na obiad. Po nocach siedzieliśmy, robiąc plakaty i znaczki, przygotowując koncerty. Początkowo festiwal Mieczysława Kosza miał być imprezą regionalną na skalę Kalisza i okolic. Ale przejął to PSJ, który nadał mu rangę ogólnopolską, 6 a nawet międzynarodową. Przyznam, że nawet trochę się obraziliśmy na PSJ, że podebrał nam pomysł i imprezę, i nie włączyliśmy się w organizację I Festiwalu Pianistów Jazzowych w 1974 roku. Ale wybór patrona to był nasz pomysł, Klubu Jazzowego: Arka Szymańskiego, Andrzeja Laskowskiego i mój, ówczesnego prezesa. Warto może przypomnieć, że już wcześniej nasz Klub Jazzowy organizował w domu kultury w Kaliszu koncerty zespołów jazzowych. Kontaktowaliśmy się przez znajomych ze studiów, podsyłaliśmy sobie zespoły. Pamiętam, że w jednym z takich koncertów wystąpił Jarek Śmietana. Koncerty I FPJ odbywały się w Kaliskim Domu Kultury przy ul. Łaziennej, przesłuchania konkursowe w Państwowej Szkole Muzycznej. Przez kilka lat festiwal wędrował po Kaliszu i dopiero w 1978 r. na stałe – z przerwą na remont CKiS – związał się z budynkiem przy Łaziennej 6, gdzie przecież wystartował. Jerzy Redlich był już pracownikiem domu kultury, ale to nie on nagłaśniał pierwszy festiwal. – Nie było czym, bo pierwszy poważny sprzęt dostaliśmy w 1975 albo 1976 roku. Ale ja usiadłem za konsoletą mikserską chyba dopiero w 1978 roku – mówi Redlich. – Wtedy rozpoczęła się kariera międzynarodowa Jurka, bo zachodnie gwiazdy wielokrotnie komplementowały jego pracę – dodaje dyrektor Fibingier. – Z muzykami raczej nigdy nie miałem problemów, za to nie raz musiałem toczyć prawdziwe wojny ze sprzętem. A jak sprzęgało, to i muzycy mieli prawo się zdenerwować. Teraz jest już taki sprzęt, że to nie wymaga większego wysiłku – mówi skromnie kaliski akustyk. Istotna była również strona finansowa całego przedsięwzięcia, którego sam ówczesny Kaliski Dom Kultury (później wojewódzki, dzisiaj CKiS) raczej by nie udźwignął. Przez pierwsze 10 lat MFPJ w Kaliszu utrzymywał i organizował PSJ przy pomo- Mike Russell cy agencji Pagart, którą kierował Andrzej Marzec. Kaliszanie byli od „czarnej roboty”. – Jako młodzi pracownicy domu kultury mogliśmy się przy nich uczyć, podpatrywać i korzystać z ich doświadczenia – przyznaje B. Fibingier. Warszawa wzięła na siebie „międzynarodową” część festiwalu, czyli zaproszenie wykonawców zagranicznych. – Inicjatywa zorganizowania festiwalu była rzeczywiście kaliska. Ale Cejrowski, który był już sekretarzem generalnym PSJ, wymyślił sobie swego rodzaju siatkę imprez jazzowych w kraju, w której obok Warszawy, Wrocławia, Krakowa i Lublina znalazł się festiwal kaliski. Słyszałem opinie, że pierwsze dwie edycje kaliskiego festiwalu były bardzo udane, trzecia już mniej, a czwarta, czego byłem bezpośrednim świadkiem i uczestnikiem, nawet dołująca. W Kaliszu brakowało partnera dla PSJ, żeby przynajmniej współdecydować o festiwalu – tłumaczy Jan Cegiełka. Festiwal bardziej kaliski Odrodzenie organizacyjne i artystyczne nastąpiło w 1978 r., kiedy szefem Wojewódzkiego Domu Kultury był Lechosław Ochocki, który razem z Janem Cegiełką, Kazimierzem Matusiakiem, szefem Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Kaliszu i Stanisławem Fibingierem, prezesem Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego, pojechał do stolicy na rozmowy w sprawie przyszłości festiwalu. Wizyta okazała się owocna i od tej pory kaliszanie mieli znacznie więcej do powiedzenia w kwestiach organizacyjnych, finansowych i artystycznych. I potrafili to odpowiednio spożytkować. Udało się wówczas sprowadzić do Kalisza dwóch doskonałych pianistów: Amerykanina Kenny Drew i Martiala Solala z Francji. W tamtym roku wystąpiły też polskie gwiazdy: niezapomniany The Quartet (Szukalski-Kulpowicz-Jarzębski-Stefański) oraz Sun Ship i Laboratorium. Później kaliska impreza miał swoje lepsze i gorsze momenty. W pamiętnym 1981 r. festiwal został przerwany, kiedy w nocy z soboty na niedzielę 13 grudnia Jaruzelski wprowadził stan wojenny. – Jeszcze w latach 70. władze Kalisza chciały zlikwidować festiwal, ale nie pozwolili na to Lechosław Ochocki i Kazimierz Matusiak, którzy akurat interesowali się jazzem. W 1982 w stanie wojennym nie odbył się Jazz Jamboree w Warszawie, ale dzięki zaangażowaniu Ochockiego i Matusiaka udało się obronić kaliski festiwal. Pamiętam całonocny jubileuszowy koncert-maraton Zbyszka Namysłowskiego, w którym wystąpiło 40 muzyków. Później festiwal przeniesiono na 2 lata do Izby Rzemieślniczej, a następnie do Teatru, do końca lat 80. na czas remontu budynku przy Łaziennej – przypomina Cegiełka. Barbara Fibingier pracuje w Centrum od 1975 roku i na pierwszych festiwalach była normalnym widzem, obserwatorem. 7 Sun Ra 8 Jan Ptaszyn Wróblewski – Pamiętam różne anegdoty z tego okresu. Biedny Laskowski chodził po korytarzu i używając słów nieparlamentarnych, pytał: dlaczego w tym mieście ten festiwal nikogo nie obchodzi. Później powtarzali to kolejni, którzy mieli szansę zmierzyć się z organizacją tej imprezy. Od 1978 byłam sekretarzem jury konkursu, a w latach 90. po odejściu dyrektora Ochockiego musiałam się zająć stroną organizacyjno-produkcyjną. Warto przy okazji wspomnieć Tomka Tłuczkiewicza, któremu Kalisz dużo zawdzięcza, jeśli chodzi o promocję i organizację festiwalu. Ważną postacią był także nieżyjący już znakomity pianista Sławomir Kulpowicz, przez pewien czas dyrektor artystyczny festiwalu. Obecnie od wielu lat bardzo wspierają nas duet Paweł Brodowski i Tomasz Szachowski, obaj związani z radiową Dwójką, gdzie prowadzą swoje audycje – mówi Barbara Fibingier. Było pianistów wielu... Historia tych 40 lat to prawie 385 koncertów i 10 edycji konkursu. Od 1997 r. w miesięczniku Jazz Forum w plebiscycie czytelników wśród najważniejszych wydarzeń i festiwali w Polsce przez kolejnych 15 lat figuruje niezmiennie Festiwal Pianistów Jazzowych w Kaliszu. – Dla nas jest to bardzo cenna branżowa nagroda, która dopinguje do utrzymania wysokiego poziomu. Były kryzysy, na początku lat 90. pojawił się pomysł przekształcenia imprezy w Piano-Rock-Song, ale na szczęście się z tego wycofano. Warto też wspomnieć, że festiwalowe plakaty przegotowywali wybitni polscy plakaciści, m.in.: Rafał Olbiński, Andrzej Pągowski, Rosław Szaybo, Jan Sawka, grupa Homework. A plakat przygotowany przez Piotra Młodożeńca zdobył nawet Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Plakatów w Warszawie – mówi szefowa Centrum. To, co najcenniejsze, czym festiwal może się rzeczywiście szczycić, to umiejętność wyławiania znakomitych pianistów u progu ich światowej kariery. Wiele jazzowych gwiazd zdążyło zagrać w Kaliszu, zanim stały się zbyt drogie dla organizatorów MFPJ. Kilka nazwisk: Michel Petrucciani, Dollard Brand, Don Pullen, Sun Ra, Gonzalo Rubalcaba, Esbjörn Svensson – oni po raz pierwszy grali w Polsce właśnie w mieście nad Prosną, zanim wystąpili na Jazz Jamboree i innych festiwalach w naszym kraju. Petrucciani zaczarował publiczność, do dzisiaj jego występ uznawany jest za jeden z najpiękniejszych w historii imprezy. Wielkim przeżyciem był także koncert Sun Ra Orkestra, który odbył się z dużym poślizgiem, bo samolot miał opóźnienie. – Na lotnisku wsadziliśmy muzyków do samochodu i pędziliśmy do Kalisza bez postoju tak, że Sun Ra musiał sikać w samochodzie do butelki po piwie – przyznaje dyrektor CKiS. Niektóre koncerty były nagrywane i ukazały się na czarnych krążkach (Paweł Tabaka, Kenny Drew, Martial Solal i Dollard Brand) w serii wydawniczej pod redakcją nieżyjącego już Marka Cabanowskiego, zakochanego – jak twierdzi Jan Cegiełka – w Kaliszu i kaliszankach – szefa wydawnictwa Poljazz. Gdyby próbować wymienić artystów, którzy wystąpili w 39 edycjach MFPJ w Kaliszu, zajęłoby to cały artykuł. Najważniejsze, że jest to cały czas rozdział otwarty, że w ostatnich latach festiwal „trzyma poziom” i w tym roku na kilka dni Kalisz znowu nabierze jazzowego kolorytu. A że jest on dzisiaj AD 2013 inny niż w poprzednich dekadach? – Kiedy festiwal startował, byliśmy młodzi, pełni zapału, nie spało się trzy dni, spotykaliśmy wielu fantastycznych ludzi. To rodziło coś magicznego, niepowtarzalnego. Na czas festiwalu wszyscy mówili sobie po imieniu. Wszyscy szli na jam sessions. To był naprawdę czas jazzu i ginu. Dzisiaj trudno już o taką atmosferę. Profesjonalizacja trochę zabiła luz, tamten klimat i silne więzy międzyludzkie. To jest naturalne i niezależne od organizatorów – przyznaje Barbara Fibingier. – Dla nas bardzo cenne jest to, że od lat karnety na festiwal kupują kaliszanie mieszkający w kraju i za granicą. Co roku przyjeżdżają odwiedzić rodzinne miasto, spotkać przyjaciół i posłuchać dobrego jazzu. W latach 90. nastąpiła zmiana pokoleniowa: wierni jazzfani zaczęli przychodzić ze swoimi dziećmi, niektórzy jakby ustąpili miejsca córkom i synom. Najważniejsze, że sala jest zawsze pełna, że wyrosło nam młode pokolenie słuchaczy. KLIM 9 Z Janem Ptaszynem Wróblewskim, muzykiem, kompozytorem i popularyzatorem jazzu rozmawiają Iwona Cieślak i Przemysław Klimek Graj jazz, jak chcesz Fot. Iwona Cieślak Jaki materiał zaprezentuje pan w Kaliszu podczas 40. Festiwalu Pianistów Jazzowych? Koncert będzie nawiązaniem do początków jazzu w Polsce. Sięgniemy po kompozycje prekursorów, trzech mistrzów: Andrzeja Kurylewicza, Krzysztofa Komedy, Andrzeja Trzaskowskiego. Czy pamięta pan pierwszy festiwal jazzowy w Kaliszu? Niestety, niewiele pamiętam. Wiem, że festiwal powiązany był z konkursem pianistycznym, w którym niebagatelną nagrodą było pianino Calisia. Tak więc konkurs organizowano na bogato! Występ na festiwalu nie był jednak pana pierwszym koncertem w Kaliszu. 10 Nie, oczywiście, grałem już wcześniej jako młody chłopak na poczatku lat 50. Pierwszy koncert z zespołem odbył się bodajże w 1956 roku. Jednak z moim graniem w Kaliszu jest pewien problem. Tak się dziwnie w życiu układało, że gdy ja wracałem do rodzinnego miasta, to akurat tutaj tworzyła się muzyczna próźnia. Dopiero, gdy opuściłem Kalisz, zaczęły się tam dziać ciekawe rzeczy, festiwale jazzowe, koncerty. Jest pan Honorowym Obywatelem Miasta Kalisza. Kalisz stale się zmienia. Nie ma już tego miasta z dawnych czasów. Przybyło dzielnic, których nie znam. Na szczęście są ludzie, do których wracam, na przykład moja kochana klasa maturalna z „Asnyka”. Jak się zrodziło pana zainteresowanie jazzem? Za przyczyną audycji radiowych. Choć trudno powiedzieć, że były to od razu zainteresowania. Ja wtedy właściwie nie miałem pojęcia, co to jest jazz! Zaczynałem od słuchania muzyki tanecznej, amerykańskiej, bardzo zbliżonej do jazzu. Oczywiście wtedy radio było jedynym źródłem wiedzy o muzyce. Z kolegami bardzo wcześnie sami zaczynaliśmy grać, próbowaliśmy coś tworzyć. Z dzisiejszej perspektywy, patrząc na te poczynania, trzeba stwierdzić, że był to kompletny analfabetyzm! Pamiętajmy, że życie jazzowe rodziło się w knajpach. My byliśmy bardzo młodzi i jako uczniowie liceum ogrywaliśmy wszystkie szkolne potańcówki. Była to głównie muzyka taneczna, choć nam się oczywiście wydawało, że Niezwykła muzykalność, ale i właśnie umiejętność czytania nut zadecydowały, że właśnie pan, jako pierwszy muzyk zza żelaznej kurtyny, wyjechał w 1958 roku do Stanów Zjednoczonych. To wszystko było niesamowite i wręcz nierealne. Ale tak właśnie się stało: pojechałem do Stanów Zjednoczonych jako członek międzynarodowej orkiestry jazzowej International Newport Band. Ideą twórców orkiestry było, aby każdy muzyk pochodził z innego kraju. Odbywały się więc liczne przesłuchania. Miałem to szczęście, że nasi jazzmani mieli wówczas kłopoty z czytaniem nut, a ja byłem w tym dobry. W Ameryce grał z nami Luis Armstrong. Byłem bardzo młody i nie od razu zrozumiałem, jak niezwykły los wyciągnąłem w tej loterii. Te wszystkie przeżycia, fascynacje musiały we mnie dojrzeć i dopiero po kilku latach znalazły odbicie w mojej muzyce. Na pewno z pobytu w USA przyzwiózł pan płyty. To był wręcz obowiązek! Wybór tych płyt był dosyć dziwny. Nie bardzo jeszcze wiedziałem, w czym wybieram, a poza tym w Europie mieliśmy inny gust niż Amerykanie. Myśmy stawiali na muzyków białych, jak Stan Getz, Bob Brookmeyer. Muzyka, jaką proponował na przykład Sonny Rollins, byla dla nas wręcz mało cywilizowana. Dopiero po powrocie ze Stanów odmienił mi się gust. Czy nie zakiełkowała w panu myśl, by zostać w Stanach Zjednoczonych? W żadnym wypadku. Na pewno bym tam sobie wtedy nie poradził. Nie miałem żadnych kontaktów, znajomości, kapitału, a rynek amerykański był piekielnie konkurencyjny. Poza tym, ja nigdy nie chciałem wyemigrować. Zawsze prągnałem mieć swoją bazę w kraju. Pana pierwszym instrumentem było pianino. Tak. Później krótko grałem na klarnecie. Na życzenie Krzysztofa Komedy sięgnąłem po saksofon. Komeda stwierdził, że nasz Fot. Iwona Cieślak to jest jazz. Między walczykami i tangami przemycaliśmy jakiegoś fokstrota. Wtedy, w latach 50. minionego stulecia, wszyscy muzycy tak zaczynali. Trzeba pamiętać, jakie były wtedy realia: nie mieliśmy dostepu do partytur, do nagrań ani do żadnych urządzeń rejestrujących dźwięk. Nie było wyjścia: trzeba było usiąść przy radiu, najlepiej w kilka osób i każdy z nas zapamiętywał kilka taktów nadawanej muzyki. Zapisywaliśmy nuty z nasłuchu, z audycji radiowych. sekstet lepiej będzie brzmiał z saksofonem barytonowym, niż z klarnetem. Nie byłem tym zachwycony. Miałem instrument w fatalnym stanie, „z dziesiątej ręki”. Później, zupełnie przypadkiem, zamiast zamówionego barytonu otrzymałem saksofon tenorowy. Był nowiutki, cudowny i zachwycił mnie od pierwszego brzmienia. O barytonie zapamniałem na wiele lat. Wróciłem do niego znacznie później. Jak ważne dla pana było spotkanie z Krzysztofem Komedą? Można powiedzieć, że mój kontakt z prawdziwym jazzem rozpoczął się w chwili podjęcia studiów w Poznaniu, właśnie od kontaktu z Krzysztofem Komedą. Słyszałem o nim jeszcze w Kaliszu. Był to czas – jakby na przekór temu, że nie było Internetu i telefonów komórkowych – kiedy wszystko wiedzieliśmy o sobie. Mieszkając w Kaliszu, wiedziałem, kto gra w Poznaniu, kto się liczy w Krakowie. Poczta pantoflowa działała lepiej niż dzisiejsze media. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Komedę przy pianinie, wiedziałem, że to jest ktoś. Wkrótce Krzyszytof zaprosił mnie do udziału w swoim projekcie. Właśnie z Komedą odbyłem profesjonalny debiut jazzowy, na pierwszym Festiwalu Jazzowym w Sopocie w 1956 roku. Festiwal ten stał sie przełomem w polskim jazzie. Od tego czasu nikt nie próbował zabraniać grania jazzu. Sam festiwal wywołał wielkie emocje nie tylko wśród publiczności, ale i wśród muzyków. Wtedy pod szyldem jazzu grało mnóstwo zespołów, przy czym grały one muzykę taneczną, która z jazzem nie miała wiele wspólnego. Poważni muzycy jazzowi zaczynali tworzyć własne programy. Komeda w Poznaniu tworzył zespół od podstaw. Uczył nas im- prowizacji, podstaw harmonicznych. Nim wystąpiliśmy przed publicznością, graliśmy przez dobry rok. W tej rozmowie nie padło jeszcze nazwisko Gerry Mulligan. Co pana pociągało w jego muzyce? Ta fascynacja zaczęła się jeszcze w Kaliszu. Nietypowo, bo nie od słuchania muzyki, ale od lektury artykułu o rewelacyjnym występie kwartetu Gerry’ego Mulligana w Paryżu. Był to skład bez fortepianu. I choć go nie usłyszeliśmy, to od razu nas zachwycił! Udało mi się go usłyszeć dopiero kilka lat później. Było to coś zupełnie nowego, ale i przystępnego. Los bywa przewrotny: gdy wylądowałem w USA, pierwszą osobą, która mnie powitała, był właśnie Mulligan. Bardzo się mną zajął, udzielał rad. Zrodziła się między nami serdeczna więź. Przez wiele lat korespondowaliśmy ze sobą. Była to dla mnie bardzo ważna postać, można powiedzieć guru. W pana twórczości mocnym akcentem zaznacza się poczucie humoru. Czy ten intelignetny humor był rysem całego środowiska jazzowego? Niewątpliwie tak. Mam swoją teorię na ten temat. Uważam, że jeśli ktoś nie ma poczucia humoru, to za jazz nie powinien się brać! Wszyscy najwięksi muzycy świata mieli poczucie humoru. Ktoś śmiertelnie poważny raczej trudno trafia do publiczności. Moim zdaniem w muzyce musi być optymizm. Nie cierpię jazzu pesymistycznego, zapłakanego. Z wyjątkiem bluesa, który pozornie jest smutny, ale jednak ma swoją energię. Humor pomaga przetrwać godziny spędzone w trasie koncertowej. Ratuje nas w wielu sytuacjach, nawet dramatycznych. 11 Fot. Iwona Cieślak Działa pan na wielu płaszczyznach: komponuje, aranżuje, prowadzi audycje. Do tego koncerty. Jak pan to godzi? To wszystko tworzy jedną całość. Dopełnia się i daje urozmaicenie. Cały czas mam kontakt z tym samym materiałem, ale w sposób bardzo różnorodny. Do każdej audycji przesłuchuję co najmniej kilka płyt. A to jest i przyjemne, i pożyteczne. Aranżowanie, praca z orkiestrą wymagają innego rodzaju aktywności. Podobnie koncerty. To wszystko nie pozostawia czasu na stagnację czy nudę. Patrzę na naszą scenę jazzową praktycznie od początku jej istnienia. Do połowy lat 70. polscy muzycy mieli problem z czytaniem nut. To się diametralnie zmieniło. Dziś kończą dobre uczelnie. Są doskonale wykształceni. Tak jak na całym świecie. To oczywiście bardzo dobra droga, ale jest jedno niebezpieczeństwo – wszyscy są ukształtowani podobnie, zatracają indywidualność. Dopiero później dochodzą do własnych stylistyk. Trzeba być świadomym, że umiejętności techniczne to nie wszystko. Trzeba szukać własnej drogi. Obecnie festiwali jazzowych jest mnóstwo. Odbywają się niemal w każdym większym mieście, podobnie koncerty. Muzycy mają gdzie grać. Nie bardzo. Muzyków przybywa, a życie jazzowe przygasa. Utrzymać się wyłącznie z jazzu jest bardzo ciężko. W Warszawie obecnie nie ma żdnego klubu jazzowego, który prowadziłby regularną działalność. Toczy się to zrywami: ktoś wymyśli koncert lub festiwal. Nie ma cykliczności. W minionych pięciu latach w Warszawie zagrałem tylko jeden koncert, a w ogóle w ciągu roku – sześć. Dla porównania – niedawno natknąłem się na informację, że sekstet Komedy zagrał w ciagu roku 56 koncertów! Z drugiej strony ludzie chcą słuchać jazzu. 12 Fot. Iwona Cieślak Na koncerty przychodzi publiczność wielopokoleniowa. Pustej sali nie widziałem od wielu lat. A może muzyka jazzowa nie ma już tej dynamiki co dawniej? Cały czas dzieje się coś nowego. Chociaż negatywnie oceniam zbytnie poszerzanie granic jazzu. Niemal każdy rodzaj muzyki szuka pokrewieństwa z jazzem. Wszystko pięknie, ale powstał pewien galimatias. Nie wiem, czy rap, który, nawiasem mówiąc, bardzo lubię, można podłączać do jazzu? Proszę spojrzeć na stoiska płytowe – gdy widzę, jakie płyty tam znajduję, chwytam się za głowę! W dziale jazz znalazłem nawet płytę disco-polo. Moje pokolenie rozpoczynało od słuchania radia, a dzisiaj w audycjach radiowych jazzu jak na lekarstwo. Naprawdę trudno usłyszeć w radiu zespoły jazzowe. Ale pan, jako jeden z niewielu, w swojej audycji Trzy kwadranse jazzu w „Trójce” systematycznie prezentuje młody polski jazz. W młodym polskim jazzie dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy. Dla mnie jednak nie jest ważne, czy jest to młody zespół, czy stary. Jeśli gra fajną muzyczkę – to puszczam. Staram się też prezentować nowe zjawiska, wydarzenia, które akurat mnie osobiście nie zawsze się podobają, ale – nie jestem wyrocznią. Prezentuję nowości, a słuchacze sami oceniają: myślcie o tym, co chcecie. Jest pan autorytetem, odznaczają pana, doceniają. Czy nie próbował pan wpłynąć na kształt mediów publicznych? Niewątpliwie mało jest muzyki jazzowej w rozgłośniach radiowych, w telewizji. Co ja mogę zrobić? Sam boję się, że zrodzi sie pomysł prywatyzacji „Trójki”, a wtedy moja audycja na pewno się skończy. Trzy kwadranse jazzu nadawane już były o tak różnych porach: raz miały 2 godziny, a raz 20 minut. To i tak jest fenomem. Mam cholernie dużo szczęścia, że nikt się nie wtrąca, nie czepia mnie o program, nic nie narzuca. Raz tylko, zupełnie niedawno, wydano decyzję, że mam nadawać tylko polski program. Od razu złożyłem rezygnację. Mój wniosek podarto i usłyszałem: rób pan, co chcesz. Zauważam małe pozytywne zmiany. Zdarza się, że po południu w popularnych pasmach nadawane są utwory jazzowe, można trafić na przykład na Ellę Fitzgerald. Grał pan z mnóstwem muzyków starszej i młodszej generacji. Jak układa się ta współpraca? Co mówią o pana charakterze pseudonimy: Ptaszyna, Ptaszyn, Generał? Dogaduję się z większością muzyków. Czuję się znakomicie i w towarzystwie muzyków starszej generacji, i młodych. Rzekomy konflikt pokoleń to kompletna bzdura. Gdy z kimś nie zgraliśmy się od razu, to po prostu odpadał. Nigdy nie wychowywałem żadnego muzyka. Proponując komuś współpracę, wiem, czego się mogę spodziewać. Gram, a on się dostosowuje sam. Ja mu niczego nie dyktuję, nie narzucam. Nie cierpię takiego podejścia. Nikt mnie tak nie traktował. Nawet Krzysztof Komeda nie dyktował, jak grać jego kompozycje. Albo zagrasz jak trzeba, albo się nie nadajesz. Na to nie ma rady. A mój charakter? Od poczatku do końca muzyka jazzowa mnie wciągała, pochłaniała. Zmieniałem się ja, moje gusta muzyczne, moja muzyka. Dla mnie muzyka jest pasją, życiem. Nie widzę siebie w żadnej innej roli. Dziękujemy za rozmowę. O pożytkach z czytania Fredry pisze prof. UAM dr hab. Piotr Łuszczykiewicz Fot. Jakub Seydak Fredro dla dorosłych - czyta Michał Wierzbicki Wzorem ubiegłego roku Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej zaprosił rodaków do włączenia się w akcję Narodowego Czytania. Bohaterem tegorocznej edycji stał się wybitny komediopisarz, bajkopisarz, poeta i autor pamiętników, Aleksander Fredro. Czytanie dzieł wielkiego pisarza odbyło się we wrześniu w Sali Recepcyjnej ratusza, w trzech odsłonach: od porannego bloku „Fredro dla dzieci”, podczas którego najmłodsi odbiorcy mogli uczestniczyć w literackiej zabawie tekstami mistrza; poprzez wspólne czytanie najciekawszych fragmentów pamiętników pod hasłem „Fredro z Kaliszem w tle”; aż po ostatni akt Fredrowskiej lektury o nieco swawolniejszym charakterze, zatytułowany „Fredro dla dorosłych”. Byłem pomysłodawcą – wraz z moją żoną – takiego układu Fredrowskiego święta. Podczas długich i burzliwych domowych dyskusji wielokrotnie spieraliśmy się o proporcje geniuszu Mistrza w różnych odsłonach jego pisarstwa. Musiałem tedy ostro bronić pozycji jego pamiętników Trzy po trzy, którą zdecydowaliśmy – dość ryzykownie, bo to rzecz wcale nie do łatwego śmiechu – powierzyć kaliszanom do wspólnej lektury. Moim zdaniem, wyszło to wspaniale. Zaproszeni goście, czytający przecież z potrzeby serca, a nie z zawodowego obowiązku, wykazali się prawdziwym kunsztem interpretacyjnym, a niektóre wykonania po prostu wbiły słuchaczy w municypalne krzesła. Na dowód pozostał zresztą cenny materiał audiowizualny. Spróbuję teraz uzasadnić wybór tego tekstu. Otóż, Trzy po trzy to bez wątpienia arcydzieło pamiętnikarstwa XIX wieku. I to arcydzieło niezwykłe, ponieważ nowoczesne w formie dzięki... konserwatyzmowi. Nie bowiem Wawrzyniec Stern z jego słynną rozluźnioną dygresjami kompozycją jest nauczycielem Fredry, ale – i tu trzeba przyznać rację Adamowi Grzymale-Siedleckiemu, 13 Fot. Jakub Seydak Piotr Łuszczykiewicz – pomysłodawca Fredrowskiego święta który to prawie sto lat temu zauważył – szlacheckie gaduły: mistrzowie domowej gawędy, wędrowni kronikarze burzliwych czasów, a niekiedy sprzedawcy barwnego łgarstwa. Fredro słuchał ich w dzieciństwie i powrócił do tego tonu oraz sposobu narracji w dojrzałym życiu, zniechęcony niesprawiedliwą krytyką swojego komediopisarstwa i zmęczony kontaktami z powierzchownymi fascynatami nowej epoki. Powrócił do ojcowskiego etosu – Polaka bez skazy w szczerym patriotyzmie, ale i przenikliwego, „całym sobą” realisty. 14 Pisał Trzy po trzy w latach 1844‑46, wielokrotnie je poprawiał i nie doczekał ich wydania. Zmarł bowiem w 1876 roku, a pamiętniki ukazały się po raz pierwszy drukiem w „Gazecie Polskiej” w 1877 roku, zaś w 1880 wyszły w postaci książkowej. Może dobrze, że nie czytał pierwszych reakcji, gdyż te były raczej chłodne. Nawiasem mówiąc, to, jak podrzędni, lokalni krytycy onegdaj złamali Fredrę, w szczycie talentu zmusili go do milczenia przez kilkadziesiąt lat, woła o pomstę do nieba. Kiedy dzisiaj czytam elukubracje domorosłych znawców kultury, bez większego namysłu „hejtujących” wszystko, co się w tej wąskiej przestrzeni wydarzy, mam wrażenie, że i przed ich żółciowym piórem Mistrz by się nie uchował. A on był człowiekiem mądrym i rozsądnym, a zarazem wiernym i lojalnym, co świetnie widać w jego stosunku do Napoleona, którego zamiary wobec Polaków przejrzał szybko, ale któremu służby przecież nie wymówił. Napisałem, że Fredro był konserwatystą. Tak, niechybnie, lecz raczej w starym stylu, Mickiewiczowskim z Pana Tadeusza, może nawet nieco feudalnym. Na pewno nie kapitalistycznym, gdyż systemu rynkowych wartości nie cierpiał. Słynne wykrzyknienie: pieniądz stał się wszystkim, jakże trafne w połowie XIX stulecia, wydaje się aktualne i obecnie, w wieku XXI. Nie lubił też Fredro polityki, że przypomnę inną eksklamację z pamiętników: Piekielna obłudo! Szatańska polityko!. I jeszcze jeden, genialny passus unaoczniający bystrość jego sądów: Zarzucają Polakom, że są niesforni, że trudno nimi rządzić. Mnie się zdaje, że bardzo łatwo, byle rządzić z konia i z szablą w ręku. Mógłbym się pod każdym z tych stwierdzeń podpisać. To szczera prawda, zawsze zamiast rozwagi słuchaliśmy chętniej natchnienia, a nasze „antyłączne” usposobienie wpędzało nas w głupie swary. Ale Trzy po trzy Fredry to nie tylko cenne uwagi o mentalności narodowej. To także wstrząsający – powiedziałbym „porażający”, ale to słowo zdewaluowali nam politycy – obraz okropności i okrucieństw wojennych. Słynne wyliczenia, rozpoczynane anaforą „widziałem”, mającą zabójczą moc autopsji: Widziałem padających pod koła, a nikt nie pomyślał, aby koła zatrzymać [...]. Widziałem konie gryzące z bólu skamieniałą ziemię [...]. Widziałem rannych rzuconych na drogę, bo zdrowszy, silniejszy zapragnął jego szkapy i powózki. Ciarki przechodzą po plecach, bo nie ma w literaturze polskiej silniejszych obrazów antywojennych, bardziej od wojaczki odstręczających, napisanych przecież nie przez jakiegoś wymuskanego pacyfistę, lecz przez żołnierza, szczęśliwszego w mundurze niż w cywilnym ubraniu, z pałaszem, a nie z piórem w ręce. Trudno też nie docenić Fredrowskiej miłości do ludzi starych, którzy poświęcili swoje życie służeniu innym. Brakowało takiego głosu w epoce fircyków i dandysów, brakuje i dziś, gdy poddawani jesteśmy terrorowi młodości i egoizmu. Nie znosił także Fredro – jak to wtedy wyrażano – pieczeniarzy i blagierów. Dobre określenia, jakie znalazł dla współczesnych postaw, by tak rzec, aktualizując leksykę: wazeliniarskiego klientyzmu i bezkarnej mitomanii. „Stary jeż”, bo tak go pod koniec życia nazywano, kiedy sposęp- Fot. Jakub Seydak Trzy po trzy – czyta Janusz Pęcherz, prezydent Miasta Kalisza niał, spochmurniał, gdy zamknął się w skorupie mizantropa i sardonika, otóż ów „stary jeż” nie zatracił nigdy zmysłu artystycznego i poczucia komizmu, czego efektem były wydane w końcu po jego śmierci pamiętniki Trzy po trzy. Nie postradał także przenikliwości umysłu, choć o rzeczach fundamentalnych wypowiadał się ściszonym głosem, a na wielką historię patrzył z prywatnej per- spektywy. Nie rościł sobie prawa do przemawiania w imieniu wspólnoty. Po prostu: mówił za siebie. I za to go uwielbiam. Post scriptum: o Kaliszu w Trzy po trzy jest niewiele, to prawda, choć przecież kampania napoleońska przez nasze miasto przetacza się z bitewnym impetem. Ale trudno nie zapamiętać wierszyka z fenomenalnego fragmentu: Było to w onym czasie, kiedy ktoś w trans- parencie napisał: „O Sasie, w dobrym czasie, drugi raz walisz, przez Kalisz”. W onym czasie, kiedy król saski jako Wielki Książę Warszawski jechał z Krakowa do Warszawy. Diabli wiedzą, na co był księciem warszawskim i po co jechał z Krakowa do Warszawy, ale tak było. Piotr Łuszczykiewicz 15 Cały urok Niecałej Do dzisiaj lubią ją artyści. Sprzyjała rzemieślnikom i przemysłowcom. Przed wojną słynęła z lalek i fotografa, którego chwalił sam Piłsudski. Tutaj urodził się Stefan Szolc – Rogoziński, a pół wieku później Walenty Kulisiewicz wykuwał dekoracyjne kraty. Z cerkwią, domami Parafii Prawosławnej i Ewangelicko-Augsburskiej pozostaje symbolem wielokulturowości miasta. Niezwykła, niepozorna, malownicza, położona na skraju Parku Miejskiego ulica przypomina o złożonych dziejach Kalisza – pisze Anna Tabaka. Latem bieżącego roku ul. Niecała miała swoje święto. Niecała znajduje się na uboczu dawnego traktu handlowego przebiegającego przez Kalisz. Stare mapy pokazują, że do początków XIX stulecia przestrzeń była niezabudowana. Przebieg ulicy kształtował się jeszcze w okresie międzywojennym. Nie przewidywano wtedy przebicia aż do parkowej granicy; ulica miała skręcać tuż za siedzibą Parafii Prawosławnej, w miejscu gdzie dzisiaj rozpościera się mały placyk wykorzystywany na parking. Długie dziesięciolecia gwarno w tej okolicy robiło się tylko w dni targowe. Wszyscy, przekupki z koszykami i jadący wozami, przedostawali się do miasta przez most na Przedmieściu Toruńskim (Stawiszyńskim), łączący brzegi niewielkiej 16 odnogi Prosny. Ulica położona nad Babinką – o czym po zasypaniu kanału i utworzeniu plant łatwo zapomnieć – miała swoje drugie, odbite w wodzie oblicze. Najstarsza znana fotografia tego fragmentu (sprzed 1919 r.) ukazuje jeszcze jeden fenomen miejsca: na most i początek ulicy z dobrze widocznym starym domem Repphanów pada wydłużony cień pięciokopułowej, pobliskiej cerkwi. Niecała 2. Dom Repphanów Niecała 4. Pracownia Kulisiewicza W I poł. XIX w. przemysłowcy z Międzychodu, Repphanowie, postawili na Przedmieściu Toruńskim swoje małe imperium. Ich budynki: trzy domy fabryczne i jeden miesz- kalny zajmowały narożnik pomiędzy przyszłą Niecałą a dzisiejszym pl. Kilińskiego. Rodzina zamieszkała w piętrowej kamienicy (Niecała 2). Tutaj w 1861 roku przyszedł na świat Stefan Szolc-Rogoziński, podróżnik i odkrywca. Potentaci, Scholtzowie i Repphannowie, połączyli interesy poprzez małżeństwa (matka obieżyświata Malwina z Rogozińskich była Polką, jej syn, wiedziony pobudkami ideowo-patriotycznymi, spolszczył nazwisko). Widok dopełniał spichlerz stojący obok piętrowego domu. Taki obraz przetrwał do odzyskania przez Polskę niepodległości. W 1919 roku narożna kamienica stała się własnością Rzeszkowskich, następnie rodzin Jasińskich, Strzelczyńskich, Szepskich, Steinów; w końcu przeszła w ręce Edwina Müllera (1932 r.). Z nowymi właścicielami zmieniał się wygląd domu. Kolejno przybyły: sklepy na parterze, pierwsze piętro, następnie dwa kolejne nakryte trójkątnym naczółkiem. Dom się powiększył; w miejscu dawnego spichlerza dobudowano nową część połączoną ze starą wysoką sienią z bramą wjazdową. Modernizacja objęła także techniczne udogodnienia. W 1928 r. założono „stację biologiczną” na 60 osób (szambo). Kilka lat później Müller na nowo urządził piwnice, choć wysokie, ciężkie sklepienia i zbrojne drzwi przywołują jeszcze XIX wiek. Wśród nazwisk projektantów, którzy pracowali przy kolejnych przebudowach, przewija się nazwisko inż. Alberta Nestrypke, w okresie międzywojennym piastującego stanowisko Architekta Powiatu Kaliskiego. Nestrypke upodobał sobie Niecałą. Tutaj, u wrót parku, w przyszłości stanie jego dom. Pod dzisiejszym adresem Niecała 4 na przełomie XIX i XX stulecia majętni kaliszanie zamawiali ręcznie kute w żelazie kraty, balustrady, poręcze, bramy i inne akcesoria ślusarskie. Warsztat prowadził Walenty Kulisiewicz (ur. 1854 r. w Kucharach, zm. 1939 r. w Kaliszu), ojciec Tadeusza, sławnego grafika; jego mama słynęła z biegłości w krawieckich poprawkach. Wyroby zakładu Kulisiewicza zdobią wiele kaliskich kamienic, ale ich identyfikację utrudnia brak sygnatur. Jedynie na metalowej oprawie okna zakrystii kościółka św. Wojciecha na Zawodziu zachowała się tabliczka z imieniem i nazwiskiem rzemieślnika. Sama kamienica powstała w 1912 roku. Od Kruszyńskiej pięć lat później budynek zakupili Józef i Dawid Grün. Dawid prowadził w tym miejscu sklep, a następnie „rezerwuar dla magazynowania jaj”. Pod koniec lat 20. posesję nabyli Irena i Ignacy, prowizor farmacji, Grzeszkiewiczowie. W tym czasie w podwórzu pojawił się garaż z mieszkaniem szofera. w sąsiadujących pomieszczeniach, obok kancelarii, zasiadali dyrektor i buchalter. Gdzie mieszkali właściciele? Na podstawie jednego z odnalezionych zapisów można wnioskować, że w sąsiednim domu Grzeszkiewiczów (Niecała 4). Do mieszkania miały prowadzić drzwi na I piętrze fabrycznego budynku. Sama firma szczyciła się XIX-wiecznymi tradycjami, na papierach firmowych widnieje data założenia 1884 rok. Prawdopodobnie początki należy wiązać z działalnością znanego księgarza i fotografa Jakuba Fingerhuta. Berta, przyszła żona Adama Szrajera, pochodziła z Fingerhutów. Dawny dom rodziny także stoi przy Niecałej. Firma zdobyła rynek różnorodnością asortymentu; produkowała lalki wytłaczane z kartonu i papieru z główkami porcelanowymi lub celuloidowymi, zabawki wypychowe (pluszaki), flanelowe, mozaiki kolorowe i glazurowane, a nawet grzechotki. Wymagający klient mógł kupić kolejkę na Kasprowy, stary Kraków (zestaw drewnianych klocków do budowania), samoloty o napędzie gumowym albo szybowce do puszczania z procy. Z taśm zakładu schodziło do 5 tys. zabawek dziennie. Przedsiębiorstwo wraz ze swoimi oddziałami przy ul. Kwiatowej 2 (Mechaniczna Fabryka Obcasów Drewnianych i Produkcja Zabawek Drewnianych) i Kościuszki 13 nale- Niecała 6. Lalki Pod numerem 6, w jednym z budynków po byłej fabryce Repphanów, działała słynna Fabryka Lalek i Zabawek Adama Szrajera. W peerelu miejsce zajął Metalplast, dzisiaj pomieszczenia zaadaptowano na popularną restaurację. Budynek, jak w czasach Szrajera, pozostał trzypiętrowy. Plany zachowane w Archiwum Państwowym pozwalają precyzyjnie odtworzyć podział pracy w fabryce. Na parterze działały, m.in. malarnia, lakiernia, pakownia, wykończalnia, dwa magazyny, drukarnia i sala maszyn. Drugie i trzecie piętro miały identyczny rozkład; na każdym znajdowały się dwie pracownie i magazyn. Serce zakładu biło na pierwszym piętrze, gdzie 17 18 żało do większych w Kaliszu. Niedługo przed wojną załoga liczyła 270 robotników, 15 osób personelu technicznego i 6 urzędników. W tym czasie zakład eksportował swoje wyroby na cały świat (Europa, Palestyna, Ameryki Północna i Południowa). Zarząd firmy stanowili członkowie rodziny: Adam i Berta Szrajerowie, dr Leon Szrajer, inż. Henryk Szrajer, inż. Mieczysław Szrajer. Niecała 8 i 10. Wysokie szczyty Przy Niecałej 8 stoi budynek zaprojektowany w 1922 roku przez Alberta Nestrypke dla lekarza stomatologa Marcina Szmigielskiego. Dom należy do najoryginalniejszych kreacji architektonicznych miasta. Na trzech kondygnacjach fasady rozpięto, częściowo przeszklone, loggie. Z wysokości arkadowych galeryjek rozpościera się widok na ulicę i zielony skwer urządzony przed budynkiem. Integralność rozwiązania podkreśla wysoki parkan, w który wkomponowano balustradki identyczne z zastosowanymi w elewacji frontowej. Mimo wykorzystywania cytatów z dawnych epok, linearna, delikatna dekoracja fasady daje wrażenie nowoczesności. To jednak nie kamienica Szmigielskiego, a sąsiadujący z nim dom Parafii Ewangelicko-Augsburskiej, zwany dzisiaj „Pod aniołami”, wyznaczył nowy kierunek (Niecała 10). Kwerenda archiwalna wykazała, że posesja początkowo należała do rodziny Knorrow, później do Emila Repphana. W 1911 roku własność przeszła w ręce Szrajerów, którzy odsprzedali ją parafii. Gmach, jak poświadczają datowniki wbite w wejściowe schody, został wzniesiony dwa lata później. Inicjatorem budowy był pastor Edward Wende, dziadek asnykowca Edwarda Joachima, znanego adwokata, późniejszego posła i senatora. Loggie i trójkątne fasady dwóch szczytów, przebite owalnymi oknami (tzw. wole oczy), dziewięć lat później zostaną powielone na pobliskiej posesji. Opaski okien zdobią główki serafinów, od których dom wziął swoją zwyczajową nazwę. Urodę architektury wydobywa usytuowanie. Od ulicy budynek oddziela miniogród, który kiedyś, gdy przy Niecałej płynęła jeszcze Babinka, musiał wydawać się większy i ładniejszy. Fasady Niecałej 8 i 10 zastanawiają. Na tle architektury miasta wydają się jak z „innej bajki”. Rozwiązanie z wysokimi szczytami przypomina kamieniczki północnej Europy. Jeśli wziąć pod uwagę, że jako pierwszy powstał dom parafii ewangelickiej, a późniejsza kreacja do niej nawiązała, ten trop skojarzeń może być poprawny – ewangelicy nieśli swoją wiarę z północy. Nie po raz pierwszy architektura przemawiałaby symbolicznie. Niecała 14. Weranda fotografów Na działce najbliżej parku stanął dom z charakterystyczną półokrągłą werandą (dzisiaj przychodnia dla zwierząt). Wybudował go w 1882 r. Marceli Filipowski, który wraz z córką Albiną zakupił teren od miasta. Projekt powstał w biurze architekta gubernialnego Józefa Chrzanowskiego. Półokrągła elewacja (dzisiaj zamurowana) była pierwotnie zakończona otwartym portykiem (wejście wsparte na kolumnach) z dobudówką na piętrze. Efektowne wejście miało prowadzić do kawiarni. Takie były plany, nie wiadomo jednak, czy lokal w tym miejscu kiedykolwiek został otwarty. W 1894 roku posesja przeszła w ręce Jakuba i Rozalii Fingerhutów, rodziców Berty po mężu Szrajer. W tym czasie do domu z werandą swoje atelier przeniósł sławny fotograf Wincenty Boretti (1859‑1932). Pierwotnie artysta prowadził zakład przy pl. św. Józefa 10, dlatego na rewersach starych zdjęć można znaleźć zarówno jeden, jak i drugi adres. Teraz dopiero zrozumiałe stają się prasowe anonse z przełomu wieków zawiadamiające, że „Zakład W. Borettiego przeniósł się do domu Fingerhuta”. Tutaj stał wielkoformatowy aparat fotograficzny (w gazecie z 1899 r.) nazywany błędnie camerą obscura: Olbrzymią camerę obscura sprowadził miejscowy zakład fotograficzny p. Wincentego Boretti (!) w Kaliszu. Nie znany u nas jeszcze ten aparat ma tę zaletę od do19 myślać, najlepszą reklamą był list pochwalny wystosowany przez Józefa Piłsudskiego. Engel dokumentował wizyty Marszałka w Kaliszu (1921, 1927). W ostatnich latach przed wybuchem II wojny światowej miejsce dzierżawił fotograf H. [imię nieznane] Polański. Sam dom, początkowo bogato dekorowany, z kilkoma balkonami, lata swojej świetności miał za sobą już w okresie międzywojennym. Gdy mury zaczęły wymagać zbyt dużych nakładów, rodzina Szrajerów pozbyła się problemu i sprzedała kamienicę (1927 r.). Ostatnią właścicielką pojawiającą się w archiwaliach jest Emilia Broszkiewicz. Dzisiaj odarta z detalu architektonicznego fasada ostatecznie straciła styl. Nie przywrócono także dawnego tarasu i wszystkich balkonów. Przeobrażenie przeszła też najbliższa okolica. Budynek pierwotnie stał nad wodą tzw. Małego Kogutka (teren dzisiejszego placu zabaw i pergoli naprzeciwko Domu Parkowego). Staw zasypano podczas porządkowania parku po I wojnie światowej. tychczas używanych, że zastosować go można do zdjęć fotograficznych, począwszy od największych do najmniejszych nawet rozmiarów. Nadto dzięki odpowiednio urządzonemu regulatorowi, fotografie zdjęte z kamery [są] nadzwyczaj dokładne nawet przy zdjęciach momentalnych (…). Bez wątpienia za pomocą tego urządzenia Boretti udokumentował „cenniejsze okazy”, czyli eksponaty wystawy 20 archeologicznej otwierającej dzieje kaliskiego muzeum (album przechowuje Muzeum Okręgowe Ziemi Kaliskiej). Koło 1910 r. werandę zajął kolejny fotograf – Stanisław Bibrich, a po nim, już w latach 20., Dawid Engel. Jego atelier przyciągało klientów świetlną reklamą i – podobnie jak wcześniej zakład Borettiego – słynęło z doskonałej jakości zdjęć. Jak można się do- Cerkiew i Niecała 1 Zachodnią pierzeję Niecałej otwiera cerkiew prawosławna pw. Św. Apostołów Piotra i Pawła. Jej budowę pod kierownictwem inż. Alberta Nestrypke zakończono w 1930 r. Do postawienia ścian wykorzystano materiał pochodzący z rozebranego dwa lata wcześniej wielkiego soboru prawosławnego przy dzisiejszym pl. Konstytucji. Zwieńczony pięcioma kopułami, majestatyczny kolos dla Polaków był symbolem zaborcy. Z nadejściem niepodległości los świątyni został przypieczętowany. Wiara jest jednak mocniejsza niż uwarunkowania polityczne. Czas władzy caratu się skończył, ale wyznawcy prawosławia nad Prosną pozostali. Dla nich według projektu Michała Zenowicza powstała cerkiewka przy Niecałej. Budowla zwraca uwagę przede wszystkim opracowaniem detalu – delikatnego fryzu arkadkowego i kapiteli pilastrów zewnętrznych ścian nawy. W naczółku elewacji na złotym tle widnieje postać błogosławiącego Chrystusa Pantokratora (ikona Spas Wszechwładca). Na kościół warto popatrzeć także jak na szczególny przejaw współistnienia wielu nacji i wyznań nad Prosną. Jest on jedyną świątynią prawosławną zbudowaną w odrodzonej Rzeczpospolitej. Działkę wraz z ogrodami, na której stoi siedziba Parafii Prawosławnej, Pietropawłowska Cerkiew zakupiła w 1887 roku. Budynek przy Niecałej 1, zwany niegdyś Domem Popów, musiał powstać niewiele później. Świadczy o tym jego ciężka, historyzująca architektura oraz proste zestawienie faktów: skoro od 1877 roku istniał w Kaliszu sobór, musiał przy nim funkcjonować dom parafialny. Po odzyskaniu niepodległości, gdy sprawy własnościowe Cerkwii w Polsce nie zostały jeszcze uregulowane, budynek zajęła Policja Państwowa, ale część pomieszczeń udostępniono wiernym prawosławnym dla odprawiania nabożeństw. Na początku lat 30. parafia przebudowywała swoje domostwo; pojawiło się dodatkowe piętro oraz boczny barak z przeznaczeniem na sklep (Niecała 3, dzisiaj są tutaj sprzedawane okna). Czynszowa kamienica za parafialną siedzibą należy do rodziny Nestrypke. Zastanawiające usytuowanie domu pokazuje pierwotny przebieg ulicy (w poprzek do stanu dzisiejszego). Niecała 5. Nowocześnie. Ustronne okolice parku wybrała dla siebie także rodzina architekta Alberta Nestrypke. Posesję przy ul. Niecałej 3 (dzisiaj 5) familia nabyła w 1883 roku od Feliksa Kozłowskiego. Pięćdziesiąt lat później przystąpiono do realizacji nowoczesnej, wygodnej willi zaprojektowanej przez Alberta. Budowa była prowadzona z niezwykłą starannością i trwała cztery lata. Efekt musiał zwracać uwagę swoją innością. Już domem Szmigielskiego Nestrypke zdradził się jako miłośnik nowych rozwiązań, ale dopiero przy własnej budowie w pełni zaprezentował swój styl i preferencje estetyczne. Architekt nadał willi formy geometryczne, co podkreślił przemyślaną ascetyczną dekoracją. Jedynym ustępstwem na rzecz tradycji były wazy ustawione na narożnikach schodów i przy tarasowym zejściu do ogrodu. Mimo późniejszych przeróbek dom nadal nosi wyraźny rys modernistyczny. O nowoczesności zastosowanych rozwiązań mówią też żelbetowe stropy. W środku zadbano o wszelkie udogodnienia, od instalacji gazowych i centralnego ogrzewania po kanalizację i elektryczność. Wśród wyposażenia znalazły się, m.in. fajansowe miski i umywalki, żeliwna wanna, piec z kafli majolikowych i kryształowe lustro. Ulica artystów Nazwa uliczki zmieniała się kilkakrotnie. Przez kilka międzywojennych lat (od 1934 r.) nosiła imię Bolesława Pierackiego, ministra spraw wewnętrznych zamordowanego przez ukraińskich nacjonalistów. W czasie hitlerowskiej okupacji Niecałej patronował Adolf Menzel, pruski malarz historyczny. Po II wojnie światowej nastała epoka Walki Młodych trwająca do 1990 roku. Dzisiaj kolorytu okolicy dodaje Wojciech Józef Krenz, autor filmowej kroniki Kalisza, który w dawnym domu Repphanów prowadzi oryginalną Galerię Portretu i Pracownię Rysunku. Jego postać świetnie się wpisuje w długie fotograficzne tradycje miejsca. Widok Niecałej zamyka dawny domek parkowego, a dzisiaj kawiarenka Wiesława Janickiego chętnie odwiedzana przez kaliszan o każdej porze roku. Anna Tabaka Kanwą artykułu jest tekst Anny Tabaki i Jarosława Dolata z 2007 r. Uzupełnienia i poprawki zostały wniesione na podstawie własnych badań, ustaleń i spostrzeżeń autorki. Fotorelacja ze święta ulicy: Jakub Seydak 21 Fot. Tomasz Skórzewski Człowiek orkiestra Jan Malecha, Henryk Siuda, Włodzimierz Majonek Nietuzinkowy, wielobarwny, szarmancki, wielkiego serca… Fenomen muzyczny, wspaniały pedagog, wyjątkowy dyrygent, pasjonat dźwięków… Na taką opinię zasłużył sobie u uczniów i u przyjaciół. Henryk Siuda, bo o nim mowa, świętował we wrześniu jubileuszowe trio: 70-lecie urodzin, 55-lecie działalności artystycznej oraz 45-lecie pedagogiki muzycznej. W roku jubileuszu został laureatem Nagrody Prezydenta Miasta Kalisza. „Człowiek orkiestra” – tak napisała kiedyś o Panu Henryku jedna z miejscowych gazet. Określenie, samo w sobie dość banalne, w tym wypadku pasuje jak ulał. Po pierwsze ze względu na imponującą listę rozmaitych zajęć i osiągnięć Henryka Siudy, po drugie ze względu na wielość gatunków muzycznych i bogate instrumentarium wpisane w jego niezwykły życiorys. W kaliskiej Szkole Muzycznej, gdzie pobierał nauki, wybrał formalnie najpierw flet, a po nim klarnet, po cichu jednak romansował z bardzo „nieprawomyślnym” podówczas instrumentem, jakim był saksofon, i to (na domiar złego) w podwójnej jego wersji: altowej i tenorowej. Dwukrotnie usuwany ze szkoły za nielegalne demonstracje swego zauroczenia, na wiele lat właśnie z nim związał swoje życie. Był saksofonistą w znanym i lubianym zespole big-be22 atowym Młody Blues, w działającym do dzisiaj Calisia Saxophone Quartet oraz kilku innych muzycznych formacjach. Po drodze dał się poznać również jako perkusista i „kaliski Frank Sinatra”, grywał na pianinie, akordeonie oraz melodyce. Jednocześnie prowadził zakrojoną szeroko działalność pedagogiczną, która zaowocowała liczną rzeszą miłośników muzyki. Mało który nauczyciel miał tylu podopiecznych. W ramionach orkiestr dętych W początku lat 60. dopadła Pana Henryka podwójna miłość. Zaprowadziła go na ślubny kobierzec, rzucając jednocześnie w przepastne ramiona strażackich orkiestr dętych. Ojciec panny młodej prowadził taką właśnie orkiestrę w Dobrzecu. To tam zaczęło się owo radosne „pa, pa, pa…” trwające od ponad pół wieku. Po drodze była wprawdzie Pułkowa Orkiestra Dęta działająca przy Pułku Artylerii w Pleszewie, (gdzie Henryk Siuda odbywał zasadniczą służbę wojskową, zgłębiając jednocześnie tajniki prowadzenia wojskowego zespołu), ostatecznie jednak skończyło się na mundurze strażackim. Z dobrym kapelmistrzem jest jak z dobrym trenerem: jeśli da poznać swój talent, będą go chciały pozyskać dla siebie wszystkie zespoły. Tym sposobem Pan Henryk pracował z sześcioma orkiestrami strażackimi w powiecie kaliskim, przez lata był także kapelmistrzem Zakładowej Orkiestry Dętej „Runotex” oraz Orkiestry Dętej Stowarzyszenia „Gród nad Prosną”. Do dziś prowadzi trzy zespoły. Najdłużej, bo od 1981 r., Orkiestrę Dętą Ochotniczej Straży Pożarnej w Dobrzecu „odziedziczoną” po teściu. Młodsze „córki” to: Orkiestra Dęta Żywioł młodości Co go trzyma przy orkiestrach? Przede wszystkim urok młodości wnoszony do zespołów przez kolejne pokolenia muzykującej młodzieży. Udało się pozyskać całkiem spory jej zastęp. Absolutnym fenomenem pod tym względem jest Orkiestra z Kamienia. Miejscowość (z niemowlętami i starcami) liczy około 800 mieszkańców, a bywało, że członkowie zespołu stanowili ponad 10% miejscowej ludności. Wprawiało to w zdumienie kapelmistrzów z całej Polski, którzy Kaliskie uznają jednomyślnie za „orkiestrowe zagłębie”. Jednym z atutów pozamuzycznych, które przyciągały młodych ludzi do orkiestr, była możliwość wyjazdu za granicę. W kraju zamkniętym przez lata na cztery spusty była to nie lada gratka, a dla kapelmistrza sposób na zmotywowanie do wytężonej pracy niesfornej z natury młodzieży i w końcu radość wspólnego z nią wojażowania, nawiązywania przyjaźni, pokonywania barier… W Księdze Rekordów Guinnesa Pokonanie jednej z najwyżej ustawionych poprzeczek zostało poświadczone przez wpisanie Orkiestry z Kamienia do Księgi Rekordów Guinnesa. 29 czerwca 1997 r. na placu Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie stanęła półtoratysięczna „największa orkiestra strażacka świata” złożona z najlepszych polskich zespołów. Pomysłodawcą rekordowego koncertu był pułkownik Władysław Balicki – opiekun orkiestr strażackich oraz przewodniczący ich jury konkursowego. To on z podniesionego wysoko strażackiego kosza dyrygował całością. Ustawieni w jego pobliżu perkusiści wybijali zgodnie rytm, a kapelmistrze poszczególnych zespołów, śledząc z uwagą ruchy głównodowodzącego, przekazywali je swoim muzykom. Słońce grzało bezlitośnie. Betonowa płyta placu wypełniona była po brzegi koncertującymi. Tłok i upał dziesiątkowały szeregi, wprawiając w ruch stojące na podorędziu karetki Pogotowia Ratunkowego, ostatecznie jednak wszystko świetnie się udało. Warto dodać, że dla Henryka Siudy nie był to największy zespół, w którym przyszło mu wystąpić. Przelicytował go co do wielkości zespół utworzony z uczestników cyklicznego Międzynarodowego Festiwalu Pieśni, Tańca i Muzyki Młodzieży Szkolnej w Rydze. W wielkim amfiteatrze wyposażonym w aparaturę nagłaśniającą o mocy 40 tys. watów zaprezento- Fot. Tomasz Skórzewski OSP w Kamieniu (od 1990 r.) i Młodzieżowa Orkiestra Dęta OSP Rychnów (od 1993). Z orkiestrami w: Tykadłowie, Chełmcach i Koźminku łączyła go znacznie krótsza, kilkuletnia współpraca. Która jest dla mnie najważniejsza? – powtarza moje pytanie – Zawsze ta, przed którą w danej chwili stoję. Henryk Siuda wała się 12-tysięczna orkiestra (w tym nasza blizanowska), 10 tys. chórzystów oraz 8 tys. tancerzy. Taki występ naprawdę trudno zapomnieć. Ambasadorzy polskości Koncertowe trasy wiodły prowadzone przez Henryka Siudę orkiestry w rozmaitych kierunkach. Najczęściej na Łotwę, Słowację, do Czech, Niemiec oraz do Szwajcarii. Każda z nich przybliżała do Europy, burzyła schematy, rodziła trwałe przyjaźnie, ba – nawet związki małżeńskie. W jednostce wojskowej w Kaliningradzie, do której autobus z muzykami trafił, zjechawszy nieumyślnie z wyznaczonej trasy, zaczęło się od lufy czołgu wycelowanej groźnie w intruzów, a skończyło na wspólnym bankiecie w kasynie jednostki. Szwajcarskie Yverdon trochę „w ciemno” zaprosiło Orkiestrę z Kamienia na święto 850-lecia miasta. Z początku nieufnie nieco przypatrywano się gościom, ale kiedy zobaczono galowe mundury i piękne dziewczęta tańczące w rytm swingujących amerykańskich marszów, miasto wprost oszalało. Program stanął na głowie. Z wielkiego kręgu orkiestr ustawionych wokół świątecznie przystrojonego placu domagano się koncertowania tylko jednej – polskiej! Co ważne: pozostałe nie miały jej tego za złe. Swego rodzaju zwieńczeniem owego „ambasadorowania” był udział w symbolicznym akcie wprowadzenia Polski do Unii Europejskiej. Wzięły w nim udział 24 orkiestry, w tym dwie polskie: z Kamienia i z Gorzowa. Razem około tysiąca muzyków. Panu Henrykowi przypadło w udziale poprowadzenie tej potężnej muzycznej machiny ze Słubic do Frankfurtu przez łączący oba miasta most na Odrze i sprawienie, by jak najpiękniej zagrała hymn jednoczącej się Europy. Podniosłość chwili, emocje…, a po nich gorąca owacja zebranego z tej okazji tłumu oraz relacje w polskich i niemieckich gazetach. Teczka pełna dyplomów Jeśli chcecie wiedzieć, jak robi się orkiestrę, to zwróćcie się do Henia. Tę opinię wyrażoną przez pułkownika Balickiego potwierdza środowisko muzyczne. Materialnym dowodem jest obszerna teczka pełna dyplomów. Między nimi: Dyplom Ministra Kultury i Sztuki za Zasługi w Upowszechnianiu Kultury Muzycznej, Złota, Srebrna i Brązowa Odznaka Polskiego Związku Chórów i Orkiestr, Odznaka Honorowa za Zasługi dla Województwa Wielkopolskiego, Medal „Zasłużony dla Powiatu Kaliskiego”, Odznaka „Zasłużony dla Miasta Kalisza”, Złoty, Srebrny i Brązowy medal za Zasługi dla Pożarnictwa, dyplomy za znakomite występy poszczególnych orkiestr w przeglądach i na festiwalach. Przy tylu i takich pochwałach można już sobie pozwolić na pracę dla samego umiłowania muzyki. Muzyka to moje życie. Bez niej już żyć nie potrafię. Jolanta Delura 23 Zaskakująco, z uporem i pod prąd Fot. Tomasz Skórzewski Z Marią Czyżak, artystką-plastykiem z Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu, rozmawia Jolanta Delura Zaczęło się dość banalnie. Jak każde dziecko w szkole podstawowej lubiła rysować i malować. Inni na tym poprzestają, ją „artystyczne ciągoty” poprowadziły przez kolejne etapy nauczania, aż do studiów w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Poznaniu. Owocami wyniesionych stamtąd umiejętności i swojej twórczej pracy od lat dzieli się z kaliszanami i ich sąsiadami. Prezydent RP docenił ten fakt, przyznając jej Brązowy Krzyż Zasługi. Jest laureatką Nagrody Prezydenta Miasta Kalisza za miniony sezon artystyczny. Majko, jak przecierałaś swoje własne artystyczne szlaki? Na pewno nie próbowałam iść w kierunku tak zwanych tradycyjnych dziedzin sztuki, mimo że lubiłam i lubię rysunek. Podjąwszy pracę w Wojewódzkim Domu Kultury, a potem w Centrum Kultury i Sztuki w Kaliszu, zmierzyłam się w pracowni plastycznej z zadaniami o charakterze bardziej użytkowym. Na początku były to plansze, potem dekoracje, aż 24 wreszcie pojawiły się poważniejsze wyzwania w postaci scenografii do festiwali: Pianistów Jazzowych, Chopin w barwach jesieni, Kalendarium polskiego czy Estrad Folkloru. No i od początku okazało się, że masz własny styl. Dziwiłaś, zaskakiwałaś... Znane kaliszanom „krzywe literki” Twojego pomysłu chciano nawet podobno sprzedać za granicę? Te krzywe literki to przypadek. Niedomagała mi prawa ręka. Musiałam znaleźć wyjście z sytuacji, bo w tamtych (peerelowskich jeszcze) czasach plansze trzeba było wykonywać ręcznie. Zaczęłam mieć problemy z dokładnością, więc wymyśliłam sobie, że część napisów będę prowadziła normalnie, wykorzystując gotowe wówczas litery kroju Arial, a część tekstu wykonam tak zwaną „pisanką”. Potem ta pisanka przekształciła się w owe krzywe literki, które przez lata pojawiały się na afiszach. Ich szczególnym fanem był i jest nadal artysta fotograf o światowej renomie, Marek Karewicz, który przyjeżdża na nasz kaliski Festiwal Pianistów Jazzowych, i któremu często organizowałam autorskie wystawy. Chciał te literki sprzedać na Zachodzie, ale moje wrodzone lenistwo nie pozwalało mi ich rozrysować i uporządkować na tyle, żeby całe to „krzywe abecadło” doprowadzić do jakiegoś logicznego finału. Z moimi literkami i afiszami wiąże się pewna zabawna historia, którą pozwolę sobie tutaj opowiedzieć. Pamiętam taką edycję Festiwalu Pianistów Jazzowych, która miała miejsce w teatrze. Sławek Kulpowicz, ówczesny szef artystyczny Festiwalu, zwrócił się do mnie z prośbą o stworzenie afisza z poprawionym programem. Swoją metodą, na którą składały się: „krzywe litery”, przecierki, rozdarcia i zgniecenia, na stosownym arkuszu papieru zamieściłam wymagany tekst i zawiesiłam z dumą. Za chwilę wpada wzburzony do granic nasz kolega Janek Cegiełka z moim „dziełem” w ręku i rozpaczliwym krzykiem woła: Mania, jakiś pijaczyna zniszczył Twój afisz! Ubawiliśmy się setnie. Skąd w tobie takie ciągoty do tych „gnieciuchów” i podobnych efektów? W tamtych czasach były one jeszcze dość bulwersujące… Owszem. Miałam nawet przez jakiś czas zakaz wypuszczania tego typu prac do miasta. Mam w sobie taką skłonność do akceptowania „brudu”, czyli czegoś, co jest troszkę antyestetyczne, zadrażniające. Gdzieś to w mojej naturze tkwi, żeby coś (broń Boże niedestrukcyjnie!) „zniszczyć”, by stworzyć z tego jakąś nową wartość. Myślę, że to taki rodzaj nerwu, który tkwi w człowieku. Atmosfera owego „brudnego” działania bardzo mi odpowiada. Najbardziej wymownym przykładem tego typu realizacji była wystawa prac Przemysława Grafa, fotoreportera Gazety Wielkopolskiej, który na Festiwalu w Jarocinie dokumentował bójki publiczności z policją, a także „demolkę”, która była ich wynikiem. Ponieważ znałam charakter tej wystawy, stwierdziłam, że muszę ją dopełnić stosownymi eksponatami. W związku z tym w okolicach Centrum, na ulicy Łaziennej (która wtedy nie cieszyła się zbyt dobrą sławą), po tych wszystkich zakątkach, gdzie pito alkohol i brano narkotyki, zaczęłam ich poszukiwanie. Okazało się, że obserwowali mnie bywalcy tamtych okolic. W pewnym momencie zaczęli mi znosić do galerii potłuczone butelki, puszki, wyrwane skądś witryny… Dla nich była to autentyczna i wielka radość, że te przedmioty uzupełnią wystawę. Sztuka i życie spotkały się naprawdę. Co ty sama uważasz za najważniejszą część twojej twórczości? Myślę, że jest nią scenografia i to właśnie ta, którą tworzyłam, pracując w Centrum Kultury i Sztuki. To była szansa dla mojej wyobraźni i chyba najciekawsze momenty w życiu, kiedy budowałam wokół imprez moją własną narrację współgrającą z zamysłem kolegów. Zacznę od pierwszego Misterium Męki Pańskiej zrealizowanego na Dobrzecu, według pomysłu i scenariusza Andrzeja Tylczyńskiego. Andrzej do pewnego momentu nie chciał ode mnie żadnej pomocy, uważając, że sama bryła tamtejszego kościoła wystarczy za scenografię. Tuż przed próbą generalną zmienił jednak zdanie. Sytuacja stała się dramatyczna. Trzeba było nagłego błysku pomysłu możliwego do zrealizowania w bardzo krótkim czasie. Tak powstała idea zbudowania wokół estrady korony Chrystusowej ze zniszczonych desek ściągniętych od zaprzyjaźnionych budowlańców. Na ogół nie akceptuję takich realizacji „na ostatnią chwilę”, ale w tym wypadku poczułam radość spełnienia. Andrzej Tyczyński dał mi zresztą wiele powodów do radości. Np. w scenografii do jego spektaklu Spiżarnia z cyklu Kalendarium polskie grali znani aktorzy: Iwona Bielska i Mikołaj Grabowski, co pozostawiło po sobie bardzo piękne wspomnienia. Bywały, oczywiście, również scenograficzne „wpadki”, jak w którejś z edycji Festiwalu Pianistów Jazzowych. Uznałam, że jest on swego rodzaju podróżą w świecie muzyki, w związku z tym sięgnęłam po motyw walizki. Walizki fruwały w całym Centrum Kultury i Sztuki: na scenie, w hallu, w kawiarni… Wysypywały się z nich fotografie muzyków, kserokopie afiszy, jakieś ulotki. Kartki spadały na scenę i widownię. Nieoceniony Sławek Kulpowicz wołał o jeszcze, a panie sprzątaczki porządkowały za mną cały ten rozgardiasz, więc po chwili musiałam „śmiecić” na nowo. Pomysł nie spodobał się jednemu z reporterów. Bezlitośnie skrytykowana cierpiałam przez miesiąc, do dziś jednak mam pewność, że w gruncie rzeczy idea była słuszna. Od lat związana jesteś z galerią Biura Wystaw Artystycznych przemianowaną na Galerię Sztuki im. Jana Tarasina. Jaka jest twoja rola w tym miejscu? Jeśli zostanie podjęta decyzja o realizacji wystawy, na mnie spada część organizacyjna, w tym także transport, montaż, aranżacja. Do większości projektuję katalogi, zaproszenia, afisze. Jednak stanowczo lepiej czuję się, realizując jakąś przestrzeń. Czasami w naszej Galerii bywa to możliwe, jak choćby w przypadku wystawy Józefa Wilkonia, który oprócz swoich prac na papierze zaproponował też rzeźby. Trzeba było w naszej stosunkowo niewielkiej przestrzeni wyeksponować te (czasem bardzo odmienne) prace. Wiem, że artysta był zadowolony. I to mnie bardzo cieszy. Majka to prawdziwy geniusz ekspozycyjny – dodaje przysłuchująca się rozmowie Ewa Cierniak. – Pamiętam taką wystawę artysty z Holandii, na którą miano nam przysłać około 30 obrazów. Kiedy przesyłka nadeszła, wszyscy struchleliśmy. Obrazki miały wielkość kartek pocztowych i wszystkie razem zajmowały powierzchnię metra kwadratowego. Jedynie Majka zachowała zimną krew. Popatrzyła, pomyślała, po czym wyciągnęła jakieś stare deski (ma prawdziwy talent do gromadzenia wszystkiego, co się może przydać) i stworzyła taką aranżację, że do dziś chodzę zdumiona jej wprost niewyobrażalną umiejętnością twórczego myślenia. Sądzę, że sprawdziłaby się doskonale jako scenograf w teatrze. Patrzę na nią z podziwem nie tylko jako na artystkę, ale również na człowieka: skromnego, uczciwego, wymagającego od siebie aż do przesady, ale wyrozumiałego i życzliwego dla innych. Taki św. Franciszek w spódnicy o czystych oczach dziecka zdumionego istniejącym na świecie złem. Gdybyśmy byli tacy jak ona, świat z całą pewnością byłby lepszy i piękniejszy! Czego i sobie, i światu życzymy! Dziękuję za rozmowę. 25 Fot. Tomasz Skórzewski Za jeden uśmiech W Kaliszu planowała zostać rok. No, może dwa. Po trzech dostała kolejną propozycję pracy: w Studium Animatorów Kultury. Po pięciu postanowiła wyjechać do Hiszpanii, ale pojechała na wesele do kolegi z teatru, gdzie poznała Jego... Właśnie minęło dziesięć lat, odkąd jest tu na stałe. Za miniony sezon artystyczny otrzymała Nagrodę Prezydenta Miasta Kalisza. Tęskni za rodzinnym Wrocławiem, ale podkreśla, że Kalisz jest wygodny do mieszkania. W Teatrze Bogusławskiego zagrała ponad dwadzieścia ról. W 2007 roku doceniło ją jury 47. Kaliskich Spotkań Teatralnych, otrzymała wtedy nagrodę za rolę Maszy w Mewie Czechowa. Dziś Małgorzata Kałędkiewicz to szczęśliwa mama, aktorka, pedagog i właścicielka psa o imieniu Jiri. Chciała zostać lekarzem weterynarii. Przygotowując się do studiów, rok spędziła na Akademii Rolniczej. – Znajoma inspicjentka z Teatru Współczesnego we Wrocławiu pewnego dnia zaproponowała mi udział w castingu do jednej ze sztuk („Czyż nie dobija się koni” w reż. 26 T. Dutkiewicza – przyp. red.) – mówi Małgosia. – Tam spotkałam osoby z wydziału lalkarskiego, które pytały, dlaczego właściwie nie spróbuję zdawać do szkoły teatralnej. Podeszłam do egzaminu i dostałam się. Ze studiów aktorskich chciała zrezygnować już na pierwszym roku, bo zastanawiała się, o co w tym wszystkim chodzi... – Zostałam ze względu na ludzi z grupy i świetną pedagog, Annę Proszkowską – podkreśla. – Dzięki nim to wszystko w końcu mnie wciągnęło. Ukończyła wrocławski wydział lalkarski PWST im. L. Solskiego w Krakowie. – Ten wydział daje duże możliwości, rozwija wyobraźnię. Aktor bez odpowiedniego zaplecza nie zacznie latać, a lalka to potrafi. Wciąż lubię pracować w tej formie. Wiem, że wielu aktorów na wydział lalkarski trafia po nieudanym egzaminie na wydział dramatyczny. Podobno jest nawet taki kompleks. Nie rozumiem tego podejścia, a aktorzy, którzy czują się mniej wartościowi, bo nie ukończyli wydziału dramatycznego, moim zdaniem, powinni zmienić zawód. Od kilku lat pracuje ze studentami Państwowego Pomaturalnego Studium Kształcenia Animatorów Kultury w Kaliszu. Podkreśla, że wielką satysfakcję daje jej możliwość inspirowania młodych ludzi i efekty ich wspólnej pracy, które potrafią być niezwykłe. – Bywa tak, że naukę w studium rozpoczyna osoba nieśmiała, wycofana – mówi Małgosia. – Po dwóch latach szkołę opuszcza ktoś zupeł- Fot. Tomasz Skórzewski nie inny. Takie łatwo zauważalne efekty pracy dają wielką satysfakcję i niezwykle motywują. Jeśli ktoś po maturze nie ma pomysłu, co dalej, a chciałby rozwijać się artystycznie, polecam PPSKAK. Po roku wszystko mu się wyklaruje. Ma za sobą rolę w etiudzie filmowej. Duży ekran ją kusi, ale na udział w castingach po prostu nie ma czasu. – Dwa etaty, rodzina i kilka projektów oznacza ciągłe zaangażowanie – przyznaje. – Ale to także kwestia osobowości. Nie potrafię torować sobie drogi łokciami, starać się osiągnąć coś za wszelką cenę. A może jest jeszcze za wcześnie? W etiudzie, w której wystąpiłam, spotkałam się z Ewą Dałkowską i Arturem Barcisiem, co było ciekawym doświadczeniem. Kolejny epizod zaliczyłam w powstającej produkcji Michała Grzybowskiego. „Jej” film to Waleczne serce. – Pewnie dlatego chciałabym zagrać w filmie kostiumowym – przyznaje. – Czasem myślę, że powinnam urodzić się w średniowieczu i wojować w zbroi. Poza tym bardzo cenię von Triera, „Gorzkie gody” Polańskiego to też świetne kino. Nie kryje, że zdarzają jej się chwile zmęczenia czy zniechęcenia. W takich momentach wraca pamięcią do jednego z przedstawień, w którym grała. – Po jednym z wyjazdowych spektakli dla dzieci byłam kompletnie wypompowana ze względu na akrobacje, które musiałam wyczyniać na scenie – mówi. – Wśród publiczności bijącej brawo dostrzegłam dziewczynkę na wózku. Nie miała rąk i nóg, a niemal namacalnie czuło się jej aplauz. Biła brawo całą sobą. Kiedy przychodzi chwila, w której po prostu nic mi się nie chce, wracam pamięcią do tego dnia i tej dziewczynki. Wzruszam się wtedy, jednocześnie wracają entuzjazm i motywacja. Czy był spektakl, w którym grała, marząc jednocześnie, by jak najszybciej zszedł z afisza? – Oczywiście, że był, ale nie mogę powiedzieć który! – Śmieje się. – Zresztą koledzy występujący w tym przedstawieniu czuli podobnie. To po prostu nie było dobre. Dodaje, że jej życie nabrało innego wymiaru, odkąd została mamą. – Wiele rzeczy musiałam przewartościować – zaznacza. – Do wielu spraw nabrałam dystansu. Jestem typem pracoholika, a ze względu na dziecko musiałam trochę zwolnić. Ale nie jestem pewna, czy zwolniłam naprawdę. Kobieta-mama zaczyna na świat patrzeć inaczej, to najtrudniejsze w życiu zadanie i wyzwanie. Tak naprawdę jednak żadna praca, żaden zrealizowany projekt nie ma większego znaczenia w zderzeniu z jednym uśmiechem Jagny. Tomasz Staszczyk 27 Fot. Edgar de Poray Grzybowski. Kamera. Akcja! Słuchajcie, to jest niezły artykuł! – z krzykiem wpadł do teatru Michał Wierzbicki. Trzymał w ręce gazetę z wiadomościami o skandalu w poznańskim Teatrze Wielkim. Afera z podtekstem antysemickim zainspirowała kaliszanina – aktora i reżysera – Michała Grzybowskiego do nakręcenia filmu. Jest rok 2009. Listopad. Na deskach Teatru Wielkiego w Poznaniu trwa próba do spektaklu Alexanderplatz. Na scenie swoją partię ćwiczy znakomity izraelski tancerz. Zza kotary, ukradkiem, żeby nie przeszkadzać w próbie, podziwia go jeden z pracowników technicznych teatru. Nagle tancerz za tą samą kotarą dostrzega... Hitlera! Roztrzęsiony oskarża pracownika technicznego o prowokację, bo ten nosi specyficzne wąsy, przez co jest łudząco podobny do Führera. Wybucha afera. Zbulwersowana sytuacją zastępczyni dyrektora teatru wyzywa Żyda od Żyda, a on ją od Polki. Wszystko oczywiście okraszone 28 jest wulgarnymi epitetami. Sprawa ociera się nawet o Ambasadę Izraela w Polsce. Dyrektorka traci pracę za to, że nie potrafiła zapanować nad emocjami. Cała Polska przeciera oczy ze zdumienia... Trudno uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Hitler w operze Historia ta natchnęła Michała Grzybowskiego, aktora teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Dostrzegł w niej dobry pomysł na film i postanowił, że pewnego dnia go zrealizuje, spełniając przy tym swoje ogromne marzenie. Jak pomyślał, tak zrobił. Rok temu ze swoim projektem zgłosił się do Szkoły Wajdy, która prowadzi program dla młodych, obiecujących reżyserów „Studio Prób”. Tam pracował nad scenariuszem, rozbudowywał go, szlifował. Wreszcie minionego lata odbyły się w Kaliszu zdjęcia do filmu, któremu Michał nadał tytuł Hitler w operze. W tym momencie montaż tego trzydziestominutowego dzieła dobiega końca. Poszło jak po maśle Michał Grzybowski, na podstawie swoich wcześniejszych doświadczeń reżyserskich przy Non sono pronto i Śmierć w teatrze, któ- Fot. Edgar de Poray rych realizacja trwała dość długo (pierwszy film powstawał trzy, a drugi półtora roku), przygotowany był na ciężką pracę. Tymczasem, jak wyznał z zadowoleniem: To wszystko się jakoś tak udało, poszło zgrabnie, gładko. Bez stresu, zamknęliśmy się w czasie. Starałem się wykorzystać wszystkich aktorów z kaliskiego teatru.. Cieszę się z tego i jestem wdzięczny moim kolegom, że zechcieli uczestniczyć w tym projekcie. To była dla mnie ogromna pomoc. Na szczęście osób i instytucji przychylnych projektowi Michała znalazło się w Kaliszu więcej. Z entuzjazmem i wielkim zrozumieniem dla zmagań artysty stały się one mecenasami jego sztuki. To okazało się kluczowe dla realizacji filmu, ponieważ bez tej pomocy albo nie udałoby się filmu zrobić w ogóle, albo byłoby to bardzo trudne i kosztowne. Dyrektor Igor Michalski za darmo udostępnił mi teatr. Podobnie Piotr i Tadeusz Mazkowie – dzięki ich otwartości mieliśmy do dyspozycji przepiękne wnętrza Pałacu Tłokinia. Bardzo ważna okazała się też dla nas pomoc Urzędu Miejskiego w Kaliszu. Wkład z budżetu miasta pozwolił pokryć kwotę, której nam brakowało. Poza tym miasto nieodpłatnie udostępniło nam budynek Villi Calisia, gdzie również kręciliśmy zdjęcia. Stworzono nam w Kaliszu znakomite warunki do pracy, za co ogromnie dziękuję. Tylko dzięki tej pomocy wyszliśmy na zero, z czego, nie ukrywam, bardzo się cieszę. Na początku bardzo się bałem, że koszty realizacji filmu mnie przerosną i że będę musiał do niego dopłacać. Przybliżony koszt całej produkcji jest równowartością kosztów jednego dnia zdjęciowego do filmu fabularnego. Na „Hitlerze w operze” nie zarobiłem nic. Ale za to dużo zyskałem. Cieszę się, że udało się go zrobić. To powinna być komedia Jak wiadomo, poruszanie tematyki polsko-żydowskiej jest trudnym, niewdzięcznym zadaniem stanowiącym dla artysty nie lada wyzwanie. Zawsze istnieje ryzyko, że nawet najbłyskotliwsze ukazanie problemu nie zostanie przez widzów docenione, zrozumiane. Michał Grzybowski zjawisko to tłumaczy zbyt płytkim postrzeganiem tych spraw. Próbując więc stawić czoła trudnościom, postanowił obrócić w śmiech pamiętne zdarzenie. Napisał historię pełną ironii i humoru, przez co chciał uczynić ciężki, kontrowersyjny temat lekkostrawnym. – Wydaje mi się, że to jest komedia, że to będzie śmieszne. Chciałbym, żeby ten śmiech złagodził obyczaje, co więcej, żeby umożliwił wysłuchanie tego, co w sytuacji poważnej w ogóle być może nie zostałoby wysłuchane z uwagi na uprzedzenia, pretensje i tendencję do upraszczania rzeczywistości. Do dzisiaj przecież funkcjonuje bardzo prosty, a nawet prostacki odbiór Polaków, Żydów, Rumunów... Ten zły, tamten pijak, a tamten złodziej i krętacz. Zresztą daleko nie trzeba szukać. Rok temu, oglądając, w ramach Kaliskich Spotkań Teatralnych, spektakl „Nasza klasa” Tadeusza Słobodzianka, usłyszałem komentarz mężczyzny siedzącego obok: „ci Żydzi, to wszystko przez nich”. Irytuje mnie takie podchodzenie do sprawy. Być może komizm stworzonej przeze mnie historii, ten dystans, który obnaża wady obu stron: polskiej i żydowskiej –sprawi, że ludzie zobaczą wreszcie, jak głupie i chore jest to ich przewrażliwienie, jak puści są, myśląc i działając według stereotypów. W rzeczywistości tamta historia zakończyła się źle. A u mnie kończy się dobrze i daje jakąś nadzieję. Nadzieję na to, że ludzie może w końcu zaczną ze sobą rozmawiać, zamiast się kłócić. Nie jesteśmy bez winy Hitler w operze dobitnie obnaży cechę Polaków, w której Michał Grzybowski upatruje przyczynę wielu problemów: Mam na myśli tę polską wymuszoną uprzejmość i kłanianie 29 Fot. Edgar de Poray się w pas. To nasze specyficzne zachowanie zarówno wobec Żydów, jak i w innych sytuacjach. Co zrobiliśmy, jak przyjechał Jan Paweł II do Kalisza? Odmalowaliśmy wszystkie kamienice i budynki. Oczywiście tylko fronty. Zrobiliśmy to, aby ukryć ich szarość. A czy to coś złego, że kamienice są szare? Po co to zakrywać, udawać, że jest inaczej? To właśnie również starałem się pokazać w moim filmie: przyjeżdża Żyd i Polacy zamiast go przyjąć normalnie, zachowują się, jakby co najmniej był papieżem. Tto go zaczyna zastanawiać i zmusza do podejrzeń. On jest Żydem, więc musimy pokazać, że kochamy Żydów, chociaż tak naprawdę ta wylewność nie jest szczera. To jest wszystko na pokaz. No więc obie strony mają w głowie dość pusto: bo on uprzedzony, a oni spodziewają się, że uprzedzony, więc chcą pokazać, że wcale uprzedzeni nie są. I z tego się rodzi konflikt. Niech mówią! Tak zwany idealny, wymarzony i wpisany przez twórcę w dzieło jego odbiór to jedno. Odbiór rzeczywisty natomiast – to drugie. I, niestety, bardzo często bywa tak, że 30 to jedno z tym drugim nie ma nic wspólnego. Ale Michał Grzybowski będzie szczęśliwy z okrzyków zarówno zachwytu, jak i oburzenia: Mam nadzieję, że to będzie kontrowersyjny film. I wcale się tego nie boję. Pewna script-doktorka, z którą mieliśmy warsztaty scenariuszowe, powiedziała, że w Ameryce mogą mnie za to nie polubić. Jej słowa mnie połechtały i stały się dla mnie taką cichą nobilitacją, bo cieszy mnie samo wyobrażenie, że ktoś na temat tego filmu mógłby dyskutować w Ameryce. Jeżeli będą bardzo źle mówić o „Hitlerze w operze”, ale źle, w sensie takim, że jest to film oburzający, to by było wspaniale. Jak Martin Scorsese miał premierę „Ostatniego kuszenia Chrystusa” w Paryżu, to przecież podpalono kino. Lepszej reklamy nie mógł mieć w Europie. Każda promocja jest ważna, również negatywna. Oczywiście to już bardzo daleko idąca wizja, ale myślę, że zawsze takie rzeczy trzeba wykorzystać. Kaliski aktor i reżyser ma u swego boku doradców, którzy zapewne nie pozwoliliby mu zrobić czegoś, co drastycznie wstrząsnęłoby opinią publiczną, zresztą sam przyznał, że jeśli produkuje to Wajda Studio, to już coś znaczy. Poza tym, Michał wyznał, że jego ojciec, Maciej Grzybowski – zacny i ceniony aktor kaliskiego teatru – niczym przez sito przepuszcza pomysły syna: Ojciec jest dla mnie takim buforem. Dużo z nim rozmawiam. O „Hitlerze...” też rozmawialiśmy. Miałem zupełnie inny pomysł na końcówkę, kusiło mnie, żeby ją zaostrzyć. Ojciec natomiast doradził, że najodpowiedniejszym rozwiązaniem będzie wyciszenie, złagodzenie, a więc tak, jak jest teraz. I miał rację. Filmowy potencjał Kalisza Bez względu na to, czy będzie się mówić o filmie dobrze, czy źle, reżyser zapewnia, że same zdjęcia powinny się wszystkim spodobać, bo pokazują piękno Kalisza: W obecnym filmie jest kilka takich ujęć. Na przykład ujęcie z Villi Calisia na miasto. Cały budynek sądu, cała ta ściana aż do hotelu Europa jest widoczna, również budynek filharmonii. Oprócz tego, akcja się dzieje też na rzece, widać teatr. Kręciliśmy bardzo szerokie ujęcia, więc ładnie wygląda. Pewnie nie będę aktorem W tym celu Michał Grzybowski w przyszłym roku zamierza złożyć nowy projekt również do Szkoły Wajdy. A może uda mu się zrealizować go i bez tego? Może Hitler w operze odniesie sukces na tyle duży, że ktoś dostrzeże Michała i może znajdą się pieniądze na kolejny film? Mam cichą, ale ogromną nadzieję, że „Hitler…” zaowocuje w przyszłości, że pomoże mi w dalszej pracy. Reżyseria pociąga mnie bardziej od aktorstwa. Od dziecka chciałem robić filmy, ale nie dostałem się na reżyserię, tylko na wydział aktorski, w związku z tym go skończyłem. Podoba mi się to. Uważam że w zawodzie reżysera rewelacyjnie jest być aktorem. To połączenie aktor – reżyser daje Michałowi komfort pracy i codziennego życia w kraju, w którym, jak sam podkreślił, nie robi się filmów co rok. Wyczerpujące jest to, że dwa lata pracy i przygotowań spełniają się na przykład w dziewięć dni zdjęciowych! Ja mam idealną sytuację, bo mam stałą pracę, teatr. Zrobię film i wracam do teatru. Pracując, myślę o nowym projekcie, piszę go, przygotowuję, ale nie żyję w stresie, że między jednym filmem a drugim nie będę robił nic. W tej chwili aktorstwo daje mi większe spełnienie. Dzięki teatrowi dużo więcej się uczę, dużo więcej zyskuję, niż gdybym mieszkał w Warszawie i pracował jako reżyser serialu, zarabiając przy tym większe pieniądze. Ale myślę, że to się zmieni. Pewnie nie będę aktorem, jeśli wszystko potoczy się tak, jak bym chciał. A chciałbym być, na przykład, tak jak Smarzowski teraz, który kręci film za filmem... Mam nadzieję, że uda mi się to wypracować. Czekając na premierę Premiera Hitlera w operze odbędzie się w 2014 roku, ale jej dokładny termin nie jest jeszcze znany. Aby doszło do premiery, muszą być skończone trzy filmy z programu „30 minut“. Dopiero po tym wydarzeniu Fot. Edgar de Poray Reżyser zwrócił uwagę na to, że Kalisz jest zupełnie niedostrzeżony przez filmowców. Zamierza więc to zmienić, ma bowiem już pomysł, jak wykorzystać filmowy potencjał miasta w kolejnym przedsięwzięciu: Centrum jest bardzo ładne. Mamy piękny park. Ale jest tu również mnóstwo miejsc jeszcze nieodkrytych, dużo zakamarków, które się mija, zupełnie nie zwracając na nie uwagi. Mamy mnóstwo uliczek idealnych do tego, by tutaj kręcić. W ogóle robienie zdjęć w Kaliszu jest bardzo wygodne. Tu jest wszędzie blisko! Mam kolejny projekt, taki pełnometrażowy, chciałbym go zrealizować w ciągu najbliższych dwóch lat. Wiem już na pewno, że część zdjęć powstanie przy ratuszu. reżyser będzie mógł pokazywać film szerszej publiczności: Będę chciał go pokazać wszędzie, gdzie się da. Myślałem o Berlinie, co mogłoby być ciekawe ze względu na oczywiste powiązanie Hitlera z tym miastem. Nie wiem jednak, czy zdążymy, bo termin zgłoszenia ubiega 15 listopada. Nie wiem też, czy będę zadowolony z wersji, którą właśnie kończymy montować. Ale festiwali filmów krótkometrażowych jest mnóstwo na świecie. W Stanach Zjednoczonych jest na przykład Sundance Film Festival – to jest dobre miejsce do pokazywania filmów. Michał Grzybowski nie zamierza zapomnieć również o swoim mieście. Kaliski pokaz najprawdopodobniej odbędzie się w sali recepcyjnej ratusza. Trzymamy więc kciuki i czekamy z niecierpliwością, bo Hitler w operze zapowiada się ciekawie i intrygująco. Katarzyna Ignasiak Michał Grzybowski: • Urodził się w 1979 w Kaliszu. • W 2003 r. ukończył wydział aktorski w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. L.Schillera w Łodzi. • Od 2007 roku jest aktorem Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. • Jest synem znanej i cenionej kaliskiej pary aktorskiej: Bożeny Remelskiej i Macieja Grzybowskiego • role teatralne: Wieczór Trzech Króli albo co chcecie; Tragedie antyczne; Mój Nestroy; Piotruś Pan; Ja, Hamlet; Mayday; Walentynki; Turandot; Plaża; Opowieści o zwyczajnym szaleństwie; Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu. Hitler w Operze scenariusz: Michał Grzybowski i Przemysław Pilarski reżyseria: Michał Grzybowski zdjęcia: Robert Mleczko producent filmu: Studio Munka koproducent, producent wykonawczy: Wajda Studio 31 Fot. Piotr St. Walendowski Recenzja Niedościgły Niebieski Ptak Nierzadko jedna z prób generalnych w teatrach jest otwarta dla widzów. Bywają na niej uczniowie, krewni i znajomi aktorów, a także inni zaproszeni goście. Dzieje się tak, aby występujący mogli w swych nowych rolach oswoić się z publicznością jeszcze przed premierą. Na taką próbę Błękitnego ptaka Maurycego Maeterlincka w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego przybyli 19 września br. nauczyciele języka polskiego z Kalisza i powiatu kaliskiego. Na początku dowiedzieli się od dyrektora Igora Michalskiego, że zobaczą tylko pierwszą część inscenizacji, bo tak zażyczył sobie reżyser Łukasz Zalewski. Nie wiadomo było, czy reszta widowiska nie nadawała się jeszcze do oglądania, czy może realizatorzy nie chcieli przed pierwszym spektaklem zdradzić widzom wszystkich swoich pomysłów. Premiera, która odbyła się 21 września br., dała odpowiedź – przedstawienie jest niedopracowane, a finałowej piosenki, zaśpiewanej i odegranej na instrumentach przez aktorów, nie dało się słuchać. Słowem, feeryczny świat legł w gruzach i pozostał niesmak. Błękitny ptak Maeterlincka, a właściwie „niebieski” (realizatorzy obawiali się niepotrzebnych skojarzeń i przymiotnik „niebieski” zamienili na „błękitny”) to baśń nie tylko dla dzieci, ale również dla dorosłych, bo zawiera sporo treści filozoficznych, egzystencjalnych o losie człowieka poszukującego szczęścia i wiedzy o życiu. Rodzeństwo – Mytyl (Maja Luxenberg) oraz Tyltyl (Łukasz Stawarczyk) – otrzymało od Czarownicy (w tej roli Kornelia Trafkowska) zadanie: odnaleźć błękitnego ptaka ukrytego przed ludźmi przez Noc (Izabela Beń). Przydatny w drodze miał być diament, którego moc wyzwalała niewidoczne dla innych dusze ludzi, zwierząt, roślin i przedmiotów. Podczas wędrówki dzieci spotkały najpierw w Krainie Wspomnień 32 swoich dziadków (Bożena Remelska i Maciej Grzybowski), później rozmawiały z duszami Psa (Małgorzata Kałędkiewicz), Kota (Szymon Mysłakowski), Chleba i Lipy (Zbigniew Antoniewicz), Wierzby i Sosny (Lech Wierzbowski), a także Dębu (ponownie Grzybowski). Na końcu, mimo wielu przeciwności, Mytyl i Tyltyl osiągnęli cel, odnaleźli ptaka i nastała jasność. Zaletą kaliskiej inscenizacji jest na pewno scenografia, zaprojektowana przez Mirosława Kaczmarka, pełna urokliwych obrazów wyeksponowanych barwnymi światłami reflektorów (tu głównie przykuwały uwagę ustawione z boku sceny spore gałęzie z uschniętymi liśćmi). Do walorów należy zaliczyć również udany przekład sztuki przez Piotra Olkusza i opracowanie dramaturgiczne tekstu przez Macieja Podstawnego. Niestety, poziom aktorstwa i wyraźnie niedopracowane sceny, zwłaszcza w drugiej części spektaklu, zdecydowanie obniżyły jego wartość. Trzeba także postawić pytanie, do kogo skierowane jest to przedstawienie – do dorosłych czy dzieci? Po premierze uznałem, że bardziej dla dorosłych, ewentualnie także dla młodzieży ponadgimnazjalnej. Okazało się jednak, że uczniowie ze szkół podstawowych, którzy zasiedli na widowni na kolejnych spektaklach, z dużym aplauzem przyjęli tę inscenizację. Można więc założyć, że po wyeliminowaniu mankamentów i poprawieniu kilku scen, a zwłaszcza finałowej, Błękitny ptak będzie w kaliskim teatrze interesującym widowiskiem, pozytywnie odbieranym przez sporą rzeszę publiczności. Maciej Michalski Maurice Maeterlinck Błękitny ptak (L’Oiseau Bleu) Przekład: Piotr Olkusz Reżyseria: Łukasz Zaleski Dramaturg: Maciej Podstawny Scenografia, kostiumy, światła: Mirek Kaczmarek Muzyka: Anna Stela Ruch sceniczny: Tomasz Bazan Projekt plakatu: Tomasz Wolff Asystent reżysera: Zbigniew Antoniewicz Inspicjent: Nikola Brojerska Obsada: Izabela Beń, Małgorzata Kałędkiewicz, Maja Luxenberg, Bożena Remelska, Kornelia Trawkowska, Zbigniew Antoniewicz, Maciej Grzybowski, Szymon Mysłakowski, Łukasz Stawarczyk, Lech Wierzbowski Premiera: Wrzesień 2013 Recenzja Dwie ważne postaci ska, późniejsza pisarka Dąbrowska. To ona dała przekaz literacki o tych dniach, który zadomowił się w powszechnej świadomości. Natomiast mało kto wie, że na czele komitetu strajkowego trzech średnich szkół kaliskich stał właśnie Sławomir Czerwiński. To on pisał rezolucje, to on składał je władzom szkolnym, to on wygłaszał mowy podczas wieców młodzieży o potrzebie języka polskiego jako wykładowego, to on stawał przed surowymi obliczami carskich czynowników. Swoją osobą powodował krach polityki rusyfikacyjnej. No i spotkała go kara, wilczy bilet. Relegowany ze szkoły, przeniósł się do Krakowa. Zdjęte z półki Dziś zdejmujemy dwie książki dwóch autorów opowiadające o dwóch bohaterach z jednej serii wydawniczej „Kaliszanie”. Pisałem już kiedyś w tym miejscu, jak bardzo pożyteczne jest to przedsięwzięcie, które doskonale wypełnia luki w naszej wiedzy o mieście i jego wielkich postaciach. Jako szósta pozycja w kolejności ukazała się książka Piotra Gołdyna pokazująca osobę Sławomira Czerwińskiego, ucznia Szkoły Asnykowskiej i jej prominentnego przedstawiciela. Nie ukończył tej szkoły, maturę wziął w Krakowie, ale z jakże szlachetnych, ba, patriotycznych, powodów. Oto w roku 1905, gdy po raz pierwszy cesarstwo rosyjskie zachwiało się w swoich posadach, gdy atmosfera rewolucyjna poruszyła wszystkie niemal kręgi społeczne, gdy odezwały się narodowe dążenia Polaków, w wielu miastach kraju wybuchły strajki szkolne. Także w Kaliszu, którego w jakimś sensie twarzą (ikoną?) stała się Maria Szum- Poświęcił się szkole i nauczaniu, a w warunkach niepodległości sprawom polskiego systemu szkolnego. W 1919 roku rozpoczął pracę w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego i pozostał w nim do końca swoich dni, już jako minister tego niezwykle ważnego w warunkach II Rzeczypospolitej resortu. Umarł wcześnie, w wieku 46 lat, w roku 1931. Związany był z Kaliszem, ze swoją szkołą, brał udział w zjazdach wychowanków Asnyka. Teraz otrzymaliśmy jego portret – człowieka wielkiej pracowitości, humanisty, bez reszty oddanego szkole i jej nowemu kształtowi, co w czasie międzywojnia oznaczało powszechny dostęp do nauki i wiedzy. Spod pióra Piotra Gołdyna wyłania się postać niezbyt złożona, bez homeryckich rysów, ale szlachetnie ukształtowana w służbie dla kraju, ot, typ państwowca, co oznaczało wówczas, że nie partyjny sztandar mu był bliski (nie należał do żadnej partii, choć związany z obozem Marszałka), ale losy kraju. Siódmy portret z serii „Kaliszan” sporządził Michał Jarnecki, człowiek wszechstronnej wiedzy o kulturach świata i kulturach narodo- wych Europy Środkowo-Wschodniej, podróżnik, nauczyciel akademicki. Chyba to najlepsza rekomendacja dla autora książki o Stefanie Szolcu-Rogozińskim. Zacznę od pewnej niedogodności, jedynej zresztą, jaką jest podział książki na rozdziały numeryczne, a nie tytułowe, co ogranicza poruszanie się po zawartości. Może to jest metoda na przymuszenie czytelnika do zgłębienia wnętrza. Kto wie? Książka ma charakter monograficzny i słusznie, w sposób kompletny przedstawia postać, dzieło i działalność oraz to wszystko, co zalicza się do spuścizny po Szolc-Rogozińskim, w tym do przekazu naukowego i kulturowego. Bo nie zapominajmy, że Szolc-Rogoziński przeszedł do legendy, także pop-kulturowej legendy polskiego podróżnika, odkrywcy i zdobywcy. Ważny w tej legendzie jest jego udział, chciał-nie chciał, w politycznej rozgrywce państw imperialnych Wielkiej Brytanii i Niemiec, o dominację na kontynencie afrykańskim. Z takiej książki można się tylko cieszyć, bo nie tylko przypomina, ale przede wszystkim odświeża pamięć o wybitnym kaliszaninie, na nowo przedstawia jego dokonania, a co ważne, wyszła spod ręki przedstawiciela kaliskiego środowiska naukowego, wydana została przez kaliską oficynę i – co istotne – wypełnia lukę na rynku wiedzy. Przypomina osobowość wyrastającą ponad ówczesne standardy i wyobrażenia o świecie, nietuzinkową, zbuntowaną i kreatywną. Książka Jarneckiego zdumiewa bogactwem faktografii, skrupulatnością i rzeczowością opisywanych wydarzeń, rzetelnym warsztatem naukowym i świetnym stylem pisarskim. Jest wzorem do naśladowania. Może niedoścignionym w epoce bezładu i postmodernistycznego bałaganu, ale wzorem. Bo, proszę państwa, kto potrafi zebrać dzisiaj 91 zdjęć i dokumentów z różnych miejsc i wielu lat, ułożyć je sensownie i dokładnie opisać? Podoba mi się ta książka bez wątpienia. Przyszła mi na koniec myśl zorganizowania w 2016 roku, w 120 rocznicę śmierci Stefana Szolc-Rogozińskiego, festiwalu jego imienia, festiwalu etnicznego, afrykańskiego, muzycznego i filmowego, takiego multi-kulti, połączonego z sesją naukową o polskich podróżnikach i polskich odkryciach. To byłaby frajda! A Kalisz, mając takiego patrona, byłby idealnym miejscem. Wystarczyłby taki festiwal za wszystkie promocje! Warto! Ryszard Bieniecki Piotr Gołdyn, Sławomir Czerwiński (1885‑1931). Minister oświaty, przyjaciel Kalisza, Kalisz KTPN 2013, ss. 88 Michał Jarnecki, Stefan Szolc-Rogoziński (1861‑1896). Z Kalisza do Kamerunu, Kalisz KTPN 2013, ss. 120 33 Notatnik kulturalny Pierwsza monografia Jastrzębnik Stanisław Małyszko, kaliski historyk, regionalista do swego dorobku dołączył kolejną pozycję popularnonaukową – Z dziejów Jastrzębnik i sąsiednich wsi. Badacz dziejów w swej pracy korzystał ze źródeł pisanych, a także przeprowadził blisko dwieście wywiadów. Dotarł do niepublikowanych opracowań i materiałów. Stanisław Małyszko jest autorem wielu publikacji naukowych i popularnonaukowych, dokumentacji cmentarzy, wiatraków, a szczególnie budownictwa folwarcznego z terenu: Wielkopolski, Podlasia, Pomorza, Opolszczyzny i Sieradzkiego. Wymienić wystarczy tak znane pozycje, jak: Majątki wielkopolskie: T. III Powiat ostrowski (Szreniawa 1996), T. VI Powiat kaliski (Szreniawa 2000), współautor (z Łucją Gajdą) T. II Powiat pleszewski (Szreniawa 1994, 1997), Zabytkowe cmentarze przy Rogatce w Kaliszu (Kalisz 2003, 2012), Jedlec na przestrzeni wieków (Kalisz 2009), Z dziejów Krzywosądowa i okolic. Przyczynkiem do powstania kolejnej książki był jubileusz 800-lecia leżącej 10 kilometrów od Kalisza wsi Jastrzębniki. Inicjatywa stworzenia monografii wyszła od członków Rady Sołeckiej wsi Jastrzębniki i została wsparta przez wójta Gminy Blizanów. Staniaław Małyszko w swej pracy korzystał ze źródeł pisanych, a także przeprowadził blisko dwieście wywiadów. Dotarł do niepublikowanych opracowań i materiałów. Korzystał z publikacji źródłowych, informacji z roczników diecezjalnych, ksiąg adresowych, publikacji statystycznych, prasy kaliskiej i warszawskiej sprzed I wojny światowej. Stanowiły one cenne uzupełnienie przebadanych przez Małyszkę źródeł archiwalnych znajdujących się głównie w Archiwum Państwowym w Kaliszu i w Poznaniu, Archiwum Diecezjalnym we Włocławku, Wydziale Ksiąg Wieczystych Sądu Rejonowego w Kaliszu, Delegaturze w Kaliszu Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Poznaniu, Urzędzie Gminy w Blizanowie. Cenne okazały się także dokumenty i materiały stanowiące własność parafii, jednostek OSP czy osób prywatnych. W efekcie szerokich badań archiwalnych, studiów nad licznymi dokumentami i materiałem zdjęciowym powstała książka popularnonaukowa składająca się z jedenastu rozdziałów. W pierwszym omówiono prehistorię i wczesne średniowiecze na terenach zajmowanych przez Jastrzębniki i ośmiu gra34 niczących z nimi wiosek, a w drugim – przynależność administracyjną na przestrzeni wieków terenów wyznaczonych tymi wsiami. Rozdział trzeci, objętościowo największy, poświęcony jest tytułowym Jastrzębnikom i składa się z siedmiu podrozdziałów. Autor przedstawił w nich szczegółowo: kwestie położenia i warunków naturalnych tej wsi, jej właścicieli, posiadaczy i dzierżawców, rozplanowanie, gospodarkę, majątki ziemskie, mieszkańców i ich zajęcia, dzieje miejscowej parafii i kościoła, zagadnienia społeczne i polityczne, szkolnictwo i oświatę, a także życie kulturalne i sport. Kolejnych osiem rozdziałów poświęcił pogłębionemu zarysowi dziejów wsi sąsiadujących z Jastrzębnikami od ich zarania do czasów obecnych. Jak podkreśla autor, o włączeniu ich do książki zadecydowały wzajemne powiązania administracyjne, gospodarcze i własnościowe, widoczne na przestrzeni wieków. Jako materiał ilustracyjny do książki wykorzystane zostały dokumenty archiwalne, mapy z XVIII, XIX i XX w., rysunki inwentaryzacyjne i projektowe, zdjęcia archiwalne i współczesne ze zbiorów mieszkańców omawianych wsi. Łącznie w publikacji znajduje się 113 czarno-białych i 42 kolorowe ilustracje. W związku z pozy- skanym przez wydawcę, tj. Gminną Bibliotekę Publiczną w Blizanowie, dofinansowaniem ze środków unijnych w książce znajduje się również informacja ze zdjęciami o wartych zobaczenia obiektach w gminie Blizanów oraz o przynależności gminy do Stowarzyszenia „LGD 7 – Kraina Nocy i Dni”. Warto przypomnieć, że opisane w książce Marii Dąbrowskiej Noce i dnie Jastrzębice to Jastrzębniki, Pokucice – Bogucice, Pamiętów – Poklęków, a rzeka Rośna – Prosna. Złożoną przez kaliskiego „Edytora” książkę kończy bogata bibliografia i wykaz skrótów. Z dziejów Jastrzębnik i sąsiednich wsi nie tylko porządkuje pewne fakty historyczne, które znane są z innych wydawnictw regionalnych, ale wprowadza wiele nowych, całkiem nieznanych wydarzeń rozgrywających się na tym terenie na przestrzeni wieków. Znaczenie tej publikacji podkreśla fakt, że jest to pierwsza monografia o Jastrzębnikach i okolicy. Red. Stanisław Małyszko, Z dziejów Jastrzębnik i sąsiednich wsi, Gminna Biblioteka Publiczna w Blizanowie, Kalisz 2013, ss. 268 Miejsce w naszej pamięci Staraniem Polskiego Towarzystwa Historycznego oddział w Kaliszu ukazała się cenna publikacja poświęcona miejscom pamięci powstania styczniowego na terenie powstańczego województwa kaliskiego autorstwa historyków: Moniki Sobczak-Waliś i Grzegorza Walisia. Promocja książki zbiega się ze 150. rocznicą wybuchu powstania styczniowego. Publikacja kaliskich regionalistów jest efektem ogromnej pasji historycznej i długoletniej, żmudnej pracy badawczej. Pierwsza wersja książki powstała w latach 2005‑2007 i w latach następnych była starannie wery- fikowana i uzupełniana o pozyskane informacje, materiały i archiwalia. Zamysłem autorów było opracowanie rejestru pamięci powstania z 1863 r. na obszarze powstańczego województwa kaliskiego, tj. dzisiejszej wschodniej części województwa wielkopolskiego, zachodniej części województwa łódzkiego i północnej śląskiego. Podstawę źródłową stanowiły wykazy miejsc pamięci narodowej prowadzone przez jednostki administracji terytorialnej, a także informacje zawarte w literaturze naukowej, popularnonaukowej, czasopismach i przewodnikach oraz kontakty z urzędami gmin, USC, muzeami, zarządcami cmentarzy, historykami, regionalistami, oraz kwerendy archiwalne. W części katalogowej, która ma układ alfabetyczny, zarejestrowano 299 istniejących obiektów: 168 grobów uczestników powstania, 60 mogił powstańczych, 26 pomników, 32 tablice, 10 krzyży oraz 3 kapliczki. Opisy obiektów są usystematyzowane, składają się z określenia położenia geograficznego, określenia rodzaju obiektu, inskrypcji oraz noty biograficznej lub historycznej dotyczącej osoby lub wydarzenia związanego z miejscem upamiętnienia, a także wszelkich informacji, jakie udało się ustalić. W wielu notach historycznych poświęcono sporo miejsca opisom bitew i potyczek. Dodatkowo dołączono aneks zawierający 41 miejsc nieistniejących lub dotychczas nieodnalezionych. Integralną częścią rejestru miejsc pamięci są czarno-białe fotografie wszystkich obiektów wyszczególnionych w katalogu. Zdjęcia w znacznej części zostały wykonane przez Grzegorza Walisia lub pozyskane ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego. Wyjątkowy w tej publikacji jest wykaz źródeł i literatury, przygotowany dla każdego prezentowanego w publikacji obiektu. Uzupełnieniem jest indeks osobowy i geograficzny. Otrzymaliśmy publikację niezwykle wartościową, unikatową w skali kraju, bowiem, jak dotąd, dla ziem b. Królestwa Polskiego, w tym i terenów b. powstańczego województwa kaliskiego jedynym kompendium wiedzy na temat bitew powstania styczniowego była wydana przez Muzeum Narodowe w Raperswillu w 1913 r. praca Stanisława Zielińskiego Bitwy i potyczki 1863‑1864. Książka kaliskich regionalistów jest niezbędna historykom, badaczom historii regionalnej, pasjonatom tradycji niepodległościowej, a także jednostkom administracji terytorialnej. Publikacja ogromnie wzbogaca wiedzę o historii naszego regionu, odkrywa zapomniane, niekiedy tragiczne, losy powstańcze. Wędrówka śladami powstańczych pamiątek prowokuje do refleksji nad bohaterstwem i powinnością wobec Ojczyzny, do refleksji nad wielkością tych, o których zazwyczaj mówimy: zwykli ludzie. Katalog jest także dokumentem obrazującym starania instytucji samorządowych i społecznych o upamiętnienie miejsc związanych z wydarzeniami powstania styczniowego. Warto podkreślić zwiększającą się dbałość samorządów o powierzone ich opiece miejsca pamięci narodowej. Sławomir Przygodzki Monika Sobczak-Waliś, Grzegorz Waliś, Miejsca pamięci powstania styczniowego na terenie powstańczego województwa kaliskiego, Kalisz PTH Oddz. Kalisz 2013, ss. 312 35 Fot. Iwona Cieślak Notatnik kulturalny Recenzja Jazz dla kinomaniaków Witold Janiak Ilu muzyków sięgało – czy to na płytach, czy podczas koncertów – po słynną kołysankę Krzysztofa Komedy? Trudno zliczyć. Które wykonanie jest najlepsze? Ile pytanych osób, tyle różnych odpowiedzi. I słusznie, bo nie o ranking interpretacji chodzi. Nie to jest najistotniejsze dla słuchacza, który włączy najnowszą płytę kaliskiego jazzmana Witka Janiaka. Istotna jest podróż w czasie i przestrzeni, świat, do którego ten – pełen poztytywnej energii – muzyk nas zaprasza, ważne jest spotkanie dobrego kina i wybitnej muzyki filmowej. Witold Janiak przyznaje, że muzyką filmową fascynuje się od dawna i – jak każdy niemal muzyk – w pewnym okresie życia marzył, by własne interpretacje filmowych bestsellerów zawrzeć na płycie. Plany te udało mu się zrealizować dzięki wsparciu z budżetu Mia36 sta Kalisza. Wraz z początkiem października do sklepów muzycznych trafiła płyta „Cinema meets jazz”. A na niej dziewięć utworów – każdy z filmu, który zapisał się na stałe w historii światowej kinematografii. – Filmy z czasem starzeją się. Dobra muzyka nigdy, bo nie jest związana kontekstem mody, uwarunkowań obyczajowych, techniki filmowej. Granie muzyki z filmu to jakby danie drugiej szansy, drugiego życia filmowi, z którego pochodzi – mówi Witold Janiak. Pytany o kryteria wyboru utworów na płytę, wymienia dwa: wrażenie, jakie na nim wywarł film, niejednokrotnie zmieniając jego spojrzenie na świat, oraz oczarowanie tematem muzycznym, który towarzyszył scenom filmowym. Na płycie znalazły się fragmenty ścieżki muzycznej filmów należących do ścisłego kanonu: „Dirty Dancing” John Denicola, Don Markowitz, „The Falcon and the Snowman” Pat Metheny, Lyle Mays, David Bowie, „Snow white” Frank Churchill, „Forrest Gump” Alan Silvestri, „8 Mile” Eminem, „Rosemary’s baby” Krzysztof Komeda, „Chinatown” Jerry Goldsmith, „The City of lost children” Angelo Badalamenti, „Chariots of fire” Vangelis. Dla tych, którzy nie wszystkie pozycje znają, płyta niech będzie przewodnikiem, że warto i zobaczyć, i posłuchać. Tym, którzy tę lekcję już odrobili, polecam płytę w myśl zasady: znacie? to posłuchajcie! Muzyka Witolda Janiaka, jeśli nawet nie przywołuje pozytywnych wspomień, olśnień i emocji przeżytych w kinie, to i tak wprawia w pogodny nastrój. Pozwala cieszyć się dobrym wykonaniem solidnej porcji jazzu. Warto podkreślić, że w jej nagraniu Witoldowi Janiakowi towarzyszyli uznani muzycy z jazzowego trio w dwóch składach: Cezary Konrad (bębny) i Wojciech Pulcyn (kontrabas) oraz Kamil Miszewski (bębny) i Andrzej Zielak (kontrabas). Nagrany w prestiżowym studiu Tokarnia krążek został objęty patronatem „Jazz Forum” i radiowej Trójki. Iwona Cieślak Młoda żona doceniona Młoda żona, monodram operowy skomponowany przez Katarzynę Brochocką, związaną z Kaliszem kompozytorkę i pianistkę, zdobył nagrodę publiczności międzynarodowego Capital Fringe Festival w Waszyngtonie. Kompozycja zwyciężyła w kategorii „Najlepszy Musical i Opera”, pokonując ponad 130 innych zgłoszonych do konkursu dzieł. Libretto swojej opery Katarzyna Brochocka oparła na utworze Gabrieli Zapolskiej Z pamiętników młodej mężatki. Na scenie bohaterka – w której rolę wcieliła się sopranistka Karina Zachara Las to dla mnie... Artyści z Polski, Niemiec, Korei i Australii uczestniczyli w Międzynarodowym Plenerze Artystycznym „Inspiracje leśne III”. Plener, którego organizatorem był Ośrodek Kultury Leśnej w Gołuchowie, odbył się pod patronatem „Kalisii Nowej”. Fot. Alicja Antonowicz Courtney Kalbacker współpracująca od lat z kaliską kompozytorką – opowiada historię swojego nieudanego małżeństwa, kolejnych zdrad męża, wspomina dawną miłość. Temat może stary i banalny, ale przez Katarzynę Brochocką ujęty nowatorsko zarówno pod względem formy prezentowanych treści, jak i muzyki, zachwycił amerykańską publiczność. – Historię bohaterki poznajemy na podstawie jej kolejnych wpisów w pamiętniku rozdzielonych interludiami. Ona też wciela się na scenie w inne postacie opery, cytuje męża, jego kochankę – mówi Katarzyna Brochocka. – Jeśli chodzi o muzykę, to wprawdzie sięgam tu po pewne tradycyjne formy, ale są one tak przetworzone, by słuchacz mógł je uchwycić i rozpoznać jako coś bliskiego, a jednocześnie mają troszeczkę wyższy poziom percepcji. Na przykład uwertura opery to marsz weselny, ale taki bardzo „wykrzywiony”, co słuchacz zapewne wychwyci. I tak jest w przypadku wielu innych arii, co prawda przetworzonych przy użyciu nowoczesnego języka, zwłaszcza jeśli chodzi o harmonikę, co nie oznacza, że nie pozostają one nadal pięknymi melodiami – dodaje Katarzyna Brochocka. Sukces 31-letniej kompozytorki, która podbiła serca amerykańskich słuchaczy, jest tym większy, że konkurencja była ogromna. Do konkursu zgłoszono ponad 130 różnego rodzaju przedstawień: komedie i dramaty, przedstawienia taneczne i muzyczne, operowe i musicalowe. Wart podkreślenia jest jeszcze jeden fakt – kobiety wśród kompozytorek oper stanowią rzadkość. Jednak kiedy już podejmą się takiego wyzwania, piszą doskonałą muzykę. Dumni zatem jesteśmy z tego, że w tym elitarnym gronie znalazła się Katarzyna Brochocka. – Wielu polskich instrumentalistów odnosi sukcesy na międzynarodowych konkursach, ale tych, którzy mogą poszczycić się podobnymi dokonaniami na polu kompozytorskim, jest niewielu, a zwłaszcza jeśli chodzi o operę, która jest dość specyficznym gatunkiem muzycznym. To prawda, że niewiele było i jest kobiet piszących opery, dlatego sukces Kasi jest nie tylko lokalny, ale i na międzynarodową skalę – podsumowuje Karol Kowal, kontrabasista Filharmonii Kaliskiej, a prywatnie mąż pani Kasi. Sooki, artystka z Korei Do Gołuchowa przyjechali malarze, rzeźbiarze oraz fotografik. Osoby z Polski reprezentowały głównie kielecki oddział Polskiego Stowarzyszenia Edukacji Plastycznej. Stronę niemiecką – artyści ze stowarzyszenia „Kunstverein Schwedt e.V.” Tematem przewodnim międzynarodowego spotkania artystów był las i jego kulturotwórcza rola. Inspiracje artyści czerpali z przyrody gołuchowskiego parku-arboretum oraz otaczających go lasów. W ciągu dwóch tygodni stworzyli blisko dwieście prac malarskich, cztery rzeźby oraz liczne fotografie. Przeprowadzili dwa warsztaty dla młodzieży z Gołuchowa. Podczas zajęć zatytułowanych Gołuchowski dywan uczestnicy przedstawiali najciekawsze obiekty przyrodnicze i architektoniczne. Prace tworzono na obszernych papierach połączonych w jedną całość niczym dywan. Warsztaty zatytułowane Jestem drzewem polegały na odwzorowaniu na bristolu własnych sylwetek w skali 1:1 w pozie i konwencji przypominającej drzewo. Wykonane przez młodzież prace wyeksponowano w sali wystawowej Muzeum Leśnictwa. Program pleneru wzbogaciły warsztaty z gumografii. Tajniki tej ciekawej techniki omówił i prezentację kilkudziesięciu prac przedstawił Wiesław Turno – artysta z Kielc. Zwieńczeniem artystycznego spotkania była wystawa poplenerowa, na którą złozyło się blisko 50 prac. Pokłosie pleneru stało się własnością organizatora, czyli Ośrodka Kultury Leśnej w Gołuchowie. Prace te można podziwiać w Muzeum Leśnictwa, w obiekcie zwanym „Owczarnia”. Podsumowaniem pleneru stał się katalog zawierający reprodukcje dzieł, portrety twórców, ich krótkie noty biograficzne oraz osobiste sentencje z odpowiedziami na pytanie: czym jest dla mnie las? Tegoroczny plener „Inspiracje leśne III” objął patronatem honorowym Dyrektor Generalny Lasów Państwowych. Patronat medialny sprawowało czasopismo „Kalisia Nowa”, „Echa Leśne” oraz Radio Centrum. Wydarzenie to wsparła finansowo Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej w Warszawie. Następne „Inspiracje Leśne” odbędą się za trzy lata, bo w takim cyklu są one organizowane. Barbara Czołnik 37 Pogoda dla biegaczy Fot. Tomasz Skórzewski XXXIII Międzynarodowy Bieg Ptolemeusza znacznie różnił się od poprzedniej edycji. 10 km nową trasą po centrum miasta, bogaty pakiet startowy z profesjonalną koszulką dzięki Nestle, głównemu sponsorowi i rekordowe tłumy biegaczy – 481 zawodników w samym biegu głównym. A wśród nich ja. Debiutant, który od czasu do czasu przebiegnie się po parku. Denerwuję się. Nie wiem czemu, ale się denerwuję. To mnie zaczyna przerastać. A jak nie dam rady, jak padnę w połowie? Oni robili to już wiele razy. Jestem żółtodziobem wśród doświadczonych zawodników. Nie wiem, jak będzie. A jeśli… Ehh… W życiu bym nie pomyślał, że to taki stres! Ale spokojnie, to wszystko rozgrywa się w Twojej głowie. Masz jednego przeciwnika. Siebie. Musisz z nim wygrać. Musisz. Dwie godziny przed startem siedzę w szatni z Krzysztofem Dziedzicem. On – setki przebiegniętych kilometrów, ponad tysiąc medali z biegów w kilkunastu krajach i nieosiągalne doświadczenie. Ja – ostatnio biegłem za autobusem, medale widywałem w telewizji, a doświadczenie… mam jakby nieco mniejsze. 38 Godzina. Idę do parku się rozgrzać, tam będę miał nieco spokoju. Przy starcie już tłumy – ściga się młodzież z kaliskich szkół. Rywalizacja na najwyższym poziomie, dają z siebie wszystko. Za chwilę czeka nas to samo. Parę minut do 12:00. Za chwilę startujemy. Wszyscy już czekają. Rozprawiają o ostatnich biegach. A to maraton w Berlinie, a to w Warszawie, jakaś „setka” czy bieg górski. I co ja tu robię…. Wszyscy będą pędzić na złamanie karku, nie ma sensu się z nimi ścigać. Biec swoim tempem i przebiec tę dychę – to cel na dziś. W końcu też jakieś osiągnięcie. Wystarczy tylko wygrać rywalizację w swojej głowie. Tylko i aż. 3, 2, 1 i biegniemy. A pierwsze metry właściwie idziemy, bo w takim tłumie nie da się biec. Każdy każdemu niemal siedzi na plecach. Towarzystwo nieco się rozciągnęło, czołówka już pewnie przy Rogatce. Mały ścisk na moście Rypinkowskim, ale nie ma co gonić. Biegnę na końcu stawki, jak mantrę powtarzając – nie ścigaj się, nie ścigaj się, bo padniesz na Górnośląskiej. Jesteśmy na Nowym Świecie, jak na razie jest moc. Wielka grupa biegaczy rozciągnęła się od PWSZ-u niemal do Straży Pożarnej. Wygląda to imponująco. Oglądam się do tyłu. Za mną ledwo kilkunastu biegaczy, trzeba przyspieszyć. Przy Rogatce zrównuję się z Tomaszem Zubilewiczem. Popularny redaktor, jak na Honorowego Przyjaciela Kalisza przystało, też pojawił się na starcie. Razem z panem od pogody zaczynam wspinaczkę pod Górnośląską. Przy Fot. Tomasz Skórzewski trasie mnóstwo ludzi. Krzyczą, kibicują. Miłe to… Chwilę potem biegnę już sam, po drugiej stronie w dół pędzi Artur Kozłowski. Ponad półtora kilometra przewagi. Za nim kolejni tytani. Uff… Dach biegu o wysokości około 127 m. n.p.m. osiągnięty – łyk wody, pisk chipa i nawrót przy wieży ciśnień. Teraz w dół, można nieco odpocząć. Staram się być bezwładny jak przysłowiowy worek ziemniaków, chyba tak będzie łatwiej zbiegać. Mijam kolejne przecznice. Już Rogatka. Rzut oka na zegar, czas nie jest zły. O ile zegar się nie spóźnia. Most Reformacki. Niby nic takiego, ale odczuwam ten pagórek. W Alei Wolności już łatwiej. Teatr blisko, zaraz zacznę drugą pętlę. Biegnę wśród tłumów kibiców. Dopingują, jakbym prowadził, coś im się pomyliło… Słyszę syreny. Odwracam się. Kilkadziesiąt metrów za mną finiszuje Artur Kozłowski. Zwycięzca rywalizacji. Zaraz mnie zdubluje. Co? Mnie? Niedoczekanie! Przyspieszam, mijam linię mety tuż przed nim. Udało się „uciec”, ale odczuwam to przez najbliższy kilometr. Mijam UAM, PWSZ i Rogatkę. Większość biegaczy już daleko przede mną, ale przynajmniej nie ma tłoku. Drugą – i na szczęście ostatnią – wspinaczkę czas zacząć. Na jezdni leży kasztan. A co sobie nie kopnę, jak sobie kopnę! Dziecięce przyzwyczajenia piłkarskie odżywają. Jedno kopnięcie, drugie, klepka z krawężnikiem… Czyżbym zaczynał dostawać „głupawki”? Po siódmym kilometrze już chyba można… Górnośląska-Polna. Pierwszy kryzys wita mnie serdecznie, jakby się za mną bardzo stęsknił. Bez wzajemności. Ostatni odcinek górki, chociaż chyba najbardziej stromy. Ale nadal biegnę. Zawodnicy zmierzający już w dół wspierają mnie Taka wielka biegowa rodzina – każdy pomaga każdemu. Jeszcze trochę, już widać nawrót. Nie można teraz się poddać! W głowie zaczynam przegrywać sam ze sobą, ale nogi dzielnie walczą. Udało się, upragniony nawrót! Teraz już tylko w dół i ostatnia prosta. Jeszcze przed startem obiecałem sobie, że jeśli tu dotrę, to dalej biegnę na 110%. Kilka osób zawracało przy wieży ciśnień razem ze mną. Staram się je wyprzedzić. Na wysokości ulicy Cmentarnej się udało, kryzys też już daleko za mną. Biegnę sam. Rogatka. Na zegarze 12:57. Ciche marzenia o złamaniu godziny ucichły na dobre. Ale powalczyć o jak najlepszy czas trzeba. Przyspieszam. Tym razem nawet nie zauważam „hopki” na moście Reformackim. Wpadam w Aleję Wolności. Kilka osób jeszcze przede mną, chociaż są daleko. Biegnę jednak do samego końca, źle bym się czuł sam przed sobą, jakbym nie powalczył. Staram się wykrzesać ostatnie resztki sił. Mijam sąd, ktoś mnie dopinguje, ale właściwie tego nie słyszę. Widzę tylko coraz większe sylwetki biegaczy przede mną. To, co dookoła, nie istnieje. Są coraz bliżej. Chyba jednak się uda… Doganiam ostatniego zawodnika w tej grupie. Zauważa mnie. Przyspiesza. Ale też mam jeszcze trochę sił… Mój rywal biegnie jeszcze szybciej, cała grupa podobnie. Finisz godny finału zmagań olimpijskich, a nie tylko walki o 400-któreś miejsce w Ptolemeuszu. Skrzyżowanie z Bankową. Zaczynam sprint. Pędzę, jakbym ścigał się na 60 m, a nie na 10 km. To już nie biegną nogi. Teraz biegną serce, adrenalina i głowa. Szybciej, szybciej, szybciej! Chyba nie do końca przytomny zerkam na rosnący w oczach stoper na mecie. Godzina i kilkadziesiąt sekund. Zegar Stiltera nieco oszukuje? Nieważne. Jeszcze tylko kilka metrów. Dwa kroki. Chip piszczy. Zwykły, cichy dźwięk, ale dla mnie to jak Mazurek po zdobyciu złota odśpiewany przez cały stadion. Nie wiem nawet, czy wyprzedziłem moich rywali z Alei Wolności – wspaniałych biegaczy, którzy walczyli do końca, chociaż podium już dawno było pełne. Ale odniosłem spektakularne, druzgocące dla mojego największego przeciwnika, zwycięstwo. Pokonałem siebie. Zwyciężyłem własne słabości. Zostawiłem daleko w tyle wszystkie „ale”, „a może” i „a jeśli”. Jestem dumnym tryumfatorem jednego z 481 biegów podczas tegorocznego XXXIII Międzynarodowego Biegu Ptolemeusza. Juliusz Kowalczyk, numer startowy 121 39 Kraj bogów, ludzi i zwierząt Tekst i zdjęcia Ryszard Bieniecki Pałac Potala Tybet fascynuje swą innością, odrębnością, duchowością; oślepia słońcem i zniewala błękitem nieba, zachwyca wyniosłością gór, obezwładnia pustkowiem. To kraj, w którym schronili się bogowie, uciekając przed zgiełkiem świata. Bezludny, milczący, surowy, jakby stworzony do medytacji i poszukiwania Absolutu. Tak sobie wyobrażałem Tybet wspierany mitologią, jaka wokół cierpienia kraju zniewolonego wyrosła, przejęty hasłami wolności i niepodległości dla niego. I taki Tybet znalazłem, uświęcony, oddany Buddzie we wszystkich jego wcieleniach: Miłosierdzia, Współczucia, Miłości i Harmonii, Tybet mistyczny i żarliwie religijny. Lecz spotkałem tu także ludzi tęskniących za światem, cywilizacją, dobrobytem i Zachodem. Zetknąłem się z czymś jeszcze: twardą rzeczywistością kraju okupowane40 go, do którego nie jest się łatwo dostać. Nie ma wolnego przepływu ludzi, o wszystkim decydują władze chińskie, które pozwalają lub nie na wjazd do Tybetu. I z czymś jeszcze, co wychodzi przy każdej okazji: Chińczycy na każdym kroku nie pozostawiają wątpliwości, że będą tu długo i że ukształtują ten kraj na swoją modłę i według własnych celów. Kilka obrazów tybetańskich, jakie naszkicowałem, przedstawiam poniżej – z nadzieją na lepszą przyszłość dla tego wielkiego duchem kraju. Pałac Potala Symbolem Tybetu – kraju, narodu, państwa – jest Pałac Potala w Lhasie, a symbolem chińskiej dominacji jest flaga wisząca na jego szczycie. Przypomnijmy sobie, co czuli Polacy, widząc flagę austriacką nad Wawelem. Bo Pałac Potala jest tybetańskim Wawelem, tylko kilka razy większym i potężniejszym. Osadzony na wzgórzu Marpo, wznosi się nad stolicą kilkunastoma piętrami komnat i tarasów, lśniący bielą i złotem, przecięty i dopełniony głęboką czerwienią górnego pałacu. Siedziba dalajlamów do 1959 roku, rządu, parlamentu i sądu najwyższego. Symbol tybetańskiej teokracji. Jest również, jak Wawel, miejscem wiecznego spoczynku władców. W największym grobowcu spoczywa zmumifikowane ciało Dalajlamy XIII. Dzisiaj Potala nie pełni funkcji administracyjnych i państwowych. Jest muzeum, w którym spoczywają skarby narodu. Dlatego pielgrzymi przybywający do Lhasy, obchodzący miasto i jego świątynie zatrzymują się przed pałacem, składają ręce nad głowami i oddają hołd temu miejscu w milczeniu i pokorze. Bo to miejsce jest dla nich nade wszystko świętością ponad wszystkie świętości. Mam Kaliszanie w świecie Pałac Potala nocą wrażenie, że nie widzą, nie chcą widzieć tego, co mnie zmroziło od pierwszego spojrzenia: chińskiej flagi, która upokarza to miejsce i tych ludzi. Potala po raz drugi Wracamy pod pałac wieczorem, na nocne zdjęcia. Na przeciwległym placu, na którym wzniesiono pomnik wdzięczności dla armii chińskiej za „wyzwolenie” Tybetu w 1950 r., trwają właśnie tańce. Tak jak w miastach chińskich, na przykład w Xi’anie, ludzie wieczorami wychodzą na place, by tańczyć. Płyta wypełniona jest tancerzami, korowody urzędników i urzędniczek (chyba?) pląsają, podrygują, robią szczęśliwe miny. Apoteoza życia i beztroskiej zabawy. Twarzy o rysach tybetańskich mało, przeważa karnacja chińska. Nie jesteśmy tu jednak po to, by podziwiać nieudolnych tancerzy, kimkolwiek by byli, zresztą muzyka w pewnej chwili milknie i tłum dość szybko opuszcza plac. Ci, którzy zostają, mogą podziwiać Pałac Potala w nocnej scenerii. Jest zjawiskowy, jakby stworzony dla jakiegoś przedstawienia teatralnego przez wybitnego scenografa. Nie czuję ciężaru plecaka z aparatami i obiektywami, statyw mam lekki, a i Phuntsok, nasz przewodnik i opiekun, pomaga mi. Iluminacja wydobywa to, co w architekturze pałacu najbardziej rzuca się w oczy: monumentalizm i zarazem lekkość budowli o tysiącu komnatach, jej idealna harmonia z otoczeniem, ten znakomity podział na pałac biały i czerwony. Budowla, erygowana w VII wieku, powstała w obecnej postaci tysiąc lat później, gdy w Europie panował rozpasany barok. Bezimienni budowniczowie skomponowali dzieło wyjątkowe i bardzo silnie osadzone w tradycji kraju. Był to złoty wiek Tybetu: kraj był silny i dominował w regionie. Phuntsok dzisiejsze cierpienia Tybetu tłumaczy właśnie karą bogów, może odwetem historii: w przeszłości Tybetańczycy wyrządzili innym wiele zła, dlatego teraz muszą cierpieć. Jokhang (Dżokhang) Ma znaczenie i duchową wielkość europejskich katedr. Dla światowego buddyzmu jest jedną z kilku najważniejszych świątyń, dla Tybetańczyków jest głównym ośrodkiem wiary. Tu wszystko się zaczęło. Gdy w VII wieku król Songtsen Gampo przeniósł stolicę swego państwa do Lhasy, rozpoczął budowę Jokhang i Pałacu Potala. Dwie jego żony, księżniczka chińska Wen Cheng i księżniczka nepalska Bhrikuti, wniosły mu w posagu wizerunki Buddy, ta pierwsza posąg 12-let- niego Jowo Siakjamuniego, przyszłego Buddy, założyciela jednej z powszechnych religii świata. Jest to najbardziej drogocenny, adorowany żarliwie przez wiernych, depozyt wiary w Jokhang, zwłaszcza teraz, gdy buddyzm kurczy się w Indiach. W Jokhang czuć serce Tybetu. Otacza cię półmrok, rozświetlany żywymi płomieniami kaganków i nielicznych żarówek elektrycznych, woń kadzideł miesza się z zapachem masła jaczego z kaganków, gwar głosów z szumem stóp przesuwających się od jednej kaplicy do drugiej, od Buddy Teraźniejszości do Buddy Przeszłości, Przyszłości, Miłosierdzia i wielu innych wcieleń. Trwa nieustająca kora (obchód) wewnątrz i na zewnątrz świątyni w najstarszej części miasta – Barkhor. Żeby dostać się do Barkhor, trzeba przejść bardzo szczegółową kontrolę policyjną. Sprawdzane są nie tylko dokumenty, skanowana jest zawartość toreb, plecaków, saszetek i ubrań, a w nadzwyczajną czujność wprowadzają policjantów młodzi Tybetańczcy. W koszach lądują wszystkie zapalniczki, każda substancja ciekła jest rekwirowana (poza wodą). Nic dziwnego, Chińczycy nie chcą kolejnych samospaleń mnichów w tym i w każdym innym miejscu. A było ich już 121, wszystkie w proteście przeciw okupacji Tybetu. Te ofiary z własnego życia wywołują wściekłość władz chińskich, które nie cofają się przed represjami wobec rodzin ofiar i świadków, Światynia Jokhang 41 Lhasa, grupa pielgrzymów którzy mieli zbyt szeroko otwarte oczy. Dramatem Tybetańczyków jest to, że ich krzyk usłyszał cały świat, a głusi pozostali ci, którzy powinni usłyszeć pierwsi. Tybetańczycy zerwali się tylko raz, w 1959 r., lecz ich wystąpienie zostało krwawo stłumione. Zastosowali przeto metodę biernego oporu, doktrynę non violence – bez przemocy, którą propagował Mahatma Gandhi. Czy jest i będzie skuteczna? A oni wciąż idą Przylecieliśmy do Lhasy w maju, według tybetańskiego kalendarza księżycowego w miesiącu czwartym (nasz kwiecień), w którym urodził się, doznał oświecenia (nirwany) i umarł Budda. To czas świętowania i czas pielgrzymowania do miejsc świętych. Ledwo postawiliśmy pierwsze kroki, dopadł nas widok idących ludzi – pojedynczo i z rodzinami, w większych i mniejszych grupach, kręcących młynkami, przesuwających korale różańców. Szli starzy i młodzi, dorośli i dzieci, w kurzu i błocie (bo akurat na ten czas władze zaplanowały remonty ulic i zakładanie kanalizacji), w trudzie i znoju, w niemiło- siernie palącym słońcu. Najbardziej przykuwali wzrok ci, kobiety i mężczyźni, którzy szli w cyklu: trzy kroki, wzniesienie rąk ku górze, opuszczenie ich i położenie się w modlitewnej pozycji z czołem dotykającym ziemi. Trzy A oni wciąż idą... kroki, błogosławieństwo rąk, skłon, upadek na ziemię. Nieprawdopodobne. Jak długo tak można iść? Miesiące, czasami rok lub dłużej. Jak nazwać ten przejaw wiary? Idą, wciąż idą od rana do wieczora, okrą- Pod pałacem Potala, chwila spoczynku 43 Na przełęczy La Ken La 5190 m n.p.m żając starą Lhasę i obchodząc po kilkakroć Barkhor, palą w wielkich kadzielnicach zioła, przed wejściem do Jokhang biją pokłony na ten jedyny w swoim rodzaju tybetański sposób. Widzę w tym wyznanie wiary najgłębszej z głębokich, jakiej nie ujrzy się nigdzie indziej, a już najmniej w zlaicyzowanych krajach Starej Europy. A oni wciąż idą i będą szli, jak mówi nasz przewodnik Phuntsok, przez cały miesiąc Buddy. Przybyli ze wszystkich stron Tybetu. Są szczęśliwi. Miasto Żółtych Czap W pobliżu Lhasy, w szerokiej dolinie, przytulony do stromych zboczy, leży klasztor Sera, drugi co do wielkości tybetański monaster. Niegdyś mieszkało w nim, modliło się, medytowało, zastanawiało nad sensem życia i świata, ale i walczyło ponad pięć tysięcy mnichów. Dziś jest ich około ośmiuset. Dlaczego Żółte Czapy? Bo taki kolor mają ich nakrycia głowy, wysoce oryginalne w kształcie wielkiego księżycowego rogala. Wywodzą się ze szkoły Gelugpa, która powstała w XV w. i do dziś zajmuje główną pozycję w życiu społecznym i religijnym kraju. Wędrówka po tym monasterze, który bardziej przypomina miasto niż jakikolwiek europejski klasztor, nasuwa myśl o jakiejś starożytnej greckiej akademii, w której żyje się dla nauki i wiedzy, dyskutuje o rzeczach wielkich i nieprzemijających, a nie o doczesnych potrzebach. Tak zresztą i jest, bo w klasztorze mieszczą się trzy szkoły, kolegia religijne. I tak, wędrując po głównej ulicy, ale od czasu do czasu zbaczając w kamienne zaułki, dochodzimy do agory i trafiamy na codzienną 44 dysputę mnichów. Jest ich blisko stu, nauczyciele i uczniowie, niosą swoje habity i żółte czapy, siadają na ziemi w małych kręgach i rozpoczynają debatę, a właściwie kilkanaście równoległych debat. Pytania, odpowiedzi, spory, gestykulacja, wspaniałe – dla nas – widowisko, w którym podziwiamy język ciała, mimikę, szeroki repertuar gestów i zachowań mających niekiedy silny ładunek emocjonalny. Są też i gesty znaczące, jak choćby poślizg dłoni o dłoń, który oznacza zaprzeczenie. A więc i tak można rozprawiać o bogach i ludziach. Przyglądają się temu przybysze z różnych stron świata, patrzą na nich samotnie, pustelnie z naskalnymi malowidłami, zawieszone wysoko w górze. Co za miejsce! może być siedzibą ducha. Góry czy skały oplecione modlitewnymi flagami są takimi właśnie, może mało hieratycznymi, ale jednak, świątyniami. Takich miejsc jest wiele. Jedziemy dziesiątki kilometrów, jesteśmy na – wydawać by się mogło – kompletnym pustkowiu, a tu zza zakrętu wyłania się zbocze góry, które jest całkowicie owinięte flagami. Na przełęczy La Kenla jest wszystko, cała infrastruktura komunikacyjna, którą zbudowali Chińczycy, a i tak dominuje w pejzażu gąszcz kolorowych, postrzępionych przez wiatr flag. Święta góra, święte miejsce. W Europie ludzie wznosili kościoły jako przybytki Boga, w Tybecie Bóg jest wszędzie, wystarczy tylko zaznaczyć jego obecność. Święte góry Na wysokości czterech – pięciu tysięcy metrów nie żyje się łatwo. Żyje się tak trudno, że północna część Wyżyny Tybetańskiej jest niemal bezludna. Tylko południe, otoczone przez Himalaje, Karakorum i masyw Pamiru, stwarza jakie takie warunki do życia, ale i one, zważywszy na wysokość i górską rzeźbę terytorium, stanowią wyzwanie dla każdego stworzenia. Na ogromnym obszarze czterokrotnie większym od Polski mieszka dziesięciokrotnie mniej ludzi. W takiej przestrzeni człowiek najbardziej czuje swoją samotność, która zawsze podszyta jest strachem przed złym losem, duchami, demonami, zjawami. Można je obłaskawić, ujarzmić, zjednać, stosując magię i zaklęcia. Tu nie wznosi się katedr, świątyń, pałaców, tu każda osobliwość przyrodnicza, góra czy skała, może być świętością lub świątynią, Lazur, błękit i biel Gdy chcesz zbliżyć się do Nieznanego, doznać metafizycznego wstrząsu w mistycznej przestrzeni, gdzie lazur wody łączy się z błękitem nieba i bielą śniegu na szczytach gór, jedź nad jezioro Namtso (Nam Co), najwyżej położone jezioro świata. Tam na wysokości 4700 m n.p.m. spotkasz ludzi, którzy przywitają cię radośnie, gdy zechcesz wsiąść na jaka, zrobić sobie zdjęcie z nimi lub kupić jakąś pamiątkę. Gdy nie zechcesz zrobić niczego z tych rzeczy, posmutnieją, lecz nie będą się gniewać, licząc, że zmienisz w końcu zdanie. Na razie masz problemy sam z sobą, bo rozrzedzone powietrze każe ci zatrzymać się co pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów i chwilę odpocząć. Na szczęście Phuntsok zaoferował się z niesieniem sprzętu, więc możesz poświęcić się fotografii. Możesz na przykład zachwycić się świętymi Jezioro Namtso. W oczekiwaniu na turystów skałami wiszącymi nad wodą, które owinięte szczelnie modlitewnymi chorągiewkami i flagami przypominają amerykańskie czy europejskie instalacje, performance w czystej postaci. Zastanawiasz się: jest to sztuka czy nie? Publiczność zgoła inna, nie taka jak w Nowym Jorku, ale efekt sztuki, myślisz, jest taki sam. Możesz porzucić te spekulacje, bo oto nadchodzą chińscy turyści, jak zwykle hałaśliwi i nieznośnie pewni siebie. Idź w głąb jeziora, w pozostałości lodu, gdzie śnieżne zwały zachowały swą krystaliczną biel. Jest maj, lód topnieje, a mimo to jest idealnie czysty po tylu miesiącach zimy. My mówimy ciągle o ekologii, oni mają powietrze bez odrobiny pyłów. Popróbuj też wody, której słony smak podpowie ci, że są w niej nieskończenie wielkie zasoby minerałów. Żegnasz Namtso z przełęczy La Kenla z 5190 m i chcesz ten widok wchłonąć, zapisać na matrycy pamięci w najwyższej rozdzielczości. Żeby żaden szczegół nie umknął i został na zawsze. Jak ten choćby z zagrodą pasterską i kilkoma sztukami jaków. Letnie ogrody dalajlamów Lhasa położona jest na równinie o łagodnym – jak na wysokość 3600 metrów – klimacie, który zawdzięcza otaczającym ją pasmom górskim. Nic przeto dziwnego, że zimą temperatura rzadko spada poniżej minus ośmiu-dziewięciu stopni, a roślinność wspomagana opadami deszczu (bliskość strefy podzwrotnikowej!), trzyma się krzepko. Do Norbulingki pośpieszyliśmy żwawo i z ochotą, bo to zespół pałacowo-parkowy co się zowie, przeznaczony dla władców Tybetu, założony i wybudowany w tym samym czasie co Królewskie Łazienki w Warszawie. Ale jeszcze jedna przyczyna nami powodowała. Oto w Norbulingce wzniesiona została w 1954 r. dla obecnego Dalajlamy XIV letnia rezydencja i w niej zachowały się ostatnie ślady jego obecności w Lhasie. Nieudane powstanie antychińskie w 1959 r. zmusiło go do ucieczki. Do ojczyzny już nie wrócił, a swą działalność prowadzi z Indii. Z okien jego pałacu (do zwiedzania sala audiencyjna, gabinet, sypialnia, pokoje prywatne) rozpościera się wspaniały widok na świat, w którym drzewa, krzewy, kwiaty, ośnieżone szczyty gór, ptaki i ludzie przeglądają się w wodzie w idealnej harmonii, jaką stworzył Budda. Ale jednego nie przewidział Budda w swej mądrości – świata politycznych podziałów, dominacji jednych państw nad drugimi, i tego, że jego ziemskie wcielenie, Dalajlama XIV, będzie musiał uchodzić z życiem do innego kraju z pięknej Norbulingki. Bo Norbulingka jest piękna; nazywana Klejnotem na kilkudziesięciu hektarach mieści pięć pałaców, pawilony, stawy i ocean roślinności. Jest skarbem narodowym i światowym, należy do tej części dziedzictwa, z którego dumni jesteśmy wszyscy. Hotel Khandro Dobrze trafił nam się ten hotel w starej Lhasie, wszędzie blisko i klimat miasta czujesz wszystkimi zmysłami. Lhasa nazywana jest miastem bogów, co wie każdy, kto do niej przybywa. Ale ten hotel prowadzony przez boginie, może raczej trzy tybetańskie Gracje, sprawił nam największą niespodziankę. Bo, po pierwsze, jego westybul stanowił 45 Klasztor Sera, miasto mnichów rodzaj patio, wokół którego biegły dwie galerie, z których prowadziły wejścia do pokojów, ale także wyglądały okna. Dzięki zasadzie „do wnętrza” zatrzymywane było ciepło, albowiem hotel jest… nieogrzewany, jak wszystkie domy w Lhasie. Po prostu. Za to sen pod grubą kołdrą był błogosławieństwem każdej nocy. No i drugi powód przyjemnej niespodzianki: tak dekoracyjnego wnętrza nie spotkałem nigdy dotąd, ten westybul to było jak niebo i tybetański raj: ze szklanego sufitu, ścian, kolumn patrzyły na nas niezliczone wcielenia Buddy, motywy tybetańskie przeplatały się z chińskimi, na kwiecistych łąkach pląsały Hotel Khandro 46 Debata mnichów dzieci wśród pasących się zwierząt, w wodzie brodziły ptaki, na horyzoncie majaczyły przepiękne góry, obłoki przepływały, rośliny to się pięły, to pochylały, jednym słowem cudowności. No i ta gra kolorów, ściśle mówiąc – walka kolorów w stylu tybetańskim, bo użyte zostały tylko te, które uznaje estetyka tego kraju. Wchodzi się do tego westybulu-patio z krótkiego ciemnego korytarzyka i za każdym razem doznaje olśnienia. A może nawet czegoś więcej, jakiejś katastrofy mentalnej, bo nagle diabli biorą wszelkie europejskie kanony estetyczne. Każdego ranka budziły nas głośne rozmowy trzech Gracji, które akurat nie oszczędzały gardeł w poszukiwaniu wszystkiego, co było niezbędne do życia i przygotowania niezwykle skromnego śniadania dla gości hotelowych. Najwyraźniej ta pora dnia nie była ich żywiołem, rozkręcały się dopiero około południa, a wieczorem witały nas powracających z wędrówek radosnym uśmiechem. Lhasa kładzie się spać dość wcześnie. Miasto się wyludnia, ciemnieje, wygaszane są latarnie, cichnie gwar uliczny. Nieliczne kawiarnie pustoszeją. Zajrzeliśmy w ostatni wieczór do chińskiego, takiego na poły hipsterskiego pubu. Nieprawdopodobny tłok, wszystkie miejsca zajęte, a tu dwoje białasów rozgląda się bezradnie. To musiał być smutny widok. Z trudem, odprowadzani oczami każdego z gości, wdarliśmy się po stromych schodach na antresolę. Chcieliśmy wypić na pożegnanie Lhasy tybetańską herbatę. A tybetańska herbata jest specjalna: słona i z dodatkiem masła z jaka. Uparłem się na tę herbatę, lecz to nie był dobry wybór. Herbata była nie do picia, a jej smak trudny do opisania, nie miał nic wspólnego z herbatą, mlekiem, solą. Tak właśnie płaci się za potrzebę egzotyki i chęć mocnych doznań. Nazajutrz po dobrym tym razem śniadaniu, odprowadzani uśmiechami Gracji, pożegnaliśmy Lhasę. W drodze na lotnisko, przebywając Brahmaputrę – jakże ważną dla buddyzmu i hinduizmu rzekę, która tu podąża na wschód, by ominąć Himalaje, a potem nagłym zwrotem wedrzeć się do najgłębszego na świecie kanionu (2,5 km) i podążyć na południe, ku Gangesowi, ku Zatoce Bengalskiej – opuściliśmy ostatecznie, jak ją określił Ossendowski, „krainę bogów, ludzi i zwierząt”. Z przyrzeczeniem, że następnym razem wjedziemy do niej od strony Nepalu. Maryni Pawlak Kaliszanie w świecie życie w podróży Lecąc na Kubę, zapisała w notatniku: Wszyscy mi mówią, że jestem odważna. Jestem głupia, nie odważna. Po co ja to robię...? - Ta podróż to było ciągłe odkrywanie, które rekompensowało wszystkie chwile, kiedy było mi smutno i czułam się samotna. Niesamowite niebo, kompletnie inne gwiazdy, odwrócone konstelacje, a zachody słońca to wspaniałe przedstawienia, których w Europie nie tylko nie można zobaczyć, ale nawet nie sposób sobie wyobrazić – mówi Marynia Pawlak. Karaluch w uchu, strzelanina w barze, zaczepki Latynosów, prawdziwych macho. Musiała napić się z chłopakami tequili, wytłumaczyć im, że są kumplami – i wówczas dawali jej spokój. – Stosowałam się do złotych rad mojej mamy, że trzeba się pilnować z alkoholem i zawsze wstać od baru o własnych siłach, zwłaszcza wśród obcych – przyznaje nasza bohaterka. To będzie opowieść o nie- zwykłej podróży młodej dziewczyny, która samotnie pokonała na rowerze i motorze Amerykę Środkową i Południową, od Kuby do Chile. Pomiędzy dwoma ojczyznami Jej tata jest kaliszaninem od dziada pradziada, ona urodziła się we Francji. W latach 80. rodzice zostali zmuszeni do emigracji ze względu na działalność w Solidarności. – Ale kiedy tylko było to możliwe, tata wrócił do kraju, sam. W każdy weekend przyjeżdżał do nas samochodem. Za sąsiadów mieliśmy Polaków i Francuzów i przez pewien okres, gdy ktoś mnie pytał, czy czuję się Polką czy Francuzką, nie potrafiłam odpowiedzieć. Ale co to w ogóle jest za durne pytanie... Kiedy miałam 11 lat mama stwierdziła, że też chce już wrócić i zabrała mnie, najmłodszą 47 w rodzinie, ze sobą. W Kaliszu mieszkałam kilka lat, kończyłam podstawówkę i chodziłam do gimnazjum. We Francji chodziłam do francuskiej szkoły i dwa razy w tygodniu do polskiej. Później była rok w Stanach Zjednoczonych, kolejny rok w Warszawie i powrót do Francji – matura i studia w Paryżu na Sorbonie. – We Francji studiowałam historię i nauki polityczne, a w Polsce kulturoznawstwo Ameryki Łacińskiej w Centrum Studiów Latynoamerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Na swoim blogu (Marty’s Latino Venture) i profilu na Facebooku Marynia Pawlak opisywała na bieżąco swoją amerykańską podróż na przełomie lat 2012/2013. To była już druga jej wyprawa do Ameryki Łacińskiej; pierwsza miała zupełnie inny wymiar. – Byłam tam 3 lata wcześniej, też sama. Mieszkałam w Boliwii, Peru i Argentynie. Wcześniej podróżowałam razem z rodzicami w ramach wakacyjnych wyjazdów rodzinnych. Kiedy miałam 13 lat, polecieliśmy odwiedzić moją siostrę, która w ramach programu Erasmus znalazła się w Argentynie. Spędziliśmy tam miesiąc i bardzo się zauroczyłam tym krajem. Pozytywnie zaskoczyło mnie podejście do życia, bo chociaż Latynosi są porywczy, nie brakuje im temperamentu, to jednak na co dzień są pogodni, spokojni, bardziej wyluzowani od Europejczyków. Po powrocie w pewnym momencie poczułam się zagubiona, nie mogłam się odnaleźć w europejskiej rzeczywistości pełnej stresu i rywalizacji. Latynoskie fascynacje Zostawiła Paryż, żeby trochę odsapnąć. Kupiła bilet, wsiadła do samolotu i wylądowała w Boliwii. Dlaczego tam? W Stanach poznała Boliwijczyka. – Kiedy usłyszał, że mam dosyć Europy, powiedział mi: przyjeżdżaj, jeśli potrzebujesz czegokolwiek, ja ci pomogę. I pojechałam, trochę jak ostatnia gapa, nie znając języka, bo w Boliwii trudno dogadać się po francusku czy angielsku. Hiszpańskiego nauczyła się jako wolontariuszka w sierocińcu, gdzie uczyła dzieci... angielskiego i francuskiego. Z Boliwii poleciała do Argentyny, która tak ją zafascynowała, kiedy z rodzicami odwiedziła starszą siostrę. – Znalazłam się w Buenos Aires w okresie Bożego Narodzenia, usiadłam w jakimś miejscu pełnym ludzi i pomyślałam sobie, że tu jest tak samo jak w Europie. To piękne miasto, ale naprawdę bardzo podobne do europejskich metropolii. Dlatego wróciłam do Boliwii, bo tam było to, czego naprawdę szukałam. W czasie 9 miesięcy spędzonych w Ameryce Południowej na przełomie 2010/2011 Marynia dotarła też do Peru i Brazylii. Wróciła do Polski przez Paryż i Berlin, gdzie umówiła się z koleżanką. – Już w Berlinie poczułam duży niedosyt po tej podróży, ale też wdzięczność do ludzi, którzy uświadomili mi, co chciałabym, a czego nie chciałabym robić w życiu. Już wtedy wiedziałam, że muszę tam wrócić, żeby zakończyć bajkę, którą zaczęłam. W Berlinie spotkałam chłopaka, którego marzeniem było pokonać na rowerze słynną Route 66 w USA. I wtedy sobie powiedziałam: a dlaczego nie miałabym przejechać Ameryki na rowerze? 48 Nowy plan Żeby sfinansować kolejną podróż, zaczęła odkładać pieniądze, znalazła sponsorów, zorganizowała loterię fantową, trochę musiała też pożyczyć od rodziców. – Specjalnie zapisałam się na studia zaoczne, żeby w ciągu tygodnia pracować i móc odkładać pieniądze. Na uczelni coraz lepiej poznawałam amerykańską kulturę i literaturę: Cortazara, Marqueza, Borgesa. To mnie interesowało, tam chciałam pojechać, wszystko zobaczyć i bliżej poznać. Zapisywała wszystko w zeszycie, który stał się planem podróży do miejsc, które powinna odwiedzić. – Kuba, Gwatemala i Kolumbia; szybko zaczęłam tworzyć swoją mapę z zaznaczonymi czerwonymi punktami. Wytyczyłam sobie trasę wzdłuż wybrzeża, żebym mogła pokonać ją na rowerze. Zdawałam sobie sprawę, że nie jestem wyczynowym kolarzem i na górskich drogach nie dałabym rady. Fanka Che Guevary Przyznaje się do fascynacji Che Guevarą. – Byłam jego wielką fanką, tego młodego Che, który wszystko rzuca i jedzie w świat, żeby pomóc innym ludziom. Stad też pomysł, żeby część trasy pokonać na motorze. Zapisała się na kurs i tuż przed wyjazdem zrobiła prawo jazdy na motocykl. – Mój instruktor łapał się za głowę i mówił: jesteś kompletnie zwariowana, inni do takiej wyprawy długo się przygotowują, a ty za chwilę chcesz pokonać na motocyklu amerykańskie wertepy. Mimo to mocno mnie wspierał i nawet obniżył znacząco koszt kursu. W takich momentach miałam wrażenie, że świat mi pomaga. Na francuskich papierach – Podróżuję z francuskim paszportem z trzech powodów: po pierwsze – mój polski stracił ważność; po drugie – z francuskim mogę wszędzie lecieć, chociażby przez Stany, bez starania się o wizę; po trzecie – francuskie służby konsularne są bardzo sprawne i mają znacznie większą siłę przebicia na całym świecie, jeśli chodzi o obronę interesów swoich obywateli. Ambasady i konsulaty Francji są w każdy kraju, a Polski, niestety, nie. Paszport powodował czasami drobne nieporozumienia, bo przedstawiałam się jako Polka i ludzie się dziwili, dlaczego mam francuski paszport. Kubańskie szaleństwa Kuba była pierwsza na mapie podróży. Na wyspie spędziła trzy tygodnie, podróżując samochodem razem z mamą i siostrą. – Chciałam przede wszystkim zobaczyć stare amerykańskie samochody, szaleństwa architektoniczne Hawany i usłyszeć kubańską muzykę. Nie ukrywa swojego zauroczenia krajem Castro. – Na wyspie życie toczy się swoim rytmem, bez pośpiechu, spokojnie. Moi rodzice musieli emigrować z komunistycznej Polski i powinnam mieć jakieś uprzedzenia polityczne. Nie twierdzę, że komunizm jest dobry, jednak trudno sobie wyobrazić, co stałoby się z Kubą, gdyby otwarto granice, wpuszczono kapitalizm i wolny rynek. Widać niesamowite więzi międzyludzkie, wszyscy sobie pomagają. Ale nie mam złudzeń, że zdecydowana większość Kubańczyków wolałaby żyć w jakimś normalnym kraju o standar- dzie europejskim. Jest duża bieda, ale nie widziałam już głodu, który zapanował po upadku ZSRR, kiedy Rosja w znacznym stopniu ograniczyła pomoc materialną dla Kuby. Dlaczego w tak biednym kraju wszelkie produkty są droższe niż w Polsce? W państwowych sklepach widać puste półki, ale są też sklepy dobrze zaopatrzone i bardzo drogie. – Pierwszego dnia pobytu, kiedy rozmawiałyśmy z Kubańczykami, podeszło dwóch policjantów i poprosiło o dokumenty tych chłopaków. Wypytywali ich, o czym z nami rozmawiają. Później nas też przepytywali. To jest państwo policyjne, komunistyczne, to od razu widać. Interesowało ją przede wszystkim „oriente”, czyli ta część Kuby, która rzadko jest odwiedzana przez turystów. Nie ma tam żadnych reklam, tylko wielkie komunistyczne bilboardy: „Partia z Fidelem” albo „Rewolucja socjalistyczna nie ma końca” i oczywiście wszędzie „Hasta la Victoria Siempre” z Che Geuvarą. A jeden z symboli kubańskich, amerykańskie krążowniki szos, zostały wpisane na listę zabytków i ich użytkowanie podlega określonemu rygorowi. – Wsiadłam za kierownicę takiego auta, bo to było jedno z moich marzeń. Tak się złożyło, że panna Pawlakówna wylatywała z Kuby w urodziny Fidela. – Zatrzymaliśmy się na nocleg, zresztą nielegalnie, u pewnej rodziny, która miała mieszkanie w bloku na 8 piętrze. Mieliśmy wspaniały widok na całą Hawanę i kiedy zobaczyłam sztuczne ognie, zapytałam, co się dzieje. Gospodarze wyjaśnili, że tak jest zawsze raz do roku na urodziny Castro. W Hawanie trwała fiesta urodzinowa wodza, a w Meksyku, który był kolejnym etapem wyprawy, akurat następnego obchodzono rocznicę podbicia państwa Azteków przez Cortesa. Szamanka ci pomoże W Mexico City Marynia kupiła rower górski. – W czasie pierwszej podróży w Boliwii mieszkałam u Billego, którego poznałam w Stanach, mocno się zaprzyjaźniłam z jego siostrą Marianną i od niej dostałam kontakt do Majo, który po jakimś czasie sam się do mnie odezwał. Kiedy wysłałam mój swój plan podróży, polecił mi chłopaka w Meksyku, Uriela, który z kolei polecił mi swojego kolegę, który sam robi i sprzedaje rowery. Kiedy przyleciałam do Mexico City, już tam na mnie czekał mój rower. Tydzień w Meksyku szybko minął i nadeszła pora, żeby ruszyć w dalszą podróż. – Wedy po raz pierwszy poczułam, że się boję, jakbym dopiero teraz uświadomiła sobie, na co się porywam. Pomogła mi mama Uriela, meksykańska znachorka i szamanka, mówiąc, że na pewno dam sobie radę. Doradziła też, żeby przez niebezpieczne dzielnice Mexico City przejechać autobusem i dopiero później wsiąść na rower. – Mexico City jest ogromne, przytłaczające, mocno zamerykanizowane, a ludzie bardziej zdystansowani, wyobcowani jak w kulturze zachodniej. Na Kubie czułam większy mix kulturowy i rasowy: Kreole, Murzyni, Metysi, biali, oryginalna, kolorowa i fascynująca mieszanka ras. W Meksyku byłam bardzo biała, wyższa od zdecydowanej większości ludzi na ulicy. Czułam się nieswojo, taka wyróżniająca się, jakby mniej anonimowa. Już na trasie, zbliżając się do granicy z Belize, 49 50 nasza podróżniczka mijała wioski zamieszkałe przez potomków Majów, którzy do dzisiaj, w XXI wieku nie mówią po hiszpańsku. Dzieci w szkole uczą się języka Majów, widać ciągłość więzi i tradycji kulturowych, chociaż oczywiście dzieciaki biegają w kolorowych t-shirtach z Hello Kitty. Anioł Carlos Szybko odczuła trud podróżowania na rowerze. – Już pierwszego dnia byłam potwornie zmęczona, załamałam się. Uświadomiłam sobie, że nie jestem przygotowana do takiego wysiłku fizycznego. Ubzdurałam sobie, że mogę robić 100 km dziennie, ale kiedy na dworze jest 40 stopni i jedziesz na mocno obciążonym rowerze, dopiero wówczas zdajesz sobie sprawę z tego, na co się porywasz. Chyba zabrakło mi wyobraźni. Ale i tak udało mi się pokonać 80 km. Na koniec poryczałam się ze zmęczenia. Dobre duchy jednak jej nie opuściły. Na drodze zatrzymał się kierowca TIR-a i zabrał dziewczynę „na pakę”. – Zaczął wypytywać: kim jestem, co tutaj robię, dokąd jadę? Carlos był Meksykaninem. Rozkleiłam się przy nim, rozbeczałam. Później stwierdziłam, że był moim Aniołem Stróżem. Podwiózł mnie kawał drogi, a na pożegnanie powiedział: wierzę w ciebie, na pewno ci się uda pokonać drogę i myślę, że nic złego cię nie spotka. Zobaczyliśmy się przypadkowo dwa tygodnie później. Miałam wielką satysfakcję, kiedy usłyszałam: wiedziałem, że się nie poddasz. Pozdrowienia od Trojanowskiej W czasie całej wyprawy Marynia publikowała swoje wrażenia, uwagi i zdjęcia na stronie internetowej oraz na Facebooku. Koledzy z kulturoznawstwa, z którymi w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie śpiewała stare przeboje Izabelli Trojanowskiej, zrobili jej niespodziankę. Poszli na koncert piosenkarki i udało im się nagrać życzenia pani Izy dla młodej podróżniczki. – Z tego zrobiła się świetna zabawa. Zaczęłam dostawać pozdrowienia, nagrywane przez moich znajomych, od różnych znanych osób, które pewnie nawet nie wiedziały, kim jestem. To było śmieszne i bardzo sympatyczne. Razem ze słońcem Po Meksyku było Belize, następnie Salwador, Honduras, Nikaragua, Kostaryka i Panama. – Wstawałam wcześnie, żeby wyruszyć ze wschodem słońca. Po drodze robiłam sobie przystanki na posiłki, a na obiad starałam się dojechać do miejsca docelowego. Dziennie 51 przejeżdżałam od 50 do 100 km. Wczesne poranki to były moje ulubione chwile: ruszając w drogę, widziałam zarówno księżyc, jak i słońce; na drodze jeszcze nie było nikogo, czułam się wtedy bezpiecznie. Robinson w dżungli Żeby dostać się do Kolumbii w Ameryce Południowej, dogadała się z kapitanem statku, że zabierze ją na pokład w zamian za rower. – To był dobry sprzęt, dzielnie mi służył, ale jadąc słynną asfaltową drogą Panamericana, przekonałam się, że wcale nie potrzebowałam ciężkiego górala. W podróży zatrzymywałam się na dłużej w miejscach, które były dla mnie ważne, którymi się zauroczyłam. Na przykład w Belize trafiłam do pary, która mieszkała w dżungli i zostałam tam kilka dni. Spotkaliśmy się w San Ignacio, gdzie załadowali mnie oraz mój rower do pickupa i wywieźli w dżunglę. Kąpaliśmy się w rzece, wieczory spędzaliśmy przy świecach, jedliśmy kokosy, które sami zrywaliśmy, polowaliśmy na wielkie iguany. Poczułam się jak Robinson Crusoe. Taksówka do Caracas Rejs z Panamy do Cartageny w Kolumbii się przedłużył, bo statek musiał się schować między dwoma wyspami przed straszliwym huraganem Cindy. W Cartagenie Marynia spo52 tkała Polkę, która namówiła ją, żeby pojechała do Wenezueli zobaczyć najwyższy wodospad świata Salto Angel. – To była prawdziwie latynoska podróż. Najpierw okazało się, że autobus z Cartageny do Caracas nie pojedzie, bo się zepsuł, a kierowca jest pijany. Musiałam poszukać innego sposobu i znalazłam, a przy okazji zaoszczędziłam 40 dolarów. Po drodze z kilkoma osobami udało nam się wynająć taksówkę. Podróż trwała 36 godzin. Rower został na statku, trzeba było poszukać innego środka lokomocji. W Boliwii za 2100 dolarów Marynia kupiła Hondę i na tym motocyklu pokonała Andy. – Kiedy jechałam z Argentyny do Chile, wybrałam drogę prowadzącą przez Aconcaguę z zapierającymi dech widokami i niesamowitymi krajobrazami. To było coś tak pięknego, że przez cały dzień miałam łzy w oczach. A sama droga asfaltowa, jak w Polsce. Później z Chile do Boliwii droga była niebezpieczna: piach, wielkie dziury, ostre zakręty i przepaści bez oznakowania. Naprawdę musiałam uważać. Odwrócone niebo Kiedy wróciła do Polski, „złapała dużego doła”, przeżyła prawdziwy szok kulturowy, trudno jej było przestawić się na „cywilizowany” tryb życia. – Ale poczułam ulgę, kiedy uświadomiłam sobie, że przecież nie muszę cały czas żyć tak jak inni, jak większość Europejczyków, bo mogę podróżować i to będzie moje życie, moja rzeczywistość z wyboru – mówi z przekonaniem młoda podróżniczka. – Jeszcze w Meksyku, w chwilach kryzysu, pytałam siebie: po co ja to robię, dla kogo, przed kim chcę się popisać? Musiałam sobie powiedzieć: ok, nie jestem świetną rowerzystką i wspaniałym globtroterem, jadę tylko dla siebie, bo kocham poznawać nowych ludzi i różne miejsca na świecie. Chcę przeżyć przygodę. Wtedy też odłożyłam pisanie bloga i skoncentrowałam się na sobie, na pisaniu prywatnego dziennika z podróży. To mi dało siłę i pozwoliło pokonać wszelkie wątpliwości. Jestem tu i teraz i to jest najważniejsze. Nie wiedziałam, co mnie czeka – i dobrze, bo chyba bardziej bym się bała. Na szczęście, za każdym razem, kiedy coś zawodziło, spotykałam kogoś, kto mi pomagał – „mojego Carlosa”. KLIM Fot. Marynia Pawlak PS. Patrzę na obraz słynnego meksykańskiego malarza Diego Rivery i przecieram oczy ze zdumienia: w centrum kompozycji jako żywo widać Marynię Pawlakównę. Jak to, obraz powstał w 1940 roku, kiedy nie tylko Maryni, ale nawet jej rodziców nie było jeszcze na świecie. Fotomontaż? Przypadek czy przeznaczenie? Dwie głowy smoka Kaliszanie w świecie Każdego roku, 1 lipca, mieszkańcy Hongkongu udowadniają, jak wielką niezależność chcą zachować od Chin kontynentalnych. I chociaż 1 lipca ustanowiono oficjalnym świętem państwowym upamiętniającym powrót Hongkongu do Chińskiej Republiki Ludowej po latach administracji brytyjskiej, to w praktyce jest to dzień manifestacji i protestów. Mieszkańcy tego ponad siedmiomilionowego miasta wychodzą na ulice z hasłami obrony praw człowieka i wolności słowa na sztandarach. W tym roku niektórzy z manifestantów domagali się uwolnienia Liu Xiaobo, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, skazanego w Chinach na długoletnie więzienie. Wzdłuż drogi, którą przebiegała trasa głównego marszu, łopotały na silnym wietrze flagi tybetańskie – próba rozwieszenia tych flag w samym Tybecie z pewnością skończyłaby się wyrokami sądowymi dla organizatorów lub co najmniej dla niosących flagi. Kiedy więc po kilkumiesięcznym pobycie w Chinach przyjechałam do Hongkongu i byłam obserwatorem obchodów 1 lipca, odniosłam wrażenie, że znalazłam się w zupełnie innym państwie – pisze Antonina Łuszczykiewicz. Na chińskich ulicach królują występy artystyczne, które, chociaż nierzadko wydają się kiczowate i pozbawione głębszej treści, są kolorowe, radosne i przyciągają tłumy widzów Jeden kraj, dwa systemy Historyczna odrębność Hongkongu związana jest z trwającym ponad 150 lat panowaniem Brytyjczyków. Przejęcie wyspy Hongkong przez Wielką Brytanię było jednym z postanowień traktatu nankińskiego z 1842 roku kończącego pierwszą wojnę opiumową. Na podstawie kolejnych porozumień z rządzącą cesarstwem dynastią Qing tereny te zostały powiększone o Półwysep Kowloon (w 1860 roku) oraz Nowe Terytoria (w 1898 roku) – te ostatnie zostały wydzierżawione przez Brytyjczyków na 99 lat. Kiedy zbliżał się termin ich zwrotu, Chińska Republika Ludowa zaczęła domagać się oddania wszystkich trzech części, argumentując, że zostały one odebrane Chinom w wyniku nierównoprawnych traktatów i bezwzględnej, imperialistycznej polityki kolonialnego mocarstwa. Choć ostatecznie 1 lipca 1997 roku Wielka Brytania zwróciła Chinom całość, to dzięki 53 Chińczycy gustują w ulicznym jedzeniu, które spotkać można niemal na każdym rogu Obraz nowoczesnych Chin, w których dla elementów tradycji i historii pozostaje coraz mniej miejsca – Mała Pagoda Dzikiej Gęsi w Xi’anie na tle nowoczesnej wieży Ogromna część demonstrantów domagała się dymisji Cy Leunga, szefa administracji regionu, oskarżonego o rozbudowę swojej rezydencji przy pominięciu legalnych procedur i bez zapłacenia podatku 54 zasadzie „jeden kraj, dwa systemy” zapewniła Hongkongowi polityczną i gospodarczą odrębność na kolejne 50 lat, czyli do 2047 roku. Obecnie Hongkong jest jednym z dwóch, obok Makao, specjalnych regionów administracyjnych Chińskiej Republiki Ludowej. Według Human Development Index (wskaźnika rozwoju społecznego), wprowadzonego przez ONZ, w tym roku Hongkong zajął w światowym rankingu 13. miejsce. Dla porównania, pierwsze trzy pozycje to Norwegia, Australia i Stany Zjednoczone; Polska zajęła miejsce 39., a Chiny – dopiero 101. Istnienie kolosalnych różnic między Chinami kontynentalnymi a Hongkongiem jest zatem oczywiste. Przede wszystkim, systemem politycznym Hongkongu jest ograniczona demokracja. System prawny i edukacyjny jest całkowicie niezależny od chińskiego i wzorowany na rozwiązaniach brytyjskich. Hongkong prowadzi także samodzielną politykę gospodarczą– jego walutą jest dolar hongkoński, a Chin – yuan. Dla zwykłych mieszkańców Hongkongu ogromne znaczenie ma także zdecydowanie większa swoboda komunikacyjna – cenzura internetowa jest o wiele mniej surowa niż w Chinach, ponieważ można bez przeszkód korzystać z takich portali jak Facebook czy Youtube, podczas gdy w Chinach kontynentalnych są one całkowicie zablokowane. Spuścizna Anglików... i angielskiego Widać zatem wyraźnie, że zasada „jeden kraj, dwa systemy” odnosi się nie tylko do sfery politycznej – oddziałuje także na edukację i, co za tym idzie, powszechną znajomość języka angielskiego. Wydaje się nawet, że w Hongkongu, gdzie większość osób mówi w domu w dialekcie kantońskim, łatwiej porozumieć się po angielsku niż w chińskim mandaryńskim, oficjalnym języku Chińskiej Republiki Ludowej. Trudności w komunikowaniu się w języku angielskim często okazują się dla obcokrajowców podróżujących po Chinach bardzo uciążliwe – nawet w popularnych punktach turystycznych czy hotelach znajomość angielskiego może być zaskakująco niska. Na taką sytuację w dużej mierze ma wpływ sam sposób nauczania języka angielskiego – bo choć jest on już w chińskich szkołach powszechny, to wciąż stawia się na rozwiązywanie testów i pisanie, podczas gdy prawie w ogóle nie ćwiczy się umiejętności mówienia. Stąd młodzi Chińczycy albo w ogóle nie umieją po angielsku mówić, albo, znacznie częściej, nie mówią ze strachu przed popełnianiem zbyt wielu błędów. Powszechne użycie języka angielskiego w Hongkongu jest oczywiście spuścizną po długoletnim panowaniu brytyjskim – Wznoszenie coraz wyższych drapaczy chmur jest jedynym rozwiązaniem dla stale rozwijającego się Hongkongu, który posiada bardzo ograniczoną powierzchnię i jednocześnie jest jednym z najgęściej zaludnionych regionów świata trudno zatem oczekiwać, by Chińczycy szybko dorównali pod tym względem Hongkończykom. Niemniej, dobra znajomość angielskiego ma znaczenie nie tylko dla turystyki, lecz także dla międzynarodowych firm i korporacji, a problemy Chińczyków z językiem angielskim mogą się okazać dla ogólnokrajowego rozwoju dużą przeszkodą. Najlepszym dowodem na to jest gospodarczy wyścig Chin z Indiami (notabene, dawną kolonią brytyjską) – badacze wskazują, że powszechna znajomość angielskiego wśród indyjskiej klasy średniej jest jednym z punktów, w których Indie mają w rywalizacji z Chinami zdecydowaną przewagę. Serdeczny uśmiech Hongkończyka Najciekawszych różnic między Chinami kontynentalnymi a Hongkongiem nie da się ująć w statystykach i można się o nich przekonać tylko samemu podczas podróży. Jednym z moich pierwszych wrażeń w Hongkongu było to, że pracownicy hoteli, restauracji czy sklepów są nie tylko znacznie bardziej uprzejmi, ale też częściej się uśmiechają. W Chinach rzadziej spotykałam się z serdecznym przyjęciem – recepcjonistkom pewnego hotelu w centrum Xi’anu za cały uśmiech wystarczał ten narysowany na przypiętych do ich marynarek plakietkach. Poziom higieny w Hongkongu jest zdecydo- wanie wyższy niż w Chinach. Podobnie jak Japończycy czy Koreańczycy, w przypadku przeziębienia mieszkańcy Hongkongu zakładają na twarz maseczki. Chińczycy znacznie częściej zakładają je po prostu dla ochrony przed smogiem, który jest zmorą większości miast. Ponadto, w Chinach powszechne jest palenie papierosów w kawiarniach czy restauracjach pomimo zakazów. Zakaz palenia w miejscach publicznych w Hongkongu jest bardziej restrykcyjnie przestrzegany, a za jego złamanie grozi kara grzywny w wysokości 1500 HKD (ponad 600 złotych). Różnice w podejściu do przestrzegania przepisów są dobrze widoczne także w ruchu 55 Chociaż Hongkong znany jest przede wszystkim jako trzecie największe centrum finansowe świata (po Londynie i Nowym Jorku), to stanowi także wielką atrakcję turystyczną ulicznym – chińscy kierowcy czasem nie zwracają nawet uwagi na sygnalizację świetlną, nie wspominając o ograniczeniach prędkości. Niedoświadczonym obcokrajowcom radzi się, by przekraczali ulice razem z innymi przechodniami, którzy są do takiej sytuacji przyzwyczajeni. Trudno jednak przygotować się na motocyklistów i rikszarzy, którzy bardzo często jeżdżą po chodnikach i unikają w ten sposób korków. Przebudzenie smoka Chociaż na wielu płaszczyznach Chiny i Hongkong wciąż dzieli przepaść, pozytywne wydaje się to, że w wielu sferach – takich jak gospodarka czy technologia – to Chiny próbują naśladować Hongkong, a nie odwrotnie. Nie ulega wątpliwości, że główną przyczyną tych różnic są uwarunkowania historyczno56 -polityczne – wszak kiedy Hongkong rozwijał się dynamicznie ze swoją kapitalistyczną gospodarką, Chiny tkwiły w okowach głębokiego komunizmu z centralnym planowaniem. Jednak od kiedy w latach osiemdziesiątych weszły w okres intensywnych przemian, zaledwie w ciągu trzech dekad zmieniły się niemal nie do poznania – z biednego, rolniczego kraju trzeciego świata stały się gospodarczą i militarną potęgą aspirującą do miana supermocarstwa. W tym czasie wyrosła w Chinach wykształcona klasa średnia, która coraz częściej kupuje towary luksusowe i jeździ na wakacje za granicę. Wydaje się jednak, że przy tak widocznej poprawie warunków życia nie nastąpił porównywalny rozwój kultury osobistej w rozumieniu zachodnim. Na to, podobnie jak na istotne przemiany polityczne, potrzeba więc chyba trochę więcej czasu. Nim nastanie rok 2047 Jak dotąd, Chińczykom pozwolono się bogacić – zarabianie pieniędzy i napędzanie rodzimej gospodarki wyparło ideologię walki klas i zaczytywanie się Czerwoną Książeczką. Jednakże politycznego głosu zapewne jeszcze długo nie udzieli się obywatelom. Manifestacje 1 lipca są zatem najlepszą okazją, by się przekonać, jak głęboka jest przy tym świadomość polityczna mieszkańców Hongkongu. Wśród uczestników marszów są zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy zbliżenia z Chinami. Obok flag tybetańskich powiewają dawne kolonialne flagi Hongkongu, flagi Tajwanu (który jest przez rząd w Pekinie traktowany nie jako państwo, lecz jako zbuntowana prowincja) czy tęczowe flagi ruchu LGBT. Podczas głównego marszu ulicami wyspy Hongkong demonstranci idą w dużej mierze przemieszani – razem, choć każdy z własnym hasłem. Według szacunków, w tym roku w manifestacjach wzięło udział ponad 400 tysięcy osób – mieszkańców Hongkongu nie powstrzymało nawet uderzenie tajfunu. Chociaż tamtego dnia na ulicach było bezpiecznie, to łaknące sensacji stacje telewizyjne wielokrotnie pokazywały te same ujęcia manifestantów przepychających się z kordonem policji. Podobny incydent zdarzył się na moich oczach – celem demonstrantów nie były jednak akty wandalizmu i przemocy, próbowali oni sforsować barierki, gdyż te uniemożliwiały im dołączenie do głównego nurtu marszu. Tego typu incydentów było jednak stosunkowo niewiele. Nieważne zatem, w jakiej sprawie Hongkończycy biorą udział w pokojowej demonstracji – mają prawo głosu i są tego świadomi. W Chinach zorganizowanie podobnego marszu byłoby niemożliwe. Pytanie więc, czy zwolennicy zbliżenia z Pekinem zdają sobie sprawę, że gdyby dziś doszło do pełnego zjednoczenia Hongkongu z Chinami, to byłby to kres takich manifestacji i, gdyby chcieli przeciwko czemukolwiek zaprotestować, to nie mieliby już takiej szansy. Co więc stanie się w roku 2047, kiedy wygaśnie umowa o zapewnieniu Hongkongowi jego autonomiczności? Czy może do tego czasu nastąpią takie zmiany, że to Chiny będą politycznie upodabniać się do obecnego Hongkongu, a nie odwrotnie? Niech dobrą wróżbą będą słowa napisane na tabliczce przez pewnego starszego pana podczas marszu 1 lipca w Hongkongu: nothing is impossible– nic nie jest niemożliwe. Tekst i zdjęcia Antonina Łuszczykiewicz Rozmowa z Wiktorem J. Jędrzejakiem, malarzem i podróżnikiem Kaliszanie w świecie W poszukiwaniu światła, koloru i formy Fot. Archiwum prywatne Pamięta pan swoją pierwszą podróż zagraniczną? Zostałem zaproszony na plener malarski do Grecji w 1996 roku, to była moja pierwsza artystyczna podróż zagraniczna. Ciekawa przygoda, pierwszy raz leciałem samolotem. Już na miejscu okazało się, że warsztat, jaki ze sobą zabrałem, nie bardzo przystawał do sytuacji. Paleta, jakiej dotychczas używałem, oparta była na barwach ziemi: ugry, brązy, a tam zderzyłem się z takim rodzajem kolorystyki, z którym wcześniej w ogóle nie miałem do czynienia. Intensywność koloru była dużo większa z powodu południowego światła. Wyszło na to, że musiałem kupić nowe farby o bardziej zdecydowanych pigmentach. Cały miesiąc mieszkałem na wyspie Paros z innymi artystami z Grecji, Francji, Niemiec i Europy Środkowej. Mieszkaliśmy oddzielnie, ale mieliśmy wspólne posiłki i na koniec wspólną wystawę. Jako malarz zderzyłem się tam ze światem dla mnie nowym, nieznanym, ale fascynującym. Pierwsza była Grecja, później inne kraje i kontynenty: Francja i Włochy, Meksyk i Stany Zjednoczone, czyli Ameryka Środkowa i Północna. Byłem także w Indiach, Tybecie, Laosie, Kambodży i Tajlandii w Azji. Długo przygotowuje się pan do kolejnej podróży? Przyjąłem taką metodę, chociaż nie wiem, czy ona jest dobra, że celowo się nie przygotowywałem do tych moich podróży tematycznie poprzez specjalne lektury. Uznałem, że lepiej zrobić to po powrocie. Tak było też z wyprawą do Tybetu i ta metoda w tym przypadku na pewno się sprawdziła, to był dobry pomysł. Owszem, przeglądałem mapy i sięgałem po typowy przewod57 Susza 58 nik turystyczny, ale tam są informacje tylko ogólnikowe, niepogłębione. Niektórzy towarzysze podróży byli jednak bardzo oczytani, a więc przygotowali się zupełnie inaczej niż ja. Ale to nie upośledzało mojego obioru, a nawet śmiem twierdzić, że w tej swojej naiwności chłonąłem więcej, albo inaczej. Nigdy nie podróżowałem sam. Zawsze była to grupa malarzy, która ma swojego przewodnika, sam też nie wybierałem miejsca – dostawałem informację, w jaki rejon świata jest wyprawa, ile to kosztuje i na końcu pytanie: czy jadę? Kto organizuje wasze wyprawy? Zaczęło się od jezuity Stanisława Głaza, który wymyślił i zorganizował podróż do Indii. Było nas kilkanaście osób. Azja nie jest droga. Zawsze najdroższy jest transport: bilety lotnicze i na miejscu wynajęcie samochodu z kierowcą. Sam nigdy bym się nie odważył jeździć po Azji samochodem, bo taka jazda wygląda dosyć ekstremalnie. Jeśli nawet przyjmiemy, że jezdnia jest dwupasmowa, chociaż pasów z reguły nie ma, to wcale nie znaczy, że tak jak u nas równolegle jadą dwa samochody w przeciwnych kierunkach – tylko tyle, ile się zmieści. I żaden samochód nie ma lusterek bocznych, a gdyby je miał, szybko by stracił. Podróżując po świecie, jest pan bardziej turystą czy artystą? Przemieszczając się po wybranym kraju, staramy się wniknąć w społeczeństwo, wykorzystać maksymalnie czas do obserwacji, żeby wczuć się w klimat, rytm i kolor życia. W czasie naszych wypraw nie tworzymy, nie malujemy obrazów – oczywiście, korzystamy z aparatów fotograficznych, robimy notatki, czasami jakieś szkice. Warunki pobytu i podróży są bardzo różne; zdarzają się sytuacje najdziwniejsze, niezwykłe; to chłonę, tym nasiąkam. Kiedy wracam i zaczynam malować, nie mam problemu, żeby oddać to, co widziałem i przeżyłem. Malowanie ożywia wspomnienia, w mojej pracowni przy sztalugach doskonale czuję to, co chłonąłem w trakcie podróży, łącznie z zapachami. Zwracam uwagę na zjawiska kolorystyczne, kulturowe, wygląd ludzi, dźwięki w tle; to wszystko razem się łączy, tworząc formę. Myślę, że w malarstwie forma i kolor są najważniejsze. W Azji poza architekturą najciekawszym tematem są kobiety, które w jakimś sensie są wyjątkowe. Ich strój codzienny przypomina suknię balową. Poupinane sari, czasami z jedwabiu dobrej jakości, dużo biżuterii – to jest element ich kultury przekazywany z pokolenia na pokolenie. I te kobiety, wykonując nawet najprostsze czynności – takie dosyć typowe w Azji, jak na przykład wytwarzanie opału Po zbiorach z łajna krowiego – one są cały czas elegancko ubrane, obwieszone biżuterią. To jest jednak coś zjawiskowego, kiedy maluje się taką „księżniczkę”, która zajmuje się bardzo prozaicznymi rzeczami. Przyznaję, że dosyć dużo takich obrazów z kobietami zrobiłem. W Indiach, w Varanasi nad Gangesem spędziłem kilka godzin w spalarni zmarłych; obserwowałem ceremonie pogrzebowe. Byłem zainteresowany, co się dzieje od momentu wniesienia ciała do czasu zmiecenia popiołu do Gangesu. Trwało to około 4 godzin. Dokładnie to samo miejsce można zobaczyć w filmie Baraka, niezwykłym obrazie, który pokazuje podróż po Azji – bez słów, tylko z muzyką. To wywarło na mnie duże wrażenie, pozytywne, nie jakieś przerażające. Ale mam dystans do całej tej warstwy filozoficzno-religijnej, która spowija Indie i Azję, do duchowej egzotyki. Czy po powrocie do domu potrzebuje pan dużo czasu, żeby „przetrawić” to, co pan zobaczył? Na skutek tej wielości zachwytów estetycznych, jakie przeżywam w trakcie kolejnej podróży, z niecierpliwością czekam na ten moment, kiedy mogę usiąść przy sztalugach, żeby zacząć malować i wreszcie to wszystko z siebie wyrzucić. Tyle się we mnie nagromadziło, taki czuję się naładowany. Chociaż po powrocie z Tybetu przez miesiąc nie mogłem się zabrać do pracy. Ale może dlatego, że ta podróż sama w sobie była najciekawsza, dała mi najwięcej wrażeń, okazała się pewnym spełnieniem. Podróż zawsze jest jakąś przygodą, czasem nawet niebezpieczną. Mieliśmy dosyć trudną podróż przez Himalaje. Przemieszczaliśmy się starymi dużymi Land Roverami, to był już właściwie złom. 59 Złoto Mekongu Jechaliśmy nocą, w deszczu, po stromych zboczach, nad przepaściami. Żartowaliśmy, że jak się coś stanie, to przynajmniej będą ciekawe artykuły w Polsce. Starałem się to traktować jako przygodę, ale niektórzy byli autentycznie przerażeni. Zmodyfikuję trochę wcześniejsze pytanie: podróżuje pan w poszukiwaniu wrażeń artystycznych czy przygody? Pisząc kiedyś pewien tekst, postawiłem pytanie: czy artyście podróż jest konieczna? Ja uważam, że jest potrzebna, ale są tacy koledzy, którzy twierdzą, że nie. Niektórzy cytują Rembrandta, który mówił do uczniów: nigdzie nie łaź, tylko siedź w pracowni i pracuj, bo i tak całego świata nie zobaczysz, a tu przynajmniej będziesz się doskonalił. W dzisiejszych czasach, tak podejrzewam, potrzebne są ekstra bodźce, których w swoim macierzystym środowisku już się nie dostaje. Ile razy w życiu można się zakochać? Świat, w którym żyjemy, jest znany, coraz rzadziej się dziwimy. Natomiast w takiej podróży doza zdziwienia rośnie, bardzo często coś nas zaskakuje i zaciekawia. Jesteśmy w tak różnych sytuacjach, które odkrywają przed nami to, co nowe, wcześniej nieznane, fascynujące. To mi dała moja pierwsza wyprawa do Indii; później był Meksyk, Tybet z elementami Indii, czwarta podróż obejmowała Laos, Kambodżę i Tajlandię. Byłem też, ale to już sam, kilka razy w Stanach Zjednoczonych, gdzie większość czasu spędziłem w Nowym Jorku. Oczywiście, byłem też wielokrotnie w Grecji i, jak kiedyś policzyłem, w sumie mieszkałem tam pół roku. Wydaje 60 mi się, że nie bardzo mógłbym coś jeszcze odkryć. Co prawda wyspy Peloponezu różnią się od siebie architektonicznie, kolorystycznie – i pod tym względem na pewno są ciekawe, ale jak się to już zobaczy, pozna, „opanuje”, to następuje pewna schematyzacja postrzegania. Dlatego wybierałem takie propozycje nieszablonowe, które pozwalały mi zachować pewną świeżość. Staram się to jak najlepiej oddać w swoich obrazach. Znajoma, która zorganizowała wystawę w Atenach, nazywała moje prace mikroogrodami – naprawdę pięknie brzmi to po grecku. W końcu zacząłem się interesować detalami: doniczka na murze rzucająca cień, jakieś schodki. Prosty temat, tylko kolor i światło. Czy po powrocie z podróży szybko się pan adaptuje do „normalnego życia”? Nie mam z tym problemu. Bardzo lubię biesiadowanie, właściwie bardziej niż pracę. I rzeczywiście mam bogate życie towarzyskie. Pracuję tylko w ciągu dnia. Po śniadaniu robię przegląd prasy, a następnie idę do pracowni, tworzę, ale już się bardzo cieszę, że wieczorem mam jakieś fajne spotkanie przy winie i dobrej kolacji. Mam grupę przyjaciół i dobrych znajomych; w sumie rzadko bywa, żebym wieczór spędzał w domu. Z tego powodu mamy mały konflikt w rodzinie, bo żona po pracy wraca do domu i bycie w nim ma dla niej jakąś wartość. Natomiast ja chętnie go opuszczam. Ale jakoś sobie z tym radzimy. Naturalnie, ponieważ często gdzieś chodzę, to chętnie też zapraszam do siebie. Chodzę na wernisaże kolegów, na wystawy w Kali- szu. Uważam, że w ogóle trzeba mieć bliski kontakt z kulturą i uczestniczyć w różnych wydarzeniach. Dlatego chodzę do filharmonii, teatru, DKF-u, na koncerty. To mnie interesuje, to jakby zaspokaja moją potrzebę nowych przeżyć. Kiedy jestem w filharmonii, czasami czuję, jakby całe moje ciało odbierało muzykę, jakbym się poddawał specyficznej wibracji. Dlatego czekam na piątkowe wieczory z nadzieją, że znowu poczuję to COŚ, że muzyka mnie zauroczy i uwiedzie. Świetnie mi się pracuje i lepiej tworzy, wiedząc, że wieczorem czeka mnie coś sympatycznego. W pracy muzyka mnie nie rozprasza, chociaż czasami zapomnę coś włączyć. Niekiedy pracuję, słuchając płyty do nauki języka angielskiego. Wbrew pozorom tego się nie słyszy, nie jest to zatem najbardziej skuteczna metoda nauki. Zdarza się, że ktoś zadzwoni i pyta, czy może mnie odwiedzić. Zapraszam i przepraszam, że będę pracował, dlatego od razu pytam: czy to nie będzie przeszkadzało? Mogę rozmawiać, słucham, co się do mnie mówi i to mi w ogóle nie przeszkadza w tworzeniu. Znajomi przychodzą, robią sobie kawę, siadają w pracowni i rozmawiamy. I to pana nie rozprasza, nie przeszkadza w koncentracji? Wcale. Pracuję bardziej wrażeniowo, moje prace są niby realistyczne, ale – co widać na przykład na fotograficznych powiększeniach – mój pędzel szaleje, chlapnięcia farbą są nieokiełznane i to wcale nie jest malowanie precyzyjne. Nie mam takiej benedyktyńskiej cierpliwości jak na przykład Janusz Kokot, który – takie mam wrażenie – przywiązuje dużą wagę do precyzji i tworzy z dużą cierpliwością. Wydaje mi się, że ja sam maluję szybko, ale to się na nic nie przekłada. Tworzenie to jest proces. Bardzo często, gdy maluję, na nic nie patrzę, nawet jeśli powstaje martwa natura. Mówiąc kolokwialnie, maluję „z głowy”. Jak projektant w fabryce porcelany wymyślam naczynia, które później można zobaczyć na moich obrazach. To jest oczywiście proces elastyczny; pomysł ewoluuje i to, co powstaje najpierw w wyobraźni, może przyjąć inny kształt w gotowym już obrazie. Najpierw robię rysunek drucikowy, obrys przedmiotu, tworzę kompozycje, a następnie zaczynam malować. Zdarza się, że przerywam pracę nad jakimś obrazem, by później do niego wrócić. Czasami maluję błyskawicznie, obraz powstaje bez wysiłku, lekko, jak śpiew ptaszka. A niekiedy po całym dniu w pracowni biorę szmatę i ścieram wszystko, nad czym pracowałem. Jednak im się coś łatwiej dzieje, tym jest ciekawsze. Problem polega na tym, żeby zbyt szybko i łatwo nie popaść w samozadowolenie. Oczywiście, jak większość doświadczonych artystów, jestem świadomy swojego warsztatu i potencjału. Staram się tak ustawić sobie poprzeczkę, żeby się wysilić – żeby stanowiło to prawdziwe wyzwanie. W moim przypadku ważne są konkretne farby: kiedy pracuję nad nowym materiałem, wykorzystując te, których wcześniej nie używałem, powstaje nowa jakość. Dla mnie jest to intrygujące. Czasami efekt jest zupełnie odmienny od zakładanego i może mnie samego zadziwić. Niektórzy malarze nie lubią rozstawać się ze swoimi obrazami – a pan? Przywiązuję się do swoich obrazów, dlatego zazdroszczę grafikom, bo oni zawsze mogą zostawić sobie oryginał, to co najlepsze i nawet nikt o tym nie wie. Uczciwy grafik powinien wyprodukować 50 prac numerowanych, pełnowartościowych. A ja czasami – chociaż zdarzało się to bardzo rzadko – musiałem się pozbyć czegoś, co dla mnie samego miało wyjątkową wartość, z czym rozstawałem się naprawdę niechętnie. To nie jest fajna sytuacja. Ważne jest też, kto to kupuje... Ale nie jestem zwariowany na punkcie własnego malarstwa, zachwyca mnie też twórczość innych malarzy. Czy jako dziecko marzył pan, żeby zostać malarzem i podróżować po świecie? Do szkół chodziłem w Kaliszu, po podstawówce trafiłem do liceum zawodowego, i oprócz świadectwa maturalnego mam także dyplom montera napraw i budowy maszyn przemysłowych. Pochodzę z dużego gospodarstwa rolno-ogrodniczego. W dobrym cieniu Mój ojciec zginął, kiedy miałem 9 lat. Mam starszego brata, który poszedł do szkoły rolniczej, a ja do liceum zawodowego i tak się utarło, że po skończeniu nauki będziemy z bratem prowadzić to gospodarstwo. W mojej klasie, w metalówce było kilka osób wyróżniających się oczytaniem i inteligencją. Dużo czytałem już jako dziecko. Pilnowałem krów pasących się na łące nad rzeką i jak była dobra pogoda, przychodziło wielu kolegów i fajnie się bawiliśmy. Ale jak pogoda była kiepska i nie miałem się z kim bawić, to czytałem książki. Weszło mi to w nawyk i później w życiu sporo pomogło. Nie chciałem wcale zdawać na studia; namówili mnie koledzy: złóż papiery, co ci szkodzi. Los tak chciał, że tylko ja się dostałem z tej całej grupy, która pojechała na egzaminy do Częstochowy. Złożyłem papiery na kierunek pedagogiczno-artystyczny, a jak się dostałem, to już te studia skończyłem. Trochę przypadkiem. No dobrze, byłem utalentowany plastycznie, o czym dowiedziałem się już w szkole podstawowej. Ale w rodzinie nie było to traktowane jako coś nadzwyczajnego. Chociaż byłem użyteczny: za moją starszą siostrę, kiedy była już w liceum, a ja w czwartej klasie, robiłem wszystkie rysunki i dostawała same piątki. Naprawdę musiałem być niezły. Wracając do tematu podróży: czekam już na kolejną wyprawę – chętnie tym razem pojechałbym do Ameryki Środkowej, Południowej: Argentyna Chile; bardzo bym się ucieszył, gdyby to była Afryka, bo nigdy tam wcześniej nie byłem. Myślę także o podróży na Islandię, ale to już indywidualnie. Nie znoszę całego tego marudzenia o naszej rzeczywistości. Po tym co widziałem w Azji, wiem, że my żyjemy naprawdę w luksusach. Problem polega na tym, że za mało inwestujemy w siebie, a za dużo koncentrujemy się na stronie materialnej naszego życia. Lubimy się porównywać z tymi, co mają jeszcze lepiej. Ale to, co mamy, naprawdę wystarczy i trzeba myśleć, żeby się rozwijać wewnętrznie – to jest ważne. KLIM Prezentowane prace Wiktora Jędrzejaka pochodzą z cyklu Malarski dziennik podróży. Reprodukcje Mariusz Hertmann. 61 użytkowenieużytkowe Nadeszły czasy wielkiej współpracy. Artyści kolaborują ze sobą, różne dyscypliny sztuki przenikają się wzajemnie. Sztuki wizualne inspirują muzyków, muzycy inspirują artystów wizualnych. Obrazy i muzyka są natchnieniem dla pisarzy i filmowców. Żyjemy w wielkim mikserze, wreszcie czujemy, że Ziemia się obraca. Coraz mniej granic miedzy państwami, coraz mniej granic do przekroczenia. Muzyka trafia do muzeów, obrazy do internetu, mamy wielką produkcję sztuki. Wydawałoby się, że świat zwariował. Tak naprawdę jednak nic się nie zmieniło, bo ciągle mówimy o pieniądzach, religii, żądzach, moralności. Ciągle mówimy o życiu, czyli o sztuce. Dziedzinie, w której zatarły się granice między dyscyplinami, ale wciąż dotyka wartości uniwersalnych. Nasze marzenia nie zmieniły się od wieków. Ciągle chcemy mieć uczucia. Ciągle chcemy żyć wiecznie. Tytuł wystawy to rodzaj klucza, sposób myślenia, filozofia tworzenia. Co jest sztuką użytkową, a co nieużytkową? Używamy sztuki jako lokaty kapitału, dobieramy do kupionych mebli, opakowujemy w nią nasz najcenniejszy produkt – nasze życie, podkreślamy swój status społeczny. Dziś logotyp pod plakatem bywa ważniejszy niż sam plakat. Sponsor ważniejszy od instytucji. Właściciel dzieła ważniejszy od jego twórcy. Jak sprawić, by sztuka stała się „prawdziwa”. Nie istnieje użytkowenieużytkowe, bo podział sztuki na dyscypliny stał się sztuczny, dziś wszystko jest użytkowe, chociaż często bezużyteczne. 62 „-” akryl na płótnie 63 64 „Nenufary” akryl na płótnie „Nenufary2” akryl na płótnie 65 „Biały kruk” akryl na płótnie „Czarny pies” akryl na płótnie 66 j e st e m . . . ... z krwi i kości, mam duszę i rozum, staram się z nich korzystać. W y kszta ł c e ni e . . . ... nasze liceum (Asnyk), a potem Akademia Sztuk Pięknych w Poznaniu dały mi pewność siebie, wolność tworzenia, niezależność poglądów i nonkonformizm. Dały mi miłość i najlepszego przyjaciela. U mi e j ę tno ś ci . . . ... mnie nie ograniczają, mam najdoskonalsze narzędzia – oczy, ręce i rozum spełniają moje oczekiwania – pędzel, komputer są tylko ich przedłużeniem. do ś wiadcz e ni e . . . ... jest moim potencjałem i siłą. Tworząc, pracuję i pracując, tworzę. Ważna jest dla mnie litera, nie tylko jako nośnik informacji, ale jako struktura geometryczna, znak istniejący w przestrzeni strony. fi r ma . . . ... dzięki niej mogę być niezależny, tworzę zawsze z pasją rzeczy, które mnie interesują i pociągają, użytkowenieużytkowe może być sexi, przekonuję o tym swoich klientów i znajomych. M uz y ka . . . ... towarzyszy cały czas, jest pasją i motorem do działania, ułatwia organizowanie czasu, porządkuje myśli. Rodzina . . . ... jest na pierwszym miejscu, wszystko robię dla niej. ... ... jest jeszcze pies, całkiem interesujący osobnik „wieloowocowy”, ale to już zupełnie inna historia. „Pomost” akryl na płótnie 67 68