pobierz - Nowy Czas

Transkrypt

pobierz - Nowy Czas
LOnDOn
08 (206)
2014
iSSn 1752-0339
E-Migration. Will I make it?
DONALD TUSK przyjechał w 2007 roku do Londynu, by namawiać polskich imigrantów do powrotu do kraju.
Robił wszystko, by zawrócić imigracyjną nawałnicę. Nie tylko płomiennymi przemówieniami obiecywał nam drugą
Irlandię, także drukowaniem poradników-powrotników za pieniądze z budżetu. Teraz sam dołącza do fali odpływającej z naszego kraju. W głosowaniu w sobotę 30 sierpnia został wybrany przewodniczącym Rady Europejskiej.
Wyemigruje do Brukseli, zostawiając kraj, którego nie zamienił w Eldorado. Pytanie, E-migration. Will I make it?,
niech pozostanie retoryczne. Grafika pod takim właśnie tytułem, której autorem jest nasza stała współpracowniczka
JOANNA CIECHANOWSKA została nominowana do National Art Competition i będzie w połowie października
wystawiona w Somerset House w Londynie. Joannie Ciechanowskiej oraz Donaldowi Tuskowi gratulujemy!
takiE czaSy
»04
rOzMOWa na czaSiE
»06
SWEGO niE znaciE…
»26
Gorący
sierpień 2014
Sztuka
integracji
Wakacje
w Folkestone
Dawid Skrzypczak: Doprawdy, żyjemy
Należy wyjść ze swoich czterech ścian i zacząć się interesować swoim otoczeniem.
Wspomagaj sąsiadów, dbaj o miejsce, w którym mieszkasz, bądź aktywny na różne sposoby. Jeżeli lubisz grać w piłkę, zapisz się do
lokalnego klubu. Jeżeli bliskie są ci prawa
pracownicze, zacznij działać w związku zawodowym. Po prostu zrób coś nie tylko dla
siebie – mówi Patryk Maliński
adam Wojnicz: W wakacje nie trać
w bardzo ciekawych czasach. Europa po raz
kolejny staje w obliczu zagrożenia konfliktem. Zagrożenie jest o tyle większe, że jego
zarzewia znajdują się na rubieżach Europy
oraz w samym jej centrum. Można wyróżnić trzy główne ogniska zapalne: sytuacja na
Ukrainie, Bliski Wschód oraz radykalizacja
środowisk muzułmańskich w Europie.
czasu i pieniędzy, zamiast jechać na
drugą stronę Kanału, zatrzymaj się w
Folkestone. Pogoda może nie taka jak
w Hiszpanii czy we Włoszech, ale nie
wydasz pieniędzy na drogie kremy.
I dojazd tańszy. Zabrzmiało jak oferta
agencji turystycznej? Nic z tego. Byłem,
widziałem, doświadczyłem.
2|
08 (206) 2014 | nowy czas
”
[email protected]
O NASZYM ŚRODOWISKU
Muszęprzyznać,żemamsporykłopot,
abygodnieodpowiedziećnaniektóre
tylkozarzutypaniAlinySiomkajło,zarzuty,awłaściwiebeztroskiwylewinsynuacjipodadresemReginyWasiak-Taylorijejksiążki„Ojczyznaliteratura”.Tenbeztroskiwylewzatytułowany
„Przygodawydawnicza.Tylkodlażądnychświadomości”zamieścił„Nowy
Czas”wnumerze7(205)nastr.20.
Podtymniezbytmądrymtytułem
spotykamjeszczewięcejniezbytmądrych–abynieokreślićtegomocniej–
uwag,pouczeńipomówień.Czytając
tonabieraczłowiekuzasadnionych
zwątpień co do jej znajomości literatury emigracyjnej, co z takim naciskiem
podkreśla, ale przede wszystkim dla jej
wykładu i kultury opakowań tych wyjątkowych przemyśleń.
Ponieważ jestem recenzentem
książki (razem z prof. Jolantą Chwastyk-Kowalczyk), poczuwam się do
obowiązku zabrać głos w kilku kwestiach, jak mi się wydaje, ważnych.
Tylko w kilku, nie chcąc grzebać głębiej w opiniach pani Siomkajło.
1. „Na jakiej podstawie Regina Wasiak-Taylor przejęła na siebie profity
płynące z prestiżu śp. Krystyny i Czesława Bednarczyków oraz prowadzonej
przez nich Oficyny Poetów i Malarzy?”
– pyta autorka zaraz na wstępie.
Dla Czytelników „Nowego Czasu”,
nas się
czyta
z am ó w p r e n um e ra t ę
Imię i Nazwisko........................................................................................
Adres............................................................................................................
........................................................................................................................
Kod pocztowy............................................................................................
Tel.................................................................................................................
Liczba wydań............................................................................................
Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)
Prenumeratę
Prenumeratę
można
adres
w Wielkiej
zamówić
możnazamówić
na dowolny
adresnaw dowolny
UK bądź też
w krajach
Unii.
Brytanii.
Aby dokonać
zamówienia
należy
wypełnić
Aby
dokonosć
zamówienia
należy wypełnić
i odesłać
formularz
formularz
i odesłać
gozna
adres wydawcy
z czekiem
na
adres wydawcy
wraz
załączonym
czekiemwraz
lub postal
order
lub postal order.
Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Prenumerata roczna w UK £35.00.
Czeki prosimy wystawiać na:
Czek prosimy wystawić na: Czas
Publishers
LtdLTD.
CZAS
PUBLISHERS
63 Kings Grove
London
SE15 2NA
n o w y cz a s
63 King’s Grove, London SE15 2NA
Tel.: 0207 639 8507, [email protected], [email protected]
ReDAKTOR NACzeLNy: Grzegorz Małkiewicz ([email protected]);
ReDAKCJA: Teresa Bazarnik ([email protected]), Jacek Ozaist, Roman Waldca
WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena
Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz,
Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria
Mickiewicz, Sławomir Orwat, Bartosz Rutkowski, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka
Siedlecka, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Ewa Stepan
DzIAł MARKeTINGu: 0779 158 2949 [email protected]
WyDAWCA: CZAS Publishers Ltd
© nowyczas
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega
sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.
Wydanie jest współfinansowane ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach
konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.”.
którzynieznająksiążkidopowiadam,
że„Ojczyznaliteratura”zostaławydanawOficyniePoetówiMalarzywroku2013,jużpośmierciKrystyny
Bednarczyk,nacoona,AlinaSiomkajło,niewyrażazgody,amadotego
prawo,jaksądzi,booliteraturzeemigracyjnejwienajlepiej,wiejakoniej
pisać,aniejakcirecenzencizlaurkowegochóru,oczymniżej.
Oświadczam,żeReginaWasiak-Taylormiałamoralneprawowydać
swojąksiążkęwOficyniePoetów,ponieważKrystynaBednarczykprzyjęła
jątamdodruku.„Wybrałapapier,
swójulubionykrójczcionki–garamont,kilkanaścierysunkówigrafik,
określiłanakład,alekiedyzostałaprezesemZwiązkuPisarzyPolskichna
Obczyźniew2005roku,wydanieszkicówiwywiadówzaczęłyśmyprzekładaćzrokunarok”.Cytatprzepisujęz
„Przedmowy”izcałąodpowiedzialnościącierpliwegoświadkapowstawaniatejksiążkirazjeszczepotwierdzam
moralneprawowydaniatychtekstów
właśnietu,gdziezostałyprzyjęteizaplanowane,inigdynieodwołane
przezwłaścicielkęwydawniczejoficyny.KiedyKrystyna[Bednarczyk–
red.]byłajużwDomuOpiekiim.św.
OjcaKolbewLondynie,zapytałem
kędyśwrozmowietelefonicznej,cojest
zksiążkąReginyWasiak-Taylor,odpowiedziała(niejestempewnyczydobrzepowtórzę:„Reginaciąglejeszcze
poprawia,dopisuje,itomożetrwać
wiecznie”.DziękiBogunietrwało.
Londyńskieśrodowiskotwórczewie
dobrze,żeReginaWasiak-Taylorbyła
dlaKrystynyBednarczykpośmiercijej
mężaśp.Czesławawielkąpomocąi
podporą,inietylkowpracachZwiązku
Pisarzy.CieszyłasięszacunkiemizaufaniemKrystyny.OnawygłosiłalaudacjęzokazjiprzyznaniaKrystynie
Bednarczykdoktoratuhonoriscausa
przezPolskiUniwersytet[naObczyźnie
– red.]wLondynie,onainspirowałai
organizowała„Wieczór60latOficyny”
wroku2008,wktórymijamiałem
szczęścieuczestniczyć,onawreszciedoglądałaczęstochorąKrystynęwdomu
opieki.Jejimiępadałowielokrotniew
naszychrozmowachtelefonicznych.O
paniAlinieSiomkajłojakośnigdynie
słyszałem.Usłyszałemstosunkowoniedawno.Niezbytpochlebnesprawy.
Cośoagresjiionieprzebieraniuw
środkach.Byłemtrochęzdziwiony,bo
przecieżnauczycielakademicki…Nie,
tojakaśtypowababskawojna.Niestety,
jejwylewżółciiwalenienaodlewwe
wspomnianymnumerze„Nowego
Czasu”dajądużodomyślenia.
Niemampojęcia,jakimtorodzajempublicystykiobdarzyłanaspani
Siomkajło– artykułem?,satyrą?,paszkwilem?,boprzecieżnierecenzją.
Nieznajdujętumerytorycznejocenyksiążkidokonanejwwyważonych,
udokumentowanychargumentach,nie
napotykamerudycyjnejanalizy,czego
przecieżmamyprawooczekiwaćod
kogośpouniwersyteckichstudiachpolonistycznychtakpodkreślanychwjej
wystąpieniu,niematuanifilologicznejprecyzji,aniliterackiejkultury.
Acojest?Ściekoskarżeń,niszczenie
Z naprawdę wielkich, posiadamy
tylko jednego wroga – czas.
godnościiautorytetuReginyWasiak-Taylor,anawetpróbazastraszenia.
Piszebowiem:„DoświadczeniepublicystyczneReginyWasiak-TylorwSłowiewstępnymocenionejestprzez
JózefaGarlińskiegohojniej,niżwznanejmiopinii.Zrobiłamkopiętejcenzurkiidobrzejąschowałam,kiedyś
wypłynienapowierzchnięniesfornych
papierów”.Patrzcie,patrzcie.Tutaj
nietylkoliterackakultura,aleiwielki
charakter.Comampowiedzieć?
Wstyd,wstyd,paniSiomkajło.
2. Wytykająckrytycznoliterackie
brakiwjejartykule(?)niechcębynajmniejpowiedzieć,żeksiążkaReginy
Wasiak-Taylorjestskończenieidealnai
żekrytykniematuprawagłosićswoichzastrzeżeń.Błędy,niestety,znajdziemywkażdejpublikacji,zależnieo
coijakpytaćbędziemy.Ijestświętym
obowiązkiemkrytykazwrócićnanie
uwagę,alezkulturą,znależytym
przygotowaniemteoretycznym,obiektywnieomówićprzedmiotsporu.Takieomówieniapracnaukowych
spotykamynp.w„PamiętnikuLiterackim”wydawanymwewrocławskim
Ossolineum,aleteżiwwarszawskiej
„Twórczości”.To,conampodrzuciła
paniprof.Siomkajłoniejestkrytykąliteracką.Pomówieniaiwszelkieinne
obraźliweściekizawszewpływająw
kierunkusądów.Niewliteraturę.
3. Świadomymwyrazemszkalowania
dobregoimieniaReginyWasiak-Taylorjestnagminnepowtarzaniepomówień,słyszętonieporazpierwszy,że
spotykałasię„zprowadzącymjąoficeremSB,jejteczkę„odkryto”wroku
2009.Paniprof.AlinaSiomkajłoitutajniechcewiedzieć,żetakie„teczki”
miałkażdyktowyjeżdżałzagranicęi
ktosięstarałopaszport.UB,czypotemSBbyłopaństwemwpaństwie
rządzoneprzezzwyrodnialcówibandytów,wieluznichkorzystałoztego
bezprawia,acwaniaczkówpośród
nichniebrakowałonigdy.Nagminnie
„produkowano”więczeznania,doniesieniaiprotokoły,boteświadczyłyo
aktywnościidodawałygwiazdekdo
zafajdanegomundurualboprzynajmniejkilokiełbasywsklepikuzażółtymifirankamilubmożeurlopw
Bułgarii.ReginęWasiak-Taylorteżobdarzonotaką„teczką”.
4. Okolicerozsądkuniesąprzez
paniąSiomkajłozaczęstoodwiedzane.Bootoidalszeoskarżenie:„doprowadzającdorozłamuwZwiązku
PisarzyPolskichnaObczyźnie,świadomiezorganizowałasięwzarządzie
tejorganizacji”.Czytałemtokilkarazy
przecierającoczyzniedowierzeniem.
Tojuższczytprzewrotności.Czyto
mógłnapisaćktośzcenzusemnaukowymitowLondynie,dlalondyńskiej
publiczności?Przecieżludziedobrze
wiedzą,żetowłaśniepaniAlinaSiomkajłopróbowałarozbićZwiązekPisarzy.Paniprofesor,cosiępanistało?
5. Ostatniamojauwagaodnosisiędo
ustępuzatytułowanegorecenzyjne
pustaki,czyliotym,cotapanisądzio
recenzentach:„Pojawiłosięichwroku
2014wiele,min:M.Orski,Londyńskaojczyznaliteratura,„Odra”,nr.2;
P.Gulbicki,Wposzukiwaniudawnych
Joseph Conrad
wielkości,„TydzieńPolski”,Londyn
nr.77;Książkacennairzadka,„Nasza
Polska”,nr26;A.Komikiewicz,Podwójneepitafium,„Rzeczypospolita
(wersjainternetowa)…SzczególnieporuszyłamniewypowiedźKrzysztofa
Masłonia:Emigracyjnyprzypadek–
jakaukazałasięwtygodniku„Do
Rzeczy”,nr28,którysobiecenię.
WybaczciePanowieRecenzenciokreślenie„pustaki”.Niestetyodbiorcę
chóruWaszychlaurkowychrecenzji,
osobęśledzącążycieliterackieispołecznepolskiegośrodowiskaemigracyjnegoogarnia„śmiechpusty,a
potemlitośćitrwoga”.Alejestemdla
Waspełnawyrozumiałości,jakożeinformacjaotym,codziejesięwemigracyjnymśrodowiskunajwidoczniej
niedocieradoWas,ajeślidotarła,to
kanałamisterowanymiprzezautorkę
omawianejpozycji”.
Nocóż,znależnymhołdemchylimygłowy„przedpełnymwyrozumiałości”geniuszempaniSiomkajło,bijąc
sięwpiersizanasze„pustaki”.Jesteśmypaniwdzięcznizajejpoglądową
lekcję,jaknależypisaćrecenzjeiżałujemy,żenigdynieosiągniemyszczytówjejpoprawnegopisaniarecenzji.
Ks. Bonifacy Miązek
OD REDAKCJI:
Piszętentekst,któryniemożepozostaćbezodpowiedzi,podnieobecność
autorkirecenzji,AlinySiomkajło.
KsiądzBonifacyMiązekpouczarecenzentkęiponiekądnas(redakcję
„NowegoCzasu”,bojejartykułzamieściliśmy),żeReginaWasiak-Taylor
miałamoralneprawodowydania
książkiwnieistniejącymwydawnictwie.
Ksiądzwielepiej,cojestmoralneaco
nie,więcztakimokreśleniemniebędę
polemizował.Niestety,ksiądzprzywołujejednakargementzmoralnością
niemającywielewspólnego.Powołuje
sięnazapisrozmowy,jakąmiałaodbyćReginaWasiak-TaylorzwłaścicielkąOficynyPoetówiMalarzyKrystyną
Bednarczyk,czylipiszącomoralności
wprowadzanormalną,zawodowązależnośćwydawca-autor.Wydawca
książkędodrukuprzyjął,i– jakczytamywPrzedmowie ReginyWasiak-Taylor– „wybrałpapier,swój
ulubionykrójczcionki– garamont,kilkanaścierysunkówigrafik,określiła
nakład…”AlewinnymmiejscuwypowiedziksiędzaMiązkadowiadujemy
się,żewydawcaksiążkiwjejkońcowej
formienieznał:„Reginaciąglejeszcze
poprawia,dopisuje,itomożetrwać
wiecznie”. WłaścicielkaOficynyzmarładwalataprzedukazaniemsięomawianejksiążki.Iztegopowodu
autorkarecenzjiwyraziłasłusznezdziwienie,żewksiążceniematzw.
goodwill.Jestnatomiastsłowowstępne
prof.Garlińskiego,któryzmarłw2005
roku.Dziwna praktykawydawnicza.
Jeślinawetjakaśwersjabyłazaakceptowanadodruku,wydawcawersjikońcowejnieznałiżadnepouczanieco
jestmoralneaconie,faktutegonie
zmieni.Kuriozalnywięcjestzapis:
„PublishedbyPoetsandPrinters
Press”,zpodaniemadresunieistniejącegowydawnictwa(103ColindeepLa-
|3
nowy czas | 08 (206) 2014
na bieżąco
ne, London ). Mam nadzieję, że nowy
właściciel domu śp. państwa Bednarczyków nie otrzymuje zamówień na tę
„ostatnią” pozycję Oficyny.
Jest jeszcze jeden szczegół świadczący
o tym wydawniczym nadużyciu: numer
ISBN podany w książce. Żadnej książki
pod takim numerem po prostu nie ma.
Zainteresowany pozycją badacz otrzymuje informację: Sorry, we could not find
any information for this book. This is
unusual. ISBN jest międzynarodowym
systemem rejestracji wydawnictw książkowych. W polskiej wyszukiwarce, i owszem, jest odsyłacz do… prywatnej strony
Reginy Wasiak-Taylor
(taylorwr.blogspot.com), gdzie czytelnik
znajdzie wszystkie pochlebne recenzje z
informacją: Ostatnie, bibliofilskie wydawnictwo legendarnej Oficyny Poetów i Malarzy działającej w Londynie w latach
1949-2011. Znalazłem też odsyłacz do
witryny w.bibliotece.pl, gdzie numer
ISBN jest aktywny, ale odsyła do zasobów
tej tylko witryny. Książka duch? Przepraszam za tę szczegółową relację, ale nie
chciałbym być stronniczy czy gołosłowny.
Pisze ksiądz Miązek o bliskich związkach Reginy Wasiak-Taylor z Krystyną
Bednarczykową. Słyszał ksiądz o ich
współpracy, odczytach dotyczących
OPiM. O recenzentce Alinie Siomkajło
ksiądz nie słyszał. Dziwny argument.
Czy o recenzencie trzeba słyszeć, zanim
dostąpi on zaszczytu przekazania swoich opinii szerszej publiczności?
Dalej w tekście ksiądz jednak przyznaje, że o Alinie Siomkajło słyszał – same
niepochlebne rzeczy. Nazywa ją z nutą
ironii „panią profesor”. Nie podejmuje
merytorycznej dyskusji, bo w artykule
Aliny Siomkajło nie znajduje „merytorycznej oceny książki dokonanej w wyważonych, udokumentowanych argumentach”. Czuję się trochę winny, bo
przesłany do naszej redakcji artykuł tych
argumentów uzbrojonych w naukowy
warsztat przypisów, odniesień i bibliografii miał znacznie więcej. Niestety – jako że
nie jesteśmy pismem naukowym ani literackim – ku niezadowoleniu autorki musieliśmy je wyciąć. Jakkolwiek w okrojonej
wersji recenzja, moim zdaniem, spełnia
warunki gatunku.
Kolejna sporna sprawa to wątek
agenturalny w życiorysie Reginy Wasia-Taylor, na który ksiądz Miązek zareagował tak emocjonalnie. Nie chcę być
niczyim adwokatem, mam jednak, obawiam się, trochę inną ocenę tej niechlubnej przeszłości, z którą nie potrafimy się
uporać. W artykule TW Andrzej donosił,
dobrowolnie, ale nie kłamał (str. 9) swój
pogląd przedstawiam. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który spędził sporo czasu
w archiwach IPN podkreśla w swojej
książce Księża wobec bezpieki: „Po raporcie Więzi w sprawie ks. Czajkowskiego nikt już nie wierzy, że akta IPN są
sfałszowane. W innym miejscu zauważa:
„Funkcjonariusze SB jeśli muszą już coś
powiedzieć na temat swojej przeszłości
(np. w czasie procesów lustracyjnych), to
– w obawie przed odpowiedzialnością
karną – starają się maksymalnie wybielać
swoje działania, przedstawiając SB jako
organizację, która nie zajmowała się niczym innym jak fałszowaniem teczek i
oszukiwaniem swoich przełożonych”.
Zapewniam księdza – i robię to nie
na podstawie kwerendy w zasobach
IPN, tylko własnego doświadczenia – że
SB nie musiała wywieszać żółtych firanek w swoich sklepach, nie było takiej
potrzeby, dysponowała wystarczającą
powierzchnią, żeby resortowym sklepom
zapewnić resortową dyskrecję. Ale to tylko nieistotny szczegół á la Stanisław Bareja, który – chwała mu za to! – wyśmiał
rzeczywistość PRL-u. Nie wszystko było
jednak do śmiechu. Nieśmieszna była
przede wszystkim ta gigantyczna pajęczyna inwigilacji społeczeństwa. Procedura jest prosta – jeśli jest podejrzenie,
można tę sprawę w cywilizowany sposób
wyjaśnić. Wzajemne pomawianie do niczego nie prowadzi. Może to niesprawiedliwe, że osoby niewinne muszą
przechodzić taką, z pewnością bolesną,
próbę społecznego ostracyzmu. Ale byli i
tacy, którzy ucierpieli więcej, stracili życie we własnym, podobno wolnym kraju.
Dlaczego sprawy nie wyjaśnić, tym bardziej w przypadku osoby publicznej?
Jest też w wypowiedzi księdza Miązka
coś, co Anglicy nazywają character assassination: „Okolice rozsądku nie są przez
panią Siomkajło za często odwiedzane”.
Po co nazywać po imieniu, czytelnik się
domyśli? Tak samo, jak brytyjski parlamentarzysta domyśli się kim jest, kiedy
usłyszy, że mija się z prawdą?
Na temat „rozboju” w Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie nie będę się
wypowiadał, bo znam te napięcia
jedynie z drugiej ręki.
Ksiądz zadaje pytanie: „Pani profesor, co się pani stało?”. Czytając tekst
ks. Miązka też nie mogłem uwierzyć, że
wyszła spod jego pióra. Księże profesorze, co się księdzu stało?
Krytyczną wypowiedź księdza Miązka (tak kolokwialnie ją określę, na modłę
angielską, bo nie chcę używać zbyt wielu przymiotników, a ponadto z uwagi na
osobę adwersarza po prostu nie wypada) „Nowy Czas” zamieścił. List Aliny
Siomkajło do redakcji „Do Rzeczy” trafił do kosza, bez jakiejkolwiek, nawet
wymijającej odpowiedzi.
I jeszcze na zakończenie… Jedno
mnie cieszy w interwencji księdza Miązka, który mieszka w Wiedniu – jego natychmiastowa interwencja po ukazaniu
się lipcowego numeru „Nowego Czasu”.
Wnioskuję z tego, że jesteśmy też czytani
nad pięknym modrym Dunajem.
Donald Tusk w Europie
Polska po 10 latach członkostwa w Unii Europejskiej
odniosła niewątpliwy sukces. Jednym z najwyższych
urzędników w Brukseli został polski premier Donald Tusk
Tym razem spekulacje ekspertów, w
tym przede wszystkim polskich,
sprawdziły się. Na ostatnim posiedzeniu Rady Europejskiej jej przewodniczącym na kolejną kadencję
został Donald Tusk.
Do poparcia kandydatury Tuska
w dużym stopniu przyczynił się brytyjski premier David Cameron, który po porażce w samotnym
blokowaniu kandydatury Jeana-Claude’a Junckera na nowego szefa Komisji Europejskiej szukał
przeciwwagi.
O dużych szansach Donald Tuska w przeddzień wyborów mówili
również dziennikarze brytyjscy.
Kandydaturze polskiego premiera
redakcyjny komentarz poświęcił
„The Times”. Jak podają brytyjskie
media, do poparcia polskiej kandydatury doszło, gdy Donald Tusk zadeklarował podczas rozmowy z
Davidem Cameronem chęć współpracy z Wielką Brytanią w kwestii
reformowania Unii. Rzecznik brytyjskiego rządu oznajmił, że premier
Tusk jasno wyraził potrzebę przeprowadzenia szeregu reform w UE i
chęć współpracy w tej kwestii ze
Zjednoczonym Królestwem i innymi
państwami.
Donald Tusk pełnić będzie rolę
Donald Tusk, nowy przewodniczący Rady Europejskiej,
ustępujący przewodniczący Herman van Rompuy
i nowa szefowa dyplomacji EU Federica Mogherini
jednego z najważniejszych unijnych
urzędników. Rada Europejska to
zgromadzenie szefów – premierów
lub prezydentów – 28 członków UE.
Rada wyznacza główne nurty w działaniach Unii Europejskiej, ale nie ma
mocy ustawodawczej. Decyzje podejmowane są na drodze konsensusu,
czyli zgody wszystkich państw członkowskich. Rolą przewodniczącego jest
doprowadzenie do takiej zgody.
Już w czasie pierwszej konferencji
prasowej (jeszcze w języku polskim,
kiedy obejmie stanowisko 1 grudnia,
obiecał przejść na język angielski)
Donald Tusk ustosunkował się do
najważniejszych problemów, w tym
do konfliktu ukraińskiego. Wyraził
przekonanie, że stanowisko Wspólnoty w sprawie konfliktu powinno
być odważne, ale nie radykalne.
Pensja Donalda Tuska z 60 tys.
euro rocznie wzrośnie do 300 tys.
rocznie. (gm)
komentarz > 11
6HSWSP
SP
6HSW
Grzegorz Małkiewicz
W artykule Przygoda wydawnicza. Tylko
dla żądnych świadomości chochlik
zamienił Franciszkę Themerson na
Franciszka Themersona. Przepraszamy.
W Polsce osoby publiczne są prawnie zobowiązane do złożenia deklaracji lustracyjnej. Niestety, jest to ustawa wyjątkowo pokrętna,
swego rodzaju kompromis nowej Polski z komunistyczną przeszłością, który świadczy o wpływach niegdysiejszej nomenklatury.
Wystarczy bowiem ujawnić agenturalną przeszłość w PRL i działać
dalej, jakby nigdy nic (vide minister Boni). Natomiast kłamstwo lustracyjne jest karalne. Ustawa ta nie obowiązuje poza granicami
Polski, chociaż organizacje polonijne są często na utrzymaniu polskich agencji rządowych. Działacze polonijni, spadkobiercy Emigracji Niepodległościowej, wykorzystujący ten zapis prawny
wystawiają sami sobie jednoznaczną ocenę.
%R
R
NL
QJ
7L
F
NH
W
V
…
PH
PEH
U
V
…
QR
Q
PH
PEH
U
V
…
V
W
XGH
QW
V
7U
QV
I
H
U
%D
QN
$O
O
L
H
G
,
U
L
V
K
%D
QN
6R
U
W
&R
GH
$F
F
R
XQW
5H
I
7KH
0L
V
D
QW
KU
R
SH
W
H
O
H
PD
L
O
PPV
W
XGL
R
V
#H
F
O
XV
L
H
U
F
R
P
&KH
TXH
V
SD
\
D
EO
H
W
R
7KH
3R
O
L
V
K
+H
D
U
W
K
&O
XE
V
H
QG
W
R
W
KH
F
O
XE
D
GGU
H
V
V
4|
08 (206) 2014 | nowy czas
na bieżąco
gorący SiErPiEń 2014
Doprawdy, żyjemy w bardzo ciekawych czasach. Europa po raz kolejny staje w
obliczu zagrożenia konfliktem. Zagrożenie jest o tyle większe, że jego zarzewia
znajdują się na rubieżach Europy oraz w samym jej centrum.
Dawid Skrzypczak
M
ożna wyróżnić trzy
główne ogniska zapalne: sytuacja na Ukrainie, Bliski Wschód oraz
radykalizacja środowisk
muzułmańskich w Europie. Konflikt na Ukrainie
uświadamia coraz większe rzesze sceptyków, że
prawidła realpolitik, oparte na bezwzględnej walce o przetrwanie, władzę i wpływy nie przedawniają się. Drugim punktem spójnym łączącym
wszystkie te wydarzenia jest konflikt o podłożu
cywilizacyjnym, którego główną areną powoli
stają się kraje Europy Zachodniej, ale także wyżej
wspomniana Ukraina oraz Bliski Wschód.
Krytycy paradygmatu cywilizacyjnego Samuela Huntingtona dotyczącego „zderzenia cywilizacji” wskazują na wewnętrzną
niejednorodność cywilizacji oraz występowanie
wielu konfliktów wewnątrzcywilizacyjnych.
Mają oni poniekąd rację, ponieważ w polityce
międzynarodowej niewiele może się zmienić i
rywalizacja między państwami pozostanie podstawową zasadą funkcjonowania systemu międzynarodowego. Jednak, jeśli bezpieczeństwo
państwa lub grupy państw jest zagrożone przez
państwo posiadające pozycję hegemona lub koalicję silniejszych państw, wówczas państwa te
powinny połączyć siły i stworzyć sojusz w celu
obrony swojej niepodległości.
Bliski Wschód
Z takim scenariuszem mamy teraz najprawdopodobniej do czynienia w przypadku sytuacji na
Bliskim Wschodzie oraz bezpośrednio na kontynencie europejskim. Islamski boom demograficzny oraz tzw. „islamskie przebudzenie”, związane
z odrodzeniem islamu w świecie muzułmańskim,
są jednymi z głównych czynników prowadzących
do konfliktu pomiędzy cywilizacją zachodnią a islamską. W połączeniu z zachodnim uniwersalizmem, poglądem opierającym się na twierdzeniu,
że wszystkie cywilizacje powinny przyjąć zachodnie wartości, a który rozwścieczył islamskich fundamentalistów, wystąpienie konfliktu
międzycywilizacyjnego staje się jeszcze bardziej
prawdopodobne.
Utworzenie pod koniec czerwca kalifatu Państwa Islamskiego na kontrolowanych przez sunickich ekstremistów religijnych terenach
północnego Iraku i Syrii jest potencjalnie poważnym zagrożeniem dla Europy. Tym większym,
że ta salaficka organizacja terrorystyczna stawia
sobie za cel „zjednoczenie” pod swoją bezpośrednią kontrolą polityczną większości ziem zamieszkanych przez muzułmanów.
„Zjednoczenie” to przeprowadzane jest za pomocą krwawych podbojów oraz islamizacji, po-
dobnie jak miało to miejsce przed wiekami. Tak
więc na obrzeżach Europy może wyrosnąć potężne, wrogo do niej nastawione państwo.
Zachodni przywódcy powoli zaczynają sobie
zdawać sprawę, z jakim zagrożeniem mają do
czynienia. Zamordowanie przez ekstremistów
muzułmańskich amerykańskiego dziennikarza
Jamesa Foleya oraz czystki na tle religijnym stały się katalizatorem do częściowego przebudzenia Zachodu. Premier Wielkiej Brytanii David
Cameron ostrzegł niedawno przed ekstremistycznym kalifatem stwierdzając, że „Państwo
Islamskie ma mordercze zamiary”. Z kolei
przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów Sił
Zbrojnych USA Martin Dempsey stwierdził, że
Państwo Islamskie może pokonać tylko międzynarodowa koalicja. Szef Pentagonu Chuck Hagel, uważa natomiast, że ekstremistyczne
Państwo Islamskie stanowi zagrożenie, z jakim
do tej pory Amerykanie nie mieli do czynienia.
Jego zdaniem wyrafinowana i wroga Zachodowi ideologia w połączeniu ze strategicznym i
wojskowym know-how oraz silnym finansowaniem czynią z ekstremistów z Państwa Islamskiego coś „więcej niż tylko grupę
terrorystyczną”. O powadze sytuacji świadczą
także przeprowadzane przez Amerykanów od
8 sierpnia naloty na wojskowe cele ekstremistów
w Iraku.
Jednak próby stworzenia międzynarodowej
koalicji idą jak na razie dość mozolnie. Stany
Zjednoczone będą kontynuowały naloty, rządy
Wielkiej Brytanii i Australii rozważają przyłączenie się do akcji, jednak wykluczają wprowadzenie
wojsk lądowych. Przywódcy państw arabskich
podchodzą dość sceptycznie do pomysłu utworzenia międzynarodowej koalicji w celu zwalczenia
ekstremistów Państwa Islamskiego. Obawiają się
oni m.in. wzmocnienia pozycji Baszara al-Asada.
Wygląda na to, że Państwo Islamskie ma spore
szanse, aby stać się w niedalekiej przyszłości poważnym problemem.
Paradoksalnie, zdaniem gen. Skrzypczaka,
państwa planujące utworzenie koalicji przeciw
Państwu Islamskiemu, a które w roku 2003 wzięły
udział w inwazji na Irak, później wspierały Arabską Wiosnę oraz rebeliantów walczących z Asadem, są odpowiedzialne za problem, z którym
teraz przyjdzie nam się uporać.
muje islam, radykalizuje się i podróżuje do regionów objętych konfliktami w celu zaangażowania
się w działalność terrorystyczną. The International Center for the Study of Radicalizations podaje, że liczba bojowników z państw europejskich
walczących po stronie islamskich ekstremistów w
Syrii może sięgać blisko 2 tys. Jest to według Europolu jednym z głównych zagrożeń dla bezpieczeństwa wewnętrznego państw członkowskich
Unii Europejskiej, w szczególności gdy osoby ta-
PrZywóDcy EuroPy ZachoDniEj
i uSa Po raZ kolEjny ulEgli
ZłuDZEniu, żE wSPółPraca
Z PańStwEm o imPErialiStycZnych
ZaPęDach jESt możliwa
islamiści na ZachodZie
Jednak problem ekstremistów islamskich zaangażowanych w konflikt na Bliskim Wschodzie ma
także drugie oblicze. Jest ono bezpośrednio związane z rosnącą populacją imigrantów z krajów
należących do cywilizacji islamskiej – kulturowo
odmiennych od przedstawicieli cywilizacji zachodniej. Brak asymilacji oraz postępująca radykalizacja środowisk muzułmańskich nie wróży
najlepiej. Wystarczy wspomnieć zamachy przeprowadzone przez ekstremistów muzułmańskich
w Nowym Jorku, Londynie, Madrycie czy Bostonie lub brutalny mord dokonany w 2013 roku na
żołnierzu brytyjskich sił zbrojnych na ulicach
Londynu.
Z raportu Europolu (“TE-SAT 2013 – EU
Terrorism Situation and Trend Report”) wynika,
że coraz więcej obywateli Unii Europejskiej przyj-
kie wrócą w granice UE z zamiarem prowadzenia działalności terrorystycznej we własnych
krajach.
Tak więc objawy narastającego konfliktu cywilizacyjnego widoczne są nie tylko w rejonach,
gdzie przebiegają tradycyjne linie podziałów międzycywilizacyjnych, ale także w samym sercu cywilizacji zachodniej.
konflikt na Ukrainie
Kolejnym punktem zapalnym, który także stanowi poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa
Europy jest konflikt na Ukrainie. Huntington
od dawna wieścił rozpad Ukrainy na zachodnią
część unicką i prawosławną rosyjską. Co prawda wątpił on w prawdopodobieństwo konfliktu
tego państwa z Rosją, jednak jak się okazuje,
Rosja miała nieco inny pogląd na tę sprawę.
Najnowsze doniesienia wskazują na to, że 28
|5
nowy czas | 08 (206) 2014
na bieżąco
Powtórka z historii?
sierpnia rosyjskie wojska rozpoczęły inwazję i
wkroczyły do południowej części obwodu donieckiego. Rosja, zgodnie ze swoim zwyczajem
nie wypowiedziała wojny. Oświadczenia Kremla, że rosyjscy żołnierze przebywający na terytorium Ukrainie są ochotnikami lub przebywają
na urlopie są w świetle najnowszych wydarzeń
niezbyt wiarygodne.
Reakje państw na wydarzenia na Ukrainie są
niejednoznaczne. Najostrzej zareagowały państwa będące w bezpośrednim sąsiedztwie Rosji.
Szef MSZ Łotwy Edgars Rinkevies jednoznacznie stwierdził, że mamy do czynienia z agresją
rosyjską, na którą musi być odpowiednia reakcja
ONZ. Minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski nazwał wtargnięcie wojsk rosyjskich na Ukrainę agresją i wezwał społeczność
międzynarodową do podjęcia zdecydowanych
działań. David Cameron zaapelował o natychmiastowe zatrzymanie rosyjskich czołgów przekraczających granicę Rosji z Ukrainą, ostrzegł
Moskwę przed dalszymi konsekwencjami takich działań. Kanclerz Niemiec Angela Merkel
domagała się wyjaśnień od prezydenta Rosji dotyczących „wtargnięcia” wojsk rosyjskich na terytorium Ukrainy. Z kolei prezydent Francji
Francois Hollande stwierdził, że byłoby to nie do
zaakceptowania, jeśli wojska rosyjskie znalazłyby
się na Ukrainie. Prezydent Stanów Zjednoczonych Barak Obama oświadczył, że to „Rosja ponosi odpowiedzialność za konflikt we wschodnich
częściach Ukrainy”. Zdaniem Obamy, lekceważenie przez Rosję proponowanych rozwiązań
konfliktu doprowadzi w rezultacie do kolejnych
konsekwencji dla Moskwy. Prezydent Obama
podkreślił jednocześnie, że Stany Zjednoczone
nie mają traktatowych obowiązków obrony
Ukrainy, ponieważ ta nie jest członkiem NATO.
Zastanawiające są także różne opinie na temat
kondycji NATO. Brytyjscy parlamentarzyści w
najnowszym raporcie doszli do wniosku, że NATO nie jest przygotowane do odparcia ataku Federacji Rosyjskiej. Nie jest to głos odosobniony!
Generał Richard Shirreff – były zastępca głównodowodzącego sił NATO w Europie – stwierdził
niedawno, że gdyby doszło do eskalacji konfliktu
na Ukrainie państwa NATO nie mają dość potencjału militarnego, aby sprostać wyzwaniom ze
strony Rosji. Putin wziął sobie te słowa do serca…
PuTiN ROZdAjE KARTy
Putinowska Rosja jest wytrawnym przeciwnikiem,
z jakim od dawna Zachodowi nie było dane się
zmierzyć. Konflikt na Ukrainie ukazał prawdziwe
oblicze współczesnej wojny, w której używa się
metod dywersyjnych, dezinformacyjnych i terrorystycznych. Wydarzenia na Ukrainie uwidaczniają perfekcyjne opanowanie przez Rosję tej
metody prowadzenia konfliktu oraz jej zdolność
do efektywnego paraliżowania przeciwnika. W
połączeniu z silną pozycją militarną oraz uzależnieniem Europy od dostaw energii, Rosja jest w
stanie prowadzić na tyle skuteczną politykę zagraniczną, że osiąga swoje imperialistyczne cele z
zaskakującą łatwością.
Konwój z pomocą humanitarną, który bezprawnie wtargnął na Ukrainę, posłużył Rosji do
zdezorganizowania i utrudnienia stronie ukraińskiej prowadzenia operacji przeciw rebeliantom.
Rosja wykorzystała konwój humanitarny,jako za-
słonę dymną, która umożliwiła wysłanie separatystom wsparcia w postaci sprzętu i dodatkowych
posiłków. Konwój następnie wrócił do Rosji z zagrabionymi urządzeniami z zakładów przemysłowych, co dodatkowo paraliżuje Ukrainę.
Coraz częstsze naruszenia przestrzeni powietrznej państw europejskich oraz członków NATO przez rosyjskie samoloty są elementem wojny
psychologicznej prowadzonej przez Kreml. W ten
sposób Putin sprawdza jak daleko może się posunąć. Być może chce on także sprawić, aby inne
państwa w obawie o własne bezpieczeństwo zajęły
się własnymi sprawami i pozostawiły Ukrainę na
pastwę Rosji.
Rola Polski w powyższych wydarzenia jest
niejasna. Po początkowym okresie aktywnego
działania na rzecz rozwiązania konfliktu u naszego wschodniego sąsiada polscy decydenci jakby
pogubili się w swoich działaniach. Nieobecność
Radosława Sikorskiego na niedawnym spotkaniu
szefów dyplomacji Niemiec, Rosji, Francji i
Ukrainy dotyczącym wypracowania zawieszenia
broni i pomocy humanitarnej dla ludności cywilnej, dobitnie to pokazuje. Spodziewać by się
można, że Polska, jako kraj potencjalnie najbardziej zainteresowany kierunkiem, w jakim rozwija się konflikt, ponieważ sąsiaduje i z agresorem,
i z ofiarą agresji, powinna być bardziej zaangażowana w próby jego rozwiązania. Jednak ostatnie wystąpienie szefa polskiego MSZ, w którym
stwierdził, że inicjatywa nie leży po stronie Polski, wyraźnie wskazuje, że Polska nie liczy się w
rozgrywkach międzynarodowych. Jest to dotkliwa porażka polskiej polityki zagranicznej, której
niepisaną zasadą była dewiza, że wschodnia polityka powinna być prowadzona z nami.
Niemcy zdają się być tymi, którzy przejmują
inicjatywę w rozmowach z Putinem. Rosja jest
dla Niemiec silnym partnerem gospodarczym,
dlatego działania Niemiec wobec Rosji trzeba
analizować z punktu widzenia niemieckich interesów. Angela Merkel, podobnie jak inni przywódcy Europejscy, próbuje doprowadzić do
zakończenia konfliktu przy użyciu środków dyplomatycznych i sankcji. Na to jest już chyba za
późno. Przywódcy Europy Zachodniej i USA
po raz kolejny ulegli złudzeniu, że współpraca z
państwem o imperialistycznych zapędach jest
możliwa. A może jest to jednak sprytna gra na
czas i pogoń za własnymi interesami politycznymi i gospodarczymi? Niebezpieczeństwo, że słaby Zachód poświęci kraje Europy
Środkowo-Wschodzniej, aby kupić sobie więcej
czasu na przygotowania, jest bardzo realne.
Dla państw Europy Zachodniej wydarzenia na
Bliskim Wschodzie mogą mieć paradoksalnie
większe znaczenie dla bezpieczeństwa niż konflikt
na Ukrainie. Ten ostatni jest z kolei dla Europy
Środkowo-Wschodniej głównym zagrożeniem,
ponieważ toczy się on w samym jej centrum. Dlatego, należy bacznie słuchać i obserwować poczynania przedstawicieli obcych państw i szykować
się na najgorsze. Tylko wtedy zapewnimy sobie
bezpieczeństwo.
Dawid Skrzypczak
komentarz > 11
KiEłBASA WyBORCZA ZAMiAST KONKRETóW
Wystąpienie Donalda Tuska w Sejmie nie dawało podstaw, by oprzeć
się wrażeniu, że Prezes Rady Ministrów omawiał „kiełbasę wyborczą”. Dość szumnie zapowiadane jako „Priorytety rządu do końca
kadencji obecnego Sejmu”, deklaracje premiera nie odpowiedziały na
pytanie „skąd?” ale „co” – co ofiarujemy rodzinom, dzieciom, rencistom, emerytom. A więc rząd utrzyma procentową waloryzację emerytur, dwukrotnie podniesie ich wysokość, wprowadzi ulgi podatkowe
dla rodzin wielodzietnych, które zyskałyby kilka tysięcy złotych rocznie. Premier zapowiedział wzrost wysokości ulg podatkowych na dzieci.
Oczywiście, biorąc pod uwagę złą sytuację demograficzną i ubóstwo w Polsce, takie posunięcia są potrzebne. Ale premier nie powiedział czy nas na nie stać, w jakim stopniu obciążą budżet (wszystkich
Polaków), zwiększą deficyt i dług publiczny. Sytuację próbował ratować wicepremier Janusz Piechociński, zapewniając o priorytecie gospodarki nad polityką, o potrzebie wprowadzania zachęt dla
inwestorów, tworzących nowe miejsca pracy. Wskazywał na potrzebę
podtrzymania ożywienia w gospodarce i poszukiwania nowych rynków. To pozytywne nastawienie, ale czy słowa znajdą pokrycie w czynach, to wątpliwe. PSL jest tylko koalicjantem.
Tymczasem nastroje przedsiębiorców, w porównaniu z
pierwszym kwartałem br. znacznie się pogorszyły. Jest to z pewnością
rezultat konfliktu Rosja-Ukraina i wyniku trudności handlowych na
„linii wschodniej” (embarga), także „afery podsłuchowej”, która pogłębiła tylko nieufność społeczną do polityków i rządu, a wraz z nią
niechęć i obawy związane z inwestowaniem, czyli zwiększaniem liczby miejsc pracy i wpływów podatkowych do budżetu państwa.
Dlatego środowiska gospodarcze spodziewały się, że czas urlopu
pozwoli premierowi przemyśleć sytuację Polski i dojść do wniosku, że
kraj potrzebuje przełomu, który czyniłby z niego bogate państwo, liczące się w Unii Europejskiej na miarę naszych ambicji. Ten przełom
w gospodarce oznaczałby zapowiedź metod ograniczenia administracji, poprawiania prawa i funkcjonowania sądów gospodarczych (w tej
kwestii deklaracje wicepremiera Janusza Piechocińskiego o ustawowym wznowieniu mediacji należy przyjąć z zadowoleniem), przedstawienie klarownej taktyki gospodarczej, daty przyjęcia euro, koncepcji
uzdrowienia partnerstwa publiczno-prywatnego, wzmocnienia kon-
troli wydawania pieniędzy publicznych, pobudzenia przedsiębiorczości Polaków m.in. obniżeniem pozapłacowych kosztów zatrudnienia,
skrócenia czasu oczekiwania przedsiębiorców na zwrot nadwyżki
VAT, odroczenie składek ZUS dla firm, które nie generują przychodu
itd. „Gospodarka głupcze” – o co apelował premier Piechociński –
nie znalazła odbicia w wystąpieniu szefa rządu.
Trudno się dziwić, że panuje powszechna opinia, nie tylko wśród
pracodawców lecz szerokich rzesz społecznych, związków zawodowych, że ten rząd nic już („nie ma siły”) nie zrobi. To przekonanie
może umacniać w przestraszonym konfliktem rosyjsko-ukraińskim
naszym społeczeństwie decyzja Donalda Tuska, by nie zwiększać w
2015 roku wydatków na obronę – wbrew temu co zadeklarował prezydent Komorowski podczas wizyty w Warszawie prezydenta Obamy
– do 2 proc. PKB. Ten zamiar jest może i racjonalny bo obecny 1,95procentowy odpis budżetowy na wzmocnienie bezpieczeństwa Państwa i tak nie jest przez Ministerstwo Obrony Narodowej
wykorzystywany, odbijając zamęt organizacyjno-proceduralny w tym
resorcie.
W świetle powyższego oraz tego co dzieje się na świecie, raczej słabej, wbrew pozorom, pozycji w Unii Europejskiej i NATO, wypada
jeszcze raz podkreślić, że bez ogólnospołecznego porozumienia w postaci paktu”p, tj. zgody na wyrzeczenia, Polska mocarstwem regionalnym nie będzie. A tylko taka ma prawo głosu we współczesnej
Europie.
Marek Goliszewski
Marek Goliszewski, działacz gospodarczy,
założyciel i prezes Business Centre Club który
istnieje od 1991 roku i jest największą w kraju
organizacją indywidualnych pracodawców.
zrzesza 2500 członków (osób i firm) wśród
których znajdują się największe korporacje
krajowe i zagraniczne. Członkami klubu są
także uczelnie wyższe, wydawnictwa, szpitale, prawnicy, dziennikarze, naukowcy, lekarze,
wojskowi i studenci. www.bcc.org.pl
Polish Tigers Football Academy funkcjonuje
od roku 2012. Szkolimy dzieci od 4 do 12 lat
systemem opartym na angielskich zasadach,
zachowując przy tym indywidualne podejście
do każdego uczestnika. Szkolimy dzieci w
czterech sektorach rozwoju, pod względem
emocjonalnym, fizycznym, technicznym oraz
ogólnorozwojowym. Treningi odbywają się
przez 10 miesięcy w ciągu roku. Zaczynają się
we wrześniu z miesięczną przerwą zimową,
kończą w lipcu. Podczas sezonu organizujemy
sparingi, uczestniczymy w turniejach na terenie Londynu oraz rozgrywamy mecze z profesjonalnymi akademiami piłki nożnej, takimi
jak Queens Park Rangers. Od 2012 roku jesteśmy niepokonani w swoich rocznikach na corocznych turniejach organizowanych przez
London Eagles, gdzie zjeżdżają polskie zespoły z całej Anglii. Organizujemy również turnieje wewnętrzne oraz Skills Campy.
W naszej akademii mamy teraz 40 podopiecznych w dwóch lokalizacjach: North Acton
oraz Wandsworth Common.
Od sezonu 2014/15 chcielibyśmy otworzyć filię w: Sheperd’s Bush/White City, South Harrow/Wembley, Greenford,
Hounslow/Feltham, Croydon oraz Mitcham.
Jakub Mrozik 07921 839 545
[email protected]; http://polishtigersfa.co.uk
6|
08 (206) 2014 | nowy czas
rozmowa na czasie
Sztuka integracji
Należy wyjść ze swoich czterech ścian i
zacząć się interesować swoim otoczeniem.
Wspomagaj sąsiadów, dbaj o miejsce, w
którym mieszkasz, bądź aktywny na różne
sposoby. Po prostu zrób coś nie tylko dla
siebie – mówi Patryk MalińSki, kandydat Partii konserwatywnej w ostatnich
wyborach z okręgu Feltham West, w
rozmowie z JackieM StachoWiakieM
Startował pan w tym roku w wyborach lokalnych. Jak była odbierana i
komentowana obecność dwójki Polaków
na liście w okręgu Feltham West?
– Oczywiście zastanawiałem się, czy podczas
bezpośredniego kontaktu z wyborcami jakieś
negatywne emocje nie zostaną wyładowane
na mnie. Jednak gdy wyborcy mówili mi, że
problem imigracji wymyka się spod kontroli,
nigdy tego nie personalizowali i zaznaczali, że
głównie chodzi o ludzi nie mówiących po angielsku i nie integrujących się z nowym środowiskiem.
Czyli fakt, że do rady dzielnicy Hounslow
kandydowali Polacy nie wywołał negatywnych reakcji?
– Trzy miejsca Partii Konserwatywnej w moim rejonie były obsadzone przez dwoje Polaków i Nepalczyka. Spotkałem się z
komentarzami i pytaniami, dlaczego konserwatyści nie wystawili żadnych angielskich kandydatów, lecz były to raczej marginalne głosy.
Co prawda, tłumaczyłem, że nie była to jakaś
celowa strategia, i że również od inicjatywy
wyborców zależy, kto kandyduje i kto jest wybrany....
Patryk Maliński mieszka w Londynie od 2005 roku.
Do Wielkiej Brytanii przyjechał na studia
translatorskie. W Feltham, które jest częścią London
Borough of Hounslow, mieszka od czterech lat.
Ma żonę i dwójkę dzieci. Pracuje w szkole średniej.
Uczy młodych imigrantów języka angielskiego.
A jak traktowali pana Polacy, gdy pukał pan
do ich drzwi?
– Kampanię oparłem przede wszystkim na tak
zwanym canvassingu, czyli odwiedzaniu wyborców w ich domach. Zdecydowana większość Polaków, których odwiedziliśmy, pozytywnie
traktowała polskich kandydatów. Tym większy
był nasz zawód, gdy po wyborach okazało się, że
w okręgu spośród prawie czterystu uprawnionych do głosowania Polaków do urn pofatygowała się niecała setka.
Czy żyjąc w Wielkiej Brytanii powinniśmy
budować swoją reprezentację w polityce?
– Tak, to podniesie rangę polskiej społeczności.
Jeśli chodzi stricte o politykę, przede wszystkim
musimy zacząć uczestniczyć w tutejszych
wyborach. Politycy tylko wtedy zaczną liczyć się
z poszczególnymi grupami, jeśli będą one wyrażać swój głos. Ale oczywiście reprezentacja polityczna to jeden z wielu celów. Równie ważna jest
integracja. Skala polskiej migracji do Wielkiej
Brytanii jednoznacznie świadczy o tym, iż nasi
rodacy będą tu mieszkali przez wiele następnych
pokoleń. Dlatego każdy może dołożyć swoją cegiełkę do procesu integracji.
Jak się do tego zabrać?
– Należy wyjść ze swoich czterech ścian i zacząć
się interesować swoim otoczeniem. Wspomagaj
sąsiadów, dbaj o miejsce, w którym mieszkasz,
bądź aktywny na różne sposoby. Jeżeli lubisz
grać w piłkę, zapisz się do lokalnego klubu. Jeśli
interesujesz się aktorstwem, poszukaj lokalnej
grupy teatralnej. Jeżeli bliskie są ci prawa pracownicze, zacznij działać w związku zawodowym. Po prostu zrób coś nie tylko dla siebie.
Nie udało się wam dostać do rady, lecz to nie
podcięło panu skrzydeł.
– Otrzymałem ponad osiemset głosów, połowę
liczby potrzebnej do zwycięstwa. Jako nowicjusz
i obcokrajowiec uważam, że absolutnie nie ma
powodu do wstydu. W czasie kampanii poznałem wielu ciekawych ludzi i mam zamiar te kontakty rozbudowywać i wykorzystać. Mam też
nadzieję, że udało się w pewnym sensie przetrzeć
szlak, i że za cztery lata będą polscy kandydaci w
każdej londyńskiej dzielnicy i to z wszystkich
głównych partii. A polskie media w Wielkiej Brytanii oraz wyborcy poważniej zainteresują się tematem.
W dzielnicy Hounslow mieszka dziesięć tysięcy Polaków. Społecznicy to rzadkie
okazy...
– Ale jak już coś robią, to konkretnie. Ja na przykład kieruję lokalnym Neighbourhood Watch na
mojej ulicy. Zaczęło się od historii jednego z sąsiadów, którego antyspołeczne zachowanie dawało się we znaki wszystkim mieszkańcom, lecz
każdy był cicho. Pewnego dnia rozmawiałem o
|7
nowy czas | 08 (206) 2014
czas na wyspie
Instytut Kultury Polskiej
w Londynie w nowej siedzibie
Od 26 sierpnia
Instytut Kultury
Polskiej w Londynie rozpoczął
urzędowanie w
nowej siedzibie
przy 10 Bouverie
Street, EC4Y 8DP.
Budynek znajduje się w pobliżu stacji
metra Blackfriars oraz stacji kolejowej
City Thames Link. Niedaleko mieszczą się także ważne zabytki oraz instytucje kultury takie, jak katedra St.
Paul's, Barbican Centre czy Tate Modern. Biura Instytutu znajdują się w
nowym budynku, zakupionymi i odrestaurowanych przez MSZ i sąsiadują z Konsulatem RP oraz Wydziałem
Ekonomicznym Ambasady RP.
– Nowa siedziba zapewni Instytutowi większą przestrzeń biurową oraz
bezpieczeństwo. Ten krok przesunie
nas także w stronę wschodniego Londynu, który w ciągu ostatnich lat stał
naszym kłopocie z innym sąsiadem i
razem postanowiliśmy coś z tym zrobić. We współpracy z lokalną policją
założyliśmy więc Neighbourhood
Watch, który prowadzę do dziś. Mamy regularne spotkania. Co miesiąc
dostaję od policji statystyki dotyczące
przestępczości w okolicy i przekazuję
je wszystkim mieszkańcom. To uświadamia ludziom, że straż sąsiedzka jest
ciągle potrzebna i że należy ją wspierać.
Podam też przykład mojej koleżanki Agnieszki Lipki, która tak jak ja
kandydowała w tegorocznych wyborach w okręgu Feltham West. Jako
matka małych dzieci zauważyła, że w
jej okolicy brakuje placu zabaw. Napisała petycję do Council, zebrała
wiele podpisów, wsparła ją w tym
prasa, gdyż z artykułu w lokalnej
„Chronicle” ludzie dowiedzieli się o
akcji zainicjowanej przez Agnieszkę.
W efekcie Council przeznaczył konkretną kwotę na remont istniejących
placów zabaw. Szkoda, że Agnieszka
nie została wybrana, bo tacy ludzie
jak ona na radnych nadają się doskonale.
Jest pan nauczycielem. Codziennie ma pan kontakt z imigrantami. Co jest barierą w integracji
lokalnych społeczności, a co jej
sprzyja?
– To jest wręcz temat na książkę! Na
pewno do ułatwień integracji Polaków w Wielkiej Brytanii zaliczyć
można pochodzenie z tego samego
kręgu kulturowego co Brytyjczycy,
podobne poczucie humoru oraz
wspólne zainteresowania. Przeszkody
natomiast to istniejąca wśród wielu
naszych rodaków bariera językowa,
The newly refurbished Ognisko Restaurant,
in the beautiful old townhouse that is the home
to Ognisko Polskie, is open to the public for
lunch and dinner seven days a week.
się kulturalnym sercem Londynu –
powiedziała Anna Godlewska, dyrektor placówki w Londynie.
Instytut Kultury Polskiej będzie
kontynuował swój model działania,
skupiając się na promocji polskiej kultury w Wielkiej Brytanii poprzez
współpracę z brytyjskimi kuratorami,
krytykami i instytucjami kultury. W
nowym budynku znajdują się tylko
biura oraz sala konferencyjna, ponieważ wszystkie wydarzenia w ramach
programu Instytutu odbywają się poza jego siedzibą.
brak wiedzy o świetnie prosperującym tutaj społeczeństwie obywatelskim czy jedna z naszych narodowych przypadłości – bierność.
Reprezentuje pan Partię Konserwatywną z przekonania, sympatii,
przypadku?
Jakiś czas temu wysłał pan list do
Davida Camerona. Co pana skłoniło, by napisać do premiera
Wielkiej Brytanii?
– Były dwa listy. Pierwszy napisaliśmy
prywatnie z Jarkiem Kalinowskim,
moim kolegą z Partii Konserwatywnej. Zaprotestowaliśmy przeciwko
przywoływaniu Polaków w negatywnym kontekście pobierania zasiłków.
Pod drugim listem, dotyczącym problemu retoryki antywschodnioeuropejskiej w niektórych brytyjskich
mediach i w wypowiedziach polityków złożyłem swój podpis. List ten
sygnowały różne polskie środowiska,
został napisany tuż po tym, jak we
wschodnim Londynie został pobity
polski motocyklista. To zdarzenie wywołało wiele impulsywnych emocji,
również mój sprzeciw.
– Początkowo chciałem wystartować
w wyborach jako kandydat bezpartyjny. Jednak szybka analiza faktów
przekonała mnie, że byłaby to próba
zawrócenia rzeki kijem. Postanowiłem przyłączyć się do partii, by skorzystać z ich doświadczenia, struktur
i poparcia. Partia Konserwatywna
była dla mnie naturalnym wyborem.
Można nie zgadzać się z jedną czy
drugą decyzją obecnego rządu konserwatystów, ale generalny kierunek –
obniżanie wydatków na cele socjalne,
obniżanie podatków dla najmniej zarabiających oraz dla przedsiębiorców,
by zachęcić ich do tworzenia miejsc
pracy, a także zachęcanie ludzi do
brania spraw we własne ręce zamiast
liczenia na pomoc państwa – współgra z moim światopoglądem.
We offer á la carte as well as set lunch and pre theatre
menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from
12am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes.
Rozmawiał
Jacek Stachowiak
Polskie korzenie ma jedna radna w Londynie i jeden poseł w
brytyjskim parlamencie. Są nimi urodzona w Londynie Joanna
Dąbrowska i Daniel Kawczynski, MP, urodzony w Warszawie.
Obydwoje z Partii Konserwatywnej. Ponad sześćsetysięczna
Polonia w Wielkiej Brytanii (oficjalne dane) jest największą polską
społecznością w Unii Europejskiej. W wyborach lokalnych, które
odbyły się w maju, Polacy startowali w Londynie, a także w
Southampton i Lincoln. W Londynie aż ponad sto tysięcy Polaków
mogło zagłosować. Do rady dzielnicy Ealing po raz drugi weszła
Joanna Dąbrowska. Więcej radnych nie mamy, choć polscy
kandydaci byli na listach tak dużych dzielnic jak Hounslow,
Enfield, Haringey. Co może pocieszyć, nie odnotowano
przypadków krytyki czy nagonki na kandydujących Polaków, choć
w okresie wyborczym Colin Botterill, lider sekcji UKIP z Hounslow
wyraził na twitterze swoje niezadowolenie z „aktualnego
prawodawstwa w Unii Europejskiej”. (JS)
You can also enjoy eating outside on our covered
terrace, while there is a events space on the first floor
ideal for larger parties, weddings or meetings.
Ognisko Restaurant
55 Exhibition Road
London SW7 2PN
020 7589 0101
www.ogniskorestaurant.co.uk
[email protected]
We look forward to seeing you at Ognisko
8|
08 (206) 2014 | nowy czas
czas na wyspie
Studia w anglii
PIÓReM
dlA kAżdego
ANdRZeJ lICHoTA
Po publikacjach na łamach „nowego Czasu” cyklu
artykułów o polskich studentach w Wielkiej Brytanii
często pojawia się pytanie o finansowanie studiów
na brytyjskich uczelniach.
Marta Tondera
w formie stypendium socjalnego wynoszącego 3,5 tys.
funtów rocznie lub mniej.
STYPENDIA DLA ZDOLNYCH
K
iedy rząd brytyjski zadecydował o
podwyżce czesnego na studia, odbyły się liczne protesty, oskarżające polityków o zmniejszanie szans
edukacyjnych niezamożnej młodzieży. Rzeczywiście, kilkunaście tysięcy funtów rocznienie to nie jest wydatek, na jaki większość rodzin
mogłaby sobie pozwolić. Ale prawda jest taka, że razem ze wzrostem czesnego, usprawniony został również system stypendiów i kredytów studenckich,
powodując że studenci nie muszą się troszczyć o swoje
utrzymanie aż do końca studiów.
ILE TO KOSZTUJE?
Obecnie na większości uniwersytetów czesne za rok
studiów licencjackich (undergraduate) wynosi 9 tys.
funtów. Jedynie w Szkocji studia są bezpłatne. Do tego
dochodzą również koszty utrzymania związane z zakwaterowaniem, wyżywieniem i transportem. Kwota
ta znacznie różni się w różnych miast i oczywiście zależy od priorytetów studenta. W Londynie koszty życia są ok. 30 proc. wyższe niż gdziekolwiek indziej.
Według szacunków uczelni rok życia w tym mieście
może kosztować nawet 10 tys. funtów. W miastach
mniejszych, takich jak na przykład Oxford czy Cambridge suma ta spada do ok. 7,5 tys. funtów. Dzieje się
tak głównie za sprawą niższych opłat za wynajem
mieszkania czy tańszych biletów komunikacji miejskiej. W sumie więc za rok studiów rodzice studenta
będą musieli zapłacić od 16 do 19 tys. funtów. A studia trwają aż trzy lub cztery lata. Na szczęście, aby
umożliwić studiowanie wszystkim, brytyjski rząd oraz
uniwersytety wspierają studentów z mniej zamożnych
rodzin.
Każdy uniwersytet oferuje również szereg innych stypendiów, ufundowanych zarówno przez osoby prywatne jak i uczelnie. Szczególnie uczelnie takie jak
Oxford czy Cambridge dbają o to, żeby zdolni
uczniowie nie byli dyskryminowani z powodu niskich
dochodów ich rodziców. Na tych dwóch uczelniach
studenci mają zakaz podejmowania dodatkowej pracy
w czasie trymestru, ale za to mogą liczyć na hojne
wsparcie, jeśli nie są w stanie sami się utrzymać. Również inne uczelnie przewidują nagrody dla najzdolniejszych i osiągających najlepsze wyniki studentów.
DORYWCZA PRACA
Innym rozwiązaniem jest także podjęcie pracy na godziny. Wiele samorządów studenckich czy też uniwersytetów potrzebuje recepcjonistów, sprzedawców czy
też osób do oprowadzania kandydatów na studia. Te
prace są dostępne dla studentów, którzy otrzymują za
nie często bardzo przyzwoite wynagrodzenie. Zaletami są: praca na kampusie, elastyczne godziny i przyjazne środowisko. Trzeba również zauważyć, że
studenci w w Wielkiej Brytanii nie muszą płacić podatków, a więc to co zarobią w całości mogą przeznaczyć na swoje wydatki. Oprócz pracy na kampusie
mogą również podjąć pracę w barach, pubach czy też
sklepach oferujących elastyczne zatrudnienie. Często
bywa to trudniejsze, szczególnie jeśli ktoś na wszystkie
wakacje wyjeżdża do domu, ale wielu studentów jakoś sobie z tymi problemami radzi. Oprócz tego zawsze pozostają wakacje, które można spędzić
pracując czy to w restauracji czy na praktykach, które
coraz częściej są płatne. W ten sposób można zdobyć
i odpowiednie doświadczenie zawodowe, i zarobić
pieniądze, które można odłożyć na część wydatków
związanych ze studiowaniem.
EFEKTY
KREDYTY I GRANTY
Kredyt studencki pokrywający koszty czesnego przysługuje każdemu studentowi z Unii Europejskiej, niezależnie od poziomu zarobków jego rodziców.
Kredyt przyznawany przez Student Finance Company jest minimalnie oprocentowany (dodana jest jedynie różnica w inflacji). Nie trzeba go też od razu
spłacać. Jak wiadomo, sytuacja młodych ludzi na
rynku pracy jest dosyć trudna, i mimo że studia powinny ułatwić znalezienie dobrej pracy, nie zawsze
tak się dzieje. Z tego powodu absolwenci nie zaczynają spłacania kredytu aż do osiągnięcia wymaganego limitu zarobkowego (obecnie 21 tys. funtów
rocznie). Ten limit jest różny w zależności od tego,
gdzie się pracuje – dla Polski jest kilka tysięcy funtów
niższy. Gdy zacznie się już spłacać, oddaje się na raty 9 proc. swoich dochodów.
Oprócz kredytu na czesne, dla studentów z Wielkiej Brytanii (a więc mieszkających tu od co najmniej
trzech lat) dostępny jest również kredyt na koszty
utrzymania przyznawany na podobnych zasadach co
kredyt na czesne. Oprócz tego niezamożni studenci
mogą dostać tzw. maintenance grant, który jest formą
stypendium socjalnego i wynosi nawet 3 tys. funtów
rocznie. Niektóre uczelnie w Londynie oferują również dodatkowe wsparcie dla wszystkich studentów,
nie tylko tych mieszkających już w Wielkiej Brytanii,
PAZUReM
Studia w Anglii wiążą się z ogromnymi kosztami bądź
też z zaciągnięciem kredytu. Po trzech latach absolwent wychodzi w kredytem jak na zakup mieszkania i
z dyplomem w ręce. Co roku na studia licencjackie
decyduje się kilkaset tysięcy osób, wiele z nich specjalnie przyjeżdża tu z zagranicy. Dzieje się tak dlatego,
że absolwenci uczelni mają wysokie szanse na znalezienie pracy – sześć miesięcy po studiach jedynie 6
proc. absolwentów pozostaje bez zatrudnienia. Dodatkowo, tak jak w przypadku młodych Polaków chcących wrócić po studiach do kraju, obcokrajowcy
zyskują świetną znajomość języka, obycie za granicą i
dyplom najbardziej renomowanych uczelni na świecie.
Marta tondera jest studentką drugiego roku na wydziale natural Sciences
Uniwersity College London.
do anglii przyjechała cztery
lata temu dzięki stypendium
towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata.
Artykuł powstał w ramach współpracy „Nowego
Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.
W
yobraźmy sobie
miejsce, ale na
razie nie przypisujmy mu szerokości
geograficznej. Czas też nie jest istotny.
W owym nieokreślonym miejscu i czasie
odbywa się rozmowa pomiędzy mniej
więcej sześcioletnim dzieckiem a kilkoma dorosłymi. Dziecko przyniosło ze sobą swoje rysunki i małe obrazki robione
kredkami, długopisem, pisakami i farbami. Dziecko bawi się i opowiada co mu
się podoba na świecie. Co go interesuje.
Jakie ma marzenia i sny. Co lubi oglądać, czego słucha, a czego nie. Dorośli
przysłuchują się opowieści i tylko czasem zadają pytania.
Przed dzieckiem znajdują się stoliki, a
na nich różne rekwizyty. Klocki, kredki,
papier, farby, pędzle, instrumenty, zabawki, ale i kamera, aparat fotograficzny, jakieś elementy techniczne,
mikrofony i kostiumy. Są tam też różne
elektroniczne urządzenia jak tablety wyświetlające animacje, a niektóre z nich
mają uruchomione aplikacje, na których
można zagrać lub rysować.
Dziecko jeśli tylko chce może sięgnąć
po którykolwiek i zacząć robić co mu się
podoba. Nikogo to nie dziwi. Przeciwnie, dorośli cierpliwie czekają na to co
się wydarzy i kiedy dziecko skończy.
Pierwsze spotkanie trwa kilkadziesiąt
minut. W niedługim czasie odbędą się
jeszcze dwa kolejne. Pod koniec spotkania
dorośli proszą, by dziecko zabrało do domu to, co spodobało mu się najbardziej.
Potem zapisują spostrzeżenia i zapraszają
na rozmowę kolejnego malucha.
Po takich rozmowach odbywają się
spotkania z rodzicami. Przedstawiane są
im możliwości twórcze ich pociech. Prezentowany jest program rozwoju i potencjał, jaki ich dzieci mogą dzięki
niemu uzyskać.
Tak odbywa się nabór do inkubatorów twórczych, w których dzieci i młodzież pod okiem psychologa i pedagoga
specjalizujących się w kwalifikacji dzieci
zdolnych i wybitnych oraz we współpracy z artystami rozwijają swoje artystyczne zdolności.
Inkubatory to część struktury ogarniającej cały kraj, której zadaniem jest
rozwój wyobraźni i indywidualnych cech
artystycznych. A opisane miejsce jest
jednym z kilkunastu, gdzie co roku odbywa się kwalifikacja.
Dzieci i młodzież związane z inkubatorami mają organizowane wystawy i
warsztaty w różnych miastach Europy.
Otrzymują stypendia, które pozwalają
im i ich opiekunom odbyć podróże, odwiedzić festiwale i miejsca związane z
zainteresowaniami wychowanków.
Artyści i pedagodzy starają się przekazać jak najwięcej wiedzy i umiejętności decydujących o późniejszych
sukcesach artystycznych. Dorosłym zależy, aby te dzieci w konfrontacji z ich rówieśnikami z większych i bogatszych
krajów miały takie same szanse zaistnienia na rynku międzynarodowym.
Oczywiście nie wszyscy wyrosną na
wybitnych twórców. Niektórzy, wykazujący umiejętności współpracy, tworzą
grupy, zajmują się muzyką, animacją,
reżyserią dźwięku, piszą scenariusze,
projektują scenografię lub uczą się podstaw produkcji.
Część z wychowanków zasila swoimi
umiejętnościami przemysły kreatywne,
których rozwój w ostatnich latach znacznie przyspieszył. Stają się wykwalifikowaną i poszukiwaną na rynkach
światowych kadrą.
Ci bardziej indywidualni dysponują
możliwościami międzynarodowymi i zapleczem, by realizować swoje pomysły
nawet zanim rozpoczną edukację na
uczelniach artystycznych.
Inkubatory artystyczne co roku
opuszcza kilkuset obytych z różnymi gałęziami twórczości wychowanków. Ich
możliwości stworzą wkrótce kilka lub kilkanaście razy więcej miejsc pracy. Ale
oprócz wymiernych ekonomicznie korzyści nie do przecenienia są te, które
składają się na świadome swoich możliwości społeczeństwo. Przecież to młodzi,
z pełnymi pomysłów głowami i wiarą w
swoje możliwości są siłą i przyszłością
każdego narodu.
A teraz wyobraźmy sobie, że tym
nieokreślonym miejscem jest…
…Polska.
|9
nowy czas | 08 (206) 2014
czas na wyspie
TW „ANDRZEJ” donosił,
dobrowolnie, ale nie kłamał
Były tajny współpracownik służb komunistycznych ANDRZEJ MORAWICZ chodzi w glorii.
A organizacje emigracyjne chlubiące się niezłomną postawą wobec PRL-u skwapliwie (czy
może strachliwie?) tę glorię podtrzymują.
Grzegorz Małkiewicz
T
en materiał leżał w mojej szufladzie prawie dwa lata. Uważałem, że znany działacz
emigracyjny, prezes ważnych
niepodległościowych
organizacji publicznie oskarżony o współpracę z
władzami PRL-owskiego reżymu ma prawo do
obrony swojego imienia, do podważenia oskarżeń
czy może zwykłych pomówień. Czekałem na
gest, na który zdobył się w podobnej sytuacji
dr Kazimierz Nowak, publikując (notabene na
łamach „Nowego Czasu”) artykuł wręcz instruktażowy, jak oczyścić swoje imię z zarzutów o
obecność na tzw. liście Wildstena, która – jak
wiadomo – nie determinuje współpracy ze
Służbą Bezpieczeństwa, a w wielu przypadkach
chodzi o zwykłą zbieżność imienia i nazwiska.
Nie doczekałem się. Andrzej Morawicz, bo o
nim mowa, chodzi w glorii. A organizacje emigracyjne chlubiące się niezłomną postawą wobec
PRL-u skwapliwie (czy może strachliwie?) tę glorię podtrzymują. W tej sytuacji pozostało mi tylko
jedno wyjście – ujawnić, co znalazłem w zasobach archiwalnych komunistycznych służb.
Wbrew narzucanej opinii przeciwników „rozliczania” (dużo by można pisać o ich motywach),
archiwa komunistyczne są wiarygodne. Raporty
sporządzane były w licznych kopiach i przechowywane w równie licznych miejscach. Jeśli nawet
coś zostało zniszczone w jednym departamencie,
kopia oryginału przechowywana była w innym.
Archiwa udostępnione na mocy ustawy sejmowej
to kropla w morzu ubeckich zasobów. Podobny
los spotkał dokumenty świadczące o aktywności
Andrzeja Morawicza – tajnego współpracownika „Andrzeja”.
agent handlowy
Andrzej Morawicz (ur. 22.07.1938) jest dzieckiem
polskich emigrantów niepodległościowych. W
chwili zakończenia II wojny światowej miał siedem lat, był więc zbyt młody na udział w walkach polskich sił zbrojnych na Zachodzie, ale
wychował się w środowisku kombatantów. Jego
ojciec był lotnikiem. W aktach Instytutu Pamięci
Narodowej zachował się dosyć szczegółowy i trafny opis środowiska, w którym funkcjonował Andrzej Morawicz. Znalazła się tam między innymi
informacja, że jego ojciec, Jan Morawicz, nie
przyjął obywatelstwa brytyjskiego, ponieważ
„ślubował wierność ojczyźnie”. Swoją wierność
potwierdził w sposób dosłowny odmawiając
współpracy z peerelowskimi służbami, których
przedstawiciele zarówno jego, jak i jego żonę
Wandę do tego nakłaniali.
Przez dłuższy czas Andrzej Morawicz również
nie miał obywatelstwa brytyjskiego. Kiedy jednak
podjął pracę związaną z wyjazdem do Warszawy,
złożył podanie do brytyjskich władz o przyznanie
obywatelstwa, w czym pomagał mu znany działacz emigracyjny posiadający dobrą pozycję w
środowisku brytyjskim, Stanisław Grocholski.
Andrzej Morawicz, czytamy w jego biogramie, studiował na politechnice, ale studiów nie
skończył. Swoje wykształcenie uzupełnił kursem
komputerowym, i w tej branży będzie pracował.
W 1967 roku zostaje pracownikiem International Computers Ltd. Jako przedstawiciel tej firmy (Systems Sales Executive) wyjeżdża do
Warszawy. Ale już na początku swojego pobytu
ma kłopoty z miejscową władzą z powodu pospolitego przestępstwa – za prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym jest zobowiązany do
zapłacenia grzywny w wysokości 3 tys. złotych.
Czy to zdarzenie ułatwiło rekrutację agenta handlowego na stanowisko tajnego współpracownika? Być może. Jednak mjr Marian Węcławiak,
podpisany pod rekrutacją TW „Andrzeja” nie
wspomina tego zajścia. Podkreśla natomiast, że
„pozyskanie nastąpiło na zasadzie dobrowolności”, a Andrzej Morawicz przyjął prosty pseudonim od swojego imienia. Mjr Węcławiak
zamieszcza też w swoim sprawozdaniu krótką
charakterystykę TW „Andrzeja”: „lubi kobiety,
alkohol, wyścigi konne, gra hazardowo w karty,
ma żonę Angielkę i dwoje dzieci”.
Podwójne życie tw
Rodzina została w Londynie. W Warszawie Andrzej Morawicz zamieszkał w Hotelu Europejskim, a w Bristolu miał swoje biuro. W karcie
operacyjnej mjr Węcławiak zanotował: „w stosunku do personelu jest arogancki i oschły”. Dodaje też, że chociaż rodzina nie posiada żadnego
herbu, Andrzej Morawicz nosi sygnet.
O tym, że Andrzej Morawicz jest cennym
współpracownikiem komunistycznej władzy
świadczy również informacja o umieszczeniu
przez komunistyczne służby agenta w londyńskim
mieszkaniu rodziców Morawicza. Bowiem cenny
TW nie może działać samopas, służby muszą o
nim wiedzieć wszystko, bez względu na jego rangę. Mieszkający u płk. Jana Morawicza i jego żony Wandy TW „Robert” od stycznia 1971 do
lutego 1972 roku jest stypendystą ONZ w Londynie i prowadzi doświadczenia związane z pracą
habilitacyjną w British Leather Research Association w Egham, Milton Park, Surrey. Prawdopodobnie zadaniem TW „Roberta” było dostarczenie informacji środowiskowych na temat Andrzeja Morawicza.
Sprawdzanie tajnego współpracownika nie
ograniczało się tylko do jego środowiska. W Warszawie Andrzej Morawicz mieszka z Patrycją,
która ma podobne zadanie – podwójnego zabezpieczenia. Patrycja jest tak dobrze zakonspirowana, że planują nawet kupno wspólnego
mieszkania.
W 1975 roku Andrzej Morawicz awansuje na
kierownika przedstawicielstwa ICL w Warszawie.
Pracuje na podstawie zezwolenia wydanego przez
Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej. Firma ICL zajmuje się komputerowym przetwarzaniem danych, programowaniem,
maszynami matematycznymi i wyposażeniem
uzupełniającym. Po awansie jest odpowiedzialny
za podpisywanie umów z najważniejszymi przedsiębiorstwami w PRL, między innymi z Hutą im.
Lenina w Krakowie.
Prowadzący go w tym czasie mjr Z. Pawłowski wystawia swojemu „podopiecznemu” pozytywną opinię: „TW »Andrzej« zachowuje się w
sposób lojalny w stosunku do SB [Służba Bezpieczeństwa]. Samorzutnie kontaktuje się podczas
przyjazdów do Polski. Chętnie udziela informacji, dotyczących również handlowców, obywateli
brytyjskich. Jest konkretny i rzeczowy”. Przekazywane informacje dotyczyły przede wszystkim
umów zawieranych z Polską.
Od początku współpraca Andrzeja Morawicza ze Służbą Bezpieczeństwa odbywała się bez
warunków wstępnych, chociaż oficerowie prowadzący rozumieli jego położenie, co zaznaczali w
swoich sprawozdaniach: „W rozmowach nie będzie eksponowana działalność na niekorzyść Anglii”. Czy o tej działalności wiedzieli Anglicy?
Zasłużony emigrant
Aktywność Andrzeja Morawicza w PRL trwała
do 1983 roku. Czyli tajny współpracownik Służb
Bezpieczeństwa „Andrzej” przyjeżdżał do kraju
jeszcze po wprowadzeniu stanu wojennego i
wprowadzeniu amerykańsko-brytyjskiego em-
barga na eksport najnowszych technologii. W jakim charakterze przyjeżdżał? Czy o jego zaangażowaniu w tym czasie wiedziały władze
brytyjskie? Służby komunistyczne wiedziały natomiast co ich agent podczas nieobecności w Polsce
robił w Londynie, o czym świadczy notatka, że w
1980 roku TW „Andrzej” wygrał w kasynie
20 tys. funtów.
Od 1983 roku Andrzej Morawicz przestał
przyjeżdżać do Polski. W związku z tym kpt. Z.
Kocyk proponuje: „Z uwagi na niemożliwość
kontynuowania współpracy materiały należy złożyć w Wydz. „C” SUSW. Po kilku latach, 4
kwietnia 1987 roku, teczkę pracy wraz z zawartością TW „Andrzej” zniszczono komisyjnie. W
skład komisji wchodzili: st. sierżant J. Szymańska,
st. kapral T. Kopyt, kpt. Z. Kocyk. Zniszczono 44
dokumenty, od pozycji 2-8 tytuły wymazano.
Tylko tyle, i aż tyle. Podobno w przyrodzie nic
nie ginie, tym bardziej w archiwach SB. Istnieje
duże prawdopodobieństwo, że teczkę TW „Andrzej” przejął wywiad wojskowy. Jej zawartość jest
ważna, ale i bez niej nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zaangażowanie działacza Emigracji
Niepodległościowej Andrzeja Morawicza było po
drugiej stronie barykady.
Dziś Andrzej Morawicz kreuje się na bodaj
najważniejszego spadkobiercę etosu Emigracji
Niepodległościowej. Dumnie wypina pierś z medalami. Wprawdzie po nieudanej próbie sprzedaży Ogniska Polskiego przy Exhibition Road,
którego był prezesem ponad dwadzieścia lat, ustąpił z zajmowanej funkcji, nadal jednak pozostaje
członkiem tej szacownej instytucji. Udziela się też
w innych organizacjach emigracyjnych – Zjednoczenie Polskie, POSK, POSKlub, Polonia Aid Foundation Trust. Prowadzi zebrania. Ostatnio
został wpływowym członkiem Rady Powierników
Polonia Aid Foundation Trust (PAFT), powstałej
po rozwiązaniu Rządu RP na Uchodźstwie w celu
dysponowania funduszami skarbu narodowego.
PAFT nie jest organizacją prywatną ani środowiskową, jej fundusze powstały ze składek emigrantów niepodległościowych i choćby wobec tego
środowiska organizacja ta powinna być transparentna. Obecność w gronie powierników PAFT-u
byłego komunistycznego agenta jest otwartym i
cynicznym lekceważeniem ideałów Emigracji Niezłomnych, która komunistycznego reżymu narzuconego Polsce nigdy nie zaakceptowała.
10|
08 (206) 2014 | nowy czas
felietony opinie
nowy czas
[email protected]
0207 639 8507
63 King’s Grove
London SE15 2NA
Polsko-szkockie krewkie życie
Krystyna Cywińska
2014
Ja to mam szczęście, że
w tym momencie żyć mi
przyszło, w kraju nad
Wisłą – to słowa piosenki
okresu patriotycznej
euforii. Euforia minęła. A
patriotyzm?
Sentymentalnie rozumiany
nigdy nie mija, jak
podobno pierwsza miłość.
Ostatnio usłyszałam inną
wersję tej piosenki. Ja to
mam nieszczęście, że w
tym momencie...
I tak dalej, i tak dalej.
Nieszczęście z powodu braku pracy.
Braku zarobków. Braku własnego dachu nad głową. Braku nadziei na
zmiany. I braku wiary w przyszłość
kraju... Cała litania. – No i to nieszczęście z Rosją, niemal na karku –
jak usłyszałam.
Czy może to oznaczać nowy napływ rodaków na Wyspy? Nowy polski exodus? I nowy rozdział ksiąg
pielgrzymstwa polskiego?
Nie zamierzam załamywać rąk
nad dolą czy niedolą ewentualnych
przyszłych polskich pielgrzymów.
Wiem, że sobie dadzą radę. I wiem,
że nie powinni się martwić z powodu
braku znajomości języka angielskiego. W tym kraju dzikiego zalewu
wielu ludzi angielskiego nie zna. Milczeć można w dwudziestu pięciu różnych językach, ale porozumieć
można się w jednym. Choćby po to,
by się dogadać o pracę i płacę. W innych dziedzinach może to być na migi. Stara emigracja zna to z własnych
doświadczeń.
Dobiliśmy do brytyjskich brzegów
w czasie wojny i zaraz po niej bez języka. Bez większej świadomości historii, struktur społecznych i
politycznych tego kraju. Niektórzy z
nas znali co nieco literaturę angielską. I na jej podstawie wyobrażali sobie ten kraj i jego mieszkańców.
Wytwornych, eleganckich, kulturalnych, skromnych, małomównych i
raczej chłodnych ludzi z rezerwą.
Tańczących od rana do nocy fokstroty i tanga.
Moja grupa byłych AK-aczek pły-
nęła do brytyjskiego brzegu okrętem.
W ciemno. Płynełyśmy po burym,
spienionym nieprzyjaznym Morzu
Północnym. Była wśród nas jedna taka, która – jak powiadała – angielskim władała. I wydobywała z siebie
okrzyki: – Hallo, zenk you and good
day. Drugiego dnia podróży obwieściła stewardowi: – Butyful. – What?
– zapytał steward. – Butyful morze.
Jak się później okazało, my jechałyśmy do rygi, a ona w świetlaną
przyszłość. – Mi first time passing
water – wykrzyknęła, na co zaniepokojony lekarz okrętowy zaprosił ją do
swojej kajuty. Badanie trwało dzień i
noc. No a w parę miesięcy potem
wzięli ślub, w Dundee.
Bo przywieziono nas do Szkocji –
jak się okazało. Wylądowałyśmy w
porcie Leath. Wszędzie słychać było
polski język. To nasi żołnierze ładowali się na statki odpływające do kraju. Wracali... Był to wtedy jeden z
portów rozstajnych polskich dróg.
W Szkocji, po upadku Francji w
roku 1940 – że przypomnę – stacjonowały polskie oddziały. Spełniały
wtedy rolę ochronną szkockich wybrzeży. Miały bronić Szkocji przed
przewidywaną inwazją niemiecką
(nie hitlerowską, nie nazistowską, tylko niemiecką – podkreślam). Polskie
jednostki patrolowały fortyfikacje
wybrzeży szkockich w latach 19401942. To wtedy nawiązała się przyjaźń polsko-szkocka.
Szarża, czyli oficerowie, zostali
rozmieszczeni w domach prywatnych. Szarmanccy Polacy wkrótce
dobrali się do wdzięków i serc osamotnionych Szkotek. Pozbawione
przez wojnę męskich rodzimych ramion, wpadały w polskie bez oporu
niczym śliwki w kompot. Nasi wojacy
trzaskali obcasami, całowali w rękę,
przynosili kwiatki i czekoladki, i obtańcowywali na potańcówkach. No i
nacięli wiele róż w krainie sosny.
Amor był na umór. W oparach
kolońskiej wody lawenda. Bywało, że
z miejscowymi męskimi niedobitkami dochodziło do bójek. Niedawno
temu dość głośno było w szkockich
mediach o pobiciu w Edynburgu
pewnego Polaka. I podobno, godnie i
zgodnie z tradycją, poszło o szkocką
dziewczynę.
Oba narody: polski i szkocki są
krewkie. Skore do awantur, do bijatyk.
Niepozbawione szowinizmu i narodowej megalomanii. A na dodatek Szkoci
słyną ze skąpstwa. Mówi się o nich dusigrosze i liczykrupy. I powiada się, że
jak Szkot się przeprowadza, to razem z
tapetą zdartą ze ścian.
Z powodu złej znajomości angielskiego wśród Polaków dochodziło
wtedy w Szkocji do komicznych sytuacji. Pewnego oficera polskiego zakwaterowano u państwa
MacTherson. Pewnego weekendu
gospodarze wyjechali i zostawili dom
pod opieką gościa. A tu telefon!
– May I speak to Mr MacTherson,
please? – No. He passed away. –
Whaaat? So, is Mrs MacTherson
there? – She auch passed away. –
And who is speaking?. – Gost.
Zszokowana rodzina zjawiła się
na pogrzeb w sam raz na powrót
wracających do domu gospodarzy.
Ziemia szkocka pełna jest śladów i
opowieści o Polakach. I pełna jest
potomków naszych rodaków. To na
niej w 1942 roku uformowała się
słynna Dywizja Pancerna gen. Stanisława Maczka. Słynna, że przypomnę, z bojowego szlaku w północnej
Francji i oswobodzenia miast belgijskich i holenderskich.
Przyjaźń polsko-szkocka przetrwała. W roku 1981 w mieście Duns
odsłonięto pomnik wdzięczności i pamięci o polskich żołnierzach. A w roku 1997 zainaugurowano dzień
polski z fajerwerkami i tańcami
szkocko-polskimi.
A teraz na szkockiej ziemi są nowi
przybysze z Polski. O te polskie głosy
zabiegają nieustająco szkoccy politycy. Za kilka dni referendum. Rozstrzygnie się historyczna sprawa
niepodległego czy podległego Anglii
bytu Szkocji. W tym referendum być
albo nie być w Zjednoczonym Królestwie oddadzą też głosy liczni potomkowie polskich żołnierzy. Podobno
jest ich bardzo dużo. Siła mniejszości
– jak widzimy w tym kraju – polega
na jej liczebności, przydatności gospodarczej i głosach w wyborach.
Znajomość języka przychodzi z czasem. A głosować można milcząc w
dwudziestu pięciu językach. Korzystajmy z tego wyjątkowego prawa.
Ja to mam szczęście, że w tym
momencie, żyć mi przyszło... A to
gdzie? To już wedle wyboru. Zenk
you i dozo...
Chip ugotuj w kuchence
Tragedie są mniejsze lub większe. Mają jeden
wspólny mianownik – nigdy nie jesteśmy w stanie
ich przewidzieć. Nadchodzą z znienacka i już. Jest
po wszystkim.
Moja wydarzyła się w poniedziałkowy ranek, kiedy tuż po obudzeniu włączyłem ekspres do kawy
oraz laptop. Sprawdzanie wiadomości z samego rana mam we krwi od ponad dwudziestu lat. Kiedyś
nawet wstawałem wcześniej, by mieć czas wyskoczyć
do pobliskiego kiosku po poranną gazetę, ale nie pamiętam dokładnie kiedy to się zmieniło. Bo teraz już
nie muszę: wszystko jest w internecie, i dobrze, dłużej można rano poleżeć w łóżku.
W poniedziałek mój sześcioletni laptop co
prawda zalogował się jak zawsze, ale po chwili
zaczął trzeszczeć, trochę poskakał, zatrząsł
ekranem i zgasł. Z kubkiem kawy w ręku
zdębiałem. Czegoś takiego jeszcze nie wdziałem i
nawet przez chwilę nie dopuszczałem do siebie
myśli, że biedaczyna, staruszek, mógł się po prostu
zepsuć w takich konwulsjach. Jak na prawdziwie
oddanego właściciela przystało próbowałem
reanimacji: włączyłem go ponownie wierząc
naiwnie, że tym razem wszystko będzie ok i
spokojnie dowiem się, co ważnego dzieje się na
świecie. Nie było. Co prawda dawał jeszcze oznaki
życia, trzeszczał twardy dysk, ale na ekranie nie
pojawiało się nic poza szarzyzną. Byłem w panice.
Wielokrotnie słyszałem historie ludzi, którym
nagle zepsuł się komputer, zawsze byłem zdziwiony
skalą paniki, w jaką wpadali z tego powodu. Tym
razem ja byłem w panice. Co miałem na twardym
dysku, jakie rzeczy? Czy uda mi się je odzyskać?
Jak? Gdzie? Za ile? Czy zrobiłem kopie? Kiedy
ostatnio archiwizowałem wszystko? A tak w ogóle,
jak ja sobie poradzę bez laptopa? Przecież ja nie
mogę tak funkcjonować? Kawy mogę nie pić, ale
komputer musi w domu być i basta!
Nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak moje
życie uzależnione jest od cyfrowego zapisu danych
na twardym dysku. Kiedyś były to stosy
maszynopisów i książek. Teraz wszystko jest
cyfrowe. Zapisane gdzieś na dysku twardym. I
wszystko straciłem. Zostałem ukarany za to, że nie
okazywałem sympatii znajomym, kiedy zgubili
telefon lub padł im komputer.
Postanowiłem więc poszukać w internecie i
dowiedzieć się czegoś więcej o przyczynach
upadku laptopa. I znalazłem. Dobrzy ludzie piszą,
że z tym samym modelem mają podobne
problemy i że można sobie z tym poradzić.
Wystarczy odkręcić kartę graficzną, opakować ją
w aluminiową folię kuchenną i gotować w
piekarniku przez dziesięć minut. Po ostygnięciu
należy ją włożyć z powrotem, przykręcić śrubki i
komputer powinien działać jak nowy. Google
podaje nawet linki do stron, na których można
dokładnie obejrzeć filmik jak się to robi.
Jestem świadomy tego, jak bardzo absurdalnie
to wszystko brzmi. Google słynie z tego, że jest
pełen absurdów. Ale w moim przypadku to
podziałało. Gotowałem chipa w piekarniku przez
dziesięć minut i mój stary laptop znowu działa.
Bez wydawania fortuny na naprawy, bez
chodzenia do serwisu. Google it! I jakkolwiek
absurdalnie to brzmi, Google działa.
Dzięki profesorze!
V. Valdi
nowyczas.co.uk
|11
nowy czas | 08 (206) 2014
komentarze
ANDRZEJ KRAUZE komentuje
Na czasie
Grzegorz Małkiewicz
Wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady
Europejskiej wydaje się rozwiązaniem racjonalnym.
Europa nie wyszła jeszcze z kryzysu, a Polska
(przynajmniej według licznych zestawień) kryzysu
uniknęła. Tak postrzegają nasz kraj zagraniczni eksperci.
Stąd łatwo wyciągnąć wniosek, że polski premier ma
uzdrowić Europę, na co liczą nawet Brytyjczycy, znani
z twardego sposobu uprawiania polityki. A Polacy, naród
romantyków, mają w końcu prawo do satysfakcji z odniesionego, rzadko przecież w naszej historii, sukcesu.
Niestety diabeł zawsze tkwi w szczegółach, o czym zapominać nie można.
Premier Tusk w okresie dwóch kadencji (co nie udało się żadnemu politykowi przed nim) sprawdził się na
krajowej scenie politycznej jako zręczny
rozgrywający w swoich szeregach, z dużym poparciem (co nie jest bez znaczenia) społecznym. Partię obywatelską,
którą tworzył systematycznie i metodycznie zamienił w partię wodzowską.
Są tacy, którzy twierdzą, że jest to polska specyfika, wskazując na partię opozycyjną. Jeśli tak jest, to Donald Tusk
pozostawił partię bez głowy. Ale konieczność znalezienia premiera w tej kadencji
jest najmniejszym problemem. Większość parlamentarna jest, kandydat się
znajdzie i zostanie zgodnie z konstytucją
zaprzysiężony. Żaden jednak z silnych i
kompetentnych konkurentów nie ma
szans na schedę, bo premier skutecznie
wyeliminował ich z gry.
Zresztą z Tuskiem czy bez, Platforma traci swoją atrakcyjność wyborczą,
więc można też potraktować wycofanie
się Donalda Tuska z krajowej polityki jako ucieczkę do przodu.
Taką kalkulację musi też przeprowadzać opozycja, o czym świadczą wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego gratulujące
premierowi wyboru. Prezes domaga się
jednak rzeczy dla Tuska niewykonalnej.
Jest to lista interesów Polski w Unii. Jak
wiadomo, przewodniczący Rady Europejskiej reprezentuje interesy Unii, a nie
jednego jej członka. Podobnie jest z
przynależnością terytorialną. Twierdzenie, że Europa Wschodnia, czyli kraje
byłego bloku komunistycznego zyskały
swój głos w Radzie jest oceną entuzjastyczną, którą zweryfikują bardzo szybko realia polityczne.
Bez względu na podział ról, o Unii
decyduje obecnie Angela Merkel, a Donald Tusk niewątpliwie zyskał jej zaufanie. Brytyjski premier świadomie, albo i
nie, wystąpił w jej imieniu promując
kandydaturę Tuska. O takim scenariuszu świadczy chociażby fakt przekazania
kompetencji nowemu szefowi Rady
przewodniczenia w negocjacjach wewnętrznej grupy państw ze strefy euro.
Polska nie jest członkiem i takie rozwiązanie do niedawna było niemożliwe, co
wielokrotnie podkreślali politycy krajów
powiązanych wspólną walutą.
W obliczu konfliktu ukraińskiego
wschodnia twarz przy stole negocjacyjnym też jest dobrym z punktu widzenia
Zachodu rozwiązaniem. Będzie twardo
negocjował z Putinem? Nie ma takiej
obawy – Tusk pokazał już, że nie ma patologicznych obciążeń swoich rodaków.
Z silniejszym rozmawia zgodnie z prawami fizyki, Nie żąda czegoś, czego dostać nie może. Jest elastyczny, co bardziej
sobie ceni niż konsekwencję. Z tej perspektywy trudno wypominać premierowi, że POWROTY, sztandarowy program swojego rządu, zamienił na własny
wyjazd do Brukseli. Ale kto by nie wyjechał, kiedy oferują 300 tys. euro rocznie… A pracy niewiele, jeszcze mniej
stresów, i bezpiecznie, z dala od potencjalnych rozliczeń opozycji.
Ponieważ jest to chwila podniosła w
naszej historii, nie będę nazywał nowej
roli w karierze politycznej Donalda Tuska dosłownie.
kronika absurdu
Europa się pali (w Polsce media straszą III wojną
światową), a ministra Sikorskiego dopadają problemy
zgoła nie dyplomatyczne. Po sporach na temat
wykształcenia, dziennikarze wykryli aktywność ministra
w gminnych urzędach. Szef naszej dyplomacji wystąpił
o wydzielenie swojego dworku leżącego w granicach wsi
Chobielin (bydgoskie) jako oddzielnej jednostki
administracyjnej. Radosław Sikorski chciał, aby jego
posiadłość widniała w dokumentach jako Dwór Chobielin.
I się zaczęło. Internauci jakby tylko na to czekali. Walka
klas zrobiła swoje. Z braku miejsca nie będę tych
wypowiedzi cytował. Można znaleźć w internecie.
Baron de Kret
Wacław Lewandowski
Temat zastępczy
Pod koniec wakacji codziennie z
rana włączałem telewizję, konkretnie
tzw. kanały informacyjne, w nadziei
że może wreszcie dowiem się czegoś
o przebiegu walk we wschodniej
Ukrainie. Czy wojsko ukraińskie czyni jakieś postępy, czy też górą są
wspierani przez Rosję bandyci? Jak
przebiega i jak zmienia się linia frontu? Niestety, każdego ranka czekało
mnie rozczarowanie. Żadnej konkretnej informacji o wyniku walk, żadnej
o układzie sił, żadnej o postępie bądź
regresie antyterrorystycznej operacji.
Zamiast tego wszystkie stacje codziennie pokazywały rosyjski „biały
konwój”, a reporterzy drżącym z
emocji głosem obwieszczali, że oto
konwój zatrzymał się i stoi, albo że
ruszył i przemieścił się o 20 kilometrów, albo że znów stanął i nie wiadomo kiedy i w jakim miejscu wjedzie
na ukraińskie terytorium. Tyle wszędzie było o tym konwoju, że człowiek
dostawał obsesji i bał się otworzyć lodówkę, w obawie że natychmiast wyjedzie z niej ruska ciężarówka
przemalowana na biało. Tym, którzy
oburzą się i wykrzykną, że to przecież
nie jest temat do żartów, odpowiem
od razu, że nie o żarty mi chodzi, a o
kwestę poważną i frapującą.
Od 1990 roku, od czasu pierwszej
wojny w Zatoce Perskiej, perfekcyjnie
relacjonowanej przez stację CNN,
przyzwyczailiśmy się, że wojna
współczesna toczy się i rozgrywa w
obiektywie kamer pod okiem reporterów. Przyzwyczajono nas, że dzięki
satelitom, internetowi i telewizji, które uczyniły ze świata „globalną wioskę”, jesteśmy naocznymi świadkami
każdej współczesnej wojny, obserwujemy jej przebieg godzina po godzinie, minuta po minucie, widzimy jak
rozwija się kampania, jak wyglądają
działania taktyczne oddziałów i pododdziałów a nawet pojedynczego żołnierza. Tymczasem gdy na Ukrainie
toczą się walki, wszystkie stacje telewizyjne pokazują rosyjskie ciężarówki
„białego konwoju”, zaś działań zbrojnych ani ruchu zbrojnych formacji
nie pokazują wcale.
Jest zrozumiałe, że sztabowi Putina jest na rękę, by uwaga światowej
opinii koncentrowała się na konwoju, nie na walkach i rosyjskim militarnym i materiałowym wsparciu
dla „buntowników” z Doniecka czy
Ługańska. Pojąć jednak nie sposób,
dlaczego cała machina informacyjna
wolnego świata skupia się na tym,
co jej Putin podsuwa przed oczy.
Dlaczego akurat ta wojna nie toczy
się w obliczu kamer, dlaczego właśnie te walki nie są dla światowych
telewizji interesujące?
Rozumiem, że skoro na Ukrainie
nie ma amerykańskich żołnierzy, nie
ma tam też ekip CNN czy innych
amerykańskich stacji. Ale dlaczego
stacje telewizyjne polskie również
nie mają ambicji dotarcia w rejon
walk? Przerzucam kanały i niezmiennie widzę „biały konwój” i komentującego jego drogę czy postój
reportera, który stoi na Majdanie.
Co chce nam o trwającej wojnie powiedzieć ekipa telewizyjna zainstalowana w Kijowie? Przecież to samo
mogłaby powiedzieć z Warszawy. To
samo, czyli nic.
Owszem, rozumiem że wojna na
Ukrainie jest wojną nowego typu, w
której dominują niszczycielskie akty
terrorystyczne i działania partyzanckie. Na pewno trudniej takie działania filmować, trudniej zapewnić
ekipom telewizyjnym minimum bezpieczeństwa (aczkolwiek pamiętam
relacje reporterskie z terenów równie
niebezpiecznych w minionych latach). Przez tyle czasu można było
chyba wynegocjować jakąś możliwość
towarzyszenia z kamerą siłom ofensywnym ukraińskim?
Można było? A może nie można
było? Nie wiem, podejrzewam że nikt
po prostu nie spróbował. Co by znaczyło, że dla największych światowych stacji ta wojna nie jest tematem
godnym nakładów i wysiłków. Oczywiście, marzyłoby się, żeby w takiej
sytuacji polskie stacje uzupełniły tę
lukę. Najwyraźniej jednak nie chcą.
Wygląda na to, że łatwiej i przyjemniej jest pokazać konwój.
12|
08 (206) 2014 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
A GREAT MAN WITH A GREAT DREAM
SCANDALOUSLY BETRAYED
FAW L E Y C O U RT O L D B OY S
FATHER ”OJCIEC” JÓZEF JARZĘBOWSKI
OF FAWLEY COURT
G
reat men have great dreams.
The Polish born Father
Józef Jarzębowski (18971964) was one such good
and great man. Soldier,
priest, scholar, and poet. His dream, his life’s
work hand in hand with émigré Poles was Fawley
Court, where he founded both school and
museum. The school Divine Mercy College
(Kolegium Bożego Miłosierdzia), the unique
Polish émigré museum, remembered in his
name, and later Fawley Court’s Tatra mountainstyled, Grade II listed St Anne’s Church, it’s
foundation stone blessed by Cardinal Karol
Wojtyła, later Pope John Paul II, founded and
built by Prince Stanisław Radziwiłł, was all part
of Father Józef’s great dream, and grand vision.
Fawley Court represents an Anglo-Polish place of
education, culture, shrine, peaceful retreats, and
solace – the protector with the museum of Polish
history and values.
Fawley Court, that beautiful part of England
that is forever Poland, this year, 13th September
2014, commemorates the 50th anniversary of
Father Jarzębowski’s sudden death at Herisau,
Switzerland.
In early August 1964, Fr Józef delivered a
eulogy at the church of St Andrzej Bobola,
London, celebrating the 100th anniversary of the
death of his, and Poland’s national hero
Romuald Traugutt (1826-1864). The sermon was
transmitted live, worldwide by Radio Free
Europe.
Just a month later, in early September 1964
this brave, remarkable man, aged almost seventy,
travelled from his beloved Fawley Court to
Herisau to rest, recuperate, and then to open the
General Melchior Langiewicz military exhibition
at the nearby famous émigré Poles Rapperswill
Museum. Freedom fighter, and revolutionary,
General Langiewicz was Fr Józef’s and Poland’s
favourite son, thanks to his heroic part in the
January 1863 uprising against the Russians. In
1865, the exiled, colourful, General Langiewicz
also made his way from Switzerland to England,
and was part of the émigré political circle, the
Ognisko Rewolucjonistów Polskich. In 1873
Langiewicz married an English girl Suzanna
Berry. He died in 1887 in Turkey, and is buried in
the English Crimea War Cemetery at
Constantinople.
Alas, Fr Józef’s personal Langiewicz
exhibition opening, period of rest, recovery, and
recuperation from illness was not to be.
Stricken with a heart attack, Fr Józef was
taken from the plane and straight to hospital
where he died. In accordance with his own clear
testamentary wishes, that of his extensive family,
and those of émigré Poles worldwide, there was
the return to Fawley Court of Fr Józef’s coffin,
and the historic homecoming-burial, on 26
September 1964.
Father Józef’s funeral ceremony was attended
by near a thousand people. These included
generals, bishops, politicians, and academicians
all paying homage to this brave soldier, priest,
scholar, teacher-educationalist, poet, and Fawley
Court Museum founder. We all, schoolboys,
teachers and émigré Poles, witnessed this
homecoming, the final stage of Fr Jarzębowski’s
global odyssey, the return of a loyal Soldier of
Christ and patriot of two nations, Poland and
Britain, to his chosen, adopted Motherland –
England.
)$:/(< &2857
WK $QQLYHUVDU\ &RPPHPRUDWLYH ,VVXH
WHO Cares WINS
82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD
tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043
email: [email protected]
with his inspirational historical nose for
researching, saving, and collecting things Polish,
or otherwise – be they museum artefacts,
paintings, statues, letters, bibles, first edition
books, medals or swords – with émigré Poles
around the world, eventually preserving and
concluding this life’s work, his Polonnia Odyssey
at Fawley Court.
F
FATHER “OJCIEC”
-Ð=() -$5=ɣ%2:6.,
2) )$:/(< &2857
The Fr Jozef 50th Anniversary,
commemorative booklet by FCOB is
available free from mid-September
6ROGLHU 3ULHVW 6FKRODU 3RHW
7HDFKHU DQG )RXQGHU RI
3RORQQLD·V )DZOH\ &RXUW 6FKRRO DQG 0XVHXP
:\GDZQLFWZR 3DPLĈWNRZH Z 3LHƙG]LHVLȣFLROHFLH ԟPLHUFL
2MFD .VLȣG]D -y]HID -DU]ȣERZVNLHJR Fawley Court, that beautiful part of England
that is forever Poland, this year, 13th
September 2014, commemorates the 50th
anniversary of Father Jarzębowski’s death
B
orn on 27 November 1897 in Warsaw,
to well educated, nobly, religious
parents. Fr Józef’s father passed away
when he was six, and it was left to his Mother
(Franciszka née Ablemowicz, 1868-1941), to
inspire in him a love for learning, for his country,
for his fellow human beings, and for God.
Never enjoying the best of health – in 1925 he
had to cut short his studies at the Univesity of
Lublin due to severe bronchitis – the young Józef
Jarzębowski nonetheless showed strength of
character, scholarship, indomitable will, and a
fierce independence. At grammar school,
(Gimnazjum Zamoyskiego) when the Russian
teacher declared that after the partitions, Poland
had been erased from the map of Europe forever,
the young Jarzębowski rebelliously declared this
as folly, and wholly untrue – a very serious
political misdemeanor. Poland was, is, and
always will be, he yelled. He was expelled. A new
school for him under Imperial Russia was
impossible to find in Poland, and it was only with
the aid of the Capuchin Fathers, that he
eventually found school at Oświęcim in southwest Poland within the Austrian partition.
Much revered for his spiritual authority,
Father Józef on behalf of Catholic Warsaw, was
already in 1919 welcoming from France Gen.
Józef Haller (1873-1960). They became firm
friends. In 1920, with the Bolsheviks surrounding
Warsaw, the 23 year old Józef Jarzębowski
immediately joined the Polish army in the historic
fight against the communist intruder repelling the
Soviet threat for the whole of Western Europe in
the battle called Cud nad Wisłą.
Born of this experience was a passion for
teaching, and caring for his pupils. Before WW2
Fr Józef was a teacher at the famous Marian
Bielany School, Warsaw. Throughout his life, he
shared this ennobling educationalist gift, together
awley Court was Fr Józef’s life’s work. It
was an endeavor supported in the 1950s
and onwards by generous and
enthusiastic help of émigré Poles. Survivors of
WW2, and outcasts from their own country,
Poland, for which they had battled on foreign
soil, but now communist Soviet occupied. They
began uncomplainingly building a fresh life in
England. Embracing many of Poland’s fine
traditions, it’s 1000-year history, religion, values
and virtues, – some hopelessly romantic, some
over gallant – the historic never-say-die Polish
traits of justice and freedom, guided the Poles as
they went about their business with grit and
determination. Fr Józef fully understood these
émigré Poles, himself having been a patriot
refugee for most of his life.
With the tall, gaunt figure of the resilient,
gentle, and cultivated Fr. Jarzębowski at the
helm, Fawley Court became the focal point of
everything Polish in England. In a determined
act of combined spiritual and cultural solidarity
(a spirit revived recently with the radical cleanout, and momentous victory at Ognisko/The
Polish Hearth Club), an academically successful
Polish Catholic boys school (1953), and an
extraordinarily unique émigré Polish culturalmilitary museum was set up. A later addition
(1971), with important relics, and museum pieces
was the unique St Anne’s Church, with seventeen
urns containing ashes of émigré Poles in the
crypt columbarium, and of course the entombed
bodies of founder Prince Stanisław Radziwiłł,
and his son Albert Radziwiłł, all in the church
crypt. Every year, for fifty years the émigré high
point, attracting many thousands, was the
traditional Fawley Court, Polish religious festival
– Zielone Świątki (Whitsun Sunday).
Fr Józef was personal confessor at Brompton
Oratory to General Władysław Anders, General
Kopański, and other Polish officers. Doubtless
lunch was then enjoyed around Gen. Anders
special table, at the Polish Officers Mess,
Ognisko, just around the corner. Fr Józef was a
close friend of many at the ‘Cichociemni’ (Polish
Secret Operations Unit – stationed at Fawley
Court during WW2), and particularly of AK
(Armia Krajowa/Home Army) member, Zdzisław
Jeziorański, nephew of Jan Jeziorański, the
‘forgotten hero’ of the 1863 January Uprising…
Fr Józef’s life itself was a remarkable Odyssey.
It took him from Warsaw, Poland, where he
witnessed war, to around the globe, Lithuania,
Siberia, Japan, USA, and Mexico, through a
series of harrowing and life examining spiritual,
religious and academic adventures – tribulations.
F
Fr Józef Jarzębowski,
above as a schoolboy
ather Józef was duly laid to rest on 26
September 1964 at Fawley Court’s St
Anne’s Church cemetery. In fact, three
years earlier on 11 June 1961, in keeping with Fr
Józef’s wishes, and in agreement with the
|13
nowy czas | 08 (206) 2014
drugi brzeg
Marians, Polish Combatants Association, and the Polish
Catholic Mission, planning permission for Fawley Court’s
St Anne’s half-acre Polish Roman Catholic Cemetery was
granted by Wycombe District Council, in response to the
formal application of the Marian’s themselves, and their
solicitors (to this day, Messrs Pothecary Witham Weld).
The same solicitors, half a century later, inexplicably led
the legal battle to exhume Fr Józef!
Fr Józef’s wishes in his own words were clear: My grave
(within the cemetery, by the future St Anne’s Church), is to
be on a mound overlooking Fawley Court’s sport’s field,
and my body laid thus so that I can watch my boys playing
football. Father Józef rested peaceably by St Anne’s
Church, when came the scandalous exhumation betrayal.
Józef cremated, things got confused and in his stead the
name of the Marian trustee-priest, Wojciech Jasiński
appears on the relevant form/letter as the candidate for
a ‘living’ cremation! Was this a indicative of the clumsy,
psychotic state of mind the Marians had/have
collectively sank to?
In fact the Marians sank even lower. Fr Józef was a
candidate for Beatification. Information on this intended
process was displayed on the Marians’ own website, but
only up until the announcement of the Fawley Court sale.
Canon Law requires that the remains of a candidate for
beatification remain intact, ready for examination. The
Marians’ abhorrent attempt at Fr Józef’s cremation would
have annulled this sacred process. What a betrayal!
Robin Williams
1951 – 2014
Najzabawniejszy człowiek świata (taki
tytuł uzyskał w plebiscycie czytelników
„Entertainment Weekly”) popełnił samobójstwo. 12 sierpnia został znaleziony martwy w swoim domu w Tiburon,
w San Francisco. Aktor, który rozweselał miliony widzów, cierpiał ostatnio na
depresję. Osiągnął w życiu wszystko.
Stworzył wybitne kreacje, zarówno komediowe, jak i dramatyczne. Na ekranie był zaprzeczeniem przygnębienia,
a jednak nie potrafił uporać się z demonami, które go prześladowały. Mówił otwarcie o swoich problemach z
nadużywaniem alkoholu.
Pochodził z zamożnej rodziny, miał
zostać politykiem, ale wybrał aktorstwo.
Po skończeniu prestiżowej szkoły
artystycznej Juilliard School w Nowym
Jorku, występował na estradach kabaretowych. Przełom przyniosła mu rola w
serialu Mork and Mindy, w którym
przybył na Ziemię z planety Ork, by
obserwować nasze zwyczaje. Po tym telewizyjnym debiucie zagrał w wielu fil-
mach. Pierwszą ważną rolę stworzył w
Świecie według Garpa. To był początek
jego wielkich filmowych kreacji, w skrajnych rejestrach ludzkich zachowań: psychoterapeuty, nauczyciela, psychopaty,
mordercy. Pozostanie w naszej pamięci
z takich filmów jak: Przebudzenie, Buntownik z wyboru, Jakub kłamca czy
Bezsenność.
Prof. Jan Ekier
1913 – 2014
Niezwykle zasłużony, wybitny pianista,
kompozytor i chopinolog zmarł w wieku 101 lat. Jego dziełem życia było
Wydanie Narodowe Dzieł Fryderyka
Chopina, którego redaktorem naczelnym był od 1959 roku. Prof. Ekier ponad 55 lat temu tak przekonywał do
rozpoczęcia prac nad Wydaniem Narodowym: „Mamy dług wobec Chopina. Jego muzyka pozwalała nam
przetrwać najgorsze chwile, a w okresach nadziei rozsławia kulturę polską w
świecie. Jesteśmy winni twórcy to, by
przedstawić jego dzieło w zamierzonej
przez niego postaci. Redaktorzy wydania korzystali wyłącznie z autografów
kompozytora, również z tych, o których zniszczenie Chopin prosił przed
śmiercią. 36 tomów Wydania Narodowego z kompletem dzieł Fryderyka
Chopina ukazało się w 2010 roku w
Roku Chopinowskim w związku z 200.
rocznicą urodzin kompozytora.
Father Józef’s funeral ceremony was attended by near a thousand people – generals,
bishops, priests, politicians, and academicians all paying homage to this brave soldier,
priest, scholar, teacher-educationalist, poet, and Fawley Court Museum founder
Fr Józef rested peaceably by St
Anne’s Church for near fifty years
D
On the night of 29 August 2012 Fr Józef’s body was exhumed and
unceremoniously reburied at Fairmile Cemetery, Henley on Thames
espite a monumental outcry, against a
background of lengthy furious public protest,
petitions to the British Government, MPs in
the House of Commons, and court actions, all resisting
this treacherous exhumation, the mercenary will of the
incorrigible (new) Marians prevailed. Shockingly, under
cover of darkness, on the night of 29 August 2012, Fr
Józef’s body was furtively exhumed, and unceremoniously
removed.
A mantle of utter disbelief descended on Polonia… But,
is it, is this really the end of the matter, and the Marians’
philistine, selfish, grotesque drama? It would seem not.
Fresh evidence is emerging which suggests that the
Marians, manically and mercenarily blinded by dollar
and pound signs, under questionable, onerous, and almost
certainly unlawful charity law sales conditions – in pursuit
of the “exhumation licence”, may not have gone to the
Ministry of Justice or the High Court with ‘clean hands’
In the course of this grotesque exhumation merry-goround battle, indeed at times burlesque drama, the
nadir, a real low-life was reached by the Marians in
2008/9. In a horrendous bid by the Marians to have Fr
„Nowy Czas” and FCOB now learn of the existence
of an extensive family of the late Father Jarzębowski. The
legal, next-of-kin, family argument presented to the
Ministry of Justice by Jan Radziwiłł, eldest son of Prince
Stanisław, resulted in the Marians being refused outright
an exhumation certificate to remove the Prince from his
resting place in the crypt at St Anne’s Church, Fawley
Court. Indeed, Jan Radziwiłł has gone on record with the
words, to the now fugitive Marian Trustee Wojciech
Jasiński: That all hell will break loose! if Jasiński continues
his threats, or the Marians go anywhere near his late
Father’s, the Prince Radziwiłł’s entombed remains!
Are we soon to witness ‘all hell breaking loose’, and the
heavens justly opening over the Marians’ scandalous
betrayal of Father Józef Jarzębowski? The mountain of
new evidence is certainly mounting, and it is certainly
compelling...
Mirek Malevski
Chairman,
Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd
The above article is available in Polish on:
nowyczas.co.uk
Jan Ekier urodził się 29 sierpnia
1913 roku w Krakowie, w muzycznej
rodzinie. Studiował fortepian i kompozycję. Przed rozpoczęciem prac edytorskich był aktywny jako pianista i
kompozytor. W 2010 roku prezydent
Bronisław Komorowski odznaczył prof.
Ekiera Orderem Orła Białego.
Richard Attenborough
1924 – 2014
Laureat Oscara, reżyser, aktor i producent filmowy Richard Attenborough
zmarł w wieku 90 lat.
Attenborough, zanim został reżyserem, był jednym z wiodących brytyjskich aktorów. Zagrał w takich filmach
jak Wielka ucieczka, Park Jurajski czy
Cud w Nowym Jorku.
Jako reżyser najbardziej znany był
z filmu Gandhi z 1982 roku, który
przyniósł mu dwa Oscary: dla reżysera
i dla producenta najlepszego filmu.
W roku 1992 wyreżyserował film
Chaplin, z wybitną kreacją Roberta
Downeya w roli tytułowej.
Ostatnie lata życia, po karkołomnym upadku ze schodów, reżyser spędził wraz z żoną, aktorką Sheilą Sim
w domu opieki. Poruszał się na wózku inwalidzkim.
Attenborough był starszym bratem
znanego przyrodnika, podróżnika i
dziennikarza telewizyjnego Davida.
Jego pasją była piłka nożna. Kibicował Chelsea, w latach 1969-1982 był
dyrektorem klubu.
14|
nowy czas | 08 (206) 2014
czas przeszły teraźniejszy
Polski syndrom ofiary
okres wakacyjny nie zachęca bynajmniej do ciężkich tematów i wzmożonego wysiłku intelektualnego. pewnych wydarzeń nie da się jednak
przesunąć w kalendarzu, a związanych z nimi tematów nie sposób pominąć w debacie publicznej. rocznica wybuchu powstania Warszawskiego jest jednym z takich wydarzeń, które prowokuje notorycznie od
lat powracający temat. czyli – jak to zgrabnie ujął minister spraw zagranicznych radosław sikorski – „murzyńskość” narodu polskiego.
Dawid Skrzypczak
S
wój krótki wywód rozpocznę od
postawienia dość odważnej tezy.
Radosław Sikorski miał rację. Polacy to naród ofiar. Jest to jedna z
głównych chorób naszego post-komunistycznego społeczeństwa. Mocno
ugruntowana w świadomości i mentalności polskiego społeczeństwa. Polaków, którzy posiadają
syndrom ofiary publicysta Rafał Ziemkiewicz
nazywa po prostu Polactwem.
Aby lepiej zrozumieć czym jest syndrom ofiary należałoby rozłożyć to określenie na czynniki
pierwsze. Syndrom jest to zespół cech charakterystycznych dla jakiegoś zjawiska. Za ofiarę natomiast uznaje się osobę, która poniosła jakąś
szkodę, np. uszczerbek fizyczny lub psychiczny,
dolegliwość emocjonalną, stratę materialną lub
poważne naruszenie jej podstawowych praw.
Ofiarą również może być jakaś zbiorowość. Zestawienie określeń syndrom i ofiara niesie ze
sobą ryzyko przypisywania odpowiedzialności
ofierze. Jest to w szczególności widoczne w
przypaku potocznego znaczenia słowa „ofiara”, sugerującego osobę słabą, niezaradną życiowo, mało energiczną, niedołężna.
Nas powinny interesować w szczególności
dwa typy: ofiary przypadkowe i ofiary bezmyślne. W przypadku ofiar przypadkowych, odpowiedzialność za wyrządzoną szkodę ponosi tylko
sprawca. Natomiast ofiary bezmyślne to takie,
które po części ponoszą odpowiedzialność za
swoją szkodę, ponieważ nie przestrzegały podstawowych zasad bezpieczeństwa.
Pobieżny rzut oka na naszą historię pozwala
stwierdzić, że naród polski łączy w sobie cechy
ofiar przypadkowych i bezmyślnych. Jesteśmy po
części ofiarami przypadkowymi ze względu na
nasze położenie geograficzne pomiędzy dwiema
imperialnymi potęgami: Rosją i Niemcami. Mamy w sobie też cechy ofiar bezmyślnych. W
pewnym stopniu to my ponosimy odpowiedzialność za losy naszego państwa, gdyż nie byliśmy
w stanie uczynić go wystarczająco silnym. W
efekcie wielokrotnie w ciągu trzech stuleci padliśmy łupem tych imperialistycznych państw. A na
skutek doznanej przemocy w naszym narodzie
wytworzyły się cechy predysponujące nas do bycia ofiarami. Obawy przed odrzuceniem oraz
poczucie bycia gorszym od innych jest w szczególności widoczne, gdy Polska jest w ogniu krytyki społeczeństw zachodnich.
Często w zachowaniu Polaków można znaleźć
cechy charakterystyczne dla osobowości depresyjnej, ponurej, zniechęconej, pesymistycznej, nastawionej fatalistycznie. Ktoś zarzuci mi, że
wymyślam, ale czy aby na pewno? Dość powszechną naszą praktyką jest ciągłe narzekanie na
to, że się w Polsce nic nie udaje. Swoją drogą, nie
dziwię się. Serce „roście”, gdy słyszy się co roku
mantrę o tym, że „zima znów zaskoczyła kierowców”. Jeszcze większym „optymizmem” napawać
mogą tylko informacje o „pomyślnie” rozwijających się lub zakończonych inwestycjach państwa
polskiego: lotnisko w Modlinie, zakup Pendolino,
„uratowanie” polskich stoczni czy gazoport w
Świnoujściu...
Polacy prezentują siebie jako naród narażony
na niepowodzenia, bezsilny, otoczony przez wrogów i opuszczony przez wszystkich. Powszechne
jest przekonanie, że w czasie wojny polsko-bolszewickiej (1919-1921), II wojny światowej oraz
po jej zakończeniu zostaliśmy zdradzeni i opuszczeni przez Zachód. Jest to w jakimś stopniu
prawdą, ale zamiast użalać się nad sobą, należy
w końcu wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski.
Gdyby nasi pradziadowie mieli podobne nastawienie zapewne Bitwa Warszawska zostałaby
przegrana.
W Polakach da się zauważyć także cechy charakterystyczne dla osobowości zależnej, bezradnej oraz nieudolnej. Charakteryzuje się to na
przykład wiarą, że bez pomocy Unii Europejskiej
nie będziemy w stanie się rozwinąć jako państwo. Polacy postrzegają siebie jako naród słaby,
który musi szukać pocieszenia i akceptacji u silniejszych. Znowu na myśl przychodzi ten mityczny Zachód!
Zespół tych cech w efekcie doprowadził do tego, że staliśmy się narodem, który myśli o sobie
jako skazanych na rolę ofiary. Polacy w relacjach
z przedstawicielami innych narodów poniżają się.
Krytykują swój kraj nie widząc nic pozytywnego.
Charakterystyczną cechą jest myślenie dychotomiczne w kategoriach „wszystko albo nic”, „wygrana albo przegrana”, bez barw pośrednich.
Wbrew pozorom polska gospodarka była i jest
jedną z najprężniej rozwijających się gospodarek
państw byłego bloku wschodniego. Jednak zbyt
często słyszymy, że przemiany ustrojowe w Polsce
były klęską. Co prawda uważam, że powinno się
mierzyć wyżej, jednak należy być świadomym
pozytywnych zmian, jakie zaszły w Polsce po
upadku komunizmu. Ostatnim aktem naszego
dramatu jest negowanie podstawowych praw, jakie nam przysługują np. w strukturach Unii Europejskiej. Jako członek UE mamy prawo – i jest
to naszym świętym obowiązkiem – walczyć o
swoje własne interesy i nie ulegać interesom innych państw członkowskich jeśli kolidują z naszymi. Terapia grupowa jest potrzebna od zaraz!
Jest z tego zaklętego kręgu wyjście i nie potrzebujemy do tego pomocy innych. Aby przezwyciężyć trapiącą nasz naród dolegliwość
konieczne jest nie tylko samozaparcie i lata ciężkiej pracy nad sobą, ale także, a może przede
Współczesna godzina „W” poWinna stać się
symbolicznym
początkiem Walki z Wrogiem,
który co praWda
nie zagraża bezpośrednio istnieniu naszego
narodu, ale pośrednio może do
tego proWadzić.
Walka jest o tyle trudna, że
jest proWadzona
przeciWko WrogoWi ukrytemu –
przeciWko Własnym słabościom
i kompleksom.
wszystkim, uświadomienie sobie stanu własnego
zdrowia. Kiedy w końcu, jako naród, sobie to
uświadomimy, kolejnym krokiem będzie spojrzenie na naszą historię w bardziej pozytywny sposób. Sam fakt przetrwania kataklizmów, z
którymi przyszło nam się zmierzyć przez ostatnie bez mała dwa stulecia jest powodem do dumy, a nie wstydu. Dlatego uważam, że wszyscy
ci, którzy twierdzą, że nie powinniśmy obchodzić rocznic wielkich zrywów narodowych, które
zakończyły się niepowodzeniem i czcić pamięci
ich uczestników oraz ofiar są w błędzie. Najprawdopodobniej osoby te same nie są wolne od
polskiego syndromu ofiary i nawet sobie nie zdają z niego sprawy.
Jednakże prawdą jest, że należy odrzucić fatalistyczne wizje historii Polski, stawiające nasz
kraj w roli męczennika czy Chrystusa narodów,
ponieważ to one są pożywką dla narodowego
syndromu ofiary. Celem ćwiczenia umysłowego
powinno być nie tylko szukanie pozytywnych
momentów w historii, ale także próba wyszukiwania pozytywów w pozornie negatywnych zdarzeniach. Należy podejść do nich bez
nadmiernej martyrologii, a z porażek należy
wyciągać odpowiednie wnioski, aby w przyszłości nie popełnić tych samych błędów, które doprowadziły do wielkich tragedii narodowych.
Sztuką jest obrócenie niepowodzenia w sukces. Uczestnicy nieudanych zrywów narodowych
nie walczyli dlatego, że nie widzieli sensu walki.
Wręcz przeciwnie, wierzyli w zwycięstwo i chcieli przerwać to błędne koło cierpień. To jest droga, którą mentalnie jako zbiorowość musimy
przebyć, aby pokonać raka toczącego naszą polską duszę.
Dla obecnego pokolenia Polaków ponownie
wybiła godzina „W”. Siedemdziesiąt lat była ona
kryptonimem wybuchu Powstania Warszawskiego i rozpoczęcia walki z niemieckim okupantem.
Współczesna godzina „W” powinna stać się
symbolicznym początkiem walki z wrogiem, który co prawda nie zagraża bezpośrednio istnieniu
naszego narodu, ale pośrednio może do tego
prowadzić. Walka jest o tyle trudna, że jest ona
prowadzona przeciwko wrogowi ukrytemu –
przeciwko własnym słabościom i kompleksom.
Jest to nasza wewnętrzna walka, którą musimy
stoczyć. Tylko od nas zależy czy znajdziemy w
sobie tyle siły, aby doprowadzić ją do końca.
Kiedyś byliśmy narodem zwycięzców i zdobywców. Najwyższy czas powrócić do tej tradycji
oraz postaw, które są z nią związane.
|15
nowy czas | 08 (206) 2014
czas przeszły teraźniejszy
LONDYŃSKIE WSPOMNIENIA POWSTAŃCÓW [2]
Tekst i zdjęcia:
Robert A. Gajdziński
Historia czołgiem
spleciona
13
sierpnia to najgorszy
dzień Powstania dla
mnie – wspomina warszawianka, Hanna Kępińska, sanitariuszka
znana pod pseudonimem „143”
– Wtedy wybuchł ten niemiecki czołg czy coś
co go przypominało. Stacjonowała z batalionem
w kamienicy na wąskiej uliczce Kilińskiego 1/3.
Chłopcy zdobyli czołg, porzucony przez Niemców na Placu Zamkowym. Triumfalnie przejechali przez Starówkę pod kwaterę batalionu. Po
drodze przyłączali się inni powstańcy i ludność
cywilna. Dzieci wskakiwały na czołg tryumfując
rozradowane.
Pani Hanna pamięta dokładnie każdy szczegół tej tragedii, bo gotowała w tym czasie zupę
dla batalionu w podwórzu. Nagle wpada jej koleżanka, też Hanka, i krzyczy podniecona:
„Patrz, zdobyliśmy czołg! Zostaw zupę i chodź!
Przyłącz się do nas!” – i pobiegła za przejeżdżającym obok kamienicy oblepionym tłumem ludzi
pojazdem. Pani Hania nie chciała jednak zostawiać kotła wypełnionego zdobytymi płatkami
ziemniaczanymi i parówkami, które powstańcy
zdobyli w Wytwórni Papierów Wartościowych.
Poza tym bała się, że zupa może się przypalić a
chłopcy przyjdą zaraz wygłodzeni, więc została,
by ją mieszać. Nigdy więcej nie zobaczyła swojej
imienniczki żywej. Nagle usłyszała olbrzymi huk,
aż cała kamienica zatrzęsła się w posadach. Pech
chciał, że czołg wybuchł akurat obok powstańczego składu butelek wypełnionych benzyną. Ledwo udało jej się uciec z podwórka do jakiegoś
mieszkania, bo ogień palił już bramę.
Gdy wreszcie wydostała się przez okno jednego z mieszkań na ulicę wpadła po kostki w coś
strasznego, nie do opisania. Szczątki ludzkie wymieszane z tynkiem, kawałkami metalu i czerwonym błotem. W obłędzie biegała po wąskiej
uliczce szukając swojej przyjaciółki, która przed
chwilą namawiała ją na przyłączenie się do fetowania zwycięstwa.
– Gdy zamykam oczy, widzę wszystko dokładnie ze szczegółami – wspomina pani Hanna
siedząc w swoim ulubionym fotelu w domu na
Wimbledonie, w parkowej dzielnicy południowo-zachodniego Londynu. Wokół cisza i spokój.
Lubi swój dom z niewielkim ogródkiem, w którym mieszka od 40 lat. Nic już więcej nie pamięta z tego dnia. To był tak silny wstrząs
psychiczny, że wymazał z pamięci to, co robiła
później.
Marzena Schejbal, od kilku lat prezes koła
AK w Londynie i najstarszy powstaniec opowiada jak któregoś dnia szła po siostrę do szpitala
polowego na Kilińskiego i gdy już dochodziła do
drzwi, usłyszała potężny wybuch. Wszędzie naokoło krzyki przerażenia. Zachlapana krwią,
pokonując fragmenty ludzkich ciał, dotarła do
drzwi. To był wybuch czołgu, wyładowanego
materiałami wybuchowymi.
Tak krzyżowały się też losy powstańców.
Nieznające się i niewiedzące nic o sobie kobiety
stały obok siebie przerażone, w kompletnej ciszy,
po kostki w mazi krwi, błota, fragmentów metalu
i ludzkich szczątków. Dopiero po latach, poznały
się w londyńskim oddziale AK i okazało się, że
ich wspólni znajomi zginęli biegając rozradowani wokół czołgu. Ani pani Hania, ani pani Marzena nie pamiętają, że był to – jak okazało się
Hanna Kępińska
po latach badań – wóz pancerny. Nie widziały
go, ale okropne skutki wybuchu wryły się w ich
pamięć na resztę życia. Wszyscy mówili o czołgu, więc tak to zapamiętały.
Pani Marzena Schejbal pamięta jak dziś
straszny pośpiech, awantury i przepychania przy
włazie do kanału, gdy Niemcy już im prawie siedzieli na karku. Kilku powstańców, by rozładować napięcie, zdecydowało się przeprowadzić
część ludzi mniejszym kanałem, bo zapadał już
zmrok. Przeszli do włazu koło więzienia. Jedna z
dziewczyn, korpulentna, nie wiedząc, że studnia
jest dosyć głęboka, skoczyła. Prosto na kolegę,
który akurat schodził włazem.
– Tylko część z nas zdążyła wejść do kanału –
wspomina pani Marzena – reszta wpadła w ręce
Niemców i niestety…
Zamyślona ze smutkiem przypomina sobie
Marzena Schejbal
szczegóły siedząc za biurkiem w londyńskim oddziale AK w polskim Ośrodku SpołecznoKulturalnym. Zanim w pośpiechu wyciągniętego
poturbowanego kolegę i dziewczynę, minęło sporo czasu i tylko kilkudziesięciu pierwszych szczęściarzy zobaczyło czyste spokojne niebo Ochoty.
Reszta trafiła do obozów koncentracyjnych.
Rannych Niemcy dobijali na miejscu.
Pamięta, jak przestraszona utknęła z innymi
w brudnym, śmierdzącym kanale, gdzie wśród
ścieków spływały jakby rozłożone kawałki ciał.
Wpadła w panikę, jednak wszyscy musieli zachować ciszę. Przecież Niemcy mogli nasłuchiwać
przy kolejnych studniach i wrzucić granaty czy
wlać benzynę i podpalić, jak to często robili. Niektórzy wpadali w histerię, pamięta jak chłopak
szlochał, że on nie chce tu zginąć w kanale, że
woli wyjść i poddać się Niemcom.
– Gdy wreszcie Powstanie się zakończyło –
wspomina Hanna Kępińska – miałam wybór:
pójść jako cywil do obozu w Pruszkowie albo jako żołnierz do obozu w Ożarowie. Według niej
dowództwo nie chciało się poddać do czasu aż
okupant uzna ich za żołnierzy, a nie za bandytów, których Niemcy chcieli rozstrzelać, jak tylko
zakończy się Powstanie. W końcu Brytyjczycy
uznali wszystkich z AK za walczących żołnierzy.
Niemcy dali gwarancję, cokolwiek ta gwarancja była warta, że wszyscy żołnierze pojadą do
obozów wojskowych w głąb Rzeszy. Cywile natomiast… zostaną puszczeni do domów. Problem rozwiązał ich przyjaciel porucznik, służący
przy boku gen. Bora-Komorowskiego, który nakazał im iść z wojskiem, bo wszystko na to wskazywało, że cywile zostaną wysłani do obozów
zagłady. I rzeczywiście, po trzech dniach pobytu
w Ożarowie, pojechały do obozu koło Hanoweru.
Przeważali tam mężczyźni, więc jak przyjechał transport kobiet, ich barak został otoczony
drutem kolczastym, na którym wprost wisieli –
jak wspomina – żołnierze, głównie z Francji,
Anglii i Polski spragnieni kontaktu z kobietami.
Pamięta dokładnie pierwszy prysznic w obozie,
gdy nagie stały w wielkim baraku, którego jedną
ścianę zajmowały wielkie okna.
– Nagle zrobiło się ciemno jak w nocy –
śmieje się pani Hanna. – Setki wygłodzonych
żołnierzy z nosami przyklejonymi do szyb, jeden
na drugim stali. Jej było wszystko jedno. Była
zmęczona a to był pierwszy ciepły prysznic od
wielu dni.
Każda z moich rozmówczyń starała się ułożyć sobie życie w nowym, obcym kraju wyspiarzy raczej nieufnych przybyszom i zamkniętych
w sobie. Imając się różnych, gorszych i lepszych
zajęć trafiały w końcu do Londynu, wychodziły
za mąż i wspólnie dorabiały się domów z ogródkiem, ulokowanych na spokojnych, cichych
uliczkach, oddalonych od miejskich arterii.
– Gdy przyjechałam do Anglii wszystko było obce, szare i niezrozumiałe – wspomina
Hanna Kępińska. Nie znała języka i dokuczał
jej wilgotny klimat wyspy. Na szczęście jej chłopak całą wojnę służył w Szkocji i szybko wprowadził ją w angielski styl życia. Na początku
wydzierżawili farmę, na której wytrzymali dwa
lata. Wynieśli się do Londynu, szukać swojego
miejsca. Pani Hanna imała się różnych zajęć,
jednak najbardziej dochodowe okazało się łapanie oczek w pończochach, które po wojnie były
na wagę złota. To był bardzo dochodowy domowy biznes, więc szybko kupili swój pierwszy
dom. Potem pracowali w polskiej agencji podróży Tazab Travel, którą odziedziczyli po
śmierci właściciela. Pani Hanna dopiero w 1997
roku przeszła na emeryturę. Londyn z pierwszych dni pamięta jako miasto ponure, szare,
zamglone i purytańskie, gdzie nic nie można
było dostać w niedzielę, a mieszkańcy nieufni i
podejrzliwi. W odwiedziny do siostry i matki w
Polsce mogła pojechać dopiero w 1960 roku, po
otrzymaniu brytyjskiego obywatelstwa.
– Szara, smętna, smutna Polska lat sześćdziesiątych – wspomina. Wszędzie plakaty jak wspaniały i piękny jest socjalizm Gomułki. Doskonale
pamięta stołówkę, czy może bar mleczny, na
granicy w Słubicach z cynowymi łyżkami zabezpieczonymi przed kradzieżą łańcuchem. Jej kuzynka rozpłakała się wtedy. Ale zupa
pomidorowa była pyszna…
16|
nowy czas | 08 (206) 2014
czas przeszły dokonany
czegoś więcej niż tylko mechanicznej rejestracji obrazu. Był to
zresztą jeden z najmniej istotnych tematów naszych nieustannych słownych potyczek.
A był Pan Juliusz polemistą wybornym i wdzięcznym. Miał
otwarty, błyskotliwy umysł, na każdy argument gotową celną ripostę. Czasem ciętą, ale zawsze na właściwym poziomie. I nigdy
się nie obrażał. W każdym razie na mnie. A to ponoć prawie
niemożliwe. Z anielskim, albo angielskim, spokojem (to by się Jemu spodobało, uwielbiał zabawy słowami, ich wieloznacznością,
językowe kalambury, itp) znosił moje nieustanne przytyki na temat jego archiwum. Kolekcjonował zaś co się dało. Przede
wszystkim wszelkie polonica, monety, autografy, znaczki, fotografie, wszystko co było związane z emigracją. I w ogóle wszystko. Stąd nawet w okolicznościowym wierszyku imieninowym
znalazło się kiedyś takie zdanie:
Jako że jestem Pańskim stronnikiem
Życzę wygrania wojny z śmietnikiem
Bo to jest śmietnik, daję słowo
Zwany archiwum – omyłkowo”
Pod koniec życia Pan Juliusz rzeczywiście intensywnie wojował ze „śmietnikiem”. Część zbiorów przekazał do Narodowego
Archiwum Cyfrowego, a także Biblioteki Uniwersytetu Jagiellońskiego i polskich instytucji bibliotecznych i muzealnych w Londynie. Ciekawe, co z tej bogatej spuścizny zostanie kiedyś
spożytkowane.
OJczE Święty – uŚMiEch POPROszę.
i autOgRaf...
Juliusz Englert z żoną Margaret podczas swoich
80. urodzin w Ognisku Polskim w Londynie
JuLiusz L EngLERT
(L bez kropki)
Czy ktoś odważył się kiedyś poprosić o autograf samego
papieża? Tak – Juliusz L Englert. L bez kropki. Poprosił,
i w dodatku ten autograf otrzymał.
Robert Małolepszy
7
września byłyby urodziny. Ach, któż by nie przybył...
Niestety, wielu już by nie przybyło – prezydent Ryszard Kaczorowski, generałowa Irena Andersowa,
ksiądz Bronisław Gostomski, a nawet wieloletni przyjaciel Czcigodnego Jubilata – Bohdan Mordas. Nie
przybędzie również sam Jubilat. Zatem urodzin nie będzie.
Od ponad czterech lat nie ma już wśród nas Juliusza Englerta. Człowieka, którego... trudno zaszufladkować i scharakteryzować w kilku zdaniach. I to naprawdę nie jest kurtuazyjny frazes.
Kto trochę lepiej znał Pana Juliusza, chyba się z tym zgodzi.
Jakkolwiek pewnie znajdą się i tacy, którzy potrafią zaszufladkować każdego. I o każdym coś powiedzieć, czego jednak niekoniecznie chce się słuchać.
Moją dobrą pamięć o Panu Englercie żywię między innymi z
tego powodu, że jak pamiętam, zawsze dobrze wyrażał się o innych. Zarówno zmarłych, jak żyjących. Niejednokrotnie korygował i tonował moje zbyt kategoryczne opinie i osądy co do
pewnych osób. Nawet takich, które nie należały do kręgu Jego
najbliższych przyjaciół. To doskonale utkwiło mi w pamięci z
naszych licznych w swoim czasie rozmów.
Był jedną z pierwszych osób, które poznałem po przyjeździe
do Londynu. Do dziś za to dziękuję Bogu. Jak niemal każdy „Polak z Polski” postrzegałem Wielką Brytanię jako kraj wszelkich
możliwych absurdów i zaprzeczania zasadom logiki. – Patrzy pan
na Anglię jak mała mysz siedząca w kącie na duży pokój. I z takiej perspektywy ocenia pan całość – powiedział mi kiedyś Pan
Juliusz. A później, przy wielu okazjach uświadamiał mi na przykładach, że nie wszystko jest tu tak bardzo pozbawione sensu i w
ogóle całkiem do kitu, jak to się przybyszowi wydaje. Pomógł mi
też zrozumieć trochę „polski Londyn”, acz przyznaję, że wielu
spraw nie rozumiem do dzisiaj.
Uświadomiłem sobie wtedy jeszcze coś innego – Pan Juliusz
bardzo kochał Polskę, ale niewątpliwie kochał również swoją
drugą ojczyznę, czyli Wielką Brytanię. To niesłychanie
pożądana cecha. Wydaje się, iż nie każdy emigrant, bez względu
na to, która fala emigracji wyrzuciła go na Wyspę, potrafił tę cechę w sobie wykształcić. Podobnie jak nie każdy był w stanie wykrzesać w sobie choćby odrobinę sympatii i wyrozumiałości dla
tzw. „Polaków z Polski”. Tzw. Emigracja Niepodległościowa
zwykła tak nazywać bodaj wszystkich, którzy przyjechali do
Wielkiej Brytanii trochę później niż zaraz po wojnie. Pan Juliusz
traktował natomiast z dużą życzliwością Polaków... nowo przybyłych. Zaczął używać takiego określenia, gdy upierałem się
ostro, iż określenie „Polak z Polski”, choć samo w sobie Bogu
ducha winne, akurat tu w Londynie nabrało wybitnie pejoratywnego wydźwięku. Lubiąc zabawy językowe skrócił „Polaka
nowo przybyłego” jeszcze do „PNP”. I tak mnie czasem nazywał.
Trudno było sobie wyobrazić jakieś wydarzenie społeczne lub
artystyczne, konferencję, zebranie albo spotkanie bez udziału Juliusza Englerta. Lubił bywać. Lubił przebywać wśród ludzi. Lubił ludzi. Jego wszędobylskość odmalowałem kiedyś w Szopce
Noworocznej:
Spotkamy pewnie w pobliżu szopki
Pana Juliusz L (bez kropki)
Czyli Juliusza L Englerta
Widywanego na koncertach
Rautach, przyjęciach, różnych galach
W salonach i pomniejszych salach.
Zawsze miał przy sobie aparat fotograficzny. Sam jako fotograf, nawet na niezbyt ciekawej imprezie, potrafiłem natrzaskać
kilkadziesiąt zdjęć. Na ciekawszej nawet kilkaset. Potem wybierałem z tej masy dwa lub trzy względnie udane. Z delikatnym
zdziwieniem patrzyłem zatem, gdy Pan Juliusz wyciągał na
chwilę z kieszeni spodni niewielki kompakcik, robił trzy lub cztery fotki i chował aparat. Dopiero było zdziwienie, gdy oglądając
potem efekt tego pstrykania okazywało się często, iż na trzy lub
cztery ujęcia, co najmniej dwa były całkiem dobre.
Często publikowane, bardzo udane zdjęcie Jana Pawła II było jedynym, jakie wykonał podczas jednej z audiencji, w których
uczestniczył. Miał wówczas jeszcze coś „do załatwienia”. Postanowił zdobyć... autograf Papieża. Wcześniej zapytał jednego z
dostojników, czy będzie to możliwie? Nieomal zgorszony hierarcha odburknął ponoć: – Chyba pan żartuje. Gdy przybył Papież
i podszedł do grupy, w której znajdował się Pan Juliusz, ten naj-
fOtOgRaf(ik), tO bRzMi duMNiE
Juliusz Englert był żołnierzem Powstania Warszawskiego, pasjonatem historii Polski, społecznikiem, aktywnym uczestnikiem życia emigracyjnego, publicystą i fotografem. Tak, już słyszę z
Zaświatów głos Pana Juliusza: – Nie fotografem, tylko fotografikiem!
Przekomarzaliśmy się o to nieustannie. Dowodziłem, iż słowo
„fotografik”, to polski dziwoląg językowy niemający swojego odpowiednika w żadnym innym języku. Wymyślił je kiedyś Jan
Bułhak, żeby poprawić sobie i kolegom samopoczucie, że nie są
takimi fotografami co to pstrykają pierwsze komunie i wesela,
ale robią sztukę przez duże S. Pan Juliusz twierdził natomiast, że
to określenie znakomicie pasuje do osoby szukającej w fotografii
Robert Małolepszy: – Niespodziewane i niebanalne
ujęcia fotograficzne były specjalnością Pana
Juliusza. Mnie również coś się czasem udało...
|17
nowy czas | 08 (206) 2014
czas przeszły dokonany
pierw szybko „cyknął” fotkę, a w drugiej ręce miał
już notes i pióro: – Czy mógłbym mieć autograf
Waszej Świątobliwości? – zapytał. Papież po prostu
wziął pióro, podpisał się i powiedział krótko: – Już
pan ma.
To był cały Juliusz Englert.
ByłoBy „o rany, Julek!!!”
A nawet Juliusz L Englert. Na drugie Ludwik Mu
było. To L musiało być bez kropki. Wiązała się z
tym bodaj jakaś anegdota, ale za nic w świecie nie
mogę sobie przypomnieć o co chodziło. W każdym
razie było z tą kropką, której być nie powinno, sto
pociech. Redaktorzy lub korektorzy pism, w których
publikował odruchowo dodawali tę nieszczęsną
kropkę po „L”, bo zasady ortografii nie pozostawiały im pola manewru. A Pan Julek pieklił się niemiłosiernie. To przecież był Jego znak rozpoznawczy.
Ponieważ całe swoje dorosłe życie spędził w Londynie, a dzięki wszędobylskiej naturze zawsze był
blisko polskich spraw, znał i opowiadał wiele
interesujących historii oraz anegdot o ludziach „polskiego Londynu”. Niejednokrotnie sugerowałem,
żeby to spisał. Tak ze swadą i humorem, z właściwą
sobie elokwencją, takim żywym i ciekawym językiem, którym często operował w mowie. Niestety, w
piśmie już nie zawsze.
Trafiłem bodaj tylko na jedną publikację, w której postacie polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii
odmalowane zostały jak żywi ludzie, a nie pomniki.
Ta książka, to Swoją drogą... Marii Drue. Jakże
sympatycznie czytało się na przykład o Renacie
Bogdańskiej, która na jednym z koncertów wystąpiła w... porannych bamboszach. Nie sądzę, żeby
ucierpiał przez to wizerunek małżonki generała Andersa i znakomitej artystki. Ani innych osób opisanych z ogromną sympatią i bez niezdrowej sensacji.
Ale właśnie jako ludzi z krwi i kości. Być może publikacji podobnych tematyką i stylem ukazało się
więcej, ale nie spojrzałem na właściwą półkę w bibliotece. Wydawało mi się jednak, że coś takiego zawsze jeszcze by się przydało.
Pan Juliusz nie był jednak do tego pomysłu przekonany. Po latach zrozumiałem dlaczego. W swojej
szufladzie z różnymi „skarbami” mam kopię listu
Mariana Hemara do Komitetu Pomocy Uchodźcom Polskim (ostatnim prezesem był właśnie Juliusz
Englert), w którym poeta prosi o odroczenie spłaty
zaciągniętej tam pożyczki w wysokości pięciu funtów. Ale pięć funtów na tamte czasy! Wygrzebałem
kiedyś ten list i przyszło mi do głowy, żeby napisać
tekst, jak to kiedyś wielcy ludzie borykali się tutaj z
całkiem przyziemnymi problemami. Podzieliłem się
tą myślą z pewną osobą i usłyszałem mniej więcej
coś takiego: – Ależ to niemożliwe. Któż wtedy poży-
czał pieniądze? W ogóle, kto myślał o pieniądzach?
A nawet jeżeli to prawda, to po co o takich rzeczach
pisać. Lepiej napisać, jakim był wspaniałym poetą,
że prowadził polski teatr w Ognisku. Oczywiście bywało się tam często, znaliśmy się doskonale...
Dziś myślę, że pan Juliusz dobrze znając polsko-londyńskie realia nie chciał słyszeć na każdym kroku: O rany, Julek, coś ty napisał?!
A może jednak gdzieś to wszystko, przynajmniej
w formie notatek, przetrwało. W którymś z archiwów? Może ktoś kiedyś odgrzebie.
Śpieszmy się pamiętać
Juliusz Englert miał wiele życiowych pasji, zainteresowań i zamiłowań. A wielką miłością Jego życia
była żona Margaret. Margaretka, bo tak o niej mówił. Zawsze z nutą czułości. Z autentycznym podziwem patrzyłem, gdy telefonował do pani Margretki,
gdy miał się spóźnić na obiad, choćby było to tylko
kilka minut. Było to bez wątpienia odwzajemnione
uczucie. Świadczyła o tym niespotykana wprost wyrozumiałość pani Margaret dla niezliczonych pasji
małżonka, a także oddanie i troska o Niego do
ostatnich chwil.
Brakuje mi Pana Julka. Pomimo drobnej różnicy
wieku, była między nami taka sympatyczna nić porozumienia. Myślę, że może nawet większa, niż z
częścią osób bliższych mi rocznikowo i światopoglądowo. Zresztą metryka nie ma tu nic do rzeczy.
Najwyżej tyle, że tych, którym wypisano ją szybciej,
potem szybciej mi brakuje.
Wiem, iż sporo osób dłużej i lepiej ode mnie
znało Juliusza Englerta i pewnie lepiej Go zapamiętało. Aczkolwiek zauważyłem już dawno, i nie tylko
w tym przypadku, że pamięć o ludziach, którzy
odeszli zanika w „polskim Londynie” zatrważająco
szybko. Smutne to. Tym bardziej że czasem niewiele trzeba, żeby trochę tej pamięci ocalić. Gdy idzie
o Pana Juliusza, to chociażby nazywając jego imieniem jeden z ogłaszanych co pewien czas konkursów fotograficznych. Gdyby tylko jedni
organizatorzy wiedzieli kim był Juliusz Englert, a
inni umieli wznieść się ponad jakieś małostki i
uprzedzenia... Daj Boże.
A przy okazji taka refleksja: jak łatwo zapominamy o zmarłych znajomych. Niektórzy z braku czasu, bo rozpaczliwie próbują łapać swoje ostatnie
„pięć minut”. Inni znów jakoś nie potrafią zdobyć
się na powiedzenie czegoś dobrego o kimś, kogo już
nie ma wśród nas, bo 30, 40 lub 50 lat temu w
czymś im tam zalazł za skórę. Ksiądz Jan Twardowski pisał Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybo odchodzą. Ale też śpieszmy się pamiętać o tych, którzy
odeszli. Przecież kiedyś do nich dołączymy. I co im
wtedy powiemy?
Juliusz ludwik EnglERT.
uR. 7.09.1927 w waRzawiE,
zM. 13.01.2010 w londyniE.
ŻołniERz, dziEnnikaRz,
społEcznik, wydawca, FoTogFRaF(ik). inicJaToR i auToR ponad sTu wysTaw w
polscE i wiElkiEJ BRyTanii,
poświęconEJ ii woJniE
świaTowEJ i wyBiTnyM polakoM. inicJaToR i współauToR wiElu alBuMów
FoTogRaFicznych (M.in. o
gEn. władysławiE andERsiE, JózEFiE piłsudskiM,
gEn. sTanisławiE Maczku,
gEn. TadEuszu BoRzE-koMoRowskiM i gEn. władysławiE sikoRskiM).
Te szalone
LATA
DWUDZIESTE
Paweł Zawadzki
O
brazek z dzieciństwa: przy stole
głowy pochylone
nad albumem ze
starymi fotografiami, i palce wskazujące, które łapią
na gorącym uczynku czas przeszły dokonany. Chwila wzruszenia, zaciekawienia.
Das Album zawierał 1500 fotografii. Po wielu przygodach, bezpański,
porzucony, pochodzący prawdopodobnie z szabru (jeśli ktoś jeszcze pamięta
to słowo…) – trafił w ręce matematyka. Ten, zirytowany – postanowił z dociekliwością detektywa-amatora
ustalić, kto był autorem, gdzie i kiedy
fotografie zostały wykonane, co przedstawiały. A kiedy zabawa rozkręciła się
na dobre – powtórzyć ujęcia sprzed
siedemdziesięciu lat, pstrykając fotografie tych samych miejsc… Tu często
okazywało się, że kamienna materia
stworzona przez człowieka jest zmienna, płynna, „że nic nie jest już takie,
jak dawniej”.
Zdarzały się jednak niespodzianki:
stragan przy starym murze w Maroku
– stoi przy nim wnuczek sprzedawcy z
fotografii sprzed siedemdziesięciu lat.
Zawirowania historii ominęły senny
zaułek i jego mieszkańców, czas
znieruchomiał.
Autorem zdjęć w albumie okazał się
niemiecki lekarz mieszkający w Kotlinie Kłodzkiej. Lubił podróże po Europie, rejsy po Morzu Śródziemnym,
widoki Wezuwiusza i włoskich
zabytków, kabarety w starym Budapeszcie.
Znalazca albumu, człowiek dociekliwy, uzupełniał fotografie komentarzami ze starych czasopism,
przewodników turystycznych, antykwarycznych znalezisk. Pozornie martwe obrazki z fotoplastikonu nabrały
migotliwego życia, budziły ciekawość i
nostalgię za czasami minionymi, ale
także – bywało że podziw i zdumienie.
Detektyw amator przeżył przygodę życia – z racji obowiązków zawodowych
podróżował po różnych krajach Euro-
py, więc zabierał ze sobą stare fotografie. Porównywał krajobrazy stare i nowe, poznał dzięki temu wiele osób,
przeżył sporo przygód, robił
reporterskie notatki. W internecie, który okazał się bardzo pomocny, znalazł
mnóstwo bezinteresownych pomocników, łańcuch ludzi dobrej woli. W tej
polsko-niemieckiej opowieści napotyka
też niezagojone rany pamięci, stereotypowe sądy, nieufność, podejrzliwość
czy obszary niewiedzy, nieporozumień.
Po sześciu latach z notatek powstała
książka – rzetelny opis przygód, poszukiwań i komentarzy.
Pomysł na książkę – genialny! Pozwolić przemówić starym fotografiom,
stanąć po drugiej stronie obiektywu, a
więc szukać prawdy obiektywnej. Podziw budzą środki użyte przez autora
– detektywistyczna dociekliwość, chęć
łapania historii na gorącym uczynku.
Lekcja historii zajmująca, jedyna w
swoim rodzaju, a zarazem łatwa do
powtórzenia. Tylko komu dziś będzie
chciało się zwiedzać Europę mając w
ręku przewodnik sprzed siedemdziesięciu lat? Szperać po antykwariatach i
starych pismach?
Autor dotarł też do istniejących
współcześnie instytucji, które pomagają na przykład szukać zaginionych w
czasie II wojny światowej. Stare archiwum, stare książki telefoniczne i spisy
adresowe, zawodna pamięć starych ludzi, urok starych widokówek… Kto w
dzieciństwie zaczytywał się przygodami Sherlocka Holmesa, ten w mig zrozumie radość rozwiązywania zagadek.
I radość uzupełniania pracy historyków, obcowania z mniej oficjalnym obliczem historii, a o wiele ciekawszym.
Polecam!
Piotr S tr załkowski, Das Album, Wydawnictwo Poligraf, 2013. www.pwydawnictwopoligraf.pl
18|
08 (206) 2014 | nowy czas
agenda
Kathmandu in the valey below
K
UpSide-doWn
World of oUrS
Wojciech A. Sobczyński
T
here is a new building in the
rapidly changing skyline of
London. It sits on the corner of
Southwark Street and Blackfrairs
Road. It glistens with acres of
pristine glass, clean razor sharp edges and geometry
of such purity that it keeps my gaze on it, locked in
admiration every time I pass it.
Opposite, there was an eyesore of a semi-derelict
building, until recently that is. Crumbling walls
overgrown with weeds sheltered squatters of all
kind. Human – adding inevitable graffiti – and
rats or foxes fouling odours blending with the smell
of damp and decay. One day it all changed.
A temporary façade was erected by workmen
almost overnight. A high definition print of a period
house was stretched over the old decrepit walls
effecting instant transformation. What makes it
remarkable is the way it looks – upside-down. The
window arches, parapets, doors and ledges –
everything is the other way round, right down to the
sign For sale and the name of a famous local estate
agent Field & Sons.
Whoever looks at this mock-up – I saw many faces
spotting it over a period of months – starts with a clear
expression of disbelief followed by a big smile. Well
done, is my verdict to whoever financed it. A property
world with a sense of humour is a rare quality.
The summer months are very nearly over. In
London, for a change, it was a remarkably good
summer and the press did not bother us too much
with the dire warnings of climate change or global
warming. Rightly or wrongly, the subject seems to
have exhausted itself just like the ozone layer hole
before it, global pandemics, melting ice caps and a
lot more. Sadly, the war is the topic of headlines. If
not in the heart of Africa, then in near East or on
the doorstep of Europe in Ukraine.
Against that background I found myself a month
ago for a second time this year in Asia. The purpose
was entirely peaceful, perhaps even eternally peaceful.
The following notes were jotted down there and then
almost in the form of a broadcast commentary.
atmandu. It is the 31st of
July and the sun is very
nearly at its zenith. I am
looking at a jungle
covered mountain side, lushly green after
a night time of monsoon rain. Beneath
the mountain, in the valley, as far as the
eye can see, a vast sprawl of Kathmandu
is stretching. The capital of Nepal is
looking like a giant oriental carpet. The
stage is set for what is about to happen.
For the thousands of people who
gathered in this place it is an event of
cosmic significance. For some others it is
an intricate spectacle, rich in centuriesold tradition and ritual, full of splendour,
colour and sound. The air is scented with
the smoke of incense mixed with the
fragrance of the forest carried by a light
breeze. The people who have gathered
here came from all corners of the world
to pay respects to His Holiness 14th
Gyalawa Shamarpa Mipham Chokyi
Lodro, whose remains will return
imminently to the elements on a funeral
pyre. The valley is filled with the sound
of trumpets, horns, and the deep
drumming of tambourines, mixed with
the all-enveloping voice of thousands,
chanting mantras in unison. Late
Sharmapa was a much loved and
respected person for Tibetans. It was his
will and diplomatic skills that ensured
the independence of The Kagyu Lineage
from the attempts of Chinese subversion.
His teaching and transmissions, a
complex oral process so characteristic to
Buddhism, spread beyond Asia. The
numerous European and American
centres benefited from his selfless
energies, not only as a teacher but also as
a person of charity, a poet and orator,
but above all, for those who had a
privilege to know him, he was a great
person to be with, good humoured and
sociable with a zest for life. Numerous
photographs on display here testify to
that.
From my vantage point some distance
away I see the crowd of saffron coloured
robes of monks busily performing their
carefully laid plans. The site looks like a
landing pad on which a multicoloured
space craft brought messengers from a
distant civilisation. Like an ancient
mastaba or a ziggurat, the steps of
terraces are surmounted by a four poster
platform supporting an intricate lace
work of curtains, shrouds, fringes, giant
tassles and bright flags of yellow, red,
green and blue. Previously drawn, the
curtains are raised now revealing the
pyre stupa shaped like a giant bell
furnace. The crowd of spectators, many
of whom are deep in contemplation,
quietly awaits the first sign of inevitable
smoke from the pyre, glancing from time
to time at the heavens above anticipating
an auspicious sign signifying unity of
universal forces.
The earthly forces are here, too. A
discreet but powerful security operation is
under way. After a temporary crisis the
government of Nepal declared a “change
of policy” allowing the burial of a foreign
national. Late Shamar Rimpoche died in
Germany. He held a passport to the
Kingdom of Bhutan but his origins were
in Tibet, in common with many Buddhist
gathered here, who are the refugees from
Tibet, fleeing it after the annexation by
China. As such, the event has a deep
political significance inseparable from the
spiritual. The Kingdom of Bhutan, whose
Royal Family are here, is a Buddhist
country. Together with Nepal and India
they absorbed Tibetan refugees in large
numbers. It is they who surround me.
The prayer beads are shuffled and lips
are moving in repetitious mantras.
Suddenly, the expressions on people’s
faces change and chanting turns insistent.
The trumpets hit a continuous high note
as a first sign of blue smoke turns rapidly
to more, and more again. A flock of birds
startled by the commotion takes off from
a jungle wall and dives straight into the
plume of dense smoke. In the far distance
a rainbow appears over Kathmandu. It
seems all the forces of nature are at play
in a united moment.
Numerous high Lamas from the
Buddhist world are presiding over the
The funeral pyre and
birds in the sky
|19
nowy czas | 08 (206) 2014
agenda
EVERY YEAR
A LEADING
ARCHITECT
IS INVITED TO
DESIGN AND
BUILD A
CONCEPT
STRUCTURE –
A PAVILION
NEXT TO
SERPENTINE
GALLERY.
THIS TIME IT
IS A CHILEAN
ARCHIITECT
SMILIAN RADIC
The 14th Kunzig
Sharmarpa remembered
rite. The most important amongst them is His
Holiness 17th Karmapa Trinley Taje Dorje,
who is the lineage holder of the Vajrayana
School, one of the four main schools in
Tibetan Buddhism, by some accounts the
very incarnation of Buddha, the
enlightenment, the wisdom, well, one might
say, the centre of universe in the Buddhist
scheme of schemes. At dusk the funeral is
over. The furnace, now bricked up and
sealed, smoulders, slowly encircled by
onlookers immersed in the significance of its
meaning.
The next day, I find myself below a
rooftop in a great hall, decorated lavishly for
the occasion. In the middle stands a richly
ornamented throne, and a modest but highly
significant figure for this gathering sits
placidly dispensing his blessings. It is the first
visit of H.H. 17th Karmapa to Nepal and on
this auspicious occasion it seems only natural
for the people of Nepal to file past in a
personal tribute and receive his blessing.
It seems that the entire population of
Nepal had turned up, forming a
monumentally long line. Each head bows in
supplication. The hands of Karmapa are laid
firmly on the temples of each head and
swiftly released to pass onto the next. Though
repetitious by necessity the contact is highly
personal, pausing for longer from time to
time for the needy or infirm. The chamber
fills with the chants of monks and smell of
incense. The line is moving like a steady
stream but at this rate there is no way of
telling when this will end. There is an
enormous air of dignity about the place. Old
and young, mothers with children, dressed in
their best Tibetan or Nepalese national
costumes. The arrival of Karmapa was
anticipated for the funeral Puja but it
received only a minor publicity in the official
media. However, the news had spread like
wildfire through word of mouth, and modern
communication networks. Like all large social
groups the Buddhists world is subject to all
sorts of political forces and sensitivities. To
put it simply, the faithful gathered here form
a core of Tibetans in exile whose new
generations were born outside Tibet. Their
common hope of returning to a free
homeland binds their identity. This hope is
shared and supported by a vast movement of
followers of Buddha’s teachings spreading
through the western world. They came here
in large numbers from France, Germany or
Great Britain. There are Czechs, Russians,
Americans, Australians, Spanish and
countless others. A significant number came
from Poland and the Polish diaspora abroad.
It is an interesting social phenomenon in
itself given a strong catholic following of the
Polish society and growing secular influence
of the state. Western Buddhism spans all sorts
of social strata and includes highly educated
members of academia and the world of
science. Why is this so? I do not pretend to
know the answers. I can only sketch out some
parallel phenomena whose similarities may
approximate answers.
I
n this upside-down western world of
ours, dominated by 24/7 news, targeted
marketing, celebrity-driven
consumerism, nothing seem to be
sacrosanct. No wonder people are on
the lookout for new solutions to all sorts of
existential questions where old certainties held by
their parents no longer provide the blue print for
life today. The world of arts is not immune to such
problems and much exercised by some radical
practices.
In 2010 the Museum of Modern Art in New
York (MOMA) hosted an exhibition of Marina
Abramovic titled The Artist is Present. It was a big
event by any standard. When powerful dealers
combine their forces with the exhibition
departments such as MOMA the results of
publicity are unstoppable. Acres of column inches
went into print hailing Abramovic as a prophet of
new art. When pressed further as to what was it
exactly they were enthusing so much about the
cognoscenti, and the wider public could not quite
put their finger on the substance. A documentary
film appeared some while later, in which
Abramovic herself proclaims that she has been
doing it for 40 years so there must be something
in it. It??? Oh, really? The documentary film was
very well made. I saw the New Yorkers camping
outside, long queues, the record-breaking statistics
of over 750 000 visitors at 25 dollars per head;
that is very nearly 19 million dollars, a lottery
figure. Am I impressed with statistics? Not a bit.
Not these kinds of statistics. It is a little bit similar
to tourist talk that you can overhear in a lift, from
the group guide moving up the Empire State
Building, or the Eiffel Tower – so many tons of
steel, so many stones, so many steps, gallons of
paint. Let’s agree, statistics do not validate
Abramovic in any other terms but her stamina,
nerve, ambition, self promotion and very many
other attributes, but where is ”it”.
I know when I go to MOMA there is plenty of
“it”. There is Picasso, Duchamp, Stella and
Calder. There is Man Ray and Raushenberg,
Jasper Jones and countless more examples of “it”
but they are not defined by catalogue numbers or
statistics and if at this point some readers might be
tempted to conclude superficially that they saw
Abramovic, the artist, on the MOMA premises
does it make her Frank Auerbach or Lucian
Freud? No!
A few day ago the very same Abramovic
concluded her exhibition in London’s Serpentine
Gallery. This time the title 512 Hours declared
another statistic. The press was very much mixed
and questioning. I went to see it, or as I should put
Marina Abramovic
it, to experience “it”. Armed with the goodwill
and in the spirit of learning I went to see what
happens. I never thought I would say such a thing
but queueing was the best part of it, or “it”. I
talked to a lot of people, from very involved and
committed art lovers to art students looking for
new ideas. I exchanged thoughts with
Abramovic’s assistant and talked at length to an
art historian from Masstricht University who is
doing PhD research on the topic. More
worryingly I saw some people unable to function
in anticipation of meeting the performer,
trembling and crying. Is this a kind of Billy
Graham phenomenon? A case of mild hysteria,
TV evangelism, combined with the laying of
hands?
Coffee in the experimental pavilion
The “it” lies in performance and modern men
in spite of progress and liberation of thought finds
some sort of mystery in a common cause.
Marina Abramovic marathon shows have a new
term – performative. Those who trembled outside
the Serpentine Gallery are convinced it is the art
of the future.
I remain as an observer of humanity in all its
guises, be it in Kathmandu or in Kensington
Gardens. The readers no doubt will have their
own point of view and might find it helpful to
collect their thoughts sitting down to a cup of
coffee and cake at the experimental Pavilion
situated just outside the Serpentine Gallery. Every
year a leading architect is invited to design and
build a concept structure. This time it is a
Chilean-based Smilian Radic. I enjoyed it as it
sheltered me from rain whilst cueing to witness
the Abramovic show. This year’s Pavilion is less
spectacular as many before it but more functional.
It sits on a tripod of large random rocks like a
huge fibreglass bun. It reminds me of concept
houses of another Slav architect, the late Honza
Kaplicky, whose houses in the air looked like
space stations. The current Pavilion would have
benefited if there was a greater distance from the
gallery whose Palladian style is competing for
attention to the detriment of both. An Indian
summer is on the way and now is the time to visit
before the onset of the autumnal gloom.
Wojciech A. Sobczyński
20|
08 (206) 2014 | nowy czas
kultura
KRAKOWSKA
PERSPEKTYWA
Joanna Ciechanowska
P
rowadząc od paru lat Galerię POSK codziennie
otrzymuję propozycje różnorodnych wystaw.
Większość z nich jest odrzucana, z różnych powodów, najczęstszym jest poziom prac. Niestety,
żeby artysta nie wiem jak promował zalety swoich dzieł i udowadniał, jaki jest doskonały, praca, którą pokazuje musi się bronić sama. Tego uczą na dobrych uczelniach na
całym świecie i tego uczą na uczelniach w Polsce. Oczywiście są
uczelnie i uczelnie, ale jak dostaję propozycję z Akademii Sztuk
Pięknych w Krakowie, wiem że nie muszę się martwić – wystawa będzie dobra. Chociaż bardzo rzadko się zdarza, by była to
wystawa studentki, która dopiero zaczyna trzeci rok studiów.
Natalia Fundowicz-Dziobek studiuje na ASP w Krakowie na
wydziale malarstwa, którego dziekanem jest dr hab. prof. Piotr
Korzeniowski, prodziekanem dr hab. Witold Stelmachniewicz,
w pracowni prowadzonej przez prof. Teresę Kotkowską-Rzepecką oraz w pracowni rysunku prowadzonej przez dr. Rafała
Borcza. Rektorem krakowskiej ASP jest prof. Stanisław Tabisz.
Autorka wystawy jest nominowana do Stypendium Janiny
Kraupe-Świderskiej, a jej prace sprzedaje galeria DNA. Jest to
jej pierwsza indywidualna wystawa w Londynie.
W sobotę 16 sierpnia rano do Galerii POSK przyjeżdża pakunek z pracami, autorka zaczyna wyciągać obrazy, a na mojej twarzy powoli pojawia się uśmiech zadowolenia – Kraków jak zwykle
nie zawiódł. Pierwsze trzy obrazy; Wolność 1, Wolność 2 i Poranek, prawie monochromatyczne, jednak z szeroką skalą cienia,
światła i głębi zaskakują dojrzałością warsztatu. Następnie wycho-
dzą z paczki Kruk, Tłum i widzę zupełnie inną technikę, obrazy są
graficzne, wyglądają jakby malowała je inna ręka. Następne trzy
obrazy to kolorystyczne kompozycje abstrakcyjne Marzenie i Niebieski, które są jeszcze bardziej diametralnie inną formą malarstwa, i na koniec trzy, mniejsze w skali, wszystkie o tytule Gest
przedstawiające realistycznie stylizowane kompozycje dłoni. Autorka sama przyznaje, że była zafascynowana kadrem filmowym, który był inspiracją do niektórych obrazów, więc moje porównanie do
twórczości Edwarda Hoppera nie jest zaskoczeniem.
Zastanawiam się jednak skąd wzięła się koncepcja wystawy z taką różnorodnością prac. Odpowiedź, przypuszczam, jest bardzo
prosta. Natalia jest dopiero po drugim roku studiów; ma prawo do
eksperymentów, co więcej, dokładnie to powinna robić.
Krakowska uczelnia ma swoją renomę, studia oparte są na starej, wypróbowanej tradycji: najpierw naucz się malować i rysować
– potem eksperymentuj. Nie jest to obecnie w modzie, na londyńskich uczelniach od lat 80. króluje konceptualizm. Studia na ASP w
Krakowie postrzegane są jako bardziej konserwatywne. Pytam Natalię czy się z tym zgadza. – Tak, to jest prawda, przez pierwsze
dwa lata, nacisk kładzie się na poznanie warsztatu, malarstwa, rysunku w tradycyjnym myśleniu, nie na sztukę konceptualną.
Czy według niej, jest to dobra metoda? – Nie, wolałabym,
aby był większy nacisk na sposób myślenia, prezentację, koncept.
Szukanie warsztatu jest ważne, ale artysta powinien sam to sobie
wypracować. Natomiast szukanie własnej drogi powinno się za-
KraKowsKa uczelnia
ma swoją renomę, studia
oparte są na starej,
wypróbowanej tradycji:
najpierw naucz się
malować i rysować –
potem eKsperymentuj
czynać już na studiach, które powinny dawać więcej wolności.
Nie mamy dużo wyboru. Jest tylko jedna pracownia, w której
uczy się tą inną, nową metodą, i tam prace są też inne, tematycznie, technicznie. Jest wideo, instalacja… Ważne jest, by
uczelnia nie ograniczała studentów – podkreśla Natalia.
Nasuwa mi się pytanie, które często zadaję sobie patrząc na
wystawy w Londynie. Króluje tu konceptualizm, ale często długim, przeintelektualizowanym opisom i wyjaśnieniom towarzyszą
prace, które nie istnieją poza przestrzenią wystawy i oglądane bez
kontekstu wspierającej ich informacji są wizualnie bardzo słabe.
Czy ważne jest więc uczenie warsztatu, czy lepiej uczyć myślenia
koncepcyjnego? Z tej perspektywy ciekawy wydaje się powrót do
tradycyjnego malarstwa i rysunku młodych artystów znanych do
tej pory tylko z konceptualizmu. Dla przykładu Damien Hirst,
który jest najbardziej znany z rekinów zawieszonych w akwariach
czy przekrojonych na pół zwierząt w formalinie, które sprzedawał
za astronomiczne kwoty, nagle wynajmuje olbrzymią salę w znanej galerii i pokazuje tylko tradycyjne malarstwo inspirowane obrazami Francisa Bacona. Czy Tracy Emin, która zdobyła sławę
pokazując rozgrzebane po nocy własne łóżko i instalacje w namiocie, a teraz jest profesorem rysunku w Royal Academy Schools i
regularnie na wystawach RA prezentuje tradycyjny warsztatowo
rysunek i malarstwo. Czy konceptualizm się znudził? Czy może
zawsze będą istnieć równoległe nurty?
Zagaduję na temat wystawy artystę i londyńskiego krytyka
sztuki Wojciecha Sobczyńskiego, który też jest absolwentem krakowskiej uczelni. Stary krakowianin nie może się oprzeć aby wyrazić swoją opinię na temat tego, co w trawie piszczy. Ma parę
komplementów na temat prac Wolność i Poranek, dobrze również wyraża o Kruku, ale zaczyna się dziwić, że reszta prac jest
tak zupełnie inna. Uważa nawet, z czym się zgadzam, że niektóre nie powinny razem wisieć, bo tworzą pewną nierównomierność wystawy. Ale – oboje zwracamy na to uwagę – artystka jest
przecież jeszcze studentką. – Tak, zgadzam się, problem jest
jednak w tym, że w przypadku studenta ważne jest, aby nie zniechęcić tylko zachęcić – mówi Sobczyński. – Natalia na tym etapie umiejętności warsztatowe już wyniosła, teraz od niej zależy,
co z tym zrobi. Musi się ukształtować jako artysta.
Na pytanie o ulubiony obraz z wystawy (dla mnie jest to bez
wątpienia Wolność 1 i Poranek), Natalia wskazuje na Wolność 2.
– Jest to jeden z najstarszych obrazów na wystawie, i mój ulubiony. Ale ma też szczególny sentyment do pracy Poranek. – Pamiętam, kiedy namalowałam ten obraz, powiedziałam do mojego
przyszłego męża: tak właśnie chciałabym malować. Ale (śmieje się)
potem oczywiście człowiek się zmienia, eksperymentuje…
Eksperymenty widać wyraźnie. Kruk jest olbrzymim czarno-białym, graficznym ptaszyskiem na różowym tle. Ciekawy koncept, całkowicie kontrastujący z monochromatycznymi,
filmowymi płótnami Wolność 1 i Poranek. Natalia wyjaśnia: –
Obraz powstał po plenerze w Zakopanem, prowadzonym przez
dr. Wojciecha Kubiaka. To on mnie popchnął do zrobienia czegoś innego, patrząc na dużą liczbę szkiców i rysunków zwierząt
oraz ptaków, które robiłam na plenerze.
Natalia podkreśla te, że ogromnie ceni sobie możliwość rozmowy z prof. Kotkowską-Rzepecką. – Zawsze nakłania nas do
buntu, do rewolucji – dodaje młoda artystka z Krakowa.
To ciekawe, zachęta do buntu od profesora, który uczy metodą raczej tradycyjną. Może jeszcze bardziej ciekawe jest to, że
prof. Teresa Kotkowska-Rzepecka jest pierwszą kobietą w historii Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, która uzyskała tytuł
profesora. Myślę, że Natalia jest w dobrych rękach. Bunt jest
cenny czasami. A krakowska wystawa obroni się sama.
U góry: Natalia Fundowicz-Dziobek na tle prac Wolność 1
i Wolność 2; poniżej: Poranek. Galeria POSK, sierpień 2014
|21
nowy czas | 08 (206) 2014
kultura
wal. A w niej o wiele więcej jest tu nawiązań do
tradycyjnych zabaw średniowiecznej Anglii niż
do kultury karaibskiej. – Świadczy też o tym sama nazwa: Notting Hill Fayre. Pisownia Fayre
jest oczywiście staromodna, co jest nawiązaniem
do tradycji staroangielskich – zauważa historyk.
Tu kluczową rolę odgrywała London Free
School – działająca w okolicy instytucja hipisowska oferująca dorosłym edukację i przysposobienie do zawodu. To właśnie wtedy impreza staje
się ruchoma. Muzyk Russel Henderson spontanicznie prowadzi ulicami dzielnicy mini procesję,
zwiastując dzisiejsze kolorowe i głośne parady.
Ale tylko zwiastując, bo jeszcze długo impreza
była kameralna.
– Mamy relacje z początku lat siedemdziesiątych, mówiących, że to były dwie ciężarówki i parę lokalnych kapelek. A poza tym impreza była
wówczas zdecydowanie „biała” – dodaje Vague.
KawałeK
KaraibsKiego nieba
64? 65? 66?
Kiedy karnawał Notting Hill obchodzi 50. urodziny? Nie wiadomo.
Kto jest prekursorem? Spory trwają. Mgła tajemnicy jest gęstsza
niż w przypadku wydarzeń sprzed wieków.
Dopiero w następnej dekadzie, kiedy hippisi stracili nieco entuzjazmu do zmieniania świata, a
impreza podupadła, drugie życie tchnęli w nią
tacy ludzie jak Selwyn Baptiste.
– Karnawał ma przynieść odrobinę
karaibskiego nieba na te biedne ulic. Ma sprawić,
że mieszkańcy Wysp Karaibskich poczują się jak
u siebie – mówił w połowie lat siedemdziesiątych.
To między innymi dzięki Selwynowi Baptiste
festiwal nabierać zaczyna wyraźniejszego karaibskiego kolorytu. Bo Selwyn, który przybył na
Wyspy w 1960 roku, przywiózł ze sobą słynne
steelpans, stalowe bębny, które korzenie mają w
Trynidadzie. Gdzieś w tle pobrzmiewały właści-
Zjednoczonych i wydalona z kraju za komunistyczne sympatie, postanawia „wyeliminować nieprzyjemny posmak”, jaki te wydarzenia po sobie
pozostawiły. To była praforma. Hala pod dachem
w okolicach St. Pancrass, kamery telewizji publicznej i karaibskie rytmy. – Już wtedy nazywano
to karnawałem – podkreśla Tom Vague.
Adam Dąbrowski
64? 65? 66?
Z
karnawałem Notting Hill jest
mały problem – nikt ma pojęcia, kiedy tak naprawdę to się
wszystko zaczęło. – To zabawne, bo przecież jeszcze ja pamiętam te czasy. No i nie jest to przecież jakaś
antyczna historia, otoczona mgłą czasu – mówi
Tom Vague, historyk mieszkający w okolicy od
ponad trzech dekad. Historii karnawału Notting
Hill jest wiele. Trudno je złączyć w jednolitą
narrację.
Karnawał Pod dachem
Mogło się to zacząć pod koniec lat pięćdziesiątych – od okrzyków „zlinczujmy Czarnuchów”.
Gdy po wojnie z wolna zaczynają napływać na
Wyspy przybysze z Jamajki, brytyjskiego Hondurasu, Trynidadu i Tobago czy Barbados,
wkrótce zaczyna iskrzyć. Homogeniczna dotąd
Anglia mogła być wprawdzie niegdyś centrum
imperium, nad którym nigdy nie zachodziło
słońce, ale jeszcze w dwie dekady po II wojnie
światowej była głównie biała.
– Zaczęło się od barów grających reggae –
wspomina Tom Vague – calypso, bluesa. Zwykle były półlegalne, powstawały w tej okolicy z
dnia na dzień. Wkrótce zaczęły się skargi na hałas. Pod wszystko podłączyły się grupki lokalnych faszystów. Liderów mieli kilku, ale
najbardziej znany to Oswald Mosley. No i zaczęły się zamieszki.
W parę miesięcy później dochodzi do brutalnego, rasistowskiego morderstwa Kelso Cochrane’a. A w 1959 roku Claudia Jones, urodzona w
Trynidadzie, działająca potem w Stanach
Ale może zaczęło się zupełnie inaczej? Formę
przypominającą tę obecną, karnawał otrzyma
przecież dopiero w następnej dekadzie. Kiedy
dokładnie? Cóż, tego znowu nie wiadomo. Niektórzy (na przykład policja) mówią o 1964 roku,
inni – o 1965, a w obiegu jest jeszcze data o rok
późniejsza. Wszystkie te problemy sprawiły, że
rok temu, gdy ludzie związani z imprezą przystąpili do planowania obchodów pięćdziesiątej
rocznicy imprezy, nie mogli się nawet dogadać
co do tego, kiedy właściwie ją obchodzić. I choć
ostatecznie stanęło na 2016, to w ramach kompromisu pomniejsze odniesienia do pięćdziesiątych urodzin obecne były już w tym roku.
Efekt? Dość nielogiczna sytuacja, w której w
2014 roku świętowano pięćdziesięciolecie pojawienia się na festiwalu blaszanych bębnów (na
dwa lata przed oficjalną celebracją półwiecza samej imprezy!).
Wszystko dlatego, że kiedy po latach historycy próbują dociec początków imprezy, szukają
zdjęć, relacji prasowych – twardych dowodów. A
gdy zabawa na Notting Hill ruszała, nikt nie
miał świadomości powagi chwili. Kilkunastoosobowa grupka ludzi nie miała pojęcia, że kiedyś
ich pomysł napęcznieje do współczesnych rozmiarów. I nie pomyślała nawet o uchwyceniu tej
chwili, co do której do dziś spierają się okoliczni
mieszkańcy i historycy.
Zamiast bębnów – PinK
Floyd!
W latach sześćdziesiątych impreza wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Towarzyszyły jej na przykład zgoła inne rytmy. – Od 1966 do 69 roku to
był właściwie karnawał hippisowski. Na dziedzińcu lokalnego kościółka swoje psychodeliczne
brzmienie znane z płyty Piper at the Gates of
Dawn szlifowali Pink Floydzi – tłumaczy Vague.
I wyciąga ulotkę z 1966 roku reklamującą festi-
14 September 2014
7.00PM Doors
6 .30PM
The forge • 3-7 Delancey street • nw1 7nL
A PiAcere Trio: BArBArA DziewięckA, Anne
chAuveAu, Przemek DemBski. goŚcinnie:
mAriusz miźDzioł
22|
08 (206) 2014 | nowy czas
kultura
wie od początku karnawału, a na początku lat siedemdziesiątych wychodzą zdecydowanie na pierwszy plan.
Na moment. Bo potem robi się też zdecydowanie głośniej dzięki wprowadzonym w tej dekadzie
nowoczesnym systemom nagłaśniania (soundsystems).
Po raz pierwszy testuje je w 1973 roku Leslie Palmer,
tłumacząc to tak: „Nie chodziliśmy do pubów, bo nie
witano nas tam z otwartymi ramionami. W radiu nie
mogliśmy usłyszeć naszej muzyki. Zamiast tego urządzaliśmy duże przyjęcia, którym towarzyszyły systemy
dźwiękowe. Jeśli były w stanie zapewnić rozrywkę przez
51 pozostałych tygodni w roku, to dlaczego niby mielibyśmy je chować na czas tego jednego, najważniejszego?
Dziś Notting Hill Carnival to wielka mieszanka, bo
choć ciągle dominuje kultura karaibska, to przenika się
tu z wpływami afrykańskimi. A na platformach występują też tancerki brazylijskiej samby.
Częścią pierwszego dnia imprezy jest też wielkie utytłanie się. – To część naszej tradycji. Moje korzenie są w
Trynidadzie, choć sama urodziłam się w Kent. W kraju
moich rodziców organizuje się bardzo podobne błotne
bitwy, choć nazwa nie jest do końca precyzyjna. Bo obrzucamy się nie tyle błotem, co przypominającą je gliną
– tłumaczy Warsi.
– Przyjechałem tu specjalnie, by posmakować tej atmosfery: tej różnorodności, barw i dźwięków. U siebie
czegoś takiego nie mam! – mówi Mark, który na
Notting Hill Carnival przybył specjalnie z Belgii. – Zaliczyliśmy wszystkie obowiązkowe punkty programu: pobłąkaliśmy się, potańczyliśmy, zjedliśmy jamajskiego
kurczaka i popróbowali samosy. No i włączyliśmy się w
paradę – opowiada jego przyjaciółka, Claire.
Notting Hall Carnival przeszedł długą drogę. Bardzo
długą. Dziś jest największym w Europie festiwalem
ulicznym. Tom Vague, który mieszka tu od ponad
trzech dekad, przyznaje, że ta zmiana to nie zawsze tylko dobre wiadomości. Z jednej strony cieszy go napływ
ludzi i fakt, że karnawał stał się swoistą instytucją. Ale
zyskując jedno, traci się drugie. – Można powiedzieć, że
ten festiwal jest klasycznym przypadkiem ofiary własnego sukcesu: od małej imprezki zorganizowanej przez
grupkę fanatyków do jednego z najważniejszych punktów kulturalnego kalendarza Londynu. Wiele z oryginalnego ducha imprezy uleciało, ale mam wrażenie, że
wciąż dużo tu ducha solidarności i wspólnoty lokalnej
społeczności – mówi Vague.
Adam Dąbrowski
KinoKlub OGNISKO
16
września o
godz. 19.30 w
ramach cyklu
KinoKlub
Ognisko odbę-
dzie się pokaz filmu Andrzej Wajdy
pt. PannyzWilka ze znakonitymi
kreacjami całej plejady polskich aktorów: Daniela Olbrychskiego, Zbigniewa Zapasiewicza, Anny Seniuk,
Mai Komorowskiej. Jest to obok
Brzeziny prawdopodobnie najbardziej liryczny film w całym dorobku
Andrzeja Wajdy.
Niespełna czterdziestoletni Wiktor Ruben po stracie przyjaciela
przyjeżdża do wujostwa na wieś,
gdzie w pobliskim dworku, w gronie kilku panien, spędził młodzieńcze lata. Julia doczekała się
bliźniaczek, wyemancypowana Jola
wyszła za mąż, Fela przedwcześnie
zmarła, zmieniły się też Zosia i Kazia, mała Tunia wyrosła na piękną
pannę. Pojawienie się Rubena, jego
wspomnienia i chęć ożywienia
przeszłości burzą spokój mieszkanek dworu, ujawniają ich powikłane losy, dramaty, życiowe klęski.
Zrealizowany w 1977 roku film
zyskał wielkie uznanie miedzynarodowej publicznosci, którego kulminacją była nominacja do Oscara w
kategorii najlepszy film obcojezyczny (przegral z nasyconym polskimi
akcentami Blaszanymbębenkiem
Volkera Schlöndorffa).
Cerkiew w Londynie
Odkryciam
moichrrysunkowych
wędrówekp
poL
Londynieb
bywająb
bardzozzaskakujące.D
Dzisiajssłówk
kilkao
o
życiurreligijnymttegom
miasta,ttakjjak
tow
widaćzzp
perspektywya
architektury
sakralnycho
obiektów,o
obserwowanycho
oczamip
postronnegoa
ad
dociekliwegotturysty.
Tob
bardzoiinteresującyttematssam
wssobie,d
dowodzącyp
porrazk
kolejny,
jakb
bardzoL
Londynjjestm
miastem
otwartymn
naw
wielokulturowąm
mieszaninęjjegom
mieszkańców,w
wttymn
na
obecnośćw
wszystkichm
możliwychrreligiiśświata.
Tao
otwartośćiittolerancjam
maw
wielorakiek
konsekwencje.C
Czasamissą
oned
dlan
nasb
bardzozzaskakujące,g
gdy
otoo
odkrywamy„„kościoły”,o
ok
których
nigdyn
niessłyszeliśmyp
przedtem.M
Możnabyzzrzucićtton
nan
nasząiignorancję,
alep
przyb
bliższymsspojrzeniuo
okazuje
się,żżew
wielezzn
nichzzostało„„wymyślonych”c
całkiemn
niedawnon
nap
potrzeby
chwilib
bieżącejiid
dlab
bardzoo
ograniczonegog
gronan
nowychw
wyznawców.
Innya
aspektttejk
kwestiittoffakt,żże
sporac
częśćrreligijnychzzgromadzeń
mieścissięw
wp
przypadkowycho
obiektach.B
Bywa,żżeu
uprzedniozzupełnie
niesakralnych,ttakich,jjakieu
udałossię
wynająća
albod
dzielićzzw
wyznawcami
innejw
wiary.S
Stądttrafiającn
najjakiśb
budynekn
niejjestw
wcaleo
oczywiste,k
kto
sięw
wn
nimm
modliiic
czym
modliw
wo
ogóle.
Zdarzassię,żżettoc
cow
wyglądajjakk
kościół,b
byłon
nimzzapewnek
kiedyś,a
ale
terazzzamienionezzostałon
nad
dom
mieszkalnyzza
apartamentamid
dow
wy-
PannyzWilka czarują nie tylko grą
aktorską, ale także kunsztem filmowego
warsztatu. Film zajmuje w filmografii
Andrzeja Wajdy szczegolne miejsce
jeszcze z innego powodu: ogromny
sukces filmu pozwolił Andrzejowi Wajdzie przeforsować dwa lata później
projekt, o którym marzyl od ponad
dziesięciu lat, czyli pod każdym wzgledem wyjątkowego w historii polskiej kinematografii Czlowiekazżelaza.
KinoKlub Ognisko jest stosunkowo
najęcia.
Zd
dr ugiejsstronym
mamyo
obiekt y
wybudowanen
niedawnoiik
których
przeznaczeniejjestrrozpoznawalne
nat ychmiast.N
Należąd
don
nichiislamskizzłotym
meczetw
wR
RegentP
Parkc
czy
bajkowah
hinduist ycznaśświątynia
ShriS
SwaminarayanM
Mandirw
wN
Neasden,w
wp
północno-zachodnim
Londynie.
Wn
nurtttenw
wpisujessięttakżerrosyjskap
prawosławnac
cerkiewn
naC
Chiswickw
wybudowanazzaledwie
kilkanaściellatttemu.T
Takb
bardzon
niespodziewanaw
wttymm
miejscu,sschowanaw
wb
boczneju
uliczceH
Harvard
Roadp
porośniętejw
wysokimid
drzewami,zzaskakujejjakżec
charakterystycznąb
błękitnąk
kopułąw
wieńczącą
tradycyjnąb
bryłęb
budynku.
Wpadłamn
nan
niąp
przypadkowoii
odrrazun
niespodziewaniep
poczułam
don
niejw
wielkąssympatię.B
Bynajmniej
nied
dlatego,żżejjestemsszczególnąa
admiratorkąrrosyjskiejC
Cerkwi,a
aleo
oto
naglesstanęłym
mip
przedo
oczamiu
urocze
cerkiewkip
polskiegoB
BeskiduN
Niskiego,w
wk
którychzzakochałamssięw
wc
czasiem
moichsstudenckichw
wędrówekp
po
Łemkowszczyźnie.
Zdynia,C
Czarne,K
Kunkowa,Ł
Łosie,
Nowica,P
Przysłup,B
Bartnettom
miejsca,
gdzieZ
ZiemiasspotykassięzzN
Niebem
poc
cichuiiw
wsskupieniu,zzd
dalao
od
spraww
wielkiegośświata.
Tekst i rysunek:
Maria Kaleta
nową inicjatywą, która ma za cel stworzenie miejsca spotkań dla miłośników
kina. Spotkania klubu odbywają się w
TRZECI WTOREK każdego miesiąca
w Ognisku Polskim przy 55 Exhibition
Road, South Kensington, SW6 2PN.
Po projekcji rozmowa na temat filmu oraz towarzyskie rozmowy przy winie. Zapraszamy!
Wstęp 5 funtów z lampką wina!
|23
nowy czas | 08 (206) 2014
kultura
Marynarzy
na przepustce
droga do Frisco
Dzień (14.08.1945), w którym na nowojorskim
Times Square marynarz pocałował
pielengniarkę, jest początkiem nowej ery.
Nic w tym wielkiego. W Ameryce nowa
era zaczyna się co dwadzieścia lat. Ta jest
jednak bardzo ciekawa.
Jerzy Jacek Pilchowski
W
racający z wojny mężczyźni są zawsze inni
niż wyruszający na nią
chłopcy. Tym razem
było to całe pokolenie.
Wrócili do kraju, w którym przedmioty były tanie, a praca droga. Każdy z nich mógł kupić
dom, samochód, kolorową sukienkę dla żony i
pójść z dziećmi do wesołego miasteczka. Równocześnie, zasypiali mając przed zamkniętymi oczami rozerwane na strzępy trupy. Wielu z nich
myślało wtedy: Boże, przegiąłeś!!! I wierzyli, że są
tylko… na przepustce, że druga połowa wojny
będzie gorsza.
Aby nazwać to co nieokreślone wymyślono
słowo hipster i starano się nadać mu treść. Tak pisała o tym Caroline Bird, w tekście o „założycielskim” eseju Normana Mailera Biały Murzyn:
Byle jakie przemyślenia o tym, kim jest hipster:
„Nasze poszukiwania buntowników w tym pokoleniu zaprowadziły nas do hipstera. Hipster to enfant terrible na opak. Zgodnie z duchem czasów,
próbuje sprzeciwić się konformistom nie zwracając na siebie uwagi. Nie można zrobić wywiadu z
hipsterem, ponieważ jego głównym celem jest
trzymać się jak najdalej od społeczeństwa, o którym myśli, że chce zmienić każdego na swój obraz i podobieństwo. Pali marihuanę, ponieważ
daje mu to doświadczenia, których nie mają ludzie kwadratowi”.
Niełatwo jest żyć dusząc się w sobie i eksplozja
w głowach hipsterów była nieuchronna. Potrzebna do tego muzyka istniała wszędzie tam, gdzie
Murzyni modlili się i płakali z gitarami w rękach.
Poezję i literaturę trzeba było jednak napisać na
nowo. Spalono przecież stare książki. Zrobiła to
nie tylko komunistyczna i hitlerowska cenzura. W
sposób literacki, spalił je też Ray Brandbury publikując (w 1953 r.) książkę Fahrenheit 451. Jej
bohaterem jest strażak, który ma na hełmie numer 451, czyli temperaturę (liczoną w stopniach
Farentheita), w jakiej książki płoną. Guy Montag
pali książki. Taka jest jego praca. Wszyscy przecież wiedzą, że książki są szkodliwe. Mieszają ludziom w głowach. W trzeciej części Fahreheit
451 Guy Montag jest już – pod wpływem młodej
dziewczyny i starego profesora – kimś lepszym
niż w pierwszej. Ale nawet z napisanego przez
autora, wiele lat później, posłowia nie dowiemy
się czy Guy był już w stanie kochać i rozumieć.
Na szczęście to tylko fantastyka. W tamtych latach ludzie czytali jeszcze książki. Na przykład
Salingera (Buszujący w zbożu) i kilku innych.
Problem polegał na tym, że seks i brzydkie słowa
były dla hipsterów jak bułka z masłem. Oni potrzebowali innej muzy. Nie nadawały się do tego
ani intelektualnie zadbane absolwentki literaturoznawstwa, ani nawet Cherry Mary. Potrzebny
był ktoś taki jak Neal Cassady – żyjący na bakier
z prawem włóczęga, który tylko trochę przesadzał mówiąc, że ukradł 500 samochodów i przeleciał 750 kobiet. Cassady był poetą, który nie
pisał wierszy. Pisał listy. Bez nich trudno rozumienieć Beat Generation, czyli hipsterowskie pokolenie, które starało się żyć w rytmie serca.
Cofnijmy się do Cherry Mary. W liście (1950)
do Jacka Kerouaca Cassady napisał: „Zwolnili
mnie z więzienia w Nowym Meksyku, po jedenastu miesiącach i dziesięciu dniach (znasz tę piosenkę?) ciężkich robót. Krótko po powrocie do
Denwer miałem wielkie szczęście i poznałem szesnastoletnią ślicznotkę z ogólniaka we wschodniej
części miasta, która miała bogatą rodzinkę; dokładnie matkę i ładną starszą siostrę. Mówiłem na
nią Cherry Mary, gdyż mieszkała na ulicy Czereśniowej i gdy ją poznałem była cherry. Ta przypadłość nie trwała długo. Przerżnąłem ją jak
szaleniec i bardzo się to jej podobało. Świetna
przygoda i długo by o tym opowiadać – trudno
powstrzymać się od napisania o tym w dwudziestu lub trzydziestu zdaniach, ale chcę się skracać.”
[Na cnotki mówi się w slangu She is a cherry.]
Nie jest więc przypadkiem, że kierowcą, który
zawiózł Jacka Kerouaca na szczyty literackiej sławy był Dean Moriarty, czyli Neal Cassady. A kto
nie przeczytał jeszcze On the Road, niech się
wstydzi. A kto zna angielski (chyba nie ma tłumaczenia tej książki) niech najpierw przeczyta Go
(1952). To pierwsza powieść o hipsterach. Jej autor (John Clellon Holmes) nie miał takiego talentu jak Kerouac, ale i tak książka jest dobrym
opisem tego środowiska. Chyba należy traktować
ją jak przedmowę do On the Road. I warto pamiętać, że Cassady jest obecny nie tylko na jej
kartkach. Go to słowo, które lubił używać zamiast tego na „f”.
W tym czasie,pojawia się też (jak znalazł) Truman Capote i jego Śniadanie u Tiffany’ego. Czy
dziewczyna może być ideałem i prostytutką równocześnie? Czy singielka skazana jest na bycie
bezdomnym i bezimiennym kotem? Czy...? Czy
genialny film można zakończyć w aż tak kiczowaty sposób?
W świecie białych Murzynów musiało się też
znaleźć miejsce dla prawdziwego. James Baldwin
był z innej bajki. Ślady niektórych myślozbrodni
hipsterów prowadzą jednak w kierunku wytyczonym przez Go Tell It on the Mountain (1953) i
Notes of a Native Son (1955).
I tak, mila za milą, rosła w ludziach potrzeba,
aby tak jak Kerouac, ruszyć w stronę Frisco [San
Francisco].
Czas zacytować jakiś wiersz. Po namyśle, wypadło na poemat A Coney Island of the Mind.
Lawrence Ferlinghetti, buduje w nim most nad
kontynentem. Na wschodzie; deptak i wesołe
miasteczko (Coney Island), tajemnicze drzewa i
pusta Ellis Island (wyspa-brama dla imigrantów).
Na zachodzie:
… Stawiali statuę
świętego Franciszka
przed kościołem
świętego Franciszka
w mieście świętego Franciszka
w bocznej uliczce
obok alei
gdzie nie śpiewały ptaki ...
I gdy „wszyscy” dotarli już do Frisco, rozległ
się skowyt (Howl – 1956) Allena Ginsbrga. Dziwny to poemat. Czytałem go kilka razy. Starałem
się zrozumieć. Trudne to zadanie. Miejscami
Ginsberg jest genialny, miejscami bełkocze bez ładu i składu. Chyba właśnie tak być powinno. W
starciu z nieokreślonym złem ma się często w głowie tylko skowyt. Są tam też słowa obsceniczne,
za które wytoczono mu proces. Nic lepszego hipsterom przydarzyć się nie mogło. Weszli z przytupem w świadomość młodszego od siebie
pokolenia. Od daty powstania Howl minęły dziesięciolecia. Poemat ten jest teraz kultową klasyką.
Najciekawsze i najważniejsze jest jednak to, że
Howl odżywa co jakiś czas. Prawie każde nowe
pokolenie wkraczając w mrok dojrzałości pisze jego nową własną wersję. Najnowsza, którą znam,
wyszła spod klawiatury Laury Pieroni, Howl 2.0:
„Widziałam najzdolniejszych z mojego pokolenia zniszczonych przez pracę na dwa etaty w
knajpach, marzących o opiece medycznej i czymś
więcej niż stawka godzinowa plus napiwki,
wlekących się do domu wieczorem po dodatkowej
pracy w barze, zbyt dobrze wykształceni hipsterzy
którzy palą się do pracy w redakcji lub marketingu,
ich bieda nie pochodzi z lenistwa tylko jest skutkiem recesji spowodowanej chciwością ich rodziców,
którzy pożyczali swoje mózgi źle opłacanym profesorom w nadziei na asystenturę...
A w roku 1954 opublikowano The Doors of
Perception, includes heaven and hell. Autorem tej
książki jest Anglik, Aldous Huxley. Dla (jakże często zapijaczonych) Europejczyków kontynentalnych, poważne pisanie o środkach
psychoaktywnych jest szokujące. W krajach kolonialnych, włączając w to skolonizowaną Amerykę,
temat ten traktowany jest normalnie. Amerykanie
wiedzą, że Indianie przez tysiące lat palili fajkę
pokoju i modlili się pod wpływem otwierających
się drzwi do innego świata substancji. Trzeba było
opisać co jest za tymi drzwiami. I rozległo się
przejmujące do szpiku kości wycie.
Naked Lunch Williama S. Burroughsa czyta
się jeszcze trudniej niż Skowyt. Nie można się jednak od tej książki oderwać. A w cytowanej na
okładce recenzji „Newsweeka” czytamy; „Dzieło
sztuki. Krzyk z piekła rodem, brutalna, przerażająca i śmiesznie dzika książka, która szamoce się
pomiędzy niekontrolowaną halucynacją i szaleństwem”.
Świat nie kończy się na NYC i Frisco. Środek
też trzeba było skolonizować. Gdzieś tam, wysoko
w górach, włóczył się biały Indianin, czyli Gary
Snyder. Nikt do dziś nie wie, czy był to hipster,
„Majster Bieda” czy pierwszy hippis. Wiemy tyl-
24|
nowy czas | 08 (206) 2014
kultura
GROOVE RAZORS w Jazz Cafe POSK
masz Żyrmont był odpowiedzialny za instrumenty klawiszowe. Skład
uzupełniali Australijczyk Damien Cooper na gitarze i fenomenalny
saksofonista amerykański Dean Mongerio. Było więc nie tylko bardzo profesjonalnie, ale i międzynarodowo.
Damien jest pierwszym gitarzystą w znanym ThrillerLive w
Londynie), a Dean jest jednym z najlepszych saksofonistów młodszego pokolenia w Wielkiej Brytanii, aktywnie koncertującym i nagrywającym. I przyznać muszę, że gra Deana trafiła do serc odbiorców,
bo młody muzyk ma nie tylko ogromny talent, ale i charyzmę. Potrafił zaczarować słuchaczy w równym stopniu co Kevin ze swoim
sześciostrunowym basem.
Sala POSK-owej Jazz Cafe do najmniejszych nie należy i nie każdemu artyście udaje się ją zapełnić, jednak zespół Tomasza Żyrmonta nie miał problemu z frekwencją. Grupa zdobyła sobie już sporą
liczbę fanów i sympatyków. Groove Razors przedstawili utwory ze
swej pierwszej płyty, jak i nowszy materiał. Tomasz Żyrmont, który
jest nie tylko liderem zespołu, ale i kompozytorem, zdradził mi, że
już trwają prace nad przygotowaniem kolejnego albumu. Jednak zanim wydawnictwo ujrzy światło dzienne, kolejny koncert Groove Razors już za kilka tygodni. Polecam gorąco!
K
oncerty z cyklu TomaszFurmanekzaprasza w Jazz Cafe
POSK zawsze oferują
sztukę z wysokiej półki (o koncercie skandynawskiej wokalistki
Evy Martensson pisałem w czerwcowym
numerze NC). Nie inaczej było w połowie
sierpnia. Tym razem daniem wieczoru była muzyka grupy Groove Razors, założonej
przez niezwykle utalentowanego pianistę
Tomasza Żyrmonta.
Założyciela i lidera kwintetu poznałem
kilka lat temu. Przybył do Wielkiej Brytanii
w 2007 roku, by szerzej rozwijać swe talenty pianistyczne (po studiach na Akademii
Muzycznej w Katowicach, uzyskał dyplom
w Guildhall School of Music and Drama).
Już przy pierwszym spotkaniu poczułem,
że muzyka jest jego największą pasją. Zaś
oglądając go na żywo miałem okazję przekonać się o jego talencie.
Stworzony przez niego zespół grający
muzykę fussion występował tym razem w
nieco innym składzie. Po koncercie w Jazz
Cafe POSK Tomasz powiedział mi, że często zaprasza różnych muzyków do wspólnego grania. Chyba dobrze robi, gdyż
ko, że śpiąc pod gołym niebem wyśnił
piękną poezję i amerykański buddyzm. Panowie literaturoznawcy twierdzą, że Snyder rozwinął i upowszechnił nature
writing, czyli pisanie o przyrodzie. Pewnie
mają rację. Dla mnie ważniejsze jest to, że
trudno przetłumaczyć jego wiersze. Jest w
nich zbyt wiele słów indiańskich, buddyjskich, slangu białych ludzi z gór i nazw
miejsc, które trzeba (aby zrozumieć) zobaczyć. Pójdę więc na łatwiznę i przetłumaczę tylko Jak poezja do mnie przychodzi”:
przekrada się nad skałami nocą
wystraszona trzyma się
poza kręgiem światła z mojego ogniska
idę tam aby spotkać ją
A proza? Jak pisać prozę, gdy ma się
pod stopami góry aż po horyzont i sto mil
dalej? Snyder napisał jednak cały tłum notatek, esejów, opowiastek i przypowiastek.
Dobrze się to razem z poezją przeplata i
książkę The Gary Snyder Reader warto
otwierać w dowolnym miejscu. A jeszcze
lepiej,spotkanie ze Snyderem zacząć od
książki The Dharma Bums (1958). Kerouac (Tak. Znowu Jack Kerouac.) opisał w
niej niektóre przygody Japhy Rydera czyli
Garego Snydera. Po tej lekturze, człowiek
zaczyna rozumieć dlaczego wyprawy na
Daleki Wschód tak bardzo zamieszały
Snyderowi w głowie, że mu się Wielki Manitou pomieszał z bożkiem łysym i tłustym.
Tak czy inaczej, hipsterowsko-hippisowska
fascynacja buddyzmem jest ciekawa. Pytałem o to wielu ludzi z krajów Dalekiego
Wschodu. Najczęściej uśmiechali się i mówili bla, bla, bla. Zbierając na jedną kupkę
wszystko co na ten temat wiem, wygląda
mi na to, że na Dalekim Wschodzie chrześcijaństwo to New Age. Oh, well. Ziemia
jest okrągła i ktoś (albo my, albo oni) musi
chodzić do góry nogami.
Inteligenckie gry i zabawy w literaturę
to jednak nie wszystko. Nie wolno zapomnieć o hipsterach do potęgi entej. Klub
motocyklowy Hell’s Angles powstał w Kalifornii, w roku 1948. Jego członkami byli
(najczęściej) robotnicy. Po pracy ci niegrzeczni chłopcy lubili siadać na Harleye i
Tomasz Żyrmont (fortepian), Kevin Glasgow (bas), Dean Mongerio
(saksofon), Laurie Lowe (perkusja), Damien Cooper (gitara)
trafia na wyjątkowych artystów. Na mnie
największe wrażenie zrobiły instrumentalne popisy basisty, pochodzącego ze Szkocji
Kevina Glasgow. Bardzo często rolę basu
w zespole traktuje się nieco po macoszemu,
sprowadzając ten instrument do elementu
sekcji rytmicznej. Kevin pokazał, że nie jest
tylko akompaniatorem. Jego długie partie
solowe za każdym razem kończyły się żywiołową reakcją publiczności.
Za perkusją zasiadł Laurie Lowe, będący
wieloletnim członkiem Groove Razors. To-
zwartą kolumną ruszać w świat, czyli do
przydrożnego baru. Zasady w klubie były
(i są dalej) dziecinnie proste; jeden za
wszystkich, wszyscy za jednego. Motocykl
jest święty i niech opaczność ma w swojej
bardzo troskliwej opiece każdego obcego,
kto odważy się go dotknąć. A hitlerowski
hełm i żelazny krzyż oznacza: zabiłem
SSmana i zjadłem jego wątrobę. Don’t
fuck with me!
Dla policji i mieszkańców mijanych
miasteczek kilkudziesięciu ludzi ubranych
w podobne skórzane kombinezony i jadących na podobnych motorach to piekło.
Jak się dowiedzieć, który z nich przejechał
na czerwonym światle lub dał w mordę
wieśniakowi? Wybuchła więc wielka wojna
policji z „aniołkami”. Poematy, dramaty i
komedie pisać by o tym można. Ten temat
musiał jednak poczekać na odpowiedni
klimat. I jak się już doczekał, na amerykańskim niebie zaświeciły dwie nowe
gwiazdy. Pierwszą jest Hunter S. Thompson. Ten człowiek jest w literacko-dziennikarskim świecie kimś wyjątkowym.
Stworzył Gonzo Journalism czyli własną
wersję New Journalism. Jego książka Hell’s
Angels (1966) to teraz klasyka przez duże
K. Drugą gwiazdą jest film Easy Rider
(1969), który jak wszyscy wiemy…
I jeszcze jeden Anglik. Anthony Burgess
i jego książka A Clockwork Orange (1962)
czyli Mechaniczna pomarańcza. Powie
ktoś, że nie można zaliczyć jej do wytworów Beat Generation. To prawda. Ale ja i
tak wiem swoje. W moich własnych, byle
jakich przemyśleniach o tym kim jest hipster, książka ta (łącznie z filmem Kubricka)
pełni rolę puenty.To wizjonerski opis postkomunistycznej mentalności. Otaczają nas
przecież tłumy Aleksów. Na szczęście, najczęściej w wersji light.
Nie dziwota więc, że za amerykańskimi
„białymi Murzynami” i u nas pokazali się
hipsterzy. Ciekawe, czy coś kiedyś napiszą?
Czas kończyć. Muszę jeszcze tylko poszukać kropelki, dzięki której murzyńska muzyka rozlała się jak świat długi i szeroki. Tu
nie jest potrzebna ani sekunda namysłu:
Louis Armstrong. A konkretnie? Mogą być
marzenia niewolników w Summertime (z
Ellą Fitzgerald:
Summertime, and the livin’ is easy
Fish are jumpin’ and the cotton is high
Oh, your daddy’s rich
and your ma is good-lookin’
So hush little baby, Don’t you cry …
Lato, i życie jest łatwe
Ryby pluskają i bawełna jest sucha
Oh, twój tata jest bogaty a mama ładna
Cicho maleńki, nie płacz ...
Albo marsz pogrzebowy z Nowego Orleanu, When The Saints Go Marching In
(z Jewel Brown):
We are traveling in the footsteps
Of those who’ve gone before
But we’ll all be reunited
On a new and sunlit shore …
Idziemy śladami
Tych którzy odeszli
Ale będziemy znów razem
Na nowym słonecznym brzegu …
A teraz go i szukaj swojego własnego
Frisco.
Tekst i zdjęcie: Alex Sławiński
Szczegółoweiinformacjed
dotycząced
działalnościzzespołuzznaleźćm
możnan
nasstroniew
www.tomaszzyrmont.com
Artful Faces
Furmanekiisa
attrainedjjazz
Say others: TomaszF
vocalist,ssinger-songwritera
anda
assuccessfulp
promotero
of
jazzm
musica
andg
goodm
musiciing
general.F
Famousffor
SongsuiteV
VocalF
Festivalp
project,F
Fo.Pa.–
–h
hiso
own
musicalp
project/album,a
andm
musicalc
collaborationw
with
wellk
knowniinternationaljjazzss tars.R
Responsibleffor
manyssuccessfulc
concertsiinP
PolishJ
JazzC
Cafe.
Reciepiento
of‘‘Fryderyk’a
awardfforc
co-producingo
ofa
an
albumo
oftthey
yeariinttheD
DanceM
Musicc
category.
andm
musicalsspaceo
ofjjazz.
Says he: “Illovettheffreedoma
PolishJ
JazzC
Cafeiisa
affantasticp
placea
andiitiisg
gaining
greatrreputationa
amongstB
Britishm
musiciansa
and
audience,ttoo.”
“Id
don’tllikeb
beingp
photographed,p
please,y
youc
cand
draw
meb
butn
nop
photos!B
Bytthew
way,w
what’sm
myffacellike?”
Enigmatic.F
Friendly.A
Andtthesshape?
Say I: “Yourfface?E
Ehm…a
ab
bitssquare.N
No,n
no,n
no…e
ehmm…k
keepssmiling!“
Nothingm
matchesh
hisp
passionfform
music.P
PolishJ
JazzC
Cafe
shouldb
beg
grateful.R
Respecta
alla
around.
Bottom line: Prospectivessponsorsssignh
here.P
Please.
Text & graphics by Joanna Ciechanowska
pytania obieżyświata
Co śpiewają sikhowie w swoich świątyniach?
Włodzimierz Fenrych
S
outhall to londyńska Indiatown, widok brodatych
mężczyzna w turbanach nikogo tu nie dziwi.
Turbany kolorowe, brody czasem długie do pasa. To
sikhowie. Pochodzą z Indii i nie są muzułmanami,
ale do hinduskich światyń też nie chodzą. Ich
własna świątynia, tak zwana gurdwara, znajduje się tuż obok stacji,
niski żółty budyneczek po północnej stronie torów. Druga,
znacznie większa gurdwara jest o kilka ulic dalej, po północnej
stronie. Okazały, choć niezbyt urodziwy budynek zwieńczony
kilkoma indyjskimi baniakami.
Do gurdwary wejść może każdy. Nikomu nie broni się wejścia
do miejsca modlitwy – jest to jedna z podstawowych zasad religii
sikhów. Do wielu świątyń hinduskich wolno wejść tylko członkom
wyższych kast, w wielu krajach muzułmańskich do meczetu nie
wolno wchodzić niewiernym, gurdwara jest wszędzie otwarta dla
każdego. Co ciekawe – każdy wchodzący zapraszany jest również
do posiłku. W Indiach – gdzie jedzenie posiłku z kimś spoza kasty
stanowi tabu – taki zwyczaj jest prawdziwie rewolucyjny. Wszyscy
są równi w oczach Boga i wszyscy jedzą ten sam posiłek – bramini
i pariasi, bogaci i biedni, kobiety i mężczyźni.
W sali modlitw nie ma rzeźb wielorękich i wielogłowych bóstw.
W ogóle nie ma rzeźb, jest tylko palankin, pod którym leży na
poduchach święta księga – Guru Granth Sahib. Księga
traktowana jest jak prawdziwy guru, cały czas ktoś omiata ją
pędzelkiem do odganiania much, a każdy wchodzący pada przed
nią na twarz. Jej treść recytowana jest lub śpiewana z
towarzyszeniem harmonii.
Co to jest ten Guru Granth? Skąd się ta księga wzięła? I kto to
w ogóle są ci sikhowie?
Zaczęło się od wielkiej podróży młodego człowieka rodem z
Pandżabu, imieniem Naanak. To właśnie jego sikhowie uważaja za
swojego mistrza. Nikt tak naprawdę nie wie, dokąd dotarł. Jego
uczniowie twierdzą, że był na Cejlonie i w Tybecie, dotarł też do
Mekki. Zachodni uczeni w to powątpiewają; Naanak nie pisał
relacji z podróży jak Marco Polo, pisał wyłącznie poezje.
Powątpiewać można, ale taka podróż nie jest wcale
nieprawdopodobna. Pielgrzymki indyjskich muzułmanów
wędrowały do Mekki i Naanak bez problemu mógł się do nich
przyłączyć. Podobno przed swą podróżą piastował jakiś urząd,
prawdopodobnie więc znał perski, urzędowy język sułtanatu Delhi;
znając perski mógł się łatwo dogadać w klasztorach derwiszów w
Iranie i na Bliskim Wschodzie. Pochodził z kasty kszatrijów,
wysokiej w hinduskim społeczeństwie, prawdopodobnie więc znał
sanskryt, język świętych tekstów. Znając sanskryt, mógł się
porozumieć w klasztorach Tybetu, gdzie ten język był studiowany
tak, jak w Europie łacina, a także na Cejlonie, gdzie buddyści znają
pali, język bardzo do sanskrytu zbliżony. O zasięg podróży można
się spierać, wyznawcy twierdzą, że dotarł nawet do Rzymu i Chin,
natomiast nikt nie wątpi, że dotarł do Benares. Wprawdzie
zachodni uczeni powątpiewają w twierdzenie wyznawców, że
spotkał tam Kabira, ale i to jest niewykluczone: Kabir mieszkał
wówczas w Benares, Naanak miał podobne zainteresowania, a że
był zafascynowany starszym od siebie poetą świadczy choćby fakt,
że wiele jego wierszy włączył do swej świętej księgi.
Oto co znaczy oddziaływanie poezji! Kabir wcale nie zamierzał
zakładać religijnej sekty, dopiero po śmierci jego uczniowie, i to
hindusi, nie muzułmanie, postanowili się zorganizować w zakon
Kabiri. Naanak inaczej – w końcu nie po to odbywał swe
niewiarygodne podróże, by to, czego się nauczył, chować dla siebie.
Widząc gromadzącą się wokół grupę chętnych słuchaczy, zakończył
podróże i osiadł w wiosce Kartarpur w Pandżabie, do końca już
życia guru z długą siwą brodą, w żółtym turbanie, otoczony
gronem uczniów. Tak właśnie jak szejk sufi, który spędziwszy
młodość na podróżach po całym znanym świecie, w starszym
wieku osiada w jednym miejscu otoczony gronem derwiszów. I tak
właśnie jak u sufich – owi uczniowie przyjęli miano
„poszukujących”, po pandżabsku „sikh”. Jednakże Naanak,
przeciwnie niż Kabir, nie przyjął islamu, jego wyznaniem wiary
było „JEDEN BÓG", ale bez dopowiedzenia o Mahomecie. Nie
odrzucał hinduskich bóstw, twierdził tylko, że JEDEN jest ponad
nimi. Nie odrzucał świętych Wed, nie odrzucał też specjalnie
Koranu, radził tylko codzienne śpiewanie hymnów w zrozumiałym
języku. Zebrał nawet w tym celu pieśni współczesnych sobie
poetów, Kabira, Namdewa i innych, a także swoje własne. A na
trzy tygodnie przed swą śmiercią przed jednym z uczniów,
imieniem Angand, położył orzech kokosowy oraz pięć złotych
monet, poczym złożył mu pokłon jako nauczycielowi, w ten sposób
zapoczątkowując rytuał sukcesji.
Angand był drugim w linii dziesięciu sikhijskich guru. Piąty z nich,
Guru Ardżan, skompilował księgę zawierającą pieśni zebrane przez
Naanaka oraz utwory następnych guru; księga ta została nazwana
Adi Granth. Dziesiąty w linii, Guru Gobind Singh, przed swą
śmiercią położył orzech kokosowy oraz pięć złotych monet przed tą
księgą i złożył jej pokłon, w ten sposób jej przekazując status
nauczyciela; odtąd zwana jest ona Guru Granth. Gobind Singh
stworzył też Khalsa, zakon rycerzy, których zadaniem było bronić
sprawiedliwości; nie siebie samych, lecz wszelkich pokrzywdzonych,
co w muzułmańskim władztwie Aurangzeba oznaczało przede
wszystkim hindusów. Członkowie Khalsy przyjęli
charakterystyczne cechy ubioru: metalową bransoletę, sztylet,
turban, długie włosy i brody itd. Zakon ten nie uważa się za
posiadacza jedynej prawdy, wskazana przez Naanaka droga ku
Bogu jest dobra, ale nie ma powodu uważać jej za jedyną.
A co tam jest napisane w tej świętej księdze?
Byłem kiedyś w Amritsarze i na straganie przed Złotą
Świątynią nabyłem broszurkę zatytułowana „Hymny Dżapu”.
Złota Świątynia w Amritsarze to najważniejsza gurdwara na
świecie a Hymny Dżapu to najważniejsza część świętej księgi. Jest
to zbiór krótkich wierszy samego guru Naanaka. To one (między
innymi) śpiewane są w Złotej Świątyni i w gurdwarach na całym
świecie. Broszurka zawierała ich przekład na angielski, ale było to
wydanie synoptyczne, obok wersji angielskiej był tam też oryginał
w języku pandżabi. Na podstawie tej broszurki dokonałem kilku
spolszczeń biorąc pod uwagę zarówno dosłowne znaczenie jak i
brzmienie oryginału. Kilka tych przekładów dołączam – specjalnie
dla tych, którzy są ciekawi co takiego sikhowie w swych
gurdwarach śpiewają.
Guru Granth jest zbiorem poezji, ale ma strony ciasno
zapisane, bez podziału na wersy. Moje spolszczenie podobną ma
formę.
1. Jeden Bóg – Imię Prawdy – Stworzyciel Świata – Bez
Lęku – Nikomu wrogi – Nigdy nie umiera – Nigdy się
nie rodzi – Źródło własnej mądrości – Objawiony przez
Guru – powtarzaj: Prawdziwy na początku, Prawdziwy w
przeciągu wieków, również teraz Prawdziwy. Rozumiejący
go nie zrozumieją, choćby tysiąc lat próbowali. Milczący
go nie przemilczą, choćby tysiąc lat nie rozmawiali.
Chcący wciąż będą chcieli, choćby bogactwa świata
zebrali. Choćby kto posiadł tysiąc mądrych myśli, na tym
świecie je pozostawi. Jak osiągnąć prawdziwość? Jak z
murem fałszu się rozprawić? Naanak mówi: wypełniając
wolę Pana, którą nam tu zostawił.
38. Wstrzemięźliwość – piecem, cierpliwość – złotem,
zrozumienie – kowadłem, Boża Mądrość – młotem,
bojaźń Boża – miechem, pokuta jest żarem, miłość –
garncem, płyn w nim skryty jest nektarem. W takiej kuźni
można wykuć prawdziwą wiarę. Kto chce, aby On
spojrzał, niech w tej kuźni kuje. Naanak mówi: Jego
spojrzenie jak nektar smakuje.
39. Wiatr jest mistrzem, woda – ojcem, ziemia – matką
ogromną. Dniem i nocą wszyscy ludzie bawią się pod ich
osłoną. Przed Bożym Obliczem opowiedziane są dobre i
złe czyny. Zgodnie z czynami jedni są blisko, gdy inni są
oddaleni. Imię słyszący w dobrym kierunku opuszczą
ziemię. Naanak mówi: ich twarze lśniące, a inni pójdą za
nimi.
26|
08 (206) 2014 | nowy czas
miejsca mało znane
Wakacje w… Folkestone
Cudze chwalicie, swego nie znacie,
sami nie wiecie, co posiadacie…
Widoki z wiktoriańskiej promenady
Wiktoriańskie szalety wzdłuż bezludnej plaży
Adam Wojnicz
W
wakacje nie trać czasu i pieniędzy – zamiast jechać na drugą stronę Kanału, i
pewnie jeszcze dalej, zatrzymaj się w Folkestone. Pogoda może nie taka jak w
Hiszpanii czy we Włoszech, ale nie wydasz pieniędzy na drogie kremy i nie zmarnujesz czasu na chowanie się w cieniu. I dojazd tańszy.
Zabrzmiało jak oferta agencji turystycznej? Nic z tego. Byłem,
widziałem, doświadczyłem. I nie mogłem uwierzyć, że na miejsca
wypoczynkowe przychodzi i odchodzi moda. Kiedyś, pod koniec
XIX wieku, był to luksusowy kurort z imponującą promenadą
wzdłuż wybrzeża. Luksusowy i eksluzywny do tego stopnia, że obywatele niższej kategorii nie mogli z deptaka korzystać. Czasy się
zmieniły, kurort stracił swój urok, ale układ przestrzenny, bez ruchu kołowego, pozostał. Spokój, cisza i morska bryza. Zniesiono jedynie restrykcje dla niższych klas. Z duchem czasu, bo wprawdzie
podział pozostał, to jednak oficjalnie go nie ma i wszyscy poddani
królowej są równi w majestacie prawa. A jak sobie w życiu radzą,
to już zupełnie inny problem.
Od kiedy pojawił się w okolicach wjazd do tunelu pod kanałem La Manche, Folkstone kojarzy się z przeprawą na drugi
brzeg kanału, parkingami i hurtowniami, samo miasteczko pozostaje na boku. Dawniej był tu jeszcze port, skąd płynęło się na
pokładzie promu do Francji albo Belgii. Przeprawa na kontynent stała się głównym celem i przez długie lata nikt nie myślał o
Folkestone jako miejscowości wypoczynkowej. Ten wiktoriański
kurort przegrał też z preferencjami klimatycznymi i łatwością
przemieszczania się do cieplejszych krajów. Zgodnie z zapotrzebowaniem powstały więc enklawy brytyjskie, bliższe i dalsze, nawet w egzotycznych krajach, gdzie słońce jest gwarantowane, a
British Way of Life stanowi część pakietu wakacyjnego. W tym
nowoczesnym trendzie kurorty brytyjskie skazane zostały na regres. Jako tako radziło sobie z bliskich Londynu miejscowości
Brighton, z licznymi atrakcjami, nastawione na masową rozrywkę i ekskluzywną ofertę dla entuzjastów sportów wodnych, w
tym właścicieli pełnomorskich jachtów.
Folkestone nie przyciągał tego zainteresowania, chociaż położony jest również niedaleko stolicy, a w nieodległej przeszłości miał
Trasa widokowa, z krajobrazem poprawionym przez
londyńskich budowlańców pod koniec XIX wieku.
Bloki cementowe wyglądają jak naturalne skałki
podobnemożliwościicałkiembogatątradycję.Dopieroterazbudzisięzletargu.Zbytwolno,narzekająmiejscowi,alepostępyjuż
widać.Sąnadalulicezaniedbane,aleteżimiejsca,którewartoodwiedzić.Niewszystkoskończone,alewidaćpotencjał.Takjestna
uroczej,spadającejwkierunkuwybrzeżaHighStreet.Powstają
tamgalerieirestauracje,bezzgiełkuitandetysalonówgiernadmorskichmiejscowości.Odkilkulattoczysiędysusjajakzagospodarowaćnieużywanyjużport.Swój master plan przedstawiłjeden
znajwybitniejszychwspółczesnychbrytyjskicharchitektówSirNormanFoster.Ijaktobywazprojektamitegoarchitekta,wszystkich
zachwycił,adorealizacjizaakceptowanokompromisowerozwiązanie.PodobnylosspotkałprojektFosteraprzebudowycentralnej
wkońcudzielnicyElephantandCastle.PókicoFolekstoneHarbourstraszyczęścioworozebranązabudowąipustką.Majątujednak
powstaćsklepy,galerie,kawiarnieimieszkania.
Nadługiejnadmorskiejpromenadziewidaćjużpocząteknowej
odsłony.Zdalaodruchuulicznego,niemawatynapatyku,lodów
osmakuzmrożonejjajecznicyijednoręcznegobandyty.Jestcicho,
spokojnie,kameralnie.Możetoodległeechoświetnościtegowiktoriańskiegokurortu.WXIXwiekuFolkestonebyłmiejscemdysputy,którapodzieliłaletników.Postępowiwiktorianiezaproponowali
zbudowanie,jaknaobecnestandardy,niewielkiejscenynapromenadzienieopodalwybrzeża,dlaorkiestrydętej.Spórciągnąłsięlatami,wkońcukonserwatyścimusieliustąpić,scenapowstała,ale
poIIwojnieświatowej,podobniejakcałyośrodek,niszczała.Dziś
odnowionawitaspacerowiczówwswojejpełnejglorii.
WczasieIwojnyświatowejFolkestonebyłmiejscemskądżołnierzeudawalisięczęstonapewnąśmierćwokopachnakontynencie.Przypadeksprawił,żeznaleźliśmysięwmiasteczkuwdniu
upamiętnieniasetniejrocznicytegokrwawegokonf liktu.Łuk-pomnikpoświęconypoległymodsłoniłnawybrzeżuksiążęHarry.
Późnymwieczoremokołogodz.22znalazłemsięwtłumiemieszkańcówiwczasowiczównauroczystymapelupoległych.Żołnierze,
którzypoleglizaswojąojczyznę,wodległymjużczasie,ibez
względunahistorycznąocenękonf liktu,pozostająbohaterami,
którymoddajesięcześć.Trudnobyłoukryćwzruszenie.Nicspektakularnego.Tysiącelampek,grobowacisza,szummorzaimonotonnygłosodczytującynazwiskapoległych.
Wświetleksiężycawracaliśmypromenadądoswoichrezydencji.Obokimponującychtarasówwiktoriańskichrezydencji.Na
końcuotwartyterenidwiemonumentalnebudowlehoteliGrandi
Metropolitan.Mieszkaliśmyobok,whoteluBurlington,równieżz
tegookresu.Wnętrza,zniewielkąinterwencjąwspółczesności,zachowałyswojąpatynę.Kelnerzyteżnieznaszejepoki,chociażz
drugiejstronykanałuLaManche.
|27
nowy czas | 08 (206) 2014
pocztówka z londynu
LONDYN na kilka dni
Jest to impresja z punktu widzenia świeżego obserwatora.
Dotąd gościłem w Londynie dwukrotnie i można powiedzieć,
że dopiero nabieram apetytu.
Andrzej Lichota
L
ondyn, jak wiadomo, to największe centrum finansowe na świecie (od 2007 roku wyprzedza
Nowy Jork) i jedno z największych miast. To także
centrum obrotu dziełami sztuki i jak na takie centrum przystało, panuje tu rozmach, ruch i różnorodność, a obrazy Picassa, Braque’a czy Moneta można zobaczyć
za oknami prywatnych galerii w zamożnych dzielnicach miasta.
Tych, których odstrasza brytyjski cennik (wiadomo, średnio co
najmniej pięć razy drożej niż w Polsce), chciałbym uspokoić, w rzeczywistości nie jest tak źle. Warto ponieść koszty podróży, bo oferta
kulturalna i wizualna jest ogromna. I – co było dla mnie niezwykłym zaskoczeniem – w większości darmowa! Do Tate Modern,
British Museum, National Gallery, Victoria & Albert Museum itd.
wejść można ile razy się chce za darmo.
Mając na uwadze jak bogate są to zbiory i ile muzea oferują,
jest to coś nadzwyczajnego i niespotykanego. Pominę w tej konfrontacji nasz rodzimy przykład, gdzie dość słono płaci się za bilety
do muzeów i galerii, a zobaczyć można jedynie kilka dzieł światowego formatu. W Europie oczywiście z tego typu ofertą jest znacznie lepiej. Paryż, Wiedeń, Florencja, Oslo, Berlin – w tych
miastach jest czym doładować wyobraźnię. Jednak za takie wizyty
trzeba zapłacić od kilku do kilkunastu euro, więc wizyta w pięciu
czy siedmiu muzeach to niemały wydatek. Ciekawym przypadkiem
jest Moskwa. Jeśli ktoś nie miał okazji tam być, informuję, że za
wejście do muzeów cudzoziemcy płacą zwykle dwa razy wyższe
stawki niż miejscowi. W tej konfrontacji Londyn jawi się jak miejsce
z innej cywilizacji. Swoiste Eldorado. Widocznie Anglosasi doszli
do wniosku, że zabytki i najwyższej klasy dzieła sztuki światowej
należą się społeczeństwu zupełnie tak jak powietrze. Od sztandarowych dzieł Rafaela, Dürera, Rembrandta czy Leonarda da Vinci
w National Gallery po znakomite obrazy Turnera, Bacona, rzeźby
Moore’a w Tate Britan czy Picassa, Miro, van Gogha, Degasa, Cezanne’a, Corota, Pollocka w Tate Modern.
Przy kolekcji Turnera zgromadzonej w Tate Britain zatrzymam
się dłużej. Polecam ze wszech miar, bo wrażenia estetyczne nadzwyczajne, a do tego, co rzadko się zdarza, można prześledzić rozwój malarza na przestrzeni lat. Idąc od obrazu do obrazu widać
jak Turner z biegiem czasu pozbywa się detali, rezygnuje z dekoracyjnej kompozycji i uładzonej formy na rzecz coraz głębszych i
bardziej dramatycznych rozgrywek pomiędzy światłem i cieniem.
Myślę, że był zafascynowany twórczością Rembrandta. Nie wydobywał jednak bryły z mroku, a komponował za pomocą światła.
W Tate Britain ogromne wrażenie robi także Bacon, kilka obrazów, w tym dwa słynne tryptyki, i znakomite – nigdy dotąd nie
widziałem ich tak wiele – rzeźby Henry Moore’a.
W Tate Modern miałem okazję zobaczyć wystawy czasowe. Za
pierwszym razem Paula Klee, a ostatnio Malewicza. Te ekspozycje
są płatne, przeważnie około 15 funtów. Niemniej w obu przypadkach zgromadzone dzieła to absolutnie sztandarowe prace prezentowanych artystów. Większość najczęściej reprodukowanych w
albumach dzieł, a do tego masa szkiców, notatki i ciekawostki.
Żeby to zobaczyć rozproszone w różnych miejscach pewnie należałoby poświęcić miesiące na podróże po świecie. Jeśli tylko taka
wystawa się trafi, warto wydać kilkanaście funtów i nacieszyć oko.
Natomiast stała, już bezpłatna kolekcja Tate Modern to m.in. Pollock, Dali, Picasso, Miró, Bacon, Dubufett, ale i ona podlega czasowym zmianom i można w jednej z sal zobaczyć np. Richtera.
Dla zainteresowanych kulturą różnych regionów świata znakomitym przystankiem będzie British Museum z imponującym i robiącym ogromne wrażenie przeszklonym dziedzińcem.
Największym w Europie. Muzeum posiada ponad siedem milionów eksponatów, a wśród nich egipskie mumie, Kamień z Rosetty
czy prace Albrechta Dürera.
Do zgłębiania historii wzornictwa i rzemiosła różnych epok i
kultur, ale także Anglii, polecam Victoria & Albert Museum. Tu
poza niezwykłymi kolekcjami ubiorów, wnętrz, eksponatów z Indii,
Japonii, Chin, w części prezentującej najnowszą historię, znajduje
się słynny plakat wyborczy „Solidarność”. Miło zobaczyć polski
akcent w tak prestiżowym miejscu.
Muzea wciągają, ale oczywiście miasto robi nadzwyczajne wrażenie. Obowiązkowe przystanki to Parlament, Westminster, Ka-
tedra św. Pawła, Buckingham Palace i oczywiście Tower Bridge.
Koniecznie wieczorny spacer wzdłuż Tamizy, zaczynając od St.
Thomas Hospital, gdzie roztacza się najlepsza poza London Eye
panorama na Parlament. Po spacerze najlepiej zajrzeć do jednego
z angielskich pubów, gdzie przy pincie Guinnessa można skosztować nocnego londyńskiego życia i atmosfery.
Warto odwiedzić także Kew Gardens. Największa oranżeria w
tych pięknych ogrodach przypomina nieco konstrukcją słynny
Cristal Palace, gdzie z Hyde Parku przeniesiono Wielką Światową
Wystawę. Oryginalnie Cristal Palace miał ponad 550 m długości i
43 wysokości. Wśród atrakcji pałacu najbardziej widowiskowe były
naturalnej wielkości modele dinozaurów. Cristal Palace spłonął
niestety w 1936 roku, a oranżeria w Kew Gardens to jedynie namiastka, ale patrząc na nią można mieć wyobrażenie, jakim
cudem architektury musiał być pierwowzór.
Zaglądnąłem też do Ogniska Polskiego przy Exhibition Road.
Miejsce obowiązkowe dla każdego odwiedzającego Londyn Polaka.
Niegdyś było tu centrum życia społecznego, kulturalnego i towarzyskiego Emigracji Niepodległościowej. To tu bywali prezydent Raczkiewicz i Raczyński, gen. Anders i jego żona Renata Bogdańska,
Marian Hemar czy Feliks Konarski. Miejsce jest znakomitą wizytówką Polski i Polaków. Można poczuć, że bije tam życzliwe i
mocne serce, a polska restauracja podaje znakomite potrawy i
trunki, które mają wielu rdzennych londyńskich admiratorów.
Małe podsumowanie. Porównanie z Paryżem nasuwa się samo,
może dlatego, że obie te stolice odwiecznie ze sobą rywalizują. Oba
miasta mają nadzwyczajne zasoby, ale jednak odmienny urok.
Paryż zdecydowanie nadaje się na urokliwą romantyczną wycieczkę
z lekką nutą nostalgii za przedwojennym klimatem Montmartre i
Montparnasse. Na pewno wielkim plusem jest francuska kuchnia.
Jednak Paryż to już nie miasto przyszłości. Coraz bardziej przypomina skansen. Londyn natomiast zmienia się i ciągle formuje, jest
dynamiczny, nowoczesny i multikulturowy. Nieprzypadkowo jest
największym węzłem lotniczym świata, gdzie pięć głównych lotnisk
przyjmuje rocznie ponad 150 mln pasażerów.
Londyn na pewno jest dla tych, którzy chcą się rozwijać i zdobywać świat. To możliwość nieograniczonego dostępu do kultury i
sztuki, co zdecydowanie rekompensuje niedoskonałość angielskiej
kuchni. Ale nie samą bagietką i winem człowiek żyje. Z całą odpowiedzialnością potwierdzam, że nic się nie zmieniło od XVIII
wieku, kiedy Samuel Johnson kategorycznie oświadczył: …when a
man is tired of London, he is tired of life; for there is in London all
that life can afford.
28 |
08 (206) 2014 | nowy czas
historie nie tylko zasłyszane
Jacek Ozaist
WYSPA
S
iedzę na werandzie i
patrzę na ogród. W oddali suną samoloty niby
paciorki nanizane na
niewidzialny rzemyk.
Codziennie pojawiają się w kolejce do
lądowania na Heathrow z tą samą imponującą regularnością. Nie słyszę ich,
nie przeszkadza mi huk ich silników.
Właściwie to mieszkam na wsi, choć
do Big Bena mam jakąś godzinę drogi.
Powietrze pachnie niedawno skoszoną
przeze mnie trawą. Biorę łyk zimnego
piwa i przyglądam się roślinom, które
posadziliśmy. Tym razem wszystko,
absolutnie wszystko zrobiliśmy wedle
własnego widzimisię – kuchnię, łazienkę, sypialnię, taras, ogród. Ciekawe,
co goście powiedzą na samoopuszczającą się deskę klozetową?
Siedzę i patrzę przed siebie. Aż po
horyzont. Zupełnie, jak wtedy, dziesięć
lat temu, na balkonie bloku
nowohuckiego osiedla. Ale to jedyne
podobieństwo. Nie ma we mnie cienia
tamtego umęczonego, zalęknionego,
zdesperowanego człowieka. O ile jednak londyńska pogoń za szczęściem i
dobrobytem w sensie samego procesu
oraz poniesionego wysiłku w niczym
nie odbiega od polskiej szarpaniny, o
tyle stopa zwrotu zainwestowanych sił
i środków, nie ma sobie równych. Zasiałem, to zbieram. Na owoce mojej
pracy nie czyha żaden ZUS, Urząd
Skarbowy czy wiecznie niezaspokojony nałóg wspólnika-alkoholika.
Ktoś trąca mnie w ramię.
– Prezes, rusz się. Trzeba rozpalić
grilla.
To Ania. Nasz skarb. Pracownik,
członek rodziny, nasze dziecko. W do
imentu przenicowanym interesownością emigranckim ćwierćświatku bardzo ciężko znaleźć kogoś, na kim
można bezgranicznie polegać. Tutaj
każdy sobie, każdy w sobie i pod siebie. Upadnij, a zdepczą cię i pójdą dalej. Nigdy dotąd własne ego nie było
stawiane tak wysoko na piedestale. Tu
żyją i pracują najlepsi fachowcy. Budowlańcy osiągają szczyty możliwości,
wierszokleci piszą najdonioślejsze poematy, kucharze tworzą takie cuda, że
klienci tracą oddech z zachwytu. A
potem przychodzi zderzenie z rzeczywistością i okazuje się, że budowlaniec
spaprał robotę i sufit leci na głowę, samozwańczy poeta napisał tak marne
wierszydło, że słuchaczom mdleją
uszy, zaś kucharz podał taką potrawę,
że klient zastanawia się, za co ma
płacić.
Ania nie musi nikogo przekonywać
do siebie. To samo rzuca się w oczy.
Zamarynowała karkówkę i kurczaki dzień wcześniej. Pozostaje mi tylko
ułożyć je na grillu i parę razy poobracać. Będą pyszne, choćby stał przy
nich najgorszy kucharz świata.
Powoli schodzą się goście, znosząc,
jak to zwykle przy takich okazjach,
wiele zupełnie nieprzydatnych przedmiotów. Parapeto-urodziny to dość
skomplikowana impreza, wymagająca
nie lada kunsztu w doborze prezentów. Nawet nie wiedziałem, że znam
Agnieszka Siedlecka
O tożsamości
ogórka
S
iedzę w samolocie z Gdańska do Londynu. W jednej ręce dzierżę świeżuteńką kanapkę z żytniego
chleba z szynką, w drugiej zaś nieodłączny rarytas
towarzyszący moim sierpniowym urlopom w ojczyźnie – ogórek małosolny. Taki, co to w kamionkowym garnku w zaprawie pływał sobie tylko jeden dzień,
no może dwa – jeszcze nie do końca gotowy do zjedzenia, jeszcze dla wielu koneserów za twardy, ale ja takie właśnie lubię najbardziej. Rzekłabym – ogórek w stanie przejściowym. Bajka.
Delektując się, z należnym szacunkiem spożywam go powoli, a
w tym czasie następuje dyfuzja zapachu chrzanu i czosnku z
wielokrotnie przefiltrowanym, suchym, klimatyzowanym powie-
tu tylu ludzi. Mam dość trudny charakter i nie waham się mówić o
sprawach, które ludzie zwykle przemilczają. To nie przysparza znajomych,
a już na pewno nie czyni człowieka lubianym. Lepiej klepać po ramieniu,
prawić komplementy, mydlić oczy.
Witam wszystkich na progu, odbierając od gości podarki. Nie wiem, które są dla Anety, występującej jako
gospodyni, a które moje – solenizanta.
Zresztą nieważne. Jest mi tak miło, że
zaczynam roztapiać się. Są już wszyscy. Kucharze, kelnerki, przyjaciele i
znajomi. Na samym końcu Marcelina,
ta od przejętej knajpy w Greenford,
sapiąc, że się spóźniła, bo robiła tort.
– Oprócz tego przygotowałam parę rzeczy na stół – mówi drżącym jeszcze głosem. – Karkówkę po mazursku
i sałatkę węgierską. Jak na komendę,
wybuchamy gromkim śmiechem. Rechoczemy, wprost kwiczymy, głośno
tupiąc nogami.
– No co? – pyta speszona Marcelina. – Chciałam jeszcze zrobić pasztet
po meksykańsku, ale czasu brakło.
Odpowiadamy jednym wielkim
rykiem. Niektórzy płaczą, tarzając się
po wciąż pachnącym nowością parkiecie. Odkąd Marcelina przejęła
tamtą knajpę, udoskonaliła menu i
zaczęła wymyślać swoje własne obiady dnia. Zawsze musiało być coś po
mazursku, węgiersku, meksykańsku,
rycersku albo pastersku. No i dostało
jej się.
Lepszego początku nie mogłem sobie wyobrazić. Ludzie płaczący ze
śmiechu to dowód naprawdę udanej
imprezy. Jeszcze dobrze nie usiedliśmy
przy wielkim stole na werandzie, gdy
ktoś zaczął wspominać co śmieszniejsze
sytuacje z naszego kuchennego życia.
– Pamiętacie, jak o wpół do pierwszej w nocy przyszedł zgłodniały facet i
pyta: co jeszcze macie? A Ania na to:
mamy jeszcze pół godziny.
Albo o podobnej porze gość pytał o
świeży chleb, a my że tylko wczorajszy
mamy, bo kupiliśmy go koło 23-ciej.
Po świeży niech idzie prosto do piekarni.
Albo jak kucharz wrzeszczał do pani na zmywaku, żeby mu zwolniła
dziurkę, bo będzie cedził!? Akurat
biegł z garnkiem ziemniaków do odcedzenia.
– A zupę po brukselsku pamiętacie? – Z czego? – Jak to z czego? – Z
brukselek!
Teraz śmieje się również Marcelina. Psor proponuje nalewkę pigwową
własnej roboty jako aperitif. Odmawia
tylko Jarek, tłumacząc, że do grobowej
deski pozostanie zdeklarowanym piwoszem. Na potwierdzenie swoich
słów unosi niebieską puszkę Fostersa.
Lekko obrażony Psor, odwraca się z
niesmakiem.
– Popatrz – Jarek zwraca się do
mnie z rubasznym uśmiechem – jeszcze dziesięć lat temu mieszkaliśmy na
squacie.
– Piękny czas – przyznaję, melancholijnie zapatrzony w zachodzące
między rzadkimi chmurami słońce.
– Wszyscy byliśmy tam szczęśliwi.
Jak w łonie matki, jak w inkubatorze.
Squat chronił nas przed światem,
przed pogonią za kasą, nawet przed
pokusą spełniania marzeń. Nigdzie się
nie spieszyliśmy. A wiesz, ostatnio zajrzała do naszej budy ta Polka z Ealingu, u której Aneta sprzątała, a ja
strzygłem ten trzymetrowy żywopłot.
– I co?
– I nic. Nie wiedzieliśmy jak się zachować. W końcu jej i mężowi
podaliśmy deser na koszt firmy. Głupia sytuacja: kosisz komuś trawę, a po
latach ten ktoś przychodzi do twojej
restauracji.
– Mój drogi, to świadczy o pokonanym dystansie – stwierdza z całą powagą Jarek.
trzem samolotu. Siedzący obok Anglik rzuca mi pytające spojrzenie – może się zastanawia czy ta dziwna woń ma jakiś związek z tym, czym ja się tak delektuję?
Szesnaście lat temu, gdy nie było tzw. tanich linii lotniczych i
na bilet do Polski odkładałam cały rok, wstyd było mi jeść własnoręcznie przygotowaną kanapkę. Czekałam co poda stewardesa i choć zwykle smakowało jak plastik, było wliczone w cenę i
takie… światowe, lepsze. Dziś bez żadnych kompleksów wsuwam
ogórka i szynkę bez chemii zamiast plastikowych hot dogów z
pokładowej mikrofalówki. A że intensywnie pachnie? A niech
pachnie! Niech wiedzą co jem, niech zazdroszczą!
Samolot pnie się w górę, a mnie ogarnia znajome uczucie.
Próbuję czytać, spać, wiercę się niespokojnie, by je do siebie nie
dopuścić. Im większe ciśnienie w samolocie, im bardziej zatykają mi się uszy, tym bardziej wyraźny ścisk w gardle. Przez chwilę
wydaje mi się nawet, że zaraz się rozpłaczę.
Po kilku tygodniach w rodzinnym Gdańsku wracam do Londynu, a to, co czuję nazywam radością powrotu i smutkiem wyjazdu. Niełatwa to do opisania mieszanka emocji – z jednej strony
cieszę się, że wracam do mojego angielskiego domu, z drugiej jednak opuszczam przecież ten polski. Nie ma znaczenia ile razy w
roku odbywam tę podróż, za każdym razem czuję się podobnie,
jedną nogą tu, drugą tam. Jedyne, co się zmieniło, to to, iż po tylu latach ten stan zawieszenia trwa raptem dzień, a kiedyś nawet i
trzy. Jakby kanał La Manche przeciął mi serce na pół, a ja gdzieś
między przegrodami, zdezorientowana błądzę i pytam: „Zaraz,
to gdzie właściwie jest mój dom?” Gdy odzyskuję równowagę,
czuję ulgę.
W zeszłym roku mój brat zauważył, że opowiadając o Wyspach, nie używam już określenia w Anglii, tylko mówię „u nas”.
Zaskoczyło mnie to i uświadomiło, iż być może nie zdaję sobie
do końca sprawy, jak bardzo wsiąkłam w ten kraj. A raczej, jak
on wsiąkł we mnie, jak stał się, prawdopodobnie w tym samym
stopniu co Polska, nieodłączną częścią mnie. Czyżby była to swe-
Dzwoni mój telefon. To Matuś.
– Co tam?
– Wszystkiego najlepszego! Chętnie
bym wpadł z prezentem osobiście.
– No to wpadaj. Siadaj na rower i
wio.
Ilekroć byliśmy daleko od siebie, a
chcieliśmy, żeby ten drugi przy nas
był, mówiliśmy, żeby wsiadał na rower
i przyjeżdżał.
– Dobra. Będę za pięć minut.
– Oki. Pa.
Wracam do swoich gości. Akurat
omawiają jesienne menu, które mamy
wprowadzić za miesiąc.
– Cicho, zboczeńcy! – wydzieram
się. – Dość o robocie. Pogadajmy o
tym, co grają w kinach!
I wtedy wydarza się coś absolutnie
surrealistycznego. W drzwiach staje
Matuś razem z żoną. Uśmiechają się
serdecznie, widząc jak opada mi
szczęka. Długo mrugam oczami i odganiam omamy ręką. Oni wciąż tam
są.
– Niespodzianka! – mówią chórem
– Najlepszego!
Przygarniam oboje do siebie. Jestem szczęśliwy. Dobrze umiejscowiony we wszechświecie. Dumny, że mam
takich przyjaciół.
Razem z resztą gości idziemy popatrzeć jak mięso skwierczy na kracie
z żelaza. Zrobienie grilla wydaje się
wszystkim tak oczywiste, jak pójście na
kebab. Jest integralną częścią emigracyjnej polskości.
– Czy są tu panowie Borys Polewoj
albo Dolej Lama? – pyta z namaszczeniem Jarek.
Ktoś polewa, ktoś dolewa, pijemy.
Niech sąsiedzi walą do drzwi.
Chciałbym, aby w tym momencie
na niebie pojawił się samolot ciągnący
napis: The end, ale to nie film, tylko
jedna z moich historii. Kończę więc i
wyruszam na spotkanie nowej.
Do miłego. Pa.
go rodzaju emocjonalna naturalizacja bez pośrednictwa Home
Office? Co w takim razie z tożsamością narodową? Gdy spory
czas temu odbywałam jury service (czyli byłam ławnikiem), jeden
z przysięgłych podczas przerwy na kawę stwierdził: – You’ve been in this country so long and you are on the electoral register,
that means you’re British. Ja na to, że jestem Polką i zawsze nią
zostanę.
Mam to ogromne szczęście, że nie czuję się już w Wielkiej
Brytanii gościem, ale nie chcę też być określana Brytyjką. Zresztą znaczenie tego słowa przeżyło taką rewolucję w ciągu ostatnich 40 lat i wzbudza tyle kontrowersji, że temat ten zostawię na
inną okazję.
Podczas urlopu w rodzinnym domu czytam, a raczej połykam Znaki szczególne Pauliny Wilk – mistrzowsko napisaną
książkę o pokoleniu transformacji, z którym się utożsamiam, mimo iż jestem od autorki o kilka lat starsza. Określa nas generacją analogowo-cyfrową, wychowaną na starych wartościach,
puszczoną na głęboką wodę po 1989 roku, gdzie obowiązują już
zupełnie nowe, twarde zasady gry. Ludzie zarówno szczęśliwi,
jak i rozdarci. Zastanawiam się, na ile my, Polacy mieszkający w
Anglii, do pewnego stopnia podobnie postrzegamy naszą emigrację i wiążące się z nią tożsamościowe rozdwojenie jaźni? Czy
nie jesteśmy troszkę jak ten ogórek małosolny (wiem, niezbyt to
wyrafinowana analogia), który nadal zagryzam, gdy samolot
osiąga wysokość przelotową? Już nie świeży, ale jeszcze nie kiszony. My – geograficznie podzieleni, zawsze pomiędzy.
Gdy lądujemy na lotnisku Stansted, łzy już nie cisną mi się do
oczu. Następnego dnia gotuję mojej drugiej, angielskiej połowie
kaszę i pulpety w sosie grzybowym. Kaszę ukochany je po raz
pierwszy w życiu, a cały zastaw, który ja nazywam stołówkowym,
nad wyraz mu smakuje. Ogórków nie lubi, więc o małosolnych
zapominam i tytułem kompromisu serwuję fasolkę szparagową.
Ta mała Polska w mojej londyńskiej kuchni powinna mi do
następnego wyjazdu wystarczyć.
|29
nowy czas | 08 (206) 2014
historie nie tylko zasłyszane
Pan ZenobiusZ.
L i s t d o Da nu si
irena
Falcone
Pan Zenobiusz to
postać fikcyjna,
jakkolwiek zdarzenia, które opisuję,
miały miejsce. Są
kompilacją różnych
historii zasłyszanych wśród moich
przyjaciół, niektóre
zdarzenia
odnoszą się do
moich własnych
doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi
miałam do czynienia przez wiele lat.
Przygody pana
Zenobiusza – mam
nadzieję – trochę
czytelników
rozbawią, a może
nawet sprowokują
do refleksji…
Kochana Danusiu
Piszę do Ciebie, bo tak sobie myślę, że czytając
ten list będziesz miała więcej czasu, aby pomyśleć
zanim mi odpowiesz. Teraz nikt prawie już nie pisze listów. Wszyscy siedzą na tych skypach albo
esemesy wysyłają. Ja jeszcze pamiętam jak pisałaś
do mnie listy przed ślubem i zawsze takie serduszko przebite strzałką rysowałaś koło swojego imienia. Te Twoje listy to ja zawsze wąchałem, bo
miałem nadzieję, że skoro siedziałaś i pisałaś ten
list to zapach Twojej skóry wsiąknął w ten papier.
A teraz tylko rachunki i wezwania do zapłaty
pocztą przychodzą.
Tak więc piszę do Ciebie i na pewno jesteś
przerażona, bo widzisz, że piszę ten list z więzienia. Danusiu, mówię Cię, nic złego nie zrobiłem,
ale zacznę od tego, że tutaj w tej Anglii to jest jakieś pokręcone to prawo. Idziesz sobie na przykład
przez las albo pole, nic na nim nie rośnie i ciągnie
się kilometrami w jedną i drugą stronę, i stoi sobie
jabłonka z takimi pięknymi jabłkami, czerwonymi.
Większość już leży na ziemi i nikt ich nie zbiera,
no to zaczynasz zrywać, a tu okazuje się, że nie
możesz, bo to do kogoś należy to pole i ten las, i te
gnijące na ziemi jabłka. Największa paranoja jest
z rybami. Pamiętasz, ileśmy to razy na ryby jeździli, a Ty zawsześ przygotowywała taki piknik, jaja gotowane na twardo, pomidorki i pajdki chleba
posmarowane masełkiem… A jak rybkę złowiliśmy, to smażyliśmy ją na ognisku.
Widzisz Danusiu, tutaj tak nie można, jak rybę
złowisz to musisz z powrotem wrzucić ją do wody.
A jak chcesz rybę zjeść, to w sklepie ją musisz kupić. I te jabłka też w sklepie, a te co na polu leżą,
to mają leżeć i gnić. Bo te pola, te lasy, rzeki i rybki i grzybki, wszystko na co się natkniesz to podobno ma już tutaj właściciela. I tak mi się
wydaje, że tutaj ludzie myślą, że to, co u nich w
ogrodzie rośnie, to znaczy te śliwki, jabłka, gruszki
to są jakieś niejadalne czy co? Bo oni, ci tutejsi ludzie ich w ogóle nie zrywają tylko do sklepu lecą
kupić, a w sklepie tutaj to te owoce wyglądają jakby z plastiku były, wszystkie takiego samego kształtu i wielkości i smakują jak plastikowe. A te owoce
w ogrodach spadają i gniją.
Wiem, że jak to czytasz, to już się denerwujesz,
bo po prostu chcesz wiedzieć, za co do tego więzienia trafiłem, ale proszę, przeczytaj moje wyjaśnienia, bo siedzę za niewinność.
I widzisz, piszę Tobie o tych jabłkach, bo chcę
żebyś widziała co to za dziwny kraj ta Anglia. Tutaj taki jeden ze mną siedział w areszcie, też Polak,
i mówił, że on to w żonę zrazem wołowym rzucił,
a ona zaraz na policję zadzwoniła i go za napaść
na żonę zaaresztowali. No, wiadomo, że kobiety
to nawet kwiatkiem nie powinno się uderzyć, ale
tutaj to te kobiety jakoś to prawo wykorzystują do
swoich celów. Pamiętasz ileśmy się to razy pokłócili i Ty raz we mnie talerzem rzuciłaś i trafiłaś
mnie w czoło? Tutaj to byś za to do więzienia poszła. Tak, Danusiu, piszę to, abyś wiedziała, że naprawdę za niewinność tutaj siedzę.
Więc tak, zarzut, jaki mi postawili to zakłócanie porządku publicznego i posiadanie ostrego narzędzia w miejscu publicznym. Otóż, Danusiu,
niestety za dużo nie pamiętam, bo przyznam się,
że kilka piw wypiłem i podobno psem, którego za
tylne nogi złapałem waliłem w przechodzących ludzi. Po pierwsze powiedziałem im na policji, że
psa nie posiadam i że jeżeli to robiłem, to nie był
to mój pies. Policja mnie przeszukała i znaleźli
finkę. Toć ja zawsze, jak wiesz, finkę przy sobie
noszę, bo a to jabłuszko trzeba obrać, a to kiełbasę
pokroić, a oni tu zaraz do mnie jak do terrorysty.
Adwokata na początku nie chciałem, bo myślałem, że to jakaś pomyłka z tym nożem. Niewinny
jestem, to po co mi adwokat. Powiedzieli, że jeden
telefon mogę wykonać, no to zadzwoniłem do pani
Irenki i ona mi powiedziała, żebym wziął tego adwokata. Zatrzymali mnie do sprawy, bo stałego adresu zamieszkania nie mam i bali się, że do Polski
wyjadę i na sprawę nie przyjdę. I mówię Ci, że te-
raz to pewnie bym pieszo do kraju poszedł, bo tutaj
to ludziom żyć normalnie nie dają. Adwokat mówi,
że pewnie tylko jakieś godziny społeczne dostanę do
odrobienia, jeżeli uda nam się wyjaśnić w sądzie
dlaczego miałem z sobą ten nóż, że do jabłek i do
kiełbasy, a nie do zabijania go miałem.
A z tym psem to przecież wiesz, że ja zwierzęta
lubię, ale coś mi się przypomina, że ktoś mnie tym
psem poszczuł, no to przecież musiałem się bronić
przed bestią, ale tak naprawdę to nie pamiętam,
bo tego piwska jednak trochę wypiłem.
Danusiu, wolałem Ci to wszystko napisać, proszę, Twojej matce nic nie mów, bo ona zaraz z tego aferę zrobi i całe osiedle będzie wiedziało, a ze
mnie zaraz kryminalistę zrobi.
Twój Zenek
W sobotę 13 września
o godz. 18.30
w Sali Malinowej w POSK-u
odbędzie się spotkanie z
ks. stanisławem małkowskim
oraz redaktorem
wojciechem sumlińskim.
Tematyką spotkania będą przekłamania
w śledztwie dotyczącym mordu na
błogosławionym ks. Jerzym Popiełuszce
oraz powiązania prezydenta
Bronisława Komorowskiego
z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi.
Organizatorem spotkania jest Koło
Członków Indywidualnych Zjednoczenia
Polskiego w Wielkiej Br ytanii.
Wiecej informacji: 07435352744
J C E r h a r d t : S i ze M a t t e r s
Am I afraid of high notes? Of course
I am afraid. What sane man is not?
Luciano Pavarotti
He ca me in ever so q uiet ly; I hadn’t heard
a sound until I noticed a huge, black bag in
t he hallway. Somebody else had opened
t he door and directed him to t he broken
down boiler in t he kitchen. The usual
clinking of t ools and shuff ling of r ubbish in
t he cupboard followed.
I snea k out to t he garden out of sight
a nd out of sound, hoping t he shower a nd
hot water will be operational soon.
Suddenly I hear a sound. What is t his bird
singing? The sound is unusual. High notes,
much more melodic than anyt hing I’ve
ever heard before amongst the bushes. A
concer t in the trees? The leading highpitched cont ralto soars. Ha ndel; I can
definit ely hear t he par t of Joad from
At ha lia. (Am I imagining t hings?). Next
comes T he Voice of Apollo from Deat h in
Venice by Benjamin Br it ten.
I can’t believe my luck. (I am hearing
things, am I going mad?) And then, the
sound of Death from Paradise Lost by
Krzysztof Penderecki. I sink down to the
grass and dream. I am hearing voices in my
head. (Is this the first sign of galloping
schizophrenia?) I am sitting ver y still and
pretending I didn’t notice, that the heavenly
sounds are in fact, coming from the kitchen.
I tur n my head very slowly and see a very,
very substantial-looking man repairing the
boiler and singing his head off. Handel.
Penderecki. Britten. Contralto… All alive in
my kitchen in the shape of a plumber?
His name is St efan and he is Hungar ian.
No, he wa sn’t always a plumber; he was a
singer, trained in t he best music schools in
Buda pest. And now he is repairing boilers
and heaters. How come? Enigmat ic smiles
between t he fat cheek s…
He doesn’t want to explain, he is
evasive. ‘No, no, really not.’ It didn’t work
out, t hat’s what life is. Something to do with
his larynx being too small. Or t he voice not
the r ight tone. More contralto t han
counter tenor. Or his lungs in the wrong
place… an illness he couldn’t overcome. He
smiles, excuses himself and goes back to
the boiler. And is not singing anymore. (I
should have kept my mouth shut).
Sometimes ca reers are r uined by early
bad review s, ill healt h or ‘just life’; too lit tle
money, too much money, dea th and
circumsta nce, while others have it just like
t ha t. Pavarot ti’s childhood drea m wa s to
play professiona l footba ll a s a goa lkeeper.
Sometimes t he unlucky one st ar ts a new
venture and succeeds; sometimes he
st ar ts eat ing instead and ends up t he size
of t hree boiler cupboa rds.
I’ve heard that new r ules are being
considered in Br ussels regarding fat people.
It is being proposed that the condition is
classified as ‘being handicapped’ and
therefore, such persons should be allowed
two seats on the plane for the price of one.
Wider spaces would be introduced in public
transport, cinemas and restaurants
especially for fat people. They haven’t
mentioned Covent Garden Opera seats.
I wonder how wise it is. Eating
disorders are r uining people’s lives, and
yes, overeat ing is a condition t hat should
be addressed by aut hor ities, but how?
Somehow, I don’t t hink a fat person wants
to be reminded a nd pointed at and
awarded t he pr ivilege of a w ider seat. He
might wish for a bigger sea t in genera l, but
maybe not specially built for him. Unless
he is on st age in Covent G arden Opera .
Gra phics: Joanna Ciechanowska
Some time ago I watched a T V int er view
wit h Luciano Pavarot ti, w here t he famous
opera singer was asked what t he g reatest
compliment he has ever received was.
Pavarotti, who was a considerably -sized
ma n, replied t hat one day he was on his
bicycle, cycling along a river ba nk, when he
almost knocked down a woman who,
unexpectedly, walked int o his pat h. She
said: “Sorr y, I didn’t notice you.”
30 |
08 (206) 2014 | nowy czas
co się dzieje
kino
More London
free film festival
Welcome to New York jest powalający.
Gra postać w oczywisty sposób wzorowaną na niedoszłym francuskim
prezydencie, ministerze finansów
Francji Dominique Strauss-Kahnie, którego kariera legła w gruzach po
oskarżeniach o molestowanie seksualne. Rzecz jasna nazwiska musiały
zostać zmienione, ale wszyscy i tak
wiedzą, o kogo chodzi...
muzyka
guardians of the galaxy
Filmowe pożegnanie lata. Przez niemal
trzy tygodnie na ekranie nieopodal
Tower Bridge zobaczymy filmy stare i
nowe. Razem z Indianą Jonesem rozwiążemy zagadkę Arki Przymierza,
poszukamy sensu życia z bohaterem
Life of Pi, potrzymamy kciuki za Jima
Carreya próbującego przebić się przez
starannie utkaną iluzję, w której dorastał od urodzenia w The Truman Show.
Dzieciaki (i nie tylko) ucieszą się zapewne z E.T. czy LEGO Movie. A
najlepsze, że nic to nie kosztuje. Na
miejscu za drobną opłatą wypożyczyć
można poduszkę. Jedyny problem to
pogoda, która na przełomie lata i jesieni w Londynie może sprawić, że
niektóre seanse będzie trzeba odwołać. Szczegółowy program na stronie
www.morelondon.com.
Kubeł coli, kubeł popcornu, nieco dystansu i recepta na ostatnie letnie
weekendy gotowa: Guardians of Galaxy zbiera świetne recenzje za
poczucie humoru, efekty specjalne i
wartką akcję. No i za wyrazistych bohaterów, wyjętych z mniej znanej serii
komiksowej Marvela – przede
wszystkim Petera Quilla granego
przez Chrisa Pratta. Quill ma problem,
bo podpadł nieprzyjemnej bandzie. I
teraz musi się jakoś jej przeciwstawić.
Na szczęście pomaga mu w tym inna
banda – ta dobra. Skład? Różnorodny: Człowiek-drzewo oraz
Człowiek-góra. Podrasowany genetycznie szop (w dodatku gadający
głosem Bradley'a Coopera) i zielonoskóra księżniczka. Fabuła? Lepiej nie
mówić. A i tak zabawa przednia.
Chinatown
The Ultimate Tango
Znakomite, przewrotne, nowe interpretacje utworów legendy
argentyńskiego tanga Astora Piazolli
w wykonaniu A Piacere Trio, który
dostał nagrodę publiczności w konkursie kameralistycznym St Martin in
the Fields w ubiegłym roku). Założone
przez mieszkającą w Londynie skrzypaczkę Barbarę Dziewięcką Trio płytę
The Ultimate Tango przygotowało we
współpracy z wybitnym akordeonistą
Mariuszem Miździołem. Oprócz tej
dwójki muzyków wystąpi także Przemek Dembski – fortepian oraz Anne
Chauveau – wiolonczela. Uczestnicy
ubiegłorocznej ARTerii w Ognisku Polskim z pewnością doskonale
pamiętają ich elektryzujący występ.
Radzimy – kto kocha tango, nie powinien tego koncertu przepuścić.
14 września, godz. 19.00
The forge
3-7 Delancey Street, NW1 7NL
3 września – 26 września
Dziedziniec Town hall, Se1 2DB
Kult
Joe
Film Davida G. Greena, nieźle przyjęty
na Festiwalu w Toronto. Joe jest lojalny, pomocny i ofiarny. Ale ma nieciekawą pracę: zatruwa drzewa, co pomaga korporacji, która korzysta z jego
usług, sprawniej wycinać las i przejmować teren. Pewnego dnia spotyka
piętnastoletniego chłopaka szukającego pracy dla siebie i uzależnionego
od alkoholu ojca. Joe i Gary nawiązują
znajomość. Ale wkrótce na jaw zaczynają wychodzić rzeczy z przeszłości, o
których nasz bohater wolałby zapomnieć... W roli głównej Nicolas Cage,
który po raz pierwszy od dłuższego
czasu zmienia nieco rejestr i odpuszcza sobie granie papierowych
bohaterów ratujących świat.
Welcome to New York
Gérard Depardieu wystawia nos z Putinowskiej Rosji – swojej nowej ojczyzny,
która nie gnębi go podatkami, tak jak
Francja Hollande’a. I choć co do jego
intuicji politycznych można mieć poważne wątpliwości, to co do formy
artystycznej krytycy się zgadzają: w
Roman Polański zabiera nas w złote
czasy czarnego kryminału: gęsta fabuła, atmosfera ciągłego zagrożenia i
poczucie, że ufać nie można nikomu.
Prywatny – i raczej pechowy – detektyw daje się wciągnąć w intrygę, która
wyraźnie go przerasta. Jego specjalność? „Sprawy małżeńskie”. Więc
kiedy pewnego dnia do jego biura
przychodzi piękna Evelyn Mulwray prosząc by pomógł jej zdobyć dowody na
niewierność męża, naszemu detektywowi wydaje się, że to rutynowy
przypadek: parę fotek i pieniądze zarobione. Na początku idzie gładko, aż do
momentu, gdy Jake Gittes nie przekonuje się, że tak naprawdę nie spotkał
nigdy prawdziwej pani Mulwray, a kobieta w jego gabinecie tylko się pod
nią podszywała. Pytanie brzmi: „po
co?”. Wkrótce pojawia się kolejny, niepokojący element układanki: mąż pani
Mulwray zostaje znaleziony martwy.
Nasz detektyw mógłby w tym momencie przymknąć oczy i czekać na
następną sprawę. Ale podejmuje inną
decyzję. Decyzję, która zaprowadzi go
w najmroczniejsze zakamarki przeżartego korupcją Los Angeles. No i
przyprawi o bolesną ranę zadaną przez
samego... Polańskiego.
Piątek, 3 października, godz. 18.20
Prince Charles Cinema
7 Leicester Place, WC2h 7BY
Polska, Jeśli zechcesz odejść, odejdź,
Gdy nie ma dzieci – lista klasyków
jest niemal nieskończona. W ponad
trzydziestoletniej karierze Kazik Staszewski i spółka zapracowali na
miano jednego z najważniejszych zespołów polskiego rocka:
wyrastającego z punka, ale uzupełnionego o instrumenty dęte i wycieczki
w krainy folku czy jazzu. Oprócz zaprezentowania kawałków z całej
swojej kariery, panowie promować
będą swoją ostatnią płytę Prosto, na
której Kazik, pośród wielu tematów
podejmuje też problem starzenia się,
co w przypadku rockmana zawsze
jest kwestią wyjątkowo delikatną.
Więc jak jeszcze długo będzie dla nas
wygłupiał się na scenie? „Jak Bóg da
zdrowie, to chciałbym, ile się da. To
jest zajęcie niezwykle miłe, lekkie, łatwe i przyjemne, i uwielbiam to robić.
Dopóki audytorium będzie raczyło
mnie słuchać, to będę to robił. Kiedyś
wydawało mi się, że mało smaczne
jest oglądanie kogoś na scenie, kto
ukończył 30 lat. Potem – 40, a teraz
to już nie myślę w tych kategoriach.
Już za długo to trwa, żebym potrafił
sobie wyobrazić siebie w jakiejś innej
roli” – mówił Kazik w rozmowie z
dziennikiem „Polska. The Times”.
Sobota, 27 września, godz. 20.00
hMV forum
9-17 highgate road, NW5 1JY
Kylie Minouge
Od I Should Be So Lucky – elektronicznej, popowej papki z lat
osiemdziesiątych, przez flirt z rockiem w Some Kind of Bliss
i duet z Nickiem Cavem, po klubowy
Can't Get You Out of My Head – Kylie
Minouge jest z nami już przez trzy dekady. Od tego czasu dorosła i z
dziewczynki, która spoglądała na nas z
okładki pierwszego, wydanego w 1988
roku krążka, zmieniła się w charyzmatyczną, pełną klasy divę. Urodzona w
1968 roku Australijka, początkowo grająca w miejscowych telenowelach,
została zaadoptowana przez Brytyjczyków. Na Wyspach, gdzie spędza dużo
czasu, artystka cieszy się niesamowitą
popularnością, czego wyrazem było
chociażby wzięcie przez nią udziału w
tutejszej edycji „X Factor”. W samym
Londynie da trzy koncerty, podczas
których skupiać się będzie na prezentowaniu kawałków ze swej ostatniej
płyty Kiss Me Once.
29 września, 1 października,
godz. 19.30
o2 Arena
Penisula Square, Se10 0DX
Przemysław Strączek
Urodzony w 1976 roku gitarzysta jazzowy, kompozytor i aranżer.
Absolwent Instytutu Jazzu w Akademii Muzycznej w Katowicach. Przez
osiem lat stał na czele zespołu Tres
Jazz. Teraz angażuje się w szereg projektów solowych. A na nich –
różnorodne brzmienia: muzyka modalna, latynoamerykańska, bluesowa
oraz poważna. W Jazz Café POSK za-
prezentuje swój najnowszy projekt
muzyczny wraz z międzynarodową
grupą w składzie: Przemek Strączek –
gitara, Michał Wierba – fortepian,
Francesco Angiuli.
27 września, godz. 20.30
Jazz Cafe PoSK
238-246 King Street, W6 0rf
Pharell Williams
Skomponował hity dla połowy współczesnych gwiazd amerykańskiego
popu: Solange, Jaz-Z. Biritney Spears...
a w przerwach zdążył jeszcze podbić
listy przebojów swoim Happy, nuconym chyba w każdym zakątku świata.
Jego głos usłyszelismy też niedawno w
reaktywowanym (z dużym sukcesem)
Daft Punk. No i napisał muzykę do sequelu Despicable Me. Temu panu
braku energii zarzucić z pewnością nie
można! Pharell doskonale opiera się
upływowi czasu, co akurat w przypadku stylistyki, w której celuje jest
szczególnym osiągnięciem. W Londynie dawno go nie było. Możemy się
spodziewać mieszanki: kawałki z najnowszego krążka Girl sąsiadować
będą z tymi sprzed piętnastu lat, nagranymi pod szyldem The Neptunes.
9 i 10 października
o2 Arena
Peninsula Square, Se10 0DX
teatry
KABAreT MorALNego
NIePoKoJU:
Jerzyk dzisiaj nie pije
Najnowszy program Kabaretu Moralnego Niepokoju pt. Jerzyk dzisiaj nie
pije będzie miał premierę dopiero w listopadzie. Zatem do Londynu zawita
przedpremierowo. I dobrze, bowiem
dzięki temu obejrzymy absolutnie
świeże skecze, niedostępne w telewizji, nieodparcie śmieszne i niezmiennie zaskakujące. Zobaczymy m.in. jak
TEATR POSK
KABARET MORALNEGO NIEPOKOJU
Najnowszy program. Prapremiera w Londynie.
Piątek 26 września 2014, godz. 20:00
Sobota 27 września 2014, godz. 17:00 i 20:00
Niedziela 28 września 2014, godz. 17:00 i 20:00
Bilety w cenie £28, £25 i £23 do nabycia w kasie POSK od 5 września.
Tel.: 020 8741 1887 lub 020 8741 0398. Kasa czynna w godzinach 18:00 – 20:00.
POSK, 238-246 King Street, London W6 0RF.
Wcześniejsze rezerwacje i informacje – Pan Jurek, tel: 0747 657 3860
|31
nowy czas | 08 (206) 2014
co się dzieje
ojciec odrabia lekcje z synem i co w
takiej sytuacji wnosi obecność dziadka, przysłuchamy sie o czym mówią
panowie, gdy się przypadkiem spotkają na spacerze z psami i, przede
wszystkim, dowiemy się dlaczego Jerzyk dzisiaj nie pije. Nie zabraknie, jak
zawsze pięknych, klasycznie skomponowanych i przebojowych piosenek.
26 września, godz. 20.00
27 września, godz. 17.00 i 20.00
28 września, godz. 17.00 i 20.00
Sala Teatralna POSK
238-246 King Street, W6 0RF
mocny makijaż, zasnute papierosowym dymem piwnice. I tylko historia
Violetty, „upadłej kobiety”, na skraju
śmierci i jej ostatniego romansu z
czarującym Alfredo pozostaje taka sama. Wszystko przygotowane przez
grupę OperaUpClose, która ma już na
koncie adaptacje La Boheme czy Don
Giovanniego. Recenzje entuzjastyczne. „Rzadko widuję przedstawienie
tak pełne emocjonalnej szczerości” –
zachwycał się krytyk „Evening Standard”. Przedstawienie oglądać można
do 14. września.
Streetcar Named Desire
Soho Theatre
21 Dean Street, W1D 3NE
się wtedy działo – mówi rabin Alexandra Wright.
St John’s Wood Liberal Synagouge
28 St John's Wood Road, NW8 7HA
Truth and Memory:
British Art
of The First World War
imperial War Museum
Lambeth Road, SE1 6HZ
Gilbert & George
wystawy
The World Knew: Jan Karski's
Mission for Humanity
Klasyk Tennessee Williamsa. Starzejącą się piękność Blanche, panicznie
łapiąca ostatnie uroki młodości, przybywa do Nowego Orleanu, gdzie
mieszka jej siostra Stella wraz z mężem Stanleyem. Przybywa w
tramwaju, na którego froncie wisi tabliczka z nazwą: Pożądanie. Chaos i
zgiełk okolicy, w której mieszka jej
siostra sprawiają, że Blanche traci
pewność siebie i już w pierwszych
scenach, gdy dowiadujemy się o jej
kłopotach finansowych, widzimy jak
maska opada. Pod nią znajduje się
krucha, zagubiona istota. Od momentu przekroczenia progu znajduje się
na kursie kolizyjnym z prostackim,
brutalnym, promieniującym pewnością siebie i testosteronem szwagrem
Stanleyem. W roli Blanche – znana z
Archiwum X Gillian Anderson.
Young Vic
66 The Cut, SE1 8LZ
Wystawa w St John’s Liberal Synagouge prezentuje życiorys Jana
Karskiego: dzieciństwo, szkoła, edukacja wojskowa i działalność wojenna.
Szczęśliwe uniknięcie Katynia, przerażenie wizytami w gettcie i rozmowy z
Żydami proszącymi, by dał świadectwo. Wreszcie – wydanie raportu o
Holocauście i lata powojenne: wykłady w Georgetown University i występ
w słynnym dokumencie Shoah. Ale to
nie wszystko, bo Brytyjczycy dowiedzą się też o strukturze Polskiego
Państwa Podziemnego oraz karach
grożącym Polakom za pomaganie
osobom pochodzenia żydowskiego.
– Misja, jakiej się podjął była bardzo
odważna. Płynęła pod prąd ludzkiego
strachu. Karski nie wahał się wystawić na zagrożenie własnego życia.
Nie bał się mówić głośno o tym, co
futuryści, z których prac czerpał inspirację, uważał, że Wielka Wojna
przyniesie ludzkości korzyści, raz na
zawsze wietrząc świat – Wojna miała
spełnić funkcję oczyszczającą. To była nadzieja, że konflikt usunie stare,
zatęchłe konwencje XIX wieku i da
początek nowej erze: technologii, nauki i maszyn – wylicza kurator Richard
Slocombe. Nevinsonovi wystarczyło
parę dni na froncie, by pozbył się tej
nadziei. Zamiast wizji nowego świata
– przejmująco oddał tu grozę Verdun i
Sommy.
Podtrzymujący się nawzajem ślepcy,
którzy stracili wzrok w wyniku ataku
gazem musztardowym chwiejnym
krokiem opuszczają pole bitwy. Nad
nimi – ołowiane niebo. To obraz Johna
Singera Sargenta. Nieopodal, poprzecinana okopami, pełna nagich kikutów
drzew pustynia, pozostałość po frontowych walkach na Zachodzie. To
gorzki obraz Paula Nasha Tworzymy
nowy świat. Obrazy stworzone przez
brytyjskich artystów pod wpływem
I wojny światowej podziwiać można
na wystawie Prawda i pamięć w londyńskim Imperial War Museum. To
niemal sto płócien pełnych przerażenia i smutku. Ale być może
największe wrażenie robią tu prace
Richarda Nevinsona, który jako świadek wojny przeszedł wielką przemianę.
Bo początkowo, podobnie jak włoscy
„Nie chcielibyśmy, żeby nasze mamy
były niezadowolone ze sztuki, jaką
uprawiamy” – powtarzają Gilbert &
George: ekscentryczna para artystów,
których nową wystawę podziwiać można w White Cube w Bermondsey.
Trudno powiedzieć, co na to wszystko
powiedziałyby mamy, bo najnowsza
ekspozycja na celownik bierze religię,
szczególnie w jej fundamentalistycznym wydaniu. W zamierzeniu nie jest to
jednak prosty przekaz: „Chcemy, by
nasza sztuka wydobyła bigota z liberała.
I odwrotnie” – głosi wielki napis w galerii. Monumentalne prace, najczęściej
z samymi artystami w centrum („to
nasz sposób na to, by sztuka była tak
osobista, jak to tylko możliwe” – podkreślają Gilbert i George) skupiają się
przede wszystkim na wschodnim Londynie, w którym para artystów mieszka
od lat sześćdziesiątych. Główne tematy? „Paranoja, fundamentalizm,
inwigilacja, religia i wiktymizacja” – wyliczają artyści w rozmowie z
Southwark Playhouse
77-85 Newington Causeway
SE1 6BD
La Traviata
Zamiast orkiestry – klarnet, wiolonczela i fortepian. Zamiast XIX wieku –
lata dwudzieste minionego wieku:
podwiązki, kabarety, kolorowe drinki,
White Cube Bermondsey
144-152 Bermondsey Street
SE1 3TQ
wykłady/odczyty
Thames Oddities
Tajemnice Tamizy odsłonią przed nami osoby, które Londynowi poświęciły
szmat życia. Przewodnik po dzielnicy
Westminster Peter Berthoud oraz redaktor portalu Londonist Matt Brown
opowiedzą nam o rzece, która od zawsze stanowiła integralną część
miasta. Pomogą im w tym stare mapy
i fotografie. A wszystko to w idealnej
scenerii – na przycumowanym przy
Victoria Embankment statku HMS
President.
20 września, godz. 14.30
HMS President
Victoria Embankment, EC4Y 0HJ
English Renaissance:
England Under The Tudors
Na to wydarzenie trzeba sobie zarezerwować pół dnia. Historyk Nicole
Mezey przeprowadzi nas przez trzy
pokolenia Tudorów, którzy rządzili
Wyspami ledwie sto lat, a tak silnie
wpisali się w historię. Pomyślmy o tak
wyrazistych postaciach jak Henryk
VIII ze swoimi ambicjami dominacji i
burzliwym życiem osobistym czy Elżbieta I, za czasów której kraj przeżył
pierwszy ze swoich złotych wieków.
Podróż zacznie się od sierpnia 1485
roku, kiedy podzielony kraj zostaje
zjednoczony przez Henryka Tudora...
24 września, godz. 10.45
The University Women's Club
2 Audley Square, W1K 1DB
KATE BUSH W LONDYNiE
26 sierpnia w Hammersmith Apollo w
Londynie odbył się historyczny koncert Kate
Bush, która pojawiła się na scenie po raz
pierwszy od 1979 roku.
Dogfight
Niezależny teatr w okolicach Elephant
and Castle zabiera nas do Stanów
Zjednoczonych 1963 roku. Trzej młodzi marines mają następnego dnia
wyruszyć do Wietnamu, gdzie czekać
ich może śmierć (choć z rozmiarów
zagrożenia nie zdają sobie jeszcze
sprawy). Ostatnią noc „na wolności”
spędzają w mieście bawiąc się w
dogfight – okrutną zabawę żołnierzy,
w której panowie konkurują ze sobą,
sprowadzając na imprezę jak najbrzydszą dziewczynę. Podczas
poszukiwań jeden z bohaterów,
Eddie, poznaje ujmująco niewinną
Rose, która marzy, by zostać nową
Joan Baez… Na tarasie nad sceną –
sześcioosobowy zespół gra na żywo
ścieżkę dźwiękową.
dziennikiem „The Independent”.
Jeszcze rok temu, gdyby spytać o to
któregokolwiek krytyka, odpowiedziałby: nie ma szans. A teraz? Teraz
w zachodnim Londynie trwają koncerty, które przejdą do historii muzyki
rockowej.
Bilety wyprzedały się w piętnaście
minut. Zwyciężyli najbardziej zdesperowani (albo po prostu ci, którzy mieli
najwięcej szczęścia). Ci, którzy rezerwowali z kilku komputerów
równocześnie, ci którzy przyswoili
sobie krążące po sieci rady dotyczące zmaksymalizowania szans w
wielkiej loterii („otwórz parę okien zamiast cały czas odświeżać jedno!”,
„dogadaj się z przyjaciółmi i próbujcie razem!”), to szczęśliwcy, którzy
zobaczą pierwsze od 1979 koncertu
Kate Bush. Wszystkie w Hammersmith Apollo – miejscu, w którym 35
lat temu zakończyła swoje poprzednie tournée. Poprzednio się działo:
kilkanaście zmian stroju, skomplikowane układy taneczne, światła i dużo
dymu. A w samym środku tego
wszystkiego – delikatna dziewczyna,
wyjęta jakby żywcem z płócien prerafaelitów.
Dlaczego Kate Bush mimo entu-
zjastycznego przyjęcia owych koncertów nie wyruszyła ponownie w
trasę? Główny powód to sceniczna
trema. A poza tym męczące podróże.
No i nieczęsta w rockowym świecie
niechęć do ekshibicjonizmu. Artystka
zawsze z namaszczeniem broniła
swojej prywatności. Rzadko pojawiała się na wręczeniu nagród, unikała
przyjęć i rautów. A po śmierci mamy,
w połowie lat dziewięćdziesiątych, na
dobre wycofała się z życia publicznego. Tym większe było zaskoczenie,
gdy gruchnęła wiadomość o jej scenicznym powrocie. „Chcę to zrobić,
zanim stanę się już zupełnym antykiem” – oznajmiła artystka.
W Londynie zaprezentuje przekrój swojej twórczości. Z pierwszych
doniesień wynika jednak, że zrezygnowała z utworów ze wczesnych
płyt, co oznacza brak A Man With a
Child in His Eyes czy słynnego Wuthering Heights. Usłyszymy
kompozycje z albumów, które Kate
sama wyprodukowała: poczynając od
The Dreaming. „To płyta, o której ludzie powiedzą, że dowodzi, że Kate
oszalała” – tak mówiła artystka o
tym krążku, pierwszym, który do po-
jawiających się tu i ówdzie „dziwactw” z pierwszych trzech
albumów dokładał potężne, wyrafinowane, eksperymentalne aranżacje,
które zdefiniują jej brzmienie w latach
osiemdziesiątych. Tak, jak stało się
na następnej płycie Hounds of Love,
która obok dwóch nowocześnie jak
na owe czasy wyprodukowanych
przebojów zawierała jeszcze na drugiej stronie ambitną suitę,
przywodzącą na myśl na przemian
kawałki Pink Floyd i Petera Gabriela.
Artystka mogła wybrać jakąś wielką salę. Z pewnością nie miałaby
problemów z zapełnieniem gigantycznej O2 Arena w North
Greenwich (przekonują o tym astronomiczne ceny, jakie bilety osiągają
na aukcjach internetowych). Ale nieprzypadkowo zdecydowała się
właśnie na ten stosunkowo niewielki budynek. Przed koncertami
wystosowała do fanów apel, by ci
powstrzymali się od rejestrowania
występu przy pomocy tabletów czy
telefonów komórkowych. „Chcę
mieć kontakt z wami, a nie z waszymi telefonami” – prosiła.
A jak wrażenia fanów po pierwszym wieczorze z Kate?
Fan nr 1: – Po każdym utworze była
owacja na stojąco. Najkrótsza trwała chyba całe pięć minut. Zagrała
mieszankę przebojów i utworów dla
fanów, na przykład Sky of Honey.
Fan nr 2: – Podczas trzech, czterech pierwszych piosenek byłem
nieco zawiedziony. Zastanawiałem
się czy Kate będzie sobie tak po
prostu siedzieć i śpiewać. Poza tym
wyglądało na to, że jest nerwowo.
Ale potem jest taki moment, kiedy
spada na ciebie confetti. W ten
sposób rozpoczyna się część teatralna. No i wtedy wszystko się
zmienia!
Fan nr 3: – Kate była niesamowicie
wzruszona. Dużo z nami rozmawiała
i mówiła, że jest wdzięczna, że ludzie dalej o niej pamiętają.
Adam Dąbrowski

Podobne dokumenty