czytaj - Muzeum Literatury

Transkrypt

czytaj - Muzeum Literatury
Picie
W tamtych czasach za nic mieliśmy sposób w jaki myślą o nas bliźni. Mieliśmy gdzieś
policjantów, nauczycieli, asystentów na naszych pieprzonych wydziałach, gardziliśmy wszystkim, co
w naszym mniemaniu chciało nas ubezwłasnowolnid, mimo, że sami się na to wcześniej zgadzaliśmy,
a upust naszym emocjom dawaliśmy wznosząc toasty: „na pohybel uczelniom!”, ”na pohybel
wszystkim!”. Każdy nieznany człowiek był wrogiem, a po bliższym poznawaniu się znajomośd mogła
przebiec dwojako: albo ten ktoś stawał się coraz bardziej beznadziejny w naszych oczach, albo
powoli, bardzo powoli przekonywaliśmy się do niego, by po paru latach mógł pid z nami równo na
imprezach, stad się naszym „prawiebratem”. Okazją do poznawania się bliżej były wszelkie wypady,
ale najbardziej spędy wielu nieznanych sobie obywateli, które potocznie zwane były po prostu
domówkami. Ich scenariusz, pisany przez świetliste smugi, będącymi pozostałościami po ścieżkach
pijanych uczestników imprezy oraz przez przeplatające się przez nie dźwięki niezapomnianych
melodii, był niby przewidywalny, ale zawsze inny. Pewne było to, że w połowie każdej domówki, czyli
około drugiej w nocy, zawsze pojawiała się „faza dziwadeł”, faza, dzięki której Wyspiaoski ze
zwykłego wiejsko-miejskiego wesela stworzył magiczne dzieło narodowe, dzięki której Mickiewicz
wymyślał swoje dziady i dzięki której, lub może przez którą, tajemnica liczby 44 nigdy nie zostanie
wyjaśniona. Była to faza niezrozumieo, jakiś odlotów, pomieszania fajkowego ziela z alkoholem
i papierosowym dymem. A przede wszystkim była to faza gadania, faza wielkich słów i idei. Faza
pieprzenia. Zabawne i nierozstrzygnięte było to, jak ludzie zdawali sobie sprawę, że się w niej
znajdują, bo według wszystkich okres ten nie miał początku i kooca, po prostu ludziom udawało się
ocknąd i już wiedzieli, że są tu i o danej porze. A nie daj Boże, żebyś zorientował się o czym wtedy
mówisz!
- Staryyyyy, nie ma sensu w ogóle gadad… Z góry wszystko jest beznadziejne. Gdziekolwiek się
obrócę, czy w prawo, czy w lewo, czy do przodu nawet, to nie ma tam nic. Nie ma, kurwa, nikogo! –
to był Karaś, Karaś mówca i demagog pierwszej klasy, który starał się wygłosid przemówienie właśnie
na jednej z takich imprez. Leżał na krześle, trzymał w prawej ręce piwo, ale nie dopijał resztki, bo
wcześniej dziwnym trafem butelka straciła szyjkę. Lewa ręka służyła do poruszania się w rytm
wypowiedzi. Podobnie jak głowa.
Był czwarty, a więc właściwy rok wspólnych znajomości, wspólnego picia. Impreza miała
miejsce
w okolicach ulicy Urzędniczej, było to mieszkanie w kamienicy, które należało do babci
jednego ze znajomych - Kidda, który na co dzieo też tam mieszkał. Co jakiś czas Kidd, jako wyraz
szacunku i dużej miłości dla swojego właściciela wygłaszał przed babcią moralizatorskie mowy, które
zasłyszał do swojego kumpla z medycyny, na temat odżywczych i kojących właściwości uzdrowisk
i sanatoriów podkarpackich. Celem tego oratorskiego mistrzostwa było oczywiście to, żeby babcia
wyjechała sobie gdzieś w cztery diabły, a wtedy Kidd mógł jedną zgrabną wiadomością na Facebooku
i jednym zgrabnym smsem wysłanym do wielu ludzi, zaprosid na niezapomnianą i legendarną
domówkę. Starsza pani przeważnie zawsze połykała haczyk, a Kidd cieszył się, że udało mu się
uwolnid mieszkanie, nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że babcia posiadała stały kontakt poprzez
telefon komórkowy ze swoimi sąsiadami, także bardzo dobrze wiedziała, kto z kim i kiedy sypia w jej
mieszkaniu. Nie chciała jednak kochanemu wnusiowi przeszkadzad swoim zrzędzeniem, z którego
zdawała sobie doskonale sprawę i dlatego pokornie wyjeżdżała na dziki wschód w celu poznania paru
ciekawych, ale niestety, jednych z ostatnich towarzyszy jej życia. Byd może ona też była kiedyś młoda.
I byd może doskwierał jej brak możliwości spotykania się ze znajomymi, byd może i ona pokochała te
nowoczesne czasy, które obfitowały we wszelkie wolności, jakich jej nie było dane zaznad, a których
okruchami mogła się teraz karmid.
Na blisko stu metrach kwadratowych było około pięddziesięciu osób, które co jakiś czas
wychodziły, by na ich miejsce mogli wejśd następni żądni wrażeo i towarzystwa Kidda, który upił się
już około dziesiątej i zaciągnął Kate, swoją wieloletnią przyjaciółkę (broo Boże dziewczynę!), gdzieś
w odmęty babcinej sypialni. Ludzi było sporo, ale nikomu to nie przeszkadzało, każdy pogrążał się
z innymi w alkoholowo-narkotykowej zamieci, sylwetki grupami przesuwały się to z salonu, w którym
taoczono, na balkon, gdzie poddawano konsumpcji najnowsze produkty przemysłu tytoniowego,
papierosy cienkie, „gejowskie”, „damskie”, „babskie” mieszały się ze sprowadzanymi z Ukrainy
wschodnimi dalekimi kuzynami dawno już zmarłych na imprezach polskich „Klubowych”. Następnie
wędrowano znów przez dancing room, by podchodzid do komputera i zmieniad muzykę na swoją, by
chwilę przy niej poskakad, podenerwowad ludzi i zaraz ustąpid pod naporem presji kolejnego
osobnika, który również chciał, żeby jego zespół poleciał dziś, w ten wieczór. Celem eskapady była
kuchnia, w której można było odpocząd po paru minutach taoczenia, wypid co jeszcze nie zostało
wypite, powymieniad pijacko-filozoficzne poglądy na życie, pośmiad z ludzi, którzy dzisiaj nie piją,
popisad się przy tym swoją elokwencją i poczuciem humoru, których normalnie, na trzeźwo, nikt nie
rozumiał. Z kuchni droga prowadziła do łazienki, która była co jakiś oblegana przez samotnego
pijaczka, albo co gorsza, przez jakąś mocno już znietrzeźwioną parę, która zapomniała, że właściwym
miejscem do zawarcia bliższej znajomości była babcina sypialnia. Tłum wykurzał ich po jakiejś minucie
gromkim: „Heeeejj!!!”, a tymczasowi lokatorzy łazienki, niezbyt speszeni, wychodzili z uśmiechami,
ujarani sobą, rzeczywistością, wieczorem i chemią. A więc nie, pomyłka. Ostatecznym miejscem
podróży po mieszkaniu babci Kidda była właśnie sypialnia, niedostępna, niestety, dla wszystkich.
Otwierała swoje drzwi tylko szczęśliwcom, którzy przy piosence zespołu The Markets „Out of limits”,
poznawali miłości życia, które zwykle kooczyły się następnego dnia, ale jeszcze dziś, jeszcze tego
wieczoru faktycznie nie znali limitów. Oddychali głęboko, oddawali się sobie, dodając również coś
niecoś parom leżącym obok i robiącym to samo co reszta w tym pokoju, a gdzieś daleko,
z sąsiedniego pomieszczenia dolatywały do nich dźwięki kolejnych piosenek soundtracka z Pulp
Fiction lub Grindhouse’a.
Właśnie teraz kolejna osoba przełączyła piosenkę na „swoją”. „Po prostu pastelowe”,
dyskotekowa przeróbka największego hitu Malarzy i Żołnierzy, która, mimo swojej banalności
i prostego rytmu dawała mocnego kopa, głównie podczas nocnej jazdy autem, jazdy właśnie gdzieś
na imprezę. Była też idealna o tej porze na domówce. Ludzie na chwilę przestali taoczyd i słuchali
beznadziejnego wejścia, które polegało na wypowiadaniu tekstu przez Grabarza. Co niektórzy przez
ten pęd wieczoru nie potrafili wyczekad właściwej melodii i coraz mocniej skakali, coraz mocniej
tupali, nie przejmując się wcale rytmem, dalej taoczyli.
„Przez siedzenia naszych wozów przewijają się dziewczyny, rozpinając nam kabury niszczą
piękne, piękne swe fryzury…”
Teraz już wszyscy obecni w pokoju do taoczenia podrygiwali, szukali partnerów, skakali sami,
albo z nimi, zatracali się w rytmie i w tej melodii. Ktoś wbiegł szybko do pomieszczenia, nie zauważył
progu i potykając się na nim przewrócił jeszcze ze trzy osoby, ktoś się z tego zaśmiał, reszta dalej
taoczyła. W okolicy łazienki tłum kłębił się, jedni chcieli iśd do kuchni, a drudzy – większośd koniecznie musiała uszczknąd coś dla siebie z tej piosenki na domowym parkiecie dyskotekowym.
W kuchni też nastąpiło poruszenie, ale tylko niewielka częśd grupy, dyskutującej o rzeczach
tak samo ważnych w tej chwili jak tych nieważnych, odłączyła się w celu odnalezienia drogi do salonu.
Większośd została, bo była „against modern music”, bo lubiła starszą wersję tej piosenki, bo w ogóle
ma wszystko w dupie, bo jej się nie chciało ruszad i pozostawiad na pastwę obcych dopiero co
otwartego złocistego napoju. Bo chcieli po prostu w tej chwili tylko rozmawiad. Upajad się
towarzystwem, które jutro już będzie inne.
Karaś, jeden z obecnych tutaj, ciągnął dalej swój przerwany monolog.
- Dlatego nie gadam z nikim, dlatego mam Was w dupie wszystkich i nie spoufalam się. Nie spoufalad
się! – krzyknął w stronę drzwi, za którymi jakieś trzy godziny temu zniknęli Kidd z Kate.
Nikt mu nie wchodził w słowo. Byd może dlatego, że Ejds , który zwykł się z nim kłócid o każdą
pierdołę, bawił się w sąsiednim pokoju YouTubem, czego skutkiem było „Break on through”
Doorsów, lecące teraz z głośników i zastępujące piosenkę Strachów.
- Wkurza mnie to czasem strasznie… A w sumie nie, nie wkurza. Teraz mnie to wali mocno. Ale
wkurza też. Bo gdzie nie pójdę to mi ktoś walnie kosą po plecach. I nie chodzi mi tu o żuli i tych, no,
dresów. Tylko o braci! O żony, kochanki i takie inne… Bieda, bieda…
- Ale pieprzysz – Durden już nie wytrzymał. – Weź to swoje całe koło słuchaczy, bierz Julkę i odpływaj
z nami!
- Ziomek, a jak ty myślisz, że jest! – Nie dał się wyprowadzid z toku myślowego Karaś. – Nie ma sensu
mied kolegów, przyjaciół… Dziewczyny też, bo jestem, kurwa, pewny, że będzie pięknie, pięknie,
wiosna w kwiatki, ale za rogiem dostanę siekierą od niej po łbie i się skooczy… Ale nie ma się co
dziwid, że ma się siekierę w głowie, to było do przewidzenia. Nie ma, ludzie, przyjaciół, nie ma.
Jedynie co nam pozostaje to nuuuta!! – czyżby skooczył?
Chyba nie. Nie zwracał nawet uwagi na rozpaczliwe znaki, które dawała mu wymieniona przez
Durdena Julia, wieloletnia dziewczyna Karasia.
- Ziooooomekkkk, są Doorsi, to puśd „When the music over”!!! – krzyknął gdzieś w stronę „Ejdsadidżeja-youtube-Boya”.
Ejds nie miał szans tego usłyszed, ale Karaś się tym nie przejął, Karaś teraz mówił.
- Bo tak jest moi bracia, jedynym przyjacielem jest, kurwa, muzyka! A jeśli chodzi o mnie to… to to
będą doorsi… kurwa, jak Morrison potrafił, jakbym żył wtedy co on to na pewno musiałbym byd jego
ziomkiem.. Byśmy se gadali…
- O czym niby? – Widad było, że Durden też ma chęd na gadanie.
- O tym, że muzyka jest do kooca, moim przyjacielem jest ona do kooca! Taaakk Ejdsie, ttaaaaakk! –
właśnie zaczęły się pierwsze takty tej zamówionej piosenki, nie wiadomo czy przypadkiem Ejds to
puścił czy po prostu ktoś mu doniósł o kaprysie kolegi.
W kuchni była jedna grupa i kilka podgrupek, w którym omawiano różne sprawy. Ale teraz nagle
wszyscy przestali mówid. Wszyscy zapragnęli nagle posłuchad tych śmiesznych dialogów, żeby było
coś dla pokoleo. Anka jak zwykle siedziała z aparatem i wszystkim trzaskała zdjęcia i robiła filmy.
Sobie oczywiście nie pozwalała nic robid. Jest jeszcze w miarę trzeźwa. I mało taoczyła. Z resztą,
jeszcze nie nastał czas zabawy do piosenek typu „When the music’s over”. Każdy znalazł sobie własne
miejsca i tworzył historię z drugą osobą. Te historie przetrwają co najmniej tydzieo.
Durden wstał. Chyba po następne piwo.
- Nie do kooca, ziomuś, tak jest. – powiedział.
Karaś miał głowę pochyloną do przodu, wydawało się, że nie ma szans na kontynuowanie przez niego
swojego wykładu. Wydawało się, bo podniósł głowę i z jednym okiem zamkniętym zapytał niepewnie:
- He?
- A no tak. Mówiłem wam kiedyś, że ja jestem chodzącym nieszczęściem. Zawsze mi się nic nie udaje,
mam pecha i takie tam. Że życie moje nadaje się na kosmiczną komedię, wielką groteskę. I tu też jest
tak właśnie.
Durden przysiadł na podłodze, na chwilę przestając mówid, strzepał chipsy, na których prawie się
oparł i przez nikogo nie zatrzymywany, kontynuował:
- Wiecie, że lubiłem Cool Kidsów? Zawsze też, wydawało mi się tak przynajmniej, wyznawałem
podobną zasadę jak Paweł, że nie ma przyjaciół, jedynymi wiernymi i nigdy nie zdradzającymi
towarzyszami podróży życiowej są przedmioty. Książki, płyty, filmy, wiersze, animacje i inne takie.
Ale, muszę wam rzec, że ostatnio i tak liczba przyjaciół się zmniejsza. Odpada właśnie muzyka.
Ostatnie zdanie wypowiedział patrząc na chwiejącego się Karasia. Wszyscy słuchali, nie wiadomo
w sumie dlaczego, zawsze w tej fazie grona słuchaczy były mniejsze, dwu, trzy, może pięcioosobowe,
a teraz słuchali prawie wszyscy, bo Kate i Kidd nie dawali oznak życia od jakiegoś czasu. Byd może nikt
nie miał co robid, byd może to była właśnie tak chochołowsko-bronowicka magiczna aura, która
spłynęła po cichu na uczestników party Kidda. W tle Morrison śpiewał, żeby mu skasowad pozwolenie
na Zbawienie.
Durden zapalił papierosa. Kidd zastrzegł, że nie wolno palid w mieszkaniu. Ale teraz już nikogo to nie
obchodziło.
- Spytacie dlaczego nuta właśnie mi ubyła, co? – Durden z uśmiechem zapytał, jakby był zadowolony
z tego, że ma taką publicznośd. – Ano bo mnie oszukali, wbili mi nóż w plecy jak to powiedział Karaś. –
Karaś podniósł rękę do góry w geście zgody, ale szybko ją opuścił. Razem z głową. – Kiedyś byli dla
mnie wielcy, kiedyś mnie rozwalali, mogłem iśd za nimi w ciemno, budowad barykady na ulicach
Łodzi, Warszawy… Dzięki nim odkryłem, że bunt nie musi mied durną postad czarnych nastoletnich
maminsynków z długimi włosami albo irokezami, rysujących „anarchię” gdzie popadnie. Moi znajomi
słuchali Metallici, U2, Iron Maiden, AC/DC, Floydów, Creedu, a ja nigdy nie mogłem się przemóc do
tych zespołów, były dla mnie jakoś takie puste, stare, z epoki lodowcowej… I przyszli CKOD, wyśmiali
ich prosto w twarz, zrobili tak, że każdy im chciał wpieprzyd. A ja byłem z nich dumny, oglądnąłem
film im poświęcony, zacząłem interesowad się zagadnieniem buntu, „bunt to wolnośd” i takie tam.
Rysowałem wszędzie gwiazdy, wiecie z resztą. Ale nie udźwignęli tego wszystkiego. Nie dali rady,
kurwa. Nienawiśd, gniew, walka ich przygniotła i stłamsiła, nie potrafili całe życie „zdelegalizowywad
szczęścia”. Przestali byd sobą z początku. Zaczęli grad jakiś chłam, występowad w pustej telewizji,
pisad puste piosenki. I wmawiają mi, że to element buntu, walki ze swoim wizerunkiem medialnym…
Pieprzenie. Z jednej strony śpiewają, że na imprezach towarzyskich „uwiera ich tatuaż Viva Hate”,
a z drugiej strony chętnie na nie chodzą i wypowiadają się w tiwi w towarzystwie Koterskiego, Dody
i innych idiotów. A co jest, kurwa, pointą, największym żartem w tej historii? Że, kurwa, śmiali się
z Perfektu, a teraz chodzę sobie i śpiewam: „Hej Prorocy moi z gniewnych lat, obrastacie w tłuszcz,
już was w swoje szpony dopadł szmal, zdrada płynie z ust” i, kurwa, nie odnajduję lepszych słów na
określenie tej sytuacji. Oszukali mnie moi koledzy, wbili mi nóż, tak! I jest to sztylet wroga, zdrady,
sztylet korporacji, komercji, prostoty i hujni. Tak mnie, kurwa, zrobili. Dlatego, kurwa Karaś, music
nigdy nie będzie moim jedynym przyjacielem, bo mnie i ona wystawi do wiatru!
Ostatnie zdania już krzyczał. Przestał mówid. I od razu pomyślał, że się trochę zagalopował,
niepotrzebnie ujawnił takie rzeczy. A co tam, na kaca moralnego jeszcze przyjdzie pora.
Wszyscy nie mówili nic głośno, co jakiś czas ktoś próbował coś dowcipnego powiedzied, po to żeby
baoka trochę sztywniejszej atmosfery pękła, ale nikomu nic się nie udawało. Wszystkich za to zadziwił
Karasiośki, bo wydawało się, że nie słucha, tylko śpi z głową opartą na rękach, ale on podniósł swój
ciężki mózg, rozglądnął się i po chwili powiedział:
- Zawsze możesz słuchad tylko tych starych płyt, stary.
Durden parsknął. Parsknął, ale nie powiedział nic. Jakby się zastanawiał, nawet lekko się uśmiechnął,
chyba musiał po części przyznad rację temu żulowi, ale jeszcze nie do kooca.
- A mnie brat zawsze oszuka! – Karaś zaczął znowu swoje
- Zamknij się w koocu wreszcie. – ktoś powiedział i to była właśnie ta chwila, która luzuje sytuację.
Karaś znowu pokiwał głową i powiedział:
- Zobaczycie, hyp – czknęło mu się. – Że każdego z was brat wystawi… a jak nie, hyp, brat to siostra,
masakra… Hyp..
Chciało mu się pid. Miał coś twardego w prawej ręce i był duży procent szans, że jest to piwo, bo co
innego mógł trzymad o tej porze na chacie Kidda, więc przybliżył butelkę do ust. I chciał się napid, ale
niestety pęknięta szyjka dała o sobie znad. Na nieszczęście, nie od razu, gdyż zadziałało pijackie
znieczulenie. Po jakiś pięciu sekundach picia, Karaś zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Zaczęła go
piec warga, dotknął jej palcami, które potem obejrzał i okazało się, że są całe we krwi. Nie miał sił
walczyd z posoką.
- Kurwa mad… - zdołał tylko powiedzied i już całkowicie zsunął głowę ku przodowi. Do godziny 11
następnego dnia nie zmienił pozycji. I w sumie to może dla niego i dobrze. Nie wydarzyło się już nic
ciekawego, zmieniającego świat, pomysłowego. Nic, co mogłoby stanowid naruszenie z góry
napisanego scenariusza.

Podobne dokumenty