Kulturystyka 12
Transkrypt
Kulturystyka 12
Kulturystyka 12 OPERA DLA DOROSŁYCH Mija trzydzieści lat od premiery pierwszej (i – jak nie bez racji dodają złośliwi – ostatniej) rock-opery, kultowego dzieła grupy The Who, „Tommy” (libretto i muzykę napisał Pete Townshend, lider zespołu). Sensacja była wówczas niemała – sam fakt wpuszczenia słynących z destrukcyjnych zachowań muzyków na deski najlepszych scen operowych graniczył z profanacją. A były to faktycznie najsłynniejsze teatry: europejskie tournée The Who rozpoczęło się w paryskim Theatre Champs Élysées, następnie zespół grał w kopenhaskiej Operze Królewskiej oraz w operach Kolonii, Hamburga i Berlina. Policzkiem dla amerykańskich purystów (inaczej: republikanów) było wystawienie „Tommy’ego” w nowojorskiej Metropolitan Opera. Policzkiem dla wielbicieli talentu Townshenda (i – poniekąd – dla samego Townshenda) była głośna ekranizacja jego rock-opery przez kultowego reżysera, Kena Russella w 1975 roku. Russell zasłynął wcześniej jako twórca znakomitych filmów – „Zakochane kobiety” (1969) i „Diabły” (1971) – ale nim zabrał się za „Tommy’ego” zdążył przeprowadzić szereg muzycznych „profanacji”, zaskarbiając sobie tyleż zagorzałych wyznawców, co krytyków. „The Music Lovers” (1971) to biografia Czajkowskiego, w której (tu ponownie głos złośliwców) „nie zabrakło ani jednej dewiacji seksualnej”, a Richard Chamberlain (tak – ten od ciernistych ptaków) markuje pełne Allegro z „Koncertu fortepianowego b-moll”. W filmie „Mahler” (1974) Cosima Wagner (córka Liszta) biega ze swastyką na pupie, zaś w „Lisztomanii” (1975) biega już sam Wagner (jej mąż), ale za to z karabinem maszynowym. Rolę Liszta powierzył Russell odtwórcy „Tommy’ego”, wokaliście The Who, Rogerowi Daltreyowi, który był jego aktorskim odkryciem – ale czy należy traktować to jako wyróżnienie, jeśli w tym samym filmie papieża gra Ringo Starr? Na ekranie wszystko jest możliwe i Russell wykorzystywał tę swobodę, jak żaden inny reżyser. Teatr operowy rządzi się jednak sztywnymi prawami i trudno było się spodziewać, że rock-opera zaskarbi sobie zwolenników wśród „starej gwardii”. Ale szacowne sceny przeżywały swojego czasu liczne mezalianse – kto pamięta dziś plagę „koncertów na zespół i orkiestrę”, zapoczątkowanych przez grupę Deep Purple (kompozytorem tej przedziwnej hybrydy był Jon Lord, organista zespołu). W Polsce dał się ponieść Andrzej Zieliński – Skaldowie nie tylko zagrali koncert z orkiestrą, ale uczynili to w Filharmonii Narodowej (tam także zarejestrowali swój ambitny album, Krywań, Krywań). Rockowo-symfoniczne mariaże nie miały szans przetrwania (inna estetyka), a po większości płyt tzw. art-rocka nie pozostało nawet wspomnienie. 1/2 Kulturystyka 12 Doskonale za to przyjął się na szacownych scenach jazz. Kiedy w Nowym Jorku rozpoczynają się (wiosną) doroczne festiwale jazzowe, swingujący rytm rozbrzmiewa od Carnegie Hall po Lincoln Center i nikt nie protestuje, że to przecież przybytki „sztuki wyższej”. Amerykanie mają takie wartościujące podziały za sobą – nam pozostaje brać z nich przykład. Warto więc przypomnieć, że nasze szacowne Jazz Jamboree (festiwal założył sam Leopold Tyrmand) stawiało pierwsze kroki w warszawskiej Filharmonii Narodowej. A kiedy przed rokiem odbył się tam jazzujący koncert muzyki Chopina (z pianistą Andrzejem Jagodzińskim, który wprowadzi Fryderyka Wielkiego w XXI wiek), też nikomu korona z głowy nie spadła. Album Novi Sing Chopin , naszej grupy wokalnej Novi Singers, uważam za perłę polskiej muzyki bez względu na kategoryzacje czy kultowy status. Naprowadza mnie to zresztą na pierwszą zasadę kulturystyki: Nie wszystko, co się podoba, zdobywa status działa kultowego i nie wszystko, co kultowe, musi się od razu podobać. Do istoty „kutowości” będziemy powracać. Polski jazz żyje i ma się dobrze – gorzej jest tam, gdzie dźwięk styka się z ruchem. Nie jesteśmy narodem rozśpiewanym i roztańczonym, chociaż ekipa Teatru Buffo przekonuje, że wszystkiego można się nauczyć. Mamy operę narodową, przydałby się narodowy musical – jedno „Metro” to wciąż za mało. W „opery rockowe” nikt się już dziś nie bawi, choć mieliśmy tylko jedną – była nią zapomniana już „Naga” (1972) Niebiesko-Czarnych, ale dzisiaj nie słucha się jej najlepiej. Zespół The Who zasłużył na miejsce w panteonie sław z co najmniej tuzina innych powodów, ale przejdzie do historii jako grupa, która nie tylko miała czelność spłodzić rock-operę, ale wtargnęła do sal teatralnych. W Polsce najnowszą premierą muzyczną jest „Piotruś Pan” w warszawskiej Romie (ex-Operetka), do słów Jeremiego Przybory z muzyką Janusza Stokłosy (Edyta Geppert prezentowała fragmenty tego widowiska na swoich recitalach, m.in. pieśń matki Piotrusiu Panie ). Interesujące, że „Tommy” opowiada o chłopcu, który – rozczarowany i przerażony światem dorosłych – nie chce widzieć i słyszeć. Bohaterem „Piotrusia Pana” jest natomiast dziecko, które – z dosyć podobnych pobudek – nie chce dorosnąć. Na czym polega atrakcyjność tego tematu? Czyżby w każdym z nas tkwił gdzieś w duchu „zbuntowany małolat”? Rock’n’roll – muzyka zbuntowanych małolatów – przeżywa ostatnio kryzys. Mam jednak nadzieję, że nikt nie pokusi się o operową wersję „Blaszanego bębenka”… [URODA, 2000] 2/2