Trądziarz nowy - selmac youshondar

Transkrypt

Trądziarz nowy - selmac youshondar
Czesław „Cynio” Magnowski
TRĄDZIARZ
1
Dostojny, elegancko ubrany mężczyzna włączył ogromny telewizor, a sam
zaczął celebrować mieszanie trunków. Nie mniej dostojny, siwy z brodą, rozparł
się wygodnie w fotelu i od niechcenia spojrzał na ogromny ekran. Na ekranie
oszalała tłuszcza walczyła z policją. Gospodarz (Prezes
w dalszej części
scenariusza) podał trunek. Chwilę popijali w milczeniu. Na ekranie miotał się
tęgi cham. Gospodarz zatrzymał obraz.
! I co powiesz?
- Masz ładny ten stolik. Chyba niedawno go kupiłeś – odpowiedział
zagadnięty.
! A tak. Wygrzebała go skądś Gosia.
! XVII wiek. Gdańsk, taki u nas stał w domu.
! Okradli cię? Kiedy? – zainteresował się gospodarz.
- W trzydziestym dziewiątym. Sprawiedliwość dziejowa – mentorskim
tonem odpowiedział brodaty.
- A gówno mnie obchodzi stolik i sprawiedliwość dziejowa.
Dostojny brodacz zmarszczył brwi, rzucił się do przodu, jakby miał
wybuchnąć, ale w ułamku sekundy uspokoił się, łyknął ze szklanki i obojętnie
odpowiedział.
- A skąd masz to nagranie. W „telewizorni” tego nie było.
- Taki jeden mi dał. Ale do rzeczy, co o nim sądzisz?
Dostojny brodacz bystro strzelił
oczami
w gospodarza i
bez
zastanowienia, z aktorską swadą przemówił.
- Niewątpliwie ten trybun ludu, aczkolwiek w nie wyważonych słowach
podaje słuszne racje najbiedniejszych rolników, nad których dolą myślący i
wrażliwy polityk musi się pochylić, a nie jak ci obecnie rządzący...
- Co ty pieprzysz? Przecież nie wiesz, co on mówi. Wyłączyłem głos. Co,
w sejmie jesteś? –brutalnie przerwał mówcy gospodarz.
- No, tego już za dużo, takim tonem rozmawiać nie będziemy! – wrzasnął
brodacz i wstał z fotela.
2
- A idź w diabły do swego prezesostwa, tylko nie wiem jak długo będziesz
tam siedział? – gospodarz drwiąco spojrzał na gościa.
Gość chwilę stał niezdecydowany, w końcu wrócił na fotel.
- No... – zaczął gospodarz.
Cham głupi, ale ma w sobie siłę. Może być niesterowalny – wolno w
przestrzeń cedził słowa dostojny.
- No, zaskoczyłeś – pochwalił gospodarz. – Trzeba, żebyś go poparł.
- Ja? Po co ? – zdziwił się dostojny.
- Powiem ci brutalnie i nie unoś się. Znaczyć, to ty faktycznie niewiele
znaczysz, ale jesteś jakimś tam symbolem i poglądy wyznajesz tak samo
idiotyczne, jak ten głupek. Spokojnie, posłuchaj do końca. Wysadzili cię z
siodła, mówię ci uspokój się, a ciebie zżera chęć bycia wciąż na górze. Dlatego
słuchaj. Tu idzie o grubszy szmal. Europa już dała na banki, przemysł,
górnictwo, i już na tej forsie siedzą inni. Zostało rolnictwo i na nie dadzą ciężki
szmal. I my na tym szmalu musimy siąść. Dlatego jesteś jak znalazł. Dostojny,
niesprzedajny, zasłużony. No, zgoda? Na dużym koniu wrócisz do polityki –
kusił gospodarz.
- Muszę się zastanowić.
- Dobrze, zastanawiaj się. A może przyjedziesz do mnie „pogrilować” w
sobotę?
- No wiesz, na Mazury to kawał drogi, a ja mam pracy...
- Praca nie zając – gospodarz nacisnął cos na biurku.
- Słucham – odezwał się miły kobiecy głos.
- Zamów auto na piątek wieczorem dla pana prezesa.
- Na którą?
Gospodarz pytająco spojrzał na gościa.
- Niech będzie na dziewiętnastą – zgodził się gość.
- Słyszała pani? Na dziewiętnastą. Pod domem prezesa.
Gospodarz wyszedł zza biurka, wziął gościa pod rękę i poprowadził do
3
drzwi.
- Przyjedziesz, odpoczniesz, poznasz paru ludzi, a zresztą prawie
wszystkich znasz. I porozmawiamy sobie w spokoju. Tylko to między nami,
rozumiesz?
Brodacz uśmiechnął się i teatralnie wyszeptał:
- Konspira?
Roześmiali się obaj.
Gospodarz wrócił do biurka. Pomanipulował guzikami. Z lewej strony
uniosła się część blatu. Wyjął stare notesy telefoniczne i zaczął je przeglądać.
Wreszcie coś znalazł i zapisał parę słów na osobnej kartce. Znowu coś
przycisnął i wieko opadło.
- Pani Gosiu, proszę mnie połączyć z numerem 158 30 30.
Po chwili podniósł słuchawkę.
- Mówi Roman. Mogę ze Zbyszkiem?... A, taty nie ma? To z mamą mogę
rozmawiać? ... Dobrze, czekam... Cześć Klarko, mówi Romek... No, tak zeszło,
to tu, to tam... Nie, nie, chciałem tylko rozmawiać ze Zbyszkiem... Co ty
powiesz?... Wypieprzyłaś go? I co on teraz robi?... O kurwa, a masz do niego
numer?...
Zapisał na kartce.
-No to cześć. Skontaktuję się z tobą.
Gospodarz osobiście wykręcił numer telefonu.
- Mogę rozmawiać ze Zbyszkiem Gnojkiem?... To ty?... Ależ masz głos...
O, chorujesz... Zbyszek, nie mam czasu. Kiedy kończysz? O szóstej?... No to ja
będę po ciebie o szóstej. Czekaj na mnie...
- Pomanipulował palcami na biurku.
- Pani Gosiu, proszę powiedzieć mojej żonie, że nie będę dzisiaj w domu,
a Stasiu niech mi przyprowadzi skodę. Tak, tak... Zaraz wychodzę...
4
Gospodarz wszedł w jakieś drzwi i po chwili wyszedł stamtąd starszy,
siwy, skromnie ubrany pan.
Pod hurtownię zajechała dobrze utrzymana, acz leciwa skoda. Z auta
wysiadł Prezes (wcześniej Gospodarz) i po chwili witał się z 60-latkiem, też
schludnie, lecz biedniutko ubranym.
- No, siadaj, jedziemy do mnie – ciągnął prezes opierającego się Zbyszka.
Wsiedli do auta.
- Tadek, nim ruszymy... Czego ty ode mnie chcesz? – groźnie spytał
Zbyszek.
- Chce, żebyś coś dla mnie zrobił – odpowiedział Prezes.
- Przecież coś tu śmierdzi. Ty, taki prezes, w takim autku, i do mnie, do
ciecia, masz interes?
- Miałem rację – pochwalił się prezes. – Ty jednak dużo wiesz o
wszystkim. A nie mam interesu do ciecia, tylko do redaktora, ba, czołowego
redaktora pism rolniczych...
- Wypieprzonego na rentę...
- Ale z wiadomościami. Jedziesz?
Zbyszek zamyślił się.
- Co to ma być?
- Jedźmy, to ci opowiem.
Zajechali na „blokowisko”. Weszli do przytulnego, dużego mieszkania.
- No to zobaczmy co jest w lodóweczce. Zróbmy sobie bankiecik –
zaproponował Prezes.
W lodóweczce było wszystko. Po chwili obaj krzątali się przy posiłku.
- No, Zbysiu, to kucharski, na smak, jeszcze w kuchni.
Zbyszkowi z kieliszkiem pełnym wódki oczy wyszły na wierzch. Przez
chwilę targały nim suche wymioty. Poszły mu łzy z oczu. Wreszcie przemógł się
i jednym haustem wypił i szybciutko popił wodą.
5
- No, przeszło.
- Prezes z uwagą popatrzył na kolegę.
- Ciebie tak często bierze?
- Nie. Tylko przy pierwszym. A zresztą jestem trochę przetrenowany.
- To nieśmy ten majdan do pokoju – zarządził prezes.
Zbyszek jadł jakby miał kaca „głodomorka”. Następna wódka przeszło
całkiem gładko.
- Ty, kiedyśmy tak ostatnio balowali? – spytał prezes.
- Przy budowie huty „Katowice”. Wczesny Gierek – roześmiał się
Zbyszek. – Otwierali jakiś spust czy inne gówno. Ładny kawał czasu, ale wtedy
nie za swoje. Teraz też nie, bo za twoje.
- Twoje, moje, mówmy nasze – roześmiał się prezes.
- Tak jest, nasze – roześmiał się Zbyszek. - Całe życie chlałem za
pieniądze tego narodu.
- Co ty? Spiłeś się – przestraszył się Prezes
- Nie, jeszcze wytrzymuję trzy ćwiartki. Ale tak myślę, że wszystkie
sympozja, narady, kursokonferencje, obozy, to jeden wielki jubel, i to w czasie,
kiedy człowiek ocierał się o kryminał, kombinując gorzałę na te przyjęcia.
Pamiętasz, zjadaliśmy tony herbatników, żeby zaksięgować wódkę.
- Tak – roześmiał się Prezes. – Nawet jeden z Zielonej Góry to wyrok
dostał, bo oprócz tego, że organizował te ochlaje, to jeszcze na boku kitrał dla
siebie, a tego partia nie cierpiała.
- I zresztą dobrze na tym wyszedł. Bo robił w sejmie za Witosa. Kurwa
żesz jego mać. Złodziej pospolityWitosem? W czterdziestomilionowym kraju w
Europie – walnął pięścią w stół.
- To mi się podoba, zawsze pryncypia. No, napijmy się.
Wypili.
- Słuchaj, a może by tak damy jakieś – zaproponował prezes.
6
- Eee... Dziś jestem raczej za gorzałą – oponował Zbyszek.
- Nie bój się – kusił prezes. – O, mam tu – wyciągnął pojemnik z
niebieskim lekiem.
- Nosisz ze sobą? – zdziwił się Zbyszek.
- A jak. Ja jak żołnierz, broń przy sobie, a amunicja w kieszeni. No to pod
hujaka, niech stoi jak sosna.
Wypili.
- Ty, ty o tym Witosku to coś więcej wiesz? – podpytywał Prezes.
Zbyszek spoważniał.
- Tadek, ja w tym zielonym burdlu pracowałem lata. Ja o nich wiem
wszystko. Ale to ma swoją cenę. Co chcesz wiedzieć?
- Wiesz Zbysiu, wszystko. Kto czyj wuja stryja brat. Kto z kim gdzie
kupił sprzedał. Kim była stryjeczna ciotki i tak dalej... A w zamian... Dam ci
dobrą robotę. Napiszesz książkę... O, napiszesz książkę pod tytułem
„Morfologia handlu ziemiopłodami w świetle transcendentalnych przemian
własnościowych”.
- Przecież to bzdura – wybuchnął śmiechem Zbyszek. – Kto za to zapłaci?
- Ja. A właściwie Wyższa Szkoła Zarządzania, Marketingu i Leasingu w
Mszanie.
- W Mszanie? Tam nie ma żadnej uczelni, a może i żadnej szkoły.
- Jest. Organizuje ją moja fundacja. A umowa brzmi: sto złotych za stronę
maszynopisu i drugie sto na koszty uzyskania materiału.
- To za mało. A może inaczej. Ile stron?
- Sto stron. Czas – dwa miesiące. I dam ci jeszcze pięć tysięcy na
reprezentację...
- A niech mi będzie Alojz....
- I jeszcze mieszkaj tu przez pół roku.
Zbyszek wytrzeszczył oczy.
- To jakaś pierdolona afera – wyjąkał. – A zaliczka?
7
- Masz tu czek na dwa i pół tysiąca.
Prezes wyjął książeczkę czekową.
- Wolę gotówkę.
- Tyle nie mam. Ale chodźmy z tym rano do banku. Zgoda?
- Zgoda.
Przybili ręce.
Ciągle mnie męczy ten bzdurny tytuł: „Morfologia handlu i jakieś tam
duperele”.
- Zbysiu, a historia idei? A ilu już jest profesorów w PAN–ie. Głupio
brzmi, a jakie mądre? Świat się zachwyca. I Europa też.
Prezes przy biurku przeglądał pilnie papiery.
- To jest na dzisiaj, tak? – spytał korpulentnego faceta w sile wieku
(Henia).
- Tak.
- Bez kopii?
- No pewnie.
Prezes wrzucił papiery do niszczarki.
- A jak wydruki w maszynach?
- Tam jest tak czysto, jak w sraczu angielskim – odpowiedział Henio.
- Niech nie będzie za czysto. Zostaw trochę tym gównojadom z NIK-u.
Wynika z tego, że sto dużych baniek możemy skręcić bez szkody – ciągnął
prezes.
- Pewnie – lekceważąco prychnął księgowy. – Pójdzie w inwestycje
ekologiczne i kaleków.
- Nie wiedziałem, że jestem miłośnikiem zielonego – roześmiał się
Prezes. - A tobie nic nie brakuje?
- Chyba własnej planety.
! Staraj się, a może ją będziemy mieli.
8
- Pan Derk Łelcz do pana – oznajmił głośnik.
- Proś! – rozkazał Prezes.
Do gabinetu wszedł sportowym krokiem wysportowany, młody okularnik,
ubrany jak z salonu Versace.
Hello! – rozpromienił się i błysnął aparatem na bielutkich zębach.
- Dzień dobry – naburmuszył się prezes. – Siadaj i powiedz co słychać.
- No więc w „International School Politic”...
- Dość. Cicho – syknął szef.
Młodzian się spłoszył:
- O co ci chodzi? Przecież...
- Milcz – przerwał jeszcze cichszym głosem szef. – Przy ludziach to
możesz być ze mną na ty. A w tym gabinecie to ja jestem pan prezes, ty gnojku.
Za moje dolary kształciłem cię w Ameryce ty Dariuszu Wałachu i chcę, byś
więcej wiedział niż ja. Dlatego siedzisz na tym stanowisku.
- O, jak pan prezes sobie życzy, nie muszę jednak siedzieć na łasce pana
prezesa.
- Szczochu, musisz. Bo cię zgnoję. Obsłuż się – powiedział prezes i rzucił
dyskietkę na biurko.
Młodzian podszedł do komputera, Prezes rozwalony na fotelu grzebał w
nosie. Po chwili czerwony jak burak, już nie elegant, a flak, stanął przed
biurkiem.
-Słucham pana prezesa.
Prezes tryumfalnie spojrzał na pracownika.
- No, zmądrzał – mruknął. - Te wszystkie wasze techniki to jedno wielkie
gówno. Ja idę do kiosku i kupuję gazety. Lewica – kłapciuch jeden ma
siedemset tysięcy egzemplarzy. Ja to liczę ostrożnie razy trzy i mam dwa
miliony sto głosów na lewicę pewnych. Cała prawica ma tyle samo nakładu
łącznie. Też razy trzy, to jest równowaga. Nie wiadoma to Radio Maryja i
9
czarna, ledwo piśmienna masa Trądziarza. Na Radio Maryja liczy prawica i nikt
tam nic nie zrobi. Zostaje Trądziarz. I ty masz mi powiedzieć, czy będzie tych
głosów milion, czy może, cholera, cztery, a to już może przesądzić wszystko.
- Pan prezes raczy przesadzać, przecież ludzie myślący...
- Nie przerywaj. Myślałem, że jesteś mądrzejszy. Czy ty nie widzisz, że
od lewicy do prawicy każdy żebrze o łaskę tego chama. Magister, dupcyngier,
żeleźniak, nawet kłapciuch, który fizycznie na jego widok rzyga - łaszą się z
lewej. A z prawej to już jedna wielka pielgrzymka i włazidupstwo. Ty się zajmij
tym jak najszybciej. Wyślij swoich darmozjadów, niech mi zrobią badania.
Rzetelne badania. I chcę mieć prognozę co dwa tygodnie. No, idź już... A tak na
marginesie, to na twojej wizytówce widnieje Darc Walach i wszyscy, w
przeważającej większości rodacy czytają „Walach” a nie „Łelcz”. Serwus. I nie
zapomnij, że w towarzystwie jestem dla ciebie Romek.
- To pod co podciągnąć zlecenie?
- Przecież jesteśmy w maszynach rolniczych, w paszy, mięsie. Weź od
którejś z tych spółek. A najlepiej idź do Henia i coś wymyślcie. Badaj synek
rynek. O, to jest to – zaśmiał się Prezes.
Zajechali pod niezbyt okazały, jak na nowe posiadłości, budynek. Zza
żywopłotu wyszedł olbrzymi młodzian w roboczym stroju, z nożycami
ogrodniczymi w rękach i otworzył bramę.
Stasiu, bądź rano jak zwykle – zarządził Prezes i wszedł do willi.
Drzwi otworzył mu drugi barczysty ogrodnik.
Pani u siebie? – spytał Prezes.
- Nie, w kuchni – odpowiedział zapytany.
Wnętrza nie były olśniewające. Ot, wygodnie i na pewno nie biednie –
skóra, lustra, tu i ówdzie jakiś antyk, obraz. W nowoczesnej obszernej kuchni
krzątały się trzy kobiety.
10
O, już jesteś – ucieszyła się zadbana czterdziestka, tak na oko. – Chodźmy
do stołu.
- Zjedzmy może na tarasie – grymasił Prezes.
Zasiedli na obszernym tarasie, z którego rozciągał się widok na duży
trawnik z gustownie rozrzuconymi kępami drzew i krzaków i zamknięty
rzędami szklarni.
- Przesiądź się – poprosiła żona.
- Dlaczego?
- Bo razi mnie w oczy blask od cieplarni. Nie ochlapali ich jeszcze
wapnem. Kiedy je zlikwidujesz?
- Nigdy – odpowiedział mąż. – Niektórzy myślą, że z tego żyjemy.
Jesteśmy najbiedniejsi na tej uliczce – roześmiał się.
Huknęły strzały.
- Och, znowu polują – wybuchnęła Prezesowa. – Te bydlaki strzelają do
królików. Zrób coś z tym – zażądała.
- A co mogę zrobić? Hodują sobie króliki, mają pozwolenie na broń.
Strzelają sobie, gówno to kogo obchodzi. Ale nie bój się, już niedługo.
- A co, a co – zaciekawiła się połowica. – Ho, ho, ho, takie
przedsiębiorstwo i splajtował? A czego?
- Bo był głupi i handlował z Rosją.
- A my – przestraszyła się. – Przecież też handlujemy z nimi.
- Ale nie tylko.
- Przerwali rozmowę, bo weszły dwie panie z kuchni. Rozłożyły nakrycia,
podały zupę. Pan Prezes nieufnie powąchał, potem skosztował.
- Co to jest?
- „Zupa rybaków z Marsylii” – odpowiedziała żona.
- A nie może być jakiś chłodnik albo barszcz? – wściekł się Prezes.
11
- I schabowy z kapuchą. Czy ty chcesz, żeby się kucharka obraziła i
odeszła? Jedz i chwal. Jej zazdroszczą mi koleżanki. Najlepsze przyjęcia mi
robi.
Prezes szybko jadł zupę.
Jesz jak fornal – skrzywiła się żona.
- A propos przyjęć – przerwał żale Prezes. – Zorganizuj w sobotę jakieś
party charytatywne i zrób tak, by to poszło w „telewizorni”.
- Charytatywne? A z jakiej okazji?
- Nie wiem. Wymyśl coś. Jakieś sierotki z Litwy czy Ukrainy. Albo
kaleki. Tak jest, kaleki. I zrób tak, żeby było widać Dostojnego. A jeszcze lepiej,
żeby on współorganizował, wspierał i żeby poszła jego wypowiedź.
- Który to? – zainteresowała się małżonka.
- No nie wiesz? Baba z brodą. No, ględzenie nocą.
- A – zrozumiała żona. – Hrabia.
- Ooo! – potwierdził mąż.
- Może być trudno z telewizją, bo on teraz jakby wypadł – powątpiewała.
- Właśnie ma być. Dlatego że wypadł. Po co utrzymujesz te nimfomankę.
Niech się stara. Co na drugie?
- Sola w papilotach.
- To dobre dla elektryka z Gdańska. Ja idę do Wróbelka.
- Nie możesz. Bo się obrazi.
- No to powiedz, że źle się poczułem i każ zanieść mi do dziupli
Wróbelka.
Prezes zszedł do piwnicy, otworzył masywne drzwi i znalazł się w
pomieszczeniu przypominającym dobrze wyposażone stanowisko dowodzenia.
Przyjął go duży wąsaty mężczyzna.
12
- Uszanowanie, panu Prezesowi – z pewna zażyłością przywitał
wchodzącego.
- Wróbelek, nie masz co zeżreć? Zobacz, co w kuchni.
Wróbelek pomajstrował przy konsolecie i na jednym z monitorów
zobaczyli kuchnię, ale całkiem nie tę, w której był Prezes. Właśnie na ekranie
facet w kitlu wychylał szklankę.
- Wypieprzymy go, Prezesie? – Spytał Wróbelek.
- A za co? Niech pije. Przecież gotuje dobrze i nie kradnie.
- No niby tak. Gotuje dobrze, to fakt. A nie kradnie, bo pilnuję.
- Każ mu zrobić schabowe z kapustą i chlebem, ale tak, żeby nie widziała
tego kucharka z góry.
Wróbelek przez krótkofalówkę wydał polecenia.
- Włącz „dziennik” – rozkazał Prezes.
Zaczęli oglądać telewizję, kiedy ktoś zapukał.
- Wejść – zaprosił Wróbelek.
Weszła pokojówka z pełną tacą.
- Gdzie nakryć, panie Prezesie?
- A niech pani tu położy. Sam się obsłużę – odprawił ją Prezes.
Pokojówka wyszła.
- Rąbaj, Wróbelek – zaprosił Prezes towarzysza, a sam oglądał telewizję.
- A pan prezes nie? – zdziwił się Wróbelek. – Przecież to sola. Pycha.
- Poczekam na schabowego – odpowiedział szef.
Po chwili kucharz wniósł schabowe. Zaczęli jeść.
- Daj jakie piwo – poprosił Prezes.
Wróbelek otworzył lodówkę pełną różnych piw.
- Jakie.
- Żywca daj. A ty?
- Ja nie. Jestem na służbie.
13
- Przesadzasz – mruknął Prezes i ze smakiem napił się piwa. Ukroił
kawałek mięsa i zastygł z jedzeniem na widelcu. Na ekranie pojawił się
Trądziarz w towarzystwie prezydenta, potem ministra rolnictwa. Prezes przestał
jeść. Na ekranie minister rolnictwa oznajmił, że rząd przygotowuje ustawę o
cenach minimalnych na sprzedaż płodów rolnych oraz gwarancji ich skupu.
Prezes napił się.
Wróbelek, ty widzisz to co ja? Idioci. Robią z chama potęgę. Też tak
myślisz?
- No pewnie. Panie Prezesie, ci politycy głupną. Oni nie wiedzą
zazwyczaj co mówi ulica. Patrz pan, ja mam takiego kolegusa, z którym byłem
na szkółce. Spotykam ci ja tego kutafona niedawno, a on mi jakieś bzdury mówi
o poparciu społecznym, o sile partii, jego partii, o globalizmie. Gówno
zjedliśmy, gówno wypili, i zapłacił on, bo chciał błysnąć, coś około pięć stów.
No to ja go pytam, czy on wie, ile musi robić robol na pięćset złotych? Skoczył
na mnie ze złością i wrzeszczał, że oni mają lepsze rozeznaniE niż ja, bo
globalne. Bo im naukowcy opracowują rankingi, wyciągi...
- Czekaj, Wróbelek, a kto on jest ten twój koleś?
- A, to ten łysy super glina z ław poselskich. On jest taki ekspert od policji
i bezpieczeństwa czy czegoś tam...
- A, już wiem kto to. Za nim ciągnie się parę spraw.
- Taa, to ten sam.
- No, to on nam niepotrzebny. A czy ty nie masz kogo, kto wszedłby w
otoczenie Trądziarza?
Wróbelek zamyślił się.
- Jest taki jeden, ale ja z nim nie bardzo.
- Kto to.
- A, to jest typ doskonałego najemnika. Jak się czegoś podejmie, to
najwierniejszy z wiernych. Ma pakę takich samych jak on, ale teraz wiszą na
nim jakieś dochodzenia z minionego czasu.
14
- Tak, ten może być dobry. Wróbelek, dojdź jakoś do niego i powiedz mu,
że ja go wezmę w ochronę jak on się wkręci w otoczenie Trądziarza.
- To będzie łatwe. Koło Tradziarza kręcą się niezweryfikowani, tylko... –
zawiesił głos.
- Wróbelek, ty się kurważ jego mać nie bój o swoją pozycję, ja potrzebuję
jego, ale pod twoją kontrolą. A jak on z tym sejmowym oberpolicjantem?
- Nienawidzi go. Tak jak wszyscy z branży.
Zadzwonił telefon komórkowy.
- Kto to może być – zdziwił się Prezes i wyciągnął z kieszeni komórkę.
- A, to ty Heniu... Właśnie skończyłem oglądać i miałem cię prosić, byś
wpadł do mnie...
- Dobrze... Będziesz za godzinę...
Prezes schował komórkę.
- No to, Wróbelek, nie ma czasu. Jak najszybciej załatw tego koleżkę, i
nie bój się, twoje miejsce u mnie jest żelbetowe.
Prezes wszedł do kuchni.
- Pani Renatko kochana, niech pani coś przyrządzi, ale tak w swoim stylu.
Na kolacji będę miał gościa.
- Muszę uzgodnić z panią – zimno odpowiedziała kucharka.
- Dobrze, dobrze – potulnie zgodził się Prezes i wyszedł. Znalazł żonę
rozmawiającą przez komórkę.
- O, tatuś jest, chcesz z nim porozmawiać... Dobrze, daję tatusia.
Prezes przejął aparat od żony.
- Cześć, co słychać... To się cieszę, to dobra średnia... He, he, he –
zachichotał Prezes. – Filmy chcesz robić? Myślę, że na tym się trzeba trochę
znać... Nie trzeba?... Jesteś bezczelny bezczelnością młodych. Ale to dobrze...
Gdzie teraz jesteś?... Nie, nie, kończ tą nierówna walkę ze mną... Nie! Na
asystenta to przyjedziesz tu, do kraju, a nie w Hollywood... Nie, nie, przyjeżdżaj
15
jak najszybciej... Wytłumaczę ci to... Tak jest... A rozmawiaj sobie z mamą ile
chcesz, ale to ci nic nie pomoże... Cześć... Serwus... Masz – podał żonie telefon.
- Nie, kochanie, przecież wiesz, że jest uparty jak wół... Tak, ale nie
zapomnij o tym, że on zawsze ma rację... Dość dobrze na tym wychodzimy.
Wszyscy... Cześć... – wykrzyknęła i wyłączyła telefon. – Co o tym myślisz?
- Byłem w kuchni i poprosiłem panią Renię o wykwintną kolację.
- Dobrześ zrobił, ale kto to zje, Wróbelek?
- A gdzież tam. Zaprosiłem Henia, a on żarty.
- No, a co o tym myślisz – podpytywała dalej.
- Słuchaj, nam może zagrozić tylko ogólnoświatowy komunizm, bo nawet
krach nam nie grozi. Ale pamiętaj, nie ma pieniędzy, których nie można
przepieprzyć. Dlatego niech on przyjedzie tu. Tu też się robi filmy. Są szkoły
filmowe. Niech się bawi. Ale pod nadzorem i w miarę tanio. A ty na kolacji nie
będziesz?
- Nie, bo jadę na pokaz mody i zacznę organizować ten bal charytatywny
dla ciebie.
- Kiedy wrócisz?
- Jak sobie zażyczysz, to mogę być na termin – uśmiechnęła się
kokieteryjnie. – A dużo zostało ci pigułek po wczorajszym?
- Aleś ty głupia, wczoraj urabiałem Zbyszka Gnojka. Pamiętasz go?
- Pewnie. On był bardzo inteligentny. Co on teraz robi?
- Wyciągam go z dołka. O, a może byś go na jakieś przyjątko zaprosiła.
- Nie mogę. Żeby go zaprosić, to on musi coś znaczyć. Muszą mieć do
niego jakiś interes. A tak, ni z gruchy ni z pietruchy przyjedzie jakiś Zbig
Gnojek, żeby jakiś Gnojnicki, to by latał za arystokratę, a tak to nie mogę
stempu sobie robić.
- Może i masz rację. Ale on jest mi potrzebny. I wiesz co? Ty go wsadź na
Woronicza. On jest dziennikarz. Ty go wsadź do redakcji rolniczej i to jak
najszybciej.
16
- Czy ja wiem? Tam teraz trudno – kaprysiła żona.
- Trudno nie trudno. Pogoń tę nimfomankę albo jakiegoś innego
gównojada, daj co trzeba, a on musi być za dwa tygodnie na wizji.
- Tak jest, sir. Ty masz królewskie życzenia, a ja biedna służka muszę
załatwić...
- Nie służka, a wróżka – Prezes czule przytulił żonę.
- Wróżka dla Gnojka – szepnęła kobieta.
- Nie marudź, to jest prosta sprawa. Gnojek na zielonym się zna, a kto
pamięta dziennikarza z zielonych za komuny. To nie Janek, którego się pamięta.
To gnojek. O wiele sympatyczniejszy i mądrzejszy – wybuchnęli śmiechem.
W eleganckiej ubikacji na sedesie Prezes czytał.
- Pan Henryk – odezwało się skądś.
- Proś do salonu – odezwał się w przestrzeń Prezes..
- Do siedzącego samotnie w salonie Henia podszedł od tyłu Prezes. Chciał
go przestraszyć. Henio nie odwracając się, powiedział.
- Widzę cię w szybie.
- Zawsze zepsujesz zabawę.
Stojący antyczny zegar zaczął bić.
- Punktualny – marudził Prezes.
- Punktualność to przywilej królów.
- I księgowych – dodał Prezes.
- Coś taki zły, Prezesie?
- A daj spokój. Nie mam już zdrowia do picia. Wczoraj dałem w rurę i do
dzisiaj źle się czuję. Poza tym w telewizji tańczą koło Trądziarza, a w sraczu
czytam to gówno.
- A co to jest? – zainteresował się Heniu.
17
- Książka o męczenniku. Pisarz, reżyser, nagle przejrzał, jak miał
pięćdziesiąt parę lat. I jakby nigdy nic, on niewinny. Wręcz jedyny
sprawiedliwy.
- Oni wszyscy tacy – zgodził się Henio księgowy. – Ale nie wzywałeś
mnie, by roztrząsać wschody i zachody niegdysiejszych gwiazd.
- A czort z nimi. Widziałeś bzdennik?
- Poszaleli. Z czego oni wezmą szmal dla chłopów? A jak chłop dostanie
raz, to będzie chciał wiecznie. I to coraz więcej. Ten minister to jakiś przygłup.
- To nie on... – chciał przerwać Prezes, ale Henio nie pozwolił.
- No pewnie że nie on. Ale ta cała partia ludzi rozumnych musi w końcu
uwierzyć, że chłopstwo na nich nie zagłosuje, choćby im dupy wyzłocili. Oni
niech się zajmują, tak jak profesor, polityka światową. Drugi profesor
uzdrawianiem gospodarki Polski albo innego Mozambiku. Niech piszą mądre
książki i niech myślą, że to „przypadkowe społeczeństwo” nie dorosło do nich.
- Cicho, uspokój się. A kogo widzisz zamiast nich? Następnego profesora,
tego co jednego ministra wyrzucił, bo złodziejsko prywatyzował, a wziął na jego
miejsce tego, co złodziejsko kupił. Czy jeszcze jednego profesora od
gospodarki, co sobie osiedle zbudował za państwowe pieniądze? Czy idiotę,
który powodzianom mówi, by się ubezpieczali.
- Nie rozumiem- wtrącił się Henio – ty mnie uciszasz, a sam się
wściekasz?
Rozmowę przerwało pukanie do drzwi.
- Proszę – powiedział Prezes
Weszła pokojówka.
- Czy już podać kolację – spytała.
- Tak, proszę – rozkazał Prezes. – No to Heniu, zmieszaj sobie jakiś
aperitif, a ja rąbnę setę. Może mi pomoże.
Podeszli do baru, potem usiedli przy suto zastawionym stole.
- Świetne, świetne – zachwycał się Henio. – A ty nie tego?
18
- Ja nie lubię tych morskich potworów. Z ryb to węgorzyka, śledzika,
karpia, a te gówna niech jedzą inni.
- Ale to zdrowe – oponował Heniu.
- Dla kogo zdrowe, to zdrowe. Człowieku, te małże, raki czy inne ślimaki
to są czyściciele morza. To trupożercy.
- A węgorz? To dopiero – wtrącił się Henio.
- Zbrzydziłeś mi. Chyba walnę jeszcze setkę.
Prezes wypił i wrócił do stołu.
- Fakt, wszyscy się zżeramy. Dlatego trzeba myśleć, by się nie dać zeżreć.
Czy ty Heniu zauważyłeś, że u nas nie ma wodza?
- Wspaniała ta sałatka. Muszę spytać kucharkę jak ona to robi –
odpowiedział Henio.
- Z lewej, z prawej, w środku – nie ma wodza. Jak jakiś zaczyna
wychodzić na czoło, to go pozostali walą w łeb.
- Ale magister dobrze stoi.
-Niby tak, ale za nim stary elektorat. Skompromitowany jednak
troszeczkę, nie?
- I boisz się, że ten nowy Tymiński może wygrać?
- Heniu, trafiłeś w sedno. To może się stać. Osiemdziesiąt procent
społeczeństwa jest wkurwione i nie widzi drogi wiodącej do poprawy.
- A ty widzisz? – spytał Henio.
- A ty? – odbił pytanie Prezes.
- Przejem się, ale niech tam – sapnął Henio i nabrał nową porcję z
półmiska. – Jest wyjście.
- No jakie?
- A niechby obecny rząd wydał walkę patologii. Zamknął i osadził stu
celników, stu policjantów, stu urzędników, stu ordynatorów, stu działaczy.
- Zgłupiałeś? Taki rząd upadłby w ciągu jednej nocy.
- No pewnie – spokojnie zgodził się Henio. – więc popieramy Trądziarza?
19
- Właśnie. To jest pytanie. Na ile go poprzeć? A może coś innego?
- Romek, przecież nam to nie szkodzi. I tak popieramy i tych z lewa i tych
z prawa. Trądziarza też można poprzeć, ale...
- Właśnie – przerwał Prezes. – i otoczyć „opieką”.
- No widzisz, to jest to. Dlatego przejrzyjmy kogo mamy.
- Przyniosłeś? – zdziwił się Prezes.
- A jak? – odpowiedział Henio.
Prezes zadzwonił gustownym dzwoneczkiem.
- No to do roboty.
W drzwiach minęli pokojówkę.
- Kawę i trunki proszę podać do pracowni.
Podeszli do xxx. Prezes pomanipulował przy pilocie i xxx odsłoniła
drzwi. Prezes nacisnął guziczki w ścianie przy drzwiach i drzwi bezszelestnie
się otworzyły. Weszli do środka, a xxx wróciła na swoje miejsce. W
pomieszczeniu bez okien, ale dyskretnie oświetlonym, zasiedli przed mądrymi
maszynami.
- Psia krew, zapomniałem wziąć coś do picia. Przygotuj maszynę, a ja
przyniosę kawę i trunek.
Prezes wziął znowu pilota do ręki i otworzyły się drugie drzwi. Prezes
wyszedł i skierował się prosto do kuchni.
- Pani Reniu, mogę wziąć kawę?
Pani Renia spojrzała z wyrzutem.
- Jak pan może sam nosić kawę? – powiedziała z przekąsem i zastawiła
piękną tacę filiżankami. – Likier czy koniak?
- Koniak – poprosił prezes.
Podała odpowiednie
kieliszki i gustowną karafkę. Prezes zabrał tacę i
wrócił do pracowni. Nalał koniak do kieliszków.
- Łyknij – zaprosił Henia.
20
Mężczyźni upili ze szklanek i prezes włączył duży monitor zainstalowany
w ścianie. Na monitorze pojawił się Trądziarz przemawiający w jakiejś wiejskiej
świetlicy. Przez chwilę słuchali jego słów:
.... (napisać)
Prezes zatrzymał obraz.
- Trzeba nim albo rządzić, albo utrącić. Czy tak, czy tak, trzeba go
osaczyć. Bo nawet jak przegra, to stworzy nową siłę. Założy partię i spieprzy to,
co zostało do tej pory zrobione.
- Przecież Zachód nie zgodzi się na powrót socjalizmu.
- Na socjalizm kapitalistyczny to by się może i zgodził, bo sam ma taki u
siebie. Ale to może być dyktatura, ba, narodowa dyktatura.
- Faszyzm? – ironicznie przerwał Heniu. – Taki głupi to nawet nie jest
reżyser patriota.
- Nie wiem, nie wiem. Ludzie chcą się czuć pewnie – upierał się przy
swoim Prezes.
- A skąd ty wiesz, czego ludzie chcą?
- A chociażby od Stasia.
- Dobry informator – pochwalił Henio. - A po co my u diabła trzymamy
tego Walacha?
- Nie wiesz? – zdziwił się Prezes. – Tatuś jest u katolików, a poza tym już
go dzisiaj wziąłem do galopu.
- Widzę, żeś się poważnie zabrał do roboty. O cholera, już trzecia –
spojrzał na zegarek Henio
- Dobra, Heniu, odprowadzę cię
Wyszli na ganek. Prezes pomanipulował przy pilocie i po chwili
jak duch zjawił się rosły osiłek z owczarkiem przy nodze.
- Sprowadź auto – rozkazał Prezes. – Odwieziesz pana.
21
- Już idę – odpowiedział osiłek i zniknął tak samo dyskretnie jak się
pojawił.
Świtało.
- Ależ pięknie – rozmarzył się Prezes. – Te zapachy, ta cisza, jak w raju –
chwalił przyrodę.
- Ale
bywa śnieg z deszczem i zawierucha – Henio był mniej
romantyczny.
- Brr – wzdrygnął się Prezes. – Myślisz, że jest tak źle?
- Chciałbym się mylić, ale jeden kataklizm z pogodą i szlag może to
trafić.
- Niech się twoje słowa w gówno obrócą – ni to zażartował, ni to
poważnie zaklął Prezes.
- Prezesie kochany, a nie kojarzymy ci się z tymi myszkami
laboratoryjnymi z kreskówki?
- Może, ale ty, Heniu w żadnym razie nie jesteś Pinki. Wsiadaj, jest auto.
Podali sobie ręce.
- Dobranoc, a właściwie dzień dobry – zażartował Prezes.
- Dobranoc.
Heniu wsiadł do auta i odjechał. Prezes został chwilę i patrzył za
odjeżdżającym. Potem wszedł do domu.
Przy stole siedział żona i czekała na niego. Pocałował ją i usiadł.
- Ty tak długo nie pracuj, a jak pracujesz, to pośpij dłużej – skarciła męża.
Mówiąc to posmarowała ciemne pieczywo miodem i podała mu.
- A ty skąd wiesz, kiedy skończyłem?
- A wróciłam z party i czytałam ciekawą rzecz.
- Nie można by zjeść czegoś innego? Jakichś jajek albo szynki?
22
- Nie – kategorycznie odpowiedziała żona. - Zaraz przyniosą ci napój
mleczny.
- Mój stary całe życie żarł tłusto, pieprznie i cebulno i cienia sklerozy nie
miał – odpowiedział Prezes. – A tobie jak poszło?
- A jak zwykle. Baby głupieją, a już najgorzej to ta córcia swego taty.
Denerwuje, oj denerwuje.
- To ją odsuń!
- Nie mogę, plotkara!
- Nam plotki nie szkodzą.
- Ale lepiej, by ich nie było.
- To ją ugotuj w coś i niech ją jej firma utrąci.
- To jest myśl. Ona pazerna i można ją wpuścić. No a potem wyciągnąć i
znowu będzie użyteczna. Zobaczy się, ale pomysł przedni. Kiedy wrócisz?
- Na weekend muszę skoczyć do Katowic i Szczecina
- Dzieje się coś? – zainteresowała się żona.
- Jeszcze nie, ale trzeba być czujnym. To pamiętaj kochanie, zorganizuj
mi ten ochlaj dobroczynny.
- Pamiętam, pamiętam.
- No to lecę.
- W żadnym wypadku. Musisz wypić ten napój. Najnowsze osiągnięcie
medyczne.
- Dobra – usiadł zrezygnowany.
Prezes wsiadł do auta.
- Jak samopoczucie? – spytał kierowcę.
- Amerykańskie, panie prezesie – kierowca uśmiechnął się całą gębą. –
Trzy zawały, córka w ciąży z pijakiem, żona skarży o odszkodowanie, firma
padła, a my happy full i pełna gęba zębów na wierzchu.
- Coś poważnego – zainteresował się Prezes?
23
- Nie, skąd znowu, tylko przypomniały mi się amerykańskie filmy. Facet
ubity przez szajkę powinien nie żyć. Koleś pyta: „Of cors. Jes, bjutyful”.
- A ty wiesz, że oni w życiu tak samo robią. Tam jak człowiek nie suszy
zębów i nie tryska humorem, to przepada
- To dziwny kraj, panie prezesie.
- Dziwny – zgodził się prezes – ale bogaty.
Dojeżdżali do głównej drogi.
- Na trening? – spytał kierowca.
- Tak – potwierdził Prezes.
Jechali chwilę szosą, po czym skręcili w boczną drogę i po chwili stanęli
przed nowoczesną, ale solidną bramą. Z domku obok bramy wyszedł ogromny
cieć i bez słowa wpuścił samochód do środka. Mijając bramę, można było
zauważyć maleńki szyldzik: „Fitness Club”. Samochód stanął przed okazałą
willą. Na powitanie wyszła leciwa, acz smukła dama.
- Witamy. Świetnie pan prezes dziś wygląda – nienaganną dykcją i
ciepłym głosem powitała gościa.
- Dziękuję, pani też kwitnie – odwzajemnił się Prezes.
- Przekwitam, a może już owocuję – z tym samym czarującym
uśmiechem zażartowała dama.
Weszli do środka.
- Jest ktoś? – spytał Prezes.
- Nikogo, jak zwykle, kiedy pan jest.
- Doskonale, to proszę dzisiaj o kontrast.
Prezes wszedł do windy. Zjechał w podziemia. Wszedł do gabinetu.
Zdejmował buty, kiedy bezszelestnie otworzyły się drzwi i weszły dwie cud
dziewczyny. Smukłe, ale muskularne, z długimi włosami. Blondynka i brunetka.
Ubrane były w krótkie greckie tuniki.
24
- Co dzisiaj? – spytała ciemna uwodzicielsko i obie zaczęły rozbierać
Prezesa.
- Zapasy – rozmarzył się Prezes.
Po chwili w osobnej salce wyłożonej matą czarna i biała walczyły w stylu
wolnym przeciwko Prezesowi. Walczyli serio i na całkiem dobrym poziomie.
- Puść – rozkazał Prezes zlany potem. – Wystarczy. Teraz basen.
Przeszli do pomieszczenia obok i zanurzyli się w niedużym basenie
podświetlanym od dołu. Baraszkowali w wodzie jak dzieci. Potem przeszli do
następnego pomieszczenia i Prezes poddał się masażowi. Ale tu już było
inaczej, masaż był erotyczny. Na koniec dziewczyny zrobiły profesjonalny balet.
Prezes wsiadł do auta.
- Taka godzinka gimnastyki, Stasiu, to więcej daje niż dwie godziny na
korcie. Ty grasz?
- Nie – odpowiedział Stasiu – ja mam swój cykl.
- No tak, ty masz swój zawód – zgodził się Prezes – ale obaj wyglądamy,
co?
- Ba, pan prezes to młodzik. Dokąd? Do biura?
- Nie, do hali – polecił szef.
Chwilę jechali w milczeniu. Prezes włączył radio. Spikerka zachwalała
agrowczasy.
- Stasiu, gdzie jedziesz na urlop?
- Mam tę budowę, to chyba pojadę, jak pan prezes się zgodzi, na dwa
tygodnie gdzieś do ciepłych krajów jesienią.
- Stasiu, ja mam do ciebie prośbę. Ty machnij ręką na ciepłe kraje i jedź
na te agrowczasy. Ja ci za to zapłacę i wiesz ty co, wyślij tego roku chłopaków
w Polskę. Ja im to zasponsoruję. Ale chcę mieć jesienią króciutkie raporty z
tych wakacji. Takie, wiesz...
25
- Wiem, wiem, takie jak kiedyś
- Nastroje, opinie, sytuacja, ceny. No, zgoda?
- Rozkaz – odpowiedział Stasiu. A ilu ich wysłać?
- No tak, by pokryli kraj, po dwóch na powiat. I to Stasiu jak najszybciej.
Prezes wszedł do nowocześnie urządzonego holu. Przez oszklone drzwi
widać było ogromną halę z upchanymi biurkami. Na każdym biurku stał
komputer, a przy biurkach siedziała młodzież w białych koszulach i pilnie
pracowała. Prezes podszedł do biurka wyglądającego jak stanowisko
dowodzenia.
- Słucham – czarująco się uśmiechając powitało go cud dziewczę.
Chcę się widzieć z panem Walachem.
- A pan? – dopytywało się dziewczę.
Prezes podał jej wizytówkę. Dziewczę uwodzicielsko się uśmiechnęło i
zniknęło za obitymi skórą drzwiami. Po chwili wróciło.
- Pan Walach bardzo przeprasza, ale ma bardzo pilną naradę i prosi, by
pan prezes poczekał parę minut.
Prezes roześmiał się serdecznie.
- Nie, nie, to nic pilnego. Wpadnę kiedy indziej.
- Stasiu, wal do biura – rozkazał Prezes, wsiadając do auta
Stasiu skrzywił się.
- Co jest – czujnie spytał Prezes.
- Będzie korek.
- Skąd wiesz?
- Bo zamykają ulice – Stasiu wskazał na radio.
- Z jakiej okazji?
- Kanclerz jedzie do „harówy” – tajemniczo odpowiedział Stasiu.
26
I faktycznie na rogu pojawił się patrol żandarmerii.
- Nie daj Boh z hama zrobyty Pana – warknął Prezes. – Idę na piechotę.
Wysiadł i pomaszerował w tłum, za nim bez słowa ruszył szofer..
W gabinecie Prezesa siedział Henio w fotelu, a Prezes spacerując mówił:
- Wypieprz tego Walacha natychmiast. Zwołaj Zarząd i wypieprz jego i
jego ludzi. Chyba możemy to zrobić?
- Bez kłopotu – potwierdził Henio.
- I zrób tak, żeby wiedział, że to ja go wypieprzyłem za chamstwo.
- Rozumiem – uśmiechnął się Heniu – mobilizacja przez strach.
Prezes zmrużył oko i pokazał rękę. - Żelazna rączka.
- A co ze starszym Walachem?
- Nie łączyć. Niech pocierpi i pomyśli – Prezes przez cały czas czarująco
się uśmiechał i był uosobieniem dobrego wujaszka.
Prezes z Gnojkiem szli Pragą. Prezes nie rzucał się w oczy ubraniem, za
to Gnojek to był szczyt elegancji.
- Więc mówisz, żeś trafił na jego szefa?
- A jak! – z dumą uśmiechnął się Gnojek. – Nie darmo pracowałem w
zielonym, by nie mieć swoich. Oni kiedyś plackiem padali przed gazetą, a ja
byłem ludzki i stąd przyjaźnie.
- Nie bój się, dobrze zainwestowałeś.
Stanęli na światłach. W ogromnej wystawie odbijali się jak w lustrze.
- Trochę cię to kosztowało – uśmiechnął się Prezes – ale to dobrze, bo
idziesz do telewizji.
- Co? Ja? – zbaraniał Gnojek.
- Tak, tak – potwierdził Prezes – ale chodźmy, bo mamy zielone światło. I
wziął Gnojka pod rękę.
27
- Tu kiedyś była taka knajpa ze zrazami, wstąpimy?
- No pewnie – ożywił się Gnojek. – Ja stawiam – i roześmiał się.
- Czego ryczysz? – spytał Prezes.
- A bo ty mnie utrzymujesz, ba tworzysz, a ja, jak jaki tuman, wyrywam
się ze stawianiem.
Prezes przystanął i całkiem poważnie patrząc w oczy Gnojkowi
wyrecytował:
- Właśnie dlatego żeś taki... wybrałem ciebie. A postawić ci pozwalam.
Poszli dalej.
- Zbyszek, przecież to było gdzieś tu.
Stanęli i rozejrzeli się. Stali przed eleganckim, oszklonym wejściem do
lokalu.
- To tu, ale jaki szyk – zgodził się Gnojek.
- Trudno, co by nie było, wchodzimy.
Usiedli w pustym, eleganckim lokalu w dyskretnym kąciku. Prócz nich była
tylko grupka kelnerów, z których jeden podszedł i skłonił się bez słowa.
- Po śledziku i karafeczkę – zarządził Gnojek.
Kelner odszedł i już po chwili zmienił popielniczkę. Zastawił stół i
zniknął.
- No to pod nowego redaktora – wzniósł toast Prezes.
Wypili.
- No to za mojego protektora – zrewanżował się Gnojek. Wypili. - Ty, jak
oni na tym wychodzą, przecież tu puchy?
- Pralnia – mruknął Prezes. – Zyski wykazują na papierze, płacą podatki i
już szmal jest legalny. Ale co cię to obchodzi... No, przepraszam, tyś przecież
dziennikarz, ciebie teraz interesuje wszystko. Mnie tylko to, za co płacą.
28
- Cóż chcesz, byt określa świadomość. Dlatego mam tu już część mojej
pracy.
Otworzył „bondówkę” i wręczył Prezesowi elegancki neseserek.
- To sobie potem przeczytam, a teraz powiedz w skrócie.
- W skrócie to Trądziarz jest pełen produkt awansu społecznego
minionego okresu. Rodzina pegeerowska. Technikum rolnicze. Polowy,
brygadzista, kierownik gospodarstwa w pegeerze. Znał środowisko, to trzymał
hołotę twardo i miał wyniki. Odważny, miał bójki z robolami.
- Czekaj, czekaj, bije? - zainteresował się Prezes.
- A tak. W technikum trenował boks, miał parę walk to i tłukł kwiatków.
- Kradł? – spytał Prezes.
- Jak każdy. Chłop tylko rozpalonego żelaza i gówna nie weźmie. Ale
inteligentny, nigdy nie wpadł.
- No to dlaczego wpadł w długi? – przerwał Prezes.
- Bo on był mądry na komunę. Wziął pożyczkę i myślał, że zapłaci za
dwadzieścia lat tym, co wyprodukuje, a państwo od niego kupi. A zwłaszcza, że
zapłaci połowę pieniędzy. Dlatego kupił super auto, postawił dom i zaczął coś
tam orać, a tu prezenty Balcerowicza i klapa.
- Był partyjny?
- No pewno. Przecież bezpartyjny nie zostałby kierownikiem. Tam
nauczył się przemawiać.
Przerwali, bo do lokalu weszła grupka „biznesmenów”. Złote łańcuchy na
szyjach, złote zegarki, wytworne garnitury. Rozejrzeli się po sali. Jeden z nich
kiwnął głową siedzącym. Prezes odkłonił się. Nowo przybyli zasiedli daleko od
dwóch „przyjaciół” i natychmiast zostali otoczeni gromadką kelnerów. Gnojek
uważnie popatrzył na Prezesa.
Zbyszek, a teraz przejdziem do telewizorni. Ja chcę, byś robił szum koło
Trądziarza, ale chcę też, byś mi gromadził to, co nie wchodzi do emisji. I tak raz
na tydzień kasetka. Poza tym chcę, byś był koło niego, dawaj mu dobre rady,
29
dawaj wiadomości, podpowiadaj, wkładaj mu w gębę gotowe zwroty, w końcu
dawaj prezenty.
- No a... - zawiesił głos Gnojek i zrobił ruch palcami jakby liczył
pieniądze.
- Nie bój się, jak dostaniesz się do telewizji, to już same zarobki cię
oszołomią. A poza tym ja dam, ale stopniowo, tak, byś się w oczy nie rzucał.
- No, chodźmy – Prezes kiwnął na kelnera.
- Kelner podszedł i podał rachunek na tacy. Gnojek sięgnął po rachunek,
ale uprzedził go Prezes, rzucił na tacę 150 złotych i ruchem ręki odprawił
kelnera.
Gnojek aż sapnął z wrażenia. Prezes to zauważył.
- Piłeś najlepszą czystą w swym życiu. Chodźmy – powtórzył Prezes.
- Nie zostawię – desperacko postawił się Gnojek i jednym haustem
opróżnił karafkę.
Wychodząc, minęli stolik z rozbawionym towarzystwem. Prezes znowu
wymienił ukłony. W drzwiach minęli się z trzema barczystymi osiłkami. Byli
już na ulicy, kiedy huknęły strzały. Widzieli jak na dłoni trzech, których minęli
w drzwiach, jak strzelają do siedzących przy stoliku. Posypały się szyby, ludzie
przerażeni padli na ziemię, oni zresztą też. Trwało to sekundy, a oni widzieli
dokładnie, jak walą się śmiertelnie ugodzeni na podłogę. Jak zamachowcy
wybiegają z knajpy, jak uciekają. Zapadła cisza. Gnojek się trząsł, za to Prezes
spokojnie rozkazał.
- Idziemy. Spokojnie.
Wstali.
30
- Spokojnie, spokojnie – szeptał Prezes i wolno oddalali się od restauracji.
Większość ludzi też gdzieś znikła. Byli już kawałek drogi od strzelaniny, kiedy
usłyszeli sygnały policji.
- Zbyszek – Prezes popatrzył na swego kolegę – coś taki biały? Zbyszek,
to Chicago – i lekko puknął go palcem w brzuch.
- Stasiu, nie chciałbyś mieć jednego z nich? – Prezes wskazał na mijane
przedziwne, ogromne posiadłości.
- Nie – odpowiedział kierowca.
- Czemu? – zdziwił się Prezes.
- Panie Prezesie, o, niech pan zobaczy – wskazał na grupę zaniedbanych
budynków, po prostu bud. – Ci z tych bud kiedyś pójdą na te pałace. A mają
doświadczenie, bo już dwa razy zabierali, a teraz czują, że na ich plecach to
rośnie i czują, że ssie ich w dołku głód.
- To mówisz, że mam się bać?
- Czego? – prychnął Stasiu. – Pan Prezes to ma przy nich chałupkę. Ot,
taki większy badylarz.
Roześmiali się.
- Ale na świecie wszędzie tak jest, jest bogacz i jest nędzarz – drążył
Prezes.
- Zgoda, ale nigdy nie było tam niby równości komunistycznej i poza tym
krawężnik ma dwa i pół tysiąca zielonych na miesiąc. A u nas tysiąc złotych.
Kto za tysiąc złotych będzie gonił złodziei?
- No ty masz więcej.
- Pan Prezes jak coś palnie...
! Dobrze, Stasiu, dobrze, dostaniesz podwyżkę.
31
Zajechali na lotnisko. Z kapitanatu na powitanie wybiegł szczupły,
przystojny, siwy mężczyzna. Trzasnął po oficersku obcasami:
Witam pana Prezesa.
- Panie pułkowniku kochany, nie tak oficjalnie. Ja nie inspekcja z MON-u.
- Panie Prezesie, co się należy, to się należy.
- Dobrze, dobrze, co pan ma dla nas?
- Wszystkie są gotowe – odpowiedział pułkownik.
Polecimy: ja, Stasiu, drugi pilot, mechanik, może pan chce?
- Ja i tak lecę, będę drugim pilotem.
- O, dziękuję – rozsłonecznił się Prezes. – No to może krowę?
- Dobrze, może być krowa. No to proszę do mnie, a ja wydam
rozporządzenia.
Weszli do budynku, a po chwili mechanicy wytoczyli z hangaru
transportowy dwupłat, już zabytek..
Z dworca lotniczego w Katowicach wyszedł Prezes w otoczeniu grupki
wyraźnie biznesmenów. Podeszli do oczekujących aut. Prezes rozbawiony
zwrócił się do Stasia:
- A skąd się tu wziął Michał z moim autem?
- Myślałem, że pan...
- I dobrze myślałeś... – pochwalił go Prezes.
Stasiu z małym chuderlawym pięćdziesięciolatkiem stali obok dużej
plątaniny torów. Na torach tłum ubrany w robocze ubrania montował barykady.
Powiewał transparentami, na których czerwieni białe litery krzyczały o obronie
miejsc pracy, o obalenie rządu, o chleb. Wśród nich kręcili się ludzie w
obszernych, długich płaszczach biznesmenów z komórkami w rękach. Były
wszystkie związki zawodowe. Niemrawo przechadzali się umundurowani
32
sokiści. Kręciły się też ekipy z kamerami. Z dwóch stron stały pociągi
pasażerskie.
- No, napatrzyłeś się – zwrócił się chudy do Stasia. – Starczy, jedźmy
stąd.
- Jechali chwilę w milczeniu.
- Alojz, oni zablokowali kolej w całej Polsce.
- No, nie w całej, ale w dużej części.
- I nikt o tym nie wiedział?
- Wiedzieli, a jakże.
- Szuwarek taki chętny do rozpędzania chłopów, nie? – dopytywał się
Stasiu.
- A nie, bo się obraził, że nie został wicepremierem, a nie został, bo ciąży
na nim podejrzenie o złodziejstwo.
- Będziesz coś miał z tego dla mnie?
- Na jutro ci zmontuję kasetkę.
- A masz szmalczyk?
- Jasne.
- No to wpadnijmy na „maluszka”. Zgoda?
Siedzieli w hotelowej knajpie, w której przy wejściu wisiała tabliczka:
„Wejście tylko za kartami”.
- Ty jak zwykle – ucieszył się Stasiu.
- Tu, kochany Stasiu, to w dalszym ciągu jest Stalinogród.
Usiedli w kąciku i zamówili.
- No i co o tym sądzisz, Stasiu?
- Alojz, Alojz, ja dzisiaj czytam w gazecie, że kryminalista posądzony o
narżnięcie państwa na miliard zielonych, na którym wisi sprawa o ten miliard i
33
który siedział cztery lata w śledztwie, zakłada firmę z drugim oskarżonym o
przekręt na miliard złotych, który wychodzi z pierdla za kaucją 16 i pół miliona
i uważaj, firmę nastawioną na eksport na zachód kożuchów. To ja, Alojz, nic nie
myślę, ja nie chcę myśleć, ja nie chcę zwariować.
- Mnie się wydaje, Stasiu, że żyjemy w konspirze.
- W konspirze? – zdziwił się Stasiu.
- Tak jest, w konspirze. Istniejemy jako tako, bo działamy w podziemnym
państwie finansowym i najdziwniejsze, że nikt tego nie chce rozpierdolić. A
wystarczyłby jeden dawny wydział PG i jeden dawny sąd.
- Do czego by wystarczył? Do zapełnienia kwartału na cmentarzu?
- Do cichego dotychczas lokalu wtoczyła się dziwna procesja. Grupa
pijanych miała na rękach nie mniej pijanego, który się darł: „Dla wszystkich
gorzała!”
- Co to? – zdziwił się Stasiu.
Werbusy?
- Nie wiesz, co to werbus? Skąd ty jesteś? Z Warszawki? Otóż Alojz przyjął profesorski ton - do pracy w kopalni werbowano w całej Polsce, a
najwięcej rzeszowskie, kieleckie, krakowskie. Wysyłano naganiaczy, którym
płacono od łebka zwerbowanego do kopalni. A zwerbowanym dawano w
pierwszej kolejności mieszkania, bony na dobra wszelkie, od drewnianych IF i
motorów po Fiaty 126 p. Mało tego, ściągano żywność z całej Polski i na święta
mięso szło ze Śląska na wioskę. Kombajn kwitł, dziadek sprzedał świnię i za to
dostawał prócz szmalu deputaty a to nawozów, a to przydział węgla, a to traktor.
Syn czy wnuczek kupował mięcho i wiózł na wieś, a dopłacała do tego
„komuna” i pierdolnęła z taką gospodarką.
- Czy ty wiesz, że Komitet Strajkowy w Jastrzębiu organizowała firma?
- A co z mężem, Stasiu, którego tak ładnie naśladujesz?
34
- A, towarzysz Edward. No cóż, godnie się starzeje, nie przestając
złorzeczyć na towarzyszy, którzy „przerwali” mu „dekadę”. Ja mam nawet taką
teorię, że to wszystko przez telewizję.
- Przez telewizję? Pieprzysz.
- Może i pieprzę, ale popatrz. Towarzysze mieli dość tego absurdu i
pozwolili na ruchawkę, bo chcieli zmian i poza tym wiedzieli, że ekonomia
pieprznęła i dobrze. Ale nie przewidzieli, że naród jest tak wkurwiony, a
wkurwiała go telewizja dziennikiem. Ty pamiętasz, każdy dziennik zaczynał
się od: „Dziś towarzysz Edward Gierek...”
Stasiu roześmiał się.
- To wspaniała teoria na tę knajpę, no ale może coś w tym jest.
- A to pewnie jeden z tych górników, co przepija odprawę. Bo tak po
prawdzie, to co on może za te 50 tysięcy zrobić? Łba do interesu nie ma.
Zawodu nie ma, bo jest hajer i zna tylko proste roboty. A jakby wymyślił coś
mądrego, to mu nie starczy na łapówki, a gdzie lokal, transport, pieniądze na
rozruch... To przynajmniej się nachleje.
- Kurwa żeś mać świata całego – zaklął Stasiu. – No a gdzie etos śląski?
Przecież Ślązak to wspaniały robotnik, wspaniały żołnierz, posłuszny, sumienny.
- Hi, hi, hi – złośliwie zachichotał Alojz. – To, co mówisz, to etos
niemiecki, a Niemcy wyjechali. Ci, co zostali, to mają za sobą chlubną kartę w
PZPR, ZMP, MO i SB oczywiście. Ślązak? Ściągnęli hołotę z werbunku,
przyzwyczaili do przywilejów i teraz jest to, co jest. Bo wiecie, towarzysze,
Polska na węglu stoi – przedrzeźniał nad wyraz udanie Gierka. – To pogranicze,
tu panuje serwilizm.
- Ty mówisz etos, a zobacz co z etosem pracy, obowiązku zrobiła komuna
w dedeerze?
- Wasza wysokość, to wiemy o Katowicach. A co w Szczecinie? – spytał
Henio, siedząc z Prezesem w gabinecie przed ogromnym telewizorem.
35
- Czemu „jego wysokość” – zaciekawił się Prezes.
- Bo dotykasz dna w swoim państwie jak Harum al Raszid lub jaki inny
król Jordanii.
- Tak, tak – roześmiał się Prezes. – Słyszałem, że ten nowy król przylepił
sobie brodę, zwołał telewizje z całego świata i „przeniknął” w tłum poddanych.
Odważny do szaleństwa.
- Tak jest – potwierdził Henio – zwłaszcza że tłum składał się wyłącznie z
ochroniarzy.
- No, Heniu – zabawnie obraził się Prezes – tylu ochroniarzy to ja nie
mam.
Wybuchnęli śmiechem.
- Ale poważnie, rozumiem, że na Śląsku walczą o jakieś milion głosów, a
co w Szczecinie?
- W Szczecinie, Heniu, to patrz.
Na ekranie pojawiło się przejście graniczne. Kamera pokazuje
zbliżenie jednego z nich. Do stojącego tira podjeżdża facet na motorowerze z
pojemnikiem, na którym pisze „Hot dogi. Napoje”. Kierowca otwiera drzwi od
strony roweru. Sprzedawca podaje jedzenie. Kierowca w zamian daje mu
reklamówkę.
- Teraz, Heniu, uważaj. W tej reklamówce jest czterdzieści tysięcy marek.
- A co w tirze?
- Papierosy.
Widać jednego sprzedawcę. Żaden z kierowców nic od niego nie kupuje.
Sprzedawca podchodzi do posterunku Straży Granicznej i torba znika w
okienku. Auta przesuwają się wolno. Zbliża się do odprawy nasz tir. Nagle
wybucha zamieszanie. Wyskakują dodatkowi celnicy. Pojawia się Straż
Graniczna. W aucie poprzedzającym naszego tira coś znaleźli. Odstawiają
samochód na bok. W tym czasie pobieżnie odprawiają znanego nam już tira.
- Ładne – pochwalił Henio. – A tego co złapali, to co?
36
- E, pewno jakieś gówno.
- O, patrz teraz tu.
Na zatłoczonym targu trzech byczkowatych w skórach prawie oficjalnie
inkasuje od sprzedawców paczki pieniędzy, które skrupulatnie liczą.
- O, a tu. Jak okiem sięgnąć, to nie pola a istny busz.
Z lotu ptaka widać hektary nieużytków. Gdzie niegdzie pasie się
krowa, ktoś pracuje traktorem. Ogromne opuszczone gospodarstwo w stanie
agonalnym, po prostu ruina.
- To agencja rolna? – spytał Henio.
- A gdzie tam, dzierżawy.
- To za co oni płacą podatki? – dopytywał się Henio
- Oni nie płacą. Płacą ci.
Na ekranie, również z lotu ptaka, pojawia się wspaniała zabytkowa
rezydencja. Ludzie jak mrówki uwijają się przy remoncie. Za pałacem stado
koni, widać spłoszone samolotem, galopuje po pastwisku.
- Któż to?
- Heniu, Heniu, zaczynam wątpić w ciebie. To fundacja na rzecz
pojednania polsko-niemieckiego, na razie z małym udziałem, ale z pozwoleniem
na działalność gospodarczą, rolną i oni gospodarują na tym buszu.
- No a co na to ten święty jebnięty prezydent Szczecina?
- On uzdrawia.
- No to sądzę, że Trądziarz ma milion głosów, ale może prezydencina
uzdrowi?
- Heniu, tam są wilki, jego kupią i udupią. Dlatego bierzemy się do
roboty. Po tym spędzie u mnie, tym, co organizuje u mnie moja żona, odetniemy
od cycka kogo trzeba i damy tym, co potrzebują.
- Stawiam na magistra.
- Tak, ale raczej na Dupcyngiera, on ma gadane wiecowe.
- W tym tylko szkopuł, że oni mają swego szmalu wbród.
37
- Stawiamy, Heniu, na głodnych, to znaczy na Cebernego, Ogrodnika,
Trądziarza, Podrzutka, Przystojnego, ale oczywiście nie stronimy od naszych
dawnych towarzyszy i będziemy w mozole ciągnąć ten wóz – zakończył z
emfazą wyraźnie drwiąc. - Oni bez wojny swoje odwojują.
- A profesorzy?
- Profesorzy constans. Wiedzą, gdzie stoją powidła i już się czają.
- Heniu, czasu to my nie mamy za dużo, ale ja chyba zrobię sobie urlop i
dmuchnę do ciepłych krajów. Po tym spędzie, oczywiście. I przyślę tu syna.
- I chciałbyś, bym nad nim czuwał?
- Oczywiście.
- Wasza Wysokość, przyjmę delfina należycie.
- Nie kpij, Heniu. Żeby on miał tyle rozumu, co delfin, to bym go zrobił
jakimś prezesem, ale może wyszumi się i zmądrzeje. W każdym razie nie
dopuść, by narobił jakichś głupstw, jak te potomki pierzydenta.
- No, taki głupi to on nie ma po kim być – zaprotestował Heniu.
- Daj Boże, Heniu, daj Boże!
- A teraz poważnie. Jest tak źle, że lecisz na Florydę?
- A skąd ty wiesz, że ja chcę jechać na Florydę – zdziwił się Prezes.
- Bo znam cię. Ty byś nie płacił za hotel, jak masz dom w ciepłym
miejscu i ciekawym. Jest aż tak źle?
Heniu, dobrze nie jest, ale to nie pierdolnie tak szybko. Owszem, rozglądać się
trzeba, ale jeszcze nie tak szybko. Ja po prostu chce rzucić okiem na to, co tam
mam, ot i wszystko. Ale, Heniu, zaskoczyłeś mnie. O tej Florydzie to ja tylko
wiedziałem. Ciesze się, że jesteś ze mną – pochwalił Henia
- Edziu, dostaniesz przyzwoite utrzymanie, zgoda? – spytał Stasio
siedzącego naprzeciw niewysokiego, krępego, niczym nie wyróżniającego się
mężczyznę. Ten zjadł ze smakiem ogromny deser i nagle spojrzał znad salaterki.
Oczy miał niesamowite, głęboko osadzone, bladoniebieskie – prawie białe.
38
- Stasiu, ty wiesz, kto to był Traugutt?
- Traugutt? – Stasia zatkało. – No, dyktator powstania styczniowego.
Zginął, powieszony w Cytadeli.
- No właśnie – zgodził się Edzio. – Żył sobie spokojnie emerytowany
pułkownik carski w mająteczku z emeryturą, z rodziną, leciwy, już nie żaden
gówniarz i nagle wyrwało go na zatracenie. Przecież nie był głupkiem, wiedział,
że prawie nie ma szans na zwycięstwo, a poszedł. Wiesz dlaczego? Bo był
patriotą.
- Edek, po co mi to mówisz?
- Stasiu, ja utrzymanie mam. Pić nie piję, hazardu nie uprawiam, na dupy
nie wydaję, w autkach się nie kocham, ot, żeby szybko jeździć, to utrzymaniem
mnie nie kupisz. Owszem, coś tam potrzebuję, altruistą nie jestem, ale ty mnie
przekonaj, że trzeba się wziąć za tego Trądziarza, że on szkodnik.
- Co ja cię będę przekonywał, ty sam się przekonaj. Patriota się zrobiłeś?
– skrzywił się Stasiu.
- Ty się nie śmiej, ja naprawdę jestem patriotą – poważnie odpowiedział
Edzio.
- No to bierzesz ochronę tego hotelu?
- Stasiu, daj mi czas. Wpierw się rozglądnę, a tak za tydzień przyślij tego
kontrahenta do mnie do biura. Dzisiaj jest dwunasty, no to niech będzie u mnie
19-ego o 9-tej. A my na 12-stą.
- W samo południe się zaczęło – zanucił Stasiu.
- Pożegnali się. Stasiu wsiadł do auta. Uruchomił silnik. Nie
zweryfikowany ubek-patriota parsknął ni to śmiechem, ni to gniewnie. „A może
to prawda?” dorzucił w zamyśleniu Stasiu i ruszył przed siebie.
39
Stasiu, ty dusigroszu, czyś ty zaczął głupnąć, żeś nas tu wywiózł? Znowu nie
było ciepłej wody – rozeźlona, ładna kobieta wskoczyła pod kołdrę. – Ja się tu
zaziębię – dygotała.
Stasiu leżał na drugim tapczaniku w dresie i przeglądał gazetę.
- Czemu miałbym zgłupnąć – spytał.
- Zrób kawuni – rozkazała żona.
- Nie chce mi się iść do kuchni. Może łykniesz dziobka – zachęcał z
uśmiechem.
- A daj, bo się zaziębię – zrezygnowała kobieta.
Stasiu podał jej szklaneczkę. Kobieta łyknęła, (xxx) i zaczęła marudzić.
- Zapłaciliśmy po 86 złotych od osoby za tę dziupelkę.
- Z wyżywieniem – wtrącił się mąż.
- Tak jest, z wyżywieniem. Już drugi raz były kartofelki ze słoninką i
kwaśnym mleczkiem.
- Nie marudź, kuchnia regionalna – łagodził mąż.
- Ja mam gdzieś taką kuchnię regionalną za takie pieniądze – wściekła się
żona.
- Nie narzekaj, masz atrakcje.
- Stasiu, Stasiu – z politowaniem spojrzała na męża. – Licz ile kosztują
atrakcje. Rower – 5 złotych za godzinę, drożej jak w Warszawie. Jazda konna
droższa niż na Legii. Spacer zaprzęgiem – cena jak w Krakowie. Wędka – 10
złotych dziennie. Ryba, którą złowisz, cena jak w sklepie. Pieczenie rybki – 5
złotych. Stasiu, za te pieniądze to siedzielibyśmy na jakiejś Costa del Sol, a nie
w tym zadupiu. Wyjeżdżamy – zdecydowała.
- Dokąd? – spokojnie spytał Stasiu.
- Do domu.
- Nie możemy.
- Jak to?
- Widzisz, prezes kazał się rozejrzeć po kraju – mruknął Stasiu.
40
- Aha! – zatryumfowała – i pewnie za to płaci. Już rozumiem twoją
rozrzutność, ale nic z tego, ja tu dłużej nie zostaję. Już nie mogę patrzeć na te
wiecznie płaczące nad swoją niedolą mordy gospodarzy.
- Zgoda, ale ty z nimi to załatwisz.
- Z przyjemnością – rozpromieniła się – już ja się z nimi rozliczę.
Stasiu został sam w pokoiku i zaczął się pakować. Po chwili usłyszał
pukanie.
- Proszę.
Do pokoju wszedł chuderlawy mężczyzna w okularach.
- Słucham – spytał Stasiu.
- Przepraszam za najście – zaczął nieśmiało przybysz – ale słyszałem, że
państwo wyjeżdżają.
- Tak – potwierdził Stasio.- No i...
- Otóż jak pan odbierze pieniądze? – spytał gość.
- To pan też – roześmiał się Stasio.
- No tak – przyznał gość. – Wie pan, dałem się namówić na tę
agroturystykę, by popierać przedsiębiorstwa chłopskie, wieś, a tu panie wielkie
gówno.
- I kant – wtrącił Stasiu.
- No właśnie, trafnie pan to ujął. Wiec jak pan odbierze pieniądze?
- Idź pan do kuchni, tam jest moja żona i przyłącz się pan do niej. Ona
diabłu odebrałaby swoje, to może i od chłopa wydrze..
W samochodzie żona opowiadała:
- I wyobraź sobie, że w momencie kiedy ta baba, no gospodyni,
powiedziała, że dzisiejszy obiad to musimy zapłacić, to ten mały wstał i spytał
gdzie ten obiad. To baba mówi, że o tu w tym garze jest zupa, a ten mały mówi
dobrze, zapłacę i napluł do gara.
41
- O ku... – ryknął śmiechem Stasiu. – I co?
- I nic, bo okazało się, że on jest jakiś naukowiec od ekonomiki wsi i że
on jest firma gdzieś tam, ale swoje „joby” otrzymał. Stasiu, dokąd jedziemy?
- Na dalszy odpoczynek.
- Ale teraz to ja chcę do cywilizacji – zarządziła żona.
- Zgoda. Tu niedaleko jest dawny Centralny Ośrodek Sportowy, jedziemy
tam.
Podjechali pod zamknięty szlaban. Z budki strażniczej wyszedł bykowaty,
na czarno umundurowany facet.
- Przepraszam, w jakiej sprawie – spytał grzecznie.
Stasio patrzył w okno wartowni.
- Czy to nie Michał Konieczny? – spytał.
- Tak – zdziwił się wartownik – pan go zna?
Stasio nie czekał na odpowiedź, tylko wszedł do wartowni. Po chwili
witał się wylewnie ze szczupłym, ale barczystym ochroniarzem. Wyszli i wsiedli
do auta. Drugi ochroniarz bez słowa podniósł szlaban.
- Poznaj, kochanie, koleżkę serdecznego.
- Michał Konieczny – przedstawił się ochroniarz.
- Miło mi – kokieteryjnie uśmiechnęła się kobieta.
- Teraz w prawo – prowadził po ośrodku Michał. – O, i już.
- Chodź z nami – zaprosił Stasio kolegę.
- O nie, w tym uniformie nie mogę wejść do restauracji.
- Kurwa, co to? – zdziwił się Stasio.
- Kapitalizm – warknął Michał.
Koło nich przechadzały się stadka usportowionych osób w różnym wieku.
Na każdym było ładnych parę złotych.
- Są tu wolne miejsca?
42
- Jak zwykle – przytaknął ochroniarz – ale najtańsze za półtorej starej
banki i nie dla każdego.
- A możesz załatwić parę dni?
- No pewnie, nawet z upustem.
- Nie, bez upustu.
- Patrząc po aucie, to ty Stasiu dobrze stoisz?
- Nie narzekam. No to załatwimy zameldowanie, pójdziemy z żoną coś
zjeść, a ty o której kończysz?
- O szóstej.
- No to spotkamy się na wartowni pięć po szóstej, zgoda?
- Co robić, jak mus, to mus – zażartował Michał.
Na szerokim łożu przeciągała się leniwie żona i liczyła:
- Sto pięćdziesiąt od osoby to fakt. Ale śniadanie gratis, basen gratis,
korty gratis, sauna gratis, bezpieczeństwo na parkingu gratis.
- Obiad na dwie osoby bez alkoholu prawie stówkę – zburzył wyliczankę
Stasiu.
- Ale jak podany – oponowała żona. – A teraz, kobieta zadowolona jest
kobietą chętną – uśmiechnęła się zalotnie.
Pięć po szóstej poboczem szli Stasio i Michał.
- No to gdzie idziemy, może tam? – wskazał ręką Stasio na restaurację po
drugiej stronie jezdni.
- Nie, tam nie możemy iść. Tam za skrzyżowanie.
- Czego nie? – oponował Stasio.
- Widzisz, przy tej drodze z Warszawy do Łodzi lewa strona to Wołomin,
a prawa Pruszków. Moja buda jest z prawej, no to ja muszę chodzić z lojalności
do knajp po prawej.
43
Weszli do knajpy i usiedli.
Późnym wieczorem przyjaciele wracali do ośrodka.
- I ty, Michał, godzisz tę robotę z sumieniem?
- A co ma kurwa żesz jego mać sumienie z tą robotą? A co ja takiego
robię? – oburzył się Michał. – Jestem specjalistą od walk. Pracowałem w
ZOMO, nie zweryfikowali mnie, dostałem grosze renty, to co, miałem zdychać?
Tu nas szanują, bo pilnujemy porządku. Płacą przyzwoicie, a co wyprawiają, to
gówno mnie obchodzi. Tym niech zajmuje się ta nowa policja i to nowe UB, to
UOP-e, gówniażeria filmowa, a ty co wyprawiasz?
- Hm, niby to samo, co ty – w zadumie odpowiedział Stasio. – To są
głupki. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi zorganizowanych nie wyrzuca się bezkarnie.
W gabinecie Henio z Gnojkiem patrzyli w telewizor, a w telewizorze
Trądziarz ogromnym zielonym grzebieniem czesał rzadkie włoski. Ubrany był
elegancko, jak na Boże Narodzenie w Grójcu. Koło niego kłębił się tłum
młodocianych dziennikarzy. Trądziarz mówił:
- Tak, trzeba patrzeć tym łajdakom na ręce. To nie rząd, to nie sejm, to
banda złodziei i aferałów. Taki Balcerowicz to głupek, bo nie wie jak żyje wieś.
Ale my wiemy, że trzydzieści dwa miliardy dolarów leży w bankach
szwajcarskich. Ta bab od banku myśli, że oszuka chłopa, który nie ma z czego
żyć. Jak może być tak, by chłopskie dzieci głodne chodziły. By ludzie z głodu
umierali. My im będziemy patrzeć na ręce i będziemy bić po tych rękach, a po
pyskach też i nie tylko po pyskach. Niech prymas pamięta, że w Polsce już raz
powiesili Prymasa.
- Co on gada? – zainteresował się Henio i zatrzymał obraz.
- Podsunąłem mu – skromnie odpowiedział Gnojek.
- Nie rozumiem.
44
- Panie Heniu, parę dni temu Prymas nawoływał chłopów do spokoju,
więc wyciągnąłem sprawę z historii, jak lud Warszawy w czasie insurekcji
kościuszkowskiej powiesił prymasa Kossakowskiego, swoją drogą wyjątkową
szuję i zdrajcę.
- Pięknie – pochwalił Henio – grzebień też pan wymyślił?
- A jakże? Prezydent obalacz miał ogromny długopis, to temu podsunąłem
grzebień, by czesał władzę.
-No, dalej.
Trądziarz puszył się przed kamerą.
- Wywleczemy ich za łby z tych ich gmachów, ale na razie damy im czas
na opamiętanie się, a jak nie, to dwa miliony chłopów zablokuje drogi i ruszy na
Warszawę.
Zadzwonił telefon.
- Słucham – przyjął Henio. – Walach starszy? No i czego chce?
Spotkania? No dobrze niech mnie pani umówi z nim jutro na drugą w
„Belwederze”. Tak, na lunch.
Odłożył słuchawkę.
- No, dobra robota. Kaseta zostaje, a swoją drogą głupek zadziera z
Kościołem.
- Tu się pan myli, panie Heniu. Głupek to on nie jest. On zna wieś. Tam
wiara, a zwłaszcza we wsiach pegeerowskich jest powierzchowna, a pasterze
często bez wyobraźni kłują ludzi w oczy a to autkiem, a to balangą, a to
arogancją. Poza tym komuna zostawiła ślad i na Kościele, bo poza
autentycznymi powołaniami zostało księżmi masa, co tu ukrywać, tumanów, bo
to, co mądre, szło na łatwiejszy chleb. Choćby w aparacie propagandy.
- Nie może, ale na pewno. Oni chcą księży w tych Siemierzach,
Siemiechowach czy innych Sianowach ubranych jak ksiądz – w sutannie,
jeżdżących polonezem z gosposią starszawą, bez atrakcyjnych kuzynek, a za to
45
z cukierkami i obrazkami dla dzieci w kieszeniach. Kościół i hierarchia o tym
wie.
W eleganckiej restauracji, pustawej, przy wytwornie zastawionym stoiku
siedział Henio ze szpakowatym, sarmackim jegomościem.
- Wiec nie rozumiem tego ochłodzenia stosunków między nami, to znaczy
miedzy naszym stronnictwem a panem prezesem. Oczywiście pomijam sprawę
mego syna jako w zasadzie nieistotną...
- Panie pośle – przerwał Henio – ja, widzi pan, uwielbiam szparagi, ale
niestety, nie mogę ich jeść. I co robię? Zamawiam je, wącham, odstawiam i
ukradkiem zjadam, po czym cierpię.
- Niech pan wybaczy, panie Henryku, ale dalej nie rozumiem.
- Dlatego siedzimy przy obiedzie, a nie przy biurku. O, niech pan patrzy
na tych dwóch na środku.
Poseł spojrzał ukradkiem i zobaczył dwóch niechybnie ważnych
osobników, jak siedząc przy wspólnym stole odwróceni do siebie bokiem, każdy
z osobna rozmawiał z komórki.
- Oni nie dorośli do komórki – ciągnął Henio. - Oni powinni być
szoferami, bo tylko szofer rozmawia komórką.
W tej chwili zadzwoniła komórka posła.
- Przepraszam – zmieszał się stary Walach.
- Nie ma o czym mówić – pobłażliwie uśmiechnął się Henio. – Pan po
prostu zapomniał wyłączyć aparat. Ale do rzeczy. Jak głosowaliście 16, dwa
miesiące temu?
- A, o to chodzi – odetchnął poseł. – Powiem panu, głosowaliśmy według
sumienia. Coś przecież jest na tym świecie bez ceny.
- Owszem, zgadzam się z panem w całej pełni, są rzeczy bezcenne, takie
jak honor, zdrowie i parę jeszcze, ale przepraszam, bo oto idą moje szparagi.
46
Zadzwonił telefon w pomieszczeniu ni to biura ni to wartowni. Edzio
podniósł słuchawkę. Chwilę słuchał i twarz zrobiła mu się kamienna.
- Dziób i Śruba? Niemożliwe. Dobrze, jedziemy.
Odłożył słuchawkę.
- Wszystko, co żyje, alarm! Daj, ile masz w kasie – rozkazał. – Dziupla,
bierzemy broń ostrą. Dziub i Śruba ciężko pobici w szpitalu.
Dwa osobowe mercedesy i mikrobus zajechały pod szpital. Wysypali się z
nich czarno umundurowani ochroniarze.
- Idę z Dziuplą, reszta czeka.
- Edek z Dziuplą weszli do szpitala.
- Gdzie leżą pobici? – ostro spytał Edek w recepcji.
- Na urazówce, ale teraz nie wolno ich odwiedzać – sprzeciwiła się
pielęgniarka.
- Daj jej – rozkazał Edek.
Dziupla wręczył papierowy pieniądz.
- Pokój 216, drugie piętro.
Weszli na oddział, zagrodził im drogę lekarz.
- Panowie, nie wolno.
- Daj mu.
Po raz drugi Dziupla wręczył pieniądz. Weszli jiż do sali z lekarzem.
Dwóch na wyciągach leżało strasznie kontrastując obitymi ciałami z bielą
szpitalnych pościeli. Jeden był nieprzytomny, drugi skrzywił się w uśmiechu.
- Kto wam to zrobił i gdzie? – spytał Edek i nachylił się nad chorym
niezręcznie poprawiając pościel.
- Samochodziarze w „Leśnej” – wyszeptał pobity.
- Zabieram was z tej kostnicy.
- Dokąd – zaprotestował lekarz – tu też ich wyleczą.
47
- Daj mu – znowu rozkazał Edek – i niech przygotuje ich do transportu..
Kawalkada samochodów ochroniarskich z ambulansem szpitalnym
zajechała po szpital MSW. Zagrodził im drogę szlaban.
- To szpital MSW – oznajmił sierżant sztabowy.
- A my renciści resortu – warknął Edek i pokazał legitymację.
Sierżant zasalutował. Podjechali pod izbę przyjęć. Edek z Dziuplą weszli
do środka. Po chwili wybiegli noszowi i wnieśli pobitych do szpitala.
Pod jasno oświetlona dyskotekę z napisem „Leśna” zajechali ochroniarze.
Byli uzbrojeni, w hełmach, kamizelkach kuloodpornych i jak stado wilków
runęli do środka. Przeszli jak burza przez tłum i po chwili wywlekli czterech
rosłych chłopaków. Wyciągnęli ich na zewnątrz i zaczęli bić. Rozległo się wycie
wściekłości dyskotekowiczów, jak szarańcza rzucili się do zaparkowanych
samochodów i już po chwili uzbrojeni w pały bejsbolowe zwartą masą runęli na
ochroniarzy.
- Ognia po nogach – rozkazał Edek.
Ochroniarze wystrzelili. Kilkunastu z napastników upadło, ale reszta,
nieczuła na straty, runęła na strzelców.
- Spierdalać – rozkazał Edek.
I ochroniarze rozbiegli się każdy w inną stronę. Oszalały tłum rzucił się z
wściekłością na samochody ochroniarzy. Po chwili buchnął ogień. Auta zaczęły
wybuchać, kiedy pojawiła się policja, straż pożarna i pogotowie ratunkowe.
- Kto cię postrzelił? – pytał leżącego na noszach chłopaka policjant.
- A czy ja kurwa wiem? – wrzasnął poszkodowany.
48
W hotelowym pokoju Stasio oglądał z żoną późny dziennik na prywatnym
kanale. W telewizji pokazano „Leśną”. Spalone auta, rannych i padło nazwisko
Edzia. Stasiu bez słowa sięgnął po komórkę.
- Ależ to jest banda – ekscytowała się żona. – Ci strzelali, a ci padali i szli
dalej, niesamowite.
- Cicho – poprosił Stasio.
- Edek? No gdzie jesteś? Aha, dobrze. Nie, nie przyjeżdżaj, ja jadę do
Warszawy. E, niedaleko, stówkę. Tak, w COS-ie. No to zaczynam działać.
Wyłączył telefon.
- Wiesz co, ty tu zostań, a ja wyskoczę do Warszawy.
- Co ty masz z tym wspólnego? – przeraziła się żona.
- Ja nie mam nic, ale muszę lecieć. Jutro wieczorem przyjadę.
Stasio gnał pusta szosą ile wlezie i rozmawiał z panem Heniem przez
telefon komórkowy.
- Panie Heniu, to jest nasz człowiek. Prezes mi kazał, tak, tak. Dobrze,
będę za jakąś godzinę.
W pokoju przesłuchań siedział Edzio i pił kawę z jakimś cywilem. Cywil
podniósł słuchawkę.
- Oczywiście wpuścić. Edziu, ależ ty masz chody, idzie tu pan mecenas
Niezłomny.
- Pieprzysz, Niezłomny? Ja go nie znam.
- Aleś Edziu wpadł między kamienie - mecenas Niezłomny i prokurator
Kat-Nieskazitelny.
Prokurator Kat-Nieskazitelny i mecenas Niezłomny siedzieli w maleńkiej
kawiarence przy ruchliwej ulicy.
49
- Rozumiem pana – z westchnieniem pokimał głowa mecenas –
imponderabilia to przecież sens istnienia. A propos, mówi coś panu imię Poc?
- He, he, he – roześmiał się prokurator. – Przecież to po żydowsku
członek. A skąd to nazwisko? - zapytał.
- A znaleźli po wojnie w niemieckim burdelu niemowlę, ojciec i matka
NN, i jakiś dowcipniś tak go nazwał.
- No tak, ale on sobie w Australii dołożył jedną kreseczkę i teraz jest... –
prokurator zbladł – znanym i szanowanym adwokatem na antypodach i właśnie
przysłał mi list, w którym prosi, bym sprawdził jego pamięć z rzeczywistością,
bo on postanowił, jak pan wie, miał hopla historycznego, napisać przyczynek do
historii najnowszej i właśnie zabrał się za rozruchy studenckie w 68 na
uniwersytecie we Wrocławiu, a ja jak wiem, właśnie pan jest absolwentem tej
szacownej instytucji im. Bolesława Bieruta. I ciekawe, w tym okresie był pan
tam...
- Czego chcesz ty skurwysynu – wycharczał prokurator.
- Tylko nie tym tonem – warknął adwokat – bo mamusia z dobrego domu
i prowadziła się nieskazitelnie. Przynajmniej tak sądzono – roześmiał się
mecenas.
- Heniu, rany boskie, ratuj – Prezesowej trzęsły się ręce, kiedy z torebki
wyjęła małe paczuszki z proszkiem i jakimiś badylami.
Henio spojrzał obojętnie na paczuszki.
- A bierze?
- No, nawet nie sprawdzałam – oburzyła się Prezesowa.
- A co będę sprawdzał, przecież widać, że to nie cukier puder, ani nie
podręczny zielnik. No, bierze czy nie?
- Nie zauważyłam.
- Matki nic nie widzą.
- Jest w domu?
50
- Nie, wyszedł.
- Chodźmy do jego pokoju.
Weszli do młodzieżowej graciarni. Henio od niechcenia wziął buty do
konnej jazdy. Wyjął prawidła i okazało się, że prawidła są wydrążone, a w
butach dwa pokaźne opakowania. Henio włożył je z powrotem do butów i
wcisnął prawidła.
- No jak to, nie zabierasz? – oburzyła się matka.
- Uspokój się, to zdaje się poważna sprawa. Była tu balanga pod twoją
nieobecność?
- No, jakieś przyjątka robili, jak to młodzi.
- Oj, matki, matki, kiedy wy zmądrzejecie? Na razie udawaj, że nic się nie
zmieniło, nie uświadamiaj męża. Zajmę się tym.
Prezesowa ocierała łzy.
- Gdzie twoje aktorstwo? – zażartował Henio. – Uśmiechaj się, jakby
nigdy nic, zajmę się tym. No to pa.
Henio wyszedł z domu, ochroniarz podszedł do niego.
- Nic nie zauważyłeś? – spytał Henio.
- Nie, nic.
- A na balangach?
- Balangi jak balangi, pieprzyli się chlali, grali...
- A brali?
- Nie, przynajmniej nie rzucało się w oczy.
- Źle – mruknął Henio. – A ktoś w oczy się rzucił?
- Takich dwóch, jakby Włosi czy Cyganie.
- Dobrze, melduj jakby co i pisz numery tych czarnych.
Henio wsiadł do auta.
51
- Jedź – rozkazał – a sam wystukał na komórce kilka cyfr. - No, jak cenne
zdrówko – zarżał. – Może byśmy je podreperowali?... Tak jest, wieczorkiem, w
„Aquaparku”.
W basenie z wody wystawała głowa Henia i jakiegoś drugiego faceta.
- Wydaje mi się, że mały Prezesa wziął się za handelek.
- A mnie się nie wydaje, ja to wiem – odpowiedział drugi pływak.
- To czemu ja nie wiem? – spytał Henio.
- Bo Stary trzyma to w zanadrzu dla Prezesa.
- A gdzie jest Stary?
- W Stanach na walce.
- No to ja ich spiknę – oznajmił Henio. – A wy co na to?
- My nic, bo on się związał z Cyganami i nam bruździ.
- U, to ja muszę to uzgodnić z Prezesem. No to cześć – pożegnał się
Henio i zanurkował.
Henio mówił do słuchawki:
- Co ja radzę? Ja radzę, byś się dogadał ze Starym, to od ciebie krok ziemi
i żeby Stary go przestraszył, ale tak, by gówniarz osiwiał. A tak poza tym to
idzie wszystko jak trzeba. No cześć!
Na polankę leśną o świcie zajechał elegancki van. Otworzyły się boczne
drzwi
i
trzech
rosłych,
ładnie
ubranych
panów
wywlokło
trzech
zakneblowanych mężczyzn. Dwóch dojrzałych o śródziemnomorskiej urodzie, a
trzeci – chłopak jeszcze, blondynkowaty. Wszyscy mieli skute ręce i nogi.
- Nu, ty siadaj – rozkazał młodemu najstarszy złoczyńca.
- Młody siadł.
52
- Teper dywysi, a dobre dywysi. Prygnuj sobi, Petry – zwrócił się do
drugiego i w tym momencie rosły i ciężki bandyta wyskoczył w górę i obiema
nogami skoczył na klatkę piersiową najbliższego południowca. Głuchy ni to jęk,
ni to gruchot łamanych kości potoczył się z charkotem, bo masa krwi runęła jak
fontanna nosem nieszczęśnikowi.
- O bladź – wrzasnął wódz i skoczył do chłopaka. Zerwał mu plaster z ust.
Spod plastra wylały się wymiociny. – Duj w neho – rozkazał oprawcy i ten
sprawnie zaczął robić sztuczne oddychanie usta-usta. Chłopak otworzył oszalałe
ze strachu oczy. – No, sława Bohu, żyw – odetchnął wódz. – Taho druhoho ubyj
jak choczysz.
Petro sięgnął pod marynarkę, wyjął pistolet z tłumikiem i walnął
w łeb drugiemu. Chłopak po raz drugi zemdlał. Ocucili go, rozkuli.
- Na, masz – dali mu butelkę koniaku. Nie chciał pić. Na siłę wlali mu w
usta. – Ne boj si, detynu, i bilsze ne berysi za to. A teper ukikaj, gitczy synu. No,
bud zdarow.
Wsiedli do auta i odjechali.
- No to obiadek już jest – cieszył się znany nam już drugi ochraniarz
Prezesa, Michał, wyciągając ładną rybę.
- A gdzie to ja ją przyrządzę w tej dziupelce – odezwała się ładna kobieta.
- To nie dziupelka a kambuz – poprawił mężczyzna.
- A mama to nie mama, tylko buk – uzupełniła śmiała nastolatka.
- Dobrze, majteczku – pochwalił tata – a gdzie bosman?
- Bosman śpi, jak zwykle.
- Trzeba je wypatroszyć, oskrobać, nasolić, obłożyć cebulą, zalać octem...
- Wspaniale, i kto to zrobi? – przerwała żona.
- Myślę, że załoga, bo ja muszę żeglować.
- O, wielki mi kapitan – wtrąciła się córka – taka łupinka.
- Nie łupinka, tylko przyzwoity jachcik kabinowy.
53
- Za takie pieniądze, córeczko, to na Morzu Śródziemnym mielibyśmy
jacht z robolem – wtrąciła żona.
- Eee! – powątpiewał ojciec.
- O masz, bezczelni, zostawili ofertę, my płacimy osiem stów za dobę, to
jest dwieście zielonych, a w Tunezji 150 zielonych biorą za dobę za łódkę z
wyżywieniem.
- Tak jest i gdzieś cię po drodze napadną i porwą – uzupełnił ojciec. – O,
już widać świętą Lipkę. Cumujemy przy tym cypelku.
- Podpłyń do ośrodka – poprosiła żona.
- Nie, jak włóczęga, to włóczęga.
- A ja mam włóczęgi dość i idę z dziećmi do cywilizacji.
- Poważnie? – niedowierzał mąż.
- A jakże. Wykąpiemy się, zjemy jak ludzie i wyśpimy się bez komarów.
Zeszła pod pokład i wyszła za torba i 5-letnim zaspanym chłopczykiem.
- Mamo, może ja zostanę z tatą? – zaproponowała córka.
- Nie – zdecydowała mam – jak chce żyć jak Robinson, to niech żyje, a
Piętaszek był chłopakiem.
- Miał też Robinson kozy – zachichotała córka.
- Ty, koza, kiedy wrócicie?
- Nie wiem, wpierw zwiedzimy kościół, a potem poszukamy mieszkania i
nie spodziewaj się nas wcześniej jak koło południa.
- Idźcie od razu do dawnego domu wypoczynkowego, może jest tam jakiś
znajomy. To niedaleko – doradził ojciec i pożegnał się czule z rodziną.
W recepcji przyzwoitego hotelu recepcjonistka przekonywała:
- Proszę panią, ja wszystko rozumiem, ale to jest ośrodek Straży
Granicznej i nic nie mogę poradzić.
54
- Co ty tu robisz? – odezwało się nad uchem turystki.
Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła przed sobą przystojnego majora.
- Miecio – wrzasnęła uradowana – a ty?
- No, ja to jestem szefem tego bardaczku. Chodź do mnie.To Krysia,
pewnie wiesz, byłem na twoich chrzcinach. Czekaj, ty teraz będziesz miała z
piętnaście lat.
- Nie, siedemnaście – poprawiła żona.
-A ten to ile?
- Pięć, albo co? – zażartowała.
- A gdzie twórca tych piękności?
- Jak już to współtwórca.
- No wchodźcie. Jesteście głodni? Zaraz załatwię, poczekaj chwilę.
- Kto to jest? - spytała córka po wyjściu mężczyzny.
- To kuzyn taty.
- To nasz krewny?
- A jakże – pochwaliła się mama – zobaczysz, pewnie zapomniał jak ja
mam na imię.
Major wrócił.
- No, zaraz będzie co nieco, a teraz opowiadaj. Gdzież on jest?
- Wybraliśmy się na włóczęgę jachtem i ja mam chwilowo dość, a on
został przy łódce koło świętej Lipki
- To nie wiedział, że ja tu jestem?
- A ty wiesz, jak ja mam na imię?
- Na pewno Zosia.
- Pudło.
- Basia – roześmiali się. – To macie trochę grosza, dzięki Bogu.
- No, nie narzekamy, ale ten jacht to za pieniądze firmy, w której pracuje.
- Ty, Basiu, ty wiesz co? Ja pójdę po niego, a wam dam apartamencik.
Wyśpijcie się, a mu pobalujemy.
55
- Jak ty go znajdziesz?
- Nie bój nic, my się znajdziemy. Jak się nazywa wasz krążownik?
- „Matka Giżycko”. Aleś ty narwany, przecież już robi się ciemno.
- Spoko. Ja tu mam takie cudo z Bundes, że wszędzie wlezie i wszystko
widzi.
- A płaczecie, że nie macie sprzętu.
- Bo nie mamy. To jest na testowaniu, więc testuję takie różne. No to
kończcie i marsz do apartamentu generalskiego. Chyba żaden już dziś nie
przyjedzie, No, chodźcie, zaprowadzę was.
- Jak tu ładnie – wyrwało się córce.
- Co chcesz, weszliśmy do NATO – warknął, nie wiadomo czemu nagle
zły, major. – Dobrej nocy damom. Jakby co, to tylko telefon i będzie wszystko.
No, żołnierzu – zwrócił się do chłopca – pilnuj domu.
Strzelił obcasami i wyszedł.
Major poszedł do siebie, podniósł słuchawkę.
- Wyprowadź volksa terenowego, zatankuj – rozkazywał. – Zawiadom
chorążego Zbyszka i sierżanta Szmidta, by stawili się u mnie natychmiast z
bronią.
- Rzucił słuchawkę i zaczął się przebierać. Kończył dopinać pas, kiedy
rozległo się pukanie.
- Wejść – zaprosił.
Weszło dwóch uzbrojonych: chorąży i sierżant. Chorąży zaczął
meldować.
- Dobra – przerwał major. – To nie jest akcja, prywatnie jedziemy.
- Tak jest.
- No to do wozu.
56
- Zjeżdżaj spać – odesłał major kierowcę i sam usiadł za kierownicą. –
Słuchajcie, mój kuzyn wybrał się z rodziną na włóczęgę jachtem i rodzina
przyszła do mnie, a on cumuje na cyplu za św. Lipką.
- Oszalał? – wtrącił się chorąży.
- No właśnie – zgodził się major. – To taki chojrak z desantu.
- A tu noc ciemna, jak znalazł dla tych z Giżycka – uzupełnił sierżant. Szkoda, że nie wzięliśmy Misia.
- E tam – uspokoił major – jeszcze by kogo zeżarł. No, już cypel. Świeć
szperaczem.
Ostre światło oświetliło zakotwiczony jacht i niesamowitą scenę. Ze trzy
postacie kopały jakiś kształt w namiocie, a kilka innych rabowało, co było pod
ręką. Stanęli oślepieni.
- O kurwa, w nich. Szmidt, świeć – spokojnie rozkazał major i wyskoczyli
z chorążym z auta. - Ognia w górę.
Walnęła seria. Bandyci z tobołami rzucili się do ucieczki. Major z
chorążym podeszli do namiotu i wyciągnęli nieprzytomnego, zakrwawionego
mężczyznę. To był kuzyn majora.
- Nosze! – rozkazał major.
Po chwili nieśli rannego do auta.
- Wy dwaj zostaniecie tutaj. Ja go zawiozę do Kętrzyna, a wy w tym
czasie wezwijcie radiem policję. No, jadę.
Major wsiadł do auta. Zaczął łączyć się przez radio ze szpitalem.
W szpitalu pobity otworzył oczy.
- Mieciu, to ty? – roześmiał się. – Gdzie Basia? Gdzie dzieci? –
zaniepokoił się.
- U mnie. Siedzieli tu przy tobie, a teraz poszli się przespać, bo padali.
- O, pan doktor – podszedł do nich elegancki lekarz z plakietką
„ordynator”.
57
- Ależ pan ma czaszkę, jak jakiś murzyn. Dziw, że nie pękła – żartował i
biegle badał chorego. – No, pobicie ciężkie, ale dzięki najwyższemu to, co
najważniejsze, całe.
- To znaczy, co całe – spytał chory
- Oczywiście głowa, podroby – dalej rubasznie żartował.
- Kiedy mogę wyjść? – spytał chory.
- Coś pan taki narwany? Czy oni wszyscy z desantu takie twardziele,
majorze?
- A no,co robić, tacy są – potwierdził major.
- Panie, pan ma wstrząśnienie mózgu i jest pan ciężko pobity. Sześć
tygodni jak nic. Zaraz panu podamy coś na sen, bo je pan tymi sznureczkami –
wskazał na kroplówki. – Niech go pan nie męczy – zwrócił się do majora. – Na
razie – pożegnał się.
- Mietek, zabierz mnie stąd – poprosił chory.
- Wariat, słyszałeś, co powiedział.
- Słyszałem, na słuch mi się nie rzuciło, ale on ma mojego roleksa na ręce.
- Pieprzysz – zbaraniał major.
- Nie, to mój roleks, mam poza tym w pamięci numer, a papiery w domu.
Major myślał chwilę i zaczął się łączyć komórką.
- Tak, niech natychmiast do szpitala przyjadą chorąży z sierżantem.
Natychmiast.
- Co kombinujesz? - spytał chory.
- Zostawię moich chłopaków przy tobie, a sam pojadę do sztabu, niech
Olsztyn przyśle po ciebie helikopter.
- Nie dadzą – powątpiewał chory.
- Dadzą, dadzą. Po pierwsze jesteś rencista wojskowy, po drugie - jak się
da, to dadzą, a po trzecie - ja też coś znaczę. Potem skoczę do półchłopków.
- Jakich znowu półchłopków – zdziwił się chory.
58
- No, UOP-ków – roześmiał się kuzyn. – I pomyślimy, co zrobić z
ordynatorkiem. Coś mi się wydaje, że to nie on rabuje, ale jego synek. No, ale
teraz cicho, bo możesz nie dożyć do jutra. Albo wiesz, ja nie będę po tych UOPków chodził. Ja ściągnę takiego jednego tutaj.
Przy łóżku pobitego zrobił się tłok. Trzech wojskowych, trójka rodziny i
jakiś cywilny wymoczek.
- Zamknij drzwi – rozkazał major sierżantowi. – A ty słuchaj – zwrócił się
do wymoczka. – Ja nie mówię, że ordynator to rozbójnik, ale mówię, że ma
zegarek mojego kuzyna, a wszyscy wiedzą, że jego chłopak, chłopak
komendanta policji i tej szychy z Warszawy chodzą razem, i koło nich śmierdzi.
Masz okazję – albo wpadniesz w gówno albo na top.
- No – wymoczkowaty chwilę milczał. – Niech pan napisze na kartce –
zwrócił się do pobitego – numer zegarka, markę i datę kupienia. Niech pan pisze
własnoręcznie.
Pobity nabazgrał coś na kartce. UOP-ek przeczytał, złożył kartkę, skleił i
przyłożył pieczątkę.
- A teraz wy podpiszcie i przypieczętujcie – zwrócił się do żołnierzy.
Wykonali o co prosił.
- Otwórzcie drzwi i czekamy.
Nie czekali długo. Gnany ciekawością ordynator wpadł zbadać chorego.
- Ma pan piękny zegarek, panie ordynatorze.
- A tak, to roleks, dostałem go wczoraj na imieniny od syna –
rozpromienił się lekarz.
- A zna pan jego numer? – spytał cywil.
- Nie, nie zapamiętałem.
- Może go pan pokazać? – indagował uparcie cywil.
- A cóż pana, do cholery, obchodzi mój zegarek – rozeźlił się ordynator.
59
- Obchodzi. Kapitan Żmigród, Urząd Ochrony Państwa – przedstawił się
cywil. – A oto moja legitymacja – machnął elegancką, skórzaną legitymacją. –
Proszę o zegarek.
- Panie, pan oszalał – nie na żarty rozeźlił się ordynator i w tym
momencie niespodziewanie szybki jak błyskawica UOP-owiec zerwał z ręki
lekarza zegarek. Spojrzał na denko i rozkazał aresztować go. Chorąży z
sierżantem sprawnie złapali lekarza pod ręce. Lekarz zaczął wrzeszczeć jak
szalony.
- Stul pysk – wrzasnął na niego major. Lekarz zamilkł.
W gabinecie Henio z Gnojkiem oglądali telewizję. Na ekranie banda
chłopów walczyła z policją. Padły strzały. Podekscytowana dziennikarka
nadawała:
I tak padły strzały gumowymi pociskami w stronę protestujących
rolników.
Za nią w tle chłopi wywlekli z auta faceta próbującego złamać blokadę.
Facet dostał parę ciosów ręką i nogą. Dochodzi do starć brutalnych.
Przed pałacem prezydenckim Trądziarz w otoczeniu tłumu małoletnich
reporterów. Dziennikarka pyta:
- I co dalej, panie przewodniczący?
- Padły strzały, polała się krew. Właśnie to jest tragedia. Chłopscy
synowie strzelają do swoich ojców i braci. Za nędzne srebrniki przelali krew
bratnią, ale niech pamiętają, my mamy ich buźki sfotografowane, sfilmowane i
oni odpowiedzą za to tak samo jak ci, co strzelali do górników na Wujku.
- No ale ktoś może powiedzieć, że strzelali, broniąc bitych ludzi.
- Proszę pani, pani jest młoda, to pani nie wie, co się robi z łamistrajkami.
Chłopi bronią swych rodzin, swego życia, oni maja prawo poszarpać tam kogoś.
Przed wojną też była samoobrona chłopska. Jak przed zagrodą były wbite kosy
60
na sztorc, to żaden komornik nie ośmielił się tam wejść, bo wejść wszedł, ale
żywy nie wyszedł.
- I co dalej? – dopytywała się dziennikarka.
- Ano idziemy do prezydenta i niech on się opamięta, niech przerwie
rządy tych złodziei, tych targowiczan, co złodziejsko wyprzedają Polskę, bo on
tez może polecieć z tego pięknego pałacu.
Reportaż przygotowała Agnieszka...
Henio wyłączył telewizor.
- To twoja robota?
- Zła? – spytał Gnojek.
- Nie, ale nie za ostro?
- A gdzież tam, patrz na kasetę.
Przed remizę strażacką zajechał elegancki wóz, z którego wyszedł
Trądziarz. Otoczył go zwarty tłum byle jak ubranych ludzi. Buchnęło chóralne
sto lat. Trądziarz wszedł na trybunę:
- Przyszedłem do was, by spojrzeć wam w oczy i przekonać się czy
jesteście ze mną.
Tłum oszalał. „Tak, z tobą. Prowadź” – ryczała tłuszcza. Trądziarz uciszył
tłum ręką.
- Jak jesteście ze mną, to słuchajcie. Ten złodziejski rząd chce was
sprzedać. Zrobić z was dziadów. Parobków u obcych złodziei. Ale my się nie
damy. Na razie będziemy blokować przejścia graniczne, jak nie, to ponownie
pójdziemy na Warszawę i będziemy ich chłostać. Na gołą dupę i golić skórę jak
kurwom sprzedajnym.
Tłum zawył. Trądziarz delektował się owacją. W końcu uspokoiło się.
- No, chłopcy, a może wy macie jakieś propozycje?
61
- Ja mam pytanie – wykrzyknął chudy wyskrobek z wąsem.
- No, słucham.
- A nie można by było porozumieć się z robotnikami z Radomia? Bo
widzi pan, panie przewodniczący, policja strzela do nas, robotnicy nie mają co
jeść, my nie mamy gdzie sprzedać świń. To może by tak my im jedzenie, a oni
nam broń.
Henio zatrzymał znowu taśmę.
- Zbyszek, to twoja robota? – spytał Henio.
- Nie, taki dobry to ja nie jestem, to samorodny dureń. Patrz dalej.
Przez ulicę Warszawy leje się groźny tłum. W pierwszym szeregu,
trzymając się pod ręce, idą Trądziarz w środku, a po bokach Dupcyngier,
Ceberny, Głupi Gabryś, Ogrodnik, Dostojny, Nawiedzony PPS.
- Ale menażeria, od katolika do alkoholika – warknął Henio.
- Ale słuchaj.
- Panie przewodniczący, jak pan pogodził wszystkie postacie w tym
proteście – pytała Trądziarza młoda dziennikarka.
- Ja nikogo nie godziłem, ja bronię prawdy i sprawiedliwości. Oni
doczepili się do naszej manifestacji. Jak będą przydatni, to dobrze, a jak nie, to
na nich też się bat znajdzie.
Henio przerywa.
- Co go tak ci dziennikarze otaczają?
- Heniu, on głupi nie jest. On wie, jak trafić do motłochu, i taki młody
dziennikarz z takim wywiadem trafia od razu na top. A on kocha dziennikarzy.
Dla każdego ma czas, jest miły i dowcipny, i młyn się kręci. Trafia to, co on
mówi, a komentarza i tak tłum nie rozumie, bo mówią profesorskodziennikarskim bełkotem. Ale patrz dalej.
62
Na ekranie pojawił się Trądziarz na zielonej trybunie i przemawiał.
Państwo ma miliardy i powinno nam dopłacać do żywności. (Tłum
stęknął z aprobatą) Powinno nam dać tyle, byśmy godnie żyli, bo my
produkujemy zdrową żywność. Nie taką, jak w Unii Europejskiej, gdzie świnie
karmią gównem krowim. Powinni tak płacić, by każde gospodarstwo na wsi
miało dochód minimum sto złotych dziennie, stary milion...
Tłum oszalał. „Niech żyje Andrzej! Sto lat!”
- Cicho – krzyknął Trądziarz.
Ucichło jak w kościele.
- I taki dochód powinien być za każdy dzień w roku, bo my nie mamy
wolnych sobót czy niedziel. Zwierzyna musi jeść codziennie. (Sala oniemiała)
Tak, takie będą nasze rządy. „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród” – zaintonował
rotę Trądziarz i sala podjęła za nim rotę.
- Groza – wyszeptał Henio – groza. A elity nic.
- Ano nic, dwa miliony karnych głosów, ale zdaje się, że niedługo Prezes
wróci z urlopu
- I mnie się tak wydaje – zgodził się Henio.
- Henia zbudził telefon. Leżał obok golutkiej cud dziewczyny.
- Tak, oczywiście – odłożył słuchawkę i zerwał się jak sarenka. Pobiegł
otwierać, po drodze włożył szlafrok. – Wszelki duch Pana Boga, aleś mnie
zaskoczył – witał stojącego w drzwiach Prezesa. Henio pomógł wnieść
elegancki skórzany neseser podróżny. – Wchodź, rozgość się. Jak się kapnąłeś,
że tu jestem?
- Przecież wczoraj był wtorek – odpowiedział Prezes.
63
- Ależ ty masz pamięć – pochwalił Henio. – Tak jest, wtorek, dzień
małolatek.
- A jest?
- Jest – potwierdził Henio. – Chcesz zobaczyć?
- Nie teraz. Teraz wezmę prysznic.
- W porządku, a ja zrobię coś na ząb.
Po chwili siedzieli przy stole.
- Mówię ci, Heniu, te jajka to są jajka, a nie to amerykańskie gówno –
chwalił Prezes śniadanie. – Ale coś za bardzo przestraszyli małolatka. Ty nic nie
wiesz?
- Nie – szczerze przyznał Henio. – I nawet twoja nie dzwoniła do mnie.
- Ale za to dzwoniła do mnie i mówi, że siedzi zamknięty w pokoju i pije
jak głupi.
- No, będzie zła na mnie – zmartwił się Henio.
- Ona mądra kobieta i zrozumie, że lepiej mieć głupa jak trupa.
- A co z naszymi chłopakami? Są raporty?
- Tak, tu masz – Henio wręczył dyskietkę – ale teraz chyba się prześpisz –
mrugnął okiem.
- A warto?
- Warto – potwierdził Henio – pracowita dziewiętnastolatka, ale najpierw
ją uprzedzę.
W tajnej pracowni komputerowej Prezesa siedzieli Prezes, Henio i
Gnojek.
- To straszne. Z raportów wynika, że w tym średniej wielkości kraju
najuczciwsi są ubeki, milicjanty i armia. Koszmar.
- No i biedne, tyrające średniaki – uzupełnił Henio.
- Ty wiesz, ja w tej Ameryce czytałem pamiętniki von Papena, to taki
jeszcze kajzerski mąż stanu.
64
- Dziękuję za oświecenie – z przekąsem wtrącił Henio.
- O, przepraszam cię, ty wiesz, ja tak z rozpędu, bo ci nasi durnie to nic
nie wiedzą.
- Przyjąłem przeprosiny – uśmiechnął się Henio. – I co z tym von
Papenem?
- Więc on w pamiętnikach pisze, że niemiecka elita, ta kajzerowska,
światła, nie miała na tego chama Hitlera żadnego sposobu. Oni uważali, że z
takimi poglądami to Adolf splajtuje politycznie. Że jego poglądy są tak
oczywiście idiotyczne, iż każdy jako tako myślący człowiek je odrzuci, że to
margines. I patrz co się stało. Trzeba było morza krwi, by utopić tego potwora.
Ale ja nie jestem von Papen, ja tego potwora oswoję.
Na ekranie telewizora Trądziarz w eleganckim, jasnym garniturku i w
kowbojskim kapeluszu nieudolnie galopował na koniu. Po czym stanął przed
kamerą i wyrąbał:
- Tak, my nie zgadzamy się z przemysłowym tuczem świń. To jest
holokaust świń. To jak Oświęcim. My popieramy drobnych farmerów
amerykańskich.
Prezes zatrzymał obraz.
- Tyś to wymyślił? – zwrócił się do Gnojka.
- Za kogo mnie masz – wzburzył się Gnojek. – Ten polish joke wymyślił
on sam.
Prezes uruchomił obraz. Na ekranie pojawiły się świnie w korytarzach z
metalu, a między nimi kręcili się ludzie z metalowymi, błyszczącymi prętami.
Nie bili nimi świń, tylko delikatnie dotykali po zadkach.
- Zbyszek, co ci faceci mają w rękach? – spytał Prezes.
- To metalowe?
- Tak.
- To są poganiacze elektryczne.
- Mam! – wykrzyknął Prezes. – Mam prąd. Prądem go.
65
W eleganckiej, obszernej sypialni leżał na podłodze spętany jak świnia
Trądziarz. Wokół stało trzech rosłych w kominiarkach. Jeden z nich trzymał w
rękach przyrząd do poganiania świń. Tradziarz leżał w ogromnej kałuży, miał
zakneblowane usta, tylko oszalałe ze strachu oczy latały jak u pajacyka.
- Słuchaj – mówił czwarty w kominiarce siedząc wygodnie w fotelu – tu
są twoje kwity z banku. Tu są twoje wytyczne w tym skoroszycie. Kwity
zabieram, wytyczne zostawiam. Wybieraj. Na pożegnanie dam ci jeszcze coś na
pamiątkę. Daj mu makra – zwrócił się do tego, co trzymał poganiacza świń.
Zamaskowany przekręcił coś w małej skrzyneczce, którą miał zawieszoną na
ramieniu i przytknął koniec poganiacza do tyłka Trądziarzowi. Trądziarz zawył i
zemdlał.
- No to chodźmy – rozkazał ten, co mówił.
- Rozwiązać go? – spytał drugi zamaskowany.
- Nie, niech go tak znajdą.
- A nie zdechnie?
- Nie, to zdrowe bydlę.
Trądziarz leżał w łóżku, przy nim Gnojek.
- Mówię ci Zbyszek, tak mi zrobili! Jak świnię prądem! Co zrobić, podać
do prasy, zgłosić zamach na policję, wziąć ochroniarzy, radź.
Gnojek chwilę milczał.
- Wziąć ochroniarzy można, nie zawadzi. Nawet mam takich na oku.
Zgłosić prasie i policji to głupota, wezmą cię na języki i obśmieją, że trzymają
cię jak świnię. Nie, odpada. A próbowałeś zaglądnąć w te papiery, co ci
zostawili?
Ja? Ja w te papiery, ja tych bandytów wytłukę! – zawył Trądziarz. – O,
muszę się wyszczać.
66
Wstał z łóżka i poszedł do łazienki. Po chwili z łazienki rozległ się
przerażający wrzask. Gnojek wpadł do łazienki i zobaczył klęczącego obok
sedesu Trądziarza, który wył: „Prąd! Prąd mnie potelepał”. Gnojek go podniósł i
zaprowadził do łóżka. Podszedł do drzwi, otworzył, „Chodź!” – rzucił do kogoś
za drzwiami. Do pokoju wszedł Edek.
- Sprawdź łazienkę czy nie ma tam jakiegoś przebicia prądu, pana
przewodniczącego poraziło jak sikał.
Edek krzątał się chwilę w łazience.
- Nic nie ma – zameldował.
- No to dalej pilnuj drzwi.
Ochroniarz wyszedł.
- Kurwa, niemożliwe, znam się trochę na prądzie – zdenerwował się
Trądziarz. – Chodź ze mną.
Weszli razem do łazienki.
Szczyj! – rozkazał Trądziarz
- Nie chce mi się – odpowiedział Gnojek.
- No chociaż trochę.
Gnojek nadął się i siknął.
- I co?
- I nic – odpowiedział Gnojek.
W telewizorze Trądziarz w zielonkawym garniturku przemawiał:
- Ten złodziejski rząd musi znaleźć środki, żebyśmy my, przedstawiciele
chłopów, siedzieli tu w Brukseli i patrzyli na ręce tym aferzystom. Żeby te euro
trafiało do chłopów na polską wieś, a nie do jakichś tam banków złodziejskich,
tylko naszych, do których mamy zaufanie.
Przed telewizorem siedział Prezes i Henio.
- No to francuza, Heniu, za zwycięstwo? – spytał Prezes.
67
- O nie – zaprotestował Henio – po szklance „belwedera”.
- Masz rację, po szklance i po schabowym – zgodził się Prezes.
Wstał, podszedł do barku i przyniósł dwie szklanki wódki.
Za zwycięstwo! – wzniósł toast.
Stuknęli się i wypili.
KONIEC
68

Podobne dokumenty