HELENA BOHLE-SZACKA NIE ISTNIEJEMY SAMI DLA SIEBIE
Transkrypt
HELENA BOHLE-SZACKA NIE ISTNIEJEMY SAMI DLA SIEBIE
HELENA BOHLE-SZACKA NIE ISTNIEJEMY SAMI DLA SIEBIE Helena Bohle-Szacka jest postacią szczególną i niezwykłą w środowisku berlińskich Polaków. Od końca 1968 roku, kiedy to w obliczu partyjnej kampanii antysemickiej wyjechała z PRL-u, skupia wokół siebie intelektualistów, artystów, pogubionych i samotnych emigrantów, a także niespokojne duchy innych narodowości. W Berlinie rozwinęła intensywną twórczość artystyczną, tworząc grafikę odwołującą się do tradycji konstruktywizmu. Swe prace prezentowała na kilkudziesięciu wystawach w wielu miastach Europy. Przez niemal dwadzieścia lat sprawowała kierownictwo artystyczne galerii berlińskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, przybliżając niemieckiej i polskiej publiczności znanych i mniej znanych artystów z Polski i innych krajów. W opowieści tej wykorzystane zostały duże fragmenty rozmowy z Heleną BohleSzacką, którą w ramach międzynarodowego projektu Fundacji „Pamięć, Odpowiedzialność, Przyszłość”, Instytutu Historii i Biografii przy Uniwersytecie Hagen i Berlińskich Warsztatów Historycznych w grudniu 2005 roku przeprowadziła i spisała Ewa Czerwiakowska. (red.) Moje najwcześniejsze wspomnienie wiąże się z panną Manią, młodziutką dziewczyną, która się mną opiekowała. Było to w Druskiennikach, znanym kurorcie nad Niemnem, musiałam być zupełnie maleńka. Wiozła mnie takim wózeczkiem na dwóch kołach i nagle zaczęła biec. Pamiętam pęd powietrza i szybkość, i to, że bardzo się śmiałam. Nienajgorzej jak na pierwsze wspomnienie. Urodziłam się w mieście, które nazywa się Białystok. I jeszcze je trochę pamiętam. Boczne uliczki z kocimi łbami i niezbyt pięknie pachnące rynsztoki. Dorożki na ulicach. W zaułkach małe sklepiki, gdzie sprzedawano „mydło i powidło”. Na progach tych sklepików siedziały stare Żydówki. Kiedy przechodziłam, mówiły: „Aj, aj, ta Bohlówna, jakie to ładne dziecko!” Miałam wtedy loczki blond. Pamiętam też Żydów w chałatach, ale to tylko wzrokowe wrażenia. Ojciec opowiadał mi, że przed wojną Białystok był istnym tyglem mniejszości narodowych. Poza Polakami żyli tu Białorusini, Rosjanie, Żydzi, sporo Niemców. I wbrew temu, co się potem opowiadało, w tej mieszaninie narodowościowej panowała jakaś symbioza. Na jednej z bocznych ulic mieliśmy sporą posesję. Stał tam uroczy drewniany dom, w którym urodził się tatuś, a za moich czasów mieszkał stryjek. Drugi drewniany domek ktoś wynajmował, w trzecim, murowanym dworku mieszkała ciotka. No i stał jeszcze nasz dom. Jedną jego część zajmowała fabryczka wód i napojów, a drugą tatuś przebudował i mieliśmy ładne mieszkanie z ogródkiem. A za starym domem ciągnął się ogromny, zdziczały sad, który odgrywał ważną rolę w moim dzieciństwie. Byłam dość nieśmiała i właśnie tam samotnie spędzałam najszczęśliwsze chwile. Brałam ze sobą książką, pajdą chleba ze smalcem, zaszywałam się w listowiu i wysokiej trawie i czytałam. Mój ojciec, Aleksander Bohle, urodził się w Białymstoku, a dziadek, Reinhold Bohle, z pochodzenia nadbałtycki Niemiec, studia skończył w Dorpacie i jeszcze pod zaborem rosyjskim przyjechał do Białegostoku. Pracował jako profesor w gimnazjum i pełnił nawet jakąś wysoką funkcję w radzie miejskiej. Dla mnie to już czysta legenda, bo on młodo umarł. Przodkowie babci Klary Heleny pochodzili z Flandrii i też wywędrowali do Rosji. Po tej babci dostałam zresztą imię Helena, chociaż zawsze wszyscy mówili do mnie Lilka. Babcia po śmierci dziadka została sama z pięciorgiem dzieci, które trzeba było utrzymać i dać im wykształcenie. Chcąc nie chcąc, babcia stała się więc jedną z pierwszych emancypantek w Białymstoku – otworzyła mianowicie pierwszą publiczną łaźnię w mieście. Za czasów mojego dzieciństwa mało kto już o tym pamiętał, ale w ogrodzie pozostał jeszcze zbiornik, takie oczko wodne, już niemal w całości zarośnięte. Natomiast mama, Fanny Maria Tobolska pochodziła ze zasymilowanej żydowskiej rodziny z Łodzi. Dziadek, Salomon Tobolski, miał tam fabrykę jedwabiu. W okresie pierwszej wojny światowej dziadkowie tak jak wielu innych uciekli do Rosji. Zresztą rodzina ojca również. Nie, wtedy rodzice się nie spotkali. Za to przetrwały ciekawe opowieści. Mama wspominała na przykład jako najciekawszy okres życia swój pobyt w porewolucyjnej Moskwie. Nastąpiła tam wtedy prawdziwa erupcja sztuki, literatury teatru. Trwało to oczywiście krótko, niebawem wszystko zostało stłamszone, ale ten pierwszy okres musiał być naprawdę fascynujący, jak opowiadała. Chodziła do konserwatorium, którego niestety nie skończyła. Natomiast ojciec z rodziną przeszedł słynnym szlakiem „Orsza – Szkłow – Mogiłow – Stary Bykow – Rogaczow” – jak się mówiło. Opowiadał, jak przebiegała ich wędrówka, w jakich miasteczkach się zatrzymywali, jak nocowało się na piecach. Ojciec trafił do Taszkientu, gdzie mieszkał jego wujek, staruszek generał, który służył jeszcze w carskim wojsku. Był znakomitym kartografem i nigdy politycznie się nie angażował, więc nic mu nie zrobili, a po rewolucji pracował nawet dla nowej władzy. Właśnie w Taszkiencie ojciec zrobił maturę. Opowiadał, pamiętam, że przeżył tam małe trzęsienie ziemi, opowiadał, co się jadło i jakie to było smaczne.... O takich baranach, kurdiukach, z wiszącymi tyłeczkami. Niestety, to są wszystko tylko drobne okruchy wspomnień, a dzisiaj nikt już nie żyje, nie ma kogo zapytać. Jestem, można powiedzieć, ostatnia z rodu. To wszystko niedokończone opowieści, szkoda. Po rewolucji rodzina ojca wróciła do Polski, do Białegostoku. Dopóki było jeszcze trochę pieniędzy, ojciec studiował w Berlinie, w Technische Hochschule i na Akademii Sztuk Pięknych, bo bardzo dobrze rysował. No, ale potem skończył się dopływ pieniędzy z domu, ojciec musiał wrócić i koniec końców został inżynierem tekstylnym. Wiązało się to oczywiście z miastem – Białystok był przed wojną drugim po Łodzi wielkim ośrodkiem tekstylnym. Do miasta zawędrowała też moja mama, która młodziuteńko wyszła za mąż za skrzypka rodem z Białegostoku i tu z nim przyjechała. Mówiła zresztą, że po Moskwie była to dla niej okropna, nieciekawa prowincja, gdzie nic się nie działo. Ale w pewnym momencie spotkała ojca, wybuchła wielka miłość, mama rozstała się z pierwszym mężem. Na świecie była już wtedy maleńka córeczka z pierwszego małżeństwa, moja przyrodnia siostra, Irena. Dla mnie osobiście nigdy nie miało to specjalnego znaczenia, ale niewątpliwie zarówno pochodzenie ojca, jak i matki odbiło się na moim życiu. W domu mówiło się po polsku, ale kiedy rodzice nie chcieli, żebym ich rozumiała, rozmawiali po rosyjsku, bo zarówno matka, jak i ojciec robili maturę w Rosji i znali ten język znakomicie. Może dlatego i ja tak szybko nauczyłam się rosyjskiego. Potem, już w czasie niemieckiej okupacji, naszą sąsiadką była wdowa po carskim generale, która miała wspaniałą bibliotekę w języku rosyjskim. Ponieważ brakowało wtedy książek, z konieczności zaczęłam czytać po rosyjsku. Dużo mi to dało, bo przecież nigdy w życiu nie byłam w Rosji, a język jest taki ładny i bogaty. Po żydowsku mama nie mówiła w ogóle, natomiast ojciec tak, zupełnie nieźle posługiwał się tym językiem, bo miał z Żydami zawodowe kontakty. Rodzina była zasymilowana, spolszczona, niereligijna, bez żadnego ciążenia w stronę kultury żydowskiej czy niemieckiej. Było tylko trochę zabawnych elementów przejętych z ewangelickiej zwyczajowości, nieznanej w polskich domach. Na przykład na Wielkanoc tatuś chował jajeczka w gniazdkach w ogrodzie i my musiałyśmy ich szukać. A jak były żydowskie święta, to tatuś mówił: „Słuchaj, Maryla, żydowskie święta, masz zrobić kluski macowe!” To był chyba jedyny akcent żydowski. Nie zostałam wychowana religijnie. Formalnie byłam ewangeliczką, bo musiałam przyjąć religię ojca, ale ponieważ wychowywałam się w Polsce, w dorosłym życiu przejęłam zwyczaje polskiego katolicyzmu, jak wigilia i inne święta. To wszystko tworzy atmosferę, jest jak zapach powietrza, którym człowiek przesiąka. Na swój sposób jestem zresztą wierząca, chociaż nie przynależę do żadnego Kościoła. Z lekcji religii w szkole byłam zwalniana z całą małą grupką. Mieliśmy tam dzieci prawosławne, jednego chłopaka Żyda, a ja byłam chyba jedyną ewangeliczką w klasie. W czasie tej wolnej godziny zawsze opowiadałam dzieciom jakieś historie, ponieważ całe skromne kieszonkowe wydawałam na książki i pisemka. A czytało się wtedy Buffalo Billa, Lorda Listera i tym podobne opowieści. Pochłaniałam mnóstwo książek, bo nauczyłam się czytać, kiedy miałam pięć lat. Mama dała mi kiedyś klocki z literkami i powiedziała: „Nie zawracaj mi głowy, naucz się czytać”. Miałam nianię, ale króciutko, i słabo ją pamiętam. Duża była, tęga, ciepła. Potem pojawiła się Fräulein, guwernantka, która usiłowała nauczyć mnie niemieckiego. Bardzo jej nie lubiłam, bo kiedyś otworzyła okno, wpadło zimne powietrze i mój kanarek zachorował i zdechł. Była też panna Mania. Ale wszystkie te przewijające się postacie nie miały większego znaczenia. Najważniejsza była Franciszka. Dzisiaj już takich nie ma. To była wiejska dziewczyna, która, mając lat 17, przyszła do mojej babci i przez całe życie pozostała w rodzinie Bohlów. Wydawała mi się stara, chociaż pewnie stara jeszcze nie była. Miała trochę haczykowaty nos, siwe włosy. Spała w kuchni, w skrzyni, którą się nazywało Schlafbank. Na dzień się ją zamykało, a w środku był materac i pościel. Franciszka siadała na tej skrzyni, ja sadowiłam się obok niej na stołeczku z ogromnym kotem Maćkiem, i opowiadała mi historie rodzinne, które może nie zawsze były stosowne dla uszu dziecka, ale mnie szalenie fascynowały. Bardzo ją kochałam. Miałam chyba pięć lat, jak mama zabrała mnie do Łodzi. Poznałam wtedy dziadka, był przystojny, miły i trochę zapominalski. Pojechał ze mną do Parku Poznańskiego, gdzie był stawek ze złotymi rybkami. Potem wracaliśmy, a dziadek zapomniał pieniędzy na dorożkę. Po pierwszej wojnie dziadek był zubożały, żyło się skromnie, bo z jego fabryki nic nie zostało. Mama opowiadała, że mógłby rublami tapetować ściany. Był jednak jednym z opiekunów żydowskiego domu starców w Łodzi, który pewnie wspierał też finansowo. Zachowało się nawet jedno zdjęcie – tłum starych brodatych i bardzo malowniczych mężczyzn w czapkach na głowach, a wśród nich jeden niepozorny człowiek bez brody, w okularach i kapeluszu. To dziadek. Miał wtedy tylko małą fabryczkę jedwabnych chustek. Dzięki Bogu, babcia i dziadek zmarli w Łodzi w pierwszym okresie okupacji, w 1940 roku, nie musieli więc przeżywać getta. Moi rodzice nie chcieli, żebym wiedziała, że Irka nie jest moją rodzoną siostrą, ale moja stara Franciszka mnie uświadomiła. Nigdy zresztą z tym się nie zdradziłam, nigdy nie było to żadnym tematem. Irkę bardzo kochałam, ale strasznie się kłóciłyśmy. Była ode mnie prawie cztery lata starsza, czasami nawet trochę mi dokuczała. W dzieciństwie miałam jeszcze jedno ważne miejsce – strych starego domu, w którym kiedyś mieszkała rodzina ojca. Była to istna kopalnia! Stare listy, pamiątki, jakieś breloki srebrne, które zresztą wiele lat przechowywałam, a teraz nie wiem, gdzie się podziały. Mnóstwo książek. Dwa wielkie tomy „Kunst für alle”, które oczywiście przeglądałam. Niesłychanie podobało mi się niemieckie malarstwo romantyczne, którym potem trochę pogardzałam. Lorelei, Rübezahl. Fascynujące, namiętne obrazy Moritza von Schwinda czy Franza von Stucka, na przykład „Grzech” – przepiękna naga kobieta owinięta wężem. Emocjonowała mnie wtedy literackość w malarstwie. No i listy, listy miłosne, takie nastrojowe. Na przykład mój stryj jako młody i piękny porucznik kochał się z wzajemnością w bratanicy generała Sikorskiego, która miała na imię Zofia, ale mówili na nią „Sia”. Ten związek nie miał wtedy szans, byłby to mezalians i w końcu się rozstali. Znalazłam śliczną kartkę ze Szwajcarii z Matterhornem, na której ona pisała: „Dlaczego Paulunio nie pisze, czekam na listy i nic. Zimny Paulunio jako ten lodowiec”... Było to coś niesłychanie fascynującego. Takie to było moje dzieciństwo do początku wojny. Pamiętam, jak Niemcy po raz pierwszy wkroczyli do Białegostoku. Szli zwartym szeregiem i zapamiętałam groźny tupot butów. Potem Niemcy wycofali się, weszli Rosjanie. Sowieckie wojsko wyglądało mizerniutko i nędznie. Oficerowie poprzywozili żony, ubrane jak w latach dwudziestych, w paletkach ze stojącymi kołnierzykami, berecikach, pod spodem nosiły czasem jakieś szlafroczki. Dokwaterowano nam na jeden pokój oficera, który potem sprowadził żonę w ciąży, dziecko, brata i babcię. I wszyscy mieszkali w tym jednym pokoju. Straszna bidota. W mieście było też mnóstwo uciekinierów z ziem zajętych przez Niemców. Po jakimś czasie zaczęły się wywózki w głąb Związku Sowieckiego, niektórzy ludzie musieli się ukrywać, ale ja nie pamiętam poczucia bezpośredniego zagrożenia. Ojciec wprawdzie parę razy nocował poza domem, ale cały czas pracował w fabryce. Któregoś dnia w pracy trochę sobie popili i późno wrócił do domu. A nad ranem usłyszeliśmy samoloty. Od razu było jasne, że wojna, wojna niemiecko-sowiecka. Wybuchła straszna panika. Rosjanie w popłochu opuszczali Białystok. Krótko potem znowu wkroczyli Niemcy. Natychmiast sytuacja całkowicie się zmieniła. Wkrótce musieliśmy opuścić naszą posesję, ponieważ w tej części miasta powstało getto. W pierwszym okresie mama była z nami, a potem musiała z siostrą przenieść się do getta. Ale ojciec, który pracował u jednego z Niemców na kierowniczym stanowisku w dużej tekstylnej fabryce, załatwił dla nich fikcyjne zatrudnienie. Przychodziły więc na cały dzień do domu, a wieczorem wracały do getta. Aż w końcu dowiedzieliśmy, że getto ma zostać zamknięte, i wtedy mama i siostra zostały tymczasowo w domu. Właśnie wtedy w związku z zamachem na jakiegoś oficera Niemcy aresztowali całą inteligencję białostocką w charakterze zakładników, między innymi ojca. Sytuacja była dramatyczne, bo trzeba było znaleźć schronienie dla mamy i siostry. I wtedy przyjęła je do siebie niemal obca kobieta. Pani Szumska. Był to wspaniały czyn, bo ludziom, którzy pomagali Żydom, groziła przecież śmierć. Stawka była więc ogromna. Na szczęście ojca szybko wypuścili. Na jakiś czas urządził mamę i siostrę na wsi, ale stale trzeba było szukać nowego schronienia. Ludzie się bali, bali się Niemców, bali się sąsiadów. Ja natomiast cały czas mieszkałam z ojcem w domu. Z ramienia fabryki ojciec organizował siatkę Sammlerów, tzn. zbieraczy, którzy jeździli konnymi furmankami po okolicy i zbierali odpadki tekstylne i stare szmaty. A ponieważ ojciec już wtedy włączył się w działalność konspiracyjną, w jego grupie znaleźli się niemal sami AK-owcy, między innymi dowódca na Białostocczyznę, zresztą o niezbyt polskim nazwisku Kaufmann. Przeżył, a po wojnie poszedł do klasztoru. Któregoś razu siostrę wziął do siebie na przechowanie pewien wspaniały człowiek, ogromny, czterdziestoparoletni, jednooki mężczyzna. Pracował u tatusia, a przed wojną był zawodowym złodziejem. Dintojra, sąd złodziejski, za jakieś przewinienie wybiła mu oko. I on powiedział do ojca: „Póki nie znajdzie się lepszego miejsca, niech córka będzie u mnie”. Irka była bardzo ładna, ale o semickim typie urody, co wtedy miało ogromne znaczenie. Przez jakiś czas ukrywała się u tego człowieka. Jednak sąsiedzi zaczęli się czegoś domyślać, zrobiło się niebezpiecznie i trzeba było ulokować ją gdzie indziej. Wieczorem ten człowiek miał odprowadzić siostrę na nowe miejsce. Po drodze napotkali dwóch niemieckich wojskowych, Ślązaków zresztą, na rowerach. Zatrzymali ich, sprawdzili dokumenty, Irka miała oczywiście fałszywe papiery. Pojechali dalej, ale jednego coś tknęło i wrócił. „Pójdziesz z nami”, powiedział do Ireny. Jej towarzysza puścili, ponieważ Irka oznajmiła, że widzi go pierwszy raz w życiu. Była już godzina policyjna i nawet nie mógł zawiadomić ojca. Przybiegł z samego rana. Kiedy ojciec poszedł do więzienia, powiedzieli mu, że siostra została rozstrzelana. Wtedy ojciec postanowił, że jeżeli mamy zginąć, to wszyscy razem. Zrobił skrytkę w murze za szafą i schował mamę w domu. Nasze mieszkanie było podzielone i jedną jego część zajmował Niemiec, kierownik jakiejś fabryki z żoną. Starsi sympatyczni ludzie, pochodzili z Królewca. Któregoś razu mama, idąc do łazienki, natknęła się na tę panią. I ona powiedziała tylko: „Przepraszam”, i wycofała się. Zresztą psychologicznie rzecz biorąc, był to niezły pomysł, bo ludzie w Białymstoku, podejrzewali, że Bohle gdzieś ukrywa żonę, ale nikomu nie przyszłoby do głowy, że we własnym mieszkaniu. Tatuś znowu pracował w fabryce. Podpisał volkslistę, co dawało mu większą swobodę ruchu, chociaż w żaden sposób nie chroniło mamy przed represjami. Włączył się zresztą w szerszą akcję ratowania Żydów, zwłaszcza po powstaniu w getcie, które wybuchło w sierpniu 1943 roku i po kilku dniach upadło. Wspólnie z pewnym niemieckim fabrykantem nazwiskiem Schade ukrywali ocaleńców z getta. Wielu z nich przetrwało jakiś czas w farbycznych kotłach u tego Niemca. Pamiętam, któregoś dnia już po likwidacji getta, wieczorem dzwonek do drzwi. Otwieram, wchodzi wysoki, przystojny pan, pyta o ojca. Razem z żoną ukrywali się w jakiejś piwnicy w getcie, przeżyli tak powstanie i likwidację getta. Ojciec pomógł im, ulokował ich u jakichś starych pań. Ale ten człowiek wbrew ostrzeżeniom wychodził na ulicę. Rozpoznał go jakiś szmalcownik, wydał Niemcom, wysłali go do obozu koncentracyjnego. Był dużym, silnym mężczyzną i trafił do brygady palącej trupy. Tuż przed końcem wojny całą tę grupę wzięli na rozstrzelanie gdzieś pod lasem. Powiedział sobie: „Nie mam nic do stracenia”, i zaczął uciekać. Strzelali, ale udało mu się. Przeżył. Jedyny z całej grupy. Rok przed zakończeniem wojny wyszło rozporządzenie Himmlera, że tzw. mischlingi, czyli dzieci z mieszanych małżeństw jak ja, są skazane na zagładę. No i pewnego dnia, kiedy ojciec był w pracy, przyszło po mnie dwóch gestapowców. A mama siedziała dwa pokoje dalej! Pod pretekstem, że muszę wziąć dokumenty i płaszcz, poszłam do niej i powiedziałam, że mnie zabierają. Zawieźli mnie do gestapo. Nie bili mnie, tylko godzinami przesłuchiwali pod reflektorami. Urzędnicy się zmieniali, lampa świeciła, siedziałam, a oni pytali, pytali o różnych ludzi, o matkę. A ja powtarzałam tylko, że nic nie wiem. Po paru godzinach dorożką odwieźli mnie do więzienia. Początkowo siedziałam w pojedynczej celi na parterze. Pod oknem przechadzali się wachmani, a ja ciągle tkwiłam w oknie, chociaż oczywiście nie było wolno. Paru z nich zagadywało mnie: „A, takie dziecko! Co ty tu robisz?” I dwóch z nich zaczęło potem szmuglować grypsy do ojca. Ojciec dawał im wódkę, trochę pieniędzy. Jeden, taki Prusak, nawet nic nie chciał, mówił: „Niech pan ratuje dziecko! Ja nie robię tego, żeby coś od pana dostać, po prostu chcę pomóc”. Trwało to jakiś czas. Szef tych wachmanów był bardzo wredny, ale kiedy wychodził do miasta, oni wdawali się ze mną w pogawędki, a ze dwa razy wypuścili mnie nawet do kuchni, pozwolili umyć włosy i dali coś do zjedzenia. Któregoś dnia jeden z nich przyniósł sobie krzesło i usiadł pod moim oknem. Tymczasem szef wrócił wcześniej i przyłapał go na rozmowie ze mną. U mnie w celi zrobili zaraz rewizję. Poznajdywali liścicki od ojca, których niestety nie zniszczyłam. Przenieśli mnie wtedy do głównych zabudowań więziennych i znalazłam się w tak zwanym „korytarzu śmierci”, gdzie siedzieli Żydzi, Cyganie, syfilitycy, wariaci. W nocy słyszało się wycie, wrzaski, krzyki. Cela była malusieńka, a siedziało nas tam dwanaście osób. Stały trzy prycze, spałyśmy więc na zmianę – Żydówki, Cyganka z niemowlęciem i dwójka małych dzieci nie wiadomo skąd. Jedno może nawet żydowskie, a drugie takie chłopskie, z grzyweczką blond, niebieskie oczki. Byłam dość rezolutną dziewczynką i zajęłam się trochę tymi dziećmi. I myślałam sobie, że jak wyjdę, to tatuś na pewno weźmie jedno z tych dzieci na wychowanie, a może i oboje. Ale kontakt z nim był już mocno utrudniony, tylko jeden z wachmanów przynosił mi wiadomości. Większość wachmanów w tej części więzienia to byli Łotysze, okrutni ludzie. Ojciec tymczasem nawiązał kontakt z oficerem Wehrmachtu o egzotycznym nazwisku Mauritius, które wtedy kojarzyło mi się z najbardziej upragnionym przez wszystkie dzieci znaczkiem pocztowym. Ten człowiek chciał wziąć mnie do siebie jako pomoc domową, ale nic z tego nie wyszło. Udało mu się tylko tyle, że zapisano mnie na transport do obozu koncentracyjnego, co mi zresztą – paradoksalnie – uratowało życie. Pewnego dnia wywołali mnie na apel dla przeznaczonych na transport. Pożegnanie w celi było krótkie i dramatyczne, wszystkie strasznie płakałyśmy. O wiele później dowiedziałam się, że po dwóch tygodniach całą celę rozstrzelali – dzieci, Cygankę z niemowlęciem i wszystkie inne kobiety. Przez jednego z wachmanów przesłałam ojcu wiadomość o transporcie, ale już do niego nie dotarła. Siedziałyśmy najpierw w ogromnej celi, a potem pognali nas na dworzec, gdzie stały bydlęce wagony. Wszystkie pchały się do jedynego okieneczka w wagonie, chciały pomachać bliskim, straszne sceny rozgrywały się na dworcu. Potem zaryglowali drzwi i pociąg ruszył w drogę. Dłuższy czas stał pod Berlinem, słyszałyśmy ciężkie bombardowania. Następnego dnia przewieźli nas do Ravensbrück. Brama, baraki poustawiane w szeregach, czarny żwir na drogach, tysiące więźniarek w pasiakach. Przedpiekle. Na liście transportowej z 25 czerwca 1944 roku, która do dzisiaj przetrwała w muzeum w Ravensbrück, obok mojego nazwiska można przeczytać: „alias Popławska Regina”. Nie mam pojęcia, skąd się to wzięło, bo przecież cały czas mieszkałam z ojcem i nie ukrywałam się pod innym nazwiskiem. W obozie przydzielili mi też dość paskudny znak. Bo zwykle Polki miały czerwony trójkącik z literą „P”, Niemki dostawały czerwony trójkąt bez litery, Żydówki oznakowane były dwoma trójkątami tworzącymi gwiazdę Dawida, a jeśli były uznane za asocjalne lub prostytutki, jeden trójkąt był żółty, a drugi czarny. I ja dostałam właśnie taki żółto-czarny znak. Najbardziej hańbiący. Nie wiem, dlaczego. To było dla mnie najgorsze. Oczywiście straszne były apele, głód, wszy, choroby – to wszystko było nie do zniesienia. Ale najbardziej bolesne i głębokie upokorzenie wiązało się z tym znakiem. Kiedyś na przykład jakaś wiedźma w obozie krzyknęła za mną: „O, mała żydowska kurewka!” Kiedy tam trafiłam, w obozie przebywało około 30 tysięcy kobiet, większość Polek. Ale były i Czeszki, trochę kobiet z Węgier, pamiętam Włoszkę, Niemki, więźniarki z Holandii, dużo Rosjanek. Wbrew wszelkim prawom były to wojennoplennyje, czyli jeńcy wojenni, kobiety w randzie oficerów. Stanowiły zgraną grupę, trzymały się razem i zachowywały się bardzo przyzwoicie. A reszta to była jakaś niesłychana mieszanina. Koło mnie na pryczy leżały dwie lesbijki, w baraku była też jakaś starsza śpiewaczka, która bała się, że straci głos i bezustannie wydawała z siebie jakieś tony. Panował straszny głód. Karmiono nas wodnistą zupą z rozgotowanej pastewnej brukwi. Kawałek chleba z rana, kawałek chleba wieczorem i to wszystko. Z rana apel, na którym nas liczono i który zawsze ciągnął się w nieskończoność. Potem część szła do pracy w fabryce, zdaje się u Siemensa, część brano do budowy dróg, a inne wyłapywano do różnych robót. Po apelu więźniarki rozbiegały się szybciutko, żeby ich nie zagnano do roboty, i czasami się to udawało. A jeżeli się nie udało, trzeba było bez sensu kopać ziemię albo roznosić po blokach ogromne ciężkie kubły z zupą. Panowała awitaminoza, kobiety były owrzodzone z niedożywienia. Prawie wszystkie przechodziły durchfall, czyli straszliwą biegunkę, na którą nierzadko się umierało. Ja zresztą też na nią chorowałam. Miałyśmy potworne ilości wszy i ich tępienie było stałym wieczornym zajęciem. Gnieździły się nie tylko na głowie, ale też we wszystkich szwach ubrania. Siadało się więc i gniotło paznokciem całe rzędy weszek. Umyć można się było tylko w zimnej wodzie. Czy mam opowiedzieć historię mojej jedynej kradzieży w życiu? Skradli mi łyżkę, a bez łyżki nie można było zjeść nawet tej nędznej zupy. Wobec tego ja też skradłam łyżkę, nawet nie wiem komu. Złamałam ją jeszcze, żeby nikt nie rozpoznał. To była diabelska idea ta wyrafinowana konstrukcja obozu, że ludzie z głodu, z upokorzenia i nędzy zaczynali być dla siebie wilkami, zjadali się nawzajem. Czas upływał, byłam coraz słabsza. Wołali za mną „Schmuckstück”, czyli „Klejnocik”, co było odpowiednikiem „muzułmana”. Wiedziałam, że skończę w obozie, jeśli tam zostanę. Dlatego też dobrowolnie zgłosiłam się na transport do fabryki, chociaż wszystkie okropnie się tego bały. Pomyślałam sobie, co ma być, to będzie. Ogolono mi najpierw głowę, z czego byłam zresztą zadowolona, bo to był jedyny sposób na wszy. I zmieniono mi znak – dostałam czerwony trójkąt dla politycznych. Dlaczego – tego też nie umiem wyjaśnić. Jeszcze przed transportem niosłam z inną więźniarką kubeł z wrzątkiem. Ona się potknęła, upadła, i cały ten ciężar spadł mi na nogę i okropnie mnie poparzył. Na transport poszłam więc z niezagojoną jeszcze raną. Znowu bydlęce wagony, znowu tłok i ścisk. W nocy któraś nadepnęła drewniakiem na tę moją ranę, nie chciało się to potem goić. W końcu przyjechałyśmy na miejsce. Był to nowo powstały obóz w Helmbrechts, w Górnej Frankonii, podobóz KZ Flossenbürg, stworzony jako zaplecze siły roboczej dla miejscowej fabryki amunicji, oddalonej o kilka kilometrów. Z powodu chorej nogi zostawiono mnie jakiś czas w baraku. Kiedy leżałam na pryczy, ktoś ukradł mi drewniaki. Musiałam więc potem stać boso na apelu, na mrozie, bo nastała już zima. Wtedy zwróciły na mnie uwagę więźniarki z drugiego baraku, łodzianki, z którymi się potem bardzo zaprzyjaźniłam. Wszystkie one zostały razem aresztowane, z Łodzi trafiły do Auschwitz, a potem przez Ravensbrück odtransportowano je do Helmbrechts. Kiedy podgoiła mi się rana na nodze, też musiałam chodzić do fabryki. Było bardzo zimno, miałyśmy na sobie cienkie paletka z naszytymi krzyżami, bo pasiaków już dla nas nie starczyło. Po drodze dzieciaki rzucały w nas zgniłymi kartoflami, wykrzykiwały, nie można powiedzieć, żeby mieszkańcy traktowali nas przyjaźnie. Co sobie myśleli, widząc tę naszą kolumnę obszarpanych i zabiedzonych kobiet? W fabryce pracowałam przy tokarce, czyli drehbank. I właśnie tam poznałam moją najlepszą przyjaciółkę, która w pewnym sensie towarzyszyła mi przez całe życie, Basię Siekierską. Basia należała do łódzkiej grupy, była w moim wieku, przedtem siedziała w Auschwitz. Zaprzyjaźniłyśmy się przy tej maszynie i jak majstra nie było w pobliżu, uprawiałyśmy nawet coś w rodzaju sabotażu. A poza tym cały czas gadałyśmy. Basia wspomina do dnia dzisiejszego, jak opowiadałam jej książki, sztuki, filmy. Robiłyśmy plany na przyszłość. Powstała taka dziewczęca, bardzo piękna przyjaźń. Do końca życia nie zapomnę, jak przyniosła mi kiedyś jabłko i małe kruche ciasteczko. Łodzianki od czasu do czasu dostawały jeszcze paczki, a dla mnie wtedy takie jabłko znaczyło więcej, niż gdyby dzisiaj ktoś sprezentował mi mercedesa. Warunki w obozie były straszne – krany z zimną wodą, prycze, cowieczorne zabijanie wszy. Głód był coraz większy, porcyjki coraz mniejsze. Codziennie stało się w kolejce po chleb i człowiek się tylko modlił, żeby ten kawałek chleba nie był bardzo cienki, żeby był trochę grubszy, trochę grubszy... Mila, moja sąsiadka na pryczy, dziewczyna z Białorusi, cały czas mówiła o jedzeniu. Opowiadała na przykład, jak u nich na wsi robiło się jajecznicę. Do jajek dodawało się troszkę mąki i troszkę tłuszczu. Potem wylewało się to na patelnię i te jajka – mówiła – robiły puch... puch... puch... Przy tym policzek się jej wydymał, było to niezwykle plastyczne. A ja prawie mdlałam z wrażenia, robiło mi się słabo, kiedy ona wydawała z siebie to „puch puch”. Widziałam, naprawdę widziałam, jak jajecznica rośnie i niemal czułam jej zapach i smak. Czasami któraś przynosiła jeden albo dwa ziemniaki, znalezione gdzieś lub zdobyte. Kroiło się je wtedy na cienkie, cieniutenkie plasterki i przyklejało te plasterki do piecyka. Jak się trochę podpiekły, to odpadały. Był to najwspanialszy przysmak, jaki w ogóle mógł istnieć. Tyle tylko, że trafiał się tak rzadko! A ja, jakby na przekór tej szkaradnej rzeczywistości, zaczęłam rysować – a to święte obrazki, a to różne scenki. Jeden taki rysunek zachował się do dzisiaj i moja Matka Boska wygląda jak Pola Negri, z takimi długimi rzęsami, taka śliczna. Nic dziwnego, wszystkie łaknęłyśmy czegoś ładnego, co byłoby inne niż nasza codzienność. Koleżanki prosiły, a ja rysowałam. Kiedyś przyszła nawet aufseherin, niemiecka nadzorczyni, i zapytała, czy nie zrobiłabym dla niej kart do gry. Przyniosła mi sztywny papier i narysowałam jej całą talię kart. Zetknęłam się z nią jeszcze raz w jakiś czas potem, kiedy wyganiali nas do pracy na polu, bo w fabryce nie było już surowców do produkcji. Musiałam skorzystać z toalety, drewnianego kibelka, i aufseherka strasznie na mnie nakrzyczała, że za długo siedziałam. Zamachnęła się na mnie, spojrzała i... opuściła rękę. Poznała mnie. Te karty mnie uratowały, bo inaczej dostałabym porządne bicie. Któregoś dnia okazało się, że brakuje trzech rosyjskich więźniarek. Natychmiast urządzili nam karny apel, a komendant obozu oznajmił, że będziemy tak długo stać, dopóki one się nie znajdą. Była zima. Jeżeli istnieje coś gorszego od głodu, to jest to zimno. Kiedy długo stoisz bez ruchu na mrozie, zaczyna cię boleć całe ciało, każdy jego skrawek, każda cząsteczka. Jest to zupełnie niewyobrażalne. Stoimy więc, a strażnicy szukają ich z psami po okolicach. Kobiety stoją, płaczą z bólu, ze zmęczenia. I w pewnym momencie rozlega się jeden wielki krzyk. Okolice obozu były bardzo ładne, leżał w kotlinie otoczonej zalesionymi wzgórzami. Jedna z więźniarek zauważyła na takim wzgórzu trzy postacie owinięte w koce. Zabłądziły i wyszły prosto na obóz. Zaraz pognali tam z psami i przyprowadzili je. To było jedno ze straszniejszych przeżyć. Stałyśmy dalej, kiedy zaczęto je maltretować. Leżały na ziemi, a strażnicy kopali je i okładali w najbardziej brutalny sposób. Tylko jedna przeżyła. Przedtem czy potem – nie pamiętam – postawili na terenie obozu jeszcze jeden barak odgrodzony płotem. Sprowadzono tam grupę Żydówek, w okropnym stanie. Potem dowiedziałam się, że tę grupę przygnano aż z Zielonej Góry. Pierwszy i najdłuższy marsz śmierci. To niewyobrażalne, bo ich sytuacja była jeszcze gorsza niż nasza, zupełne dno. Nie chodziły do pracy, a więc racje żywnościowe miały jeszcze mniejsze. Wegetowały tam w całkowitej izolacji od reszty obozu. Po jakimś czasie z dala zaczęły dobiegać odgłosy ostrzału artyleryjskiego, zbliżał się front. Pewnego dnia kazano nam ustawić się w kolumnę marszową i wyprowadzono nas z obozu. Był to zupełny koszmar. Jedzenia nie dostawałyśmy prawie wcale, kiedy przechodziłyśmy koło śmietnika, wszystkie kobiety rzucały się na obierki z kartofli i inne odpadki, nikt nie był w stanie ich powstrzymać. Na nocleg wybierano zwykle podmokłe łąki. Jeśli któraś nie mogła iść dalej i siadała, strzelano. W ten sposób dobrnęłyśmy do obozu Falkenau-Zwodau, dzisiaj Sokołowo, tuż przy czeskiej granicy. Obóz był spory, ale bez prycz, tylko duże puste pomieszczenia. Leżało się na podłodze, do jedzenia nie dostawałyśmy prawie nic, tylko raz dziennie wodnistą zupę. Czekałyśmy, nie wiadomo na co. Któregoś dnia pognali nas dalej, ale po paru godzinach pojawili się motocykliści i zawrócono nas z powrotem. Wiedziałyśmy już więc, że front musi być bardzo blisko. Znowu znalazłyśmy się na dużej sztubie i leżałyśmy bez sił. Większość nie podnosiła się już ze słabości, kiedy wkroczyli Amerykanie. Do naszej sztuby wszedł młody żołnierz. Zszokowany i przerażony naszym widokiem nie wiedział, co robić, i na znak, że jesteśmy wolne, wyjął rewolwer i strzelił parę razy w górę. Kobiety, które mogły się jeszcze ruszać, rzuciły się na niego, całowały go po rękach, po nogach. On się rozpłakał. Ale były też takie, które potem mówiły: „No, ale szkoda, że ci Amerykanie nie wkroczyli trochę później, bo dostałybyśmy jeszcze zupę z brukwi”. Taki poziom osiągnęła mentalność więźniarek. Trochę silniejsze włamały się do kuchni strażników. Dwie zaraz potem umarły, z przejedzenia. Szybko podzielono nas na narodowości. Polki dostały największy barak i dobrze się zorganizowały. Zaopiekował się nami amerykański kapelan wojskowy, zresztą bardzo przystojny, z pochodzenia Polak. Dzięki niemu dostałyśmy kurteczki i kuponiki materiałów z przydziałów wojskowych. W takiej wojskowej kurteczce wróciłam nawet do Polski i nosiłam ją jeszcze długo po wojnie. Organizowało się wieczory przy ognisku, kapelan zakochał się w tancerce z Warszawy i rozegrał się cichy, sentymentalny romans. Jakieś dwa kilometry od nas mieścił się obóz polskich podoficerów, chodziłyśmy tam grupkami. Mieli lepsze zaopatrzenie i dokarmiali nas trochę. Czasem zdarzały się nawet jajka – coś wspaniałego! Wreszcie nadszedł moment powrotu do Polski. Przygotowali dla nas duży autobus, który miał nas odwieźć do punktu zbornego w Czechosłowacji, a dalej musieliśmy sami sobie radzić. Kto chciał, mógł zostać na Zachodzie, ale chętnych nie było zbyt wielu. Droga powrotna okazała się niełatwa, bo przecież nie kursowały pociągi. Na każdej stacyjce trzeba było się dowiadywać, jaki pociąg dokąd jedzie. Moje łodzianki, postanowiły wracać nie przez Drezno, krótszą drogą, ale przez Pragę, którą chciały jeszcze obejrzeć. Nic takiego nie było mi nawet w głowie, wyglądałam jak szkielecik, na biodrach miałam dwie rany od spania na deskach. Tylko włosy zaczęły mi odrastać i kręciły się w pierścionki. Wyglądałam jak pastuszek. Tym samym pociągiem jechała grupa polskich podoficerów, a wśród nich Staszek, który mnie trochę dokarmiał i trochę się o mnie troszczył. Każdy z nich miał zresztą swoją podopieczną. Jechaliśmy i jechaliśmy, ale zaczęło być źle, bo znowu nie mieliśmy nic do jedzenia. Pewnego razu utknęliśmy w w szczerym polu, kilometr od miasteczka. „Kto pójdzie?” „Lilka wygląda tak, że na pewno wzbudzi współczucie, niech idzie, może dostanie od Czechów coś do jedzenia”. Staszek poszedł ze mną. Pierwsza napotkana przez nas osoba była Żydówką z Polski, która za męża miała Czecha i dlatego przeżyła. Powiedziała do mnie: „Chodź, może znajdziemy coś w miasteczku, ale tu też ciężko. A ten pan niech tu poczeka, bo u nas od czasów Zaolzia nie bardzo lubią polskich oficerów”. Chodziłyśmy od domu do domu i przyniosłam wspaniałe trofea! Cały worek kartofli i kostki Maggi. Ratowało nas to przez kilka dni. Pociąg jechał kawałek, potem stawał na jakiejś stacji, trzeba było się dowiedzieć, co pojedzie dalej, no i czekać. Ustawiało się wtedy dwie cegiełki, na nich starą puszkę, gotowało się kartofle, dodawało do nich kostkę Maggi i było wspaniałe żarcie. W Dreźnie nasza grupa się rozproszyła. Dostałam się do kolejnego pociągu, ale nie miałam nic do jedzenia. Znowu głód. Tłok, siedzę i nagle zjawia się dziewczyna z tamtej grupy. Przyniosła mi pół bochenka chleba. Za te ziemniaki i kostki Maggi, powiedziała. Jakie to miało wtedy znaczenie! Potem jechałam pociągiem z mieszkalnymi wagonami. Wracali nimi Ślązacy. Bardzo się bali, że ich obrabują, więc zaoferowałam im pomoc. I rzeczywiście, parę razy doszło do niemiłych sytuacji, więc zaczęłam krzyczeć, że tu są więźniowie z obozu. Poskutkowało. W innym pociągu zasnęłam kiedyś w nocy. Miałam ze sobą plecaczek, a w nim ważne dla mnie rzeczy – pamiątki obozowe, adresy, rysunki i przeszło trzysta przepisów kulinarnych spisanych na fabrycznych formularzach. Kiedy się obudziłam, plecaczka nie było. Taki mały, nędzny plecaczek. Bardzo go opłakałam. Różnymi pociągami dojechałam do Ostrowa Wielkopolskiego. Tłumy ludzi, pociągi stoją, nie wiadomo, gdzie co pojedzie. Podeszło do mnie dwóch panów – jeden w lepszym stanie, wracał z prac przymusowych, a drugi – obszarpany szkielecik z obozu. Już wiedzieli, jaki pociąg pojedzie dalej. Wybili okno do ubikacji, wdrapaliśmy się tam i dostałam honorowe miejce na tronie. Dojechaliśmy tak do Warszawy. Wysiadłam, rozejrzałam się – same ruiny. Trafiłam jakoś do Czerwonego Krzyża. Ogromna kolejka, ale dostałam zupę i skierowanie do baraków noclegowych. Szłam przed siebie, nie bardzo wiedząc dokąd. Ruiny, ruiny, ruiny. Ale najbardziej fascynujące było to, że pośrodku tych ruin siedziały baby – z chlebem, jajkami, serami. Oczy wyłaziły mi na wierzch na widok tego jedzenia. Po jakimś czasie natknęłam się na miłą, starszą panią i zapytałam ją o te baraki noclegowe. „A ty, dziecko, skąd?”, zainteresowała się. Powiedziałam, że byłam w obozie i wracam do rodziców. Zaraz wzięła mnie do siebie. Mieszkała w domu, którego połowa nie istniała, a w drugiej części były jeszcze stosunkowo nieźle utrzymane mieszkania. Po raz pierwszy po więzieniach i obozach znalazłam się w normalnym mieszkaniu. Na stole pojawiła się nieprzyzwoita wręcz kolacja jak na tamte czasy. A potem dostałam łóżko z pościelą. Strasznie się popłakałam. Były to dla mnie zupełnie nowe przeżycia. Następnego dnia moja opiekunka odprowadziła mnie na przystanek, z którego małą ciężarówką można było dojechać do Dworca Gdańskiego. Stamtąd odchodził pociąg do Białegostoku. Na pożegnanie powiedziała: „Jeżeli nie znajdziesz rodziców i będzie ci ciężko, przyjeżdżaj, ja ci pomogę”. Była to znana dziennikarka radiowa, Wanda TatarkiewiczMałkowska. A ja zapamiętałam to spotkanie jako jedno z najpiękniejszych przeżyć z tego okresu. Wsiadłam na ciężarówkę z drewnianymi ławkami i zaraz pojawił się jakiś facet, który chciał pieniędzy za przejazd. Na szczęście zostawił mnie w spokoju. Odnalazłam odpowiedni pociąg, konduktor też chciał ode mnie pieniędzy, których oczywiście mu nie dałam, ale w końcu dojechałam do Białegostoku. Poszłam do domu, w którym ostatnio mieszkaliśmy. Same ruiny. Miasto bardzo ucierpiało w ostatnim okresie wojny i wcześnie zostało zajęte przez Rosjan. Kiedy front był już blisko, ojciec wziął mamę i bocznymi ścieżkami ruszyli w tę właśnie stronę. Do Białegostoku wrócili z Rosjanami. Ale o tym wszystkim dowiedziałam się już później. Tymczasem stałam przed ruiną naszego domu i nie wiedziałam, co dalej. Mama później zamartwiała się, że nie zostawili dla mnie jakiejś kartki z wiadomością. Wielu ludzi tak robiło. Postanowiłam pójść do koleżanki, która mieszkała z matką. Dom stał nienaruszony, zadzwoniłam. Zaraz zbiegli otworzyć bramę, wołając: „Nic się nie martw, rodzice żyją, są w Łodzi!” Nakarmili mnie, potem odwiedziłam inną koleżankę, gdzie mnie też nakarmili. Stamtąd odebrał mnie stryjek i znowu dostałam posiłek. Wszystko już odbywało się pod znakiem jedzenia. Stryjek wysłał depeszę do rodziców, a ktoś z zarządu miejskiego wystarał się dla mnie o miejsce w samolocie i pod opieką pewnego pana poleciałam z Białegostoku do Warszawy. Pierwszy raz w życiu. W Warszawie trzeba było przesiąść się na pociąg, na dworcu znowu tłumy ludzi. Ale mnie nic nie obchodziło – napiłam się jakichś napojów, napchałam się jakichś świństw. Tak się najadłam, że w pociągu dostałam straszliwej kolki. Było tak ciasno, że nie dało się usiąść, ale ludzie zrobili mi miejsce, bo myśleli, że umieram. Taki szkielecik, a tu kolka żołądkowa! W końcu jakoś dotarłam do Łodzi, znalazłam dom, w którym mieszkali rodzice. Mama wybiegła w nocnej koszuli na ulicę. Co tu mówić o powitaniach?! Rodzice mieli nadzieję, że wrócę, do czasu, kiedy pojawili się pierwsi ocaleńcy z obozów i zaczęli opowiadać. Mama z rozpaczy biegała do wróżek. I tego dnia, kiedy nadeszła depesza, wróżka powiedziała jej, że córka wróci za miesiąc. Dla mnie wszystko było mocno nierealne. Mieliśmy normalne mieszkanie na ulicy Wólczańskiej, tatuś pracował, ale zarobki były marne, więc mama handlowała farbkami. Przez pierwszy okres nie mogłam w ogóle spać w łóżku, było mi za miękko i musiałam kłaść się na podłodze. Ciągle chwytały mnie kurcze, płakałam. Ale jadłam, przede wszystkim jadłam. Na śniadanie potrafiłam pochłonąć jajecznicę z sześciu jajek, kilka bułeczek i wypić cały dzbanek kawy. Na Wólczańskiej stał taki staruszek z wagą i codziennie się ważyłam. Dziwił się: „Czy to możliwe, że pani córeczka co dzień więcej waży?” W ciągu trzech miesięcy przybrałam dwadzieścia pięć kilo i zaczęłam wreszcie normalnie wyglądać. Pojechałam wtedy z mamą do Warszawy, żeby podziękować pani Tatarkiewicz-Małkowskiej. Nie poznała mnie. Potem pojawiły się bóle w płucach. Matka poszła ze mną do lekarza i okazało się, że to gruźlica. Gruźlica, woda w boku i tak dalej. Wtedy nie było jeszcze takich leków jak dzisiaj. Pozostawała kuracja klimatyczna. Rodzice wysłali mnie do skromnego pensjonaciku w słynnym Śródborowie pod Warszawę, gdzie był dobry klimat dla gruźlików. W tym pensjonaciku mieszkały różne dziwne niedobitki, a na dole urzędowali dwaj lekarze, Rosjanie. Bardzo się mną opiekowali. Pobyłam tam parę miesięcy, między innymi pijąc psi smalec, bo to podobno też lekarstwo na gruźlicę, jak powiadali ludzie. Podleczona wróciłam do Łodzi i zaczęłam chodzić na lekcje rysunku do profesora Richtarskiego, znanego warszawskiego malarza, uroczego człowieka. Zawsze przecież marzyłam, żeby pójść na akademię. W końcu nastąpił historyczny moment, kiedy zdałam egzamin. Tymczasem rodzice zmienili mieszkanie. Z Rosji wróciła matki siostra Liza z mężem, przeżyli wojnę na Syberii i zamieszkali u nas. Wprowadziła się też żona stryjka, majora, który całą wojnę przesiedział w oflagu. Ona sama była internowana na Węgrzech, tam przeżyła i wróciła z synem. Mieszkał z nami jeszcze kuzyn matki. Dwie siostry mamy, Eugenia i Anna, zginęły z całymi rodzinami. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, w jakich okolicznościach. Nie zdążyli uciec przed Niemcami. Wszyscy ocaleńcy z tej rodziny zgromadzili się w naszym dużym mieszkaniu na rogu ulic Sienkiewicza i Przejazd w Łodzi. Łódź tętniła życiem, kwitła kultura, działały wspaniałe teatry. Na mojej uczelni wykładał Władysław Strzemiński, o którego jeszcze zdążyłam się otrzeć. Chłonęłam to wszystko, nadrabiałam utracone lata, zaczęłam śmiać się, bawić i powoli zapominałam o ponurej przeszłości. Dzisiaj mogę powiedzieć, że tamte przeżycia przez całe lata upychałam po zakamarkach duszy. Każde ich dotknięcie ma swoją cenę, nie odbywa się bezkarnie. Chociaż minęło już tyle lat, do dzisiejszego dnia nie mogę o tym mówić zupełnie spokojnie. I nie lubię o tym mówić. Cóż w tym dziwnego? Mam swojego ulubionego świętego. Święty Franciszek podobno kiedyś powiedział coś w tym sensie: „Każdego dnia masz wybór i w zależności od tego, co wybierasz, a co odrzucasz, tym się stajesz”. Jest to dla mnie jedno z najmądrzejszych zdań, jakie w ogóle w życiu słyszałam. Staram się tym się kierować. Można zadać sobie pytanie, czy w tak ekstremalnej sytuacji jak rzeczywistość obozowa człowiek też ma wybór. Tak, myślę, że mimo wszystko, mimo wszystko ma. Kiedyś mama mnie zapytała, jakie znaczenie mają dla mnie tamte przeżycia – aresztowanie, obóz, głód, poniżenie. Może zabrzmi to dziwnie, ale jestem zadowolona, że to przeżyłam. Przede wszystkim, że przeżyłam. Ale w innym sensie, że przez to przeszłam, że doświadczyłam, poczułam na własnej skórze, co to było. Bo w jakimś sensie rozszerzyło to moje myślenie i może nawet wpłynęło na moją prywatną filozofię życiową. Mam głębokie przekonanie, że trzeba świadomie siebie kształtować. Nawet jeśli całego świata nie uratujesz, możesz uratować siebie i przekazywać to dalej. Mam wrażenie, że nie ma we mnie agresji, że przede wszystkim staram się zrozumieć, co się stało, choć do końca nigdy się to nie uda. Chcę choć trochę rozumieć, żeby uniknąć pewnych rzeczy, żeby nie hodować w sobie nienawiści. To nic dobrego nie daje, niszczy tylko człowieka. Wiem też, że najistotniejszą rzeczą w życiu człowieka jest jego stosunek do drugiego człowieka. Nie ma nic ważniejszego, bo my nie istniejemy sami dla siebie. Helena Bohle-Szacka SŁOWO / DAS WORT, nr 82, 2009