Zabierają nas z powrotem
Transkrypt
Zabierają nas z powrotem
Zabierają nas z powrotem Nik Pierumow: Pierścień Mroku Recenzja trylogii fantasy Borys Jagielski Wydawnictwo i rok wydania: Prószyński i S-ka, 2002 Lata pierwszych wydań: 1995, 1995, 1998 Oprawa i wymiary: miękka, 13 x 20 cm Tłumaczenie: Eugeniusz i Ewa Dębscy Trylogia składa się z następujących części: 1. Ostrze elfów („Elfijskij klinok”; 480 stron; ISBN 83-7337-134-6) 2. Czarna Włócznia („Czornoje Kopje”; 670 stron; ISBN 83-7337-151-6) 3. Adamant Henny („Adamant Henny”; 520 stron; ISBN 83-7337-188-5) Rosyjskich pisarzy fantasy świat Śródziemia fascynuje zapewne w nie mniejszym stopniu niż ich zachodnich kolegów. Jednakże prozaicy zza Bugu, w przeciwieństwie do autorów zza kanału La Manche i Atlantyku, nie boją się posądzeń o herezję i śmiało tworzą powieści czerpiące pełnymi garściami bezpośrednio z dorobku J.R.R. Tolkiena. O ile nic mi nie wiadomo o anglojęzycznej książce, której akcję osadzono by w Śródziemiu (poza utworami Tolkiena i jego syna, rzecz jasna), o tyle w przeciągu kilku ostatnich miesięcy przeczytałem aż cztery reprezentantki rosyjskiej fantastyki związane z najsłynniejszą Nibylandią literackiego świata. „Ostatni Władca Pierścienia” okazał się obrazoburczy i przez to właśnie niezwykle ciekawy. Natomiast trylogia Nika Pierumowa, uznanego na wschodzie pisarza fantasy, z pisarskim eksperymentem niewiele ma wspólnego i aspiruje do miana pełnoprawnego sequela „Władcy Pierścieni”. Pomimo to — a może właśnie dlatego — wzbudziła niemałe kontrowersje; w każdym razie wśród polskich czytelników, gdy „Pierścień Mroku”, pod licznym patronatem medialnym, ukazał się parę lat temu w naszych księgarniach nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Jak pachnie i jak smakuje potrawa serwowana przez kuchmistrza Pierumowa w jadłodalni „Pod Rozbrykanym Kucykiem”? Do Śródziemia wracamy po trzystu latach. Po zwyciężeniu Saurona zapanował pokój i dobrobyt. Prawie wszystkie elfy na zawsze opuściły kontynent odchodząc za Morze i pozostawiły ludzkie sprawy ludziom — nareszcie potomkowie Elendila mogą być sami sobie panami. Na tronie Gondoru zasiada potomek Króla Elessara, a w Annuminas, odbudowanej stolicy Północy, pieczę nad Arnorem roztacza Namiestnik. Życie upływa spokojnie i leniwie zarówno ludziom jak i hobbitom oraz krasnoludom. W Śródziemiu nastały czasy całkowitej stabilizacji ekonomicznej i politycznej, która z czasem zaczyna wywierać negatywny wpływ na mentalność mieszkańców krainy. Pozbawieni wspólnych zagrożeń i stymulacji kulturowej ze strony elfów wszyscy po prostu powoli gnuśnieją. Żądza przygód i niespokojny duch rozpierają tylko nielicznych. Jednym z nich jest Folko Brandybuck, młody hobbit z Bucklandu, daleki potomek wielkiego Meriadoka. Nie uśmiecha mu się uprawianie oraz sprzedawanie rzepy przez resztę życia, więc niepomny nagan surowego wujaszka Paladyna marzy o wielkich wyprawach i od czasu do czasu wymyka się z domu i samotnie podróżuje po okolicy. Pewnego dnia los styka go z Torinem, krasnoludem z Gór Księżycowych wędrującym po okolicy w poszukiwaniu nowych żył rud i pragnącym przeczytać słynną Czerwoną Księgę. Hobbit słucha nowin z wielkiego świata i rośnie w nim serce. Okazuje się bowiem, że nie wszędzie jest równie sielankowo i spokojnie, co w Shire. - Coś się dzieje w naszym świecie – ciągnął krasnolud. – Od dawna już to czujemy. Wszystko zaczęło się od sztolni Morii... W porzuconych kuźniach jak dawniej stukały ciężkie młoty; krasnoludy chciwie drążyły w głębi ziemi, polując na zanikające żyły rud. Wszystko niby szło po staremu, gdy nagle... Długie przeciągłe wycie niespodziewanie zakłóciło nocną ciszę. Przepełniony nieludzkim smutkiem jęk przetoczył się po ciemnych brzegach Brandywiny i zamarł w oddali. Hobbit i krasnolud drgnęli i popatrzyli na siebie. Nietrudno odgadnąć, iż po krótkim wahaniu Folko buntuje się i pomimo ostrego sprzeciwu srogiego wuja wyrusza w świat razem z nowym przyjacielem. Droga wiedzie przez Bree do dumnego Annuminas, gdzie Torin zamierza skompletować drużynę i udać się do Morii, aby zbadać od niedawna znów opustoszałe podziemne korytarze. Niebawem naszych bohaterów — do person pierwszoplanowych dołączy jeszcze niski, wesoły i chętny do bitki krasnolud zwany Malcem — los zetknie z tajemniczym Królem bez Królestwa, który postawił sobie za cel zjednoczenie plemion wschodu i podbicie zachodnich państw. Próbując rozwiązać tajemnicę niezwykłej Mocy Wodza, Folko, Torin i Malec w drugim tomie wyruszą daleko na wschód, by znaleźć się w samym sercu czarnej chmury grożącej całemu Śródziemiu wyniszczającą i krwawą wojną. Pierwsze dwa tomy trylogii stanowią zamkniętą całość i „Adamant Henny” nie jest bezpośrednią kontynuacją „Czarnej Włóczni”. Świadczą o tym choćby daty pierwszych wydań. Trzecią część opublikowano trzy lata po dwóch poprzednich, a w Pierumowym Śródziemiu upłynęło ich aż dziesięć. W pierwszym rozdziale „Adamantu Henny” dowiadujemy się, że Folko, Torin i Malec nie zdecydowali się na powrót do domów i spokojne życie. Stali się nierozłącznymi towarzyszami i cenionymi najemnikami; wziętymi, lecz nie potrafiącymi nigdzie zagrzać dłużej miejsca. Dekada tułaczki i władania orężem zahartowała ich niepomiernie, uczyniła z nich znanych w całej krainie niepokonanych wojowników i wyśmienitych dowódców. Wydaje się, że swe największe przygody mają już za sobą. Nadchodzi jednakże nowe, wielkie niebezpieczeństwo — tym razem z dalekiego południa; zagrożenie, którego źródłem jest przepotężny artefakt. Motyw z ratowaniem świata to motyw ograny, ale bądź co bądź Nik Pierumow stara się — choćby poprzez wykorzystanie uniwersum — nawiązać do tradycji tolkienowskiej, a więc rozwiązania typu „heroic / epic fantasy” stają się wymogiem. Trudno, by w takim sztafażu podano nam na przykład „personal horror”. Heroizm fantastyczny może być jednak wysokiej klasy, a może też okazać się kiczem, szczególnie, gdy czytelnik zmuszony jest za sprawą obranej przez autora ścieżki do ciągłych porównań z wielkim Tolkienem. Ważną składową efektu końcowego wydaje się język. Przed wieczorem chmury przesłaniające całe niebo nieoczekiwanie rozpierzchły się: purpurowy dysk słońca tonął w pierzynie gęstniejącej mgły, a na pąsowym nieboskłonie ostro rysowały się czarne granie Gór Księżycowych. Nadchodziła ta krótka godzina, kiedy sierpniowy dzień jeszcze nie do końca ustąpił miejsca zmierzchowi, ale kontury przedmiotów w niewyjaśniony, tajemniczy sposób traciły wyrazistość. W takiej chwili drzewo wygląda jak dziwne zwierzę, krzak wydaje się przyczajonym krasnoludem, a odległy las pięknym elfowym zamkiem. Nawet koguty pieją jakoś delikatniej i bardziej harmonijnie. Pierwszy akapit książki roznieca optymizm, który przez kolejne rozdziały Pierumow podsyca szczapkami malowniczych zdań i estetycznych porównań. Wszystkie opisy otoczenia, jakie znajdziemy na kartach pierwszych dwóch tomów (zaraz wyjaśnię, czemu tylko pierwszych dwóch) reprezentują wysoki poziom, zręcznie oddziałują na naszą wyobraźnię — odważę się nawet na stwierdzenie, iż dorównują tym z Tolkiena. Spora zapewne w tym zasługa tłumaczy, państwa Dębskich, którzy po raz kolejny pokazali (w moim przypadku „kolejny”, bo po „Ostatnim władcy Pierścienia”), że rosyjsko-polskie transformacje językowe są ich mocną stroną. Przerzucamy zatem pierwszą stronę „Ostrza elfów” zastanawiając się, na jakież to dialogi przyjdzie kolej po opisach i... Znowu ten wariat po nocy się szlaja! – Wartownik splunął. Dość szybko okazuje się, że o tolkienowskiej elokwencji bohaterów powinniśmy jak najprędzej zapomnieć. Tutaj postacie wysławiają się w sposób o wiele prostszy i naturalniejszy zarazem; nie tylko nie wymyślają na poczekaniu pieśni, ale właściwie w ogóle nie recytują żadnej poezji. Pierumow w wyraźny sposób odcina się od mitologicznych zapędów Tolkiena. Szczerość autora, który jasno daje do zrozumienia, że Tolkiena-Demiurga naśladować nie zamierza, wzbudza sympatię u czytelnika. Po lekturze pierwszego rozdziału mamy solidne podstawy przypuszczać, że w nasze ręce trafiła dobrze napisana powieść fantasy, która, aczkolwiek w Śródziemiu osadzona, nie jest niczym ponad dobrze napisaną powieść fantasy, jakich wiele. Poglądu tego nie przyjdzie nam naprędce obalać ani w „Ostrzu elfów”, ani w „Czarnej Włóczni”, lecz gdy tylko zabierzemy się za „Adamant Henny”, nieświadomie przeskoczymy przepaść stylistyczną dzielącą pierwsze dwa tomy od trzeciego. Sposób prowadzenia narracji ulega zwrotowi o całe pi (tym, którzy nie wyznają się na radianach, wyjaśniam, że pi odpowiada stu osiemdziesięciu stopniom). Opisy zostają gwałtownie zredukowane na rzecz licznych dialogów i wartkiej akcji; smakowitą powolność, jaka towarzyszyła do tej pory rozwojowi fabuły, wyrzuca na zbity łeb sensacyjność typowa dla książek przygodowoszpiegowskich. Nie mogę powiedzieć, że jest to jakaś straszną wada, choćby dlatego, że lawinowe wydarzenia „Adamantu Henny” pogoniły mnie przed sobą niczym Uruk-Hai z plecionym biczem i zanim zauważyłem, że „coś tu jest nie tak”, byłem na ćwierćmetku trzeciego tomu. A więc — zaleta? Musicie to ocenić sami, ale tak czy owak na pewno powód do lekkiego zdziwienia. Winę za wyrazistość rozłamu stylistycznego ponosi niejako wydawnictwo Prószyński i S-ka, ponieważ zamiast jednej trylogii do księgarń powinny trafić dwie powiązane ze sobą dylogie, którymi „Pierścień Mroku” prawdopodobnie pierwotnie był — świadczą o tym daty pierwszych publikacji i pojawienie się w „Adamancie Henny” dwóch prologów, jednego na początku, a drugiego w środku woluminu. Zakończenie szalonego wyścigu, w jakim weźmiemy udział czytając „Adamant Henny”, porównam z uderzeniem głową w cynowy gong. W uszach będzie nam brzęczeć przez dłuższy czas po odłożeniu książki na półkę. Zakończenie szokuje, lecz niezupełnie w tym sensie, w jakim zakończenia książek szokować powinny. Pierumow po prostu przesadził — po pierwsze dlatego, że rozsadził wszelkie ramy, w jakich pozornie zamknął się, zabierając się za pisanie ciągu dalszego „Władcy Pierścieni”; po drugie, ponieważ ostatni rozdział „Adamantu Henny”, zajmujący niewiele ponad dwadzieścia stron, należałoby rozwinąć do rozmiarów dodatkowego tomu. Wtedy czytelnik nie miałby zapewne wrażenia, że w epilogu trylogii znalazł się ni stąd ni zowąd w peletonie wariackiego sprintu przez pole minowe. Wybaczcie egzaltowane porównania — jeśli przeczytacie „Pierścień Mroku” od początku do końca, sami przyznacie ich trafność. Wydawca sam zresztą napisał na tylnej okładce „Adamantu Henny” coś o „przekraczaniu granic wyobraźni”. A właśnie, skoro o napisach na tylnych okładkach mowa, strzeżcie się tego reklamującego tom pierwszy. Jego fragmentem jest bowiem część tekstu z tylnej okładki „Czarnej Włóczni”, dzięki któremu natychmiast dowiadujemy się, kto jest książkowym „badguy’em”. A że tożsamość negatywnej persony stanowi do pewnego momentu zagadkę, edytor spróbował w ten niecny sposób pozbawić dzieła Pierumowa efektu charakterologicznego zaskoczenia. Nie pozwólcie mu na to. Redakcja nie dość, że podstawiła tu czytelnikom nogę, to jeszcze w niedostatecznym stopniu przyłożyła się do korekty i doprowadziła do dziwnej aberracji nazw własnych. Z literówkami w imionach czytelnik ma do czynienia nagminnie, a o pomstę do Valinoru wołają „kwiatki” pokroju „Elbereth! Gil tonie!”. Z katarem edytorzy nie uporali się zawczasu, gdyż moje wątpliwości wzbudziło także dziwne użycie wykrzykników i zaimków zwrotnych. Nazwy w „Pierścieniu Mroku” budzą zresztą wątpliwości nie zawsze za sprawą literówek. Nazguli, Shire, Kurhany i niziołków permanentnie wyeliminowali Pierścienioręcy, Hobbitania, Mogilniki i niewysoczki-połówieczki. Czy to Pierumow tak udziwnił, czy też tłumacz postanowił nie podporządkować się kanonowi ustalonemu przez Marię Skibniewską? W oczy rzuca się także przymiotnik „wraży”, którego nadużycia w „Czarnej Włóczni” nie tłumaczy stylistyczny kontekst. Pojęcia nie mam, dlaczego tłumaczom nieoczekiwanie przestał się podobać „wrogi”. Poza tym uważam, że „elficki” brzmiałby lepiej od „elfowego”, ale to może akurat kwestia indywidualnych upodobań przymiotnikowych. Ostatnimi kroplami językowej goryczy, której niestety jestem zmuszony poświęcić tu dość dużo miejsca, są sporadycznie wykorzystywane epitety typu „fagasy”, „parszywce”, „dupasy” i „gówno”, które nijak przystają do reszty dialogów, okropnie rusycystyczni „hreczkosieje” oraz oryginalne powiedzonka typu „jego myśli nie zna nawet jego własna poduszka”. Mimo wszystko krople owe żadnego pucharu nie przelewają, gdyż język stoi w gruncie rzeczy na wysokim poziomie i podobne odchylenia budzą raczej zaskoczenie niż niesmak. Rozbroił mnie natomiast sposób zachwalania niewolników na targu („wzywając najczcigodniejszych klientów, by <<zwrócili swą łaskawą uwagę właśnie na naszych herosów, ślicznotki nasze i sokoły i nie gapili się na schorowane trupolce i szkarady z wystawionych naprzeciwko>>”) i porażające swą szczerością „Ho, ho! To ci spotkanie! W końcu wypruję ci flaki”. W porządku, może to ostatnie znów nie przystaje do reszty, ale przyznacie — brzmi zabawnie. Ale „Pierścień Mroku” zabawną fantasy jednak nie jest. Beztroska pogoda ducha hobbita Folko szybko zostaje zastąpiona determinacją, ponurą wytrwałością i ciężkim poczuciem odpowiedzialności. Sporo u Pierumowa znojów długich wędrówek, wiele krwi przelanej w starciach, potyczkach i bitwach. Autor bardzo dobrze sprawdza się w opisywaniu tych ostatnich, przedstawiając ich przebieg przejrzyście i barwnie (wspaniała odmiana po „Kole Czasu”). Niestety, o ile z pierwszą bitwą „Pierścienia Mroku” mamy do czynienia dopiero w końcówce pierwszego tomu, o tyle ostatnie dwieście stron „Czarnej Włóczni” to ich niekończący się i nieurozmaicony szereg. Czytelnik rychło zaczyna się nużyć, aby wkrótce z utęsknieniem i niecierpliwością wypatrywać końca tych wszystkich jatek. Zakończenie wojennych zmagań przynoszą dopiero ostatnie strony drugiego tomu. Z pewnym niepokojem więc sięgamy po „Adamant Henny” i... oddychamy z ulgą, widząc, że wydarzenia ostatniej części są nieporównanie bardziej zróżnicowane. Szczękowi mieczy towarzyszą długie wędrówki, jakich w trylogii uświadczymy wiele. Droga, którą trzysta lat wcześniej przebył Powiernik Pierścienia wyda się niedzielną wycieczką przy tysiącach mil, jakie przyjdzie pokonać Folkowi, Torinowi i Malcowi. Pierumow nie żeruje zbytnio na stworzonej przez Tolkiena geografii i choć zawitamy do lokacji doskonale znanych — Morii, Isengardu i Minas Tirith — zwiedzimy z bohaterami również wiele nowych miejsc zamieszkanych przez nieznane stworzenia, postacie i nacje. Czeka nas wizyta w Annuminas, nowo odbudowanej stolicy Arnoru; podróż wzdłuż brzegu Eriadoru na pokładzie „smoka” Morskiego Ludu; ciężka i żmudna przeprawa przez dalekie wschodnie bory zaludnione tajemniczymi plemionami; spotkanie z elfami Avari, o których mowa była w „Silmarillionie”; ekspresowa, podziemna przejażdżka za przyzwoleniem Czarnych Krasnoludów; dramatyczne wydarzenie w bagnistych okolicach Dol Guldur — i nie tylko. Wszystkie te atrakcje bledną przy deserze, który zafundował nam autor pod koniec ostatniego tomu, ale... sza! Sami przeczytacie. Ja wspomnę jedynie, iż w pierwszych dwóch tomach opisy tych wszystkich jakże odmiennych krain są udane i działają na wyobraźnię. Gdy drużyna maszerowała przez najniższe poziomy Morii, poczucie wyobcowania i odrealnienia panujące na wertykalnych granicach Ardy wylewało się wręcz z książki. A w tomie trzecim — cóż, opisów zbyt wiele nie uświadczymy, co nie oznacza, że ponownie nie spotkamy się z geograficzną różnorodnością. Trafimy między innymi do Umbaru (notabene, wizja Pierumowa różni się od wizji Yeskowa, ze stratą dla tej pierwszej) i na haradzką pustynię. Tłusty czarny dym nieforemnym kosmatym kłębem wolno snuł się z doliny; kiedy sięgał wierzchołków otaczających ją wzgórz, uparcie wiejący od trzech dni silny północno-wschodni wiatr darł go na strzępy. Jednakże, gdy napór wiatru słabł, dym docierał do niskich szarych chmur, zasnuwających całe niebo, a był na tyle intensywny, że wsiąkając zmieniał kolor chmur, które wyglądały jak zabrudzone błotem. Ale wiatr nie cichł na długo, po chwili zaczynał wiać z jeszcze większą siłą, a wtedy Folkowi szczękały zęby. Przyjaciele siedzieli przy niewielkim ognisku, rozpalonym wśród obrośniętych zielonobłękitnym mchem szarych płaskich kamieni, postawionych na sztorc przez jakąś olbrzymią rękę. Na ich ostrych krawędziach złośliwie hasał wiatr, niczym uprzykrzony komar. Rozsiodłane kuce penetrowały kamieniste szare zbocze, wyszukując rzadkie kępki żółtawej zwiędłej trawy. Malec owinął się w płaszcz i żałośnie pociągał nosem, ponury Torin setny raz przejeżdżał osełką po ostrzu topora, na którym i tak nigdy jeszcze nie było najmniejszej plamki rdzy. Hobbit dorzucał chrustu do ognia i nie mając nic więcej do roboty, popatrywał w niebo i obserwował niespiesznie sunące w górę czarne strzępy. Moje uczucia względem „Pierścienia Mroku” są mieszane, co uświadamiam sobie z całą mocą pisząc ostatni akapit powyższej recenzji i szykując się do wystawienia końcowej oceny. Dobrym opisom towarzyszą przeciętne dialogi; dość intrygująca fabuła od czasu do czasu nuży za sprawą przesytu pewnych elementów (wszystkie bitwy i potyczki w tomie drugim); akcja trzeciego tom mocno wciąga, choć jego tempo nijak nie pasuje do stylu, z jakim mieliśmy do czynienia w dwóch poprzednich częściach; a zakończenie trylogii, jak już wspomniałem, wali obuchem po głowie. Ostatecznie proponuję, byście „Pierścień Mroku” spróbowali przeczytać. Jeśli nie spełni Waszych oczekiwań, książkę w końcu zawsze można oddać, odłożyć, wyrzucić. To nie Pierścień. OCENA TRYLOGII: 7/10