Białoszewski, grypa żołądkowa i coś tam jeszcze

Transkrypt

Białoszewski, grypa żołądkowa i coś tam jeszcze
PROZA
Janusz Rudnicki
Białoszewski, grypa
żołądkowa i coś tam jeszcze
Dzień pierwszy
W pociągu nie, ale zaraz po wyjściu z niego, na Centralnym, mdłości,
skurcze. Im wyżej po ruchomych schodach, tym gorzej. W podziemnych przejściach szukam toalety, chodzę tam i z powrotem. I wokół. Jak on wtedy, 34
lata temu. Ale on, Białoszewski, sam, ja w tłumie. W „Chamowie”* sam, gdzieś
nad ranem, ale nie, żeby toaleta, po prostu, w nocnej luce autobusowej (314).
Bo snuł się po Warszawie jak dym, omijając rafy godzin nocnych i dziennych.
W tych nocnych lukach w podziemiu dworca wiało mrozem, było pusto, z
głośników leciała muzyczka. Samotny pan w nowo oddanym wtedy do użytku
piekiełku. Które mu się przydawało jak schronisko w górach. Szczególnie,
kiedy uciekał mu autobus nocny, wtedy schodził jak zwykle w podziemia i w
całodobowym kiosku kupował na przykład z nudów pasztet, dżem (319). Kiedy
wszedł pierwszy raz do tego warszawskiego Hadesu, bał się wyjść. Oto
dezercja poety Mirona Białoszewskiego przed drzwiami rozsuwalnymi na Dworcu
Centralnym w mieście stołecznym Warszawa w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym:
Przechodziłem obok ciągu szklanych drzwi, którym przyglądał się młody
__________________
* Miron Białoszewski, Chamowo, PIW, 2009.
57
Janusz Rudnicki
mężczyzna. Jedne były otwarte i właśnie się same zamknęły.
– A jakby się chciało wyjść? – i stanąłem przed drugimi. Otworzyły się.
Prędko odszedłem od tych zaczarowań. (282/3)
Speszony, cofa się. Schodzi na dół, zwiedza nowy dworzec dalej i w końcu
natrafia na schody prowadzące do wyjścia. Schody, a nie szklane drzwi, rozsuwające i zsuwające się za sprawą podejrzanych, niewidzialnych mocy. Schody
więc, drewniane! I poręcz byle jaka – ucieszyłem się. I wylazłem do autobusu…
A ja wychodzę pod Pałacem Kultury i toczę się wokół niego, i nie wiem,
w które skrzydło wejść, i czuję się jak ciężarna ziemia, która krąży wokół zobojętniałego na jej niedolę słońca, i znieważony opuszczam tę elipsę i podchodzę pod hotel, wysoki jak ode mnie do chmur, i rozsuwają się przede mną
jego bramy, wchodzę. Sunę – pośród dyskretnie naperfumowanych aniołów
w eleganckich garniturach i sukniach – prosto w kierunku kawiarni, gdzieś tam
muszą one być, i są, jestem. Marmur, kwiaty i cicha muzyka. Jedne drzwi do
normalnej, drugie do tej, w której nie byłem nigdy, dla inwalidów, dlaczego
nie, dlaczego raz nie użyć życia, jeśli się ma tylko jedno, wchodzę. Do suity,
apartamentu, do lśniącej, luksusowej komnaty, do krainy czarów, w której
pierwszą, górną połowę siebie wylewam górą, a drugą, dolną połowę dołem i
wychodzę. Uduchowiony, ale kiedy jestem u przejścia pod ziemią, już, znowu.
Wychodzę z podziemi, coraz gorzej, mdłości, skurcze, pod Rotundą. Boję się,
że mnie rozsadzi, jak ją samą, kiedyś. Idę dalej, muszę na Wiejską, jest południe, jest słońce, wszyscy wokół jak najbardziej, tylko nie ja, ja nie i teraz
pytam Was czytających, z których na pewno wielu było wtedy, dnia jedenastego maja między godziną 12:00 a 13:00 w centrum miasta stołecznego w
okolicy ulicy Marszałkowskiej, a potem placu Trzech Krzyży, dlaczego nikt
z Was nie podszedł wtedy do mnie i nie powiedział, cześć Rudnicki, wyglądasz jak z krzyża zdjęty, widzę. Chory jesteś? Pomóc ci w czymś? Na pewno,
jak cię znam, idziesz na Wiejską, do Czytelnika, może cię podwieźć? Podpiszesz mi swoją książeczkę i będziemy kwita.
Dlaczego tyle znieczulicy literackiej, chcecie naprawdę wejść ze mną na
wojenną ścieżkę? Chcecie, żebym schował mój nagi, błyszczący w słońcu miecz
prozy do pochwy i zaczął odstawiać Wam jakieś literackie karaoke?
Dobrze już, dobrze, idę dalej, noga za nogą, chcę, wiadomo, na Wiejską, idę,
58
Białoszewski, grypa żołądkowa i coś tam jeszcze
człapię, trochę nagle jakby lepiej. Wchodzę, zaraz przy pierwszym stoliku
skupiona na sobie samej kobieta chlipie zupę. Mam słabość do samotnych kobiet
chlipiących zupę. Słabość mało, wylew. Miłości do ludzkości. Nad samotną
kobietą jedzącą zupę chcę się natychmiast pochylić, co też czynię, pochylam
się, czym ją płoszę, i płoszę się ja sam, widokiem jej twarzy, bo to Magda
Zawadzka, i coś tam zmieszany bąkam, że chciałem zobaczyć, jaka tu zupa,
no wie pan? Ten jej głos, ciągle jeszcze jakby rozpływała mi się w ustach
wata cukrowa, wycofuję się, idę tam, gdzie zawsze siedzi Bereza, no i siedzi
(przy stoliku – w Czytelniku – siedzi Henrykowa – warta honorowa). On siedzi,
a koło niego stoją dwie niebotyczne nogi w dżinsach, z fascynującym tułowiem i głową, nie jestem zdrowy, ale mimo tego serce podskakuje mi do jąder.
Obok zjawiska Głowacki, przedstawia ją, córkę, w związku z czym witam się
z nim jak z teściem. Siedzimy więc, znowu mi gorzej, czuję, że muszę się
zwrócić, znikam, wracam, Bereza dziwi się, że nagle nie dworuję sobie z niego
jak zwykle, z niego, starego i bezbronnego, że nie jeżdżę ostrymi łyżwami po
nierównej tafli jego stanu zdrowia. Mówię, żem obrażony, wykorzystuję fakt,
do którego nie doszło. (Powtarzam, wykorzystuję fakt, do którego nie doszło).
A mianowicie taki, że Bereza miał mnie usynowić (zaadaptować), po to, aby
móc przypisać mi swoje mieszkanie na ulicy Widok. Lecz się był rozmyślił,
na rzecz kogoś innego, podejrzewam, czym krzywdę wyrządził prozie polskiej, która nie będzie miała nigdy mieszkania na ulicy Widok. Gorzej i gorzej.
Dochodzi Adam Wiedemann, wyciągam z plecaka śliwowicę z Pragi, wypada
mi przy tym „Chamowo”, wszyscy próbują po kieliszku, odwracam głowę,
mdli mnie sam widok przełykania. Adam kłóci się z Henrykiem lub odwrotnie,
nie wiem, coraz gorzej ze mną, czuję się jak tampon krwawiącego świata.
Kłóci się, jak daleko jest od bloku Białoszewskiego przy Lizbońskiej do BoraKomorowskiego, czyli ulicy Adama, tenże twierdzi, że blisko, Henryk, że nie.
Argument Adama logiczny (przecież wiem, gdzie mieszkam i wiem, gdzie
mieszkał Białoszewski!), Henryka również (przecież wiem, gdzie mieszkał
Białoszewski i wiem, gdzie mieszkasz ty!). Wyglądam jak chmura wulkaniczna,
paraliżująca nastrój, wstaję, żegnam się ze stolikiem, przechodzi Konwicki,
idzie tak, jakby szedł w poszukiwaniu straconego ja. Jak ci się żyje w Pradze,
Rudnicki, pyta, ach, wiesz, Tadziu, mówię, co ci będę mówił, sam wiesz, jak
to jest, kiedy człowiek ma więcej koron w zębach niż w portfelu. Żegnam się
ze stolikiem, polecam się wszystkim i jadę. Z Adamem do Adama.
59
Janusz Rudnicki
Na Bora-Komorowskiego, spod palmy autobusem 507, przejeżdżamy przystanek „Afrykańska”, Adam przez okno pokazuje mi jego okno. To, na którym
wtedy ta farba po zdjęciu rusztowań, wszystkie okna umyte, jego jedyne nie,
z zaciekami białej farby (316). Dwa i pół miesiąca ma rusztowania i zdejmują, nie ma ich, nagle. Blok jak choinka świąteczna po świętach, żałośnie nagi.
Rusztowania lokalizują mu jego okna, teraz trzeba oko zadzierać, przekrzywiać.
Nie te podfruwania. Inne lenistwa i upory (270). Blok z zewnątrz trochę jak
olbrzymie, betonowe drzewo, z poruszającymi się w nim wiewiórkami, a wewnątrz jeszcze bardziej jak drzewo. A on na samej górze, w koronie. Kiedy
przyszedł wiatr letni, duży, układy korytarzowe fukały, wyły, dęły, schody na
dole pozamykane. Każda szpara, niedomknięcie służyły napędowi. Połączenie
przelotowe. Blok był jednym instrumentem, dmuchałem (270). No i widok, ma
się rozumieć. Łudzący, bo z moich nowych okien przestrzeń między blokami
w głąb Chamowa wydaje się wąska, syntetyczna, jakby między dwoma parawanami. A zejść – chcieć do któregoś bloku zajść, dojść – nie tak łatwo, ani
pusto, ani spodziewanie, przeinaczone układy, rozciągłości, prażenia, faktury
od ziemi, nie od nieba (92).
Wysiadamy przy ulicy Abrahama, nie proroka, generała, Adam chce jeszcze
do sklepu „MarcPol”, idę z nim, chociaż jakby nie idę, sunę z koszykiem nad
ziemią jak chory, będący pod ostrym gazem zeppelin. Adam chce skrawki, dla
Iriny, Irina to kotka. Ma obdarte jedno ucho i gołą sierść po boku, po wizycie
przyjaciół z psem.
Jego nazywała się Mizia. Sny toleruję tylko własne, obce mnie nużą, często
omijam ich opisy, a co dopiero ich cytowanie, ten jednak jest wyjątkowy, o
kocie, który wrócił z Powstania. Śni mu się więc, że otwiera z matką drzwi, a
za nimi Mizia, kotka, która w roku 1939 (!) schowała się przed hukiem bomb
do dziury i zaginęła. I teraz, po tylu latach pod drzwiami, patrzy na nas, sprawdza. Wątpliwości z obydwu stron nierozwiane do końca. A jednak ją wpuszczamy. Mizia powoli wchodzi. Tu się budzę (246).
Adam chce skrawki dla Iriny, ale ekspedientka mówi, że skrawków już nie
ma, wysprzedane, bo sprzedaż ich jest limitowana. Pytam: dlaczego, „dlaczego”
to pierwsze słowo, na jakie zdobywam się po godzinie brzemiennego, pytam
więc: dlaczego i Adam mówi, dlaczego, dlaczego sprzedaż skrawków w sklepie
„MarcPol” na ulicy Abrahama, przy czym generała, nie proroka, jest limitowana. Otóż dlatego, że panie ekspedientki odkrawają sobie dobre wędliny i
60
Białoszewski, grypa żołądkowa i coś tam jeszcze
potem, wychodząc z pracy, kupują je jako skrawki. Adam mówi, że raz udało
mu się kupić jako skrawki szynkę szwarcwaldzką, ale to przypadkiem, bo
jedna ekspedientka odłożyła je dla drugiej, a trzecia o tym nie wiedziała. I
stąd właśnie wyznaczenie dziennej porcji skrawków, jaka może zostać sprzedana. Aby uniknąć nadużyć. I stąd właśnie ekspedientki niechętnie ważą skrawki.
Bo chcą, żeby zostało. Dla nich.
Idziemy do domu bez skrawków, siadam na fotelu w płaszczu, nie zwracam
uwagi na kota i tak już zostaję. Nieruchomy w imadle, które coraz i coraz mocniej zaciska mi się wokół brzucha. Nie mogę jeść, Adam szuka sucharów, nie
ma, idzie raz jeszcze do sklepu. Patrzę na dźwigi za oknem, Adam wraca,
puszcza płytę w drugim pokoju, Haydn, „Stworzenie świata”, głośno, kładzie
suchary na stoliku i siada na fotelu obok. On na fotelu, stolik, suchary, ja na
fotelu. Naprzeciwko nas okna, za nimi trzy dźwigi. Kolosalne. Dom stawiają,
widok się popsuje. Zastanawiamy się jak dzieci, jak chłopcy, że niby jak ci
dźwigowi tam na górę wchodzą? I czy wchodzą, bo nie zawsze ich widać. Teraz
na przykład nie. Czy sterują dźwigiem z dołu? A jak wchodzą, to co robią, kiedy
na przykład chcą do toalety, to niby jak? Schodzą? Nie, chyba mają tam jakiś
nocnik. Adam opowiada, że niedawno, dopiero co, jeden na górze zasłabł, i
dwóch po niego wychodziło, i jeden zasłabł, jak go znosili, no i on umarł. Ne
rozumiem, kto, ratowany czy ratujący, Adam mówi, że ratowany, że miał 51 lat.
Nie mogę jeść, nawet sucharów, Adam je. Czyta coś, żeby zarobić na recenzji do „Przekroju” i chrupie. Chrzęst sucharów i Haydn. I dźwigi za oknem,
ich nieziemska potęga, wobec której co to taki wiersz jeden z drugim. I ja,
nieruchomy, owinięty płaszczem, i Irina, głodna, bo limit na skrawki.
Chrzęst sucharów, Haydn (oratoryjny), kot na parapecie, dźwigi i ból. Seans
egzystencjalistyczny. Fuzja pojedynczych skrawków. Jestem bardzo blisko, na
wyciągnięcie ręki, ale nie umiem Tego chwycić za gardło. Druga twarz bytu?
Intensywna tak, że aż poza czasem? Trochę..., no niech będzie jak u niego, że
jak świece palone bez muzyki. W sensie, że to bezczas. To trudniejsza i surowsza
kontemplacja. Może i czystsza, o ile to coś znaczy w rozkręceniu (279). Kupował prawie że obsesyjnie kwiaty, kwiaty w kupie przeważnie wyglądają
łakomiej, lepiej. To samo pomidory. To samo ludzie. Wydaje się wtedy, że między
ładnymi każdy bardzo ładny. A wyjąć z tłoku, uroda cienieje. Zabrakło uzupełnień (110). Kwiaty i świece. Potrafił porozstawiać je pod ścianami na podłodze i, słuchając muzyki („Magnificat” Mikołaja z Radomia) chodzić po po61
Janusz Rudnicki
koju. I, przy każdym zawieszeniu głosu, zatrzymywać się (245).
Już nie Haydn, teraz Berlioz, „Requiem”.
Skrawki. Za każdym razem trochę jakby kota w worku, nie wiadomo, co
w nich…
Leci Schumann.
Poeta polski Adam Wiedemann jest szczęśliwy, bo udało mu się, choć raz
tylko i dawno, zapłacić za nie, a dostać szwarcwaldzką…
Ligeti…
Skrawki, skrawki…
A Białoszewski 14 września roku 1974 jadł na ulicy salceson. Brunszwicki.
Kupiłem sobie i zjadłem od razu na rogu Zwycięzców (157). Jak on go jadł?
Miał go na pewno pokrojony w plastry. Bo trudno przecież, żeby go gryzł jak
jabłko. I co, jadł na siedząco? Ale gdzie usiąść na rogu Zwycięzców? Więc
jadł go chyba na stojąco. I zjadł, cały.
Ten salceson je na stojąco w nowych spodniach, do których nie może się
przyzwyczaić. Wcześniej miał inne, ale też mu się źle chodziło, utrudniały mi
ruchy ciasne spodnie, węgierskie, podarowane, muszę w nich chodzić, bo stare
okazały się popękane (127). Świat ma irlandzką whisky, miłość francuską i tak
dalej, Peerel miał węgierskie spodnie. Rarytas. Dostaje je od kogoś, męczy
się w nich, Stacha kupuje mu nowe, węgierskie komuś tam daruje i chodzi w
tych nowych, do których to nie może się przyzwyczaić. A nie ma zapasowych,
w razie wypadku to niedobrze (150). Wypadek ma Tadzio, pękają mu jedne na
lotnisku, potem drugie w kinie (376).
Peerel miał rejonizacje, również w bibliotekach. Chciał się zapisać do biblioteki przy rondzie, bo więcej książek, ale nie mógł, bo pilnują rejonizacji. A mnie
nie chciało się gadać, że literat, że przysługuje (242). I musiał zostać w tej,
która obejmuje jego ulicę, Lizbońską.
Peerel miał święte krowy w postaci trawników. Jeśli zdarzy mu się na nie
wejść, jest to fakt warty zapisu: Lecę przez trawę trawnika. Bo tu na Chamowie dużo dużych, przeszkadzających trawników (236). Nie wolno ich było deptać.
Omijać je trzeba było szerokim łukiem, inaczej milicja wlepiała kary. Ludzie
sami się pilnowali. Odważył się ktoś, czasami, zbrukać ten prezent od łaskawych władz, z okien słychać było „Nie po trawie!”. Uczyłem się czytać na tabliczkach „Na ścieżce osła trawa nie wyrosła”. Osioł, kto deptał trawę. Jakby
władza ludowa trawę wymyśliła, stąd jej, trawy, taki, a nie inny status. Jakby
62
Białoszewski, grypa żołądkowa i coś tam jeszcze
ludzie dla niej byli, dla trawy, nie ona, trawa, dla nich. Jakby trawie nie było
obojętnie, czy się po niej chodzi, kurwa, czy nie. Rządy paskudnego jak betoniarka i tępego jak wykopaliskowa siekiera ludu, raz i nigdy więcej.
Peerel miał piątą kolumnę, armię mleczarzy. Rycerze świtu. Od wpół do
czwartej na nogach. Czujni. Jednej nocy śpi przy otwartych drzwiach, wietrzy,
słyszy mleczarza, odgłos postawienia butelki, potem wstaje, idzie do łazienki,
zamyka wejściowe drzwi, kładzie się, czyta, słyszy windę, kroki, ruch klamki,
do mieszkania wchodzi dwóch milicjantów:
– Tu było włamanie…
– Włamanie? – patrzę na nich z łóżka.
– Mleczarz zgłosił, że drzwi otwarte.
Jak jedna, wielka rodzina. Która w niedzielę słuchała tego samego programu.
Przez głośnik (który jeszcze wcześniej najczęściej wisiał w kuchni). Czerwiec
w roku 1976: Upały. Całe Chamowo w mszycach. Jasności. Niedziela leżana.
Wspólnota głośnikowa. Powietrze wisi. Dno roi się od dzieci (386).
Dzień drugi
Wstaję jak mleczarz, ledwo świt. Adam dopiero co się położył. Trochę lepiej,
chyba lepiej. Kot trochę miauczy. Wychodzę na balkon, kot za mną, skacze
na poręcz i siedzi. Cisza, nieruchome dźwigi stoją na warcie przed koszarami
(nieba), na przystanek podjeżdża autobus, wsiadają dwie osoby. Za lasem kontury boków, jego osiedle, jestem w tej samej okolicy. Pod tym samym kawałkiem nieba, na którym latały jaskółki, do Bacha. W dwa szyki. Znikały naraz
oba. I wracały. I znów rytmicznie. Szeregiem. Jedna, druga, trzecia, pierwsze
wracają, Bach idzie. A zaraz potem leci stare samolocisko. Ciągnie za sobą
szybowiec. Lecą w niebo. Szybowiec jest zupełnie czerwony (84).
Kiedy zaczyna się ruch? Kiedy zaczyna się obrzędowy taniec osiedlowych
mrówek? Wyglądał przez to swoje okno jak ptak z dziupli. Miasto jeszcze zamglone, ciche i nagle ktoś na mostku nad jezdnią, jeden, zaraz dwoje, potem
ktoś trzeci z rowerem. (Postać z rowerem na mostku zanotował też w „Zawale”). I pierwszy samochód, i z drugiej strony dwa, myślę sobie: czy to już ruch
się zaczął, czy to przypadek? A może od takiego przypadku się zaczyna? (84).
Chce wychodzić, ale zachwyca go widok, na zewnątrz mrocznozielono, półmgiełka z powietrza. Widzi sylwetkę kobiety, myśli, że z dzieckiem (widok z
jedenastego piętra), niknie mu w zaroślach, u niego, oczywiście, w zieleniach
63
Janusz Rudnicki
ukośnie, pojawia się, niesie nie dziecko, a samą siebie, swoje popiersie jakby
w zmniejszeniu. Optyczne złudzenie, czy, jakby to sam zapewne nazwał, oczowe
popląsy, plac ciemny, a kobieta ma jasne włosy i jasny sweter (90/91).
Czytam, czytam i czasami reaguję dopiero po paru stronach dalej, wracam,
czy to możliwe? Żeby zapisał nie tylko, co kto niósł w ręce, ale i w której?!
… każde z torbą lub teczką w lewej ręce. No dobra, zapisał, nieśli w lewej, niezłe,
a tu jeszcze to, zaraz w następnym zdaniu: Ja też na przystanku czekałem z torbą,
bo w niej kryminały i płyta, i też chyba w lewej ręce (93). No co za bestia! W
sensie, że podziw.
Czytam, czytam i wracam. Na stronie 343 szuka adresu, gdzieś na Żelaznej,
numer 87. Lecę do jednych schodów, a tu od 1 do 47. Lecę do drugich – od 115
do 140. Lecę do trzecich schodów, do 84. Kiedy to zapisywał te numery, przecież nie mógł zapamiętać? Zapisywał w trakcie? W trakcie szukania? No tak,
to nie skrzętność, to skrzętliwość jakaś.
Opowiadam Wam o nim samym. Cytatami, którym komentarz zbędny, a
nawet, myślę, nie na miejscu. Uzurpuję sobie prawo do założenia, że być może
te akurat miejsca Wam uciekły, że je przeoczyliście lub przejechaliście się po
nich jak znużony stałą prędkością traktor po kałuży, jeśli nie, to pardon.
Starzeje się, brzydnie. Swojej twarzy, siebie nie komentuje nigdy, patrząc
na siebie w domu, w lustrze.
Spoglądam na faceta w szybie sklepowych drzwi. Gruby, stary, brzydki, obcy.
A przecież takiego mnie widzą. Wciąż nie przyzwyczaiłem się do swojego podstarzałego, brzydkiego wyglądu Nie chcę go uznać. To ja na niby tylko. Od niedawna i na niedługo. Taki nieprzewidziany, dodatkowy (384).
Ujrzałem w autobusowym lusterku coś brzydkiego: swoją twarz. Od kilku
lat brzydka. Dawniej nie (289).
Dożywotnio skazany na autobusową komunikację miejską, nie ma (chyba)
ani jednego zapisu o jeździe taksówką. (Raz pędzi do autobusu biegiem, z
Tadziem, Tadziu ma stary zegar ścienny, który mu pod pachą cały czas w
pędzie bił, a bił (178). Więc albo pasażer (obcy), albo piechur.
Wkoło, wkoło, nachodzące przedmioty w nagłych powiększeniach, zakręty,
nawracania. Jeżeli nie zniżać głowy, a patrzeć po ścianach, to też młyn. Inny,
pustoszy, bielszy, ale też młyn i nagłe skręty, nalatywania czegoś wiszącego,
załomów, oddaleń i oświetleń. Dopiero po iluś krążeniach trans kołowania.
64
Białoszewski, grypa żołądkowa i coś tam jeszcze
Diabelski młyn na poziomo. Kierat. Jak koń albo dawniej ludzie (326/7).
Ludziom przeważnie życie spływa jak kropla po szybie, a on pielgrzymował,
łaził po nim jak mrówka po pniu. (Odwiedzał ludzkość, pukając do drzwi:
Drzwi się otwierają, pan Julian w wystraszonych okularach i zaskoczonej
koszuli na spodniach.) (349). Nie tylko jak mrówka, także jako szczur. Śmietnisko Warszawy znajduje w samym gąszczu piękności traw, drzew, zapachów,
okrągłych sadzawek, pagórków pełnych miodownika. W środku raju! (86).
Wplątuje się w gęściochy, nie może się przedrzeć, po głowę zanurzony w
zagajnikach jakichś zielsk, w polskiej mimozie, w końcu dociera, widzi warszawskie góry, grzbiety śmieciowe palące się, nad nimi ptaki, wrony, ale najwięcej czarnych, powoli, równo lecących. To lecą stada palonych śmieci.
Znajduje przejście, bo góry śmie(r)ci jak zamki, otoczone fosą z wodą dziwnego
koloru, a pełno w niej topielców płaszczy, płacht i innych niewyraźności, znajduje przejście i wchodzi. Wszystko tu, a najwięcej porzuconych kapci, setki
pantofli. Te proszą się o wiadomą asocjację, ale on tego nie robi, w każdym
razie nie od razu, zapisuje, że pokłady śmieci rosną w górę, w cały łańcuch
górski, dopiero kilkanaście zdań później, kiedy mijają go samochody ze śmieciami i po śmieciach, pisze: jak do krematorium (87).
To były piekło i raj, teraz raj raz jeszcze, tym razem prawdziwy. Zrywa
pod blokiem łopuchy, szczawie i chrzany, bo i tak pójdą na ścięcie, widzi dwie
postacie w kuckach, baba i chłop, płoszy ich, wstają, idzie odór, odchodzą,
wygnanie z raju (155).
Teraz Matka Boska i Biblia. Na Siekierkach, tam wyobraża sobie, że ukazuje się dzieciom Matka Boska, w krzakach, i że coraz więcej tłumu, szum
krzaków, Wisła wzbiera, wszyscy czekają na cud. Siekierki pasują mi też do
Biblii. Między gęstymi żółtymi guzikowcami dochodzi do wału i topól, które
widzi ze swojego okna, tu pasuje mu scena, w której Abraham składa ofiarę z
Izaaka, tu Bóg wstrzymał siekierę (125).
Teraz Szekspir. Jeszcze raz jedzie do gór śmieciowych, rwie kwiaty, szuka
jakiejś glinianki, znajduje, widzi jakąś rozłożoną płachtę i wpada inscenizacyjny pomysł, płaszcz króla Leara! Tędy właśnie mógłby przechodzić i zgubić
go po skoku w dołek ze śmieciami. Zastanawia się, czy Lear, czy jednak Łokietek, czy Wernyhora, czy Wit Stwosz, zostaje jednak przy Learze (382).
Teraz Sąd Ostateczny. W byłym jego mieszkaniu na placu Dąbrowskiego.
65
Janusz Rudnicki
Dialog z przyjacielem, nowym lokatorem (Le.). Kęs z wybornego kotła tej
prozy wyśmienity. Le. pyta:
– A czy napisałeś już o plamie na suficie w nowym mieszkaniu?
– Nie, bo nieciekawa. Takie przetarcie, jak po gębie szurnęła kopnięta
piłka, to zostawiała akurat takie odszorowania.
– Nie szkodzi, że takie. Może być czyjś portret. Przypomnij sobie
maźnięcia u Picassa.
– No, może.
– Ja tu wpatrywałem się w zacieki na suficie i zobaczyłem Sąd Ostateczny.
– A, te zacieku, tu.
– Dopiero dziś się przyjrzałem.
– Ee, ile ja się tu im naprzyglądałem.
I tu do mieszkania wpada wielka mucha, wygaszają wszędzie światło, żeby
ją wygonić i siedzą trochę po ciemku, i wszystko. Mały, lekką ręką zrobiony
zapis, a mi dech zapiera. Już samo pytanie o zapisie plamy dobre, a jeszcze ten
Sąd i mucha, i krótko ciemno, i znowu jasno, i koniec. No kurwa była jego mać!
W sensie, że podziw.
Teraz kosmos i Bosch. Zima, śnieg, ciemno, coś jedzie wolno i mruga światłami. Rozgarniacz śniegu. Mruganie międzyplanetarne. Zima z góry: śnieg,
domy, domki, czarni, malutcy ludzie, to wszystko przypomina widoki Boscha,
takie też z góry. Skąd oni znali takie piętrowe odległości? (326).
Teraz księżyc. Środek nocy, chce jechać do byłego mieszkania do śródmieścia, na balkon, bo księżyc, świeci, ale rezygnuje, bo on, bo ja między ziemią
a tym księżycem tu w oknie – że ja stąd wzięty do Śródmieścia na balkon
zmienię się. Bo zmieni się cały układ. Zostaje więc na Chamowie, wychodzi z
mieszkania, bo sam księżyc to przecież pojedynczość, a ta, jako taka, wiadomo, musi mieć drugi element, bo do księżyca musi być coś drugiego. Tak jak
do wszystkiego. Wychodzi więc, żeby zobaczyć go w Wiśle i z tych dwóch elementów uzyskać trzeci, odbicia, spięcia. Trochę tak, jakby był peregrynującą
metaforą. Rozczarowuje się, błyszcząca plama na marszczącej się wodzie, nic
więcej, ale parę zdań wcześniej pada takie oto ujęcie sprawy: byłem ciekaw,
na jaki sposób będę rozczarowany (121).
I teraz życie, po prostu. Genialne to:
Życie jest życie. Ubezpieczalnia, poczta, sklepy, przystanki, czytelnia,
66
Białoszewski, grypa żołądkowa i coś tam jeszcze
wszystko to razem trzyma człowieka we władzy lokalności jak w podręcznej
siatce, nie tamując mu przez wielkie oka reszty świata (324).
Irina miauczy, idę po skrawki. Są, kupuję, po drodze sprawdzam, jakie.
Normalne, przeciętne, żadna tam szwarcwaldzka. Przed blokiem dwa koty, gżą
się, ten pod spodem trochę jak Irina..., chociaż dla mnie one wszystkie jakby
jeden był czkawką drugiego. Wchodzę do mieszkania, po cichu, żeby nie zbudzić
Adama, i po cichu wołam Irinę, i nic. Szukam wszędzie, otwieram wszystkie
szafy, nawet lodówkę, nie ma jej. U Adama też być nie może, kot umie otworzyć sobie drzwi, to wiem, ale żeby je za sobą zamykał? Nie ma jej. Jak to
możliwe, przecież... Jeszcze balkon, wychodzę na balkon, nie ma jej i teraz w
tempie przyśpieszonym zaczynają układać mi się puzzle. Zapomniałem zamknąć balkon, ale jak, przecież to trzecie piętro! To była więc ona, tam na dole, z
tym Romeo! Skoczyła z balkonu na trzecim piętrze na jeden numer? Wybiegam z mieszkania, wracam, biorę skrawki, na przynętę, wpadam do windy,
wypadam, lecę, nie ma jej. W prawo, w lewo, nic. Pytam objuczoną siatami
kobietę, czy kotów dwóch nie widziała, jednego, w zasadzie, kota? To ona,
kota? Och, to powtarzanie ostatniego słowa pytania, żeby upewnić się lub
wygrać na czasie. Kota, mówię, kota, pyta, jak wygląda? Czy ja wiem, tak
jakoś charakterystycznie dla kota, cztery łapy, jakieś futro, dwoje uszu… W
plamy czy w paski? W plamy, chyba, albo paski, nie wiem, wiedziałbym, jakbym go, jakbym ją zobaczył, bo koty mi się mienią, wie pani. Kręci głową i
odchodzi, przypominam sobie, że Irina kuleje, krzyczę za nią, że ten kot kuleje,
macha na mnie ręką, znika, a ja okrążam blok. Raz, drugi, z tymi skrawkami
łażę po krzakach jak po kolędzie, Irina, wołam i nic. Co teraz, co teraz? To
ona? To ona! Jest! Siedzi na kuble śmieci i coś tam je, zbliżam się, kucam,
rozkładam skrawki, wołam: Irina, ćmokam, ćumkam, aż mi się mdło robi z
siebie samego, podchodzi. Niepewnie, ostrożnie, psiakrew, to chyba nie ona.
To tylko trochę ona, ale nie całkiem. Nie kuleje, przede wszystkim, no i te
kolory jakieś takie jak po złym praniu. Podchodzi, obwąchuje i zaczyna jeść,
skrawek po skrawku, rozglądam się wokół, czy nikogo nie ma, i biorę ją, bo
to chyba jakaś ona, mam nadzieję, biorę i idę, do bloku, wsiadam do windy,
w windzie szepczę kotu do ucha, Irina, Irina, żeby się przyzwyczaił, wysiadam, wchodzę do mieszkania i idę z nim do łazienki. Wstawiam go do wanny,
wstawiam, bo kot przerażony tak, że sztywny, biorę nożyczki i ścinam mu włosy
67
Janusz Rudnicki
na boku. Kot się nie rusza. Elektryczną maszynką do golenia golę mu sierść.
Oddalam się, patrzę z ukosa, jestem w miarę zadowolony. Podchodzę, patrzę
na uszy, biorę w zęby jedno z nich i w ostatniej chwili reflektuję się, które?
Które ucho Iriny było fragmentaryczne, lewe czy prawe? Idę na balkon, patrzę
na miejsce na poręczy, na którym rano siedziała, po prawej? Po mojej prawej?
Nie jestem pewny, trudno, wracam do łazienki, kot bez ruchu, jakby z siebie
samego odlany, prawą ręką zaciskam mu szczękę, żeby nie zbudził Adama,
biorę w zęby jego ucho lewe, z całej siły zaciskam szczękę i szarpię. Raz nie
wystarcza, szarpię znowu i znowu, ale pomaga mi sam kot, wierzga tak, że zostaję sam, z kawałkiem jego ucha w zębach. Z ohydnym smakiem skóry i smrodem sierści. Bo krwi mało, nie wiedziałem, że aż tak mało, w sumie to te kocie
uszy to jakiś rodzaj ochrony przed całkowitym zagryzieniem, coś jak oszukana danina dla głupich psów, coś jak „weź sobie kawałek i zostaw resztę”.
Dobrze, że Irina nie kulała na którąś z nóg, złamanie nogi bardziej drastyczne.
Późno, muszę iść, bo pociąg. Kotu daję parę skrawków, myjąc zęby, pluję
jego sierścią, pakuję się, piszę list do Adama.
Drogi Adamie,
wiesz, jaka jest różnica między czytaniem a byciem? Otóż jak będziesz czytał
te słowa, mnie już nie będzie. Ale zostaną w lodówce skrawki, po mnie (to żart).
Jak po nas wszystkich (to nie żart). Irinę ci nakarmiłem, chociaż wiesz, ja i koty…
Wychodzę, patrzę raz jeszcze na kota, lustracyjnie, i, robiąc odpowiednią
minę do lustra, w sensie, że podziw, wychodzę, zamykając po cichu za sobą
drzwi z napisem „koniec”.
Janusz Rudnicki
68

Podobne dokumenty