Nr 1 - Dyktatura Proletariatu

Transkrypt

Nr 1 - Dyktatura Proletariatu
PROLETARIUSZE WSZYSTKICH KRAJÓW, ŁĄCZCIE SIĘ!
SAMORZĄDNOŚĆ
PISMO na rzecz
POMYSŁÓW
NIEPOPULARNYCH
ROBOTNICZA
Nr 1 / 2010 (wiosna)
OD REDAKCJI
W latach dziewięćdziesiątych „Samorządność Robotnicza” była pismem Grupy Samorządności Robotniczej. Wcześniej, w stanie wojennym, GSR wydał dwa (w tym drugi – podwójny) numery „Sprawy
Robotniczej”. Pisma te (oraz inne pisma grupy) są sukcesywnie udostępniane na stronie internetowej
www.dyktatura.info (w archiwum). GSR rozpadła się w 1997 r. i do dziś nie ukazał się żaden numer jej
organu.
Niniejsza edycja „Samorządności Robotniczej” zawiera artykuły napisane po powrocie do działalności politycznej w roku 2002 dwojga członków byłej GSR: Włodka Bratkowskiego i Ewy Balcerek. Wybrane artykuły przedstawiają, m.in. historię grupy wplecioną ściśle w wydarzenia zachodzące na scenie politycznej obejmującej lewicę rewolucyjną w Polsce, po roku 1980. Drugim zasadniczym wątkiem
niniejszego pierwszego, wprowadzającego numeru pisma jest przedstawienie kwestii programowych
w najbardziej fundamentalnym ujęciu, czyli kwestia podmiotowej roli klasy robotniczej w walce o społeczeństwo wolne od wyzysku. W numerze zamieściliśmy także fragmenty pracy habilitacyjnej prof.
Józefa Balcerka, analizującej krytycznie system rad robotniczych w Jugosławii. Koncepcja rozbudowy
pionowej i poziomej systemu samorządu robotniczego legła bowiem u źródeł współpracy osób, które
stworzyły GSR. Wypracowane następnie, GSR-owskie rozumienie systemu dyktatury proletariatu
zostało też przedstawione w niniejszym numerze.
W innym wątku zaznaczamy naszą krytyczną linię wobec kwestii feminizmu i innych inicjatyw podejmowanych przez tzw. lewicę obyczajową.
Cyprian Norwid
Spis treści
Od redakcji
Historia nieodległa...
Czy tylko historia?
Feministki, feminiści...
Antyfeministyczny panseksualizm rewolucyjnych freudomarksistów
1
2
65
Samorząd robotniczy
70
System społeczno-gospodarczy Jugosławii
a samorząd robotniczy [fragmenty].
Mity i porzucone sztandary.
Demokracja robotnicza czy dyktatura proletariatu?
Związki zawodowe i robotnicy
Fałszerstwo niedoskonałe
Powrót hegemona.
Recenzje i polemiki
Saltowitalizm czy saltomortalizm?
.
99
113
FATUM
I
Jak dziki zwierz przyszło Nieszczęście do
[człowieka
I zatopiło weń fatalne oczy...
- Czeka – –
Czy, człowiek, zboczy?
II
Lecz on odejrzał mu, jak gdy artysta
Mierzy swojego kształt modelu;
I spostrzegło, że on patrzy – co? skorzysta
Na swym nieprzyjacielu:
I zachwiało się całą postaci wagą
– – I nie ma go!
HISTORIA NIEODLEGŁA...
CZY TYLKO HISTORIA?
Z pułapki na myszy pod szklany
klosz
Rację ma zapewne Tomasz Mianowicz, który w oparciu o materiały STASI, zapewnia, że
PRL-owska Służba Bezpieczeństwa w połowie
lat 80. rozpracowała już opozycję polityczną.
Świadczyć ma o tym znajdujący się w archiwach STASI ściśle tajny, datowany na 24 lipca
1987 r., „DOKUMENT z Rakowieckiej, liczący
w niemieckim przekładzie ponad 20 stron maszynopisu” o charakterze informacyjnoanalitycznym, poświęcony niektórym z działających w PRL w latach 80. tzw. „nielegalnym
ugrupowaniom”.
Według Tomasza Mianowicza „wybór nie
jest przypadkowy: wszystkie bez mała organizacje czy grupy, o których mowa w informacji,
reprezentowały nieprzejednanie opozycyjny
stosunek do ówczesnych władz. Najwięcej
uwagi analitycy resortu generała Kiszczaka
poświęcili Liberalno-Demokratycznej Partii
‘Niepodległość’, a prócz tego omówiono Grupę
Polityczną ‘Wyzwolenie’, działalność Radia
‘Solidarność’ i Komisji Praworządności kierowanej przez Zbigniewa Romaszewskiego, a
także Polską Partię Niepodległościową i Konfederację Polski Niepodległej”. DOKUMENT
ten za podobnie wrogą wobec władz PRL
uznawał również działalność „trockistów z IV
Międzynarodówki”, którym w DOKUMENCIE
poświęcono 3 strony druku. Jak zaznacza
Tomasz Mianowicz „Według rozpoznania
MSW akcje trockistów na terenie Polski koordynował obywatel Wielkiej Brytanii, Stefan
Piekarczyk, zatrudniony w redakcji biuletynu
prasowego ambasad USA i Zjednoczonego
Królestwa”. Dokument wspomina również „spotkanie konsultacyjne ‘bratnich organów’, na
którym omawiano działania operacyjne przeciwko zachodnim centrom trockistowskim (Moskwa, 27 marca 1987 r.)”
„Informacja dotyczy zatem tych sił politycznych, które MSW traktowało jako wrogie i wykluczało z przygotowywanych już wówczas
kontaktów z ‘konstruktywnymi siłami opozycji’”.
Zdaniem T. Mianowicza dla resortu „nie było
tajemnic”. Przedstawione w DOKUMENCIE
informacje „odpowiadają rzeczywistości. Również w wypadku rozdziału poświęconego trockistom, którzy zapewne także konspirowali,
‘organy’ znały personalia aktywistów”. Na tej
podstawie i „na zasadzie ekstrapolacji można
wnioskować o stopniu wtajemniczenia MSW w
działalność innych grup dysydenckich czy opozycyjnych”. W mniemaniu Tomasza Mianowicza „dokument umożliwia małą powtórkę z
historii, zupełnie niedawnej, ale już zapomnianej lub zupełnie nieznanej”. Tym bardziej, że
„działacze ‘nielegalnych ugrupowań’ wymienionych w ‘Informacji’, niemal bez wyjątku
zniknęli ze sceny politycznej po ‘rewolucji’
dokonanej w 1989 r. przez dzielnego Lecha
Wałęsę i jego realistycznych doradców” (Tomasz Mianowicz, „Ściśle tajne z drugiej ręki”,
„Najwyższy Czas”, nr 19/19 1997, ss. XIII-XIV i
XIX-XXII).
Dokumentów takich zapewne jest więcej. Z
przyczyn oczywistych Tomasz Mianowicz zajmuje się bliższymi mu ugrupowaniami prawicowymi, trockistom nie poświęcając więcej
czasu. Nie wiemy zatem dokładnie, co znajduje się na tych „3 stronach druku”, ale możemy
się domyślać z innych materiałów i z autopsji,
czy choćby z rozmów z Jerzym Babskim, który
zrobił kwerendę , w archiwach IPN, w interesującej nas sprawie. Mamy na to nawet pewien
dowód pośredni – artykuł Andrzeja Kaczyńskiego pod wieloznacznym tytułem „OBSESJA” o „potencjalnym trockiście”, Jerzym Babskim, który zapewne do dziś jest jeszcze inwigilowany przez odpowiednie służby III RP.
Dla nas sprawa zaczęła się w pierwszej połowie lat 80., dla Jerzego Babskiego trochę
wcześniej.
W roku 1980, jak podaje Andrzej Kaczyński,
Jerzy Babski wraz żoną wstąpili do “Solidarności”: „Ona pracowała w redakcji zagranicznej
Polskiego Radia, on w Biurze Studiów i Projektów Łączności, w którym był głównym projektantem. W styczniu 1982 roku Julia Babska
odmówiła poddania się weryfikacji, którą w
stanie wojennym objęto dziennikarzy, i odeszła
z radia. Mieli wielu przyjaciół za granicą. Ich
dom stał się przystanią dla znanych im i nieznanych ludzi, którzy przyjeżdżali z pomocą
dla represjonowanych lub naukowo interesowali się Polską. Pierwszym pomagali rozdysponować dary. Naukowcom – zdobywać materiały, nawiązywać kontakty, służyli jako tłumacze. Dostawali potem książki z dedykacjami
od autorów. ‘Ta praca nie mogłaby powstać
bez waszej pomocy’ – dziękowali Babskim.
20 stycznia 1983 r. Biuro Studiów SB
wszczęło sprawę operacyjnego rozpracowania
pod kryptonimem ‘Babel’ przeciwko czterem
osobom: Julii i Jerzemu Babskim, politologowi
współpracującemu z biuletynami prasowymi
ambasad brytyjskiej i amerykańskiej [znanemu
nam już Stefanowi Piekarczykowi, emisariuszowi IV Międzynarodówki] oraz naukowcowi z
UMCS w Lublinie [kontakt Zbigniewa Marcina
Kowalewskiego z tzw. samorządowej grupy
lubelskiej]. Powód: informacja od tajnego
współpracownika SB ‘Janka’, potwierdzona za
pomocą ‘techniki operacyjnej’ (mógł to być
podsłuch w mieszkaniu lub telefoniczny), że
Jerzy Babski działa w konspiracyjnych strukturach ‘Solidarności’. Z czasem śledzenie Julii
Babskiej przejął od Biura Studiów SB kontrwywiad MSW. Rozpracowaniem objęto jeszcze
cztery inne osoby, w tym działacza górniczej
2
‘Solidarności’ z Jastrzębia. To on był agentem
SB ‘Jankiem’ [redaktorem pisma „Głośno”,
kontakt Stefana i Kowalewskiego]. Socjolożka
z Francji [znana nam emisariuszka IV Międzynarodówki, Jacqueline Allio] przywoziła mu
‘Inprekor’, biuletyn trockistowskiej IV Międzynarodówki. Prawdopodobnie z tego powodu
SB uznała ‘figurantów’ w sprawie ‘Babel’ za
trockistów. Wiedziała jednak, że to nie dotyczy
Babskich, bo z podsłuchu odnotowała wypowiedź owej Francuzki, która instruuje ‘Janka’,
żeby przy ‘Hulicie’ (czyli Julii w zniekształconej
hiszpańskiej wersji jej imienia), nie wspominać
o ‘Inprekorze’, bo ona tych spraw ‘nie rozumie i
nie lubi’. Jak podkreśla Andrzej Kaczyński, „W
październiku 1984 roku SB starannie przygotowała akcję przeciwko Babskim. Julia pojechała do Hiszpanii odwiedzić rodzinę. Na
dworcu kolejowym w Madrycie nagle straciła
przytomność, prawdopodobnie odurzona środkiem chemicznym. Skradziono jej torebkę z
dokumentami, kalendarzem i notesem z adresami, ale nie zabrano walizki; czy nie dlatego,
że SB dokładnie obejrzała ją na Okęciu przed
załadowaniem bagażu do samolotu? Zawiadomiony telefonicznie mąż poszedł na drugi
dzień do biura paszportowego po duplikat wizy
powrotnej do Polski (Julia była obywatelką
hiszpańską). Urzędnik zaręczył, że SB nie
miała nic wspólnego z przygodą żony. Ale w
aktach IPN jest meldunek z punktu granicznego na Okęciu, że Julia Babska wyleciała do
Madrytu, czyli dowód, że była podczas podróży
śledzona przez bezpiekę. Substancja, którą
została odurzona, wywołała długotrwałą, nie
dającą się wyleczyć chorobę skórną. W 2002
roku zmarła na chorobę nowotworową. Jest
wysoce prawdopodobne, że był to skutek ataku chemicznego w Madrycie”.
Po śmierci żony Jerzy Babski w oparciu o
archiwa IPN starał się na własną rękę rozwikłać sprawę. Jakież było jednak jego zdziwienie, gdy wraz z zaświadczeniem z Instytutu
Pamięci Narodowej o przysługującym mu statusie pokrzywdzonego otrzymał on nie tylko
akta opisujące prześladowania, „jakich przez
34 lata doznawał od SB”, ale i „dokument z
maja 1990 roku, w którym wysoki urzędnik
MSW zalecił Urzędowi Ochrony Państwa kontynuowanie przeciwko niemu działań operacyjnych”.
Andrzej Kaczyński potwierdza i opisuje dalszą historię: „Babski zażądał od Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wyjaśnienia, czy
w III RP był inwigilowany. ABW odmówiła,
zasłaniając się tajemnicą państwową. Prokuratura i sąd nie dopatrzyły się przestępstwa w
zaleceniu objęcia go w 1990 r. inwigilacją. Ale
gdyby nawet było to przestępstwo, uległoby już
przedawnieniu. Pogląd ten podzielił rzecznik
praw obywatelskich. Babski z tym się nie zgadza. – Nie miałem wpływu na bieg przedawnienia, akta z IPN dostałem dopiero we wrze-
śniu 2003 roku. Prokuratura i sąd nie zbadały,
czy UOP zastosował się do tego bezprawnego
zalecenia, a jeśli wszczął inwigilację, to jak
długo ona trwała, czy już ustała i kiedy? A
przecież bez ustalenia tych faktów nie można
stwierdzić, czy przedawnienie już nastąpiło –
mówi.
Jego zagraniczne rozmowy telefoniczne
często bywają ni stąd, ni zowąd przerywane.
Jak w stanie wojennym, kiedy w słuchawce
najpierw odzywało się ostrzeżenie: ‘rozmowa
kontrolowana’. Zagraniczne paczki od niego i
do niego przeważnie idą tygodniami i zazwyczaj dochodzą uszkodzone. Zwykle zawierają
książki, a te pocztowi złodzieje bezbłędnie
rozpoznają i nie ruszają ich. Dziś Babski ma
podobne poczucie zagrożenia, jak za czasów
PRL, kiedy jego pocztą interesowało się Biuro
‘W’ od perlustracji korespondencji. Naruszone
paczki czy przerywane rozmowy telefoniczne
to jeszcze nie dowód inwigilacji, ale powód do
uzasadnionych podejrzeń”.
Dla Andrzeja Kaczyńskiego jest jasnym, że
„Praworządny obywatel w konfrontacji ze służbą specjalną nie powinien być bezbronny i
osamotniony”. Tym bardziej, że „12 grudnia
2005 r. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował przepisy o policyjnych działaniach operacyjnych. Uznał, że muszą one podlegać kontroli sądowej. Zakazał policji przechowywania
danych z inwigilacji zebranych z naruszeniem
prawa i zbierania metodami operacyjnymi informacji, które nie mają związku ze śledztwem”. Niemniej, „rzecznik praw obywatelskich
zwrócił nadto uwagę, że osoba inwigilowana o
prowadzeniu przeciwko niej działań operacyjnych może dowiedzieć się oficjalnie tylko wtedy, gdy przedstawiony jej zostanie zarzut. Jeśli
jednak ktoś w inny sposób doszedł do wniosku, że jest inwigilowany, nie może odwołać
się do sądu, bo nie udowodni, że jest lub był ‘w
operacyjnym zainteresowaniu’ policji”. W
związku z tym „Trybunał nakazał w ciągu roku
zmienić przepisy upoważniające policję do
działań operacyjnych, tak aby nie mogła ona
ich nadużywać, a każde ich zastosowanie
mógł skontrolować sąd”.
Jasnym jest zatem, że „Operacyjne praktyki
policji są więc niekonstytucyjne”. Rzecz w tym,
że „identyczne poczynania służb ochrony państwa już nie”. A zatem, „przed ich nadużyciem
przez policję obywatel będzie się mógł bronić.
Wobec nadużycia ze strony służb ochrony
państwa pozostanie bezbronny”.
Nic zatem dziwnego, że ABW odpowiedziało
Jerzemu Babskiemu, że „Interes ochrony informacji niejawnych ma pierwszeństwo przed
przysługującym obywatelowi prawem do informacji publicznej. Szczegółowe kierunki pracy
operacyjnej i zainteresowań służb ochrony
państwa stanowią tajemnicę państwową oznaczoną klauzulą ‘ściśle tajne’. ABW nie może
udzielić żadnej osobie odpowiedzi na pytanie,
3
czy jest, bądź była przedmiotem operacyjnego
zainteresowania służb ochrony państwa po
1990 roku”.
Andrzej Kaczyński dochodzenie Jerzego
Babskiego podsumowuje następująco: „Agencja powołuje się na obowiązek dochowania
tajemnicy państwowej, która tajemnicą być już
przestała. Otóż dokument z 10 maja 1990
roku, w którym MSW zaleca UOP inwigilowanie Jerzego Babskiego, dostał on legalnie z
Instytutu Pamięci Narodowej. Rzecz w tym
jednak, że IPN tego dokumentu nie powinien
mieć, a UOP nie miał prawa mu go wydać. Był
bowiem ustawowo zobowiązany przekazać do
archiwum IPN akta aparatu bezpieczeństwa
PRL wytworzone do 6 maja 1990 roku, czyli do
daty likwidacji Służby Bezpieczeństwa – i tylko
te akta. Archiwista UOP, przekazując do IPN
dokument opatrzony późniejszą datą i klauzulą
‘tajne specjalnego znaczenia’, popełnił podwójny błąd, a nawet przestępstwo urzędnicze: wyzbył się dokumentu, który powinien
przechowywać, oraz umożliwił ujawnienie tajemnicy, którą miał obowiązek chronić. IPN
takiego obowiązku nie miał, zatem mógł go
legalnie udostępnić zainteresowanej osobie.
Dokument powstał w Departamencie Ochrony
Konstytucyjnego Porządku Państwa MSW. Był
to twór przejściowy, który ustanowił w sierpniu
1989 roku Czesław Kiszczak, ‘reformując’ SB:
zlikwidował dotychczasowe departamenty,
zwalczające wrogów politycznych, przenosząc
z nich pracowników, z tymi samymi zresztą
zadaniami, do nowego departamentu. Gdy
Sejm w kwietniu 1990 roku przyjął ustawę
rozwiązującą Służbę Bezpieczeństwa, Departament Ochrony Konstytucyjnego Porządku
Państwa zajął się likwidacją spraw prowadzonych przez SB.
6 maja 1990 roku SB przestała istnieć. 10
maja wiceminister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski, powołany na szefa powstającego w miejsce SB Urzędu Ochrony Państwa,
oświadczył: ‘Odchodzimy raz na zawsze od
inwigilacji partii politycznych, stowarzyszeń,
klubów i ruchów politycznych, związków zawodowych. UOP będzie się interesował zagrożeniem realnym, a nie urojonym’.
Tego samego dnia naczelnik Wydziału III we
wspomnianym departamencie, podpułkownik
SB Witold Filipajtis, sporządził wniosek o zamknięcie sprawy operacyjnego rozpracowania
‘Babel’, czyli grupy działaczy podziemnej ‘Solidarności’. SB podejrzewała ich o związki z
zagranicznymi organizacjami trockistowskimi.
Co prawda, pisał naczelnik, grupa zaprzestała
w 1989 roku podziemnej działalności, ale może chcieć kontynuować ją pod szyldem PPS,
więc ‘sprawa kwalifikuje się do dalszego prowadzenia po powołaniu Urzędu Ochrony Państwa’. Wniosek zatwierdził dyrektor departamentu pułkownik SB Zbigniew Kuczyński.
Od ośmiu miesięcy rządził rząd Tadeusza
Mazowieckiego. Od pięciu miesięcy nie było
PRL, lecz III RP. Od trzech miesięcy nie było
już PZPR, lecz Socjaldemokracja RP. Generał
Kiszczak szykował się do nieuchronnej wyprowadzki z gmachu MSW. Ale jego podwładni
nadal zamierzali w najlepsze tropić trockistów,
jak za nieboszczki PZPR. Wszystkie promoskiewskie partie komunistyczne w ślad za sowiecką partią matką miały na ich punkcie obsesję. Ale ani prawa, ani interesy III RP nie
wymagały ścigania trockistów! Decyzja była
więc w oczywisty sposób bezprawna. Jej autorzy zdawali sobie z tego sprawę. We wniosku
napisali: ‘Sprawa nie nadaje się do wykorzystania w celach szkoleniowych’. Co to znaczy?
Że ‘nowi’, którzy przyjdą pracować w UOP,
mają nie dowiedzieć się o niej. Ale o tym, kogo
uznać za wroga, będziemy decydować my,
starzy czekiści”.
Można się z tym zgodzić lub nie. Jerzy Babski nie mógł się zgodzić. Jego gehenna trwała
nadal. Sytuację tę Andrzej Kaczyński skomentował następująco: „Zachodzą tu więc trzy
przestępstwa urzędnicze: podjęcie bezprawnej
decyzji, rozporządzenie dokumentem urzędowym wbrew przepisom i nielegalne ujawnienie
tajemnicy państwowej. Czy zatem ABW odmówiła odpowiedzi poszkodowanemu obywatelowi, bo chroni tajemnicę, której i tak nie
dochowała, czy przestępstw urzędniczych,
których sprawców być może do dziś zatrudnia?
Jest lojalna wobec prawa czy byłych esbeków?
Instytucje wymiaru sprawiedliwości, do których
odwołał się Jerzy Babski, wzięły pod uwagę
tylko interes funkcjonariuszy i ich zwierzchników, bo przecież nie urzędu państwowego,
który musi działać zgodnie z prawem. Zignorowały zaś interes obywatela, który został
ciężko doświadczony przez aparat bezpieczeństwa PRL, i także w III RP nie może poczuć się bezpieczny ani mieć pewności, że
jego prawa obywatelskie są szanowane i że
przez instytucje państwowe jest postrzegany
zgodnie z rzeczywistością, a nie na podstawie
esbeckich fobii i zmyśleń”.
Jerzy Babski miał chyba jednak trochę inne
zdanie, skoro przed swym wyjazdem za granicę i pożegnaniem z tak gościnnym i wolnym
krajem zwrócił się do nas, osób których nigdy
w życiu nie widział, a poznał tylko dzięki kwerendzie w materiałach IPN, które dzięki
uprzejmości pracowników IPN mógł przewertować w znacznie szerszym zakresie, niż by to
wynikało z jego osobistej historii. Wnioskami
ze swoich dociekań podzielił się z nami.
Zdaniem Jerzego Babskiego w latach 80.
odpowiednie służby przygotowywały proces
„trockistów”, działania były szeroko zakrojone,
rozpracowano środowisko wraz z przyległościami. W centrum zainteresowania, poza Stefanem Piekarczykiem, znalazł się współautor
niniejszego artykułu. On również miał być
4
głównym oskarżonym. Stefan Piekarczyk jako
obywatel brytyjski mógł liczyć na specjalne
potraktowanie i wydalenie z kraju. Bratkowskiemu groziło więcej.
Nic zatem dziwnego, że pod koniec 1984 roku Włodek Bratkowski musiał wziąć urlop od
bieżącej polityki. Z kwerendy dokonanej przez
Jerzego Babskiego, potwierdzonej zresztą
przez Tomasza Mianowicza, wynikało, że
wszystkie kontakty Stefana Piekarczyka i redakcji „Inprekora” były przez SB i kontrwywiad
rozpracowane, agenturalne usługi świadczyli
nie tylko liderzy gliwickiego „Wolnego Robotnika”, ale i redaktor jastrzębskiego pisma „Głośno”, przeciek był również w młodzieżówce
GSR – redakcji „Frontu Robotniczego”. Wiedzieliśmy zresztą, że szantażowany i przesłuchiwany był przez SB student prawa, kolega
Roberta Dymkowskiego, syn prokuratora. Inwigilacja była na tyle intensywna, że nie mogła
ujść uwagi. Rozpracowane zostały nawet „kontakty” sporadycznie używane lub używane
jednorazowo (np. rezerwowy kontakt telefoniczny z Cyrylem Smugą). Wszystko wskazywało na to, że emisariusze IV Międzynarodówki przybywający do Polski śledzeni byli już od
lotniska. W zespole operacyjnym były przynajmniej 3 samochody i 9-10 funkcjonariuszy
różnych płci, a jednak SB i kontrwywiad nie
interweniował. Nie było zatem decyzji politycznej. Mogliśmy zatem działać nieomal „otwarcie”, szkoda było jednak osób przypadkowych,
naszych kolegów i koleżanek z pracy, studiów i
z legalnej w latach 1980-1981 „Solidarności”.
Musieliśmy zatem z konieczności zawęzić
kontakty lub stosować przeróżne uniki.
Mimo wszystko, po zmianie ustroju i rozwiązaniu odpowiednich komórek MSW okazało
się, że funkcjonariusze zajmujący się rozpracowywaniem grup trockistowskich i trockizujących dotarli nawet do jednej z trzech maszynistek, która raptem przepisywała tylko materiały
do sporadycznie ukazujących się broszurek,
była zatem chroniona niejako „podwójną gardą” – jeden z rozpracowujących ją oficerów
służby bezpieczeństwa pożegnał się z nią w
wolnej już Polsce przed zaokrętowaniem się
na statek, przepraszając dziewczynę, że poderwał jej koleżankę tylko po to, by dojść do niej.
Każdy ma jednak prawo zakochać się, a teraz
po rozwiązaniu wydziału i weryfikacji musiał się
z nią i ze służbą ojczyźnie rozstać.
Z historii Jerzego Babskiego niezbicie jednak
wynika, że odpowiednie resorty i wolna, niepodległa ojczyzna bynajmniej nie chciała się z
nami rozstać – w 1989 roku, z PRL-owskiej
pułapki na myszy przenieśliśmy się pod szklany klosz.
*
Historia nie chce jednak zamknąć swoich
kart. Tak, jak poprzednio przerwana ciągłość
historyczna ruchu robotniczego, tak i nieodle-
gły od nas stan wojenny sprawił, że nierozwiązane problemy i przerwane dyskusje odbijają
się dziś czkawką.
Tropienie tych przerwanych dyskusji i zrozumienie istoty ówczesnych, jakże aktualnych
dziś sporów, a także pokazanie szkód, jakie
wyrządza brak ich rozstrzygnięcia, jest celem
przyświecającym poniższej opowieści o sporach rzekomo li tylko historycznych.
Powtórka z rozrywki?
Od kiedy to „dogmatyczni” i „ortodoksyjni”
trockiści opowiadają się za „Samorządną Rzecząpospolitą” (patrz wywiad Oliviera Besancenota w Dzienniku)?
Można by powiedzieć, że od zawsze, dlatego są właśnie dogmatyczni i ortodoksyjni w
duchu i w stylu Klubów Samorządnej Rzeczypospolitej Jacka Kuronia, Jana Lityńskiego i
bodajże Adama Michnika z 1981 r.
Wiosną 1986 r. zwolennicy IV Międzynarodówki w Polsce powołali nawet ROBOTNICZĄ
PARTIĘ RZECZYPOSPOLITEJ SAMORZĄDNEJ. Partii tej od początku przyświecała
JASNA PERSPEKTYWA – miała być to
POLSKA SEKCJA CZWARTEJ MIĘDZYNARODÓWKI (patrz “Inprekor”). Nie przypadkiem
redakcja “Inprekora” w składzie: J. Allio, Z. M.
Kowalewski i C. Smuga (dziś Jan Malewski)
nobilitowała powołanie Tymczasowego Komitetu Założycielskiego RPRS takimi oto słowami:
“Redakcja ‘Inprekoru’ wita z satysfakcją podjęcie budowy w kraju partii robotniczej, pragnącej ustanowić więzy z Czwartą Międzynarodówką. Jej założycielom życzymy sukcesów i
wytrwałości w trudnej i odpowiedzialnej działalności, jaką podjęli” (”Inprekor” nr 23 z zimy
1987 r., s. 48).
Deklaracja ideowo-polityczna Tymczasowego Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii Rzeczypospolitej Samorządnej ukazała się
w pierwszym numerze “Zrywu” wiosną 1986 r. i
w 23 numerze “Inprekora” z zimy 1987 r.
Odbył się podobno nawet pierwszy i ostatni
zjazd delegatów RPRS w stanie wojennym (o
czym skwapliwie informował “Inprekor” i czwarty numer “Zrywu”), na którym “większość delegatów opowiedziała się za BUDOWANIEM
PARTII OD DOŁU i powołano, na miejsce tymczasowego, REPREZENTATYWNY Komitet
Założycielski. Za najpilniejsze zadania uznano:
rozbudowę i umacnianie grup politycznych
działających w regionach, przeprowadzenie
cyklu szkoleń kadrowych przygotowujących
działaczy do zadań partyjnych, opracowanie
WYJŚCIOWEGO I STAŁEGO PROGRAMU
RPRS, przygotowanie działaczy i partii do
zjazdu założycielskiego i opracowanie strategii
działania” (tamże).
Decyzja o powołaniu polskiej sekcji IV Międzynarodówki o nazwie Robotnicza Partia
Samorządnej Rzeczypospolitej na bazie „poro-
5
zumienia prasowego” kilku pism zapadła
ODGÓRNIE, pod naciskiem redakcji “Inprekora”.
W kolejnym, 24. numerze “Inprekora” z lata
1988 r. ukazał się KOMUNIKAT ZJEDNOCZONEGO SEKRETARIATU IV MIĘDZYNARODÓWKI o następującej treści:
„Poczynając od 1985 roku w czasopismach
IV Międzynarodówki i jej sekcji znalazły oddźwięk działania i deklaracje ugrupowania,
które skupiało w Polsce grupy rewolucyjnej
akcji związkowej i politycznej i występowało
pod nazwą Porozumienie Opozycji Robotniczej
„Solidarność” (POR-S) [człon „S" narzucony
przez polską redakcję „Inprekora", podobnie
jak w RPSR kuroniowskie określenie "Samorządnej Rzeczypospolitej" – BB].
W listopadzie 1986 roku czasopisma Międzynarodówki w języku francuskim i angielskim
‘Inprekor’ i ‘International Viewpoint’, a następnie w lutym 1987 roku ‘Inprekor’ wychodzący
po polsku, powiadomiły o powstaniu Komitetu
Założycielskiego Robotniczej Partii Rzeczypospolitej Samorządnej (RPRS), pragnącej stać
się sekcją IV Międzynarodówki. W naszej prasie przedrukowano deklarację założycielską
RPRS, która ukazała się w ‘Zrywie’, organie
wspomnianej struktury.
Następnie dochodzenie, przeprowadzone
przez naszą organizację międzynarodową na
podstawie informacji, pochodzących od polskich działaczy rewolucyjnych, którzy uczestniczyli w działaniach POR-S i w inicjatywie
RPSR, pozwoliło ustalić następujące fakty.
Grupa, która występowała w roli większościowego członu POR-S i RPSR i odgrywała z tego
tytułu rolę dominującą w obu strukturach, okazała się grupą łgarzy. Jej szefowie, wywodzący
się ze Związku Rad Robotniczych Polskiego
Ruchu Oporu (ZRP-PRO) – wydawał on na
Śląsku czasopismo ‘Wolny Robotnik’ – występowali o pomoc z tytułu działalności związkowej i politycznej, która była w wielkiej mierze
fikcyjna. Grupa ta działała w sposób nie mający nic wspólnego z zasadami działania robotniczej organizacji politycznej.
Nasi towarzysze w Polsce, podobnie jak my
sami, padli ofiarą tego oszustwa. Gdy zdali
sobie z tego sprawę zimą 1986-87 roku, wycofali się z POR-S i RPRS i zerwali wszelkie
związki z grupą śląską.
Również IV Międzynarodówka oświadcza, że
nie utrzymuje już żadnych stosunków z tą grupą. Kontynuuje ona swoje wysiłki, aby dopomóc w utworzeniu w Polsce organizacji rewolucyjno-marksistowskiej w perspektywie rewolucji antybiurokratycznej.
Uważamy za nasz obowiązek ostrzec inne
tendencje polskiego i międzynarodowego ruchu robotniczego, które mogłyby stać się
obiektem zabiegów ze strony GRUPY ŚLĄSKIEJ. Taki jest cel niniejszego komunikatu.
Marzec 1988 r.
Zjednoczony Sekretariat IV Międzynarodówki”
W Komunikacie umniejszono rolę IV Międzynarodówki. Między innymi zapomniano dodać, że pod względem finansowym i ideowoprogramowym (łącznie z nazwą i zapisem o
polskiej sekcji IV Międzynarodówki, „solidarnościowych” korzeniach i bazie) Robotnicza Partia Samorządnej Rzeczypospolitej animowana
była wręcz ręcznie przez emisariuszy IV Międzynarodówki, którzy mówili wówczas Kowalem (szef grupy śląskiej), a zwłaszcza Tomaszem Szczepańskim, który z inicjatywy emisariuszy IV Międzynarodówki zarzucił R. Dymkowskiemu (szef TKZ RPSR) współpracę z
SB. Po usunięciu R. Dymkowskiego, kierownictwo RPSR spoczęło w rękach „Kowala” i
Stefana Piekarczyka (emisariusz IV Międzynarodówki, w przyszłości twórca Nurtu Lewicy
Rewolucyjnej).
Związek Rad Robotniczych Polskiego Ruchu
Oporu, podobnie jak KPN, ma tradycję przedsolidarnościową. „Kowal” znany był nie tylko
bezpiece, ale również działaczom Wszechnicy
Robotniczej „Solidarności” Regionu Mazowsze
jeszcze z okresu Pierwszej Solidarności lat
1980-1981. Po wprowadzeniu stanu wojennego kontakt z nim utrzymywał działacz Wszechnicy, Paweł Cichoński. Grupa ta w okresie
stanu wojennego ubiegała się w stolicy przede
wszystkim o wszelkiego rodzaju pomoc. Po
wpadce pisma „Przetrwanie” przekazany im
został powielacz Andrzeja Sieradzkiego. Odtąd
„Kowal” i jego grupa, poza drukiem własnego
„Wolnego Robotnika”, robili dodruki „Robotnika” (pisma członków Międzyzakładowego Komitetu Robotniczego „Solidarności”, redagowanego przez Piotra Ikonowicza) czy „Hartowni” i „Chleba i Wolności”; poza dwoma „Robotnikami” kolportowali również pisma GSR oraz
odpłatnie gratisową polską, miniaturową edycję „Inprekora”. Zebrane pieniądze przeznaczali, oczywiście, na własne potrzeby. W kontaktach z nami „Kowal” zawsze wywiązywał się
ze swoich zobowiązań, choć zdarzało mu się
przywieźć – zamiast 1000 egzemplarzy – 500
lub 400, ale dodruki ukazywały się regularnie.
Poza tym interesowała go konkretna pomoc
dla rodzin górników i członków jego grupy –
chodziło zwykle tylko o paczki żywnościowe.
Tym, poza ruchem socjalistycznym, głównie
szwedzkimi socjalistkami, zajmowało się Duszpasterstwo Ludzi Pracy. Nasza rola ograniczała się do przekazania adresów lub poinformowania działaczy podziemnej „Solidarności”
udzielających się w Duszpasterstwie Ludzi
Pracy. Tu weryfikowano dane, przypadki żerowania i wyłudzania darów czy paczek były
przecież nagminne. Duszpasterstwo Ludzi Pracy miało swój śląski oddział. To, że „grupa
śląska” szukała pomocy w Warszawie już było
podejrzane. „Kowal” tłumaczył to względami
6
politycznymi, ale nikt nie musiał w to wierzyć.
Chyba, że bardzo chciał uwierzyć.
Okazja czyni złodzieja. Nie trzeba było tworzyć takich okazji. Pazerność polityczna też nie
popłaca. Grupa śląska, z którą nie mieliśmy
przy współpracy większych problemów, wyczuła okazję w kontaktach z emisariuszami
„Czwórki”, przyzwyczajonymi do rozdawania
sowitych „napiwków”, np. redaktorom pisma
„Głośno” (samorządowy kontakt Zbigniewa M.
Kowalewskiego). Nie raz pośredniczyliśmy w
przekazywaniu tych bezzwrotnych pożyczek,
choć nas to kłuło w oczy. Wysłanie córki redaktora „Głośno” na studia aż do Argentyny czy
Brazylii uznaliśmy już za jawną korupcję polityczną. A nie był to przecież odosobniony
przypadek – za szczytowe osiągnięcie emisariuszy IV Międzynarodówki w połowie lat 80.
należy uznać właśnie skorumpowanie grupy
gliwickiej („Wolny Robotnik”), która, podobnie
jak działacze z Jastrzębia („Głośno”), po rozłamie w Grupie Samorządności Robotniczej i
naszym rozstaniu z Robertem Dymkowskim i
Stefanem Piekarczykiem, weszła w skład
świeżo zawiązanego PRASOWEGO Porozumienia Opozycji Robotniczej, do którego obok
„Wolnego Robotnika”, „Głośno”, polskiej edycji
„Inprekora” weszła również redakcja GSRowskiej młodzieżówki – „Front Robotniczy”
oraz nieistniejąca już wówczas „Sprawa Robotnicza” w osobie Stefana Piekarczyka. To
był trzon przyszłego POLITYCZNEGO Porozumienia Opozycji Robotniczej „Solidarność” i
Tymczasowego Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej.
Jak łatwo się domyślić, zawłaszczenie nazwy „Solidarności” przez 5 redakcji, z których
tylko jedna mogła pretendować do tego miana,
to ze wszech miar dyskusyjny pomysł Kowalewskiego, który, podobnie jak Piekarczyk i
redakcja „Głośno”, czuł się prawowitym „solidaruchem”. Takie polityczne pomysły „czwórki” i
Kowalewskiego w podziemnej „Solidarności”
budziły uzasadnione reakcje.
Sam pomysł stworzenia z owych grup i redakcji POLSKIEJ SEKCJI CZWARTEJ MIĘDZYNARODÓWKI był czystym awanturnictwem politycznym.
Rozłam w Grupie Samorządności Robotniczej miał bezpośredni wpływ na kolportaż „Inprekora”. Konflikt w kierownictwie GSR na linii
Robert Dymkowski – Ewa Balcerek i Zbigniew
Partyka (pod nieobecność urlopowanego
Włodka Bratkowskiego), po pojawieniu się
kontrowersji wobec zapowiedzianego ukraińskiego numeru „Inprekora” i przyśpieszonym
powrocie W.B. z urlopu, przeistoczył się wkrótce w rozłam o charakterze programowym.
Kością niezgody była, m.in. rozbieżność zdań
w sprawie tzw. kapliczek i Ukraińskiej Armii
Powstańczej oraz żądanie opublikowania w
17. („ukraińskim”) numerze „Inprekora” polemiki, na co nie zgadzali się emisariusze „czwórki”
i wysłannicy redakcji „Inprekora”, którzy nie
znaleźli podstaw do ugody ze… „stalinowcami”.
Po rozłamie, na okładce „Inprekora” ukazała
się cena w złotówkach (75 zł). W nowych okolicznościach proceder pobierania opłat za kolportaż pisma na Śląsku i w kraju został zatem
zalegalizowany i uświęcony. Oczywiście, nikt
nie rozliczał tych kwot, skoro decyzją tą
„czwórka” chciała tylko mocniej związać ze
sobą grupę śląską. Reszta struktury kolportażowej w wyniku rozłamu pozostała poza PORS. Odtąd pieniądze, i to całkiem duże, jak na
polskie warunki, grały pierwszoplanową rolę w
budowie polskiej sekcji Czwartej Międzynarodówki.
Pierwszy szef Tymczasowego Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii Samorządnej
Rzeczypospolitej, Robert Dymkowski, po tym
jak podczas wizyty w Paryżu na zaproszenie
redakcji „Inprekora” i IV Międzynarodówki zdecydował się na równoległy kontakt z bułgarskofrancuską anarchistyczną grupą „Iztok”, był już
skazany na pożarcie jako domniemany agent
SB. W nowym, „reprezentatywnym Komitecie
Założycielskim” kierownictwo przypadło w
udziale „Kowalowi” i Piekarczykowi. Ten ostatni, jako sybaryta i „człowiek wielkiej wiary”,
pozwolił sobie na rozdysponowanie zgromadzonych środków, przekazując gros grupie
śląskiej, która odtąd nie myślała już o wywiązywaniu się z nierealnych politycznych zobowiązań. Numer 24. polskiej, miniaturowej edycji „Inprekora” z przytoczonym już KOMUNIKATEM ostatecznie zamknął historię Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej,
pierwszej polskiej sekcji IV Międzynarodówki
(a także, jak się wkrótce okazało, polskiej edycji „Inprekora”). Drugą polską sekcją Czwartej
Międzynarodówki był Nurt Lewicy Rewolucyjnej. Trzecią, do trzech razy sztuka, ma być
Polska Partia Pracy. W nowych okolicznościach sprawa wymaga kompleksowego naświetlenia. Istotna jest bowiem zarówno zbieżność programowa i koncepcyjna, jak i rzucające się w oczy różnice, które w konkretnych
historycznych warunkach są nie bez znaczenia.
Oddolnie znaczy odgórnie
Po rozłamie w Grupie Samorządności Robotniczej (1984 r.) sprawy nabierają tempa.
GSR przechodzi natychmiast do historii, a w
zasadzie do jej lamusa. Nikt o GSR już nawet
nie wspomina, przynajmniej na łamach polskiej
edycji „Inprekora”. I nie ma się co dziwić. Rozłam nie został tam nawet odnotowany. Kto by
sobie głowę zawracał naiwnymi „stalinowcami”? Ewa Balcerek, Zbigniew Partyka i Włodek
Bratkowski zwrócili przecież całą kasę GSR,
gdy „Eder” (Robert Dymkowski) zażądał zwrotu
składek jego osobistej młodzieżówki. Bez kasy
i kontaktów zagranicznych, GSR, według troc-
7
kistów, nie miał już racji bytu. Ci zaś, co w
wyniku rozłamu wzięli „wszystko”, o GSR zapomnieli natychmiast. Fakt, odtąd o tzw. komunistycznych kapliczkach GSR nie było już
mowy.
Gdy bierze się pod uwagę wpadkę drukarni i
wymuszony tym urlop Bratkowskiego, sprawy z
ówczesnej perspektywy mogły się wydawać
rzeczywiście definitywnie rozstrzygnięte.
IV Międzynarodówka miała wreszcie wolną
drogę na tym odcinku pracy politycznej. Ale co
to za wolność, skoro Zbigniew Marcin Kowalewski już nie był przewodniczącym komitetu
paryskiego „Solidarności z ‘Solidarnością”, z
którego usunięty został jeszcze w roku 1982
(patrz: dossier w tej sprawie w 7. numerze
„Inprekora”). To nie ten rozmach i nie ten wymiar wolności. Ale w końcu i tym trzeba się
zadowolić, gdy wszystko inne, poza kontaktem
z Józefem Piniorem, okazało się ulotne.
Kto tak pięknie gra?
20. numer „Inprekora” z jesieni 1985 r.
przynosi oczekiwane „rewolucyjne” wieści z
kraju, ma się rozumieć poprzedzone „Testamentem Polski Walczącej (1945)”, który w
ustach trockistów brzmi nad wyraz przekonująco i równie aktualnie, jak składające się nań
postulaty:
„1. Opuszczenia terytorium Polski przez
wojska sowieckie oraz przez rosyjską policję
polityczną.
2. Zaprzestanie prześladowań politycznych, którego dowodem będzie:
a) zwolnienie skazanych i uwięzionych w procesie moskiewskim,
b) amnestia dla więźniów politycznych
oraz wszystkich żołnierzy AK i tzw. ‘oddziałów
leśnych’,
c) powrót Polaków wywiezionych w głąb
Rosji i likwidacja obozów koncentracyjnych,
przypominających smutnej pamięci metody
totalizmu hitlerowskiego,
d) zniesienie systemu policyjnego znajdującego wyraz w istnieniu tzw. Ministerstwa
Bezpieczeństwa,
3. Zjednoczenie i uniezależnienie Armii
Polskiej przez:
a) spolszczenie korpusu oficerskiego w
armii gen Roli-Żymierskiego,
b) honorowy powrót z bronią wojsk polskich z zagranicy,
c) połączenie w jedną całość i na równych
prawach armii z zagranicy oraz byłej Armii
Krajowej z armią gen. Żymierskiego.
4. Zaprzestanie dewastacji gospodarczej
kraju przez władze okupacyjne.
5. Dopuszczenie wszystkich polskich
stronnictw demokratycznych do udziału w wyborach pięcioprzymiotnikowych.
6. Zapewnienie niezależności polskiej polityki zagranicznej.
7. Stworzenie pełnego samorządu terytorialnego, społeczno-gospodarczego i kulturalno-oświatowego.
8. Uspołecznienie własności wielkokapitalistycznej i zorganizowanie sprawiedliwego
podziału dochodu społecznego.
9. Zapewnienie masom pracującym współkierownictwa i kontroli nad całą gospodarką
narodową oraz warunków materialnych, zabezpieczających byt rodzinie i osobisty rozwój
kulturalny.
10. Swoboda walki dla klasy robotniczej o
jej prawa w ramach nieskrępowanego ruchu
zawodowego.
11. Sprawiedliwe przeprowadzenie reformy rolnej i kontrola narodu nad akcją osiedleńczą na odzyskanych ziemiach zachodnich i w
Prusach Wschodnich.
12. Oparcie powszechnego, demokratycznego nauczania i wychowania na zasadach
moralnych i duchowych dorobku cywilizacji
zachodniej i naszego kraju.”
Według „Testamentu Polski Walczącej” i „Inprekora”, Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej miał dążyć jedynie do „demokratyzacji
Polski i do przekreślania różnic i sporów dzielących różne odłamy społeczeństwa polskiego”
(„Inprekor”, nr 20, ss. 30-32).
Testament ten nie przypadkiem poprzedzał
PROPOZYCJE „WOLNEGO ROBOTNIKA” –
“W sprawie działalności politycznej” (tamże, ss.
32-34) autorstwa Związku Rad Pracowniczych
Polskiego Ruchu Oporu (ZRP-PRO) Regionu
Śląsko-Dąbrowskiego, przedrukowane przez
„Inprekor” za „Wolnym Robotnikiem” nr 28 z
marca 1985 r.
Redakcja „Wolnego Robotnika” troszczyła
się przecież przede wszystkim o „dotkliwie
odczuwany brak współczesnej myśli politycznej, autentycznie akceptowanej przez większość społeczeństwa”. Taką „świadomą, niezależną i rzeczową MYŚLĄ POLITYCZNĄ, wskazującą wyraźnie (a nie w postaci mętnych haseł solidarności narodowej czy egzaltowanych
haseł-namiętności”) miała oczywiście być
„MYŚL POLITYCZNA POLSKIEGO SOCJALIZMU” (jak wyżej, s. 34).
Tuż pod propozycjami „grupy śląskiej” redakcja „Inprekora” zamieściła „List Otwarty”
Sergiusza Nickiego, pseudonim Tomasza
Szczepańskiego (z 30 nr. „Wolnego Robotnika”), w którym „w pełni zgadzał się” on z propozycją „grupy śląskiej”, umieszczając ją w
kontekście „szeroko rozumianej” tradycji socjalizmu (od Nieczajewa do narodowego socjalizmu).
Materiały te poprzedzały „rewolucyjny” blok i
skok, na który składały się: informacja odredakcyjna o POROZUMIENIU PRASOWYM
OPOZYCJI ROBOTNICZEJ, ODEZWA Komisji
Wykonawczej tego porozumienia oraz PROJEKT PLATFORMY OPOZYCJI ROBOTNICZEJ (tamże, ss. 36-41). Blok „rewolucyjny”
8
zamykały dwa plakaty (s. 42) i obszerny artykuł
Zbigniewa M. Kowalewskiego pt. „‘Solidarność’
w walce o społeczną kontrolę nad dystrybucją”,
będącym w istocie fragmentem jego książki o
„Solidarności” (ss. 43-65).
Ze wstępniaka redakcyjnego można było się
dowiedzieć, że w kraju, w maju 1985 r. powstało POROZUMIENIE PRASOWE OPOZYCJI
ROBOTNICZEJ, które utworzyły „redakcje
‘Głośno’ – pisma Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej Górnictwa NSZZ ‘Solidarność’ Regionu Śląsko-Dąbrowskiego, ‘Wolnego Robotnika’ – pisma Związku Rad Pracowniczych
Polskiego Ruchu Oporu (ZRP-PRO), działającego w tym samym regionie oraz ‘Frontu Robotniczego’ i ‘Sprawy Robotniczej’ – pism na
rzecz robotniczej samorządności”. O rozłamie
w Grupie Samorządności Robotniczej i rozpadzie redakcji „Sprawy Robotniczej” nie wspomniano ani słowem, podobnie zresztą, jak i o
patronach Porozumienia – IV Międzynarodówce i polskiej redakcji „Inprekora” (skądinąd
niejawnym członku Porozumienia).
Tu zaszła zmiana
Nasilająca się obserwacja ze stron służb
specjalnych, wpadka offsetu GSR i podziemnej
drukarni Międzyzakładowego Komitetu Współpracy „Solidarności” w Pyrach pod Warszawą
oraz szykujący się proces działaczy Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu „Solidarności” wymusiły nie tylko urlop Włodka Bratkowskiego, ale i zawieszenie działalności na czas
nieokreślony nieformalnej grupy koordynacyjnej wywodzącej się przede wszystkim z działaczy społecznych Wszechnicy Robotniczej „Solidarności” Regionu Mazowsze, z Marianem
Srebrnym na czele (pisma „Hartownia” i „Chleba i Wolności”), w skład której wchodzili oprócz
niego: Andrzej Sieradzki, Włodek Bratkowski,
Tadeusz Rachowski, Paweł Cichoński, Piotr
Stomma (szef MKW”S”). W nowym, jeszcze
przedrozłamowym kierownictwie GSR, rolę
wiodącą pełnił już Robert Dymkowski, który nie
chciał swoich decyzji konsultować z pozostałymi członkami kierownictwa – Ewą Balcerek i
Zbyszkiem Partyką. Jako ideowy, tzw. feudalny
anarchista (charakterystyka autorstwa Ludwika
Hassa), były prezes Ośrodka Pracy Politycznej
„Sigma”, dążył on do jednoosobowego kierownictwa (ewentualnie godząc się na kompromis,
czyli dwuosobowe kierownictwo: on i jego kierowca, Zbigniew Idziakowski, kolega z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego).
Po rozprawieniu się z Robertem Dymkowskim (oskarżeniu go o współpracę z SB), w
czym kluczową rolę odegrali emisariusze IV
Międzynarodówki i Tomasz Szczepański, jego
osobisty kierowca, Zbigniew Idziakowski, osobiście woził już swoim samochodem emisariusza IV Międzynarodówki, Stefana Piekarczyka.
ZMIANA KIEROWNICTWA – ZMIANĄ
OSOBISTEGO KIEROWCY, to konkretny
wkład IV Międzynarodówki w budowę Samorządnej Rzeczypospolitej.
Innym wkładem było fałszowanie historii
Grupy Samorządności Robotniczej przez Stefana Piekarczyka i Dariusza Zalegę. Ten
ostatni poświęcił GSR kilka akapitów swojego
„fundamentalnego” dzieła pod tytułem „Ruch
trockistowski w PRL”, będącego zapewne wariantem pracy magisterskiej.
W rozdziale VI tej pracy czytamy:
„Nie wszystkie poglądy prezentowane w ‘Inprekorze’ były bezkrytycznie przyjmowane
przez działaczy krajowych struktur. Część
redakcji ‘Sprawy Robotniczej’ krytykowała
redakcję ‘Inprekora’ za pomijanie tradycji KPP
oraz jednoznacznie negatywną ocenę PPR,
przede wszystkim jednak za niezauważanie
‘zdecydowanego i spontanicznego zwrotu masowego ruchu ‘Solidarność’ na prawo’. Redakcja odpowiadała, że ‘nie można wychodzić od
ideologicznego stanu ducha mas, określać
zadań politycznych w odniesieniu do ich psychologii. Punktem wyjścia może być tylko sytuacja obiektywna, na którą składają się z jednej strony oczywisty zmierzch systemu władzy
totalitarnej, a z drugiej obiektywna dynamika
rewolucyjna ruchu społecznego’. To zamieszanie ideologiczne miało być głównie skutkiem ciężkich warunków w jakich przyszło
działać związkowi oraz wahań jego kierownictwa.
Tymczasem grupy w Polsce rozpoczęły ścisłą współpracę – zwłaszcza środowisko warszawskie oraz PRO. Głównym spoiwem było
postawienie na strategię robotniczą w walce z
biurokracją, mającą oparcie w fabrykach, której
ostatecznym etapem byłby powszechny strajk
czynny.
W maju 1985 r. odbyło się spotkanie przedstawicieli ‘Głośno’, ‘Wolnego Robotnika’, ‘Frontu Robotniczego’ i ‘Sprawy Robotniczej’, w
którym wziął również udział działacz jednej z
zachodnioeuropejskich sekcji międzynarodówki, na którym powołano do życia Porozumienie
Prasowe Opozycji Robotniczej (później przekształcone w Porozumienie Opozycji Robotniczej – ‘Solidarność’). W pierwszym numerze
pisma POR ‘Przełom’ Komisja Wykonawcza
porozumienia podkreślała: ‘W odróżnieniu od
tzw. opozycji niepodległościowej i demokratycznej, na pierwszym miejscu stawiamy walkę
o sprawy robotnicze. Nie znaczy to, że odrzucamy demokrację, czy niepodległość – przeciwnie, uważamy, że tylko w kraju suwerennym
politycznie i nie wyzyskiwanym ekonomicznie
możliwe jest wyzwolenie pracy’. Przyjęto też
projekt Platformy Opozycji Robotniczej – faktycznie pierwszy program polskiej lewicy rewolucyjnej od czasów ‘Listu Otwartego’.
‘Walka polityczna, która toczy się w Polsce
od 1980 r., – czytamy w dokumencie – naj-
9
częściej nazywana walką pomiędzy społeczeństwem a władzą, jest przede wszystkim
walką klasową’, której stronami jest klasa robotnicza i biurokratyczna władza państwowa.
Jako cel PRO przyjęto upodmiotowienie klasy
robotniczej, ‘możliwe jedynie przez szeroko
rozbudowany system samorządów’. Związany
z tym powinien być wszechobecny pluralizm
polityczny, przy czym nie można jeszcze przesądzić jaką rolę miałby tu do odegrania Sejm.
Obalenie władzy biurokratycznej mogło mieć –
zdaniem działaczy POR – różnorodny przebieg. Położono jednak nacisk na ‘rewolucyjny
strajk generalny, przechodzący w strajk czynny, wsparty działaniami poza zakładami pracy’.
Za rewolucyjną strategię uznano konsekwentne rozwijanie samoorganizacji klasy robotniczej. Stąd wysuwane żądania w swych programach zawsze muszą uwzględniać trzy elementy: muszą odpowiadać potrzebom klasy
robotniczej, uwzględniać aktualny stan świadomości tej klasy oraz pozwalać w trakcie
walki rozszerzać jej samoorganizację, jak i
sojuszniczych wobec niej grup społecznych.
Za podstawową formę samoorganizacji uznano
istnienie niezależnego ruchu robotniczego.
Niezależnego od ‘wszelkich organizacji i instytucji działających poza klasą robotniczą’. Polityczny rozwój ruchu robotniczego wymaga też
pluralizmu wewnętrznego. Odrzucając nacjonalistyczny obraz walki antybiurokratycznej
(walki ze Związkiem Radzieckim) opowiadano
się za niepodległością narodową, jako ‘efektem społeczno-wyzwoleńczej walki klasowej’,
nie zapominając o odwołaniu się do ‘międzynarodowej solidarności ludzi pracy’, będącej
najpewniejszym sprzymierzeńcem polskich
robotników.
Przeciwstawiono reprywatyzacji, jak i autonomizacji własności państwowej w ramach
reformy biurokratycznej realne uspołecznienie
środków państwowych. Władzę polityczną
traktowano tylko jako instrument służący do
zdobycia władzy ekonomicznej. Autorzy dokumentu zastrzegli jednocześnie, że ‘budując
porozumienia organizacyjne czy też w przyszłości partie rewolucyjne nie przeciwstawiamy
się szerokiemu ruchowi robotniczemu’, chcąc
przyczynić się do jego rozwinięcia.
Działalność grupy warszawskiej skomplikowała wpadka offsetu oraz odejście redakcji
‘Sprawy Robotniczej’ (w sumie wyszły dwa
numery tego pisma), po oprotestowaniu przez
nich dossier poświęconego lewicy Ukraińskiej
Armii Powstańczym w 17. numerze ‘Inprekora’.
Powołali oni do życia w końcu 1985 r. Grupę
Samorządności Robotniczej - Komuniści, która
na pewien okres zniknęła z pola działalności
radykalnej lewicy.
W sierpniowym ‘Froncie Robotniczym’ wezwano do tworzenia grup politycznych (środowiskowych, zakładowych, dzielnicowych). Grupy nastawione miały być na trzy podstawowe
formy aktywności: ‘edukację – czyli działania
samokształceniowo-programowe, agitację –
czyli działania propagandowo-kadrowe, interwencję – działania bezpośrednio wykonawcze’. Ludziom z redakcji ‘Frontu’ nie udało się
jednak wyjść poza etap grup samokształceniowych. Szerszą próbą działalności interwencyjnej były propozycje strajku czynszowego
wysunięta przez grupę polityczną ‘PragaPółnoc’ (wydała ona dwa numery biuletynu
‘OBI’ wiosną 1986 r.)
Na początku 1986 r. ukazał się apel POR w
obronie stopy życiowej i majątku narodowego,
jako program walki bieżącej porozumienia. Za
najważniejsze dla obrony stopy życiowej pracowników uznano wprowadzenie dodatku drożyźnianego, rekompensującego wzrost cen,
wyrównanie rozpiętości uposażeń, skracanie
czasu pracy bez obniżenia płacy, wprowadzenie dodatków mieszkaniowych dla osób żyjących poniżej minimalnej normy metrażowej,
zredukowanie wydatków biurokracji. Na płaszczyźnie ‘doraźnej obrony substancji gospodarki narodowej’ za najważniejsze uznano chronienie mienia społecznego przed niegospodarnością biurokratów, pilnowanie jakości produkcji, wymuszanie racjonalności pracy oraz
ujawnienie danych gospodarczych. By to osiągnąć należy ‘w miejscu pracy tworzyć zręby
samorządu wytwórców. Należy wspierać
wszelkie istniejące, niezależne i realnie działające w zakładzie pracy legalne, półlegalne i
nielegalne organizacje robotnicze’. Potężnym
jego sojusznikiem miały być także zręby samorządu mieszkańców, w postaci ‘niezależnych
komitetów osiedlowych’. W dalszej perspektywie jako konieczne uznano skoordynowanie
tych różnych struktur samoorganizacji, w celu
wymiany doświadczeń, organizowanie wsparcia dla strajkujących, opracowywanie programów walki antybiurokratycznej.
Kiedy jednak w pierwszej połowie 1986 z
powodu sporów wewnętrznych zawieszono
wydawanie ‘Frontu Robotniczego’, POR został
już zupełnie zdominowany przez grupę ‘Wolnego Robotnika’. Redaktorzy pisma byli m.in.
gośćmi międzynarodówki na Zachodzie. W
lutym 1986 podczas wpadki drukarni ‘Wolnego
Robotnika’ do konspiracji miał przejść Damian
Dziubelski, wybrany przewodniczącym POR
[swoją drogą, zarówno Damian Dziubelski, jak i
Eugeniusz Kondraciuk, pseudonim „Kowal",
uznani zostali w niektórych publikacjach za
agentów bezpieki – co zwłaszcza podkreśla
Tomasz Szczepański, który za agenta uważał
również Roberta Dymkowskiego - BB]. Pewne
elementy w działalności tej grupy zaczęły jednak wywoływać podejrzenia grupy warszawskiej, jaki i centrali międzynarodówki. Przykładowo na początku 1986 r. ‘Wolny Robotnik’
poinformował, że w wyniku reorganizacji PROZRR, powstały trzy współpracujące struktury:
Międzyzakładowa Struktura ‘Solidarność’ na
10
Śląsku, POR Region Górnośląski, Grupa Polityczna PRO-ZRR, co uznano za sztuczne
‘mnożenie bytów’. W maju 1986 na bazie POR
proklamowano powstanie Tymczasowego
Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii
Rzeczpospolitej Samorządnej – sekcji polskiej
IV Międzynarodówki. W pierwszym numerze
pisma RPRS ‘Zryw’ opublikowano deklarację
ideowo-polityczną partii ‘W walce o niepodległą
samorządową Rzeczpospolitą Polską’, przy
czym platforma POR miała być jej tymczasową
bazą programową. Był to już przejaw ‘ucieczki
do przodu’, gdyż partię tworzyli faktycznie ci
sami ludzie, co POR. W celu ocenienia na
miejscu sytuacji do Gliwic udali się przedstawiciele międzynarodówki, którzy stwierdzili, że
działalność grupy śląskiej jest w znacznej mierze fikcyjna i zerwano z nią kontakty zimą
1986/87”.
***
Jak łatwo zauważyć polscy zwolennicy IV
Międzynarodówki, wywodzący się z drugiej
polskiej sekcji IV Międzynarodówki, znanej
jako Nurt Lewicy Rewolucyjnej, przesunęli
moment powołania Grupy Samorządności
Robotniczej mniej więcej o dwa lata, przyjmując za datę powstania GSR publikację broszurki programowej „Dokąd?” (GSR - K) zawierającej, m.in. Platformę Opozycji Robotniczej konkurencyjną do POR-owskiej. Broszurka ta ukazała się dzięki pomocy Grzegorza Ilki ponad
rok po rozłamie. W ten sposób pismo młodzieżówki GSR – „Front Robotniczy” – uzyskał
nagle status pisma samodzielnego. Rozłam
zaś zminimalizowany został do odejścia redakcji „Sprawy Robotniczej”, bądź nawet wyjścia z
redakcji „Sprawy Robotniczej” trzech osób
(Dymkowski i Piekarczyk rzekomo pozostali),
w zależności od potrzeb propagandowych i
etapu konfabulacji. Znaczenie GSR było zatem
nieistotne. Do tego stopnia, że autor mógł już
wcześniej konfabulować w najlepsze:
„Po stanie wojennym międzynarodówce
udało się utrzymać kontakty z pojedynczymi
osobami w Warszawie, Lublinie i na Śląsku. W
końcu 1982 r. w Paryżu zorganizowano spotkanie, w którym wzięli udział ludzie z kraju.
Poprzez działacza ze Śląska nawiązano kontakty z radykalną Tymczasową Komisją Koordynacyjną Kopalń Jastrzębia, która powstała w
maju 1983 i wydawała wówczas jedyne regularne pismo w regionie – miesięcznik ‘Głośno’
oraz z Polskim Ruchem Oporu-Związkiem Rad
Robotniczych, utworzonym przez grupę robotników-socjalistów, głównie z Gliwic [Związek
Rad Pracowniczych Polskiego Ruchu Oporu w
sferze oddziaływania trockistów znalazł się
dopiero w roku 1985. W historiografii Zalegi,
„grupa śląska" okazała się samodzielnym pozyskiem IV Międzynarodówki]. PRO wydawał
w miarę regularnie pismo ‘Wolny Robotnik’,
współpracował przez pewien czas z ‘Robotni-
kiem’ i głosił dość oryginalną strategię: ‘Należy
– czytamy w programie PRO – przygotować
się do strajku generalnego, który powinien
wybuchnąć wraz z wprowadzeniem przez rady
robotnicze stanu wyjątkowego w oparciu o
wzór, jaki zaprezentowała junta WRON’.
Inne środowiska, które nawiązały współpracę z IV Międzynarodówką ponownie wyszły
z Ośrodka Pracy Politycznej Zrzeszenia Studentów Polskich Uniwersytetu Warszawskiego
‘Sigma’. Była to dziesięcioosobowa grupa
głównie studentów, w której prym wiódł student
prawa Robert Dymkowski. Latem 1984 rozpoczęli oni wydawać pismo ‘Front Robotniczy’. W
pierwszym numerze (12.08.1984) ukazał obszerny fragment ‘Listu Otwartego’, dotyczący
samoorganizacji klasy robotniczej, również w
podtytule określono, że jest to ‘pismo na rzecz
samorządności robotniczej’. Bardziej teoretyczne nastawienie miała ‘Sprawa Robotnicza’
[Zalega abstrahuje od faktu, że "Front Robotniczy" był pismem młodzieżówki GSR, którą
opiekował się R. Dymkowski], wydawana przez
małą grupę, która wcześniej współpracowała z
vargistami, przy tworzeniu pisma ‘Metro’”.
Warto pamiętać, że z vargistami współpracował tylko Włodek Bratkowski, który przedtem
wspólnie z Markiem Wichrowskim i Krzysztofem Markuszewskim wydawał pismo „Równość”, nie należące do żadnej konstelacji trockistowskiej.
W piśmie „Sprawa Robotnicza” GSR podjął współpracę ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki w osobie jej emisariusza, Stefana Piekarczyka, członka redakcji,
ale nie GSR. Przed wpadką offsetu i drukarni
ukazały się dwa numery „Sprawy Robotniczej”,
w tym drugi był podwójny (nr 2/3). Już na łamach „SR” i „Inprekora” trwała zażarta dyskusja z trockistami, która według osoby odpowiedzialnej za sprawy polskie w IV Międzynarodówce, Jacqueline Allio, nie powinna była się w
ogóle ukazać drukiem. Za to opieprz dostał
Stefan Piekarczyk, który tłumaczył się, że w
ogóle nie widział numeru przed drukiem. Miało
się to nijak do faktów. Przede wszystkim jednak, emisariuszce IV Międzynarodówki nie
odpowiadał nie-„Solidarnościowy” charakter
pisma i te komunistyczne „kapliczki” członków
GSR. Oba tytuły GSR miały podtytuł „pismo na
rzecz samorządności robotniczej”, albowiem S.
Piekarczyk nie zgodził się na określenie „pismo
GSR”. Sam przecież nie należał do GSR.
Punkt zwrotny
I tak oto doszliśmy do zasadniczych kontrowersji, które uchwycił skądinąd Darek Zalega
w swym monumentalnym opracowaniu o
„Trockizmie w PRL”, lecz potraktował je po
macoszemu i stronniczo. Faktycznie, jeszcze
przed rozłamem, w Grupie Samorządności
Robotniczej trwały zażarte dyskusje programowe, w których nota bene brali udział człon-
11
kowie obu redakcji i emisariusz IV Międzynarodówki, Stefan Piekarczyk, a pośrednio, poprzez swoje artykuły, Zbigniew M. Kowalewski
i redakcja „Inprekora”.
W trakcie dyskusji Robert Dymkowski wszedł
w skład kierownictwa GSR i otwartej redakcji
„Samorządności Robotniczej”. Do młodzieżówki przeszli pozyskani niedawno studenci pedagogiki, w tym Piotr Frączak. W obu numerach
„Sprawy Robotniczej” znalazły się liczne przedruki z „Inprekora”, a także z „Hartowni” i
„Chleba i Wolności”. W pierwszym, obok artykułu Zbigniewa M. Kowalewskiego „‘Solidarność’ wobec kwestii władzy” z 5 lutego 1982 r.
i dwugłosu o opozycji robotniczej, pojawił się
również materiał programowy Grupy Samorządności Robotniczej pod znamiennym tytułem „SAMORZĄDNOŚĆ ROBOTNICZA. PODSTAWY PROGRAMOWE” z września 1983
roku, sygnowany skrótem gsr. Przymiarki do
powołania Grupy Samorządności Robotniczej
rozpoczęły się na przełomie 1982/1983 r. Starania te sfinalizowane zostały we wrześniu
1983 r. W 1984 r. toczyła się już dyskusja o
platformie programowej Opozycji Robotniczej.
Drugi, podwójny numer „Sprawy Robotniczej” z
tegoż roku, zawierał suplement – artykuł dyskusyjny nadesłany przez redakcję „Inprekora”,
zamieszczony równolegle w 13. numerze tego
pisma, pod znamiennym tytułem „O porozumienie lewicy rewolucyjnej”.
Przyznajmy zatem otwarcie: współpraca
między GSR i IV Międzynarodówką była już
faktem. Do porozumienia było jednak daleko.
Dyskusja miała być kontynuowana w trzecim
numerze „Sprawy Robotniczej”. Zdawałoby się,
że wpadka drukarni i rozłam zamknęły sprawę
definitywnie, a jednak dzięki postawie Roberta
Dymkowskiego, który wówczas jeszcze czuł
się szefem GSR, „Inprekor” musiał zamieścić
głosy z nigdy nie dokończonej debaty. W 18.
numerze z wiosny 1985 r. ukazały się niespodziewanie dla nas polemiki z okresu przedrozłamowego, ukazujące zasadnicze kontrowersje wokół perspektyw i problemów lewicy rewolucyjnej. Blok otwierał artykuł z drugiego numeru „Sprawy Robotniczej” autorstwa Stefana
Piekarczyka „Perspektywy polskiej lewicy”,
odnoszący się krytycznie do zamiarów reaktywacji Polskiej Partii Socjalistycznej przez środowisko „Robotnika” Piotra Ikonowicza. Następnie redakcja ujawniała nadesłaną polemikę z własnym tekstem redakcyjnym „O porozumienie lewicy rewolucyjnej”, przypisując ją
nieokreślonej „grupie czytelników” chowających się za ironicznym podpisem „sekciarze”
ze znakiem zapytania lub bez, dopominających się bezskutecznie w roku 1984 o „Zrozumienie i porozumienie”. Ozdobą bloku była
oczywiście obszerna, wręcz wyczerpująca,
odpowiedź redakcji pod sugestywnym tytułem
– „Nie odwracać się plecami do ruchu społecznego”. Pokwitowaniem odbioru był już tylko
krótki tekst „Grunt to zdrowie”, tym razem podpisany przez sekciarzy bez znaku zapytania.
Po tej wymianie zdań strony nie przejawiały już
chęci dalszej dyskusji i współpracy, łączył je
tylko offset. Całość miała podobno z założenia
zainteresować „inne grona czytelników” i pobudzić dyskusje ideowo-polityczne, które „powinny towarzyszyć narodzinom i konstytuowaniu się współczesnej polskiej lewicy rewolucyjnej w łonie ruchu społecznego”, tzn. w „Solidarności”. Już po wstępnej lekturze można
było dojść do oczywistego wniosku, że tak
pomyślane porozumienie lewicy rewolucyjnej
możliwe jest tylko bez sekciarzy. Albo, co bardziej prawdopodobne, w ogóle nie jest możliwe, rozbieżności są bowiem zasadnicze i
próżno szukać kompromisu.
Nikt go zresztą nie szukał. Już po pierwszym
numerze „Sprawy Robotniczej” szukano raczej
pretekstu do rozstania. Nie przypadkiem Grupę
Samorządności Robotniczej potraktowano już
wówczas epitetem sekciarze, na równi z epitetem stalinowcy. GSR-owcy mogli sobie wówczas pozwolić już tylko na grymas ironii. Czas
współpracy między GSR i IV Międzynarodówką dobiegał końca. Przerwanie współpracy
wisiało w powietrzu – każdy nowy numer „Inprekora”, podobnie jak „Sprawy Robotniczej”,
mógł przynieść stosowne rozstrzygnięcie. Z
każdym kolejnym spotkaniem było coraz mniej
złudzeń. Wpadka drukarni zamykała sprawę,
tym bardziej, że odpowiedzialna za sprawy
polskie z ramienia IV Międzynarodówki, J. Allio
sugerowała nawet, że całość inscenizacji z
podziemną drukarnią mogła być prowokacją
„stalinowców”. Włodek Bratkowski, z którym
unikała ona spotkania podczas swej kolejnej
wizyty w Polsce, po drugim przypadkowym
spotkaniu, ochrzczony został przez nią mianem prowokatora. Nie pozostało mu nic innego
tylko wziąć urlop. Zresztą innych powodów nie
brakowało.
„Obiektywna dynamika”
„Siłą rzeczy”, dobiła nas „obiektywna dynamika rewolucyjna ruchu społecznego”, czyli –
wg nomenklatury IV Międzynarodówki – rewolucyjna dynamika Podziemnej „Solidarności”.
My tu prawimy o zdecydowanym zwrocie na
prawo, widocznym na każdym kroku po wprowadzeniu stanu wojennego i pacyfikacji wystąpień robotniczych, a redakcja „Inprekora” wyjmuje, jak króliczki z cylindra kolejne przykłady
ewolucji Podziemnej „Solidarności” w kierunku
wręcz przeciwnym, socjalistycznym, na przykładzie takich pism, jak choćby „Wola” z Michałem Bonim na czele („NIE ODWRACAĆ
SIĘ PLECAMI OD RUCHU SPOŁECZNEGO”,
„Inprekor” nr 18, s. 58), podpierając to autorytatywnie takim oto dyskursem: „Czytając Waszą polemikę odnosimy wrażenie, iż macie
nam za złe fakt, że dostrzegamy istnienie dzisiaj w Polsce nurtu lewicowego lub jak kto woli
12
socjalistycznego, reprezentowanego przez
takich działaczy jak Jacek Kuroń, Adam Michnik i ludzie związani z nurtem ideowym, który
oni wyrażają oraz wspomniane uprzednio grupy polityczne” (tamże, s. 59), który w roku
1984 brzmi wręcz księżycowo.
Wreszcie dowiedzieliśmy się, że „Nie wolno
mieć pretensji do ruchu społecznego za to, że
mu towarzyszą zjawiska ideologiczne SPRZECZNE Z JEGO NATURĄ” (s. 64). O wewnętrznych sprzecznościach nie ma bowiem mowy,
skoro nawet znany nam z autopsji Międzyzakładowy Robotniczy Komitet „Solidarności”
(MRKS) regionu Mazowsze „siłą rzeczy” nie
różni się od „takich samych formacji”, którymi
w mniemaniu redakcji „Inprekora” są „wszystkie zakładowe i międzyzakładowe struktury
podziemne ‘Solidarności’, działające wśród
załóg fabrycznych, a także wszystkie ogniwa
’społeczeństwa podziemnego’, działające na
‘linii fabryk’” (ss. 70-71), bowiem obiektywna
dynamika rewolucyjna ruchu itd., itp.
Z punktu widzenia Zbigniewa M. Kowalewskiego i redakcji „Inprekora”, OBIEKTYWNA
DYNAMIKA REWOLUCYJNA RUCHU SPOŁECZNEGO, czyli obiektywna dynamika rewolucyjna „Solidarności”, dotyczy „SIŁĄ RZECZY”
wszystkich bez wyjątku „zakładowych i międzyzakładowych struktur podziemnej ‘Solidarności’, działających wśród załóg fabrycznych”,
obejmuje zatem również „wszystkie ogniwa
’społeczeństwa podziemnego’, działające na
‘linii fabryk’”. Beatyfikowana zatem może być w
każdej chwili nie tylko liberalna „Wola” z Michałem Bonim na czele, późniejszym pierwszym
przewodniczącym legalnej „Solidarności” Regionu Mazowsze i prawą ręką Tuska, ministrem w rządzie Platformy Obywatelskiej, ale i
„Dolnośląska linia fabryk” z Władysławem Frasyniukiem („Inprekor” nr 8/9, ze stycznia-maja
1983), późniejszym szefem Unii Wolności i
demokratów.pl. Beatyfikować można każdego
według uznania IV Międzynarodówki, a w zasadzie „wielkiego polskiego rewolucjonisty”
Zbigniewa M. Kowalewskiego.
Na zakończenie swojej obszernej i wyczerpującej odpowiedzi, piszący w imieniu redakcji
„Inprekora” Zbigniew M. Kowalewski wraca
jeszcze raz do swojej koncepcji „kryzysu strategii” ruchu społecznego „Solidarność”, odpierając nasze „bezpodstawne” oskarżenia o to,
że redakcja „Inprekora”… „brnie w uproszczenia”.
Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że „wielkie ruchy społeczne nigdy nie żywią się i nie
żyją głównie zjawiskami ideologicznymi, bo są
na to Z NATURY zbyt praktyczne, w swoim
masowym wymiarze zbyt empiryczne. Należy
więc przede wszystkim pomóc ruchowi społecznemu wyjść z kryzysu strategii” (jak wyżej,
s. 70), co oczywiście czyni IV Międzynarodówka na czele ze Zbigniewem M. Kowalewskim i
redakcją „Inprekora”.
A zatem, „budując porozumienie lewicy rewolucyjnej, porozumiewać się należy przede
wszystkim co do zadań ruchu społecznego
[czyli "Solidarności"] i własnych zadań politycznych w jego łonie oraz sposobów ich realizacji” (jak wyżej, s. 71). Tej jasnej skądinąd
deklaracji towarzyszy równie jasny wykład linii
„czwórki” i redakcji „Inprekora” (równoznaczny
z deklaracją wiary), z którego dowiadujemy się,
że „‘Solidarność’ postawiła sobie za cel strategiczny budowę Samorządnej Rzeczypospolitej
– czyli ustroju, który łączyłby szeroką demokrację polityczną ze społeczną własnością
podstawowych środków produkcji (łącznikiem
obu tych aspektów ustroju jest system samorządu pracowniczego – jedyny, który z własności dziś państwowej może uczynić jutro własność społeczną, a jednocześnie stanowiący
podstawową formę demokracji politycznej”
(tamże, s. 71). Zdaniem Kowalewskiego i redakcji „Inprekora” takie „rozumienie tego ustroju wynika jednoznacznie z uchwały programowej I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ ‘Solidarność’, która jest dorobkiem ruchu społecznego jako całości i MY GO MUSIMY BRONIĆ”.
Albowiem „Powyższe określenie przez ‘Solidarność’ celu strategicznego jest zdobyczą
ogromną, bo wychodzącą daleko poza cele,
jakie na ogół ruchy społeczne stawiają sobie w
swoich programach – lub raczej odpowiadającą celom, jakie one sobie stawiają na ogół nie
wcześniej niż na pięć przed dwunastą, czyli
przed decydującym zrywem, który ma przynieść zdobycie władzy” (tamże, ss. 71-72).
Stąd też pismo Robotniczej Partii Samorządnej
Rzeczypospolitej musiało przybrać nazwę
„Zryw”, żeby spełnić oczekiwania WIELKIEGO
PROGRAMISTY I DYŻURNEGO REWOLUCJONISTY, oczywiście dostrzegającego „WIELKĄ WYRWĘ”, którą notabene pogłębiała
Grupa Samorządności Robotniczej.
Z drugiej bowiem, strony „obiektywna dynamika rewolucyjna ruchu”, nawet jeśli „wspomniany cel został przezeń świadomie określony”, napotykała na pewne przeszkody – „między tą dynamiką a wynikającym z niej i uświadomionym celem jest potężna wyrwa; nie ma
między nimi pomostu, którego przejście pozwoliłoby przystąpić do budowy Samorządnej
Rzeczypospolitej” (jak wyżej, s. 71).
A teraz gwóźdź programu: wkracza tzw.
czynnik subiektywny: „Powinien nim być
PROGRAM PRZEJŚCIOWY [IV MIĘDZYNARODÓWKI] – czyli program, którego punktem
wyjścia byłby obecny stan świadomości, organizacji i gotowości bojowej ruchu społecznego,
a punktem dojścia byłyby warunki, nieodzowne
do budowy Samorządnej Rzeczypospolitej i
którego postępująca realizacja oznaczałaby
następującą zmianę w układzie sił między
ruchem społecznym a systemem władzy totalitarnej, zaś realizacja doprowadzona do końca
– obalenie tego systemu w jedyny sposób, w
13
jaki go można obalić, czyli rewolucyjny”. Co
więcej – „Program ten powinien wskazywać,
jak od dzisiejszych walk o cele cząstkowe i
doraźne dojść do strajku powszechnego, jak
najpełniej wykorzystać zwycięski strajk powszechny do zapewnienia ruchowi społecznemu możliwie najbardziej korzystnej sytuacji
dwuwładztwa i jak ją rozwinąć, aby stało się
możliwe zdobycie władzy” (tamże, s. 71).
Howk!
Grupa Samorządności Robotniczej nie była
oczywiście w stanie tego przyjąć, skoro w odpowiedzi po raz kolejny wyjaśniała, że: „Zgoła
inaczej przedstawia się sprawa z oceną ‘Solidarności’. Można oczywiście abstrahować od
faktów (sprowadzając
wszystko przede
wszystkim do kryzysu strategii) – jakimi są
propozycje społeczno-gospodarczych programów wyjścia z kryzysu czołowych piór ‘Solidarności’ (opozycji), które jednocześnie opowiadają się za gospodarką rynkową, za wejściem do MFW, za społeczną ugodą, za reformą konsekwentną i w konsekwencji antyrobotniczą, czyniąc to po części świadomie, po części nieświadomie. Faktem bezspornym jest, że
nie reprezentują oni interesów klasy robotniczej. Czyżby zdaniem ‘Inprekoru’ te pióra, te
gazety, te ugrupowania wywodzące się z
głównego i pobocznych nurtów opozycji nie
były ’solidarnościowe’? Czyżby nie były reprezentatywne dla tego ruchu? Czyżby nie określały w konsekwencji tego mętliku? Czyżby nie
narzuciły mu swoich opcji politycznych i klasowych? Czyżby nie zdominowały go?
Naszym zdaniem należy nie zapominać o roli rewolucyjnej partii robotniczej dla ruchu robotniczego i w konsekwencji o tym, czym staje
się taki ruch, gdy zabraknie takiej organizacji.
A takiej organizacji, takiego ośrodka do dnia
dzisiejszego w Polsce nie ma.
Nie należy zapominać również o globalnych
podziałach politycznych, które powodują, że
dopóki jakiś ruch jest ślepy i brakuje mu międzynarodowej perspektywy walki klasowej,
nawet jeśli w swoim kraju ubiega się o słuszne
sprawy i stara się walczyć z krzywdą społeczną – w skali globalnej staje się często sojusznikiem sił antyrobotniczych” („Grunt to
zdrowie”, “Inprekor” nr 18, s. 73-74).
Tego było już za wiele. Zerwanie współpracy
wisiało w powietrzu, ale wciąż jeszcze łączył
offset i krajowy kolportaż „Inprekora”, który
wówczas w 99 proc. przechodził przez kontakty społecznych działaczy Wszechnicy Robotniczej i osobiście przez Włodka Bratkowskiego.
Po oprotestowaniu przez GSR pro-UPOwskiego numeru 17. „Inprekora” decyzja o
rozłamie zapadła. Nałożył się na nią konflikt
personalny w nowym kierownictwie GSR.
Trockiści od słów przeszli do czynów – wkrótce
po rozłamie, nadrabiając w ciągu roku wiekowe
zapóźnienia, nie licząc się z realiami i opinią
awanturników, powołali wreszcie swoją „partię
zrywu”, która oczywiście już w nazwie – Robotnicza Partia Samorządnej Rzeczypospolitej
– beatyfikowała nowy „solidarnościowy” ustrój.
Tymczasem w Podziemnej „Solidarności” rodziła się nowa SOLIDARNA POLSKA optująca
za „normalną” gospodarką rynkową i kapitalistyczną – TRZECIA RZECZPOSPOLITA.
Po latach Olivier Besancenot przypomniał
wszystkim, w wywiadzie dla „Dziennika”, o co
tak naprawdę idzie gra w „Sierpniu ’80″ (i
PPP), który, co prawda, do wielkich związków
zawodowych nie należy, ale w koncepcji Zbigniewa Marcina Kowalewskiego i jego IV Międzynarodówki niewątpliwie wciąż jest ruchem
społecznym o tradycji „solidarnościowej”, nawiązującym wprost do minionej walki o Samorządną Rzeczpospolitą.
Wszystko zależy od nastawienia
Nasze dotychczasowe uwagi, ogólnie rzecz
biorąc, związane były z powstaniem pierwszej
polskiej sekcji IV Międzynarodówki, zwanej
Robotniczą Partią Samorządnej Rzeczypospolitej (1985-1986). Historia tej formacji skończyła się wraz z cytowanym przez nas Komunikatem Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki z marca 1988 r. (24. nr „Inprekora”).
Początek jej był związany z rozłamem w Grupie Samorządności Robotniczej (koniec 1984
r.). Oba nasze teksty – „Grunt to zdrowie” oraz
„Zrozumienie i porozumienie” – pochodzą z
1984 r. Znalazły się one w nr 18. „Inprekora” z
wiosny 1985 r. Nasza polemika „Zrozumienie i
porozumienie” pochodzi mniej więcej z początku 1984 r., albowiem była ona odpowiedzią na
tekst zamieszczony w nr 13. „Inprekora” z
przełomu 1983/84 r. Tekst ten został dostarczony GSR-owi mniej więcej w tym terminie.
Znalazł się również w suplemencie do drugiego numeru „Sprawy Robotniczej” z 1984 r.
Druga nasza polemika w tym temacie: „Grunt
to zdrowie” pochodzi z jesieni 1984, jest to
bowiem odpowiedź na nadesłaną odpowiedź
redakcji „Inprekora” z lata 1984 r.
Ogólnie rzecz biorąc ewolucję ruchu społecznego „Solidarności” i NSZZ „Solidarność”
mogliśmy obserwować od początku. Już pod
koniec roku 1981 ukazał się w „Nowej Gazecie
Mazowieckiej” nr 6, artykuł Włodka Bratkowskiego „Zjednoczenie Patriotyczne ‘Solidarność’” (z lata 1981), który nie przeszedł przez
redakcyjną cenzurę w pismach „Solidarności”
regionu Mazowsze – „Niezależność” i „NTO”.
Po wprowadzeniu stanu wojennego (koniec
1981 r.) nastąpił gwałtowny, spontaniczny
zwrot na prawo. Stąd konieczność powołania
licznych pism opozycyjnych wobec „Tygodnika
Mazowsze” i niezależnych od oficjalnych władz
Podziemnej „Solidarności”, jak choćby: „Równość”, „Hartownia”, „Chleba i Wolności”, „Metro”, „Jedność Robotnicza”, „Robotnik – pismo
członków MRK’S'”, czy „Sprawa Robotnicza” i
„Front Robotniczy” (pisma GSR).
14
Wszystko zależy zatem od nastawienia – my
współpracowaliśmy ze społecznymi konsultantami Wszechnicy Robotniczej „Solidarności”
Regionu Mazowsze, takimi jak Marian Srebrny,
którzy zawsze byli krytyczni wobec władz
związku, Zbigniew M. Kowalewski to zwykły
aparatczyk „Solidarności” Ziemi Łódzkiej, członek władz tego regionu, działacz samorządów
pracowniczych, szef paryskiego komitetu „Solidarni z ‘Solidarnością’” (1982), wreszcie członek IV Międzynarodówki.
Kowalewski nic nie rozumiał. Nawet gdy
usunięty został z komitetu paryskiej „Solidarności” jako „agent KGB”, wciąż wierzył w swoją
rehabilitację. Głównie tym zajmował się po
powrocie do kraju – w związku z tym odwiedził
on wszystkich notabli „Solidarności”, z wiadomym rezultatem.
Trockistowsko-rewolucyjne puzzle
Kiedy w latach 70., prof. J. Balcerek, którego
wpływ na powstałą na początku lat 80. Grupę
Samorządności Robotniczej był niekwestionowany, podobnie zresztą, jak niekwestionowany
był jego wpływ na WZZ „Sierpień 80″ w I połowie lat 90. (był przecież doradcą „Solidarności
‘80″ i „Sierpnia 80″), w rozmowie z czeskim
dziennikarzem, analizował biurokrację jako
totalitarną klasę mającą własne, odrębne od
państwa robotniczego, interesy, jego rozmówca stwierdził, że zapewne jest trockistą. W
rzeczywistości prof. Balcerek bliższy był w tym
względzie M. Dżilasowi, uważającemu biurokrację za nową klasę niż trockistom, dla których jest ona tylko warstwą pasożytniczą. W
jednym jeszcze punkcie prof. Balcerek miał
coś wspólnego z Trockim – jak on uważał, że
degeneracja biurokracji posuwała się pod dyktando jej pragnienia, by stać się rzeczywistą
klasą właścicieli środków produkcji, a nie tylko
ich dysponentem. Na tym wyczerpywały się
podobieństwa z trockistami. Okres gierkowski
był przez prof. Balcerka (w czym pozostawał
całkowicie osamotniony) postrzegany jako
etap, na którym biurokracja podjęła ostateczną
walkę o realizację swojego celu; walkę, w której była skłonna poświęcić nie tylko interesy
klasy robotniczej, ale i byt biologiczny narodu
polskiego, a to z powodu kosztów społecznych, które musiały towarzyszyć temu procesowi, ze względu na nieuchronną konieczność
podporządkowania gospodarki polskiej międzynarodowemu kapitalistycznemu podziałowi
pracy, w którym nie było miejsca dla jeszcze
jednej, dużej gospodarki. Gospodarka narodowa była więc skazana na peryferyjność i
zależność, gdyż biurokracja miała co najwyżej
ambicje na miarę swoich możliwości, czyli na
zajęcie pozycji burżuazji zależnej i kompradorskiej. Alternatywa, jaką mogła być organizacja
konkurencyjnego międzynarodowego podziału
pracy w oparciu o kontakty z krajami Trzeciego
Świata, była niemożliwa ze względu na to, że
stała w sprzeczności z przyjętą przez biurokrację strategią uległości i zależności, za cenę
przehandlowania resztek interesów robotniczych. Odmienną strategię mogła przyjąć tylko
klasa robotnicza z jej internacjonalistycznym
interesem klasowym.
Dlatego też, niezależnie od bardzo silnie akcentowanego „patriotycznego” charakteru koncepcji prof. Balcerka, nieusuwalnym jej elementem była orientacja na klasę robotniczą.
Ten element był powodem, dla którego koncepcja ta nie stoczyła się do poziomu polskiego szowinizmu. Gdy po śmierci prof. Balcerka
zabrakło tego „bezpiecznika”, ewolucję na
stanowisko nacjonalistyczne i, w konsekwencji,
prawicowe przeżył związek „Sierpień 80″, któremu doradzali pozostali wtedy eksperci, m.in.
Janina i Gabriel Krausowie.
W tej orientacji na klasę robotniczą w tradycyjnym, marksistowskim pojmowaniu, J. Balcerek (podobnie, jak Lew Trocki) rozchodził się
zasadniczo z głównymi nurtami światowego
posttrockizmu.
Problem nie zrodził się z niczego, ale z ewolucji myśli politycznej trockizmu, kształtującej
się w konkretnej sytuacji historycznej. Przytaczane przez nas często poszukiwanie bazy
zastępczej w sytuacji izolacji trockizmu od
bazy podstawowej, robotniczej, zyskiwało z
biegiem czasu uzasadnienie teoretyczne.
W specjalnym wydaniu „Inprekora” pt.
„Czwarta Międzynarodówka. Wybrane aspekty
historii, doświadczeń, teorii i programu”, redakcja prezentowała najważniejsze cechy programu IV Międzynarodówki po XII Zjeździe Światowym w 1985 r., warte przedstawienia polskiemu czytelnikowi.
„Rewolucja narodowa, demokratyczna i
agrarna w krajach słabo rozwiniętych nie może
dokonać się pod wodzą burżuazji. Może dokonać się jedynie pod przewodnictwem klasy
robotniczej…) (s. 22). Ale: „W rewolucjach
późniejszych (…) – od chińskiej po nikaraguańską – klasa robotnicza nie odegrała w żadnej mierze takiej roli, jaką odegrała w Rosji.
Okazało się bowiem, że sam podmiot rewolucji, utożsamiany przez Trockiego z tą klasą,
może być również ‘kombinowany’ w mniej lub
bardziej niezwykły sposób, a w pewnych wyjątkowych – choć wcale nie marginesowych! –
przypadkach nie być wcale klasą robotniczą.
Taki skrajny przypadek stanowiła rewolucja
chińska.” (s. 23)
Jak piszą U. Ługowska i A. Grabski w swojej
książce Trockizm. Doktryna i ruch polityczny
(Warszawa 2003): „Sposób, w jaki odniósł się
Trocki do kwestii chłopskiej i drobnomieszczaństwa jako sojusznika ruchu rewolucyjnego
w walce z wielką i monopolistyczną burżuazją,
można uznać za śmiały i wykraczający – w
poszukiwaniu klasowych sojuszników dla proletariatu – dalej niż przyjęte to zwykle było w
15
marksistowskich programach rewolucyjnych.”
(s. 83)
Należy zauważyć, że sugestia o istnieniu
analogicznego „podmiotu kombinowanego” nie
ograniczyła się do krajów rozwijających się,
zacofanych, ale pojawiła się także w krajach
rozwiniętych. Było to spowodowane zmianami,
jaki zachodziły w łonie tradycyjnej klasy robotniczej i sankcjonowaniem innych podmiotów,
które odgrywały radykalną rolę w procesach
demokratyzacji społeczeństw wysoko rozwiniętych („Ruch trockistowski bowiem tylko wyjątkowo miał wpływy w ruchu robotniczym i rolę
substytutu proletariatu, jako postulowanej bazy
partii rewolucyjnej, odgrywały zwykle środowiska lewicy akademickiej i młodzież.”, tamże, s.
87).
Również program przejściowy Trockiego dawał podbudowę teoretyczną takim poszukiwaniom: „Sens systemu żądań przejściowych
polegał na tym, że wszystkie one w dynamiczny sposób skierowane były przeciwko samym
podstawom ustroju burżuazyjnego. W ramach
tego programu chodziło o systematyczną mobilizację klasy robotniczej, która kierowana
przez rewolucyjną partię, wysuwając coraz
śmielsze postulaty i zdobywając coraz większą
siłę, zbliża się do proletariackiej rewolucji.”
(tamże, s. 78).
Stąd niedaleko już do rozszerzającej interpretacji pomysłu Trockiego, która streszcza
strategię IV Międzynarodówki w okresie działania „Solidarności”: „Program Trockiego (…) w
pewnym sensie stanowi całościową receptę na
przewrót społeczny, swoisty przepis na samonapędzający się narastający radykalizm postaw i postulatów ruchu robotniczego aż po
przejęcie przezeń władzy politycznej.” (tamże,
s. 78).
Książka Ługowskiej i Grabskiego, wydana w
2003 r., zapewne mniej lub bardziej świadomie
podsumowuje sposób myślenia polskich działaczy IV Międzynarodówki w okresie „Solidarności” i stanu wojennego.
Tego typu myślenie, równoległe z koncepcją
„podmiotu kombinowanego” oraz ograniczające w praktyce zasadę dyktatury proletariatu w
okresie budowy nowego ustroju dzięki idealizacji tego procesu i negowanie jego wewnętrznych sprzeczności („… uczestnictwo
wielomilionowych rzesz ludzkich w budowie
społeczeństwa bezklasowego – nie tylko przez
mniej lub bardziej bierny udział w wyborach,
ale i w rzeczywistym zarządzaniu na różnych
szczeblach – nie może być ograniczony, według prymitywnie ‘robociarskich’ kryteriów,
jedynie do pracowników zatrudnionych w produkcji…”, „Inprekor”, wydanie specjalne, s.
113), wymagało swoistej ekwilibrystyki jej wyznawców, typowej skądinąd dla anarchizującego typu krytyki ograniczeń demokracji w
okresie rewolucji bolszewickiej w Rosji. Z jednej strony, mamy do czynienia z poddaniem
się pewnej spontaniczności procesu radykalizacji świadomości mas dzięki mechanizmowi
postulatów przejściowych, z drugiej zaś, z
wymogiem istnienia struktury partyjnej mającej
przenikliwą świadomość celu całego tego mechanizmu.
Specjalne wydanie „Inprekora” opisuje dla
potrzeb polskiego czytelnika ów mechanizm,
puentując go wnioskiem dotyczącym krajów, w
których rządzi biurokracja: „Program przejściowy Czwartej Międzynarodówki składa się z
trzech rodzajów postulatów. Po pierwsze, z
postulatów bieżących i cząstkowych, które są
związane z codzienną walką mas w obronie i o
poprawę warunków życia i pracy. Po drugie, z
postulatów demokratycznych – w tym dotyczących praw człowieka i swobód obywatelskich –
które związane są z obroną prawa do niezależnej działalności i organizacji społecznej i
politycznej mas i z walką o jego nieustanne
poszerzanie. Po trzecie, z postulatów przejściowych w ścisłym tego słowa znaczeniu, to
znaczy takich, które wyrastają z niemożności
zaspokojenia przez kapitalizm czy władzę biurokratyczną potrzeb klasy robotniczej jako
całości i godzą bezpośrednio w system władzy
burżuazji czy biurokracji. W państwach postkapitalistycznych, rządzonych przez biurokrację totalitarną, postulaty demokratyczne są z
reguły bezpośrednio postulatami przejściowymi…” („Inprekor”, wydanie specjalne, s. 83)
Jak widzimy, taktyka dla krajów tzw. realnego socjalizmu przewiduje postulaty demokratyczne jako zasadnicze dla możliwości przejścia do budowy społeczeństwa bezklasowego,
a przynajmniej – samorządowego. Wynika
stąd, że – zgodnie z wyobrażeniami drobnomieszczańskich sojuszników klasy robotniczej
– uspołecznienie środków produkcji w warunkach walki z biurokracją wymaga zaledwie
demokratyzacji, czyli upowszechnienia dostępu do rzeczywistego zarządzania gospodarką
przez społeczeństwo. Koncepcja ma więc raczej konotacje anarchistyczne czy anarchosyndykalistyczne, nie zaś marksistowskie.
Odrzucenie „prymitywnego”, „robociarskiego”
punktu widzenia prowadzi do lekceważenia
sprzeczności leżącej u podłoża specyficznej
sytuacji klasy robotniczej w społeczeństwie –
niezbywalnej sprzeczności po tym, jak zniesione zostają wszelkie inne konflikty społeczne, a
mianowicie sprzeczność między klasą robotniczą jako wytwórcą wartości dodatkowej a społeczeństwem, którego rozwój jest uzależniony
od istnienia owej wartości dodatkowej. Sprzeczność ta pozostaje po ustaniu antagonizmu
klasowego po zniesieniu władzy burżuazji czy
biurokracji i ustaje dopiero wraz ze zniesieniem
klasy robotniczej jako wyodrębnionej grupy
społecznej.
Zaślepienie IV Międzynarodówki, nie wyróżniające wyłącznie działaczy zajmujących się
Polską, polegało na jeszcze jednym elemen-
16
cie. Chodziło o wiarę w niemożność restauracji
systemu kapitalistycznego w krajach zwanych
przez nich „postkapitalistycznymi”, czyli w krajach obozu radzieckiego. W tym przypadku
trockiści nie byli odosobnieni. Doprawdy niewielu ludziom przychodziło do głowy, że klęska
biurokracji mogłaby się wyrazić w odbudowie
systemu kapitalistycznego.
Aby to zrozumieć, należy uświadomić sobie,
że w krajach rozwiniętych kapitalizm był radykalnie krytykowany przez nowy, „kombinowany” podmiot rewolucyjny. Co prawda w kwestii
władzy klasy robotniczej nastąpiło unowocześnienie teorii, czyli uznanie za wystarczające
procesów demokratyzacji w zakładach pracy,
ale już na poziomie ogólnym – nastąpiło –
przeciwnie – zradykalizowanie wymagań demokratycznych w zakresie swobód obywatelskich. W krajach Trzeciego Świata z kolei mieliśmy do czynienia z rozbudzeniem walk antykolonialnych, które w ramach mechanizmu
postulatów przejściowych obiecywało niewzruszony pochód w kierunku socjalizmu. Oczekiwano tylko wreszcie zwycięskiego zrywu w
krajach rządzonych przez biurokrację. Wydawało się, że niemożliwość recydywy kapitalizmu była zagwarantowana procesami demokratyzacji w obu pozostałych składowych świata. I chociaż nadzieja okazała się płonna, wybuch „Solidarności” wydawał się uchwyceniem
nareszcie ostatniego elementu trockistowskorewolucyjnego puzzle’a. Wiara w rewolucję nie
zgasła nawet wraz ze stłumieniem polskiego
wrzenia, albowiem tak naprawdę o wiele dojrzalsze były warunki rewolucji w Niemczech. W
rezultacie trockiści, jak sami mówią, w latach
1985-1995 zstąpili do piekła. Czy lekcje historii
służą tylko temu, aby je ignorować?
Drugie podejście
Pod koniec 1986 r. po pierwszej polskiej
sekcji IV Międzynarodówki – Robotniczej Partii
Samorządnej Rzeczypospolitej – pozostały
tylko niezabliźnione rany i wzajemne urazy.
Takiego obrotu spraw nie spodziewano się
zwłaszcza w redakcji „Inprekora”, ale również
Stefan Piekarczyk był ewidentnie w depresji,
skoro zwrócił się ponownie o pomoc do Grupy
Samorządności Robotniczej, obiecując Włodkowi Bratkowskiemu w zamian za przyrzeczoną pomoc, m.in. pełne wydanie dzieł Lwa Trockiego.
Wkrótce okazało się, że zbyt pochopnie –
czego sam sobie nigdy nie mógł wybaczyć,
tłumacząc to chwilą słabości. Kompromitacja
była jednak zbyt wielka, by przejść nad nią do
porządku dziennego. Okazało się, że coś jednak ocalało – przy Stefanie pozostali: jego
osobisty kierowca i kucharz z Pałacu Mostowskich. Ten ostatni skrzyknął dwóch chłopaków
z podwórka i powołał Osiedlowy Biuletyn Informacyjny Praga-Północ. „OBI”, zawieszony
między Stefanem a grupami politycznymi „Ro-
botnika”, mógł liczyć na przychylność „Inprekora” i dozgonną wdzięczność emisariuszy IV
Międzynarodówki. Nie musieli ani nas przepraszać, ani przed nami świecić oczyma.
Tym razem nie byłoby przecież tak lekko.
GSR już wrócił z zaświatów, przyjmując złowrogą postać GRUPY SAMORZĄDNOŚCI
ROBOTNICZEJ – KOMUNIŚCI. Dla trockistów
było to równoznaczne z przyznaniem się do…
sekciarstwa i stalinizmu. Faktycznie, to utrudniało działanie zwłaszcza w Podziemnej „Solidarności”, ale na innych polach nie było kłopotów, o czym świadczy wydrukowanie broszurki
programowej „Dokąd?” na sicie i wałkach „Robotnika”. Za co jesteśmy wdzięczni do dziś
Grzegorzowi Ilce. Do maszynistki i „korekty”
mamy zastrzeżenia, np. za futurologię – zamiast daty 1986 było 1987, wypadł jeden z
punktów platformy programowej i nie obyło się
bez licznych błędów, musieliśmy zatem ręcznie
nanosić poprawki.
W 1987 r. Stefanowi udało się wreszcie
utworzyć kilkuosobową Warszawską Grupę
Lewicy Rewolucyjnej. Powitaliśmy ją z nieskrywanym zadowoleniem. Wydawało się nam,
że razem będzie raźniej. Zwróciliśmy się zatem
do nich po starej znajomości z propozycją
współpracy. Jakież było nasze zaskoczenie,
gdy w odpowiedzi Stefan zarzucił nam plagiat i
wykradnięcie wspólnie przygotowywanej przecież PLATFORMY OPOZYCJI ROBOTNICZEJ, różniącej się skądinąd w kilku istotnych punktach. Po drugie oskarżono nas o
biurokratyczne ciągotki i przyklejono nam łatkę
neostalinowców.
Tak oto te wydarzenia w zaiste wielkim skrócie opisał Dariusz Zalega w swym monumentalnym dziele o „Ruchu trockistowskim w PRL”:
„Propozycję współpracy z ‘Kretem’ wysunęła
GSR-K, co jednak zostało odrzucone z powodu ich ‘kapitulacji wobec środowiska lewicy
akademickiej, wierzącej w możliwość odgórnej
reformy stalinowskich organizacji politycznych’
– co ostro nazwano ‘neostalinizmem’ (dyskusję
z tym środowiskiem, które związało się z warszawskim OPZZ kontynuowano później m.in. w
3-4 numerze ‘Kreta’). W listopadzie 1988 r.
zwolennicy ‘Kreta’ przystąpili do PPS-RD, tworząc wewnątrz partii Nurt Lewicy Rewolucyjnej
na prawach tendencji programowej (zachowując też prawo do wydawania własnego pisma)”.
Doprawdy niewiele z tego można zrozumieć.
Współpracowaliśmy wówczas z Ludwikiem
Hassem i z jego wstawiennictwa W.B. pisał
korespondencje do wrocławskich „Spraw i
Ludzi”. Z czegoś przecież musiał żyć. To zapewne ta lewica akademicka – nadzieja Ludwika Hassa. Działaliśmy również w kilku
związkach zawodowych, w tym w Warszawskim Porozumieniu Związków Zawodowych,
które wówczas było w opozycji do Miodowicza
i OPZZ. Jak widać, każdy pretekst był dobry,
by odciąć się od nas i wstąpić do PPS-
17
Rewolucja Demokratyczna Piotra Ikonowicza.
Przy czym warto zaznaczyć, że z PPSRewolucją Demokratyczną współpraca układała nam się wówczas całkiem dobrze. Wrogość
wyczuwało się jedynie ze strony trockistów
związanych właśnie ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki, z vargistami
kontakty mieściły się w polskiej normie.
Wątek ten był zresztą przez nas opisany w
artykule „PODZIAŁY IDĄ W POPRZEK” z 28
kwietnia 2003 r. (patrz: dyktatura.info). Oto
cytat z tego artykułu:
„Biuletyn WPZZ powstał jesienią 1988 r.
Równocześnie z nim, przy Warszawskim Porozumieniu Związków Zawodowych i Uniwersytecie Warszawskim, powołany został, 14 października 1988 r., Warszawski Klub Myśli Politycznej ‘Równość’, który jednak okazał się
efemerydą. Tymczasem, Biuletyn WPZZ szedł
jak burza. Nakład (od numeru ‘zerowego’)
wynosił początkowo 5 tys. egzemplarzy; po
konflikcie na osi WPZZ–OPZZ został ograniczony do 2 tys. Jednak nr 12, zawierający,
m.in., polemikę z felietonem Daniela Passenta
pt. ‘Skarbiec bez dna’, (’Polityka’, nr 12 z 12
marca 1989 r.) pióra Włodzimierza Bratkowskiego ‘Kto mówi Passentem?’ oraz inne materiały dziennikarskie, ‘wyrażające oryginalne,
być może kontrowersyjne poglądy zespołu
redakcyjnego Biuletynu WPZZ’ (cytat ze wstępu przewodniczącego Zespołu Informacyjnego
OPZZ), decyzją OPZZ miał już dodruk 30tysięczny.
Okazało się bowiem, że Biuletynem WPZZ
zainteresowały się najwyższe władze państwowe i partyjne. Atak na Biuletyn WPZZ
wsparł więc nie kto inny, jak sam Daniel Passent. Aby ‘zrównoważyć rządową politykę i
‘Politykę’ OPZZ zdecydowało się na dodruk.
‘Mniejsza o to – jak wcześniej, nieco demagogicznie, pisał Robert Dymkowski – faktem
pozostaje, że podziały idą w poprzek tak obozu władzy, jak i opozycji, że ludzie pracy najemnej mają wrogów zarówno wśród władzy,
jak i w opozycji, że jedyną orientacją dla nas
jest walka z klasyczno-stalinowskim centrum i
z kryptostalinowsko-prokapitalistyczną prawicą’
(’Beton’, ‘bagno’ i ‘lewica’, Biuletyn WPZZ, nr
12, s. 4).
Robert Dymkowski zresztą potwierdzał swoje demagogiczne zacięcie, bowiem ‘zgodnie ze
starogreckim źródłosłowem tego pojęcia, demagogia oznacza głos ludu’ – ‘w pełni przyznaję się do mówienia takim właśnie głosem,
bo to jest mój głos, taki sam jak milionów mi
podobnych’ (tamże, s. 5).
Biuletyn WPZZ zauważono również w prasie
‘drugiego obiegu’; kilka pism, w tym ‘Robotnik’
PPS-RD, ‘Przedświt – Solidarność Robotnicza’, ‘Solidarność Młodych’, ‘Fala’ przedrukowały nasz szlagier – ‘W rocznicę Okrągłego
Stołu’. Były również spięcia. Redakcja wyjaśniała:
‘Rzecz jednak w tym, że przypisywana nam
(Biuletynowi) wiodąca rola w OPZZ niewiele
ma wspólnego z rzeczywistymi podziałami w
tej organizacji. Nurt polityczny, który reprezentujemy, nie stanowi bowiem, w czym można
się zorientować czytając wysokonakładowe
tytuły OPZZ-owskie (’Związkowiec’, ‘Biuletyn
Informacyjny OPZZ’, ‘Punkt Widzenia’, ‘Przegląd Wydarzeń Związkowych’ itp.), o obliczu
organizacji związkowych zrzeszonych w
OPZZ. Nasz sposób widzenia ruchu związkowego nie przypadkiem nie zyskał uznania hierarchii związkowej. Ta bowiem machina biurokratyczna nie jest w stanie przełknąć działalności, która nie dość, że jest niezależna od
PZPR i władzy w szerokim znaczeniu, to w
dodatku nie liczy się zbytnio z interesami biurokracji związkowej.
Próby asymilacji i oswojenia Redakcji Biuletynu ułożyły się w poprzek oczekiwań ich promotorów. ‘Centrali’ nie pozostało więc nic innego, jak wycofanie się w sromocie z poczynionych obietnic… i z wydania ogólnopolskiego Biuletynu. Raz jeszcze okazało się, że biurokracji związkowej, miłościwie nam panującej,
nie stać na pozyskanie sobie sprzymierzeńców
(o ile bardziej giętka jest biurokracja centralna
wobec konstruktywnych do niej sił). Operacja
wchłonięcia, nadzorowana osobiście przez
członka Biura Politycznego KC PZPR, Alfreda
Miodowicza, zakończyła się kompletnym fiaskiem – Biuletyn przybrał imię ‘W Poprzek’ –
stanął ością w gardle’ (’Pod naszym urokiem’,
artykuł redakcyjny, ‘W Poprzek’ - biuletyn
WPZZ, nr 16, s. 2).
‘W Poprzek’ wadził nie tylko biurokracji
związkowej i partyjnej, wrogo przyjęła go również część opozycji prosolidarnościowej, w tym
Nurt Lewicy Rewolucyjnej związany ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki,
który wstąpił właśnie do PPS-RD i hasło ‘w
poprzek’ uznał wręcz za szkodliwe.
Już w pierwszym numerze specjalnym ‘Kreta’ (nr 1-2, 1989), pisma członków Nurtu Lewicy Rewolucyjnej PPS, zaatakowano nas w
artykule Jana Osy (pseudonim Stefana Piekarczyka) pt. ‘Agonia neozwiązków’, by kontynuować ataki w numerze następnym (Jan Osa,
‘Słowa i czyny’, ‘Kret’ nr 3-4/1989, s. 2) oraz w
redakcyjnym ‘Liście otwartym do redakcji Biuletynu Warszawskiego Porozumienia Związków Zawodowych’, tamże, ss. 2-4).
W numerze 9/1989 ‘Kreta’ znalazł się artykuł
Zbigniewa M. Kowalewskiego z ‘International
Viewpoint’, nr 171, pt. ‘Ruch ukraiński. W obliczu historycznych zadań’. W ‘Krecie’ nr 1, z
marca 1990 r., ukazał się, wraz z reklamą polskojęzycznej edycji ‘Inprekoru’, kolejny artykuł
Z.M. Kowalewskiego ‘Lwowski Komitet Strajkowy’. Więzi na linii NLR–Kowalewski miały
więc charakter trwały, tymczasem z PPS-RD
Nurt Lewicy Rewolucyjnej został usunięty.
18
Począwszy od 1990 r., w związku z zaniechaniem finansowania biuletynu przez struktury WPZZ (OPZZ) i sporym zadłużeniem, biuletyn ‘W Poprzek’ zmienił podtytuł na ‘Międzyzakładowy Biuletyn Związkowy’ (pismo wydawane przez GSR), by na krótko wrócić do WPZZ
w połowie maja 1991 r. Pierwszy, a zarazem
26 numer Warszawskiego Biuletynu Związkowego ‘W Poprzek’, ukazał się 15 maja 1991 r.
Sytuacja jednak się klarowała na niekorzyść
klasy robotniczej – ’strajki o przetrwanie władza nazywa ‘powtarzającymi się aktami anarchii’ (…). Po raz pierwszy w historii ‘wolnej
Polski’ zastosowane mają być represje karne
wobec ‘warchołów’, którzy ‘zakłócają porządek
publiczny i zawłaszczają mienie należące do
gminy’ (…). ‘Polityka’ wzywa, by twardo egzekwować nową antystrajkową ustawę o sporach
zbiorowych. Jej zdaniem, nieważne jest, czy
strajk jest w słusznej czy niesłusznej sprawie.
Zapamiętajmy to w przeddzień nieuchronnych
walk pracowniczych’ (W.B., ‘Strajki o przetrwanie’, ‘W Poprzek’, nr 3(28) z 28 lipca 1991 r., s.
5). We Wkładce do tego numeru, Zbigniew
Partyka w imieniu Grupy Samorządności Robotniczej pisał o ‘Grozie prywatyzacji’:
‘Na czym polega więc powszechna prywatyzacja, reklamowana jako najbardziej doniosłe
wydarzenie prezydentury Wałęsy i w rzeczy
samej takim wydarzeniem będące? Na szybkim i nieodpłatnym udostępnieniu zarządu
najlepszych polskich przedsiębiorstw kapitałowi zagranicznemu w jego interesie i na koszt
polskiego społeczeństwa. Na rezygnacji przez
władze Rzeczypospolitej z jakiejkolwiek polityki
gospodarczej. Na zapewnieniu polskiemu społeczeństwu konieczności szybkiego pozbycia
się nawet pozorów własności polskiej gospodarki. Nader interesującą ilustrację siły polskiego kapitału stanowi fakt, że niespodziewanie 24 czerwca spadły gwałtownie notowania
wszystkich przedsiębiorstw. Powód był prosty
– akcjonariuszom były gwałtownie potrzebne
pieniądze na wakacje. Jeśli takie tendencje
występują wśród tych, którzy stanowią śmietankę przyszłych właścicieli Rzeczypospolitej,
to cóż można sądzić o tych, którzy zostaną
akcjonariuszami z przydziału. Czy będą oni
wyzbywać się swoich udziałów za paczkę papierosów czy za pudełko zapałek?
‘Powszechna prywatyzacja’ jest prostą drogą
prowadzącą do kolonizacji gospodarczej Polski, do sprowadzenia Trzeciej Rzeczypospolitej
do rangi największego bantustanu na świecie.
Można sobie lekceważyć ten proces, można
go nie rozumieć. W ostatecznym jednak rachunku trzeba się opowiedzieć, trzeba być za
prywatyzacją i jej skutkami lub też przeciw.
Zdecydowanie i z całą konsekwencją jesteśmy
przeciw!’
A już wcześniej Ewa Balcerek pisała: ‘Propaganda akcjonariatu pracowniczego, w wersji
rządowej, ma charakter neutralizujący ewentu-
alny opór klasy robotniczej w sytuacji postępującej prywatyzacji gospodarki narodowej (…)
Przy okazji warto dodać, że nawet najbardziej
demokratycznie zorganizowane przedsiębiorstwa, z chwilą, gdy zostaną włączone w mechanizm rynkowy, są zmuszone stosować się
do tych samych reguł, których żelazne funkcjonowanie usiłowały zakwestionować wewnątrz własnych struktur. Karol Marks nazywał
utopijnymi próby ‘zniesienia złych stron kapitalizmu, przy zachowaniu dobrych’ (’Ślepa uliczka?’, ‘W Poprzek - Międzyzakładowy Biuletyn
Związkowy’, nr 1(21), styczeń/luty 1990).
O zrozumienie było jednak trudno.
Drogi nasze z WPZZ ostatecznie się rozeszły. Zresztą nie tylko warszawskie związki
zawodowe uległy prywatyzacji.
4 czerwca 1992 r. ukazał się, co prawda, ‘W
Poprzek – pismo Warszawskich Związków Zawodowych’ (nr 1) jako bezpłatny dodatek do
‘Robotnika’ PPS, składane i redagowane przez
Grzegorza Ilkę, ale tak naprawdę był to już
początek końca tego biuletynu.
W międzyczasie ukazał się również jeden
numer biuletynu wewnętrznego GSR (1990) z
tytułem ‘W Poprzek’”.
Rozeszły się również ostatecznie nasze drogi z orientacją odbudowującą polską sekcję IV
Międzynarodówki.
Jedność w różnorodności
Proces kształtowania się grup politycznych
rozpoczął się jeszcze za czasów Pierwszej
„Solidarności”. O przyśpieszeniu można było
mówić w drugiej połowie 1981 r. To wówczas
powstały KLUBY POLITYCZNE. 28 września
Antoni Macierewicz, Wojciech Ziembiński,
Aleksander Hall, Seweryn Jaworski, Jarosław
Kaczyński, Bronisław Komorowski, Stefan
Kurowski, Stanisław Michałkiewicz, Marian
Piłka i inni powołali Klub Służby Niepodległości.
22 listopada pojawiła się deklaracja Klubu
Samorządnej Rzeczpospolitej „Wolność, Sprawiedliwość, Niepodległość” podpisana m.in.
przez Jacka Kuronia, Adama Michnika, Zbigniewa Bujaka i ich licznych przyjaciół nie tylko
z Komitetu Obrony Robotników.
Walka między „prawdziwymi Polakami” i towarzystwem przyjaciół rozwiązanego nieprzypadkowo, 23 września, podczas I Zjazdu „Solidarności” Komitetu Samopomocy Społecznej
KOR, o wpływy w ruchu społecznym „Solidarność” nabrała rumieńców.
Oba kluby wybijały hasło niepodległości, ten
drugi, postkorowski, odwoływał się wprost do
uchwalonego podczas I Zjazdu programu
NSZZ „Solidarność” pod tytułem „Samorządna
Rzeczpospolita”. Raczkowały również inne
inicjatywy polityczne, niektóre na marginesie
„Solidarności”, jak choćby interesująca nas
Rewolucyjna Liga Robotnicza Polski, wydająca
pismo „Walka Klas” – partia Stefana Bekiera,
19
Józefa Goldberga i Henryka Paszty (zagraniczna redakcja „Walki Klas”) i Ludwika i Borysa Hassów (późniejszy trzon polskiej redakcji
„Walki Klas”), czy też Polska Socjalistyczna
Partia Robotnicza, Edmunda Bałuki (pismo
„Szerszeń”).
Znaleźliśmy się w wirze wydarzeń, które
określały nasze życiorysy na dziesięciolecia.
Wprowadzenie stanu wojennego przerwało
dotychczasowy ciąg historii i przesunęło całą
kształtującą się mapę polityczną zdecydowanie
na prawo. Rachuby IV Międzynarodówki na
„awangardę KOR-owską”, która miała „odgrywać rolę detonatora, kiedy dojrzewają warunki
do wybuchu” z braku rewolucyjnego kierownictwa, o czym wspomniał mimochodem Dariusz
Zalega w swych rozważaniach o „Ruchu trockistowskim w PRL” po wprowadzeniu stanu
wojennego wydawać się mogły już tylko żartem.
A jednak byli tacy, co w to wierzyli. Bynajmniej nie należała do nich jednak polska redakcja „Walki Klas”, z którą wspólnie wydawaliśmy
w 1982 r. pismo „Metro”, bardzo krytyczne
zresztą w stosunku do kierowniczych gremiów
„Solidarności”. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy wśród zagranicznych trockistów
odkrywaliśmy coraz to nowe pokłady infantylizmu politycznego. Dla przykładu zagraniczna
redakcja „Walki Klas” weszła nagle w naszą
dyskusję z IV Międzynarodówką o OPOZYCJI
ROBOTNICZEJ, która nota bene trockistom od
początku już z nazwy kojarzyła pejoratywnie z
Opozycją Robotniczą Aleksandry Kołłontaj i
Aleksandra Szlapnikowa (nie oni zatem byli
nawet pomysłodawcą nazwy), z propozycją
„porozumienia opozycji robotniczej”, w skład
którego miałyby również wejść takie „lewicowe
formacje”, jak wymienione już wyżej postkorowskie Kluby Samorządnej Rzeczpospolitej
„WSN”, „Solidarność Walcząca”, Ruch Młodej
Polski i Konfederacja Polski Niepodległej
(patrz: Manifest RLRP „O porozumienie opozycji robotniczej” z lutego 1985 r. dostarczony
nam przez Stefana Bekiera). Ku naszemu
zdumieniu pomysł vargistów całkiem poważnie
potraktowali mandeliści, a parę lat później
PPS-Rewolucja Demokratyczna, która cztery
lata później współorganizowała w Jastrzębiu
„spotkanie jastrzębiów”, zwane szumnie Kongresem Opozycji Antyustrojowej, w którym
udział wzięli oczywiście obok PPS-RD działacze „Solidarności Walczącej”, NZS i KPN. Do
takiej lewicy było nam jednak daleko.
W PPS-RD działały wówczas dwie grupy
ściśle współpracujące z IV Międzynarodówką –
Wrocławski Socjalistyczny Ośrodek Polityczny
Józefa Piniora, który, jak twierdzi Darek Zalega, wydał w 1990 r. dwa polskie numery „Inprekora” po wstrzymaniu na nr 24/1988 miniaturowej edycji paryskiej oraz znany nam już
warszawski Nurt Lewicy Rewolucyjnej Stefana
Piekarczyka. Jak widzimy ówczesna antyustro-
jowa opozycja nie musiała być bynajmniej
antykapitalistyczna, choć stawiała warunki
„Solidarności”: „Dyskusje ‘okrągłego stołu’ nie
będą miały naszego poparcia dopóki będą
używane do zahamowania protestów robotniczych” (D. Zalega za Cyrylem Smugą, tamże).
Proponowana przez nas jedność w różnorodności z góry zakładała odrzucenie kursu na
kapitalizm. Na fali letnich strajków i w obliczu
„okrągłego stołu” redagowaliśmy wspólnie z
Markiem Rapackim i Waldemarem Maszendą
z „CDN-Głos Wolnego Robotnika” (główne
pismo MRK”S”) oraz Krzysztofem Markuszewskim z PPS-RD pismo „STRAJK”. W ostatnim
numerze znalazła się redakcyjna okrągłostołowa dyskusja, w której wypowiedzieliśmy się nie
tylko przeciwko kumaniu się „Solidarności” z
rządem i biurokracją, ale również zdecydowanie przeciwko kursowi na kapitalizm, co nas
wyróżniało na tle reszty redakcji. Nie przypadkiem większość naszych tekstów nie przeszła
redakcyjnej cenzury, sprawowanej przez Marka Rapackiego, zwolennika „okrągłego stołu” i
kursu ku „normalności”.
Wielkie nadzieje i rozczarowania
Powołanie „Robotnika” – pisma członków
Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu
„Solidarności” – miało, oczywiście, swój podtekst polityczny. Decyzja zapadła w ramach
nieformalnej grupy składającej się w głównej
mierze ze społecznych współpracowników
Wszechnicy Robotniczej „Solidarności” Regionu Mazowsze.
W zespole koordynującym działalność kolportażowo-wydawniczą znaleźli się: Włodek
Bratkowski (Wszechnica Robotnicza), Paweł
Cichoński (Wszechnica Robotnicza), Krzysztof
Markuszewski (OPP „Sigma”), Mieczysław
Nowak (MRK “S”), Tadeusz Rachowski (FSO –
były internowany), Andrzej Sieradzki (MRK “S”)
i Marian Srebrny (Wszechnica Robotnicza –
były internowany). Ze względów bhp zespół
nigdy nie zbierał się w komplecie (zgodnie z
życzeniem Mariana Srebrnego). Z zespołem
ściśle współpracował Piotr Stomma (Wszechnica Robotnicza i Międzyzakładowy Komitet
Współpracy „Solidarności”).
Pismo miało przedstawiać krytyczny punkt
widzenia wobec wiodącej linii w „Solidarności”,
a nawet wobec MRK”S”-owskiego „CDN –
Głosu Wolnego Robotnika” redagowanego,
m.in. przez Marka Rapackiego i Waldemara
Maszendę, nie mówiąc już o środowisku korowskiego „Robotnika”. Z założenia zatem
wchodziło w konflikt z wiodącym środowiskiem
„Solidarności” Regionu Mazowsze. Pomysłodawcą tytułu był Tadeusz Rachowski. Do realizacji pomysłu wprzęgnięto zespół Piotra Ikonowicza, który redagował wówczas „Misia”
(odwrócona nazwa Serwisu Informacyjnego
Mazowsza). Stronę techniczną miał zapewnić
20
powielacz ocalały po wpadce pisma „Przetrwanie” i sitodruk.
Z zespołu koordynującego, który próbuje
ukierunkować „Robotnika” ze skutkiem połowicznym, zostaje dokooptowany do redakcji
Krzysztof Markuszewski (kolega Piotra Ikonowicza). Wkrótce jednak „Robotnik” urywa się
ze smyczy, gdyż Ikonowicz ma dość – jak
twierdzi – cenzurowania i idzie własną drogą.
Przede wszystkim nawiązuje kontakt ze zwolnionymi z internowania byłymi redaktorami
„Robotnika” i oferuje im tytuł, a wraz z nim
swoje usługi. Spotyka się jednak z brakiem
zainteresowania. Byli postkorowscy redaktorzy
„Robotnika” wolą pozostać przy „Tygodniku
Mazowsze”. Wówczas Ikonowicz, po okresie
prób i poszukiwań własnego miejsca w Podziemnej „Solidarności”, decyduje się na powołanie grup politycznych „Robotnika”. Mniej
więcej równolegle powstaje Grupa Samorządności Robotniczej.
Drugi numer „Sprawy Robotniczej” (1984) artykułem „Perspektywy polskiej lewicy”, pióra
Stefana Piekarczyka, z pozycji – jak nam się
wówczas wydawało – rewolucyjnej i robotniczej IV Międzynarodówki, polemizuje z inicjatywą grup politycznych „Robotnika”. Artykuł ten
nie przypadkiem przedrukował również osiemnasty numer „Inprekora” z wiosny 1985 r. bez
słowa komentarza. Polemika z artykułem zamieszczonym w nr 44 „Robotnika” z 23 stycznia 1984 r. miała niewątpliwie zasadniczy charakter.
Już na wstępie emisariusz IV Międzynarodówki definiuje „rewolucyjny nurt polskiej opozycji” i w jego imieniu ustosunkowuje się do
owej inicjatywy. Definicja ta nie mogła nie
wzbudzić naszego zdziwienia, ale trudno było
jej odmówić znamion rewolucyjności, skoro
nurt ten:
a) „dąży do rewolucyjnego obalenia obecnego systemu władzy i zastąpienia go Samorządną Rzeczpospolitą”,
b) „uważa klasę robotniczą za siłę napędową
tej rewolucji”,
c) „nawiązuje do myśli rewolucyjnej lewicy
ruchu robotniczego”,
d) „obecnemu systemowi stalinowskiemu
przeciwstawia rozwiązania samorządowe, socjalistyczne”,
e) „upatruje główne filary nowego społeczeństwa w pełnej demokracji gospodarczej i
politycznej – w szeroko rozwiniętym systemie
samorządów robotniczych powiązanych ze
sobą pionowo i poziomo oraz w pluralistycznym systemie politycznym, przy czym nie chodzi tu o klasyczny system parlamentarny, ograniczający rzeczywisty udział ludzi pracy w podejmowaniu decyzji, lecz o samorządowy system demokracji bezpośredniej” (tamże).
Ostatecznie można się było zgodzić ze zdaniem Stefana Piekarczyka, że „nurt rewolucyjny, choć dziś jeszcze niewielki, istnieje w Pol-
sce i działa w strukturach konspiracyjnych
‘Solidarności’”. Trudno było wszakże uznać, że
„poglądy lansowane przez niego znajdują coraz większą akceptację wśród działaczy opozycji”. Trzeba by było bowiem a priori przyjąć
lansowaną przez IV Międzynarodówkę tezę o
„obiektywnej dynamice rewolucyjnej ruchu
społecznego ‘Solidarność’”, żeby uwierzyć, że
ci, co „nigdy nie zgodziliby się na określenie
swojego stanowiska politycznego jako ‘rewolucyjnego’ lub ‘lewicowego’”, mimo wszystko
„siłą rzeczy” popierają „podstawowe założenia
nurtu rewolucyjnego, gdyż one najtrafniej odzwierciedlają realia sytuacji politycznej w Polsce i położenie klasy robotniczej. Podejście
rewolucyjne umożliwia bowiem wyciąganie z
obiektywnych warunków obecnej walki klasowej, jaka toczy się w Polsce pomiędzy klasą
robotniczą a totalitarną biurokracją, zasadniczych wniosków co do celu tej walki i strategii
jego osiągnięcia” („Sprawa Robotnicza”, jak
wyżej).
W przeciwieństwie do swoich kolegów z „Inprekora” Stefan Piekarczyk nie miał żadnych
wątpliwości co do tego, że Kuroń i Michnik nie
są już „socjalistami” (nawet w cudzysłowie).
Nie miał również wątpliwości, że „pismo ‘Robotnik’ ma jasną, prostą wizję przyszłości polskiej lewicy” – „Należy odbudować PPS, a
odrodzonej partii nadać CHARAKTER SOCJALDEMOKRATYCZNY” (tamże). Piekarczyk
uznawał jednak „profil socjaldemokratyczny”
nowej partii za „nieporozumienie” i to nader
poważne, albowiem jego zdaniem „wiele koncepcji politycznych, niejednokrotnie głoszonych na łamach ‘Robotnika’ pozostaje w rażącej sprzeczności – i słusznie! – z programem i
taktyką socjaldemokracji”. Niemniej, Stefan
zauważał rzecz oczywistą, a mianowicie, że
autorzy artykułów w „Robotniku” od pewnego
czasu (nie musimy chyba mówić od jakiego,
ale dla pewności powtórzmy, że chodzi o moment usamodzielnienia się redakcji „Robotnika” od nieformalnej grupy koordynacyjnej) „nie
tylko twierdzą, że socjaldemokracja to kredo
polityczne odradzającej się PPS, lecz zachwycają się dorobkiem i działalnością zachodnich
partii socjaldemokratycznych. I tak, na przykład
w artykule pt. ‘Program przyszłej partii’, autor
definiuje socjaldemokratów na Zachodzie w
sposób następujący: ‘Drogą mniej lub bardziej
powolnych reform starają się oni ograniczać
wpływ kapitału prywatnego, łagodzić imperializm w stosunkach międzynarodowych, realizować ideały egalitaryzmu w stosunkach społecznych, ale przede wszystkim dbać o wzrost
stopy życiowej, bezpieczeństwo socjalne i
rozwój kulturalny ludzi pracy’” (cytat za „Robotnikiem” nr 55 z 9 kwietnia 1984 r.).
Stefan ze słusznym sarkazmem wskazywał
(w imieniu swoim i redakcji „Sprawy Robotniczej”), że w tej sytuacji należy „zastanowić się,
czy nie pomnożyły się tutaj błędy korektorskie,
21
czy autor tych słów jest ‘niedoinformowany’,
niesamowicie łatwowierny, czy może po prostu
świadomie okłamuje swoich czytelników?”,
retorycznie zapytując: „Czy ograniczeniem
wpływu kapitału prywatnego można nazwać
użycie policji w socjaldemokratycznej Francji,
aby rozpędzać tłumy strajkujących, pikietujących prywatne przedsiębiorstwa? Czy tak
można nazwać politykę wykupienia za wielkie
sumy nierentownych przedsiębiorstw, prowadzoną przez angielskich socjaldemokratów po
to, aby te ‘upaństwowione’ przedsiębiorstwa
ofiarowały swoje towary i usługi prywatnym
firmom po cenach niższych niż koszty produkcji, tym samym dotując sektor prywatny? Czy
tak można nazwać obecne starania socjaldemokratycznego rządu Hiszpanii o wejście do
EWG, zrzeszenia europejskiego kapitału monopolistycznego? Czy ‘łagodzeniem imperializmu w stosunkach międzynarodowych’ można
nazwać poparcie, jakie pod koniec lat 60-tych
socjaldemokratyczny rząd w Londynie udzielił
amerykańskiej wojnie w Wietnamie, czy też
politykę kolonialną angielskiej socjaldemokracji
wobec Irlandii? Czy tak można nazwać ostatnie interwencje Mitteranda w Czadzie i Libanie? Czy ‘realizowaniem ideału egalitaryzmu w
stosunkach społecznych’ można nazwać odrzucenie przez wszystkie zachodnie partie
socjaldemokratyczne radykalnych posunięć w
celu zmniejszenia bezrobocia, np. uspołecznienie przynajmniej podstawowych gałęzi
przemysłu?” (tamże).
Przy okazji Stefan Piekarczyk zwracał słusznie uwagę, że „System kapitalistyczny nie jest
żadnym ‘partnerem do negocjacji’ dla zachodnieuropejskich socjaldemokratów”, ponieważ
„te partie są integralną częścią tego systemu;
stanowią nieodzowną klapę bezpieczeństwa,
likwidując spontaniczne zrywy klasy robotniczej i kierując protesty społeczne na bezpieczne tory parlamentarne” itd. Przy czym Stefan
zaznaczał nawet, że „wyżej wspomniany artykuł nie jest odosobniony” i nie jest wypadkiem
przy pracy, redakcja „Robotnika” bowiem ubiega się wprost o „życzliwe zainteresowanie
międzynarodowego ruchu socjaldemokratycznego”.
Wniosek końcowy w sprawie socjaldemokracji był jednoznaczny, a jednak autor wyrażał –
zapewne w imieniu IV Międzynarodówki –
nadzieję, że zespół „Robotnika” włączy się
mimo wszystko w budowę rewolucyjnej alternatywy, opozycji robotniczej i lansowanego
przez „Inprekor” porozumienia lewicy rewolucyjnej i w końcu „również odegra ważną rolę w
rozwoju struktur organizacyjnych polskiej lewicy rewolucyjnej”.
Działacze GSR, podobnie zresztą, jak część
działaczy nieformalnej grupy koordynacyjnej z
Marianem Srebrnym i Włodkiem Bratkowskim
na czele, mieli już w tej kwestii odmienne zdanie. W międzyczasie rozpadła się bowiem
również grupa koordynująca kolportaż i wydawnictwa. Do grup politycznych „Robotnika”
dołączyli ostatecznie Krzysztof Markuszewski,
Tadeusz Rachowski i Andrzej Sieradzki. W
oparciu, m.in. o grupy polityczne „Robotnika”,
15 listopada 1987 r. w Warszawie, powstaje
Polska Partia Socjalistyczna.
W Prezydium Rady Naczelnej PPS znaleźli
się: Jan Józef Lipski – przewodniczący, Władysław Kunicki-Goldfinger – wiceprzewodniczący, Józef Pinior – wiceprzewodniczący,
Andrzej Malanowski – sekretarz, oraz członkowie: Piotr Ikonowicz, Andrzej Kowalski i
Marek Nowicki. W skład Centralnego Komitetu
Wykonawczego weszli: Czesław Borowczyk
(Wrocław), Zuzanna Dąbrowska (Wrocław),
Grzegorz Ilka (Warszawa), Janusz Król (Warszawa), Aleksander Krystosiak (Szczecin),
Agata Michałek (Kraków), Cezary Miżejewski
(Kozienice), Jacek Pawłowicz (Płock) i Tadeusz Rachowski (Warszawa).
W wyniku sporów wokół strategii i taktyki
partii, w lutym 1988 r. doszło jednak do podziałów, w wyniku których wyodrębniło się kilka
nurtów: Piotra Ikonowicza, pod nazwą PPSRewolucja Demokratyczna, Grzegorza Ilki pod
nazwą TKK PPS oraz PPS Jana Józefa Lipskiego.
Radę Naczelną PPS tworzyli: Rinaldo
Betkiewicz, Czesław Borowczyk, Zuzanna
Dąbrowska, Piotr Ikonowicz, Andrzej Kowalski,
Artur Koszykowski, Cezary Miżejewski, Józef
Pinior, Tadeusz Rachowski i Miłka Tyszkiewicz.
W listopadzie 1988 r. zwolennicy Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki (pismo
„Kret”) przystąpili do PPS-RD, tworząc wewnątrz partii Nurt Lewicy Rewolucyjnej na prawach tendencji programowej (zachowując też
prawo do wydawania własnego pisma). Co nie
mniej istotne, do NLR, a zatem i PPS-RD,
przystąpili wkrótce byli polscy vargiści, redagujący do niedawna jeszcze „Walkę Klas” i „Jedność Robotniczą” w składzie: Ludwik Hass,
Borys Hass i Maciej Guz.
W grudniu 1989 roku, we Wrocławiu, odbył
się I Krajowy Kongres Delegatów PPS-RD z
udziałem 33 delegatów z siedmiu okręgowych
komitetów robotniczych. Wybrano kolegialną
Radę Naczelną w składzie: Czesław Borowczyk, Robert Gołaś, Andrzej Kowalski, Józef
Pinior z Wrocławia, Zuzanna Dąbrowska, Piotr
Ikonowicz, Cezary Miżejewski z Warszawy,
Artur Smółko, Krzysztof Bil-Jaruzelski z Białegostoku i Artur Koszykowski z Krakowa. Na
Kongresie uchwalono program „Samorządowa
Alternatywa”. Program PPS-RD wprost odwoływał się do programu I Zjazdu „Solidarności”,
prezentując się jako kontynuator tego programu: „Istotą samorządowej alternatywy systemowej jest budowa Samorządnej Rzeczpospolitej – państwa, które nie wyraża interesów
22
żadnej grupy społecznej, lecz jest formą prawną i służebną strukturą dla wszystkich”.
Klasa robotnicza przestała odtąd być szczególnie „uprzywilejowana” w programie PPS.
Jak podaje Wikipedia: „obok klasycznej demokracji przedstawicielskiej, wskazywano na
istotną rolę demokracji samorządowej, zarówno w formie samorządu terytorialnego (gminnego i wojewódzkiego), jak i samorządu pracowniczego łącznie z utworzeniem Izby Samorządowej jak drugiej izby parlamentu”. Warto
zaznaczyć, że Nurt Lewicy Rewolucyjnej opracował wówczas własny „Projekt Deklaracji
Programowej na I Zjazd PPS”, którego jednak
nie miał okazji przeforsować w PPS-RD, gdyż
pod koniec 1989 r. został, wraz z grupą J. Piniora (również współpracującą ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki), usunięty z partii Piotra Ikonowicza.
Według Wikipedii nastąpiło to dopiero w lutym 1990 r., kiedy to oficjalnie usunięto z PPSRD działaczy Nurtu Lewicy Rewolucyjnej oraz
wrocławskiego Socjalistycznego Ośrodka Politycznego zarzucając im poglądy trockistowskie. Należy się zgodzić, że w istocie powodem czystki była walka o władzę między Ikonowiczem a popieranym przez Zjednoczony
Sekretariat Piniorem i chęć Ikonowicza zjednoczenia swojej partii z innymi grupami PPS pod
auspicjami Lidii Ciołkoszowej. Nie była to jednak tylko walka personalna. Samo opracowanie Projektu Deklaracji Programowej na I Zjazd
PPS przez NLR świadczy również wyraźnie, że
trockiści zamierzali bezpośrednio wpływać na
linię programową PPS, czując się pełnoprawnym członkiem partii socjaldemokratycznej –
jako jej radykalne skrzydło. Niewątpliwie w
PPS nie brakowało działaczy o sympatiach
zdecydowanie lewicowych, jak choćby: prof.
Jan Dziewulski, Małgorzata Motylińska, Tomasz Truskawa czy anarchizujący Cezary
Miżejewski. Jednak nie był to nurt bynajmniej
rewolucyjny.
W maju 1990 r. została również zerwana
współpraca PPS-RD z Grupą Samorządności
Robotniczej, w ramach której działacze GSR
brali udział w redagowaniu w latach 1989-90
pism PPS-RD, takich jak: „Praca, Płaca, BHP”
czy „Robotnik”, mimo sprzeciwu działaczy
NLR. Ze swej strony członkowie PPS-RD
udzielali się w redakcji GSR-owskiego pisma
„Trasy-bis”. Podstawowym pismem GSR była
wówczas „Samorządność Robotnicza”. Ponadto działacze GSR redagowali i współredagowali wówczas liczne biuletyny i pisma związkowe,
w tym Biuletyn WPZZ „W POPRZEK”, ”KURIER MAZOWSZA” (pismo „Solidarności” Regionu Mazowsza), biuletyny związku zawodowego poligrafów i federacji pracowników budownictwa. W nowej rzeczywistości GSR, w
1992 r. na fali wielkich strajków, w oparciu o
„TYGODNIK ANTYRZĄDOWY” i KOALICJĘ
„NA LEWO OD PPS”, powołuje Grupę Inicja-
tywną Partii Robotniczej, która współpracuje,
m.in. z Wolnym Związkiem Zawodowym „Sierpień ‘80″. NLR tradycyjnie odcina się od
współpracy, podobnie zresztą jak spartakusowcy. Inicjatywa „siada” po wyczerpaniu się
zasobów finansowych. Od 1993 r. ukazują się
już tylko specjalne wydania „TA” oraz „Magazyn Antyrządowy”.
Po wycofaniu się GSR z GIPR, inicjatywę
kontynuowały środowiska skupione wokół LITCI, wydając w Katowicach „Głos Robotniczy”.
GSR wznawia natomiast „Samorządność Robotniczą” (ostatni, 17 numer ukazuje się w
pierwszym półroczu 1997 r.). Formacja rozpadła się w wyniku sporów personalnych w drugiej połowie lat 90. Początek lat 90. to jednak
apogeum działalności Grupy Samorządności
Robotniczej, wówczas grupa ta organizuje
nawet manifestacje pierwszomajowe, wyruszające z Placu Konstytucji w Warszawie.
Rozstanie z PPS wpisuje się właśnie w
pierwszomajową scenerię 1990 r. Tak wydarzenie to opisaliśmy w artykule „Raz na wozie,
raz pod wozem”:
„Współpracę z GSR Ikonowicz zerwał w
1990 r. po sławetnym pierwszomajowym Kongresie Prawicy w Sali Kongresowej. Rozstanie
dotyczyło, m.in., oceny wydarzeń pierwszomajowych i wiązało się z ewolucją PPS-RD w
kierunku socjaldemokratycznym (o którym
przesądził Kongres Zjednoczeniowy PPS). Po
1 Maja 1990 r. PPS-RD odcięło się publicznie,
w komunikatach prasowych, od zadym i starć
przed Salą Kongresową.
Warto powiedzieć, o co chodziło: tego dnia
odbyły się aż cztery manifestacje pierwszomajowe. O godzinie 9.00, z Placu Konstytucji,
ruszył pochód organizowany przez GSR i grupy z nią współpracujące; o godzinie 10.00, z
Ronda de Gaulle’a, ruszył pochód PPS, do
którego przyłączyły się grupy wychodzące z
Placu Konstytucji. Połączone ugrupowania
przemaszerowały Nowym Światem do pomnika Kopernika, gdzie zlały się z pochodem organizowanym przez OPZZ i SdRP. O godzinie
13.00, z zaplecza Domów Towarowych ‘Centrum’, ruszył pochód na Salę Kongresową,
gdzie prowokacyjnie zorganizowany został w
tym dniu Kongres Prawicy, ochraniany przez
skinów. Marsz zorganizowały: Międzymiastówka Anarchistyczna i Nurt Lewicy Rewolucyjnej.
Do manifestacji pod Salą Kongresową dołączyli się uczestnicy obu pochodów GSR i PPS
oraz kibice Legii Warszawa. Doszło do przepychanek. Kierownictwo PPS-RD, chcąc uwiarygodnić się w oczach nowych i przyszłych sojuszników, zdecydowała się odciąć od ‘zadym’,
zrywając przy okazji ze swoją ‘zadymiarską’
tradycją” (bynajmniej nie rewolucyjną).
W październiku 1990 roku PPS-RD włączyła
się, na XXV Kongresie PPS, w jednolitą Polską
Partię Socjalistyczną, twardo stojącą na gruncie kapitalizmu. W 1993 roku PPS pod wodzą
23
Piotra Ikonowicza zawarła porozumienie wyborcze z SdRP i przystąpiła do Sojuszu Lewicy
Demokratycznej. Działacze Nurtu Lewicy Rewolucyjnej (w tym Zbigniew M. Kowalewski i
Stefan Piekarczyk) ponownie znaleźli się w tej
partii po roku 1999, kiedy to, po przekształceniu się SLD w jednolitą partię, Rada Naczelna
PPS nakazała posłom PPS utworzenie samodzielnego koła poselskiego. Przełom wieku
zastał zatem działaczy NLR ponownie w PPS,
która w kolejnych wyborach startowała bez
powodzenia samodzielnie. Warto zauważyć,
że druga polska sekcja IV Międzynarodówki,
Nurt Lewicy Rewolucyjnej, nigdy nie podjęła
idei „Inprekora” – POROZUMIENIA LEWICY
REWOLUCYJNEJ. Musiałaby przecież wówczas uwzględnić realia i współpracę z Grupą
Samorządności Robotniczej. Wolała pozostać
radykalnym skrzydłem PPS, czyli polskiej socjaldemokracji.
W 2002 r., kiedy ponownie wróciliśmy na
scenę polityczną, poróżnieni ze sobą działacze
NLR wciąż jeszcze współpracowali z resztkami
Polskiej Partii Socjalistycznej. Dariusz Zalega
wydawał wówczas pismo PPS „Robotnik Śląski”, Zbigniew M. Kowalewski formalnie nie
wystąpił jeszcze z tej partii, pozostali działacze
NLR znaleźli się wówczas w Stowarzyszeniu
ATTAC-Polska, z czego wówczas najwyraźniej
byli ukontentowani.
Wątek nie tylko historyczny
Ocena PPS, a zwłaszcza PPR, to jeden z
zasadniczych wątków, który poróżnił nas z
polskimi zwolennikami IV Międzynarodówki i
niewątpliwie zaważył na zerwaniu współpracy
z największą wówczas międzynarodową tendencją trockistowską, jaką był Zjednoczony
Sekretariat IV Międzynarodówki w połowie lat
80. XX w.
Dla redakcji „Inprekora” było oczywiste, że
„dzięki parciu szeregowych rzesz społeczeństwa – mas ludowych, a przede wszystkim
klasy robotniczej – [parciu] mającemu dynamikę antykapitalistyczną, istniały niezmiernie
sprzyjające warunki do powstania jednolitego
Frontu politycznego partii robotniczych i radykalnego skrzydła ruchu ludowego oraz stworzenia potężnego frontu społecznego rewolucji
oddolnej, a zarazem niezależnej od Kremla”.
Żeby coś takiego zaistniało musiałoby jednak
dojść według redakcji „Inprekora” do… „sojuszu komunistów z PPR z ‘lewicą londyńską’”.
Wszyscy oczywiście wiemy, że do takiego
sojuszu nie mogło dojść z przyczyn oczywistych. PPR nie była przecież z tychże przyczyn
oczywistych partią niezależną od Kremla, bez
Kremla nie mogła również pretendować do
wyznaczonej jej a posteriori przez redakcję
„Inprekora” roli. Na te przyczyny oczywiste
składają się przecież stalinowskie represje
wobec wielonarodowościowego ruchu komunistycznego Drugiej Rzeczpospolitej, w wyniku
których zdziesiątkowana została nie tylko Komunistyczna Partia Polski, ale również jej ukraińskie i białoruskie przybudówki (KPZU i
KPZB), a także partie sojusznicze, takie chociażby jak Białoruska Włościańsko-Robotnicza
Hromada czy Niezależna Partia Chłopska oraz
„mniejszość żydowska”, która w tej partii zawsze odgrywała znaczącą rolę.
Z tych represji niewielu ocalało komunistów,
pozostał może trzeci czy czwarty garnitur tej
partii, a i to często z przetrąconymi kręgosłupami politycznymi, a czasem i moralnymi.
Tymczasem redakcja „Inprekora”, jak gdyby
nigdy nic, obarcza całą odpowiedzialnością za
zaistniały stan rzeczy właśnie „komunistów z
PPR”: „trzeba wiedzieć – dlaczego do tego nie
doszło, a tym samym, kto za to ponosi ciężką
odpowiedzialność historyczną. ODPOWIEDZIALNOŚĆ TĘ PONOSZĄ ZASADNICZO
(MOŻE NAWET WYŁĄCZNIE – ale nie spierajmy się o rzeczy drugorzędne) STALINOWSCY KOMUNIŚCI. Bo ogromna większość ‘lewicy londyńskiej’ poszła przecież na współpracę
z nimi, gdy tymczasem to oni właśnie wykorzystali tę współpracę w sposób haniebny po to,
żeby uzurpować sobie rewolucję, zdławić jej
oddolny charakter, ubezwłasnowolnić ruch
masowy, wykorzenić wszelkie formy demokracji politycznej – tak samorządności, jak i demokracji parlamentarnej – i zapewnić sobie
monopol władzy, czyli ustanowić reżim totalitarny. To oni ponoszą odpowiedzialność za
tragedię polskiej rewolucji, za to, że dokonała
się ona w sposób zwyrodniały, za zbrodnie,
popełniane przez aparat PPR i kontrolowany
przezeń aparat represji – i które, w obawie że
zaczną wychodzić na światło dzienne, usiłowali
od 1956 roku prewencyjnie usprawiedliwiać z
pomocą wylansowanej nagle TEZY O WOJNIE
DOMOWEJ, KTÓRA RZEKOMO TOCZYŁA
SIĘ W POLSCE W LATACH CZTERDZIESTYCH („Nie odwracać się plecami od ruchu
społecznego”, artykuł redakcyjny, „Inprekor” nr
18 z wiosny 1985 r., ss. 54-55).
Kolesie z IV Międzynarodówki recytowali jak
z nut, abstrahując całkowicie od realiów historycznych i konkretnych historycznych uwarunkowań: „Gdyby ich partia zachowała cechy
rewolucyjne, POLSKA REWOLUCJA NIE
MUSIAŁABY PRZEBIEGAĆ POD DYKTANDO
MOSKWY, MIMO NAWET OKUPACJI KRAJU
PRZEZ ARMIĘ RADZIECKĄ – bo gdyby z
jednej strony oparli się o samorządowy ruch
mas i energicznie sprzyjali jego rozwojowi
zamiast go dławić, jak to czynili, a z drugiej
weszli w uczciwy sojusz z ‘lewicą londyńską’
(czyli zgoła odmienny niż na przykład ‘współpraca’ z ‘koncesjonowaną’ PPS), mogliby zerwać pępowinę łączącą ich z Kremlem i zapewnić niezależność polskiej rewolucji” (tamże,
s. 55).
Wykazali przy tym nieprawdopodobny wręcz
obiektywizm, podkreślając, że nie zamykają
24
oczu na „być może” – czyli, że „być może rzeczywiście w partii tej istniały mniej lub bardziej
rewolucyjne nurty lub w każdym razie nurty
podatne na rewolucyjne nastroje i dążenia
społeczne”. Po tym nieprawdopodobnym
wręcz obiektywizmie, porównywalnym tylko z
„obiektywną dynamiką rewolucyjną ‘Solidarności’” i porozumieniem IV Międzynarodówki ze
wszystkimi siłami antykomunistycznymi łącznie
z CIA w ramach masowego ruchu „Solidarności z ‘Solidarnością’” (z wiadomym skutkiem!),
mogli kolesie z redakcji „Inprekora” sobie
wreszcie ulżyć w stylu poniedziałkowego teatru
telewizji czasów Solidarnej Rzeczpospolitej.
Według redakcji „Inprekora” w składzie: J.
Allio, Z. M. Kowalewski i C. Smuga (dziś używający pseudonimu Jan Malewski) w PPR
„Dominował biurokratyczny aparat stalinowski i
to jego natura określała charakter PPR. Na
wiele już lat przed jej powstaniem zwyrodnienie rewolucji rosyjskiej, które pociągnęło za
sobą zwyrodnienie Kominternu, rozpełzło się
po wszystkich jego gałęziach, czyli sekcjach
krajowych” (tamże, s. 56).
Dla wzmocnienia efektu powołano się oczywiście na odpowiedni cytat z Trockiego: „Nigdy
jeszcze – pisał Trocki w listopadzie 1937 roku
w liście otwartym, skierowanym do wszystkich
organizacji robotniczych na świecie, do robotników-socjalistów, komunistów i anarchistów –
ruch robotniczy nie miał w swoich własnych
szeregach wroga tak podłego, tak niebezpiecznego i tak perfidnego jak ten, którym jest
stalinowska klika i jego międzynarodowa agentura”.
Czytając to, nie powiem, my obrońcy KPP i
PPR poczuliśmy się co najmniej nieswojo. Na
szczęście redakcja „Inprekora” dodała, że „faktem jest, że stalinizacja napotkała szczególnie
silne opory w KPP, tak silne, że Kreml uznał za
konieczne jej zniszczenie”. Zrozumieliśmy, że
odpowiadając na nasze wątpliwości w sprawie
czarno-białych ocen PPR i PPS koledzy z „Inprekora” najpierw nas zniszczyli, a teraz przywrócili nam sens życia. Nie mogliśmy się
zresztą nie zgodzić, że KPP w ostatnich latach
swego istnienia prowadziła często „politykę
niebywale samobójczą”. Do tego niepotrzebne
były nam nawet wspomnienia przywoływanego
na tę okazję Hersza Mendela – założyciela
Opozycji Lewicowej w 1932 r. Mieliśmy również własne, rodzinne wspomnienia i doświadczenia.
Niemniej, nie mogliśmy się zgodzić na przecież oczywiste dla wszystkich stwierdzenie:
„Partia, która za zgodą, a co więcej z inicjatywy
i pod ścisłą kontrolą Kremla, odbudowano za
okupacji, była już PARTIĄ DO CNA STALINOWSKĄ” (tamże, s. 57). Dobijające było zwłaszcza stwierdzenie, które padło w szerszym międzynarodowym kontekście Chin i Jugosławii:
„Mimo to uważamy, że była to partia w jakiejś
mierze przynajmniej stalinowska: aparat tej
partii i stworzonej przez nią armii sprawował
biurokratyczną kontrolę nad ruchem masowym
i podporządkowywał jego rozwój, dynamikę,
dążenia i cele swoim własnym interesom”.
Można byłoby przecież z łatwością takim
stwierdzeniem i definicją objąć również partię
bolszewicką, czy w ogóle partie typu leninowskiego. Czyżby również je od początku drążył
„straszliwy rak” marksizmu-leninizmu? Zarzut
„totalitaryzmu” był zatem ze wszech miar uzasadniony, choć jakoś nie znajdował potwierdzenia na gruncie ortodoksyjnego marksizmu.
Pozostało nam tylko zgodzić się z tym, choć
bynajmniej nie zamierzaliśmy zmieniać naszej
oceny linii redakcji „Inprekora” i tzw. wątku
historycznego, pozostając przy naszych komunistycznych „kapliczkach”, o czym doskonale
wiedziała redakcja „Inprekora”, nie omieszkaliśmy jej bowiem o tym poinformować, choć
gotowi byliśmy wycofać się na tym etapie z
obrony Polskiej Partii Robotniczej, z którą nas
nic – poza PRL-em – nie łączyło. Niemniej,
jakieś poczucie sprawiedliwości historycznej
pozostało, diametralnie zresztą odmienne niż
to prezentowane przez Zbigniewa M. Kowalewskiego i redakcję „Inprekora”. Pozwolimy
zatem sobie przytoczyć naszą wstępną polemikę z redakcją „Inprekora” w pełnym brzmieniu, które w ciągu minionego ćwierćwiecza
powinno się było całkowicie przecież skompromitować.
*
Tekst „Zrozumienie i porozumienie” pochodzi z
1984 roku i sam się broni.
Zrozumienie i porozumienie (artykuł
z roku 1984)
Przeprowadzimy tutaj analizę redakcyjnego
artykułu „Inprekoru” O POROZUMIENIE LEWICY REWOLUCYJNEJ. Zważywszy na doniosłość zagadnień poruszanych przez autorów oraz znaczenie ich propozycji, traktujemy
ten materiał jak najbardziej serio. Wymagają
tego i temat i racje, w imię których podjęliśmy
naszą działalność. A przede wszystkim oczekują od nas tego ludzie, którzy nam zaufali i
wspólnie z którymi ponosimy ryzyko oraz ci,
którzy pójdą za nami jeśli uznają, że racja jest
po naszej stronie.
Czy tylko historia?
Zacznijmy może od spraw, które mają
przede wszystkim historyczne znaczenie, lecz
bolą jeszcze dzisiaj. Zdajemy sobie sprawę, że
dla redakcji „Inprekora” podstawową kwestią
jest przebicie się do czytelnika. Znajomość
rzeczy i niewiara w tolerancję ewentualnego
odbiorcy powoduje, jak sądzimy, ostrożność
sformułowań i ocen w sprawach drugorzędnych – nie dla wszystkich jednak.
25
Czy z PPS?
Stosunek redakcji „Inprekora” do PPS jest tu
wymownym przykładem. Większość sformułowań i cytatów wskazuje, że redakcja „Inprekora” uważa za podstawową sprawę flirt – sojusz
z nurtem postsocjalistycznym tu i teraz. A więc
proponuje nam podejście krytyczne i zarazem
pozytywne do „socjalistów” i ich sympatyków
dziś. Przytoczmy tu kilka perełek:
1. Cytat z wypowiedzi J. Kuronia, w której
przyznaje się on do tradycji lewicy socjalistycznej.
2. K. Pużak – ukazany przez redakcję jako
przykład (w dodatku jedyny) niezłomności w
walce ze stalinizmem.
3. Cytaty z Testamentu Polski Podziemnej
(Rady Jedności Narodowej) przeforsowane
głównie z inicjatywy socjalistów.
4. Przytoczenie treści depeszy gen. Bora Komorowskiego, Komendanta Głównego Armii
Krajowej związanego z ruchem socjalistycznym.
5. Wypowiedź A. Michnika o socjalizmie i o
PPS itd.
Oczywiste jest, że tradycje PPS i AK akcentuje się nie przypadkiem – widocznie redakcja
„Inprekoru” pokłada nadzieje w tym, że rehabilitacja tego nurtu, która i tak stała się faktem i
docenienie działalności polskich socjalistów
przysporzy zwolenników reprezentowanemu
przez pismo programowi. Najgorsza jest przecież próżnia. Tu zdaje się echo jest pewne.
Nie możemy nie zauważyć, że ocena PPS
jest wszakże (i słusznie) krytyczna, co najlepiej
oddaje następujący cytat: „Historia PPS – tej
najpotężniejszej partii robotniczej – była w
Polsce przedwrześniowej dogłębnie naznaczona przez politykę jej aparatu biurokratycznego powiązanego rozlicznymi nićmi z aparatem władzy państwowej burżuazji i nie cofającego się nieraz przed współdziałaniem z tą
władzą przeciw robotnikom”.
Nadto wydaje się oczywistym zjawisko częstego cytowania L. Trockiego, co również ma
służyć jego rehabilitacji, a przy okazji podkreśla, że artykuł wyszedł spod pióra trockistów.
Reasumując, widzimy, że koledzy z „Inprekora” gotowi są zaakceptować pozytywne znaczenie ruchu socjalistycznego, a nawet AK i
parlamentu Polski podziemnej. Naszym zdaniem idą jednak w tym za daleko. Jeśli dyskutujemy serio – to traktujemy równie serio czytelników, którzy mają stosunek bardziej krytyczny do PPS jako całości, a szczególnie do
AK i do parlamentu Polski podziemnej. Otóż
warto bez przymrużenia oka odnotować, że
wysłanie depeszy do Londynu przez gen. Bora-Komorowskiego o niesłychanie postępowej
treści nastąpiło nie „już 22 lipca 1944 r.’, ale
dopiero 22 lipca, tzn. w dzień po przekroczeniu
przez Armię Radziecką Bugu, czyli było wymuszone zaistniałą sytuacja zewnętrzną, a dopie-
ro potem wewnętrzną sytuacją przedrewolucyjną.
Po wtóre – uchwalenie radykalnych ustaw
przez parlament Polski podziemnej nastąpiło
także dopiero 1 lipca 1945 r. w sytuacji osaczenia przez NKWD i to w formie testamentu,
co można traktować jako próbę życia po życiu,
równoznaczną z podziałem spadku, którym się
nie dysponuje. Czemuż to wcześniej nie podjęto tak ważkich decyzji? Jak łatwo jest dzielić
stracone, nie musimy chyba nikomu tłumaczyć.
Co z PPR?
Ważniejszym jest jednak to, że w ramach
dociekań historycznych, streszczających się do
krytycznych sympatii do PPS, nie znalazło się
miejsce nawet dla litości w stosunku do PPR. Z
PPR jest wszystko jasne. To partia stalinowskich komunistów – koniec, kropka. Sprawa
zostaje zamknięta bez zbędnych dyskusji. Nie
warto rozdzierać szat i dzielić włosa na czworo. I cóż by nam z tego przyszło? Nie dla
wszystkich jednak jest to tak oczywiste. Co
poniektórych interesuje jeszcze coś takiego,
jak sprawiedliwość dziejowa.
Lekceważenie dla działalności PPR, partii,
która co prawda przy pomocy Kremla i Armii
Radzieckiej zaiste odgórnie przeprowadziła
rzeczywiste reformy społeczne o charakterze
rewolucyjnym, jest niewybaczalnym błędem.
Należy przy okazji zaznaczyć, że PPR w momencie tworzenia się, a nawet dalej do roku
1948 nie była monolitem. Większość działaczy
orientujących się na PPR w kraju od początku
popierała rewolucję społeczną, nawet wtedy,
kiedy dyrektywy kremlowskie były zgoła inne.
W formacji tej dominowały grupy rewolucyjne
wychowane w tradycji KPP, SDKPiL, Róży
Luksemburg – określane przez prorządowych
pismaków jako grupy sekciarskie – w swoim
składzie osobowym jednolicie robotnicze, które
do końca nie zaakceptowały haseł narodowosocjalistycznych i narodowo-komunistycznych
narzuconych partii przez Kreml. Mieliśmy również tendencję – nazwijmy to – patriotyczną,
zdominowaną przez grupy inteligenckie,
znacznie bardziej giętką i skłonną do kompromisów historycznych; zmuszona była ona do
akceptacji stalinowskiego modelu przy wyborze mniejszego zła. Układ sił przechylił jednak
szalę ostatecznie na korzyść stalinowców.
Przyczyną tego była słabość kadrowa partii i
rozbicie klasy robotniczej oraz częściowe jej
zdeklasowanie w wyniku II wojny światowej i
zniszczenia przemysłu.
Warto pamiętać, że odrzucając twierdzenie
Adama Michnika, iż „XIX-wieczny dylemat
ruchów lewicowych – reforma czy rewolucja –
nie jest dylematem ludzi polskiej opozycji”,
należy pamiętać, że rewolucyjną partią w II
Rzeczypospolitej, a więc w XX wieku była właśnie KPP i że właśnie owa partia, choć podlegała procesom stalinizacji została rozwiązana i
26
skazana przez stalinizm. PPR, która powstała
na prochach KPP, była jednak partią rewolucji
społecznej – i to mimo okoliczności, jakie
sprawiły, że tak właśnie, a nie inaczej potoczyły się jej dalsze losy i losy historii. Pamiętać o
tym należy zwłaszcza wtedy, kiedy występuje
się z platformą porozumienia lewicy rewolucyjnej.
Czy tylko różnice terminologiczne?
Rozumiemy, że użycie przez autorów terminu „stalinowscy komuniści” sugeruje, iż dostrzegają oni także istnienie komunistów z
innymi przymiotnikami, np.: lewicowi komuniści, prawicowi, antystalinowscy, rewolucyjni,
eurokomuniści i po prostu komuniści, jednak
ze względów taktycznych – ewentualnie koniunkturalnych – nie widzą potrzeby rozdrabniania się w nieistotnych dla sprawy kwestiach.
Nie ma w tym nic dziwnego, były to widocznie
słowa wówczas martwe, a dziś – bez znaczenia dla obecnego ruchu (porozumienia?) O
anarchistach i syndykalistach rewolucyjnych
już w ogóle nie wspomnimy, jak i o rewolucyjnym ruchu chłopskim czy socjalistach-rewolucjonistach, którzy na kresach wschodnich
mieli swoje siedziby i wpływy wśród ludności
białoruskiej i ukraińskiej.
Tak też kończy się wstępna część medytacji
w związku z artykułem O POROZUMIENIE… Z
zaświatów zdominowanych przez PPS przenosimy się do „nowej lewicy” zdominowanej
przez orientację postpepeesowską. Żegnaj
stara.
Odnotujmy w tym miejscu, że redakcja „Inprekora” stosuje przeważnie ze względów
taktycznych, z chęci łatwiejszego dotarcia do
polskiego czytelnika, terminologię opozycyjnosolidarnościową lub jak kto woli solidarnościowo-ludową. Jest to tzw. bratanie się z ludem
lub inaczej „chodzenie w lud”, jak: zamiast
władzy robotniczej mamy do czynienia z „władzą prawdziwie pracowniczą i samorządową”,
w konsekwencji w ramach piętrzenia swojej
niezależności redakcja „Inprekora” przyjmuje
termin Samorządna Rzeczpospolita jako swój
własny, swojski przyodziewek tubylczy w takim
oto brzmieniu – Federacja Samorządnych
Rzeczypospolitych Europy.
Samorządna Rzeczpospolita, zdaniem redakcji, to ustrój łączący szeroką demokrację
polityczną ze społeczną własnością podstawowych środków produkcji. Na społeczną, a
tym bardziej państwową, własność środków
produkcji nie wszyscy używający tego terminu
„solidarnościowcy” się jednak godzą, nadto
interpretują ją w sposób wykluczający interpretację redakcji „Inprekora”. W większości wolą
oni terminy Wolna Polska lub Solidarna
Rzeczpospolita, które brzmią bez zgrzytu dla
ich ucha.
W związku z tym przypomnijmy oświadczenie redakcji przedsierpniowego „Robotnika”:
„Początkowo baliśmy się używać nazwy
związki zawodowe, bo była skompromitowana,
mówiliśmy o przedstawicielstwach robotniczych” i zdanie redakcji „Inprekora”, które zamieszczone jest po tym cytacie: „Termin socjalizm powróci niewątpliwie, gdy przywróci mu
się właściwe znaczenie w świadomości ruchu
społecznego, na tej samej zasadzie, na jakiej
ruch ten przywrócił właściwe znaczenie terminu związki zawodowe. Jest to jedyny sposób
na wyzwolenie od nowomowy, będącym ważnym narzędziem panowania w rękach władzy
totalitarnej, która uzurpowała sobie wszystkie
idee i symbole ruchu robotniczego”.
Jeśli ma to być prawdą, to czemu i termin
komunizm nie miałby być przewrócony klasie
robotniczej i jej ruchowi? W tymże przecież
numerze „Inprekora” zamieszczono artykuł
Leszka Nowaka „Czy władza totalitarna jest
komunistyczna?” i wypowiedź Dawida Jastrzębskiego pt. „Zrozumieć Śląsk”, gdzie Dawid zwierza się nieopatrznie, że trochę jest
komunistą, że Chrystus był pierwszym komunistą, że mają na niego wpływ dzieła Marksa i
Lenina, że raczej jest marksistą i przy tym nie
zgrzyta zębami na komunizm. I nie przemilcza
sprawy, jak czyni to artykuł redakcyjny. Widocznie koledzy między sobą jeszcze nie ustalili jak czynić to, co czynią. A przecież tak ważka propozycja, jak porozumienie lewicy rewolucyjnej wymaga jasnego języka i ostrości
sformułowań. Chyba że porozumienie jest na
lipnych papierach i wymaga uproszczeń.
Z górki pod górę
Bo czymże jest twierdzenie, że „KSS-KOR
nawiązuje do tradycji polskiego socjalizmu”,
choćby nawet reformistycznych (po 1970 roku
Kuroń i spółka uznali potrzebę przejścia do
Polski Samorządnej bez konieczności rewolucji), jeśli w tymże 13. numerze „Inprekora” w
artykule, także redakcyjnym pt. „Jak rozumieć
hasło ‘wojsko z nami’?” pisze się o odchodzącym z KSS-KOR zespole „Głosu”, kierowanym
przez Antoniego Macierewicza, że ma silną
podbudowę nacjonalistyczną, kieruje się czynnikiem narodowym, a w zasadzie perspektywy
polityczne przedstawione przez zespół „Głosu”
są reakcyjne. Zdecydujmy się zatem – może
KSS-KOR tylko po części nawiązywał do tradycji polskiego socjalizmu.
W tej oto scenerii autorzy POROZUMIENIA
opisują początki nowej lewicy w PRL, lewicy
jakoby antystalinowskiej. Nie dowiemy się
jednak, z jakich części składowych powstała ta
nowa lewica antystalinowska. Wiemy, że jedynie zaszło to po śmierci Stalina. Z pewnością
nurtem najwartościowszym był reprezentowany przez J. Kuronia i K. Modzelewskiego nurt
rewolucyjny, którego wyrazem był LIST DO
CZŁONKÓW PZPR I ZMS UW z 1964 roku,
zawierający program rewolucji antybiurokratycznej. Program ten operował takimi termina-
27
mi jak: klasa robotnicza, demokracja robotnicza, obalenie biurokracji, rady robotnicze i
postulował zorganizowanie się klasy robotniczej we własne związki i partie.
Redakcja „Inprekora” nazywa ten program –
programem Samorządnej Rzeczypospolitej.
Brnijmy dalej w te uproszczenia: zdaniem
redakcji „Inprekora” „Solidarność” przeżywa
jedynie kryzys strategii, tzn. stosuje środki
strategiczne tak dalece ograniczone, że ich
zastosowanie nie pozwala na osiągnięcie celów strategicznych, jakie ten ruch stawia przed
sobą. A więc ruch wyznaje strategię „samoograniczającej się rewolucji”, nie stawia kwestii
władzy, po prostu nie bierze władzy w sytuacji
dwuwładztwa. To wczoraj. Po wprowadzeniu
stanu wojennego podstawową barierą dla ruchu jest podobno kwestia metody w strategii,
tzn. strategia „Solidarności” powinna być budowana następująco: podstawowy środek
strategiczny, prowadzący do celu, jakim jest
Samorządna Rzeczpospolita, to zastąpienie
obecnej władzy totalitarnej przez nową władzę
rewolucyjną, wyłonioną z samorządnych organów walki ruchu społecznego – przede
wszystkim organów strajku powszechnego.
Z kim?
Dziwić się należy, dlaczego „Inprekor” całkowicie pomija milczeniem orientację prawicowo-nacjonalistyczną w „Solidarności”. Czyżby
stosunek do zagrożenia prawicowego wewnątrz „Solidarności” nie miał żadnego znaczenia dla ruchu i dla porozumienia lewicy
rewolucyjnej? Postawmy w takim razie pytanie,
kto ma zorganizować strajk powszechny? Zapytajmy o sojuszników. Czyżby jedynym wrogiem była „strategia samoograniczającej się
rewolucji” – reformiści?
Przesłanką strategii alternatywnej są elementy programu i strategii polskiej rewolucji
zawarte m.in. u Z. Romaszewskiego, w listach
W. Frasyniuka i pracach zespołu programowego pod kierunkiem J. Piniora. Przesłanki takie
występowały nadto w radykalnym ruchu samorządowym załóg (w „Solidarności” Ziemi Łódzkiej i w grupie lubelskiej). Redakcja „Inprekora”
szuka jeszcze sojuszników do porozumienia
lewicy rewolucyjnej np. w Klubach Samorządnej Rzeczypospolitej „WSN”, w tzw. orientacji
pepeesowskiej. Nie znajduje ich jednak tam w
formie wykrystalizowanej, choć twierdzi, że
WSN stoi nadal na gruncie rewolucji oddolnej,
opartej na samoorganizacji i samorządności.
Odmawia jednak WSN uznania faktu podstawowego – kwestii władzy – a więc w ostatecznym rachunku nie stoi, gdyż opowiada się nie
za rewolucją, bo ta może być zwycięska tylko
wtedy, gdy jest przeprowadzona konsekwentnie do końca – od dołu do samej góry – lecz za
reformą demokratyczną. Nie bez powodu WSN
powołuje się na tradycję reformistycznych nurtów socjalizmu polskiego, a odcina się od myśli
politycznej nurtów socjalizmu robotniczego i
samorządowego, w tym również tradycji lewicowo-radykalnych skrzydeł PPS. Nie bez powodu też A. Michnik i inni przywódcy KSSKOR, WSN i tzw. grup politycznych o orientacji
pepeesowskiej idą wyraźnie na prawo, ku
współczesnej socjaldemokracji, odcinając się
zdecydowanie od lewicy rewolucyjnej, od
wszelkiej maści „lewaków”. Chyba nie w myśl
prastarej zasady – nie ma wrogów na lewicy.
Wypowiedź A. Michnika, przypisująca PPS
wyłączność reprezentowania robotników w
Polsce przedwrześniowej, nie jest lapsusem,
jak minimalizuje to redakcja „Inprekora”, lecz
kolejnym dowodem na to, że KPP i innych
partii lewicowych w Drugiej Rzeczpospolitej nie
traktuje Michnik jako partii robotniczych. Dla
niego KPP była i jest wyłącznie agenturą sowiecką, a pozostałe pomniejsze – przybudówkami KPP, ewentualnie partiami grup obcych
nam narodowo – mniejszości ukraińskiej, białoruskiej i żydowskiej – które nie są tematem
rozważań A. Michnika. I nie jest to sąd odosobniony. Nie przypadkiem także J. Kuroń w
okresie „Solidarności” podawał w wątpliwość
celowość podziałów na lewicę i prawicę. Dla
Kuronia taki podział nie ma znaczenia w Polsce, ani dziś, ani jutro, ani w przewidywalnej
przyszłości. Można traktować tę wypowiedź
jako wyciągnięcie ręki do prawicy lub zawieszenie broni. Wśród prawicy sąd ten nie zyskał
poklasku, dla nich widać tradycje narodowoprawicowe mają wartość ponadczasową, niekoniunkturalną. Widać komu wiatr wieje w
żagle. Prawica w Polsce jest ideowa! Ma również swoją bazę społeczną, która gotowa jest
ją wspierać finansowo.
Wprowadzenie stanu wojennego spowodowało, ku zadowoleniu władz, zdecydowany i
spontaniczny zwrot masowego ruchu „Solidarności” na prawo. Jest to sytuacja przejściowa,
jednak jest ona niezaprzeczalnym faktem.
Zauważalne jest to w kolejnych wersjach deklaracji WSN, w powstających jak grzyby po
deszczu programach „Głosu”, „Niepodległości”
czy „Wyzwolenia”, które w przeciwieństwie do
deklaracji WSN, ze względu na swoją jawną
wrogość do lewicy zyskały zwolenników. Wystarczy przejrzeć podstawowe tytuły prasy
podziemnej, aby upewnić się, że ruch zmierza
na prawo. Artykuły, które cytuje redakcja „Inprekora” są na razie wyjątkami w morzu demagogii nacjonalistycznej. Wszyscy łącznie z
WSN czy redakcją pogrudniowego „Robotnika”
wiedzą dobrze, że na Zachodzie jest lepiej, że
gospodarka kapitalistyczna (imperializm) ostatecznie będzie górą. Dla WSN wzorem są państwa „demokratyczne” rządzone przez socjaldemokrację.
Tak jak w Chile, tak i w Polsce tzw. socjaliści
coraz wyraźniej odwołują się do najgorszych
tradycji socjaldemokracji zachodniej. Jednocześnie odcinają się od wszystkiego, co pach-
28
nie „skompromitowaną lewicowością”, a skompromitowaną lewicowością w powszechnym
rozumieniu jest tradycja lewicy rewolucyjnej.
Każda wyraźniejsza deklaracja w duchu lewicy
rewolucyjnej powoduje falowe oskarżenia o
prowokację ubecką, agenturę sowiecką, machinacje KGB, o komunizm i lewactwo. Prawdziwy opozycjonista, o ile odważy się na
współpracę z ludźmi konsekwentnej lewicy,
gotów jest zawsze zaprzeczyć temu, a w rezultacie napiętnować tych degeneratów i lewaków, albo w najlepszym przypadku milczeć.
Zdecydowanie najgorsza sytuacja pod tym
względem jest w Warszawie i Gdańsku, lepiej
jest na Dolnym i Górnym Śląsku. Co innego
lewica zachodnia – ta płaci i pomaga, od tego
przecież jest. A pieniądz opozycji nie śmierdzi.
Przyda się w myśl zasady uznawanej nie tylko
przez „Niepodległość” – „każdą złotówkę, a
tym bardziej dolar przeznaczy się na walkę z
komunizmem i Sowietami”, z czerwonym
wszelkiej maści.
Dla decydującej części obecnej polskiej opozycji przeważnie nie ma znaczenia charakter
własności środków produkcji. Ważne jest, aby
były instytucje demokracji parlamentarnej. A
czy zapewnią one decydujący głos w sprawach
podziału i wykorzystania dochodu narodowego, czyli produktu społecznego, tym, którzy go
wytwarzają – to się jeszcze okaże. Gdyż zgodnie z ostatnią ankietą „Niepodległości”, w Polsce zdecydowaną większość w wolnych wyborach zyskałaby prawica. Można oczywiście nie
traktować poważnie takich ankiet, ponieważ
odpowiedzieli na nią tylko czytelnicy „Niepodległości”. Ale należy pamiętać, że za dobrych
czasów „Solidarności” dziennik NSZZ „Solidarność” regionu Mazowsze, „Wiadomości Dnia”,
do końca swego istnienia odrzucał ideę samorządów robotniczych, pracowniczych, czy jak
kto woli załogowych, atakował „NTO” za lewicowość i marksizm, ewentualnie kryptomarksizm, a „Niezależność” za domniemaną lewicowość i ostatecznie był górą.
Lech Wałęsa powiedział kiedyś, że „większość ludzi tutaj jest socjalistami, nawet jeśli
nie zdają sobie z tego sprawy – głównie klasa
robotnicza”. Naszym zdaniem należy czynić
wszystko, żeby zdali sobie z tego sprawę,
walcząc na co dzień o interesy robotnicze.
Etapowa wizja wprowadzania demokracji bezpośredniej (systemu samorządowego) – najpierw demokracja parlamentarna, później
wzbogacanie jej o formy demokracji bezpośredniej – jest niewystarczająca na tym etapie
historycznym. Może być popierana tylko ze
względów taktycznych, ze świadomością zagrożeń, jakie ze sobą niesie. Z tego też powodu sporną sprawą jest twierdzenie, że „lewica
rewolucyjna w swoim programie popiera ideę
szeroko rozpowszechnioną w NSZZ ‘Solidarność’ – powołania drugiej izby w Sejmie, tzw.
Izby Samorządowej lub Społeczno-Gospo-
darczej, wybieranej w sposób demokratyczny
przez bezpośrednich producentów i skupiającą
w swoich rękach najwyższą władzę ekonomiczną w Samorządnej Rzeczypospolitej”.
Ponieważ idea ta zakłada z góry system parlamentarny w dwóch wersjach, w pierwszej,
rozpowszechnionej w okresie 1980-1981, z
pierwszą izbą podporządkowaną obecnym
strukturom władzy biurokratycznej (wersja
reformistyczna) i w wersji drugiej, która lansowana była przez „Solidarność” Ziemi Łódzkiej z
wolnymi wyborami i zyskująca dziś popularność. Obecnie wiadomo, że Sejm, z którym
mamy do czynienia, wersji pierwszej nie zaakceptuje, choć w 1980-1981 r. wielu liczyło się z
czymś przeciwnym. Przy drugiej ewentualności
jeszcze nie wiadomo, kto w tym Sejmie zdobędzie większość i czy ta większość zaakceptuje
przekazanie najwyższej władzy ekonomicznej
drugiej izbie. Uważamy zatem, że hasła „wolnych wyborów” i „drugiej izby” nie zastąpią
rewolucji politycznej i systemu samorządów
robotniczych.
Najpełniej rozwiniętą formą demokracji nie
jest demokracja parlamentarna, którą historycznie ukształtowały społeczeństwa burżuazyjne. Jest nią naszym zdaniem, tak jak i
zdaniem redakcji „Inprekora”, demokracja rad,
którą stworzył ruch robotniczy i tylko rewolucja
polityczna może stworzyć przesłanki dla jej
istnienia. Nie wystarczy to jednak, aby być
przeciwwagą dla imperializmu i systemu biurokratycznego. Rozwiązanie więc nie leży tylko w
Polsce i w skali Polski.
W sprawach podstawowych:
- wyższości samorządu nad demokracją parlamentarną i roli tendencji politycznych zgadzamy się z „Inprekorem”, w tym i z twierdzeniem, że monopol partii politycznych jest cechą
demokracji parlamentarnej i tylko samorząd
pozwala na jego skuteczne złamanie;
- planowania rozwoju społeczno-gospodarczego; uważamy również, że samorząd pojęty
jako system, a nie suma oddzielnych instytucji
samorządu zakładowego i lokalnego – w przeciwieństwie do demokracji parlamentarnej ma
oparcie nie w gospodarce rynkowej, lecz w
kooperacji społecznej wytwórców, a tym samym w gospodarce planowej. Opowiadamy się
za tym, aby nad rynkiem miał przewagę plan –
aby o alokacji zasobów gospodarczych i inwestycjach społecznych decydowały nie mechanizmy rynkowe i prawo zysku, lecz priorytety,
świadomie określone i demokratycznie ustalone przez całe społeczeństwo – przede wszystkim przez tych, którzy swoją pracą tworzą dochód narodowy.
Zarazem uważamy, że gospodarka rynkowa
utrzyma się przez długi czas – obumieranie jej
mechanizmów będzie powolne, uzależnione
od tempa rozwoju sił wytwórczych, przyrostu
bogactwa materialnego społeczeństwa i rozwoju świadomości społecznej. Przede wszyst-
29
kim jednak od zwycięstwa rewolucji w skali
światowej. Popieramy dlatego powszechną
solidarność ludzi pracy w każdym zakątku
Ziemi, a nie tylko wyzwolenie narodów ZSRR i
naszego obozu ze szponów biurokracji. Chcemy solidarności robotników całego świata z
Polską, a jednocześnie opowiadamy się przeciw wyzyskowi w walce o upodmiotowienie
klasy robotniczej na całym świecie i w skali
całego świata.
Uznajemy konieczność przeprowadzenia antybiurokratycznej rewolucji politycznej w Polsce
i krajach naszego obozu i rewolucji społecznych w pozostałych krajach.
W sprawie tytułowej – POROZUMIENIA LEWICY REWOLUCYJNEJ – sądzimy, że takowe
porozumienie wymaga powstania silnych lewicowych grup, tendencji, związków zawodowych i partii. Dopóki ich nie ma, co jest faktem
w Polsce, porozumienie powinno dotyczyć
głównie konieczności współdziałania w tworzeniu i organizacji takich grup w toku walki o
robotnicze interesy, a tu konieczne jest wzajemne zrozumienie. Porozumienie zakłada
zrozumienie.
Sekciarze (?)
***
Polemika ta została opublikowana w 18 numerze „Inprekora” z wiosny 1985 r., ss. 40-50. W
tymże numerze znalazła się odpowiedź redakcji „Inprekora”: „Nie odwracać się plecami do
ruchu społecznego”, ss. 50-72 oraz nasze
pokwitowanie „Grunt to zdrowie”, ss. 72-74.
Już przed opublikowaniem wymiany zdań
współpraca między GSR i IV Międzynarodówką została zerwana. Na przełomie 1984/1985
r. nastąpił również rozłam w grupie i redakcji
„Sprawy Robotniczej”.
Porozumienie i zaufanie
Od czasu opublikowania na łamach „Inprekora” naszej polemiki/artykułu „Porozumienie i
zrozumienie” minęło już prawie ćwierć wieku.
Porozumienie okazało się niemożliwe i wówczas, i w Trzeciej Rzeczypospolitej. O ile wówczas, jak nam się wydawało, brakowało zrozumienia, to w nowej rzeczywistości okazało
się, że brakuje przede wszystkim zaufania.
Zapewne zresztą wzajemnego. A mimo to, w
2003 r., Zbigniewowi M. Kowalewskiemu i IV
Międzynarodówce złożyliśmy kolejne propozycje koncyliacyjne. Wydawało nam się, że w
nowej rzeczywistości, po naszym powrocie na
scenę polityczną, warto przełamać wzajemne
opory i zdobyć się na współpracę. Nie musimy
chyba uzasadniać dlaczego. Wkrótce okazało
się jednak, że druga strona ma inne zdanie. Po
dyskusji na łamach internetowego Czerwonego Salonu wokół inicjatywy Frontu Lewicy, po
wymianie polemik i artykułów, wreszcie po
odrzuceniu przez emisariuszy IV Międzynaro-
dówki i przez Zbigniewa M. Kowalewskiego
naszej oferty współpracy, zdecydowaliśmy się
na krok ostateczny – na ujawnienie korespondencji ze Zbigniewem M. Kowalewskim w powyższej sprawie, sprawie przecież publicznej.
Prywatnej korespondencji z Z M. Kowalewskim
nigdy przecież nie prowadziliśmy. Nawet nie
próbowaliśmy się z nim zaprzyjaźnić. Chodziło
tylko o porozumienie polityczne na lewicy rewolucyjnej. Ofertę taką złożyła przecież ćwierć
wieku temu redakcja „Inprekora” w imieniu IV
Międzynarodówki. Dla Zbigniewa M. Kowalewskiego, jako ówczesnego członka redakcji
„Inprekora”, oferta ta powinna być przynajmniej
zrozumiała.
Musimy się przyznać do błędu, a nawet kolejnej komedii pomyłek. Jedynym naszym
usprawiedliwieniem może być tylko przerwa w
życiorysie politycznym. Jesienią 2003 r. mogliśmy już tylko podsumować kolejne niepowodzenie: „Nie dziwi nas, że nasze kolejne propozycje koncyliacyjne o charakterze jednolitofrontowym nie są odwzajemniane przez dominujące w Polsce środowisko lewicowe. Co
więcej, traktowane są one nieufnie, a nawet
wrogo (i nie zraża nas to!). To odruch obronny.
Jak pisze Zbigniew M. Kowalewski, w odpowiedzi na naszą propozycję: ‘Do współpracy
konieczny jest pewien stopień wzajemnego
zaufania. Nagminnie stosowane przez Was
wspomniane ‘metody walki’ sprawiają, że do
Was nie mam żadnego zaufania. Doświadczenie środowisk Książki i Prasy świadczy, że
lewicowcy o bardzo różnych rodowodach, doświadczeniach i poglądach mogą ze sobą z
powodzeniem współpracować, o ile tylko w
stosunkach wzajemnych respektują pewne
zasady, które stwarzają atmosferę wzajemnego zaufania.
Dopóki nie zaczniecie trzymać się zasad, o
których mowa, nie będzie warunków sprzyjających występowaniu z Wami ze wspólnymi
propozycjami czy inicjatywami – nawet wtedy,
gdyby (w przeciwieństwie do tej, o którą tu
chodzi) były one słuszne” (patrz: „Korespondencja GSR z ZMK” oraz nasz tekst „Wzajemne zaufanie” z 22 września 2003 r.).
Jak zwykle nie zaskoczyliśmy. Okazało się
przecież, że IV Międzynarodówce, ani Z. M.
Kowalewskiemu nie chodzi bynajmniej o porozumienie lewicy rewolucyjnej, ale o budowę
szerokiego frontu lewicy z socjaldemokratami
włącznie. Tym ostatnim Kowalewski i „Czwórka” raczej się nie afiszowali, choć dowodów nie
brakowało. Nie omieszkaliśmy o tym wspomnieć we „Wzajemnym zaufaniu” i uniesieniu:
„Doświadczenie ‘środowiska Książki i Prasy’,
wywodzącego się z PPS Piotra Ikonowicza,
jest pod tym względem znamienne. Wydawnictwo w okresie rozruchu opierało się na prywatnych funduszach szwajcarskiego sympatyka
spod znaku emigracyjnego PPS, obecnego
prezesa wydawnictwa. Na dzień dzisiejszy
30
utrzymanie Instytutu Wydawniczego zapewnia
swoimi zamówieniami w ramach tejże współpracy Ogólnopolskie Porozumienie Związków
Zawodowych – druk ‘Przeglądu Wydarzeń
Związkowych’ i ‘Nowego Tygodnika Popularnego’, głównych pism OPZZ, gwarantuje Instytutowi Wydawniczemu ‘Książka i Prasa’ utrzymanie się na niełatwym przecież rynku.
O wzajemnym zaufaniu świadczy stała
współpraca środowisk i regularne publikacje
artykułów i tłumaczeń redaktorów i współpracowników ‘Lewą Nogą’ i ‘Rewolucji’ na łamach
‘Nowego Tygodnika Popularnego’, którego
redaktorem naczelnym jest Stanisław Nowakowski, jednocześnie pełniący funkcję sekretarza redakcji i zastępcy redaktora naczelnego
innego pisma tego wydawniczego koncernu –
‘Kontrpropozycji’. Naczelnym ‘Kontrpropozycji’
jest nie kto inny, jak Mieczysław Krajewski,
szef zespołu doradców przewodniczącego
OPZZ, Macieja Manickiego.
W ‘koncernie’, obok wymienionych pism
związanych z OPZZ znajdują się dwa tytuły
radykalnej lewicy: ‘Lewą Nogą’, niegdyś pismo
zbliżone do PPS Piotra Ikonowicza, oraz nowy
tytuł, ‘Rewolucja’ Zbigniewa M. Kowalewskiego. Najnowszym dzieckiem Instytutu Wydawniczego są właśnie ‘Kontrpropozycje’, które na
scenę polityczną wróciły przed rokiem.
Nasza krytyczna recenzja ‘Kontrpropozycji’
ukazała się 28 stycznia b.r. (‘Miraż ‘nowoczesnej lewicy’’). Próżno byłoby jednak szukać
krytycznego ustosunkowania się do tej inicjatywy ze strony środowisk radykalnej lewicy
współpracujących z Instytutem Wydawniczym
‘Książka i Prasa’.
Tymczasem, przyjazną reklamę-recenzję
‘Kontrpropozycji’ zapewnił ‘Robotnik Śląski’ (nr
3 z marca/kwietnia 2003), podobnie jak Z.M.
Kowalewski, ściśle współpracujący z mandelowcami (Komitet Międzynarodowy IV Międzynarodówki).
Ten zwyczaj wzajemnego wspierania się, a
raczej usłużnego wspierania chlebodawcy,
współpracy opartej na wzajemnym zaufaniu,
jest gwarantem nieobecności polemik. I co
więcej – promocji socjaldemokratycznych
‘Kontrpropozycji’ w środowiskach pracowniczych i lewicowych, w tym również w tych radykalnych i antykapitalistycznych.
Warto zaznaczyć, że ‘Kontrpropozycje’ twardo stoją na gruncie kapitalizmu, a nawet liberalizmu spod znaku Partii Demokratycznej rodem
z USA i za tzw. kapitalizmem z ludzką twarzą.
Są jawną agenturą kapitalistyczną w ruchu
związkowym, świadomą własnych celów i interesów.
’Nowoczesna lewica’, za jaką od początku
chciał uchodzić zespół ‘Kontrpropozycji’, stawia bowiem za priorytet odbudowanie mechanizmów zapewniających pokój społeczny i
nadających gospodarce dynamikę wykluczają-
cą odrodzenie się walki klasowej i rewolucyjnego ruchu robotniczego.
O roli OPZZ na scenie politycznej nie warto
wspominać. Warto natomiast odnotować, że
współpraca radykałów spod znaku ‘Lewą Nogą’ i ‘Rewolucji’ gwarantuje OPZZ i ‘Nowemu
Tygodnikowi Popularnemu’ legitymizację w
środowiskach radykalnej lewicy, a jednocześnie pozwala, za przyzwoleniem radykałów,
kontynuować kurs na demobilizację klasy robotniczej. ‘Wzajemne zaufanie’ w raczkujących
środowiskach radykalnej lewicy skutkuje utratą
azymutu i gwarantuje względny pokój społeczny biurokracji związkowej spod znaku OPZZ.
Należy dodać, że w ramach braku wzajemnego zaufania, Instytut Wydawniczy ‘Książka i
Prasa’ odmówił druku ‘Przeglądu Marksistowskiego’, planowanego tytułu Nurtu Lewicy Rewolucyjnej. Nurt tymczasem, poprzez ‘Kreta
Związkowego’, podjął krytykę biurokracji
związkowej, uzasadniając tym samym brak
zaufania”.
Wówczas zapomnieliśmy dodać, że w koncernie tym poczesne miejsce zajmuje środowisko i pismo „Bez Dogmatu”. Może nie byliśmy
wówczas aż tak „dogmatyczni”, a może liczyliśmy, że nie wszyscy są aż tak nie dogmatyczni, jak Zbigniew M. Kowalewski i IV Międzynarodówka? Mniejsza o to, faktem jest, że nie
szukaliśmy wówczas konfliktów z tym środowiskiem, ale to było nasze przeoczenie, bynajmniej nie ich. Konflikt przecież wisiał w powietrzu, skoro i w tym środowisku dominującą
tendencją była tendencja socjaldemokratyczna. A tego dziś nikt już nie ukrywa.
We „Wzajemnym zaufaniu” pozwoliliśmy sobie na krótką charakterystykę socjaldemokracji
(jeszcze bez radykalnego skrzydła!):
„Cechą wyróżniającą socjaldemokracji, również tej spod znaku ‘Kontrpropozycji’, jest
zdrowy rozsądek i kierowanie się zasadami
negocjacji. Zdrowy rozsądek i pragmatyzm
podpowiadają jej, że system kapitalistyczny w
Polsce jest faktem, którego nie sposób negować, a więc i burzyć się przeciw niemu. Akceptacja kapitalizmu nastąpiła zresztą już dużo
wcześniej, zanim jeszcze walka o kształt ustroju została przesądzona. Socjaldemokraci nie
mają bowiem w zwyczaju opierać się narastającym trendom, są na wskroś obiektywistycznie nastawieni, a więc przyjmują wyroki historii
nawet wtedy, kiedy się z nimi tak do końca nie
utożsamiają. Socjaldemokraci zresztą mają
stale dylematy, które rozwiązują przez ustępstwa wobec wroga klasowego, co podnosi ich
obiektywizm do poziomu absolutnej wiarygodności w oczach państwa burżuazyjnego, a
także do poziomu… absurdu z punktu widzenia klasy robotniczej.
Na zamachy na prawa pracownicze i na uderzenia w poziom życia odpowiadają nadstawianiem drugiego policzka, a potem znowu
nadstawiają to jedną, to drugą stronę twarzy
31
twierdząc, że tym razem burżuazja nie odważy
się uderzyć. Na ich usprawiedliwienie można
tylko powiedzieć, że brak instynktu samozachowawczego tłumaczy się tym, że policzek,
który nadstawiają należy nie do nich, ale do
klasy robotniczej.
Ogólnie słuszne postulaty poprawy doli ludzi
pracy w kapitalizmie, skonstruowane przy
uwzględnieniu niełatwych warunków ograniczających stawianych przez logikę produkcji
kapitalistycznej, przypominają ćwiczenia gimnastyczne, które stanowią sztukę dla sztuki.
Brak bowiem chęci odwoływania się do sił
społecznych, które mogłyby wymusić realizację
słusznych postulatów – w imię pokoju społecznego.
Kardynalny błąd uczciwych socjaldemokratów polega na tym, że nawet jeśli uda im się
wymyślić mechanizm dający umiarkowane
korzyści pracownikom przy nie umniejszaniu
interesów klasy burżuazyjnej jako całości, nie
są oni w stanie sprawić, by konkurencję kapitalistyczną wygrywali wszyscy kapitaliści. O ile
są w stanie przekonać pracowników o konieczności ustępstw dla ‘dobra ogólnego’, o
tyle nie ma żadnej mowy o ustępstwach partykularnego kapitalisty w imię korzyści choćby
klasy burżuazyjnej jako takiej – rywale tylko
czekają na taki dowód ‘frajerstwa’. Byłoby to
zresztą wbrew zasadom racjonalności kapitalistycznej, ustępstwem na rzecz reguł ‘komunizmu’ i Bóg wie, jakie jeszcze bezeceństwo,
domagające się poświęcenia jednostki na ołtarzu abstrakcji, jaką jest społeczeństwo, czy
uchowaj Boże, jakiś kolektyw.
W ten sposób działanie socjaldemokracji ma
charakter utopijny. Niezwykły okres państwa
dobrobytu zaistniał z powodu uprzedniego
napędzenia koniunktury niesłychanymi do
tamtej pory zniszczeniami wojennymi i odbudową gospodarek europejskich, istnienia narzędzi interwencjonizmu państwowego wypróbowanymi w dobie przedwojennego Wielkiego
Kryzysu, lęku burżuazji przed wojną i powtórzeniem totalitaryzmu faszystowskiego, który to
lęk odegrał rolę ‘bicza na kapitalistów’, jakiego
sama socjaldemokracja nigdy by nie odważyła
się użyć, a także przykład ZSRR i krajów realnego socjalizmu.
Dziś, socjaldemokracja nie ma ani takich
sprzyjających warunków działania, ani takiego
narzędzia wymuszającego na kapitalistach
zawieszenie ich własnej konkurencji w celu
maksymalizowania zysku nie tylko kosztem
pracowników, ale i siebie nawzajem.
Socjaldemokracja całą nadzieję pokłada
więc w narzędziu interwencjonizmu państwowego i w sile państwa, który mógłby zostać
wykorzystany przez lewicową ekipę u władzy.
Stąd apele do władz, które w sposób niezrozumiały dla uczciwych socjaldemokratów nie
spieszą z realizacją programu mającego na
celu uzdrowienie gospodarki wraz z poprawą
sytuacji pracowników w ramach możliwości i
zdrowego rozsądku – nie obiecują kokosów
przecież, ale sproletaryzowanym warstwom
pracowników najemnych każda, nawet minimalna poprawa, będzie promieniem nadziei na
przyszłość.
Władze jednak, nawet lewicowe, nie kwapią
się z realizacją postulatów, które same deklarowały w wyścigu o mandaty wyborców. ‘Lewica kawiorowa’ (nazywaną też – w trosce o
adekwatność odzwierciedlenia stanu faktycznego – lewicą przy żłobie), po dojściu do władzy traci złudzenia, o ile je przedtem posiadała. Docierają do niej realia systemu kapitalistycznego, gdzie nie liczy się efekt całościowy,
ale doraźna konkurencja nie oparta na żadnych zasadach czy regułach, które nie byłyby
modyfikowalne z punktu widzenia maksymalizacji zysku.
Oddolny nacisk na realizację programów
wyborczych sprawia, że rządy ‘lewicowe’ muszą uprawiać demagogię, której przeczy realna
działalność. W istocie, rolą ‘lewicowego’ rządu
jest utrzymywanie w ryzach społeczeństwa,
którego pauperyzacja grozi wybuchem. ‘Opozycyjno-komplementarni’ wobec ‘lewicowego’
rządu socjaldemokraci wskazują na niekonsekwencje rządu i na zagrożenia, jakie te za
sobą pociągają. Ta ‘przenikliwość’, która pozwala im dostrzegać ‘niebezpieczeństwo’ dzikich strajków, nie kontrolowanych przez mechanizm kanalizowania niezadowolenia społecznego w związkach zawodowych stawia
socjaldemokrację ‘zaplecza’ na pozycjach
większego jeszcze wroga protestów pracowniczych niż sam rząd, który tylko ujawnia swą
bezsilność. ‘Zaplecze’ cały swój wysiłek wkłada w wynajdywanie sposobów unikania ‘niebezpieczeństwa’ wyrwania się oddolnych ruchów pracowniczych spod kontroli współpracujących z patronatem związków zawodowych.
Uzależniając kurs na poprawę sytuacji klasy
pracowników najemnych od świadomej i dobrowolnej akcji rządu ‘lewicowego’, socjaldemokraci reprezentują stanowisko utopijne.
Zakładają, że z kapitałem można się dogadać
racjonalnie, pracowników da się namówić do
zaciskania pasa i wystarczy słuszny program
gospodarczy, który przedstawiają. Socjaldemokracja u władzy już wie, że ze strony kapitału nie można liczyć na ŻADNE ustępstwa.
Pozostaje wymuszać coraz większe ustępstwa
ze strony pracowników, licząc, że to wystarczy.
W efekcie, okazuje się, że to pracownicy są
destruktywni, ponieważ protestują, sabotując
niełatwe wysiłki udobruchania burżuazji.
Jednocześnie działając w oddolnych ruchach
opiniotwórczych socjaldemokraci przejawiają
większe możliwości oddziaływania. Ich wpływ
na zniechęcanie pracowników do spontanicznej akcji na rzecz realizacji interesów swojej
klasy jest dużo bardziej prawdopodobny. Stanowić oni mogą pragmatyczne skrzydło ruchu
32
związkowego. Natomiast poprzez fakt rozmiękczenia nurtów lewicy radykalnej, która
szukając możliwości efektywnego działania
przyjmuje opcję szerokiego (i jeszcze szerszego) pluralizmu, jest otwarta na poprawne naukowo programy socjaldemokratyczne (i ‘nowoczesnosocjalistyczne’). W efekcie więc, w
ramach swoistego przegrupowania, lewica
radykalna przyczynia się do odbudowy w klasie robotniczej ugruntowanej pozycji tendencji
reformistycznej typu socjaldemokratycznego,
dla której walka z komunizmem, z rewolucyjnym ruchem robotniczym jest podstawowym
celem, ba, racją istnienia i bycia tolerowaną w
państwie kapitalistycznym”.
Oczywiście, radykalne skrzydło socjaldemokracji nie boi się odwoływać do mas.
Nie była to oczywiście jedyna i kompletna
nasza charakterystyka socjaldemokracji. Do
tematu wracaliśmy nie raz, skoro socjaldemokracja miała solidną pozycję w ruchu No Global raczkującym również w Polsce, robiąc sobie zastępy kolejnych wrogów na lewicy. Z tą
starą maksymą – NIE MA WROGÓW NA LEWICY – jest coś nie tak. Możemy sobą zaświadczyć, że ich nie brakuje – taka jest dziś
„prawdziwa lewica”.
Tymczasem Zbigniew Marcin Kowalewski
budował w Polsce kolejny, „masowy”, a raczej
szeroki ruch społeczny, w którym, ma się rozumieć, poczesne miejsce miała zapewnione
socjaldemokracja z jej radykalnym skrzydłem.
Tacy jak my, słusznie, nie budzili jego zaufania.
Na rezultaty nie musieliśmy długo czekać.
Na początku przestały się ukazywać „Kontrpropozycje”, ale bynajmniej nie dlatego, że
przypomnieliśmy starą polemikę Ewy Balcerek
z twórcą „Kontrpropozycji”, dr Mieczysławem
Krajewskim. Po prostu w OPZZ zabrakło pieniędzy. Tymczasem Zbigniew M. Kowalewski
wraz z Magdaleną Ostrowską przeniósł się do
SLD-owskiej „Trybuny” po drodze zaliczając
epizod z Ogólnopolskim Komitetem Protestacyjnym i pismem „Walka Trwa”, w czym dzielnie mu sekundowali Florian Nowicki i Stefan
Zgliczyński. Na łamach „Trybuny” i jej dodatków („Impuls” pod redakcją Krzysztofa Pilawskiego i „Aneks” Przemysława Szubartowicza),
lansowana przez Magdalenę Ostrowską i Kowalewskiego „prawdziwa socjaldemokracja”
przybrała wręcz twarz radykalną, tworząc pomost do Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień ’80” i Polskiej Partii Pracy, która okazała
się najlepszym medium w rękach mistrza nie
tylko iluzji, ale i instytucjonalizacji nowej radykalnej lewicy przy pomocy, znanej już nam
socjaldemokracji, choćby nawet w wydaniu
Fundacji im. Róży Luksemburg.
Teraz Zbigniew Marcin Kowalewski mógł wyłożyć wszystkie karty, a miał nawet asa w rękawie. Tym asem był nie Daniel Podrzycki, a
nawet nie Bogusław Ziętek, który jak doskona-
ły aktor wcielił się osobiście w rolę medium, ale
„partyzant, ubek, profesor” Ryszard Nazarewicz, aktualny członek Stowarzyszenia Marksistów Polskich i ZBOWiD, profesor zwyczajny
historii, były członek PPR i PZPR, były pracownik naukowy Instytutu Historii Ruchu Robotniczego Akademii Nauk Społecznych przy
KC PZPR, były podpułkownik MO, zastępca
szefa Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego dla
miasta stołecznego Warszawy, były żołnierz
Gwardii Ludowej, były oficer do spraw informacji w III Brygadzie im. Józefa Bema AL, były
szef informacji i wywiadu Okręgu Częstochowa
AL, uczestnik walk z reakcyjnym podziemiem,
były naczelnik Wydziału V Wojewódzkiego
Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi,
skąd zresztą pochodzi Kowalewski.
Bilans minionej epoki
Zanim przejdziemy do kolejnych konkretów,
warto pokusić się o szersze podsumowanie.
Takim bilansem minionej epoki był nasz artykuł
dotyczący “Solidarnościowego dziedzictwa
‘lewicowego komunizmu’” (z 26 sierpnia 2005
r.), w którym wyłożyliśmy kawę na ławę:
„W wyniku II wojny światowej powstał, co
prawda, obóz ’socjalistyczny’, ale nie nastąpiła
rewolucja socjalistyczna, jak przewidywał
Trocki i jego uczniowie. Dwuznaczny sukces
Stalina podkopały rewelacje XX Zjazdu KPZR,
ale bynajmniej nie wzmocniły, wbrew oczekiwaniom, nurtu rewolucyjnego bolszewickotrockistowskiego. Trockizm dzielił się coraz
bardziej, m.in. ze względu na ocenę tego,
czym był ZSRR – zdegenerowanym państwem
robotniczym, państwowym kapitalizmem czy
może biurokratycznym kolektywizmem. Te
scholastyczne dysputy nie prowadziły do rozstrzygnięć, choć zapewne pozwalały w niektórych przypadkach na dokonywanie wartościowych analiz politycznych, szczególnie krytycznych.
Z drugiej strony, zachodnie stalinowskie partie komunistyczne ewoluowały w kierunku eurokomunizmu, czyli opartego na poszanowaniu
demokracji burżuazyjnej paktu z establishmentem. W tych warunkach, alternatywą programową dla skrajnej lewicy stał się nurt lewicowego komunizmu, marginalny w latach 20., ale
zyskujący niewspółmierną wagę na podłożu
klęski Rewolucji Niemieckiej lat 1918-1919,
istniejący głównie w Niemczech i w Holandii.
Kierunek ten zyskał na znaczeniu w latach 60.
i 70. XX wieku jako kierunek samorządowy
(autogestion), szczególnie popularny we Francji i Wielkiej Brytanii, ale też znajdujący wyraz
we włoskim operaismo. Jego cechą szczególną była wiara w spontaniczność masowego
ruchu proletariackiego oraz gwałtowna nienawiść do tradycji leninowskiej utożsamianej z
biurokratyzmem Stalina. Pomimo znanego
stanowiska Trockiego wobec anarchistów i
33
lewicowych komunistów, posttrockiści wraz z
nową radykalną lewicą po 1968 r. przyjęli
opcję samorządową rozumianą jako alternatywa dla scentralizowanej partii ‘nowego typu’.
Wybuch ruchu ‘Solidarności’ był odczytywany
w tej samej optyce jako kolejny przejaw spontanicznej działalności mas, które chcą zrzucić
jarzmo biurokratyzmu. Rewizjoniści marksizmu
po wschodniej stronie ‘żelaznej kurtyny’ byli
zasadniczo klonami nowej radykalnej lewicy po
jej zachodniej stronie. Naturalna była więc
współpraca Zjednoczonego Sekretariatu IV
Międzynarodówki z działaczami KOR-u. W
owym spontanicznym ruchu masowym nie
musieli więc odczuwać żadnego dyskomfortu
związanego z brakiem siły kierowniczej (rewolucyjnego kierownictwa). Reszta – czyli dojrzewanie mas do świadomości ‘prawdziwie
socjalistycznej’ – miała być efektem czasu, a
niewiara w łatwość tego procesu – dowodem
na niewiarę w potencjał tkwiący w masach. W
końcu zdyskredytowała się ponoć całkowicie
leninowska zasada ‘wnoszenia świadomości’
jako uzasadnienie totalitarnego panowania nad
klasą robotniczą. Ruch przyjął samorządowy
program (Rzeczypospolitej Samorządnej) na
swoim I Zjeździe stając się, jak pisze Zbigniew
Marcin Kowalewski, czymś na kształt Rady
Robotniczej. W tym czasie nawet Leszek Balcerowicz doradzał, jak przekształcić przedsiębiorstwo w zakład samorządowy. Powstaje
sieć samorządowa, Region Łódzki organizuje
aprowizację ludności – jednym słowem, mamy
powtórkę zadań rad robotniczych z lat 19171918. Nastroje są takie, że nawet późniejsi
liberałowie nie mają odwagi ujawnić swych
poglądów (albo jeszcze się one w nich nie
wykrystalizowały). [Są oczywiście wyjątki: Janusz Korwin-Mikke i Stefan Kurowski, ale wyjątek potwierdza regułę]. Jednak podobnie, jak i
w rewolucjach z początku stulecia, sytuacja nie
stoi w miejscu. Opozycja polityczna zaczyna
się różnicować. Dzięki polityce rządu ‘komunistycznego’ prawica ma dużo większe możliwości niż lewica marksistowska. Z prawicą zaczyna się flirt w ramach perspektywy ‘miękkiego lądowania’, natomiast niepokorna lewicowa
opozycja mogłaby te plany pokrzyżować. Stan
wojenny przeciął i tak bardzo słabe działania w
kierunku powstawania takiej lewicowej (a tym
bardziej robotniczej) opozycji.
Dla Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki opozycja leninowska jest synonimem stalinizmu, co trockiści dają wyraźnie
odczuć. Natomiast zagrożenie prawicowe jest,
zgodnie z tradycjami historycznymi Rewolucji
Niemieckiej – skutecznie minimalizowane. W
końcu masy OBIEKTYWNIE są lewicowe i
prosocjalistyczne, więc oczyszczą się samoistnie z prawicy, tylko trzeba w to wierzyć.
Wiara w masy i siłę lewicy na Zachodzie
również prowadziła do innego błędu, a mianowicie do stawiania na kalki i filie zachodnich
organizacji, a nie na zalążki ruchu krajowego.
Próby popierania ‘linii fabryk’ (W. Frasyniuka) z
taktyką strajku czynnego w stanie wojennym
okazują się całkowitym nieporozumieniem. Po
stanie wojennym, w świadomości mas nie było
miejsca na subtelne różnicowania – komuniści
ogłosili wojnę, to będą ją mieli. W ‘Solidarności’
ujawniły się siły skore, aby przyjąć pomoc już
nie z lewej strony, ale z prawej. Sytuacja rodzi
wykonawców. Szczególnie, kiedy nie istnieje
zorganizowany opór”.
W artykule tym nie omieszkaliśmy również
wspomnieć o szczegółach, a zwłaszcza o tym,
jak sprawa wyglądała na Zachodzie. Opisywał
ją zresztą sam mistrz obiektywizmu (Z.M. Kowalewski, „Opowiem, jak było”, „Trybuna”/”Impuls” z 25 sierpnia 2005 r., ss. 11-12),
charakteryzując współpracę z centralą związkową CFDT: „Kierownictwo CFDT musiało
rywalizować na tym polu [popierania 'Solidarności'] z lewicowo-radykalną opozycją wewnątrzzwiązkową. Wszystkie nurty tej szerokiej
i dynamicznej opozycji – członkowie IV Międzynarodówki, anarchiści i wolnościowy, lewica
socjalistyczna i alternatywna – były zaangażowane w poparcie dla ‘Solidarności’, toteż nie
pozwalały centrali zasypiać gruszek w popiele i
deptały kierownictwu po piętach. W Powszechnej Konfederacji Pracy (CGT) wrzało.
Wbrew kierownictwu, które było w rękach
komunistów, mnóstwo zakładowych i terenowych organizacji deklarowało poparcie dla
‘Solidarności’. ‘Liberation’, wówczas najbardziej lewicowy dziennik francuski, codziennie
publikował długie listy dołowych organizacji
CGT, które wyłamywały się w ‘kwestii polskiej’.
Ale w CFDT opozycja była, jak widać, zorganizowana, natomiast w CGT Z.M. Kowalewski
działał na zasadzie jednolitego frontu robotniczego od dołu (i tylko od dołu, bo od góry to
nawet by nie chciał). Problem w tym, że brak
własnej, niezależnej organizacji powoduje, że
nawet świetna współpraca z CFDT nie pomogła Kowalewskiemu w walce z Milewskim o
Komitet Solidarności z ‘Solidarnością’. Masy,
nawet jeżeli miały wątpliwości, dały posłuch
sile zorganizowanej, albo też siła zorganizowana wymusiła ten posłuch na masach (wymusiła, bo mogła, tak jak w Rewolucji Niemieckiej i jak w Rewolucji Październikowej – z
tym, że w tej ostatniej zorganizowani byli bolszewicy). Ale przecież wciąż popierały ‘Solidarność’ i walczyły z biurokratycznym reżymem, a to było wszak najważniejsze. Masy nie
zrozumiały dialektyki, która jest algebrą rewolucji, i nie poparły Kowalewskiego w wystarczającej sile, kiedy tylko znalazł się poza ‘Solidarnością’. Masy bowiem idą zazwyczaj za głównym nurtem (dlatego są masami). Rozżalenie
Z.M. Kowalewskiego ma jeszcze jeden wymiar.
W tym samym czasie, kiedy borykał się ze
swoimi kłopotami i był zwalczany niewybredną
metodą pomówień ze strony byłych kolegów z
34
‘Solidarności’ (oskarżania o agenturalność),
jednocześnie sam zwalczał Grupę Samorządności Robotniczej (sic!) [wystarczyło tylko publicznie nie wymieniać nazwy grupy] na podstawie pomówień o rzekomy stalinizm i sekciarstwo (J. Allio, współpracownica ZMK, posunęła się nawet do oskarżeń o agenturalność). W imię poronionej i ‘masowej’ inicjatywy
(Robotnicza Partia Rzeczpospolitej Samorządnej) w okresie odwrotu ruchu, w stanie wojennym, Zjednoczony Sekretariat wraz ze swymi
emisariuszami (polska redakcja ‘Inprekora’ w
osobach: Z.M. Kowalewski, Cyryl Smuga, Jacqueline Allio i w kraju: Stefan Piekarczyk)
wsparł rozłam w GSR. Efekt – kompromitacja
mitomańskiej inicjatywy Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej.
Dziś, Kowalewski publikuje swoje wspomnienia o epoce ‘Solidarności’ w ‘Impulsie’,
dodatku do ‘Trybuny’. Jego uczennica, Magdalena Ostrowska, w tym samym ‘Impulsie’ (M.
Ostrowska, ‘Olejniczak imienia Lenina’, ‘Trybuna’, jak wyżej) prezentuje znajomą tradycję
myślenia i działania. Otóż dowodzi ona, że w
obliczu krystalizowania się prawej strony sceny
politycznej, SIŁĄ OBIEKTYWNYCH PRAW
NATURY musi wykrystalizować się strona
lewa. Na takie tory skieruje podobno SLD siła
logiki i politycznej kalkulacji, albowiem to SLD
najwyraźniej przypadnie rola inkubatora rewolucyjnej lewicy. Zapleczem i uwiarygodnieniem
takiego przegrupowania będzie ruch samorządowy.
Koncepcja niczego sobie. Problem w tym, że
podobnie jak w latach 1980-81 ruch ten buduje
się na przemilczeniach i niedopowiedzeniach –
we współpracy z anarchistami i anarchosyndykalistami, którzy nie zmienili poglądu na bolszewizm i partię. Samo zaś przewidywane
przesunięcie w SLD jest oparte na… sentymencie do PRL, co po 25 latach stanowi ciekawy kontrapunkt w ewolucji ideowej Z.M.
Kowalewskiego. Co najważniejsze jednak, nie
ma wciąż przewartościowania starej koncepcji
ruchu samorządowego (autogestion) z wyjaśnieniem jej korzeni i istoty oraz odrzucenia jej
antybolszewickiego ostrza i fundamentu”. Kończąc podsumowanie, zaznaczyliśmy: „Obawiamy się, że za dziesięć lat będziemy świadkami kolejnych, rocznicowych zdziwień Z.M.
Kowalewskiego”. W końcu do tego tylko prowadzi OBIEKTYWNA DYNAMIKA REWOLUCYJNA RUCHU SPOŁECZNEGO, czyli obiektywna dynamika rewolucyjna „Solidarności”,
która „SIŁĄ RZECZY” podobno obejmuje
wszystkie bez wyjątku „zakładowe i międzyzakładowe struktury podziemnej ‘Solidarności’,
działające wśród załóg fabrycznych”, w tym
również „wszystkie ogniwa ’społeczeństwa
podziemnego’, działające na ‘linii fabryk’”.
Pojawił się jednak i czynnik subiektywny –
całkiem ludzki. Cyryl Smuga po opuszczeniu
kraju po 1968 r., nie z własnej przecież woli i
pod rodowym nazwiskiem, pałał chęcią zemsty, w imieniu swoim i rodziny. Nic zatem
dziwnego, że banita przystał do najbardziej
nieprzejednanych, czyli trockistów. Poza tym
trudno mu było cokolwiek zarzucić. To przecież
takie ludzkie. Zresztą ludzkie to było chłopisko.
Poza ksywką Cyryl Smuga miał jeszcze drugą
na łamach „Inprekora” – Jacek Mały. I faktycznie, mało on komu wadził, chyba tylko Ludwikowi Hassowi, który nie chciał uznać go za
trockistę, podobnie zresztą jak Zbigniewa M.
Kowalewskiego. Ale co mieli polscy vargiści do
Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki, skoro nawet na swoim podwórku nie
potrafili zrobić porządku – zagraniczna redakcja „Walki Klas” miała przecież z grubsza podobny stosunek do PRL, „Solidarności” i tzw.
demokratycznej i niepodległościowej opozycji,
co redakcja „Inprekora”. Nic dziwnego, że Stefan Bekier, a nawet polscy vargiści, których tak
wiele różniło ze Zjednoczonym Sekretariatem i
zagraniczną redakcją „Walki Klas”, po rozpadzie ich międzynarodowej tendencji przystąpili
„gremialnie” do IV Międzynarodówki, chyba w
najgorszym jej okresie, gdy ona właśnie „zeszła do piekieł lat 1985-1995″ (ostatnie dziesięciolecie „czwórki” pod wodzą Ernesta Mandela), o czym wspomina jej osobisty kronikarz,
Francis Vercammen, sporządzając bilans XV
Kongresu IV Międzynarodówki na łamach francuskojęzycznego wydania „Inprekora”.
Pod koniec życia również Ludwik Hass
chciał nade wszystkim być uznanym przez
największą międzynarodową tendencję trockistowską. Faktycznie po śmierci doczekał się
od swej Międzynarodówki i osobiście od Darka
Zalegi tytułu kaprala, o czym już pisaliśmy.
Bliskie spotkania trzeciego stopnia
Koniec lat 80. XX wieku to przede wszystkim
dezintegracja obozu tzw. realnego socjalizmu,
której wbrew oczekiwań zwolenników IV Międzynarodówki nie towarzyszył burzliwy rozwój
organizacji trockistowskich. Od połowy lat 80.
kryzys przeżywa nawet największa tendencja
trockistowska, zwana Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki, mniejsze tendencje międzynarodowe działające także w Polsce
ulegają dezintegracji. Na ich miejsce przychodzą jednak nowe. Los taki spotkał vargistów.
Ich polscy zwolennicy zgrupowani wokół nieistniejącego już pisma „Jedność Robotnicza”
wstępują w tej sytuacji do utworzonego jesienią 1988 r. Nurtu Lewicy Rewolucyjnej PPSRD, który założyli zwolennicy Zjednoczonego
Sekretariatu IV Międzynarodówki zaraz po
wejściu do partii Ikonowicza. Tradycyjnie w
miarę niezależnej pozycji pozostał nestor polskiego trockizmu prof. Ludwik Hass, który nie
bardzo chciał się podporządkować do niedawna zwalczanej tendencji, której polskich przedstawicieli nie uważał nawet za trockistów. Ale
cóż miał robić. Chyba w ostatnim akcie despe-
35
racji postanowił sprowadzić do Polski spartakusowców, żeby ponownie spluralizować nieco
krajowy trockistowski zaścianek. Jakoś nie
bardzo mógł w tym temacie liczyć na syna,
który wraz z Maćkiem Guzem znalazł się właśnie w PPS-Rewolucja Demokratyczna. Nie
bardzo mógł grać na dwie strony. Ale trzeba
było przynajmniej poszerzać horyzonty, by w
ogóle przebiła się jakaś pryncypialna krytyka z
pozycji rewolucyjnej lewicy Podziemnej Solidarności. W tym temacie nie mógł liczyć na
Zjednoczony Sekretariat IV Międzynarodówki,
ani na własnego syna, którego pozycja w NLR
była z oczywistych względów i zaszłości zbyt
słaba.
Pomysł zainstalowania w Polsce spartakusowców miał zapewne swoje dobre strony, z
którymi jakimś cudem jednak się nigdy nie
zetknęliśmy. Oto jak to epokowe wydarzenie,
porównywalne ze sprowadzeniem krzyżaków
do Polski, wspomina oficjalny organ Międzynarodowej Ligi Komunistycznej:
„Hass odegrał kluczową rolę w pozyskaniu
działaczy-założycieli Spartakusowskiej Grupy
Polski dla trockizmu, jakim go wtedy pojmowali. Ich Ruch Młodej Lewicy (RML), który zawiązał się w 1988 r., był amorficznym ugrupowaniem ‘rodziny lewicowej’, złożonym głównie z
członków stalinowskich organizacji młodzieżowych. Nasi przyszli członkowie znani byli z
ożywienia zapomnianej rewolucyjnej tradycji
internacjonalistycznej upamiętniania ‘Trzech L’
(Lenin, Luksemburg, Liebknecht). Dzięki Ludwikowi Hassowi udało się im zdobyć trzymany w ukryciu egzemplarz tłumaczenia na polski
‘Zdradzonej rewolucji’ Trockiego i doprowadzić
do jej opublikowania w końcu lat osiemdziesiątych przez stalinowską organizację młodzieżową ZSMP. W wyniku dyskusji w latach 198990, RML został odrzucony przez stalinofobicznych mandelowców z nietrafnie nazwanego
Nurtu Lewicy Rewolucyjnej (NLR), jednej z
grup współodpowiedzialnych za popieranie sił
kontrrewolucji kapitalistycznej w Polsce. To
Ludwik Hass był osobą, która w lipcu 1990 r.
poznała działacza RML z przedstawicielem
MLK, który wtedy odwiedził Warszawę. Towarzysz z MLK przywiózł egzemplarze ‘Listu do
polskich robotników’ z maja 1990 r., wydanego
przez niemiecką sekcję MLK (tłumaczenie na
angielski: WV nr 504, 15 czerwca 1990), który
ostrzegał przed kontrrewolucyjnym zagrożeniem, jakie reprezentował rząd solidarnościowy
i wzywał do powrotu do perspektywy proletariackiego internacjonalizmu uosabianego przez
Różę Luksemburg. Wynikiem tamtego spotkania i następnych dyskusji z MLK było porozumienie programowe i utworzenie w październiku 1990 r. Spartakusowskiej Grupy Polski.
SGP i MLK różniły się z Ludwikiem Hassem w
kwestii kontrrewolucyjnego charakteru ‘Solidarności’, który był widoczny od czasu pierwszego zjazdu krajowego ‘Solidarności’ we
wrześniu 1981 r. Wtedy wezwaliśmy: ‘Zatrzymać kontrrewolucję ‘Solidarności!’’ Hass
utrzymywał, że decydująca zmiana klasowego
charakteru ‘Solidarności’ nastąpiła w wyniku
późniejszego stłumienia ‘Solidarności’ przez
rząd w grudniu 1981 r. W rzeczywistości narzucenie przez stalinowski reżim Wojciecha
Jaruzelskiego przejściowego stanu wyjątkowego, którego wtedy broniliśmy, utrąciło kontrrewolucyjną próbę sięgnięcia po władzę przez
‘Solidarność’. SGP odrzuciła również ideę
‘rodziny lewicowej’ jako przeciwstawną koncepcji leninowskiej partii awangardowej.
W jakiś czas po kontrrewolucji lat 1989-90
Hass powiedział SGP, że MLK miała rację jeśli
chodzi o klasowy charakter ‘Solidarności’. Lecz
wyrażając swój polski nacjonalizm, powiedział
on, że był to po prostu ‘strzał w dziesiątkę’ i że
‘my tutaj lepiej znamy nasze podwórko’. Jednak nasze stanowisko było wynikiem analizy
opartej na trockistowskim programie bezwarunkowej obrony militarnej zdeformowanych i
zdegenerowanego państw robotniczych i walki
o proletariacką rewolucję polityczną w celu
obalenia stalinowskich biurokracji, jak to dokumentuje broszura Spartacista z października
1981 r. pt. ‘Solidarność: Polish Company
Union for CIA and Bankers’ (‘’Solidarność’:
żółty ‘związek zawodowy’ na rzecz CIA i bankierów’), opublikowana w zeszłym roku po
polsku przez SGP.
Pomimo swego programowego rewizjonizmu
Ludwik Hass spełnił rolę nauczyciela i katalizatora trockizmu w Polsce, i wniósł wkład w odbudowanie tutaj ciągłości trockizmu, zerwanej
przez stalinowskie krwawe czystki i nazistowską okupację. Będziemy o nim pamiętać za tę
przysługę oddaną sprawie proletariackiej (‘Pamięci polskiego socjalisty Ludwika Hassa,
1918-2008’, ‘Workers Vanguard’, nr 914 z 9
maja 2008 r.)”
W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej, choć w przeciwieństwie do polskiego
historiografa trockizmu, Dariusza Zalegi, organ
MLK w istotny sposób nie mija się z prawdą.
Przygotowania do tej wizyty trwały od pewnego czasu. Pomysłodawca liczył się z różnymi ewentualnościami. W związku z tym przygotował również rezerwowe spotkanie przedstawicieli ICL z Grupą Samorządności Robotniczej, znanej z krytycznego podejścia do “Solidarności”. Niemniej już pierwsze spotkanie w
hotelu “Warszawa” zakończyło się pełnym
sukcesem. Wychowankowie Ludwika Hassa z
ZSMP-owskiego Ruchu Młodej Lewicy, Andrzej Rękas i Robert Kercher, z mety zgodzili
się wejść do ICL i stworzyć w Polsce Spartakusowską Grupę Polski, która formalnie powstała parę miesięcy później. Okazało się, że
rozmowa z nami nie miała dla ICL już sensu.
Została zatem po kurtuazyjnej wymianie zdań i
informacji o decyzji powołania w Polsce sekcji
ICL na bazie Ruchu Młodej Lewicy i naszych
36
niestosownych zapewne replikach odwołana.
Zapewne to nieistotne, ale ICL reprezentowało
wówczas dwóch przedstawicieli, którzy tradycyjnie mówili jednym głosem, nie zrażając się
specjalnie informacjami, że mityczny Ruch
Młodej Lewicy kończy się na osobach przez
nich właśnie poznanych i nie ma szans rozwojowych. Pozostali działacze RML odeszli w
polityczny niebyt, albo znaleźli się w GSR. Z
tego też powodu byliśmy dla Rękasa i Kerchera wrogiem numer jeden, bezpośrednią konkurencją. Lojalność już na wstępnym etapie wydawała się nam jednak zdumiewająca. Zdumieniom nie było zresztą końca, gdy delegacja
ICL wraz z nowym nabytkiem udała się na nie
cierpiące zwłoki rozmowy do hotelowego numeru wynajmowanego przez gości z innego,
“lepszego” niewątpliwie świata.
Z perspektywy czasu możemy jedynie
stwierdzić fakt oczywisty – według Ludwika
Hassa nasze poglądy i postawa predysponowały nas do pewnego stopnia nawet do współpracy z ICL (MLK). Już wówczas było widać
jak bardzo się mylił. Błędu tego nie zdołał on
jednak naprawić. Rękas i Kercher przeszli
wkrótce przyśpieszone pranie mózgów, a raczej odpowiednich zamienników, którymi się
dotychczas posługiwali. Rezultaty były zdumiewające. Czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy.
Spotkanie drugiego, czy wręcz trzeciego
stopnia odbyło się przy okazji powołania przez
nas KOALICJI “NA LEWO OD PPS”, 24/25
listopada 1990 r. (w dni wyborów), na które to
spotkanie przybyli również świeżo upieczeni
spartakusowcy, tylko po to by zaprosić nas na
własne – zorganizowane w sali konferencyjnej
hotelu “Solec”. Z zaproszenia tego nie
omieszkaliśmy skorzystać. Poza przedstawicielami GSR na spotkanie udała się również
emisariuszka innej tendencji trockistowskiej,
LIT (CI), Elżbieta Jezierska. To była cała
zgromadzona publiczność.
Niedzielny wykład, który miał być częścią
“spotkania dyskusyjnego”… “o masowy robotniczy opór przeciw kapitalistycznej restauracji;
o polityczną rewolucję proletariacką dla pozbycia się stalinowskich biurokracji, zanim one
zdążą wszystko sprzedać imperialistom!; o
rewolucyjną jedność polskich, niemieckich i
radzieckich robotników!” oraz przeciw “kontrrewolucyjnej ‘Solidarności’ w służbie MFW,
Watykanu i bankierów!” prowadził Andrzej
Rękas, który w pełni i bezkrytycznie utożsamiał
się już ze stanowiskiem MLK we wszystkich
kwestiach, włącznie ze stosunkiem do “Solidarności” i wyprowadzeniem wojsk radzieckich
z Afganistanu. Wspomagała go całkiem bezpośrednia Amerykanka, która po spotkaniu
zaprosiła nas do numeru hotelowego na wódkę i dalsze rozmowy. Z czego nie skorzystaliśmy.
Łatwość, z jaką spartakusowcy pokonywali
problemy techniczne i organizacyjne miała
jednak swoją piętę achillesową. Słaba była
bowiem polska i warszawska sieć hoteli, którą
poznaliśmy wkrótce współpracując ze Stanisławem Jagiełło, przewodniczącym Federacji
Pracowników Turystyki i Hotelarstwa oraz
Związku Zawodowego Pracowników raptem
trzech hoteli, które z trudem opierały się prywatyzacji, w tym hotelu „Grand” w Warszawie,
mimo finansowego i ideowego wsparcia ze
strony spartakusowców. Tym zresztą Spartakusowcy nie musieli się zbytnio przejmować,
dysponując odpowiednią gotówką. Mogło to
jednak razić tubylców, skoro nawet emisariuszka Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki, J. Allio, korzystała z gościnności robotniczej rodziny na warszawskiej Pradze, zaś emisariuszka LIT (CI) wynajmowała
skromne mieszkanie w robotniczej dzielnicy
Wola. „Prawdziwi rewolucjoniści” na drobiazgi
nie zwracali jednak uwagi. Tak naprawdę nie
interesowało ich nawet zdanie tubylców w
dowolnej kwestii, w tym również w kwestiach
krajowych – ocenie stanu wojennego, „Solidarności” i pozostałych ugrupowań lewicowych. Nas nie chcieli nawet słuchać. Oni
wszystko wiedzieli lepiej i nie mieli żadnych,
ale to żadnych wątpliwości. Nic zatem dziwnego, że w Spartakusowskiej Grupie Polski, poza
dwoma nawróconymi tubylcami, przeważał pod
każdym względem, nie tylko ilościowym, element napływowy. Historia SGP zależna była
pod każdym względem od takich właśnie przypływów i odpływów zagranicznych spadochroniarzy.
Niewrażliwość Spartakusowców na argumenty tubylców rzucała się w oczy nawet w
takiej kwestii jak ocena stanu wojennego.
Spartakusowcy na tej niwie pobili słynne w
latach 1980-1981 Katowickie Forum Partyjne i
Katowickie
Seminarium
MarksistowskoLeninowskie z Wsiewołodem Wołczewem na
czele, z którym mieliśmy okazję wkrótce osobiście się zetknąć, prowadząc działania na organizacje lewicy postpezetpeerowskiej (m.in.
Stowarzyszenie Marksistów Polskich i Związek
Komunistów Polskich „Proletariat”), w których
to działaniach czasem współpracując z Ludwikiem Hassem konkurowaliśmy jedynie ze SGP.
Warto pamiętać, że nawet Wsiewołod Wołczew, przewodniczący katowickiego oddziału
SMP, „od pierwszych chwil wprowadzenia
stanu wojennego uważał, że nie został on
wprowadzony w celu obrony socjalizmu, lecz
obrony interesów uprzywilejowanej warstwy
zarządzającej i kompromitacji socjalizmu”
(”Towarzysz. Życie i poglądy doc. dr hab.
Wsiewołoda Wołczewa”, portal internetowy
Stowarzyszenia Marksistów Polskich). Nawet
w sprawie oceny “Solidarności” miał on niekontaktowe ze Spartakusowcami zdanie, skoro
uważał, że “Ogromną rolę proletariatu potwier-
37
dzają wydarzenia po roku 1980 – siły kontrrewolucji nie zdołałyby odnieść przejściowego
zwycięstwa nad socjalizmem, gdyby nie zdobyły poparcia większości klasy robotniczej.
Utrzymywanie władzy politycznej przez obóz
postsolidarnościowy, wspierany przez kapitał
międzynarodowy, jest możliwe pod warunkiem
ciągłego podsycania ideowo-politycznego i
ekonomicznego rozbicia klasy robotniczej,
roztaczania przed nią demagogicznych obietnic, zastraszania jej podstawowych oddziałów
oraz dyskryminacji i oczerniania w środkach
masowego przekazu rewolucyjnych ugrupowań politycznych, posiadających alternatywę
programową” (tamże).
Było oczywistym, że w latach 90. polska
grupa ICL nie miała najmniejszych szans na
zakorzenienie się w kraju. Co wkrótce potwierdziło się w praktyce. W październiku 1990 r.
ukazał się pierwszy numer „Platformy spartakusowców”, powołanej na bazie wrocławskiej
„Platformy”, “pisma teoretyczno-programowego
Ruchu Młodej Lewicy”. Z teorii i programu Ruchu Młodej Lewicy pozostało w nowym wydaniu „Platformy spartakusowców” tylko „Trzy L”.
Znalazł się zaś w niej przywieziony latem „List
do polskich robotników”, reklama ICL, atak na
współpracujących z nami „morenowców” (LIT
CI), których „odziedziczyliśmy” po PPS-RD,
„Porozumienie między Ruchem Młodej Lewicy
z Polski i ICL” oraz parę artykułów będących w
istocie przedrukami z prasy tej międzynarodowej tendencji, jak: „Rozbić plan 500 dni Jelcyna-Gorbaczowa”, wspomniany już artykuł „Morenowcy – adwokaci imperializmu”, „Rozbijmy
ataki na prawa aborcyjne!” i „Złamać blokadę
Iraku!”. Numer uzupełniała wkładka „O OPÓR
ROBOTNIKÓW PRZECIW CZWARTEJ RZESZY!” z „programem walki spartakusowców” w
Niemczech, który jednocześnie miał być zapewne wzorem dla Polski.
Zygzaki na drodze do „partii robotniczej”
Jest połowa roku 2005. Zbigniew Marcin
Kowalewski snuje właśnie wspominki na łamach „Impulsu”/”Trybuny” (Z.M. Kowalewski,
„Opowiem, jak było”, „Trybuna”/”Impuls” z 25
sierpnia 2005 r., ss. 11-12). W tym samym
numerze jego wychowanka i współpracowniczka przedstawia kuriozalną taktykę w artykule o
wiele mówiącym tytule „OLEJNICZAK IMIENIA
LENINA”. Główna teza brzmi jak wystrzał z
„Aurory” – oczywiście ślepymi pociskami. Autorka prezentuje znajomą tradycję myślenia i
działania mistrza obiektywizmu, i dowodzi, że
w obliczu krystalizowania się prawej strony
sceny politycznej, SIŁĄ OBIEKTYWNYCH
PRAW NATURY, musi wykrystalizować się
strona lewa. Na takie tory skieruje podobno
SLD siła logiki i politycznej kalkulacji, albowiem
to SLD najwyraźniej przypadnie rola inkubato-
ra rewolucyjnej lewicy. Zapleczem i uwiarygodnieniem takiego przegrupowania będzie,
oczywiście, lansowany przez mistrza ruch
samorządowy.
Miesiąc później, Zbigniew Marcin Kowalewski wraz ze swą współtowarzyszką wykona
kolejny zygzak. Zygzaków takich wszakże nie
brakowało na jego drodze politycznej. Jeszcze
wczoraj popierał wraz z pismem „Walka Trwa”
Ogólnopolski Komitet Protestacyjny z siedzibą
w Ożarowskich „Kablach”, a przedtem, wraz z
całą swoją KiP-owską ekipą, zainstalował się w
OPZZ i w „Nowym Tygodniku Popularnym”,
dokąd przeniósł się po długim, miłosnym uniesieniu i szczytującym okresie przewodniczenia
paryskiemu komitetowi „Solidarności z ‘Solidarnością’”. Po powrocie do kraju Kowalewski,
już jako członek Nurtu Lewicy Rewolucyjnej,
miotał jakiś czas między „Solidarnością Pracy”
(czy Unią Pracy) a PPS, gdzie w końcu wylądował, aby w 2002 r. wrócić wreszcie do swej
koncepcji budowy ruchu społecznego w ramach Frontu Lewicy i inicjatywy internetowego
„Czerwonego Salonu”.
Konceptualnie „OLEJNICZAK IMIENIA LENINA” konkurował w radykalizmie już tylko z
mniej rewolucyjnymi pomysłami Sławka Sierakowskiego na nowolewicową renowację ideowego oblicza Sojuszu Lewicy Demokratycznej z odmłodzonym kierownictwem na czele.
Wokół „Impulsu” i „Aneksu”, dodatków do
niezależnej SLD-owskiej „Trybuny”, zgrupowała się wówczas nieomal cała lewicoworadykalna śmietanka, ma się rozumieć z Magdaleną Ostrowską i Zbigniewem Kowalewskim
na czele. Ale tylko oni i grantowcy swój los
jednoznacznie wiązali wówczas z SLD i OPZZ,
przypadek z OKP traktując jako eksperyment i
odstępstwo od zasadniczej linii postępowania.
Inicjatorem zwrotu na OKP i pismo „Walka
Trwa” był zresztą Florian Nowicki, który najwyraźniej potrzebował instytucjonalnego wsparcia
ze strony środowiska „Książki i Prasy” i „człowieka-instytucji”, jakim Zbigniew M. Kowalewski był wówczas i pozostaje w oczach radykalnej lewicy.
Kolejny zygzak wiązał się bezpośrednio ze
śmiercią Daniela Podrzyckiego, przewodniczącego Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień
’80” i Polskiej Partii Pracy. Pomostem do PPP i
„Sierpnia ’80” okazała się bardzo przydatna w
kampanii wyborczej „Trybuna”, która z tej okazji sporo miejsca poświęcała Danielowi Podrzyckiemu i Bogusławowi Ziętkowi. Budową
mostu zwodzonego zajęła się osobiście Magdalena Ostrowska. Zbigniew M. Kowalewski
mógł również liczyć na pomocną dłoń „Nowego
Robotnika”, pisma redagowanego przez innego zwolennika IV Międzynarodówki, Dariusza
Zalegę, kolegę Zbigniewa M. Kowalewskiego
jeszcze z czasów Nurtu Lewicy Rewolucyjnej,
drugiej w historii, polskiej sekcji IV Międzynarodówki. Wystarczyło tylko wszystko zgrać. Z
38
tym zresztą było zawsze najwięcej kłopotów,
czego ostatnim przykładem był falstart Frontu
Lewicy. Tym razem jednak była do dyspozycji
sprawdzona ekipa, zaprawiona już w potyczkach w OKP i w „Walce Trwa”.
Z poparcia Daniela Podrzyckiego i „Sierpnia
’80” wyłamał się tylko Stefan Zgliczyński, który
na łamach „Lewej Nogi” dał temu wyraz w
artykule wstępnym o wymownym tytule „Mdłości” („Lewa Noga” nr 17/2005). Przemysław
Wielgosz nie protestował otwarcie.
Niebywałą wprost okazją do skoku w nieznane stała się właśnie śmierć Daniela Podrzyckiego. Kowalewski nie próżnował. Opóźnił
druk „Rewolucji” i przeredagował numer pod
nową linię i nowe zadania, w których niepoślednią rolę odgrywał KPiORP i eliminacja
„niekonstruktywnej” konkurencji. Do tej ostatniej Kowalewski zaliczył, oczywiście, Nową
Lewicę Piotra Ikonowicza (zwłaszcza że wewnątrz niej był już jedną nogą, choć jeszcze
nieformalnie, Nurt Lewicy Rewolucyjnej, z którym Kowalewski, po rozstaniu, był na noże)
oraz, co zrozumiałe, swoich odwiecznych wrogów z GSR, których Kowalewski od czasu
pamiętnej dyskusji wokół Frontu Lewicy i
„Czerwonego Salonu” pieszczotliwie zwał B.B.
(patrz: dyktatura.info – Zbigniew M. Kowalewski, Magdalena Ostrowska „W poprzek – ością
w gardle”, 29 lipca 2002 r.)
Plan był prosty i przemyślany w każdym nieomal szczególe. Pierwsze 100 stron czwartego
numeru „Rewolucji” zawierało wazeliniarski
blok poświęcony pamięci Daniela Podrzyckiego – o zmarłych nie mówi się przecież źle –
składający się z wyboru pism i wypowiedzi
Daniela pod znamiennym tytułem „Praca, godność, sprawiedliwość”. Blok zamykały artykuły
„Idei nie zabiją. Pamięci Daniela Podrzyckiego”
Magdaleny Ostrowskiej oraz „Śmierć na drodze do partii robotniczej” Zbigniewa M. Kowalewskiego, w którym nie przypadkiem, w morzu
pochlebstw znalazła się zjadliwa i z gruntu
nieuczciwa krytyka środowiska GSR i jakiejś
marksistowskiej lewicy lat 90.: „Przez cały ten
czas na lewo od SLD nie ukształtowała się
żadna alternatywna siła polityczna. W tych
nielicznych środowiskach, które samookreślały
się jako marksistowskie, identyfikacja z interesami klasy robotniczej nie wyszła poza wyznanie wiary. Wiodły one chroniczny żywot grupkowy; pozostawały poza realnym ruchem robotniczym i nie wywierały nań żadnego wpływu. Bywało nawet i tak, że skłonność do maskowania własnych niemocy politycznych owocowała takimi chimerami i ekstrawagancjami,
jak np. oskarżenie przywódców ‘Sierpnia 80’
przez jedno z tych środowisk o wyrodzenie się
w biurokrację związkową”. Tu następował odpowiednio spreparowany cytat, nie uwzględniający nawet upływu czasu. Rok powstania
WZZ „Sierpień 80”, czas wielkiej fali strajków
1992-1993, które wręcz zachwiały świeżo za-
instalowanym w Polsce kapitalizmem, lata
współpracy Grupy Samorządności Robotniczej
i Grupy Inicjatywnej Partii Robotniczej z
„Sierpniem 80”, to przecież nie rok 1996. Trzy
lata później „Sierpień 80” był właśnie w trakcie
zwrotu na prawo. To właśnie wówczas Daniel
Podrzycki i Bogusław Ziętek obrali kurs na
współpracę z generałem Tadeuszem Wileckim
i Andrzejem Lepperem w ramach Bloku Ludowo-Narodowego, zaś w ramach Alternatywy –
Ruchu Społecznego: z Narodowym Odrodzeniem Polski, Konfederacją Polski Niepodległej
– Ojczyzna i niedobitkami Zjednoczenia
Chrześcijańsko-Narodowego, jak również z
bardzo „cenionym” przez Kowalewskiego Instytutem Schillera, a nawet z Le Penem.
Flirt „Sierpnia 80” z lewicą właśnie się skończył, w co jakoś trudno było uwierzyć porozłamowej grupie firmującej, w imieniu LIT (CI),
imieniem GIPR wazeliniarski w stosunku do
„Sierpnia 80” „Głos Robotniczy”, w redakcji
którego, poza Elżbietą Jezierską z LIT (CI), byli
Dariusz Ciepiela i Roman Adler-Zawierucha.
Główny człon założycielski GIPR wrócił w 1985
r. do swojej tradycyjnej nazwy – Grupa Samorządności Robotniczej – i wznowił wydawanie
pisma „Samorządność Robotnicza”.
Warto ten cytat przytoczyć jednak w całości
najpierw za Kowalewskim i jego „Rewolucją”,
następnie zaś w kontekście artykułu z „Samorządności Robotniczej”.
Tak sprawa ma się u Kowalewskiego:
„’Sekretarz KK WZZ ‘Sierpień 80’ Bogusław
Ziętek raczył na łamach ‘Wiadomości Kulturalnych’ odciąć się od współpracy i znajomości z
nami w kontekście tego, że [nasza grupa polityczna] ‘w programie swym nawiązuje do najbardziej radykalnych tradycji robotniczych,
łącznie z poparciem dla idei dyktatury proletariatu’”, obwieściło to środowisko w 1996 r. ‘Nieprzypadkowy jest brak związku przedstawiciela
związkowej biurokracji z tradycjami robotniczymi i dyktaturą proletariatu. Nie jest więc
sprawą przypadku, że rozluźniliśmy swe
związki z ‘Sierpniem 80’, gdy jego dygnitarze
przeprowadzili się do wytwornej siedziby z
wielkimi lustrami’”.
Jego komentarz: „Oto przykład zupełnego
niezrozumienia zarówno tego, jak współcześnie w Polsce kształtuje się i czym naprawdę
jest biurokracja związkowa. A owe lustra do
dziś można obejrzeć w katowickiej siedzibie
związku i przekonać się o wartości tego dowodu jego rzekomej biurokratyzacji, która w parę
lat po powstaniu bojowej organizacji i nazajutrz
po stoczeniu przez nią wielkiej walki strajkowej
byłaby ewenementem w dziejach ruchu robotniczego” (Z. M. Kowalewski, „Śmierć na drodze
do partii robotniczej”, „Rewolucja” nr 4/2006,
ss. 91-92). Komentarzowi towarzyszyła oczywiście „głęboka” analiza ewolucji WZZ „Sierpień 80”, która, jakimś dziwnym trafem, ukazała się 10 lat po owych wydarzeniach.
39
Ciekawe gdzie był dyżurny rewolucjonista,
Zbigniew M. Kowalewski, gdy GSR i GIPR
wspierały „Sierpień 80” i Międzyzwiązkowy
Komitet Strajkowy złożony z 5 związków zawodowych i mający wówczas – w latach 19921993 – jedyną szansę wstrząsnąć światem, i
gdzie był później, gdy związek ten ostro ewoluował ku skrajnej prawicy? Nie spodziewamy
się uczciwej odpowiedzi. Sięgnijmy zatem do
źródeł. Wikipedia, oczywiście, przemilcza ten
chlubny inaczej okres, czy zygzak w życiorysie
Kowalewskiego. Ale jest jeszcze prasa Nurtu
Lewicy Rewolucyjnej, którego Kowalewski był
jednym z głównych animatorów. Otóż NLR
popiera w owym czasie Mariana Jurczyka i
„Solidarność-80”, którzy właśnie odcięli się od
Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i
strajków. Na tym też tle w „Solidarności-80”
nastąpił rozłam, w wyniku czego powstał WZZ
„Sierpień 80”. Z ramienia NLR, w działalność
związkową tak naprawdę zaangażowany jest
tylko Maciej Guz, członek władz komisji zakładowej „Solidarności-80” w warszawskiej FSO.
Pozostali członkowie NLR tylko mu sympatyzują lub, jak kto woli, solidaryzują się politycznie
z „Solidarnością-80”. Zbigniew Marcin Kowalewski ma wówczas swój własny plan i przygotowuje kolejny zygzak, tym razem w kierunku
„Solidarności Pracy” Ryszarda Bugaja i Zbigniewa Bujaka. Ten pierwszy cieszy się wówczas poparciem przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze, Macieja Jankowskiego. No cóż, Kowalewskiemu, jak widać, bliższa jest wciąż „Solidarność”. Żeby było
ciekawiej, w mazowieckiej „Solidarności” pracują wówczas członkowie PPS: Cezary Miżejewski i Tomasz Truskawa. Zaś „Kurier Mazowsza” współredagują członkowie GSR, w
tym zatrudniona w „Kurierze”, na stanowisku
redaktora odpowiedzialnego, Grażyna Polkowska.
Sytuacja jest zatem dość skomplikowana,
niemniej NLR odwraca się, podobnie jak NSZZ
„Solidarność” i „Solidarność-80”, od fali strajków kierowanych przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, rozciągając „parasol” nad
własnym rządem. W końcu „Solidarność” stara
się przejąć inicjatywę i skanalizować strajki.
Tymczasem Zbigniew M. Kowalewski dzielnie
broni „Solidarności Pracy” przed krytyką działaczy SLD, w tym J.J. Wiatra („Dalej!”, luty
1992, s. 2) i wita „Urodziny Niepodległej Ukrainy” (tamże, s. 6), nie zapominając przy tym
odwołać, wespół zespół z redakcją, Lechem
Wałęsą i całą parlamentarną śmietanką, „rządu
Olszewskiego” (tamże, s. 1). W kolejnym,
dziewiątym numerze „Dalej!” z marca 1992 r.
Kowalewski udziela głosu Andrzejowi Miłkowskiemu, działaczowi „Solidarności Pracy” (s. 2),
i polemizuje z samym Jerzym Urbanem (s. 2).
O strajkach znów ani słowa. W dziesiątym
numerze z maja 1992 r., redakcja „Dalej!” dostrzega co prawda nędzę i bezrobocie, a na-
wet kapitalizm, ale zajmuje się przeważnie
tematyką międzynarodową. Nawet artykuły
Kowalewskiego o strajkach czynnych dotyczą
szkockiej stoczni Upper Clyde i francuskiej
fabryki zegarków w Besanson. Ponadto NLR
publikuje fragment książki Ignacio GarciaPerrote Escartina pod własnym tytułem „Strajk
czynny w oczach prawnika”. O strajkach w
Polsce wciąż ani słowa. W zamian NLR serwuje nam akcję „Klerykalizm – stop!” i wywiad z
Muńkiem, liderem zespołu T. Love. W jedenastym numerze „Dalej!” z lipca 1992 r., na
pierwszej stronie redakcja rozpisuje się o aferze „Maciergate”, na drugiej zaś Zbigniew M.
Kowalewski wzywa do „obrony zdobyczy demokratycznych” (Z.M. Kowalewski „Na krawędzi”). W numerze nie brakuje artykułów o aborcji i „pazernym klerze”, czemu poświęcono trzy
kolejne strony. Na stronie 6 Stefan Piekarczyk,
pod pseudonimem Jan Sylwestrowicz, domaga
się „ujawnienia teczek… o stanie gospodarki, a
Ryszard Czarnecki atakuje Lecha Wałęsę
(„Koń?”, s. 7). Na stronie 8 wraca temat sprzed
lat – w liście do redakcji („Dziwne milczenie”)
Ludwik Hass porusza kwestię ukraińską i UPA.
Odpowiada mu oczywiście sam Kowalewski
(„Dziwna metoda, rzeczywiste rozbieżności”).
Poza tym redakcja zajmuje się Malcolmem X.
Wreszcie w dwunastym numerze z października 1992 r. redakcja upomina się o gospodarkę
planową, krytykują przy okazji gospodarkę
rynkową (s. 1), na stronie drugiej zaś Maciej
Guz pisze wreszcie o „fali strajków, która przetoczyła się przez Polskę od czerwca do końca
sierpnia” (gdy działacze NLR wypoczywali),
oczywiście z pozycji „Solidarności-80” i w czasie przeszłym. Przy czym, pisząc o „skazanym
na przegraną” strajku w FSM Tychy, nie
wspomina, oczywiście, ani słowem o rozłamie
w „Solidarności-80” i powstaniu WZZ „Sierpień
80”. Ponadto redakcja publikuje w ramach
przedruków fragment rozmowy z Karolem
Modzelewskim oraz kolejne artykuły „wokół
kwestii ukraińskiej”, myląc przy tym, co istotne,
Jarosława Tomasiewicza z Jankiem Tomasiewiczem, działaczem „Wolność i Pokój”, PPSRD, a na początku lat 90. – GSR. Błąd staje
się pretekstem do ataku na środowisko GSR i
GIPR, popierające w tym czasie „Sierpień ’80”.
Podpis pod polemiką o nieprzypadkowym tytule „Różne poziomy ‘teorii’” zobowiązuje. Jan
Sylwestrowicz to przecież lider i twórca NLR,
emisariusz IV Międzynarodówki, Stefan Piekarczyk, równolegle używający pseudonimu
Jan Osa. W polemice tej kolejny raz przypisuje
się nam „stalinofilskie poglądy” w ramach „stalinowskiej teorii ‘socjalizmu w jednym państwie’
– teorii, która nie tylko stanowiła teoretyczną
obudowę stalinowskiej kontrrewolucji i terroru
w ZSRR i w innych państwach, lecz także zrodziła zgoła ‘narodowo-szowinistyczną’ politykę,
jaką prowadziły wszystkie kompartie – rosyjska
i polska, brytyjska i francuska, chińska i ame-
40
rykańska” (tamże, ss. 4-5). Nadto „Dalej!”,
wywiadem z Piotrem Klattem i artykułem, o
tym jak to „Wałęsa poucza Kazika”, kontynuuje
cykl artykułów o polskim rock’n’rollu.
Z kolei trzynasty numer z przełomu roku
1992/1993 przynosi wywiad z Tomkiem Budzyńskim, wokalistą zespołu Armia, artykuł
Zbigniewa Kowalewskiego i Silvere Chabot
„Busch i Clinton kontra czarni raperzy”, kolejne
wezwania na rzecz odwołania „rządu nędzy i
klerykalizacji”, materiały antynazi oraz… „Burzę w szklance wody”, w której to Kowalewski
nie tyle przeprasza środowisko GSR i GIPR za
oszczerstwa, co za piętrzące się nieporozumienia z błędnie odczytanymi imionami i adresami wzajemnych polemik na łamach naszych
pism: „Tygodnika (i Magazynu) Antyrządowego”. W kwestii zasadniczej ponawia oskarżenia
i pomówienia, precyzując jednocześnie w swoim własnym imieniu, że tak naprawdę chodzi o
nasze rzekomo „filostalinowskie skłonności”,
bez przeceniania naszej roli w historii. Przy
czym tradycyjnie obaj liderzy polskiej sekcji IV
Międzynarodówki udają, że za redakcją
„TA/MA” nie stoi żadna organizacja. To tradycyjna linia dezawuowania naszej pracy politycznej przez emisariuszy tej tendencji trockistowskiej, w imieniu których Kowalewski po raz
kolejny recytuje: „ani nas ziębią, ani grzeją –
czytaj: do sprawy robotniczej nic nie wnoszą –
kolejne zmiany etykiety waszej grupy [mimochodem uznając, że jednak istnieje jakaś grupa polityczna, co Stefanowi nie chciało przejść
nawet przez gardło]. Dana grupa polityczna
może uważać zmianę nazwy za pożyteczną
dla swojego rozwoju, dla lepszego odzwierciedlenia swoich zasad programowych czy po
prostu ku pokrzepieniu serc własnych członków. Jednakże prezentowanie zmiany etykiety,
której dokonaliście, jako rzekomo nowej jakości w ruchu robotniczym, jest pretensjonalne, a
przede wszystkim jałowe, bo oparte na przesłance, że ludzie z natury są frajerami” (tamże,
s. 8).
Jakby nie zważając na te wysublimowane
uwagi, rok później inna tendencja trockistowska, Spartakusowska Grupa Polski, publikuje
artykuł „TA: Tygodnik Antyrewolucyjny. ‘Partia
Robotnicza’ godna Piłsudskiego”, zarzucając
nam ponownie skrajny nacjonalizm itp. („Platforma spartakusowców” nr 4 z lata-jesieni 1993
r., ss. 6-23). W międzyczasie Grupa Inicjatywna Partii Robotniczej liczyła już grubo powyżej
50 osób opłacających regularnie składki i ponad setkę kolportujących „Tygodnik Antyrządowy” po całym kraju. Nakład pisma osiągał
regularnie 2 tys. egzemplarzy (5 tysięcy w
szczytowym okresie), by w końcu, wraz z falą
strajkową, spaść do tysiąca.
W kolejnych numerach „Dalej!” powtarzały
się, jak zaklęcia, hasła z żądaniem: odwołania
rządu, rozwiązania Sejmu, opodatkowania
bogatych i w kwestiach obyczajowych (nr 14 z
lutego 1993 i nr 15 z maja 1993 r.) Z tego
ostatniego numeru dowiedzieliśmy się wreszcie, że skini są już w odwrocie (s. 2), jedynie w
Kielcach. Gros miejsca redakcja poświęciła
dyskusji z Jarosławem Tomasiewiczem o kwestii narodowej. Wreszcie również Maciej Guz w
rozmowie z Ryszardem Zającem, byłym rzecznikiem „Solidarności-80”, zajął się na serio
rozłamem w „Solidarności-80”, optując jednak
za zgodą. Co istotne, z wypowiedzi Ryszarda
Zająca dowiedzieć się można było, że strajk w
FSM Tychy został jednak wygrany dzięki postawie Daniela Podrzyckiego i Bogusława Ziętka, a bynajmniej nie władz krajowych „Solidarności-80”. Nurt Lewicy Rewolucyjnej nie zmienił jednak swego bałwochwalczego stosunku
do „Solidarności-80”. Maciej Guz osobiście
torpedował wszystkie próby założenia filii
„Sierpnia 80” w warszawskiej Fabryce Samochodów Osobowych, solidarnie zresztą z działaczami ze związków zrzeszonych w OPZZ.
Był również obecny na zebraniu i naradzie,
które w tej sprawie zorganizowali działacze
GIPR na warszawskiej Pradze, w mieszkaniu
Małgorzaty Motylińskiej. Na zebraniu tym
obecny był również Daniel Podrzycki. Nie musimy chyba nikomu mówić, że wówczas Macieja Guza i działaczy NLR żadne argumenty nie
przekonały do poparcia „Sierpnia 80”, a tym
bardziej do wejścia do Grupy Inicjatywnej Partii
Robotniczej czy koalicji „Na lewo od PPS”.
NLR wybrało inne rozwiązanie – od początku
wraz z innymi grupami trockistowskimi torpedowało działania GSR, a następnie GIPR,
próbując za wszelką cenę rozbić koalicję „Na
lewo od PPS”, z połowicznym skutkiem (rozłam w Międzymiastówce Anarchistycznej i
konkurencyjne obchody i pochody 1 Maja).
Wreszcie działacze NLR zdecydowali się poprzeć PPS, a co poniektórzy weszli nawet do
tej partii, np. Dariusz Zalega i Zbigniew M.
Kowalewski. O poparciu WZZ „Sierpień 80” i
PPP do 2005 r. nie było nawet mowy.
W 1996 r. NLR i redakcja „Dalej!” żądali,
wraz z całą prawicą i ekipą prezydenta Lecha
Wałęsy, „Ujawnienia wszystkiego w ‘sprawie
Oleksego’” (ss. 1-2), zajmowali się wyborami
prezydenckimi i wymową liczb (artykuł Ludwika
Hassa, s. 3), aferami wokół ministrów i Kwaśniewskiego (s. 4). Stefan Piekarczyk vel Jan
Sylwestrowicz pisał o „Polskiej drodze do kapitalizmu”, a Zbigniew Marcin Kowalewski publikował całe bloki tłumaczeń i artykułów o rewolucji hiszpańskiej: „Tragedia rewolucji hiszpańskiej”, ss. 14-15 oraz „Barcelona, maj 1937”,
ss. 17-18.
Tymczasem Grupa Samorządności Robotniczej, po wyjściu z GIPR, wciąż jeszcze musiała
opędzać się od natrętów i steków pomówień,
które nie przypadkiem ukazywały się w massmediach. Widać było, że odpowiedni resort
chciał nas wykończyć. Rozłam stwarzał taką
okazję. Trzeba było ponownie rozsyłać pisma i
41
to z różnych urzędów pocztowych, bowiem na
Poczcie Głównej wsiąkła połowa nakładu i
żadna z setki przesyłek nie dotarła do adresata. Pojawiły się w obiegu oszczercze materiały
i listy przypisywane, oczywiście, działaczom
GSR. Emisariuszka LIT (CI) rozpoczęła ostrą i
bezpardonową walkę frakcyjną, w której
wszystkie chwyty były dozwolone. Działaczy
GSR oskarżono o likwidatorstwo nieistniejącej
przecież partii robotniczej. Faktycznie, organizacja rozpadła się na naszych oczach. O przyczynach można mówić wiele. Wrócimy do tego
przy innej okazji.
Wreszcie, w prasie centralnej ukazały się
paszkwile. „Gazeta Wyborcza” z 23-24 grudnia
1995 r. opublikowała artykuł Jacka HugoBadera „Ostatni komuniści”. Oczywiście nie
przyjęto ani polemiki, ani sprostowania. Ukazało się ono w piętnastym numerze „Samorządności Robotniczej” z przedwiośnia 1996 r.
(Włodek Bratkowski „Ostatni będą pierwszymi”,
ss. 22-23). Towarzyszył mu artykuł Zbigniewa
Partyki, który w imieniu Grupy Samorządności
Robotniczej naświetlał rzadki przypadek „penetrowania lewicowych obszarów mapy politycznej, zaprezentowany w tekście Marcina Kowalczewskiego ‘Na lewo od lewicy’ (‘Wiadomości
Kulturalne’ nr 3(87) z dnia 21 stycznia 1996
r.)”, na który to powoływał się Zbigniew M.
Kowalewski, wykorzystując ów artykuł i śmierć
Daniela Podrzyckiego we własnej, zygzakowatej drodze ku „partii robotniczej”.
Zbigniew Partyka nie zamierzał nawet polemizować z tezami artykułu („wszak każdy ma
prawo do mniej lub bardziej subiektywnego
punktu widzenia”), nie tylko Marcin Kowalczewski, ale także inny Marcin, a w zasadzie
Zbigniew Marcin Kowalewski. Sprostował tylko
trzy sprawy:
„Grupa Samorządności Robotniczej nie jest
jedynym przedstawicielem lewicy radykalnej
sytuującym się na lewo, a także poza SLD.
Istnieje przynajmniej kilka ośrodków, które
poza nami od dłuższego czasu funkcjonują na
tym obszarze mapy politycznej. W zdecydowanej większości odwołują się one do tradycji
trockistowskiej i mniej lub bardziej skutecznie
rozwijają działalność wydawniczą. Wymienić tu
można związany ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki Nurt Lewicy Rewolucyjnej, Solidarność Socjalistyczną transmitującą twórczość angielskiej Socialist Workers
Party, polską odnogę ‘spartakistów’ – Spartakusowską Grupę Polski oraz związaną z Militantem grupę wydającą pismo ‘Ofensywa’.
Poza tym istnieje pewien krąg formacji efemerycznych, stosunkowo nowych bądź takich,
które funkcjonują na pograniczu tradycji i autodefinicji marksizmu i anarchizmu. Grupa Samorządności Robotniczej nie należy obecnie
do żadnego sojuszu czy porozumienia, lecz
nie jest to stan, który można uznać w jakikolwiek sposób za oczywisty – w domyśle – pro-
gramowy, czy wynikający z nieprzezwyciężonej niechęci do formacji wywodzących się z
innej, PZPR-owskiej tradycji. GSR wchodziła
zarówno do porozumień budowanych wokół
konkretnych celów (sprzeciw wobec ustawy
antyaborcyjnej czy interwencji USA w Zatoce
Perskiej) – bez żadnej próby ‘lustracji’ partnerów, jak też współtworzyła koalicję ‘Na lewo od
PPS’ wraz z warszawskim środowiskiem Ruchu ‘Wolność i Pokój’, anarchosyndykalistami,
częścią działaczy PPS sytuujących się na lewo
od ówczesnej linii swej partii oraz dwiema regionalnymi organizacjami ZKP ‘Proletariat’.
Stan obecny wynika jedynie z faktu, że obecnie formacje te albo nie istnieją, albo zmieniły
swoją postawę na tyle, że musieliśmy skonstatować ich pogodzenie się z dokonującymi się w
Polsce procesami budowy kapitalizmu.
Wreszcie wyjaśnić trzeba, iż wywodzący się
z aktywnych w latach 1980-81 kręgów lewicy
warszawskiej ‘Solidarności’ oraz Ośrodka Pracy Politycznej ‘Sigma’ trzon Grupy w żadnym
wypadku nie może pretendować do kontynuowania tradycji organizacyjnej i dorobku KZMP
(bo o to tutaj chodzi, nie o znany nam Komunistyczny Związek Młodzieży) ani PZPR czy
jakiekolwiek jej organizacji satelickiej. Temat
pluralizmu na lewicy nie został wyczerpany tym
artykułem i pozostaje nam wyrazić nadzieję, iż
nie zniknie on z łamów ‘Wiadomości Kulturalnych’. Warszawa, dn. 24 stycznia 1996 r.”
(sprostowanie zostało zamieszczone w „Wiadomościach Kulturalnych”).
I tyle. Wątek poruszony przez Zbigniewa M.
Kowalewskiego znalazł się jedynie w naszej
odpowiedzi na złożone nam pisemnie i listownie w dniu 13 marca 1996 r. „Propozycje
GIPR” z 3 grudnia 1995 r., podpisane przez
Dariusza Ciepielę (oba teksty znalazły się w
tymże numerze „Samorządności Robotniczej”
(ss. 26-27). Z oczywistych przyczyn przytoczymy tylko stosowny cytat wyjaśniający kontekst stawianych nam przez Kowalewskiego
zarzutów:
„Z wymienionych w liście problemów istotnie
interesujący dla nas jest tylko punkt wymieniony na czwartym miejscu – ‘dyskusja nad rolą i
działaniem związków zawodowych, związki
zawodowe a ugrupowania polityczne, czy
związki zawodowe reprezentują jeszcze ludzi
pracy’. Jest to bowiem podstawowy obszar
zainteresowań i działalności GSR. Widzimy
jednak, a możemy tak sądzić z dyskusji przed
rozłamem i późniejszych publikacji GIPR, że
istnieją między nami poważne różnice w ocenach. Założeniem porozłamowego GIPR było
bowiem jednostronne i jednoznaczne akceptowanie wszelkich działań WZZ ‘Sierpień 80’.
Zasada ta była prezentowana na łamach nowego organu GIPR – ‘Głosu Robotniczego’,
gdzie ‘Sierpień był opisywany jako związek
kroczący od sukcesu do sukcesu i to w roku
1995, gdy dał się zauważyć marazm w tej or-
42
ganizacji, odmienny od niegdysiejszej ofensywności i radykalizmu. Zaatakowano także
inne pisma (bez wymieniania naszej ‘Samorządności Robotniczej’, ale to wszak o nas
chodzi), że nie dostrzegają tych epokowych
sukcesów. Otóż nie podzielamy tych ocen i
tego tonu. Od dość dawna dostrzegaliśmy
kryzys całego ruchu związkowego w Polsce,
jego trudności, odmienne dla różnych struktur,
lecz doskonale widoczne. Był i jest przedmiotem naszej troski i uwagi fakt, że jak dotąd
żaden z sektorów ruchu związkowego w Polsce nie spełnia kryteriów ruchu klasowego i
jako taki się nie definiuje. W rozważaniach
GIPR, podobnie jak w LIT (CI) ten problem
zupełnie nie istnieje, co w naszym przekonaniu
jest źródłem jałowości tego typu refleksji, która
musi się kończyć na poziomie scholastycznych
rozważań o wyższości tej czy innej formy
upodmiotowienia klasy robotniczej, czy jak woli
GIPR – ‘ludzi pracy’.
Kryzys świadomości ruchu związkowego został wyraźnie udokumentowany stanowiskiem,
jakie poszczególne centrale zajęły wobec tzw.
referendów uwłaszczeniowych, gdzie także
‘Sierpień 80’ nie był w stanie wyróżnić się korzystnie. ZUPEŁNIE DRUGORZĘDNYM, ACZKOLWIEK SYMPTOMATYCZNYM WYDARZENIEM jest to, że sekretarz KK WZZ ‘Sierpień 80’ Bogusław Ziętek raczył się na łamach
‘Wiadomości Kulturalnych’ odciąć się od
współpracy i znajomości z nami w kontekście
tego, że GSR ‘w programie swym nawiązuje
do najbardziej radykalnych tradycji robotniczych, łącznie z poparciem dla idei dyktatury
proletariatu’. I jeśli to pierwsze zdystansowanie
się było na tyle absurdalne, że nawet redaktor
‘Wiadomości’ mógł wskazać na szeroko udokumentowane związki środowiska dawnego
RKO ‘Solidarności-80’ i obecnego WZZ ‘Sierpień 80’ z naszymi pismami, to nieprzypadkowy jest brak związku przedstawiciela związkowej biurokracji z tradycjami robotniczymi i ideą
dyktatury proletariatu. Nie jest więc sprawą
przypadku, że rozluźnialiśmy swe związki z
‘Sierpniem’, gdy jego dygnitarze wprowadzali
się do nowej wytwornej siedziby z wielkimi
lustrami, a wy całkowicie podporządkowaliście
się służbie temu kursowi. Moment dla waszej
strategii był wyjątkowo nietrafnie wybrany,
aktywność związku słabła, brak oryginalnych
ideowych poszukiwań kierownictwa zaowocował
przyjęciem
banalnej
patriotycznoniepodległościowej frazeologii i takiejż ideologii.
Nasza koncepcja pracy w ruchu związkowym polegała zawsze na poparciu dla realnie
istniejących tendencji skonfliktowanych z panującym status quo, przy gwarantowaniu możliwości wyrażania naszego radykalnie robotniczego, rewolucyjnego stanowiska. Gdy zanika
radykalizm związku, gdy przywódcy dostosowują się do tendencji dominujących, zanika
tolerancja na nasze działania, zanika pamięć o
naszej pracy i współpracy. Tak stracił pamięć
Maciej Jankowski, tak teraz Bogusław Ziętek.
Oczywiście apoteoza ‘Sierpnia 80’ może
mieć jakiś sens z punktu widzenia międzynarodowych aspiracji LIT (CI), ale jest to w istocie
swej łudzenie publiczności rewolucyjnymi robotniczymi kontaktami w związkach zawodowych, bez próby analizy tego, z jakim związkiem w jakiej fazie mamy do czynienia.
Pole związkowego działania jest dotąd precyzyjnie określone – otwarte i wartościowe są
tylko pozycje w związkach, które popadały
dawniej w konflikty z biurokracją, a obecnie
popadają w konflikt z budowanym kapitalizmem. Inne układy są pozamerytoryczne,
kumplowskie lub klientowskie i merytorycznie
nic lewicy rewolucyjnej nie przynoszą. Przyjęcie bardziej konformistycznej linii przez kierownictwo związkowe i wyegzekwowanie tej
linii powoduje konflikt (gdy lewica wie, co się
dzieje i nie rezygnuje z zasad), eliminuje dostępne pole działania lewicy i zawęża ramy
demokracji wewnątrzzwiązkowej. Nieklasowy
charakter ruchu związkowego utrudnia i jak
dotąd uniemożliwiał dokonanie rozłamu lub
przyjęcie kierownictwa związku przez tendencje lewicowe. Brak klasowej alternatywy w
ruchu związkowym czyni jednak możliwe i
konieczne pojawienie się nowego pola konfliktu, nowej, frondującej organizacji podatnej na
oddziaływanie rewolucyjnej lewicy. Ukształtowanie się klasowego nurtu ruchu związkowego
zmieni zasadniczo warunki oddziaływania lewicy, zapewne ‘uodparniając’ biurokracje
związkowe na penetracje lewicy.
Działalność w ruchu robotniczym, nie tylko
związkowym wymaga nauczenia się szacunku
do konkretu, aktualnego stanu świadomości,
odrzucenia wszelkiego schematyzmu. Dlatego
też nie rozumiemy zgłaszania postulatów niekonkretnych, schematycznych, nieprzemyślanych. Cóż bowiem oznacza postulat skrócenia
czasu pracy z 8 do 6 godzin? Nowy kodeks
pracy wprowadza 42 godziny tygodniowo i
maksimum 8 godzin dziennie w rozliczeniu
trzymiesięcznym. Któż miałby wprowadzić
nowy wymiar czasu pracy? Rozumiemy recepcję zachodnioeuropejskich żądań związków
zawodowych wprowadzenia siedmiogodzinnego dnia pracy, rozumiemy, że tymi sześcioma
to przebiliście konkurencję, ale wiązanie tego z
walką z bezrobociem, to jednak zbyt wiele.
Były takie koncepcje we Francji, zgłaszane
przez socjalistów, ale w warunkach gospodarki
kapitalistycznej w kryzysie to chyba nie jest
droga. Jeśli to jednak ma być nie hasło propagandowe o wymiarze bieżącym, a element
docelowego programu po zwycięstwie rewolucji robotniczej, to inna sprawa, należałoby to
wówczas jasno określić. Dla nas traktowanie
tego jako przejściowego hasła jest nie do przyjęcia, gdyż obecnie takie hasło nikogo nie mo-
43
bilizuje, nie ma żadnego związku ze stanem
świadomości robotniczej i potrzebami konkretnych walk społecznych. W drugim wypadku, to
nie pochłania nas tego rodzaju pusta propaganda, czcze zapowiedzi”.
Z tej całkiem rzeczowej odpowiedzi jasno
wynika, że Zbigniew M. Kowalewski ewidentnie
spreparował cytat, wykazując przy tym dużo
złej woli. To chyba jednoznacznie wyjaśnia
sprawę i ukazuje jego rzeczywiste intencje.
Poznaj Żyda
(mocna rzecz o tzw. stalinowskim
sekciarstwie)
Oczywiście, w przeciwieństwie do jakże użytecznych członków KPiORP, Zbigniew Marcin
Kowalewski doskonale zdawał sobie sprawę z
wątłości własnej argumentacji i ograniczonych
walorów swojej przebiegłości, opisanej przez
nas w „Zygzakach na drodze do ‘partii robotniczej’”. Na gwałt szukał zatem jakiegoś solidnego oparcia w historii i teorii. Tym bardziej, że
musiał co i raz wprowadzać kolejne korekty do
własnej wykładni marksizmu i wpisywać swoje
tradycyjne konstrukcje myślowe w zmieniające
się przecież, konkretne warunki historyczne.
Daleko nie wszystkie jego oceny zostały pozytywnie zweryfikowane przez historię i znalazły
potwierdzenie w praktyce. Niektóre charakterystyczne dla niego sądy należało zatem pośpiesznie zweryfikować, by móc skutecznie
konkurować o prymat na radykalnej lewicy.
Najgorsi byli, oczywiście, świadkowie historii
i uczestnicy niegdysiejszych sporów. Mając
niewątpliwie literackie predyspozycje i uzasadnione aspiracje Kowalewski skorzystał, może
nie w pełni świadomie, z podpowiedzi wieszcza. Nie miał wszakże władzy Stalina, musiał
zatem samoograniczyć swoją rewolucję do
poetyckich wskazówek nieznanego poety –
Jurka Plutowicza, który tomikiem „Niegdyś
znaczy nigdy” podbił Wydział Rusycystyki i
Slawistyki Uniwersytetu Warszawskiego, na
którym studiowali swego czasu i Borys Hass,
vel Tadeusz Walczak, z „Walki Klas” i NLR, i
Włodek Bratkowski z GSR.
Ruszył zatem drogą podbojów.
Po prawie 100-stronicowym bloku poświęconym „Pamięci Daniela Podrzyckiego”, w czwartym numerze „Rewolucji” kontynuowana była
BITWA O PAMIĘĆ publikowanymi już w sierpniowym numerze „Impulsu”/”Trybuny” wspominkami Zbigniewa M. Kowalewskiego o „Solidarności zachodniej lewicy z ‘Solidarnością’.
Opowiem jak to było” (ss.100-108). Wspomnienia Kowalewskiego uzupełniał artykuł
Magdaleny Ostrowskiej o „Zdradzonej ‘Solidarności’” (ss. 109-119), który już z nazwy
kojarzył się jednoznacznie ze „Zdradzoną Rewolucją” Lwa Trockiego.
Większy kłopot był z pamięcią o niegdysiejszych sporach na temat historii i tradycji lewicy
rewolucyjnej, które miały bezpośredni wpływ
na kształtującą się mapę polityczną radykalnej
lewicy połowy lat 80. i 90. w Polsce. Prezentowane wówczas stanowisko redakcji „Inprekora”
(przypomniane przez nas ostatnio w artykułach
„Wątek nie tylko historyczny” i „Zrozumienie i
porozumienie 1984”), której Zbigniew M. Kowalewski był prominentnym członkiem, trudno
było wymazać z pamięci, ale przecież trzeba
było jakoś iść dalej. W nowej rzeczywistości
potrzebny był przewodnik. Nie można było
wszak brnąć po omacku, a odszczekiwać i
przepraszać Kowalewski nie miał zwyczaju.
Stąd jego niewątpliwe oczarowanie „rewelacjami” prof. Ryszarda Nazarewicza, który jako
świadek narodzin PPR, GL i AL, jako żywo
nadawał się na kompetentnego przewodnika,
co pozwalało Kowalewskiemu salwować się
ucieczką do przodu, nie przejmując się zbytnio
obroną zużytej już trockistowskiej wykładni
historii polskiego rewolucyjnego ruchu robotniczego, która zresztą miała się jeszcze przydać.
Należało tylko po sobie pozamiatać i pokazać się od całkiem nowej strony.
Publikowany w czwartym numerze „Rewolucji” kompetentny i dobrze udokumentowany
artykuł prof. Ryszarda Nazarewicza „Lewą
marsz… O Leonie Lipskim i Teofilu Głowackim” (ss. 183-196) spełniał tę funkcję doskonale, zwłaszcza że uzupełniał go wybór artykułów
z „Lewą Marsz” (ss. 197-244). Ewolucja Kowalewskiego nie mogła zostać nie dostrzeżoną.
Faktycznie, zauważona została już wcześniej, o czym Kowalewski wiedział. 27 maja
2004 r. ukazał się artykuł W.B. „Prawda historyczna”, w którym już na wstępie cytowany był
ewoluujący na z góry upatrzone pozycje były
propagator Testamentu Polski Podziemnej i
niegdysiejszy pogromca pogrobowców KPP i
PPR:
„’Nie może być godnej tego imienia lewicy,
jeśli cierpi ona na utratę pamięci historycznej
lub po prostu nie zna swojej historii’, pisze
Zbigniew M. Kowalewski w przedmowie do
recenzji pracy zbiorowej pod redakcją profesorów Kazimierza Sobczaka i Ryszarda Nazarewicza pt. Gwardia Ludowa w perspektywie
historycznej, przełamując tym samym sekciarską rutynę zawężania własnej tradycji do historii trockizmu. Praca ta dotyczy bowiem ‘nurtu
lewicy wywodzącego się głównie z komunistycznego skrzydła ruchu robotniczego, który
stworzył GL i AL’ (Z.M. Kowalewski, ‘O prawdę
historyczną’).
Cieszy nas niezmiernie, że działacz trockistowski wreszcie zauważa względną samodzielność wobec Stalina (‘na tyle, na ile to było
możliwe’) zarówno KPP (‘partii o własnej głęboko zakorzenionej i solidnej tradycji’, którą
‘stalinizmowi bardzo trudno [...] było zawładnąć’), jak i GL, AL i PPR uznając, że ‘w świetle
uczciwych badań historycznych’ nie można im
przypisać charakteru agenturalnego.
44
To dobrze, że działacz trockistowski dzięki
tej lekturze i dzięki I. Deutscherowi nie tylko
zauważył ‘szok pourazowy’ w wyniku potwornej zbrodni popełnionej przez reżym stalinowski w ZSRR na polskim ruchu komunistycznym, ale i to, że lewica komunistyczna ‘organizowała się i działała’ – ‘wbrew zakazom Kominternu traktującym naruszenie ich za zbrodnię i prowokację’.
To dobrze, że zrozumiał wreszcie na czym
polegał dramat ruchu, ‘który reżim stalinowski
wykrwawił eksterminując fizycznie tysiące jego
działaczy i doszczętnie demontując samą partię’.
To dobrze, że próbuje wreszcie zrozumieć
tradycję ruchu komunistycznego i robotniczego, do której my się od lat odwołujemy.
Wszakże postulowana przez Z.M. Kowalewskiego trudna ‘walka o prawdę historyczną’ to
nie tylko walka z ‘obciążoną ideologicznymi i
politycznymi zakłamaniami historiografią z
czasów PRL’, czy też ‘ugruntowaną społecznie
niewiedzą’, na której ‘dziś grasuje prawica’, ale
i walka z sekciarską i apologetyczną wersją
historii wyznawaną chociażby przez ‘spartakusowców’ (trockistów).
Sekciarska wersja historii ruchu robotniczego w porównaniu z wersją PRL-owską jest
jeszcze bardziej uproszczona. Odmawia ona,
np. PPS-om, które traktuje jak jedną reakcyjną
masę – ‘socjalzdrajców’, prawa do posiadania
własnego skrzydła rewolucyjnego, abstrahuje
od radykalizacji całego ruchu robotniczego w
obliczu rewolucji czy w sytuacji rewolucyjnej
zakładając – ni mniej, ni więcej – tylko agenturalność działań lewicy socjalistycznej (agentura
komunistyczna!).
Tym samym, sekciarska wersja pokrywa się
w swych ocenach z oficjalną linią historiografii
prawicy i prawicy socjalistycznej, podmieniając
jedynie znaki towarzyszące ocenie z ujemnych
na dodatnie.
Bagatelizowanie rozłamów w PPS jest przy
tym charakterystyczne nie tylko dla kierownictwa i apologetów PPS, ale i dla ich zajadłych
przeciwników – apologetów SDKPiL czy trockizmu. Przy czym dla apologetów, w tym apologetów trockizmu, prawda historyczna jest bez
znaczenia – prawda zawarta chociażby w dość
poprawnych opracowaniach monograficznych
PPS i KPP, opublikowanych jeszcze za czasów PRL.
Gwoli prawdy historycznej, warto przypomnieć, że do całkiem innych tradycji odwoływał
się w okresie stanu wojennego Zbigniew M.
Kowalewski (i polscy mandelowcy) polemizując
z nami na łamach ‘Inprekoru’, a mianowicie do
tradycji PPS-WRN czyli, w ostatecznym rozrachunku do obozu londyńskiego! Dziś natomiast
zaznacza: ‘Lewica była również w obozie londyńskim i też głosiła powiązanie walki narodowej z walką o wyzwolenie społeczne. Jednak
jej poparcie dla rządu londyńskiego nie mogło
zaowocować niczym innym niż (…) odbudową
władzy państwowej broniącej interesów własności prywatnej i kapitału, wyzysku pracy
własnego narodu i ucisku innych narodów’.
Lepiej późno niż wcale.
Ba, jeszcze całkiem niedawno, witając nasz
powrót na scenę polityczną, nie krył on niechęci do tradycji lewicy komunistycznej podczas ‘najciekawszej [zdaniem Cezarego Cholewińskiego] dyskusji’ na łamach Czerwonego
Salonu.”
Taki obrót spraw był mu jednak nie na rękę.
Niewygodnych świadków historii należało niezwłocznie eliminować, a jednak i jego dręczyło
sumienie. Musiał jakoś odpokutować. Wolał
jednak sam sobie wyznaczyć pokutę i przy
okazji zebrać zasłużone oklaski i nowe zastępy
wyznawców jego wiary w „obiektywny dynamizm rewolucyjny ruchu społecznego” i naprędce odnowioną wykładnię historii rewolucyjnego ruchu robotniczego i tradycyjną, obiektywistyczną wykładnię marksizmu w duchu
lewicowego komunizmu i posttrockizmu.
Pokuta ta nie polegała przecież na samobiczowaniu się, ani na wysłuchiwaniu „bezzasadnej i nie konstruktywnej krytyki”, nie było
nawet mowy o oddaniu konkurencji, co jej należne. Pluralizm proponowany przez Kowalewskiego był przecież w końcu koncesjonowany.
Zasady były wyłożone w jego „Korespondencji
z GSR”: “Do współpracy konieczny jest pewien
stopień wzajemnego zaufania. Nagminnie
stosowane przez Was wspomniane ‘metody
walki’ sprawiają, że do Was nie mam żadnego
zaufania. Doświadczenie środowisk Książki i
Prasy świadczy, że lewicowcy o bardzo różnych rodowodach, doświadczeniach i poglądach mogą ze sobą z powodzeniem współpracować, o ile tylko w stosunkach wzajemnych
respektują pewne zasady, które stwarzają
atmosferę wzajemnego zaufania. Dopóki nie
zaczniecie trzymać się zasad, o których mowa,
nie będzie warunków sprzyjających występowaniu z Wami ze wspólnymi propozycjami czy
inicjatywami – nawet wtedy, gdyby (w przeciwieństwie do tej, o którą tu chodzi) były one
słuszne”.
O co chodziło Kowalewskiemu, zostało wyjaśnione w naszym artykule „Zrozumienie i
zaufanie”. Krótko mówiąc chodziło o sekciarstwo. Dla nas było jasnym, że konkurencyjny
projekt polityczny nie zostanie nawet przedyskutowany. Ostracyzm polityczny musiał
mieć jednak głębokie, wręcz teoretyczne i historyczne uzasadnienie, które dla niepoznaki
należało jeszcze przykryć całunem pokuty.
Prof. Ryszard Nazarewicz zapewne nie wiedział, w jaką grę na skrajnej lewicy został wplątany, musiał się przecież opędzać przed hordami IPN-owskich i postNSZ-owskich lustratorów historii lewicy. Do głowy by mu nie przyszło, że w strategii Kowalewskiego odgrywa
pierwszoplanową, acz niesamodzielną rolę.
45
Póki co Kowalewski wychwalał go pod niebiosa, powołując się na niego przy okazji swojej pokuty, z której tylko nieliczni zdawali sobie
sprawę.
Wkrótce w obiegu znalazły się kolejne artykuły Zbigniewa M. Kowalewskiego dotyczące
historii związanej z zaraniem dziejów PRL,
okresem rozwiązania KPP i narodzin PPR, GL,
AL i PZPR: „O prawdę historyczną” („Nowy
Tygodnik Popularny”), „Polska Ludowa mogła
być inna” („Nowy Robotnik”), „Dekomunizacja
za okupacji” („Trybuna Robotnicza”), „Historia
PRL”, część 1, a w niej „Między ‘polską drogą
do socjalizmu’ a stalinizmem” oraz „Gdy polscy
robotnicy nie chcieli kapitalizmu” („Trybuna
Robotnicza”), wreszcie „Robotnicy chcieli socjalizmu” i druga część „Historii PRL. 19491956” (jak wyżej).
We wszystkich tych pracach Kowalewski nie
tylko powoływał się na Ryszarda Nazarewicza,
polemizując z prawicową wykładnią, ale, co nie
każdy zauważał, polemizował sam ze sobą, a
raczej ze swoją trockistowską wersją historii
polskiego ruchu robotniczego, którą notabene
propagował na łamach „Inprekora” i długo,
długo potem, aż do spotkania z Nazarewiczem. Wyobrażamy sobie, że nucił przy tym w
najlepsze „sam na sam, ze sobą na sam, najlepiej się mam”. I miał się całkiem dobrze, jak
na wielkiego grzesznika, pokutnika i neofitę
przystało. No, proszę, kolejny GrzechKowalski, a raczej Grzech-Kowalewski, bojownik „o wolność i demokrację” i „polską drogę do
socjalizmu”, którą przemierzył wraz z Ryszardem Nazarewiczem aż do końca.
Prof. Ryszard Nazarewicz zmarł 22 grudnia
2008 r. w Warszawie. W tymże roku ukazała
się staraniem Zbigniewa M. Kowalewskiego i
środowiska „Książki i Prasy” jego ostatnia praca Komintern a lewica polska. Wybrane problemy. Przedmiotem tej pracy – jak wynikało z
przedmowy autora – były „fragmenty dziejów
polskiego i międzynarodowego ruchu robotniczego, a w szczególności jego komunistycznego odłamu, oraz historii stosunku Międzynarodówki Komunistycznej do Komunistycznej
Partii Polski, Polskiej Partii Socjalistycznej i
Polskiej Partii Robotniczej”. Zdaniem autora
praca ta nie pretendowała do naświetlenia
dziejów MK, KPP i PPR, lecz przedstawiała
tylko wybrane, istotne dziejów tych fragmenty.
Dobrze się stało, że prof. Ryszard Nazarewicz do końca nie wiedział, jaką rolę w strategii
Kowalewskiego pełniły wybrane, czy raczej
spreparowane, problemy na styku Kominternu
z odpowiednio wyidealizowanym ruchem krajowym, z których mistrz Kowalewski sporządził
minę anty-GSR-owską i zainstalował ją „na
drodze do partii robotniczej”.
Wprowadzając w obieg pojęcie „stalinowskiego sekciarstwa” Zbigniew M. Kowalewski
skazywał działaczy ex-GSR, a zwłaszcza
Włodka Bratkowskiego, na wieczny ostracyzm
polityczny i śmierć cywilną. To kolejna, dobrze
zaprogramowana, „śmierć na drodze do partii
robotniczej” i kolejny perfidny plan Kowalewskiego, realizowany rękami radykalnie lewicowych, początkujących historyków, sympatyków
i działaczy Polskiej Partii Pracy. Notabene,
miny tej do dziś nie udało się jeszcze rozbroić.
Egzekucją polityczną, oczywiście bez użycia
broni palnej (wystarczył Internet), zajęli się
osobiście ówcześni sympatycy Kowalewskiego: Michał Nowicki z Warszawy, z LBC i
KPiORP, oraz Paweł Szelegieniec, z Krakowa i
PPP. W roku 2006 rozpoczęła się, na liście
mailingowej oraz na łamach internetowej
LEWICY BEZ CENZURY, kampania sympatyków i członków KPiORP i PPP przeciwko tzw.
stalinowskiemu sekciarstwu, uosobionemu,
począwszy od przełomu 1984/1985 aż po dziś,
przez Grupę Samorządności Robotniczej i jej
spadkobierców politycznych – portal „Dyktatura
Proletariatu”, B.B. i Włodka Bratkowskiego
osobiście, notabene wnuka Jerzego Czeszejko-Sochackiego, „ówczesnego reprezentanta
Kominternu w Polsce”, autora broszurki Polski
socjalfaszyzm i interwencja przeciw ZSRR
oraz Podstawowych zagadnień ruchu rewolucyjnego w Polsce na XII Plenum egzekutywy
Międzynarodówki Komunistycznej.
Oba teksty ukazały się, oczywiście, na portalu Lewicy Bez Cenzury okraszone odpowiednim komentarzem Michała Nowickiego. Równolegle opublikowana została prostacka, „naukowa rozprawka” Pawła Szelegieńca „Międzynarodówka Komunistyczna – od proletariackiej awangardy do biurokratycznego sekciarstwa”, napisana z pozycji trockistowskiej
wykładni historii ruchu robotniczego, ze znamiennym podtytułem „Kilka słów o stalinowskim sekciarstwie”, datowana na czerwiec
2006 r.
W SPISKOWEJ KONCEPCJI DZIEJÓW KOMINTERNU I KPP, Zbigniewa M. Kowalewskiego i egzekutorów (Michała Nowickiego i
Pawła Szelegieńca) Jerzy Czeszejko-Sochacki
pełnił szczególną rolę. Odtąd rewolucyjni zwolennicy PPP wiedzieli komu zawdzięczają stalinizację KPP i walkę z trockizmem – wczoraj i
dziś, od początku do końca.
Dla zwolenników spiskowej koncepcji dziejów KPP i rewolucyjnej lewicy nie miało najmniejszego znaczenia, że Jerzy CzeszejkoSochacki bynajmniej nie był „ówczesnym reprezentantem Kominternu w Polsce”, ponieważ
przedstawiciel KPP przy Międzynarodówce
Komunistycznej, po pierwsze się zmieniał, po
drugie był w Moskwie, a nie w Polsce, po trzecie reprezentował tylko oficjalne stanowisko
kierownictwa (zagranicznego) KPP i MK, które
nie zawsze realizowane było w kraju. To, że
Jerzy Czeszejko-Sochacki akurat w tym okresie został przedstawicielem KPP przy MK było
w zasadzie zbiegiem okoliczności. W przeciwieństwie do samobójczej śmierci w dniu 24
46
września 1933 r. – Jerzy Czeszejko-Sochacki
został bowiem aresztowany 15 sierpnia. Niemniej dla minerów dróg do PPP – „partii robotniczej” to nie miało najmniejszego znaczenia.
Znacznie ciekawsze były powiązania rodowe,
upublicznione już wcześniej przez Michała
Nowickiego i Zbigniewa M. Kowalewskiego (a
jeszcze wcześniej przez Ludwika Hassa), które
przy tej okazji zostały ponownie odgrzebane
po to, aby wykazać bezpośredni, wręcz rodowy
związek między „stalinowskim sekciarstwem”
Jerzego Czeszejko-Sochackiego a sekciarstwem, neostalinizmem i filostalinizmem jego
wnuka, który nie przypadkiem, jako czystej
wody stalinowiec, podpisał trafnym określeniem „sekciarze” (ze znakiem zapytania lub
bez) przypomnianą niedawno przez nas polemikę z trockistowską redakcją „Inprekora” –
„Zrozumienie i porozumienie” oraz pokwitowanie dyskusji „Grunt to zdrowie” (oba teksty z
1984 r.).
Dla historyków tej klasy, czyli klasy IPN, nie
miało najmniejszego znaczenia, że obszernie
cytowane przez Pawła Szelegieńca dokumenty
z historii KPP, firmowane nazwiskiem Jerzego
Czeszejko-Sochackiego, były znakiem czasu.
Najprawdopodobniej teksty te były dziełem
zbiorowym, napisanym zgodnie z obowiązującą wówczas, także w KPP, stalinowską wykładnią. Pisane były również charakterystycznym dla owej wykładni żargonem, który nie
pokrywa się z oryginalnymi artykułami i sejmowymi wystąpieniami Jerzego CzeszejkoSochackiego. Argument ten ostatecznie przyjęty został nawet przez Michała Nowickiego,
który miał okazję zaznajomić się z przemówieniami sejmowymi J. Sochackiego zamieszczonymi w wydanym w roku 1961 zbiorze Rewolucyjni posłowie w Sejmie 1920–1935.
W naszym imieniu całą akcję 18 czerwca
2006 r. skwitowała Omega Doom:
„Jak wiadomo z bajki Marii Konopnickiej o
sierotce Marysi, Koszałek-Opałek był nadwornym kronikarzem krasnoludków.
Rola studenta historii Michała Nowickiego,
jako nadwornego kronikarza KPiORP skończyła się równie nagle, jak się zaczęła… na koszałkach-opałkach. Nieporozumieniem okazał
się nie tylko jego atak na Pracowniczą Demokrację, której M. Nowicki zarzucił ‘turystykę
organizacyjną’ na Europejskie Forum Społeczne w Atenach. Koszałek-Opałek ‘nowego
KOR-u’ nie przewidział, że Bogusław Ziętek
pojedzie do Aten. Nie przewidział również, że
Ziętek zaprosi na uroczystości 1-majowe SLD,
a wreszcie zawrze porozumienie z ‘zacnym
gronem’ skupionym wokół Ruchu Odrodzenia
Gospodarczego im. Edwarda Gierka, z doradcą Edwarda Gierka – Pawłem Bożykiem.
Również w roli nadwornego kronikarza
przedwojennej KPP Koszałek-Opałek osiągnął
wszystko, co mógł. Jak przystało na studenta
historii ‘specjalizującego się’ w ruchu robotni-
czym wykazał się takim zrozumieniem historii
Międzynarodówki Komunistycznej i KPP, jakiego można było się spodziewać tylko po
antykomunistycznych historykach III i IV RP.
To pozwoliło mu odegrać rolę uzasadniacza
z góry narzuconych tez: udowodnienia tezy o
stalinizmie Jerzego Czeszejko-Sochackiego i
duetu BB (Balcerek-Bratkowski).
Zasadniczą przesłanką tej tezy jest fakt, że
ów duet utrzymuje nieznośną samodzielność
na radykalnej lewicy i nie ma zamiaru podporządkować się tej czy innej organizacji posttrockistowskiej, których równoległe działanie
na polskiej scenie politycznej nie dopuszcza
do stworzenia realnie liczącej się alternatywy
dla
odnawiającej
się
socjaldemokracji”
(www.dyktatura.info, „Koszałek-Opałek”).
Od siebie możemy jedynie dodać, że Jerzy
Czeszejko-Sochacki znał jidisz, język robotników żydowskich. To wszystko wyjaśnia – po
tym można POZNAĆ ŻYDA, a po akcji „na
drodze do partii robotniczej” i niniejszym artykule również naszych oprawców. Warto przy
tym dodać, że przy okazji rozpracowywania
przez „grupę Kowalewskiego” Kominternowskiego wątku żaden inny przedstawiciel KPP w
MK nie został nawet wymieniony, chodziło
zatem o konkretnego ŻYDA.
Taki był i taki jest plan
Na początku lat 90. wydawało się, że Grupa
Samorządności Robotniczej może pokusić się
o stworzenie REWOLUCYJNEJ PARTII ROBOTNICZEJ. Przed nami próbowali już vargiści, którzy w latach 1980-1981 na bazie „Walki
Klas” i Rewolucyjnej Ligi Robotniczej Polski
nawoływali do „Otwartego Kongresu Założycielskiego Rewolucyjnej Robotniczej Partii
Polski”. Nie przypadkiem kongres był otwarty
nieomal dla każdego, a jednocześnie dla nikogo. Stan wojenny przekreślił sprawę definitywnie. Po nim Rewolucyjna Robotnicza Liga Polski już się nie podniosła. Polscy vargiści wydali, co prawda, razem z Włodkiem Bratkowskim
dwa numery pisma „METRO” (W.B. był wówczas także członkiem redakcji „RÓWNOŚCI”,
ukazał się tylko jeden numer), w tym jeden
podwójny, pod względem edytorskim zresztą
bez zarzutu (druk na tzw. dojściu), ale to bynajmniej nie było pismo RLRP, ale raczej
Włodka. On był szefem, on rozdawał karty,
organizował druk i kolportaż, wreszcie wymyślił
tytuł – „szybkiej kolei podziemnej”.
Efekt był piorunujący, bo mieszanka była
piorunująca: Maciek Szczepański – strona
graficzna, Borys Hass (Tadeusz Walczak) i
Włodek Bratkowski – teksty. Nakład 5 tys.
egzemplarzy. Rok 1982. Stan wojenny. Pismo
wchodzi na główne struktury kolportażowe,
niektóre z nich zwijały się w popłochu – takiej
krytyki kierownictwa „Solidarności” i polskiego
nacjonalizmu nikt jeszcze nie widział i długo po
tym nie zobaczył, a jednocześnie pismo ociera-
47
ło się wręcz o „akcję bezpośrednią”, skoro w
piśmie reklamowana była nawet działalność
organizacji bojowej PPS i bolszewików. Trockistów zamurowało. Ludwik Hass uważał, że
przesadzamy, ale, na przykład, na działaczach
Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu
„Solidarności” i pisma „Przetrwanie” podziemne „Metro” zrobiło niesamowite wrażenie. Zaczęły się długie polityczne dyskusje, w których
brali udział, m.in. Mieczysław Nowak i Andrzej
Sieradzki, Wojtek z redakcji „Przetrwania”, a
nawet redaktorzy pisma „Wola”; ci ostatni grymasili.
Numer 2/3 ze względu na kłopoty z kolportażem (nakład bowiem nie został zmniejszony)
wykładany był również na klatkach schodowych – nie brakowało bowiem takich, którzy
uznali pismo za prowokację ubecką, zwłaszcza
w opiniotwórczym środowisku postkorowskim,
które zresztą było w „Metrze” słusznie ostro
krytykowane. Przeciwko pismu wystąpiła również „dyrekcja” warszawskiej Podziemnej Solidarności – padł kolportaż, m.in. na ożarowskie
„Kable” (kontakt „Wszechnicy Robotniczej”,
którego do końca nie dało się odzyskać), albowiem przeciwdziałanie było zbyt silne. Pozostałe struktury przyjęły pismo w ograniczonej
ilości egzemplarzy, niektóre tylko „do własnego
użytku”. Nie brakowało również takich, którzy
nas podziwiali. Nawet na prawicy. „Metro”, to
było pismo z „jajami”. Jeden z vargistów, Sylwester Szok, recytował te artykuły z pamięci,
zwłaszcza pisane przez Tadeusza Walczaka.
Pełny odlot i surrealizm.
Numer czwarty nie ukazał się, bo vargiści
pozyskali Maćka Guza i zaczęli wydawać „Jedność Robotniczą”; ale tu również decydowali
nie oni, lecz Maciek Guz, który wówczas
współpracował również z nami. Wreszcie, po
urobieniu Maćka, udało im się wydać wymarzony, krajowy numer „Walki Klas”. Jednak
konflikt z redakcją zagraniczną „Walki Klas” i
Stefanem Bekierem zamknął i ten rozdział
definitywnie.
Przegrupowaniom nie było końca.
We wrześniu 1983 r. powstała Grupa Samorządności Robotniczej i rozpoczęły się przygotowania do uruchomienia własnej drukarni na
bazie Międzyzakładowego Komitetu Współpracy „Solidarności” i pisma „Sprawa Robotnicza”
– we współpracy z Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki. W roku 1985, już po
rozłamie w redakcji i grupie, zwolennicy IV
Międzynarodówki decydują, aby wraz byłą
młodzieżówką GSR i Robertem Dymkowskim
powołać Robotniczą Partię Samorządnej Rzeczypospolitej, polską sekcję IV Międzynarodówki. Tę inicjatywę czeka wkrótce sromotna
kompromitacja.
Bezskuteczne okazały się również próby reaktywacji „partii Bałuki”, które nie wyszły poza
Szczecin. Nasze spotkanie z Edmundem Bałuką na warszawskim Ursynowie zostało prze-
rwane, gdy Bałuka zobaczył egzemplarz jakiegoś radzieckiego pisma, kupionego w
EMPIKU. Spieprzał aż się za nim kurzyło. Nie
chciał niczego słuchać.
Dopiero na przełomie lat 80. i 90. uzyskaliśmy dobrą pozycję do wyjścia z inicjatywą
polityczną. Po raz trzeci próbowaliśmy wzmocnić swój stan członkowski w oparciu o Klub
„Sigma” UW, powołując Klub Polityczny „Równość”, tym razem bez spektakularnego rezultatu. Jednak nie zrażając się tym rozszerzyliśmy
swoją „ekspansję” również na inne środowiska
tzw. lewicy akademickiej: Klub Otrycki UW,
SZSP i ZSMP (Warszawa i Wrocław), w tym
Ruch Młodej Lewicy, środowisko związane z
wrocławskim pismem „Sprawy i Ludzie” pod
redakcją J. Bartosza, Stowarzyszenie Marksistów Polskich (Katowice i Warszawa), na
Związek Komunistów Polskich „Proletariat”
oraz na różne związki zawodowe. Kolportaż
prowadziliśmy również na siedziby OPZZ i
SLD i wszystkie odbywające się tam imprezy.
Wkrótce redagowaliśmy i współredagowaliśmy
już kilka biuletynów związkowych, w tym „W
POPRZEK” – Warszawskiego Porozumienia
Związków Zawodowych i „KURIER MAZOWSZE” – tygodnik „Solidarności” Regionu Mazowsze. Ponadto ukazywała się nasza seria
wydawnicza „Alternatywy” i „Zeszyty GSR”
oraz pisma własne „SAMORZĄDNOŚĆ ROBOTNICZA” i „TRASY-BIS”, a także pismo LIT
(CI) „POCZTA ZE ŚWIATA”. Członkowie GSR
współpracowali również z pismami PPS-RD:
„Praca-Płaca-BHP” i „Robotnik”.
Wreszcie, pod koniec października 1991 r.,
GSR przyjął propozycję swojego byłego członka, Roberta Dymkowskiego, i podjął się redagowania „TYGODNIKA ANTYRZĄDOWEGO”,
pomimo sprzeciwu emisariuszki LIT (CI) i wątpliwości współpracującego z nami Ludwika
Hassa.
Okres ekspansji „Tygodnika Antyrządowego”
nałożył się na wielkie protesty robotnicze lat
1992-1993 i pozwolił GSR wyjść z szerszą
inicjatywą polityczną – koalicji „Na lewo od
PPS”, na bazie której wkrótce powołana została GRUPA INICJATYWNA PARTII ROBOTNICZEJ. Koalicja została utrzymana – do tego
celu służył „Magazyn Antyrządowy”. Zarówno
koalicja, jak i GIPR miały charakter otwarty;
kierownictwem GIPR, zgodnie z przyjętymi
tymczasowymi zasadami statutowymi, był
GSR-owski trzon grupy warszawskiej plus
jedyna w grupie trockistka, Elżbieta Jezierska z
LIT (CI). Pozostałe formacje trockistowskie
przyjęły GIPR wrogo, z mety i a priori oskarżając nas o nacjonalizm i stalinizm.
Wkrótce do GIPR zaczęły wchodzić całe oddziały ZKP „Proletariat”, mimo przeciwdziałania
pro-SLD-owskiej części kierownictwa w Dąbrowie Górniczej i w Warszawie, oraz poszczególni członkowie ZKP „Proletariat”, w tym
młody wiceprzewodniczący – Robert Bokacki
48
oraz Jerzy Łazarz. To, oczywiście, był błąd,
który trudno było naprawić, a jednak pojawiła
się szansa pozytywnego rozwiązania narastającego konfliktu z ZKP „Proletariat”. Tą szansą
była ekspansja na Stowarzyszenie Marksistów
Polskich i porozumienie z przewodniczącym
katowickiego oddziału SMP, byłym liderem
Forum Katowickiego, Wsiewołodem Wołczewem. W wyniku tego porozumienia kolejne
organizacje ZKP „Proletariat” zaczęły przechodzić do GIPR. Pierwsza w wyniku tego porozumienia przeszła organizacja gliwicka z doktorem Mieczysławem Baranem na czele.
Wcześniej do GIPR weszła już organizacja
łódzka z Jurkiem Targalskim i Stanisławem
Ptakiem na czele oraz kilka mniejszych oddziałów. Kilkanaście zostało objętych kolportażem
„T.A.”. Napływały dobrowolne składki i wpłaty
od kolporterów. Pozostała część nakładu, w
miarę możliwości rozprowadzana była na strajkach i manifestacjach. Do organizacji zapisywali się również związkowcy z konkurencyjnych centrali i różnych związków zawodowych.
Nawiązano ścisłą współpracę z kierownictwem
Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień ‘80″ i
oddolnie z robotnikami nie zawsze należącymi
do organizacji związkowych.
Plan był przejrzysty i prosty zarazem. Centralizm demokratyczny obowiązywał z pewnymi
tymczasowymi zastrzeżeniami, które całą władzę wykonawczą oddawały grupie warszawskiej (grupa warszawska zbierała się codziennie na ul. Hożej 29/31, pozostałe organizacje
miały autonomię na swoim terenie, objęte były
kolportażem „Tygodnika Antyrządowego” i
„Magazynu Antyrządowego”. Ich głównym
celem, ze względu na podeszły wiek członków,
było zapewnienie odpowiednich środków do
samodzielnego politycznego istnienia pism
GIPR, które cieszyły się wielkim powodzeniem
wśród, nie ma co ukrywać, mocno podstarzałych towarzyszy, byłych członków KPP i PPR,
którzy pod koniec życia chcieli otwarcie afiszować się ze swoim nieco zakurzonym i zapomnianym już komunizmem, i zerwać radykalnie i raz na zawsze z PZPR i SdRP/SLD.
Współpraca z nami była tego gwarancją.
Na arenie międzynarodowej GIPR związany
był z drugą co do wielkości tendencją trockistowską. Porozumienie zakładało jednak pełną
niezależność, oparte było bowiem na wspólnie
aktualizowanych, GSR-owskich zasadach programowych. Samodzielność finansowa była
dodatkową gwarancją. Plan był bez zarzutu.
Padł wraz z niespodziewaną śmiercią Wsiewołoda Wołczewa, który po dwumiesięcznym
pobycie w szpitalu zmarł 1 czerwca 1993 r. Na
jego pogrzebie byli obecni liderzy GIPR i emisariuszka LIT (CI), która zaintonowała „Międzynarodówkę”, grała orkiestra górnicza z
Kopalni „Wujek”.
Jego zastępcy i następcy nie mieli już jego
autorytetu, odwagi i zdecydowania, podwinęli
zatem ogon pod siebie. W tej sytuacji mieliśmy
już tylko jedną szansę, zasoby finansowe kurczyły bowiem się gwałtownie, gdyż Robert
Dymkowski przeliczył się z własnymi możliwościami. Ponadto „Ruch” odmówił kolportażu,
„Kolporter” z niego się wycofał, służba bezpieczeństwa prowadziła intensywną obserwację i
działania destrukcyjne, oczywiście monitorowane były rozmowy z Wsiewołodem Wołczewem, a następnie z Mieczysławem Baranem,
na każdym kroku piętrzyły się trudności, pomoc LIT (CI) była symboliczna.
Trzeba było zaryzykować i powołać Komunistyczną Partię Polski. Zabrakło zdecydowania.
Wciąż jeszcze liczyliśmy na wejście do GIPR
innych grup trockistowskich, te jednak na każdym kroku potwierdzały swą wrogość do…
„filostalinowców”. Trzeba było jednak iść dalej.
Uznaliśmy jednak, że mamy zbyt wątłe kadry,
by mierzyć się z tragiczną przecież historią
KPP i ruchu komunistycznego.
Świat bez nas jest inny
Może bardziej realny, może bardziej rodzinny (oj, ta „lewicowa rodzinka”!), może bardziej
intymny, ale zawsze jest inny. Nie tylko pod
względem kulturowo-obyczajowym.
Rozłam w Grupie Inicjatywnej Partii Robotniczej był już prostą konsekwencją marazmu
organizacyjnego. W roku 1995 wszystko już
było jasne – świeżo zainstalowany polski kapitalizm zachwiał się, ale nie upadł. Robotnicze
wystąpienia w końcu zostały skanalizowane
przez przyśpieszone wybory parlamentarne, w
których zwycięstwo odniosły organizacje skupione wokół SdRP w wyborczy Sojusz Lewicy
Demokratycznej. W 1993 r. porozumienie wyborcze z SdRP zawarł, w imieniu Polskiej Partii
Socjalistycznej, Piotr Ikonowicz. To, oczywiście, uruchomiło lawinę.
Z „Solidarności” Regionu Mazowsze usunięta została lewica, której Maciej Jankowski już
nie ufał – wypadła nie tylko PPS i „Solidarność
Pracy”/Unia Pracy, ale rozpoczęła się również
wojna z GSR-owską redakcją „Kuriera Mazowsze”, o której donosiły mass-media. Mimo protestu komisji zakładowej i całkiem realnej
groźby strajku w Regionie, problem w końcu
został rozwiązany. Interweniowała ekipa „Tygodnika Solidarność”; mianowany został nowy
redaktor naczelny; zaczęła się czystka w redakcji; wreszcie, zwolniona została Grażyna
Polkowska. Piotr Izgarszew, drukarz i przewodniczący komisji zakładowej pracowników
Regionu, złapany na piciu alkoholu, został w
ordynarny sposób zaszantażowany. Nawet
jedna panienka/towarzyszka z GSR, również
zatrudniona w regionie, odcięła się od „awanturnictwa” GSR-owskiej ekipy „Kuriera Mazowsze” i osobiście próbowała wyprosić Włodka
Bratkowskiego z Regionu.
Grażyna Polkowska odwołała się do Sądu
Pracy. Walkę w jej imieniu podjął „Tygodnik
49
Antyrządowy”. G. Polkowska uzyskała nawet
poparcie kilkunastu komisji zakładowych „Solidarności”. W tym momencie zwróciliśmy się do
Daniela Podrzyckiego i „Sierpnia ‘80″, prosząc
o pomoc w zorganizowaniu pikiet (wystarczyło
przysłać parę autobusów górników, hutników i
metalowców), zwłaszcza że prowadzona była
kampania ulotkowa na rzecz zainstalowania
komisji zakładowej „Sierpnia ‘80″ w FSO. W tej
sytuacji prosiło się wręcz o zorganizowanie
pikiety we współpracy ze zwycięską załogą
FSM TYCHY. Strajki wisiały przecież jeszcze
w powietrzu, podobnie jak rozłam w „Solidarności”. Podrzycki odmówił.
Na zjeździe regionalnej „Solidarności” sprawa redakcji „Kuriera Mazowsze” nie wyszła
poza kuluary. Znalazła się bowiem, zgodnie z
oczekiwaniem, na szarym końcu planu obrad.
Nie stać nas było na samodzielną pikietę pod
Zakładami Mechanicznymi im. Marcelego Nowotki. W zakładowej sali konferencyjnej, gdzie
obradowała mazowiecka „Solidarność”, kolportowaliśmy jedynie ulotki i „Tygodnik Antyrządowy” z dokumentacją w tej sprawie. Służby
porządkowe „S” nawet nie interweniowały – w
końcu nie byliśmy tu obcy. Ostatecznie, również Region Mazowsze oficjalnie poparł Akcję
Wyborczą „Solidarności”, choć jeden z regionów „S” z tego się wyłamał, o czym donosiliśmy w „Kurierze Mazowsza” (bezpośredni
powód zwolnienia Grażyny Polkowskiej) i w
„T.A”.
Nic dziwnego, że nasze drogi z „Sierpniem
‘80″ zaczęły się rozchodzić. Akcja na rzecz
promocji „Sierpnia” w Warszawie została
wstrzymana. Odtąd mogliśmy już tylko liczyć
na lewicę postpezepeerowską, której niemoc
była przytłaczająca. Rozruszać to towarzystwo
nie było lekko. Również działania na Warszawskie Porozumienie Związków Zawodowych i OPZZ osiągnęły punkt krytyczny.
Przyśpieszone wybory przesądziły sprawę.
Działacze związkowi aż ślinili się do parlamentarnych stołków. Część załapała się na listy
SLD (w tym cały OPZZ-towski Ruch Ludzi
Pracy z Ewą Spychalską, Ryszardem Zbrzyznym, Lechem Szymańczykiem, wiceprzewodniczącym WPZZ na czele), inni skorzystali z
oferty „Solidarności Pracy”/Unii Pracy (przewodniczący WPZZ, Sławomir Nowakowski,
szef Związku Zawodowego Maszynistów itd.).
Szefowie „Sierpnia ‘80″ zwyczajnie przegapili
okazję. Rozglądali się jednak już na przyszłość
za „solidniejszym” partnerem. Bynajmniej nie
musiała nim być lewica, już wówczas najbardziej realny był sojusz z Konfederacją Polski
Niepodległej, Samoobroną i Bohdanem Pękiem z PSL, o czym mówili bez ogródek. W
rozgrywce wyborczej nie liczyły się przecież
radykalnie lewicowe marginalia. Fala wielkich
strajków przechodziła już do historii.
Rozłam w Grupie Inicjatywnej Partii Robotniczej miał trywialne podstawy. Emisariuszka LIT
(CI) musiała wracać do Argentyny, aby zadbać
o własną emeryturę. Lider GIPR, Włodek Bratkowski, w ogóle o to nie dbał, bo nie dbał również o własną. Emisariuszka musiała się także
rozliczyć przed LIT (CI) i zapewnić centralę, że
GIPR będzie w końcu jej polską sekcją. Według GSR-owskiego trzonu GIPR to ostatnie
nie wchodziło w rachubę. Elżbieta Jezierska
starała się to jakoś przełamać, namawiając
Włodka do udziału w europejskich konferencjach LIT. Rezultat był niezadowalający – na
wycieczkę do Hiszpanii mogła jechać Grażyna
Polkowska, mógł nawet pojechać Zbigniew
Partyka lub Andrzej Witul, łasy na uroki hiszpańskich plaż, ale Bratkowski miał to gdzieś.
Molestowania politycznego jednak nie wytrzymał i oddał GIPR koleżance z LIT (CI), występując z organizacji. W tym momencie wszystko
było w rękach członków GSR, a w zasadzie,
konkretnie, w rękach Zbigniewa Partyki. Ten,
ponaglany przez Elżbietę, zastanawiał się jakiś
czas, a w końcu zdecydował – i również wystąpił z GIPR. To był już rozłam. Padła zresztą
zapowiedź, że będzie reaktywowana Grupa
Samorządności Robotniczej.
W tym czasie już nie ukazywał się „Tygodnik
Antyrządowy”, a głównym pismem GIPR była
„Samorządność Robotnicza”. GSR oczywiście
zabrała swój tytuł. Nowym pismem GIPR, pod
rządami LIT, został „Głos Robotniczy”.
Pierwszy jego numer ukazał się w kwietniu
1995 r. i zawierał ostre ataki na liderów Grupy
Samorządności Robotniczej, których oskarżono nawet o likwidatorstwo. W międzyczasie
GSR próbowała unormować swoje stosunki z
GIPR/LIT, ale bez pozytywnego rezultatu. Elżbieta Jezierska i wspomagający ją emisariusze
LIT (CI) wybrali ostrą, demagogiczną walkę
frakcyjną. W rezultacie walki frakcyjnej, wspomaganej zresztą z zewnątrz przez odpowiednie służby i LIT (CI), grupa pękła na trzy części, w tym dwie mniej więcej równe. Największa, duuużo większa od pozostałych, poszła w
polityczny niebyt; niektórzy byli działacze ZKP
„Proletariat” wrócili do macierzystej organizacji.
Rozsypały się również tzw. przyległości. Syndykaliści Andrzeja Smosarskiego zadomowili
się na dobre w lokalu PPS-u na Nowym Świecie.
Na początku kolejnego wieku wszystkie te
grupy przylgnęły do PPS Piotra Ikonowicza,
szczerego i oddanego ex-przyjaciela „dyrekcji”
Podziemnej „Solidarności”, lewicy postkorowskiej i Aleksandra Kwaśniewskiego, i podjęły
hasło ze znanej już nam ulicy i kolejnego
zmiennika „Solidarności” – masowego ruchu
No Global – INNY ŚWIAT JEST MOŻLIWY,
kierując się jak zwykle „obiektywną dynamiką
rewolucyjną ruchu społecznego” Zbigniewa M.
Kowalewskiego i paru największych tendencji
posttrockistowskich IV Międzynarodówki, tak
bliską duszy każdego anarchisty.
50
Ale przedtem jeszcze się coś działo, choć
nie miało to już większego znaczenia dla realnego układu sił w kraju, w ruchu robotniczym,
w związkach zawodowych i na radykalnej lewicy. Warto jednak i o tym pamiętać, każdy ma
bowiem prawo wyciągnąć własne nauki z tej
jakże ulotnej historii.
Już w pierwszym numerze „Głosu Robotniczego” nowe, sfeminizowane i tymczasowe
kierownictwo GIPR po wodzą Elżbiety Jezierskiej, w składzie którego znalazła się nie opłacająca składek Teresa Ożarowska (pseudonim
pracowniczki „S” Regionu Mazowsze, znanej
nam już z konfliktu wokół „Kuriera Mazowsze”,
gdzie wykazała tylko troskę o własną skórę)
wraz z koleżanką (obie zresztą Elżbieta Jezierska uczyła języka angielskiego), zapowiedziało „kontynuację najlepszych tradycji ‘Samorządności Robotniczej’”, które podobno
„pozostały niezmienione”. Te „gorsze” oczywiście zostały usunięte, jak nieczystości i wylane
na nas wraz z pomyjami. Kto chciał mógł o tym
przeczytać w „Głosie Robotniczym” i w specjalnym suplemencie (z marca/kwietnia 1995)
do „Samorządności Robotniczej”, w którym
ukazały się nasze artykuły z odpowiedzią na
szeroko kolportowane, również w WZZ „Sierpień ‘80″, oszczercze materiały zawarte przede
wszystkim w „Biuletynie Informacyjnym GIPR”
(nr1/1995) oraz osobiście i telefonicznie przez
Elżbietę Jezierską.
W suplemencie, obok naszych polemik, znalazły się również przedruki z „Biuletynu Informacyjnego GIPR”. Każdy mógł sobie zatem
wyrobić zdanie.
Suplement otwierało mocno spóźnione słowo od redakcji: „Naszą intencją nie było i nie
jest prowadzenie jałowych sporów. Wciąż jednak uczymy się czegoś. Odchodząc z GIPR
wyciągnęliśmy rękę na zgodę. Poczytano nam
to zapewne za słabość. Preferując łagodną
wersję rozstania i kompromisowe rozwiązania,
złożyliśmy ofertę współpracy, przy okazji deklarując uprzejmie zadowolenie z możliwości
powołania na bazie GIPR przybudówki LIT
(CI). Zastrzegliśmy sobie jednak niezależność
organizacyjną. Niezależność w naszym odczuciu rekompensowała nam straty. Nie zważając
na to Elżbieta przystąpiła do frontalnego ataku.
Na agresję musimy odpowiedzieć. Niniejszy
suplement jest wymuszony koniecznością
obrony. Czytelnik ma prawo poczuć się zdegustowany. Stąd suplement ma ograniczony
zasięg. Redakcja”.
Dalej, równolegle z artykułami z „Biuletynu
Informacyjnego GIPR”, przedstawione były
nasze argumenty, z których najistotniejsze były
o charakterze organizacyjnym: „Pierwszym
koniecznym wyjaśnieniem jest to, że już sama
prezentacja w Biuletynie GIPR problemu, uwypukla istotę konfliktu, który nie jest sporem
wewnątrz GIPR, lecz sporem między LIT (CI) a
GIPR i później GSR. W dwóch wewnętrznych
materiałach LIT (CI) wymienione jest 11 razy,
nadto zamieszczony jest list LIT (CI). Biuletyn
jest więc swoiście wewnętrzny, warto by obecni członkowie GIPR uświadomili sobie wewnątrz jakiej struktury się znaleźli” (Zbigniew
Partyka, „W obronie prawdy”, ss. 1-2) oraz
dotyczące odmiennej oceny sytuacji politycznej
na początku 1995 r. Już tytuł artykułu Elżbiety
Jezierskiej wyjaśniał sprawę – „Nigdy nie jest
tak ciemno jak przed wschodem słońca”. Naszym zdaniem – słońce już zaszło dla GIPR.
Ponadto, w suplemencie znalazł się odlotowy referat Elżbiety Jezierskiej pt. „Analiza
obecnego kryzysu” – skomentowany przez
Zbyszka Partykę, wymieniony już list LIT (CI)
oraz dwie riposty: Włodka Bratkowskiego „Bez
zgniłych kompromisów” i Zbigniewa Partyki
„Różnica metod”.
Sfeminizowane, tymczasowe kierownictwo
GIPR uznało publikację swoich materiałów w
suplemencie do „Samorządności Robotniczej”
za… denuncjację, albowiem szeroko kolportowany biuletyn był podobno tylko do „użytku
wewnętrznego”. Ponadto oskarżono nas o
współpracę z SB.
Od tej chwili zaczęliśmy z mozołem odrabiać
straty, które, na tym etapie, w gruncie rzeczy,
były już nie do odrobienia.
Do końca 1997 roku ukazało się jeszcze 6
solidnych numerów (i jeden specjalny) „Samorządności Robotniczej” i równolegle 12 numerów „Głosu Robotniczego”.
W 15. numerze „Samorządności Robotniczej” znalazła się cytowana już przez nas w
innym artykule odpowiedź na „Propozycje
GIPR”, podsumowująca rozbieżności programowe, które na początku 1996 r. były już w
pełni widoczne. Warto ponownie zacytować
naszą odpowiedź, tym bardziej, że „Propozycje
GIPR” miały wówczas wzięcie. W 12. numerze
„Głosu Robotniczego”, obok artykułów upominających się „O międzynarodową solidarność
klas pracujących w walce o wyzwolenie od
ucisku ekonomicznego” i dotyczących konkretnych kwestii krajowych, znalazła się, m.in.
bezkrytyczna relacja z II Krajowego Zjazdu
Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień ‘80″
oraz efekt spotkania, na którym zawiązała się
Lewicowa Alternatywa (Kielce, 1-2 marca
1997), w skład której weszła GIPR, pozostająca jednocześnie elementem składowym powołanej przez LIT (CI) Międzynarodowej Partii
Robotniczej (MRP). Oświadczenie w tej sprawie znalazło się na stronie 25 „Głosu Robotniczego”. W Lewicowej Alternatywie GIPR był
reprezentowany przez Dariusza Ciepielę, który, obok Romana Adlera-Zawieruchy, i paru
młodych działaczy PPS czy GIPR, stanowił
śląski, a zarazem ogólnopolski trzon GIPR.
Warszawska, sfeminizowana grupa GIPR, po
wyjeździe Elżbiety Jezierskiej, wycofała się z
polityki. GIPR wciąż jeszcze formalnie był reprezentowany przez bezkonfliktowego prze-
51
wodniczącego, członka „Solidarności”, Marcina
Nieznańskiego z Bydgoszczy, który pełnił ponadto funkcję dyżurnego robotnika i figuranta.
W tymże numerze znalazła się również odpowiedź na „Propozycje GIPR” członka Krajowego Komitetu Wykonawczego Związku Komunistów Polskich „Proletariat”, przyszłego
przewodniczącego KPP, Marcina Adama oraz
„Odpowiedź GIPR na deklarację Komitetu
Łączności pomiędzy LIT-CI a WI-RFI”, w myśl
której GIPR z pewną nieśmiałością i wewnętrznymi oporami wpisywał się w międzynarodowe struktury południowoamerykańskiej
odmiany ruchu trockistowskiego. Nie była to
wszakże decyzja definitywna, lecz dopiero
„wstęp” do odpowiedzi. Wciąż jeszcze trwały
mitomańskie, szeroko zakrojone społeczne
konsultacje, albowiem redakcja apelowała do
„wszystkich zainteresowanych o kontakt”. W tej
sprawie musiała się zapewne jeszcze wypowiedzieć polska klasa robotnicza skupiona we
wszystkich współpracujących z GIPR związkach zawodowych. Zapewne się wypowiedziała, skoro GIPR już nie istnieje, podobnie jak
LIT (CI) i WI-RFI oraz MPR.
W tej sytuacji również my mogliśmy na kilka
lat opuścić scenę polityczną, a powód był prozaiczny – brak gotówki i konflikty personalne, o
które w takich sytuacjach nie trudno.
Patrząc z dystansu, znaczenia nabierają
różnice programowe. Spróbujmy więc nimi się
zająć. Odpowiedzi na „Propozycje GIPR” są po
tym względem szczególnie pouczające.
*
Opublikowana na łamach 12. numeru „Głosu
Robotniczego” (lipiec-sierpień 1997 r.) odpowiedź Marcina Adama (w formie fragmentów
„listu do redakcji”) na znane nam już „Propozycje GIPR” z 3 grudnia 1995 r., każdego mogła
zaskoczyć, ale nas chyba najmniej. Marcin
Adam, w imieniu ZKP „Proletariat”, przyjmował
te propozycje z zadowoleniem, przy czym zaznaczał, że „dotychczasowy brak współpracy i
przeradzanie się różnic w antagonizmy służy
jedynie naszym przeciwnikom i jest przez nich
niewątpliwie wykorzystywany”. Potem następowało bezpodstawne uogólnienie: „W wielu
krajach udało im się rozbić ruch robotniczy tak
skutecznie, że poszczególne ugrupowania
tracąc całą energię na wzajemne zwalczanie
siebie zapewniają na długo spokojne funkcjonowanie kapitalizmu”. Po tym wstępie, w którym młody, prominentny działacz ZKP „Proletariat”, a w przyszłości przewodniczący KPP,
zdystansował się od rozbijackiej taktyki
GSR/GIPR, padły wreszcie jakieś konkrety.
Okazało się wszakże, że „Problemem we
współpracy będzie (…) kwestia bliższego
określenia prawdziwie lewicowej alternatywy”
oraz wzajemnego zrozumienia („Szczerze
mówiąc trudno mi zrozumieć całą tę koncepcję
na podstawie tak krótkiego opisu”). Przyznając
się do „niewiedzy”, Marcin Adam zaznaczał, że
nie obędzie się bez „długiej dyskusji”. Przy
czym z mety replikował w takich konkretnych
sprawach, jak propozycja 6-godzinnego dnia
pracy, stan ruchu zawodowego czy w sprawie
proponowanego przez wszystkich trockistów
wymówienia długu Polski, zwracając słusznie
uwagę, że „Tak długo jak Polską będzie rządził
kapitał. Zmiana tego stanu wymaga zmiany
ustroju”. Temat stosunku ZKP „Proletariat” do
SLD, oczywiście, nie został nawet poruszony.
Nikt go zresztą o to nie pytał. W „Propozycjach
GIPR” zwyczajnie bowiem takiego pytania nie
było – adresowane były one bowiem raczej do
innych klonów IV Międzynarodówki i zbliżonych do nich anarchizujących radykałów, których przecież na polskiej scenie politycznej i
wówczas nie brakowało.
Nasz stosunek do związkowej części propozycji GIPR wyłożony już został obszernie przez
nas w artykule „Zygzaki na drodze do ‘partii
robotniczej’”. Nie będziemy zatem do tego
wątku wracać. Warto jednak podkreślić, że
nawet wówczas bliższe nam było stanowisko
Marcina Adama: „Obecny stan ‘związków zawodowych’ jest zupełnym paradoksem. Służą
one jako narzędzie indoktrynacji, a polityka ich
kierownictwa nie ma nic wspólnego z interesami ludzi pracy”, które w porównaniu z apoteozą i apologetyką WZZ „Sierpień ’80” wydawało się bardziej racjonalne. Wymagało jedynie
zniuansowania i rozpatrywania sytuacji w każdym związku z osobna, z czego Marcin Adam
zdawał sobie sprawę, różnicując swe krytyczne
podejście już w przypadku branżowych związków zawodowych, które jego zdaniem prezentują się tylko „nieco lepiej” niż opowiadająca
się za prywatyzacją „Solidarność”. Gwoli sprawiedliwości warto zaznaczyć, że o „prywatyzacyjnych strajkach” pisał również „Głos Robotniczy”. Temat stosunku do WZZ „Sierpień 80” w
odpowiedzi Marcina Adama został po prostu
pominięty. Ale lody zostały przełamane.
Nasza odpowiedź sprzed roku wykluczała
taką ewentualność z kilku zasadniczych powodów, zwłaszcza dlatego, że w ogóle nie znaleźliśmy podstaw do współpracy z GIPR, ponieważ GIPR nie odwołał jeszcze wobec nas
wysuwanych przez Elżbietę Jezierską zarzutów. Nie mniej istotne były kwestie programowe. Przykładowo w tak oczywistej sprawie, jak
wymówienie długu, omawiane stanowisko
GIPR bliższe było stanowisku „propagowanemu jeszcze w latach osiemdziesiątych przez
Jerzego Urbana jako rzecznika rządu, a w ślad
za tym przez kolegów z Nurtu (wówczas jeszcze Warszawskiej Grupy Lewicy Rewolucyjnej,
patrz – ‘Kret’, nr 2/87)”. Tymczasem według
nas przynajmniej do czasu „póki nie stoi za tym
jakaś konkretna siła o wymiarze rewolucji, to
nie ma powodów narażać się na śmieszność
kabaretowym małpowaniem deklaracji Lenina”,
gdyż „nie pochłania nas tego rodzaju pusta
52
propaganda, czcze zapowiedzi” („W odpowiedzi”, „Samorządność Robotnicza” nr 15 z
przedwiośnia 1996, s. 27).
Co ciekawe, mimo naszej krytyki stanowisko
trockistów przez lata nie uległo zmianie, skoro
emisariusz IV Międzynarodówki, Stefan Piekarczyk, jako Jan Osa, po raz nie wiadomo
który zapewniał i szczegółowo uzasadniał na
czterech wielkich kolumnach w formacie A 2
drobnym drukiem, że „należy ten dług wymówić w całości” (Jan Osa, „Polska finansowym
zakładnikiem Zachodu. TO NIE NASZ DŁUG”,
„Dalej!”, maj 1991, s. 3). Miał to być podobno,
obok 6-godzinnego dnia pracy, kluczowy i
jakże konkretny postulat przejściowy, który
wracał jak bumerang wraz z LIT-owską wersją
GIPR.
Jasne było również nasze stanowisko w
kwestii docelowej, budowy Samorządnej
Rzeczpospolitej, stawianej przez obie największe tendencje trockistowskie: „Kwestia budowy
‘Rzeczpospolitej Samorządnej’ jest dla nas
równie mało przekonująca. Samo hasło jest
nam obce, było wysuwane przez lewicę korowską na I Zjeździe NSZZ ‘Solidarność’, a
potem przyjęte jako wyróżnik przez Kluby
Rzeczpospolitej Samorządnej – tworzony
przez Kuronia zalążek prawicowej partii o socjaldemokratyczno-menadżerskim charakterze.
Dla nas celem jest system samorządności
robotniczej, z akcentem kładzionym jednak nie
na los pojedynczego miejsca pracy i zakładu
pracy, ale rozbudowany pionowo i poziomo, z
akcentem na budowę dyktatury proletariatu”.
Dodatkowo argumentacja ta osadzona była w
konkretnych realiach – „Rozumiemy jednak, że
obecnie, w bliskim obcowaniu z biurokracją
związkową takie pojęcia pojawić się w GIPR
nie mają prawa. My jednak nie widzimy potrzeby ukrywania czegokolwiek i używania
kategorii, które do naszej tradycji nie przynależą (a używane były w tradycji zgoła odmiennej)
i wprowadzić mogą więcej zamętu niż pożytku”
(tamże).
Podsumowując zaznaczyliśmy: „należy dostrzec ogromne rozbieżności, zarówno w ujęciu i rozumieniu problemów, jak też nawet w
ich hierarchizacji. Rozbieżności, które wystąpiły przy rozłamie ujawniły obecnie swój programowy wymiar. Odmienne jest rozumienie roli
organizacji, charakteru jej budowy, podstawowych ocen politycznych i preferencji tematów
stanowiących osie działań organizacyjnych. W
stanowisku GIPR brak też jest całkowicie problematyki roli międzynarodowych struktur ruchu robotniczego w dobie obecnej. Musi to
dziwić, gdyż nie są tajemnicą związki GIPR z
LIT (CI). Albo więc GIPR uznaje ten problem
za bezdyskusyjny, albo chce z góry wykluczyć
ze szczerych i radosnych rozważań analizę i
uzasadnienie sensowności tych związków. To,
jak też wymienione na wstępie nieprzezwyciężone zaszłości dają podstawę do potwierdze-
nia dalekiego od normalizacji stanu wzajemnych stosunków. Grupa Samorządności Robotniczej, 18 marca 1996 r.”
Dwa kolejne numery „Samorządności Robotniczej” poświęcone były przede wszystkim
dyskusji redakcyjnej na temat aktualnego stanu klasy robotniczej, lewicy i marksizmu, co już
nie raz omawialiśmy w innych artykułach.
Pod naszą nieobecność sprawy potoczyły
się gładko. W latach 1998-2001 ukazało się
ogółem 6 numerów pisma „Dalej!”. Już pierwszy numer „Dalej!” wydany pod naszą nieobecność przyniósł zwrot o 180 stopni. NLR
obrał kurs na Ogólnopolskie Porozumienie
Związków Zawodowych. Wszystkie zarzuty
wysuwane pod naszym adresem poszły w
niepamięć. W przeciwieństwie do GSR „Dalej!”
przyjęło jednak nie krytyczną, ale wazeliniarską linię, publikując „POSTULATY OPZZ” (s.
3) i artykuł redakcyjny „Zdolność mobilizacyjna” („Dalej!”, nr 25 z wiosny/lata 1998, s. 2), w
którym ogłoszono wszem i wobec, że „OPZZ
jest dziś JEDYNĄ MASOWĄ ORGANIZACJĄ
PRACOWNICZĄ, KTÓRA MOŻE BRONIĆ
SIŁĘ ROBOCZĄ I TO CO POZOSTAŁO Z
MAJĄTKU OGÓLNOSPOŁECZNEGO, PRZED
RABUNKOWĄ EKSPLOATACJĄ I MARNOTRAWSTWEM ZE STRONY NEOLIBERALNEGO KAPITALIZMU”. Dodając przy okazji, że „Tego, czy i do jakiego stopnia owa
zdolność zostanie wykorzystana i zmieni się w
czyn, nie można pozostawić jedynie wąskiemu
gronu przywódców OPZZ. Jest to wspólna
sprawa tych wszystkich, którym grozi, że znajdą się na bruku czy pójdą z torbami, jeśli nie
będzie organizacji która broniłaby czynnie ich
podstawowych praw, godności i interesów.
Jeśli OPZZ obierze taką drogę, prędzej czy
później przeciągnie na swoją stronę te środowiska pracownicze, które należą do ‘Solidarności’, a które na polityce AWS i UW nic nie
zyskują, lecz tracą tak samo jak wszyscy inni
robotnicy i pracownicy” (tamże, s. 2).
Ten typ tak ma
W kolejnym numerze z wiosny/lata 1999 r.
pojawiły się nadto przedruki z „Nowego Tygodnika Popularnego”, pisma OPZZ: Irena Hamerska, „Związkowcy mówią: Sytuacja jest
dramatyczna”, („Dalej!” wiosna-lato 1999, s. 4)
oraz Ryszard Łepik, „Pogłębianie biedy”, (tamże, s. 5). W środku numeru widniał przełomowy artykuł samego mistrza obiektywizmu i
dyżurnego rewolucjonisty, Zbigniewa Marcina
Kowalewskiego „SLD czy partia związkowa?”,
w którym autor, w pięć lat po powstaniu Ruchu
Ludzi Pracy, tłumaczył „Jakiej reprezentacji
politycznej potrzeba związkom zawodowym”
(tamże, ss. 10-11). Na stronie 11. wybity wielką czcionką był cytat z wielkich myśli redaktora
naczelnego „Nowego Tygodnika Popularnego”,
kiedyś prawej, dziś lewej ręki przewodniczącego
OPZZ,
Stanisława
Nowakowskiego:
53
„Związki zawodowe muszą wywalczyć sobie
samodzielne miejsce na scenie politycznej”.
Kowalewskiego na każdym kroku wspomagał dzielnie Dariusz Zalega vel Konrad Markowski. Na kolejnej stronie znalazły się artykuły Henryka Tuleja „OPZZ powinien budować
własną partię o wyraźnie lewicowym programie”, głównego specjalisty w Wydziale Polityki
Społecznej OPZZ, oraz znanego nam już Lecha Szymańczyka „OPZZ, nowy SLD i Ruch
Ludzi Pracy”, który wówczas był już członkiem
Prezydium OPZZ i przewodniczącym Ruchu
Ludzi Pracy.
W ten oto sposób, w roku 1999, Nurt Lewicy
Rewolucyjnej, redakcja „Dalej!” i Zbigniew M.
Kowalewski osobiście zawarli porozumienie z
biurokracją związkową spod znaku OPZZ, nie
bacząc na to, że Ruch Ludzi Pracy i OPZZ
pozostają w parlamentarnej koalicji z SLD. Na
stronie 20., nie przejmując się tym zbytnio,
Kowalewski zmierzał wciąż jeszcze „Od maoizmu do rewolucyjnego marksizmu”. Artykuł
dotyczył jednak nie Polski, lecz Filipin.
W OPZZ Kowalewski pozostał do 2005 r., w
międzyczasie wszedł wraz z Dariuszem Zalegą
do PPS.
Od kolejnego numeru „Dalej!” w redakcji rządził już niepodzielnie pryncypialny, acz młody
Florian Nowicki, który zadebiutował w „Dalej!”,
w roku 1998 artykułem „Nowe idee Kędzierskiego” („Dalej!” nr 25, s. 12). W tymże numerze po raz pierwszy, za „Kurierem związkowym”, przedrukowany został artykuł przewodniczącego WZZ „Sierpień 80” (Daniel Podrzycki, „Miedź, srebro i przekręty”, tamże, s. 6),
związek ten pozostawał jednak w głębokim
cieniu OPZZ.
Taki zygzak i taki kurs musiał doprowadzić
do katastrofy. Wkrótce Nurt Lewicy Rewolucyjnej przeżył dwa rozłamy.
Równolegle na południu Polski szalał wówczas dorastający narybek Ruchu PostępowoRadykalnego, niedawno jeszcze wydający
anarchizującą „Barykadę”, organizujący „Guevariady” i rozbijackie imprezy pierwszomajowe. W roku 1999 zeszli się ponownie Dariusz
Zalega (NLR), Dariusz Ciepiela (GIPR) i Remigiusz Okraska, i wspólnie z towarzyszami z
PPS i Lewicowej Alternatywy zaczęli wydawać
nowy miesięcznik „Robotnik Śląski”. W 11(20)
numerze tego pisma z 14 listopada – 15 grudnia 2000 r. występowali jeszcze wszyscy razem, podobnie zresztą, jak ich ulubieni lokatorzy. Z pismem ściśle współpracowali: Jerzy
Markowski – senator RP z ramienia SLD, Andrzej Smosarski z Lewicowej Alternatywy i
Piotr Ikonowicz – z PPS. Pismo to jednoznacznie wpisało się w PPS.
W roku 2002 obaj Darkowie popierali jeszcze
Nurt Radykalny PPS Piotra Ikonowicza, a jednocześnie zaangażowali się w inicjatywę
„Czerwonego Salonu” i Zbigniewa Marcina
Kowalewskiego, znaną pod nazwą Frontu Le-
wicy. W maju 2002 r. wydali oni nawet pismo
Frontu Lewicy o tradycyjnym PPS-owskosocjaldemokratycznym tytule „Naprzód”, wpisując bez zbędnych ceregieli ruch ten w konkretną opcję polityczną. O planowanym kierunku pisma świadczyły również artykuły i preferowani autorzy: Grzegorz Ilka „Liberalny świat
ekonomii kontra Kodeks pracy” (s. 2), Cezary
Miżejewski „Kodeks pracy czy kodeks kapitału?” (s. 3). Powszechnie znani działacze PPS
byli równocześnie etatowymi pracownikami
OPZZ i Konfederacji Pracy OPZZ. Przyjęty bez
zbędny ceregieli kurs na Konfederację Pracy
OPZZ potwierdzał też artykuł Michała Lewandowskiego o tym związku (s. 5). Na ostatniej
stronie nie przypadkiem znalazła się reklama
pierwszego numeru „Rewolucji” Zbigniewa
Marcina Kowalewskiego. Po oprotestowaniu
przez nas numeru Front Lewicy się rozpadł,
ale przedtem jeszcze odbyło się zebranie założycielskie tej koalicji, na którym byliśmy już
obecni.
Zagajali Marek Gański i Magdalena Ostrowska, założenie złożone zawczasu na piśmie
referował Zbigniew Marcin Kowalewski. W
dyskusji wzięła też udział Ewa Balcerek (exGSR), która, nie wiedzieć czemu, upomniała
się o debatę ideowo-programową. Z mety ripostował Zbigniew Marcin Kowalewski, który nie
dopuszczał takiej ewentualności. Dyskusja
przeniosła się zatem na łamy internetowego
„Czerwonego Salonu” (debata ta dostępna jest
dziś na łamach dyktatura.info).
Był maj
Był maj 1997 roku. Wydawało się, że II Krajowy Zjazd Delegatów Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień 80″, podobnie jak dotychczasowa praktyka Związku, potwierdził w całej
rozciągłości słuszność linii LIT CI, drugiej co do
wielkości, a pierwszej pod względem liczebności, międzynarodowej tendencji trockistowskiej,
która parę lat temu organizowała tournee Józefa Piniora po Argentynie i Brazylii. Tym samym potwierdził również linię LIT-owskiej
GIPR.
Nic zatem dziwnego, że tryumfalizm GIPR i
LIT CI był ze wszech miar uzasadniony, skoro
nawet „W Zjeździe uczestniczyli także przedstawiciele GIPR, towarzyszyli oni delegacjom
związków zawodowych z Ukrainy i Hiszpanii,
związkowców ukraińskich reprezentował Badrij
A. Bekauri – Przewodniczący Koordynacyjnej
Rady Wolnych Związków Zawodowych Pracowników Transportu Publicznego Kijowa, a
związkowców hiszpańskich reprezentowała
Tania Mercader – Przewodnicząca Komitetu
Strajkowego w zakładach Magneti Marelli w
Barcelonie, członkini PRT (Rewolucyjnej Partii
Pracujących, hiszpańskiej sekcji LIT-CI)” (relacja ze Zjazdu, „Głos Robotniczy” nr 12, lipiecsierpień 1997, ss. 9-10).
54
Oboje zabrali głos z trybuny Zjazdu. Ich płomienne wystąpienia przyjęte zostały jak należy. Nastrój był podniosły i bojowy, Związek
szykował się do decydującej bitwy. Wkrótce
„Sierpień 80″ zaciekle będzie przecież walczył
z rządem Jerzego Buzka, wyłonionym w wyniku zwycięstwa w wyborach we wrześniu 1997
r. Akcji Wyborczej Solidarność – koalicji, na
czele której stał ówczesny przewodniczący
NSZZ „Solidarność” Marian Krzaklewski. O
zaciekłości świadczyły hasła i okrzyki „Co za
pies stworzył AWS!”, skandowane podczas
manifestacji „Sierpnia 80″. I nic dziwnego;
związkowcy-robotnicy walczyli przecież o swoje – strajkowali w obronie likwidowanych kopalń i przeciwko neoliberalnej, antypracowniczej polityce rządu AWS.
Tak było przedtem i potem, i tak jest dzisiaj.
Związek zawsze był, jest i będzie sobą. I tylko
sobą.
Na II Zjeździe w maju 1997 r. nie brakowało
jednak również innych gości, w tym „owacyjnie
przywitanego jednego z posłów PSL”, który na
Zjazd przybył wyłącznie w zastępstwie Bogdana Pęka i, sądząc z relacji GIPR, zapewne
incognito. Można sobie zatem wyobrazić, jaki
entuzjazm zapanowałby wśród delegatów,
gdyby zjawił się sam Bogdan Pęk. Nie musimy
sobie tego zresztą specjalnie wyobrażać; mieliśmy przecież okazję widzieć to na własne
oczy. Bogdan Pęk czuł się tu, jak w domu,
podobnie zresztą, jak Andrzej Lepper i paru
innych radykalnych polityków, bynajmniej nie
związanych z lewicą. Wiedzieli o tym wszyscy,
niektórzy to jednak bagatelizowali, przedkładając nad racjonalne argumenty „obiektywną
dynamikę rewolucyjną ruchu społecznego”
(wiodącą ideę kilku tendencji IV Międzynarodówki).
Poza wyborem nowego przewodniczącego,
którym ponownie został Daniel Podrzycki, jedyny kandydat na to stanowisko, najwięcej
czasu poświęcono sprawie zbliżających się
wyborów parlamentarnych. GIPR-owski sprawozdawca nie ukrywał nawet, że „Od początku, w dyskusji zaznaczyła się wyraźna przewaga zwolenników startu WZZ ‘Sierpień 80′ w
wyborach do Parlamentu”. Co prawda „nie było
jednak jednomyślności co do formy uczestnictwa w wyborach, przedstawiono różne warianty, od sojuszu wyborczego, poprzez poparcie
dla poszczególnych kandydatów na posłów,
czy wreszcie do wystąpienia jako samodzielna
siła polityczna”. Ale w końcu „zdecydowanie
największa grupa delegatów chciała aby Związek poparł PSL”, a ściślej „frakcję Bogdana
Pęka”. Sprawozdawca nie wyciągał z tego
żadnych wniosków, zwłaszcza pochopnych.
W interesującym nas okresie Bogdan Pęk
pełnił funkcję prezesa Zarządu Wojewódzkiego
Polskiego Stronnictwa Ludowego w Krakowie,
a w latach 1996-1997 także prezesa Zarządu
Krajowego PSL. Od 1988 do 2002 r. należał
do Rady Naczelnej PSL. W 2003 r. wstąpił
jednak do Ligi Polskich Rodzin, zresztą na
krótko. W 2005 r. opuścił LPR i zajął się tworzeniem nowej partii wspólnie z Zygmuntem
Wrzodakiem. Dziś B. Pęk startuje do Europarlamentu z listu Prawa i Sprawiedliwości.
Jak było i jak się dalej potoczyło opisał już
następująco Krzysztof Pilawski: „W końcu lat
90. ‘Sierpień 80′ poparł blokady dróg i przejść
granicznych w całym kraju zorganizowane
przez ‘Samoobronę’. W grudniu 1998 r. wspólnie z nią i Ogólnopolskim Porozumieniem
Związków Zawodowych utworzył Międzyzwiązkowy Komitet Koordynacyjny na Rzecz Zmiany
Polityki Społeczno-Gospodarczej Rządu. Jego
akcje popierał m.in. Związek Nauczycielstwa
Polskiego i Związek Zawodowy Górników w
Polsce [oraz NLR i Zbigniew Marcin Kowalewski]. We wrześniu 1999 r. Komitet zorganizował w Warszawie wielotysięczną manifestację
związkowców z całego kraju [którą opisała
redakcja „Dalej!"]. Komitet sprzeciwiał się m.in.
reformom dokonywanym kosztem najuboższych. Domagał się obrony miejsc pracy, interesów polskich przedsiębiorstw, narodowego
transportu, górnictwa i polskiego rynku. Domagał się odejścia rządu AWS.
Równocześnie ‘Sierpień 80′ poparł pomysł
generała Tadeusza Wileckiego budowy ’silnej
formacji narodowej otwartej głównie na ludzi
młodych’. W styczniu 2000 r., w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki, Daniel Podrzycki
(jako lider ‘Sierpnia 80′ – brał udział wraz Andrzejem Lepperem (Samoobrona) i Tadeuszem Wileckim (Front Polski) w tzw. zjeździe
założycielskim wyborczego Bloku LudowoNarodowego. Daniel Podrzycki, na łamach
‘Kuriera Związkowego’, pisał, że powinien on
doprowadzić do ‘odrzucenia obecnej polityki
społeczno-gospodarczej i wprowadzenia nowej
jakości gospodarczej, którą coraz powszechniej w Polsce i na świecie nazywa się już trzecią drogą’.
Tę nową jakość i trzecią drogę (bliską wersji
Instytutu Schillera) ‘Sierpień 80′ próbował zrealizować wspólnie z częścią środowisk związanych z Konfederacją Polski Niepodległej i
Zjednoczeniem Chrześcijańsko-Narodowym.
W maju 2001 r. związkowcy z ‘Sierpnia 80′
podejmowali sekretarza generalnego francuskiego Frontu Narodowego Bruno Gollnischa,
który przyjechał do Polski na zaproszenie posłów koła poselskiego Alternatywa. W jego
skład wchodzili ‘uciekinierzy’ z AWS, w tym:
Janina Kraus [żona głównego doradcy 'Sierpnia 80', Gabriela Krausa], Tomasz Karwowski, Michał Janiszewski i Michał Olszewski
[zapewne chodzi o Mariusza Olszewskiego]”
(Krzysztof Pilawski, „Lewica po wyborach co
dalej? Polska Partia Pracy”) i tak dalej.
55
Oddolna demokracja – odgórna manipulacja
Czasem w myślach wracamy do czasów
Pierwszej „Solidarności”, do tych pamiętnych
wielkich strajków robotniczych, permanentnych
dyskusji i otwartych rokowań Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z wysłannikami
rządu i biurokracji, transmitowanymi przez
megafony bezpośrednio do strajkujących
stoczniowców i delegatów innych branż i zakładów. W tym tkwiła właśnie tkwiła siła robotniczej „Solidarności”.
Jeszcze dziś, po latach wracają do tego nasi
przyjaciele: (Marian) i wrogowie: (Julian)
Srebrni, którzy w artykule „NIE MA WOLNOŚCI BEZ SOLIDARNOŚCI” („Magazyn Obywatel” nr 5/2005 r.) snują swoje niegdysiejsze
tęsknoty za ideałami Sierpnia 1980 roku, zdając sobie po części sprawę z obecnej kondycji
„Solidarności”: „Doskonale wiemy, jak bardzo
brakuje demokracji w naszym Związku, jak
duża jest władza biurokracji związkowej, jak
często lokalni przewodniczący eliminują mechanizmy demokratycznej kontroli, wchodzą w
zażyłe układy z pracodawcami, nie zwołują
statutowych władz Związku, utajniają dokumenty, fałszują protokoły, eliminują wartościowych ludzi. Jednak odważymy się napisać, że
jest to w tej chwili najbardziej demokratyczna
organizacja społeczna i polityczna w Polsce.
Jedyna, która odwołuje się do doświadczenia
jawności w najtrudniejszych sytuacjach”.
W przeciwieństwie do nich, nawet działając
w „Solidarności”, nigdy nie zachwycaliśmy się
tym 9,5-milionowym związkiem zawodowym i
masowym ruchem społecznym. Od początku
nie podobali nam się eksperci. Niechętnie patrzyliśmy również na wpływową w tym ruchu
tzw. opozycję demokratyczną, związaną
przede wszystkim z KSS KOR-em. Trudno
byłoby nas posądzić o sympatie do zdobywających coraz większe wpływy „prawdziwych
Polaków”. Jednak demokracja bezpośrednia,
podobnie jak bezpośrednia transmisja z rokowań MKS z delegacją rządową, było tym, co
rzeczywiście wyróżniało ten Związek spośród
innych branżowych i niezależnych organizacji
związkowych, których wówczas było jak grzybów po deszczu.
Zgadzamy się z braćmi Srebrnymi, że „Taka
demokracja oparta na jawności była siłą MKSu”; to rzeczywiście „najważniejszy wniosek z
tej lekcji historii”. Oddajmy głos Srebrnym:
„Strajki latem 1980 r. zaczęły się od postulatów podwyżki płac. W Stoczni Gdańskiej dodano postulat przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy. Stocznia stanęła,
do niej zaczęły się przyłączać inne zakłady
pracy Wybrzeża. Bunt w imię ‘chleba’ stał się
zagrożeniem dla systemu. Po kilku dniach, 15
sierpnia 1980 r., władza ustąpiła. Zgodziła się
na podwyżkę płac w Stoczni o 1500 zł. Powie-
dziano: ‘Zwyciężyliśmy, rozchodzimy się do
domu’. Wtedy pojawiły się delegacje z sąsiednich zakładów: ‘zostawiliście nas, zdradzili’.
Alina Pieńkowska i Anna Walentynowicz zatrzymały wychodzących stoczniowców. Następnego dnia strajkujący wrócili, powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i słynne 21
postulatów. Pierwszym punktem była teraz:
‘Akceptacja niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych’. ‘Podwyżka płac o 2000 zł, jako rekompensata
wzrostu cen’, wróciła jako punkt 7. Ostatecznie
wynegocjowano 800 zł, ale już dla całego kraju. Stanęła cała Polska, wszyscy nasłuchiwali,
co się dzieje w Gdańsku, potem Szczecinie i
Jastrzębiu. W Stoczni Gdańskiej, sala BHP
została zajęta przez liczący już ponad 100
osób MKS. Z delegacją rządową negocjowało
wybrane Prezydium MKS. Jawnie, na oczach
całego MKS-u. Głośniki przekazywały negocjacje bezpośrednio do wszystkich na terenie
całej Stoczni. Tu nie można było dogadać się
w cztery oczy, tu trzeba było mówić otwarcie,
aby gra była uczciwa. Charakterystyczna sytuacja zdarzyła się już prawie na końcu. Rząd
nie chciał się zgodzić na postulat 4: zwolnić
wszystkich więźniów politycznych, w tym
członków Komitetu Obrony Robotników. Lech
Wałęsa i doradcy nie wierzyli, że się uda, Andrzej Gwiazda nie chciał ustąpić, słychać było
narastające niezadowolenie całej sali BHP i
stoczniowców na zewnątrz. Premier Jagielski
ustąpił, nie miał wyboru. Taka demokracja
oparta na jawności była siłą MKS-u. To najważniejszy wniosek z tej lekcji historii. Zwycięstwo. Wszyscy przestaliśmy się bać. Podnieśliśmy głowy. Po kilku miesiącach do Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego
‘Solidarność’ należało już 9,5 miliona ludzi.
PZPR-ia i ich poplecznicy już nie byli tacy butni. Zresztą, sporo szeregowych członków
PZPR wstąpiło do naszego Związku. Euforia –
‘festiwal Solidarności’”.
Według braci Srebrnych to stan wojenny i
„Długotrwała konspiracja siłą rzeczy zniszczyła demokrację wewnątrzzwiązkową. Nie
można było przeprowadzać regularnych wyborów, zebrań, konsultacji. Wszystkie decyzje
musiały być podejmowane przez wąskie grupy
ludzi, im mniej liczne, tym trudniejsze do wykrycia. Nie można było jawnie, publicznie podejmować decyzji. Nie mogło być mowy o demokratycznej kontroli członków ‘Solidarności’
nad decyzjami przywódców. Dziewięć milionów
związkowców nie mogło aktywnie konspirować. Można było czytać bibułę i płacić składki
związkowe, ale niewiele więcej. Terror WRONy, trudne warunki życia i zmasowana propaganda zrobiły swoje. W roku 1988 było już
przede wszystkim zmęczenie narodu. Sukcesem władzy, choć nie zdobyła ona wiarygodności, było doprowadzenie do zobojętnienia,
do znacznego zmniejszenia aktywności spo-
56
łecznej. Z jednej strony konieczność ‘okrągłego
stołu’, porozumienia elit, dążenie do pokojowego przejęcia choćby części władzy. Z drugiej strony, zupełnie niespodziewanie dla podziemnej ‘Solidarności’, nierozwiązane problemy, przede wszystkim nie wystarczające na
utrzymanie niskie zarobki, stały się w roku
1988 motorem następnej fali strajków. W Nowej Hucie i w Stoczni w Gdańsku strajki rozpoczynali robotnicy o niemal 10 lat młodsi od
pokolenia 1980 roku” (tamże).
W przeciwieństwie do braci zawsze dystansowaliśmy się politycznie od ‘okrągłego stołu’ i
zgniłych kompromisów (zresztą nie tylko my).
Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, podobnie
jak oni, że „Niestety, po bezapelacyjnej wygranej w wyborach czerwcowych 1989 r.,
zwycięskie elity polityczne zrobiły wszystko, aby nie dopuścić do demokracji i jawności – mówiło się, że ‘ciemne masy’ nie
zrozumieją liberalnej reformy gospodarczej
i będą przeszkadzać. Nie był potrzebny silny
Niezależny Samorządny Związek Zawodowy
‘Solidarność’. Ideologowie liberalnej reformy
nawoływali, aby nie wstępować do naszego
Związku, bo… ‘to nie ten sam ruch społeczny,
co w 1980 roku’, ’teraz nie jest potrzebny związek zawodowy’. Nasiliło się to szczególnie po
odebraniu ‘Gazecie Wyborczej’ prawa do znaku ‘Solidarności’. Zaczęło się propagowanie
krańcowego indywidualizmu. Ideałem mieli być
ci, którzy potrafili ukraść pierwszy milion, oni
mieli być motorem rozwoju Polski. Elity okrzyknęły strajkujących związkowców ‘hamulcowymi’: stoczniowców, górników, pielęgniarki,
nauczycieli… A oni nie chcieli poświęcać się
dla idei wolnego rynku, ponieważ groziła im
bieda lub utrata pracy. Władza robiła wszystko,
by nie dopuścić do protestów”.
W stanie wojennym współpracowaliśmy z
Marianem Srebrnym, ale już wówczas nasze
drogi polityczne rozeszły się. Marian w głębi
duszy pozostał anarchistą i syndykalistą, choć
nigdy tak nie mówił o sobie. Z jego bratem
nigdy nie było nam po drodze. Po powtórnej
legalizacji „Solidarności”, tym razem dużo
mniejszej, bo 3-milionowej, raczej mieliśmy z
nim na pieńku. Julian Srebrny był wśród tych,
którzy chcieli usunąć nas z Regionu Mazowsze. Nie mógł nam darować, że przypisaliśmy
sobie jakieś zasługi przy podziemnej produkcji
i dystrybucji pism „Chleba i Wolności” i „Hartowni”, w których i on maczał palce. Julian
nigdy zresztą nie chciał z nami współpracować. Kontakt z ideowymi komunistami i lewakami zawsze był mu nie na rękę, zwłaszcza w
czasach nowej „Solidarności”, gdy robił w niej
karierę jako szef komisji zakładowej Uniwersytetu Warszawskiego. Takie kontakty nie mogły
być przecież mile widziane. Również Marianowi zapewne było to niewygodne – wierzył bowiem jeszcze, że da się odbudować w „Solidarności” Regionu Mazowsze pamiętną Wsze-
chnicę Robotniczą. Maciej Jankowski miał jednak inne zdanie. W nowej, kapitalistycznej
Polsce graliśmy zatem w inne gry i w innych
drużynach. Marian wciąż grał ze starszym
bratem. Choć stać go było na samodzielne
gesty, jak choćby udział w naszej, GSRowskiej, pierwszomajowej manifestacji z placu
Konstytucji, w której jako jedyny szedł z flagą
„Solidarności”.
Program braci Srebrnych był i jest jasny i
prosty:
Solidarność międzyludzka – przezwyciężenie systemu III RP
Aby przeciwstawić się agresywnej propagandzie egoizmu, potrzebny jest powrót do
wartości roku 1980. Są to: solidarność międzyludzka, wspólne działanie i wzajemne wspieranie się, jawność działania oraz przezroczystość wszystkich struktur organizacyjnych
(związkowych, administracyjnych, samorządowych itp.). To jest droga do ograniczania
wszechobecnych dziś „przekrętów” i korupcji.
Musimy pokazać, że pomagając sobie
wzajemnie, jesteśmy mocniejsi, że każdy z
nas dzięki temu sam też będzie miał lepiej.
Trzeba to pokazać na poziomie pojedynczego
człowieka, a nie wielkich partii czy systemów
politycznych. Należy zacząć od solidarności w
skali lokalnej – wśród kolegów w pracy, sąsiadów w bloku, pracowników instytutów, studentów w akademiku i na wydziale w uczelni. Nie
muszą to być jednolite struktury. Można próbować wewnątrz NSZZ „Solidarność” czy
choćby w oparciu o lokalne struktury „Solidarności”. Można w samorządzie studenckim lub
osiedlowym. Wbrew pozorom, w spółdzielczości mieszkaniowej prawo i formalne reguły gry
są bardzo demokratyczne. Ze względu na nikłą
aktywność poszczególnych mieszkańców spółdzielni, zarządy i rady nadzorcze są opanowane przez większych i mniejszych cwaniaczków,
często wywodzących się ze starej nomenklatury spółdzielczej. Można jednak domagać się
jawności decyzji i informacji finansowych. Zawiadomienie o tym choćby tylko mieszkańców
swojego bloku może być początkiem samoorganizacji społecznej. Porozumienie uczciwych
ludzi z kilku bloków może zagrozić lokalnym
mafiom i nomenklaturze spółdzielczej. Musimy
tylko przełamać niechęć i strach przed wspólnym działaniem, zanegować popularne powiedzenie, że w Polsce wszyscy kradną i dają
łapówki. Kluczowe i nośne jest dbanie o jawność wszystkich decyzji i przezroczystość ich
podejmowania.
Powróćmy do tego, co działo się w Stoczni
Gdańskiej w sierpniu 1980 w czasie negocjacji
z rządem. Przykład jawnych obrad Sejmowej
Komisji Śledczej w sprawie afery Rywina dowodzi, że już sama jawność obrad ma olbrzymi
wpływ na opinię publiczną i na elity polityczne.
Teraz jest łatwiej niż w 1980 roku, ponieważ
formalnie trudniej nam coś zakazać. Poza tym,
57
łatwiej drukować informację, szczególnie w
małym nakładzie. Można też wykorzystać Internet, a nawet SMS-y do szybkiego przekazywania wiadomości. Przeszkodą jest przede
wszystkim powszechne zobojętnienie i atomizacja, brak wiary w przyszłość i nieufność wobec ludzi podejmujących działalność społeczną.
Pamiętajmy, że „Nie ma wolności bez solidarności”, ale też „Nie ma wolności bez
chleba” oraz „Nie ma chleba bez wolności”.
Bez wolności ekonomicznej i politycznej system jest całkowicie niewydajny, nie jest w stanie zapewnić „chleba”. Wolność, którą podobno teraz się cieszymy, dla większości społeczeństwa jest fikcją. Człowiek zagrożony utratą
pracy lub już bezrobotny i pozbawiony „chleba”, nie może korzystać z należnych mu praw.
Niepotrzebna mu demokracja lub po prostu w
nią nie wierzy. W sytuacji, w której państwo
oraz środki masowego przekazu nie są już
instrumentem gwarantowania prawa do godnego życia, lecz stają się narzędziami tylko elit
władzy, jedynie solidarność międzyludzka może doprowadzić do autentycznej zmiany, doprowadzić do podważenia obecnej struktury
władzy (tamże).
W przeciwieństwie do braci Srebrnych rozwiązań szukaliśmy w dorobku rewolucyjnego
ruchu robotniczego, przyjmując wyzwanie pozostałych kierunków, nurtów i opcji politycznych obecnych nie tylko w klasowym ruchu
robotniczym. Jednak i dla nas demokracja
oddolna i wewnętrzna miała zasadnicze znaczenie, choć nigdy nie zakładaliśmy, że jest to
jedyna i w dodatku skuteczna recepta. Rozwój
sytuacji w Pierwszej „Solidarności” zadawał
temu przecież oczywisty kłam. Stan wojenny
tylko pogłębił te procesy i przesunął Związek
jako pewną całość zdecydowanie na prawo. W
nowej, kapitalistycznej rzeczywistości powstały
przecież jeszcze dwie inne centrale związkowe
odwołujące się do dziedzictwa Pierwszej „Solidarności” i Sierpnia 1980 roku – „Solidarność
80” i „Sierpień 80”. Żadna z tych organizacji nie
przypadła jednak do gustu braciom Srebrnym.
Zapewne nie przypadkiem – „Solidarność-80”, i
wywodzący się z niej Wolny Związek Zawodowy „Sierpień 80”, w gruncie rzeczy nie mieściły
się w horyzoncie braci Srebrnych. Antysemityzm działaczy pokroju Mariana Jurczyka był
zapewne podstawową przeszkodą. Skądinąd
wiadomo przecież było, że Związek ten związany był wieloma nićmi z narodowym nurtem
katolickim. Antysemityzm wychodził na każdym
kroku i nieomal na każdym proteście.
Niemniej i dziś uważamy, że bez wewnętrznej demokracji, pluralizmu w ruchu robotniczym i otwartej dyskusji umożliwiającej prezentowanie konkurujących ze sobą stanowisk, a
zatem również prawa do krytyki, nie ma mowy
o odbudowie klasowego ruchu robotniczego i
rewolucyjnej partii robotniczej.
Z takim też przesłaniem wybraliśmy się na
ostatni WEEKEND ANTYKAPITALIZMU organizowany przez Pracowniczą Demokrację,
której głównym przecież wyróżnikiem miała
być przecież DEMOKRACJA ODDOLNA i
SOCJALIZM ODDOLNY.
2 maja, w drugim dniu „weekendu antykapitalizmu”, w dyskusji z Bogusławem Ziętkiem
(PPP, WZZ „Sierpień 80”) oraz Filipem Ilkowskim (Pracownicza Demokracja, SWP) zgłosiliśmy do organizatorów i panelistów oddolny
wniosek o dopuszczenie Ewy Balcerek do
jutrzejszego panelu o „nowej antykapitalistycznej lewicy w Europie i w Polsce”, zresztą jako
jedynej kobiety, w tym tak dbającym o pozory
równouprawnienia środowisku. Wniosek mógł
być przyjęty, skoro nie zjawił się zapowiedziany przedstawiciel Młodych Socjalistów i skoro
innych zmian w programie nie brakowało. Nie
musimy chyba dodawać, że wniosek ten nie
został nawet przyjęty przez organizatorów.
Ziętek zaś umył ręce, bo był podobno na
„weekendzie” tylko gościem. Ale to nic. Nie
zrażając się tym, 3 maja wzięliśmy udział w tej
imprezie, jedno z nas mogło się nawet wypowiedzieć – dano mu aż 3 minuty. To było jednak wszystko – po trzech głosach z sali, w tym
parującego krytyczną wypowiedź Włodka Bratkowskiego głosu Ellisiv Rognilien z Pracowniczej Demokracji, pod byle jakim pretekstem
dyskusję zamknięto, odmawiając prawa do
krytyki zgłoszonej zawczasu i zapisanej w tym
dniu do głosu Ewie Balcerek.
Dziękujemy zatem publicznie Pracowniczej
Demokracji, a w szczególności Andrzejowi
Żebrowskiemu, bo to on podjął taką decyzję,
oraz panelistom, którzy ją zaakceptowali przechodząc do drugiej i dłuuugiej tury wypowiedzi
i odpowiedzi na tak skąpe pytania. Dziękujemy
im zwłaszcza za to, że nie chcieli słuchać głosów z wypełnionej po brzegi sali; za to, że nie
walczyli nawet o zachowanie równowagi między „górą” i „dołem”, prezydium a salą. Za to,
że nie znoszą krytyki, za to, że zawsze wiedzą
lepiej. Za to, że mają w głębokim poważaniu
ODDOLNĄ DEMOKRACJĘ i, że tolerują na co
dzień ODGÓRNĄ MANIPULACJĘ.
Dziękujemy w imieniu robotników i obu braci
Srebrnych, w imieniu nielicznych przyjaciół i
licznych wrogów. Na końcu wymieńmy panelistów i prezydium w kolejności, w jakiej zabierali głos, niech przejdą do historii: Denis Godard
– francuska Nowa Partia Antykapitalistyczna,
IV Międzynarodówka; Piotr Ikonowicz – Nowa
Lewica, Bogusław Ziętek – Wolny Związek
Zawodowy „Sierpień 80”, PPP; Andrzej Żebrowski – Pracownicza Demokracja, IST, Filip
Ilkowski – Pracownicza Demokracja, IST (tłumacz, który na koniec udzielił sobie sam głosu)
i prowadzącej to spotkanie, Bogu ducha winnej
działaczce PD.
58
Rośnie mur nienawiści
Sporo się zmieniło. Podczas „karnawału ‘Solidarności’” mieliśmy do czynienia nie tylko z
wystąpieniami robotniczymi, czy szerzej pracowniczymi, ale wręcz z pokojową insurekcją
narodową przeciw obcej nam władzy, osadzonej tu przez Moskali. Solidarność miała wymiar
ponadklasowy. O sojuszu inteligencji i robotników świadczyło wejście do „Solidarności” środowisk związanych nie tylko z IV Międzynarodówką, ale i z nauką, techniką i oświatą. Pismo
„NTO” mieściło się wówczas na lewicy „Solidarności” Regionu Mazowsze, tu obok postKOR-owskiej „Niezależności” Konrada Bielińskiego i takiegoż „AS-a” Seweryna Blumsztajna. Na prawicy „Solidarności” Regionu Mazowsze znalazły się wówczas „Wiadomości
Dnia” Antoniego Macierewicza i Jacka Knapa z
MZK. W tym tyglu polska inteligencja miała
wręcz uprzywilejowaną pozycję. Żadne z pism
„Solidarności” Regionu Mazowsze nie dystansowało się od innych grup społecznych –
wszystkie wyrażały interesy szerokiego, masowego ruchu społecznego, w którym robotnicy odgrywali znaczącą rolę, ale bynajmniej nie
kierowniczą i nie wiodącą. Pozory oczywiście
były mylące – na czele nowego związku stali
wszak robotnicy: Lech Wałęsa w kraju, Zbigniew Bujak w Regionie Mazowsze, podobnie
było i w innych regionach. Ale już ich otoczka,
doradcy i współpracownicy, a zwłaszcza etatowi pracownicy biur zarządów „Solidarności”,
wszyscy, jak jeden mąż, wywodzili się z inteligencji. Nawet w składzie zarządów regionu nie
brakowało inteligencji. Ta grupa społeczna reprezentowała nawet duże robotnicze zakłady
pracy, np. warszawską FSO (skarbnik Regionu), a jej przedstawiciele, np. Ryszard Bugaj
ubiegali się o przywództwo Związku.
Czy sądzisz, że to się powtórzy?
Nam wydaje się, że raczej nie.
Tymczasem zaszła wręcz doktrynalna zmiana nie tylko na prawicy, ale i na lewicy. Slogan
o „schodzącej klasie” zrobił swoje – teraz nawet posttrockiści odeszli od „robotniczej solidarności” na rzecz pracowniczej. Redakcja
„Dalej!” zapisała to w sposób właściwy sobie:
„Przede wszystkim, sama kultura antykapitalistyczna (związana z instytucjami ruchu robotniczego) uległa erozji wraz z rozwojem kultury
masowej i wciągnięciem pracowników do systemu masowej konsumpcji w okresie powojennego boomu gospodarczego w pierwszym
świecie”. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej proces ten podobno objął również Polskę.
„Dlatego nikt dzisiaj nie utożsamia klasy robotniczej z jej wielkoprzemysłowymi sektorami, i
gros badaczy zalicza do niej większość pracowników najemnych (bez najwyższych
warstw tej kategorii), zaś walka klasowa pracowników jest postrzegana w kontekście konieczności połączenia różnych specyficznych
grup uciskanych i wyzyskiwanych w ramach
procesu akumulacji kapitału” („Od redakcji”,
„Dalej!” nr 42/2009, s. 6).
Czy sądzisz, że koledzy związani z IV Międzynarodówką (a z IV Międzynarodówką związana była też poniekąd redakcja „NTO”) mają
rację? Nam się wydaje, że wręcz przeciwnie.
Ich pomysł „koordynacji działań pomiędzy tymi
tak różnymi grupami światowego ‘proletariatu’”
przez tzw. fora socjalne i KPiORP, zwany „nowym KOR-em”, przeszedł już do historii nawet
w polskiej rzeczywistości. Kto dziś pamięta o
forach społecznych i „nowym KORze”? Gdzie
są ci doradcy Ziętka? Gdzie jest rada polityczna przy Podwójnym Przewodniczącym? A to
przecież tylko mniejszościowy wycinek odradzającego się ruchu robotniczego, bo czymże
innym jest „Sierpień 80″? Posłuchaj głosu „Solidarności” Stoczni Gdańskiej – pęknięcie ma
zasadniczy wymiar i będzie się tylko gwałtownie powiększać. Rośnie mur nienawiści.
Bunt wykluczonych
W roku 1980 to właśnie redaktorzy „NTO”,
związani różnymi nićmi ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki, mogli jeszcze
wciągnąć środowiska nauki, techniki i oświaty,
które wówczas zakładały własny związek zawodowy, w Niezależny Samorządny Związek
Zawodowy „Solidarność”. Tak się działo powszechnie, taki był ówczesny trend, który na
naszych oczach przemienił się z wielkich robotniczych wystąpień i strajków w ruch ogólnospołeczny, w solidarność ogólnopracowniczą,
a po wprowadzeniu stanu wojennego – wręcz
w ruch niepodległościowy i ogólnonarodowy.
Działacze Podziemnej Solidarności nie musieli
być nawet członkami związku. Obok „Solidarności” pracowniczej powstały, jeszcze w czasach karnawału politycznego, „Solidarność
Wiejska” i „Solidarność Rzemieślnicza” oraz
NZS. Rozwijał się również ruch narodowoniepodległościowy. Po wprowadzeniu stanu
wojennego i pacyfikacji robotników wszystko
zlało się w „państwo podziemne”.
Teraz nawet w „Sierpniu 80″ i PPP nie brakuje przedsiębiorców. Ale to się właśnie kończy. Na naszych oczach pęka świat ponadklasowej „Solidarności” i wyobrażeń lidera Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień 80″.
Podziały będą się pogłębiać. Warchołówzadymiarzy wykluczy się z „wielkiej, pokojowej
tradycji ‘Solidarności’”. Konflikt klasowy w tradycyjnym marksowskim rozumieniu będzie
narastał.
Posttrockistom dziękujemy. PPP-owskim
kandydatom na europosłów również. Ziętkowi
życzymy dobrze – aby wreszcie wycofał się z
wyborów. Inaczej i jego nie będzie wśród wykluczonych.
My już wiemy, co to jest ostracyzm polityczny. Mamy zatem kolosalną przewagę – jeste-
59
śmy wśród wykluczonych. Dzieli nas i łączy
mur nienawiści.
*
Spory na temat rewolucyjnego nacjonalizmu
mają głębokie korzenie. Sięgają one jeszcze
dyskusji w Nurcie Lewicy rewolucyjnej wokół
kwestii ukraińskiej i, szerzej – narodowej. Z
powodów pozamerytorycznych problem ten
nigdy do końca nie został przez jedną ze stron
wyartykułowany. Ludwik Hass nie zamierzał
bowiem zrywać współpracy z największą tendencją posttrockistowską, zwaną wówczas
potocznie Zjednoczonym Sekretariatem IV
Międzynarodówki, reprezentowaną w Polsce
przez Zbigniewa Marcina Kowalewskiego i
Stefana Piekarczyka.
Ludwik Hass zdecydował się jedynie na list
do redakcji „Dalej!”, w której był jego syn. List,
opatrzony tytułem „Dziwne milczenie”, ukazał
się w bloku „Wokół kwestii ukraińskiej” („Dalej!”
z lipca 1992 r., s. 8) i jedynie nieśmiało zamarkował temat. Odpowiadał, oczywiście, Zbigniew Marcin Kowalewski, który już od pierwszych słów, w znanej sobie manierze, grzmiał i
gromił (od razu widać, kto tu rządzi):
„Odpowiedzi na list prof. Ludwika Hassa nie
ułatwia metoda, którą się posługuje. Są w nim
elementarne przekłamania...”, przemilczenia i
jednostronne podejście. Przypisując Ludwikowi
Hassowi „ordynarne zafałszowania” swoiste
dla „historiografii PRL”, Kowalewski odwracał
zarzuty i dowodził nie tylko „prawdy o UPA”,
ale i odpowiadał na główny zarzut nie sformułowany zresztą przez Ludwika Hassa wprost,
stawiany jedynie pośrednio i nieśmiało w innych publikacjach.
Tymczasem Kowalewski ujawniał
RZECZYWISTE ROZBIEŻNOŚCI:
„Ten sam zarzut stawia L. Hass w posłowie
do wspomnianej broszury. Pisze on mianowicie, czyniąc przejrzystą aluzję do mojej osoby,
że są tacy, którzy ‘nawet uważają się za ludzi
IV Międzynarodówki’, a którzy posuwają się do
gloryfikowania UPA [dziś Hamasu] – ta zaś
podczas wojny współpracowała z hitleryzmem.
O to więc chodzi w rzeczywistości L. Hassowi,
a nie o enigmatyczną ‘jednostronność podejścia’ do UPA, jak by to wynikało z jego listu.
Można by sądzić, że będąc historykiem, opiera
on swój sąd na (własnych lub cudzych) badaniach źródłowych. Niestety, zupełnie w to nie
wierzę. W PRL było sporo historyków, którzy
twierdzili to samo, ale zawsze gołosłownie
(niektórzy z nich zaczynają dyskretnie i wstydliwie wycofywać się z tego). (...)
W tejże broszurze L. Hass określa moje stanowisko jako adaptację do szowinizmu – ukraińskiego, rzecz jasna. Nie przyjmuję tego zarzutu, ale też nie przywiązuję do niego żadnej
wagi. Polska była przez wieki jednym z krajów
uciskających Ukrainę, a w naszym społeczeństwie zakorzeniony jest do dzisiaj antyukraiński
szowinizm, który ma swoje źródło w owym
panowaniu nad narodem ukraińskim i który
doprowadził do straszliwych zbrodni, popełnionych na tym narodzie przez polski reżim stalinowski w latach powojennych – zbrodni, wokół
których utrzymuje się zmowa milczenia. To z
polskim szowinizmem maja obowiązek walczyć
polscy socjaliści, a nie węszyć, czy aby przypadkiem ktoś spośród nich nie cierpi na ‘adaptację do szowinizmu’ – ukraińskiego!
Uznając UPA za ruch narodowowyzwoleńczy, nigdy – wbrew temu, co sugeruje L. Hass
– nie przypisywałem mu socjalistycznego charakteru. W obszernym artykule, który ukazał
się w 1985 r. w czasopiśmie teoretycznym
czwartej Międzynarodówki, wykazałem, że nie
miał on charakteru socjalistycznego, lecz nacjonalistyczny. To nie ja mylę socjalizm i nacjonalizm (nawet rewolucyjny) narodu uciskanego. To Ludwik Hass myli ten ostatni z faszyzmem. I tu jest pies pogrzebany. NIE JEST TO
SPÓR O HISTORIĘ, LECZ O SOCJALISTYCZNĄ STRATEGIĘ POLITYCZNĄ [nasze podkreślenie]” (tamże, s. 8).
Należy zatem oddać należne Zbigniewowi
Marcinowi Kowalewskiemu, który nie dość, że
sięgnął do korzeni sporu o socjalistyczną strategię polityczną, to jeszcze tak reasumował:
„W krótkiej z konieczności odpowiedzi nie
ma miejsca na wyjaśnienie, czym jest nacjonalizm narodów uciskanych w ogóle, a rewolucyjny nacjonalizm w szczególności. Moim zdaniem to, czym on jest i jaki powinien być do
niego stosunek socjalistów, najlepiej wyjaśnili
amerykańscy trockiści. Pozwoliło im to, jako
bodaj jedynym na amerykańskiej lewicy, zrozumieć charakter, potencjał i dynamikę Narodu
Islamu, potocznie nazywanego ruchem Czarnych Muzułmanów oraz myśl polityczną Malcolma X – wybitnego rewolucjonisty, który z
tego ruchu wyszedł.”
Do tematu tego redakcja „Dalej!” wracała nie
raz, m.in. polemizując z domniemanym Janem
Tomasiewiczem (w rzeczywistości Jarosławem
Tomasiewiczem), wykorzystując te polemiki do
bezprzykładnych ataków na „stalinowców” i
„filostalinowców” z Grupy Samorządności Robotniczej (patrz: Jan Sylwestrowicz vel Stefan
Piekarczyk „Różne poziomy ‘teorii’. Wokół
kwestii ukraińskiej i nie tylko”, „Dalej!” nr 12 z
października 1992 r., ss. 4-5), czy też Jarosław
Tomasiewicz „Bardzo niski poziom ‘teorii’” i
odpowiedź redakcji „Dalej!”, nr 15 z maja 1993
r., ss. 4-5).
Stosunek do rewolucyjnego nacjonalizmu w
tradycji lewicy rewolucyjnej miał pewne zakorzenienie i rodził różnorakie reperkusje. W
dość schematycznej wykładni SDKPiL-owskiej,
której nieodrodnym dzieckiem był ulubieniec
Ludwika Hassa, a swego czasu i Stalina,
przedstawiciel KPP-owskiej ultralewicy, Henryk
Stein-Domski oraz Julian Leszczyński, Leński,
przyszły generalny sekretarz KPP, rewolucyjny
60
nacjonalizm nie miał racji bytu. Działaczom
wywodzącym się z SDKPiL trudno było zaakceptować „rewolucyjny nacjonalizm narodu
uciskanego”. Wypowiadali się oni bowiem jedynie w imieniu uciskanej klasy robotniczej,
jakoś nie w głowie była im prezentacja stanowiska uwzględniającego interesy chłopstwa, a
tym bardziej „narodów chłopskich”, które nie
wywalczyły jeszcze swojej państwowości, a
nawet miały kłopoty z wyartykułowaniem podstaw stanowiących o ich odrębności narodowej
od Rosji.
Główny teoretyk SDKPiL, Róża Luksemburg,
miała nawet uzasadnione obiekcje co do potrzeby i możliwości usamodzielnienia się gospodarczego Polski, nie mówiąc już o Ukrainie
i Białorusi.
Swoje argumenty przeciw uchwalonemu
przez Rewolucyjna Rosję prawu mniejszości
narodowych do samostanowienia wysunęła
ona nawet w swojej pracy o Rewolucji rosyjskiej, w której twierdziła wprost, że:
„Część winy za to, ze klęska militarna przekształciła się w upadek i rozpad Rosji, ponoszą
bolszewicy. Obiektywne trudności tej sytuacji
bolszewicy sami w znacznym stopniu zaostrzyli, wysuwając hasło tak zwanego samookreślenia narodów, czyli, bo to w rzeczywistości kryło
się za tym frazesem, państwowego rozpadu
Rosji.
Wciąż od nowa proklamowana z doktrynerskim uporem formuła o prawie różnych narodowości Cesarstwa Rosyjskiego do samodzielnego określenia swoich losów, ‘aż do
politycznego oderwania się od Rosji’, była
osobliwym zawołaniem bojowym Lenina i towarzyszy podczas ich trwania w opozycji wobec imperializmu Milukowa i Kiereńskiego, była
ona osią ich polityki wewnętrznej po przewrocie październikowym i ona też stanowiła całą
platformę bolszewików w Brześciu Litewskim.
Ich jedyną bronią, którą mieli do przeciwstawienia mocarstwowej pozycji imperializmu
niemieckiego.
Najbardziej zdumiewające w uporze i niezłomnej konsekwencji Lenina i towarzyszy w
obstawaniu przy owym haśle jest to, że znajduje się ono w jaskrawej sprzeczności do ich
poza tym zdeklarowanego centralizmu w polityce, jak też do stanowiska, które zajęli wobec
innych zasad demokratycznych. Podczas gdy
demonstrowali bardzo chłodno lekceważenie w
stosunku do zgromadzenia konstytucyjnego,
powszechnego prawa wyborczego, wolności
prasy i zgromadzeń, krótko mówiąc, w stosunku do całego aparatu podstawowych demokratycznych wolności mas ludowych, które
wszystkie razem tworzyły ‘prawo do samostanowienia’ w samej Rosji, to prawo narodów do
samookreślenia traktowali jak klejnot polityki
demokratycznej, ze względu na który musiały
zamilknąć wszystkie praktyczne punkty widzenia realnej krytyki. Podczas gdy w najmniej-
szym stopniu nie pozwolili sobie zaimponować
powszechnemu głosowaniu opartemu na najbardziej demokratycznym prawie wyborczym
świata, i w całkowitej wolności republiki ludowej, po bardzo trzeźwych krytycznych rozważaniach uznali jego rezultaty po prostu za nic,
bronili w Brześciu ‘powszechnego głosowania’
obcych narodów Rosji w sprawie ich przynależności państwowej jako istnego palladium
wszelkiej wolności i demokracji, jako nieskazitelnej kwintesencji woli ludu i jako najwyższej,
rozstrzygającej instancji w sprawach politycznych losów narodów.
Sprzeczność, która się tu pojawia, jest tym
mniej zrozumiała, że w kwestii demokratycznych form życia politycznego w każdym kraju
chodzi faktycznie, jak zobaczymy dalej, o najbardziej cenne, ba, niezbędne podstawy polityki socjalistycznej, podczas gdy osławione
‘prawo narodów do samostanowienia’ to tylko
pusta drobnoburżuazyjna frazeologia i humbug.
W rzeczy samej, cóż znaczy to prawo? Do
abecadła polityki socjalistycznej należy wszak
to, że zwalcza ona ucisk jednego narodu przez
drugi, tak samo jak zwalcza każdy rodzaj ucisku. Jeśli mimo to trzeźwi i krytyczni politycy,
jak Lenin i Trocki ze swymi przyjaciółmi, którzy
dla wszelkiego rodzaju utopijnej frazeologii jak
rozbrojenie, Liga Narodów itd. mają tylko ironiczne wzruszenie ramionami, tym razem
uczynili swoim konikiem czczy frazes dokładnie tej samej kategorii, stało się tak, jak nam
się zdaje, ze względu na pewnego typu oportunizm polityczny. Lenin i towarzysze wyraźnie
liczyli na to, że nie ma pewniejszego sposobu
przyciągnięcia licznych obcych narodowości w
łonie imperium rosyjskiego do sprawy rewolucji, do sprawy socjalistycznego proletariatu niż
zagwarantowanie im w imieniu rewolucji i socjalizmu najbardziej skrajnej i nieograniczonej
swobody decydowania o swoich losach. Jest
to analogia polityki bolszewików wobec chłopów rosyjskich, których głód ziemi miało zaspokoić hasło bezpośredniego zawłaszczania
ziemi szlacheckiej i którzy dzięki temu mieli
zostać pozyskani dla sztandaru rewolucji i
rządu proletariackiego. W obu przypadkach
rachuby zawiodły, niestety, całkowicie. Podczas gdy Lenin i towarzysze oczekiwali najwyraźniej, że jako orędownicy wolności narodowej i to ‘aż do oderwania się politycznego’
uczynią z Finlandii, Ukrainy, Polski, Litwy, krajów bałtyckich, ludów kaukaskich tyleż samo
wiernych sojuszników rewolucji rosyjskiej,
przeżyliśmy całkiem inne widowisko: ‘narody’
te jeden po drugim wykorzystywały świeżo
darowaną sobie wolność do tego, by w charakterze śmiertelnych wrogów sprzymierzyć się
przeciwko rewolucji rosyjskiej z niemieckim
imperializmem i pod jego ochroną wnieść
sztandar kontrrewolucji do samej Rosji. Epizod
z Ukrainą w Brześciu, który spowodował decy-
61
dujący zwrot w owych rokowaniach i w całej
wewnętrznej i zewnętrznej sytuacji bolszewików, jest tego wzorcowym przykładem. Postępowanie Finlandii, Polski, Litwy, krajów bałtyckich, narodów Kaukazu ukazuje w najbardziej
przekonywający sposób, że nie mamy tutaj do
czynienia z przypadkowym wyjątkiem, ale ze
zjawiskiem typowym.
Naturalnie, we wszystkich tych wypadkach to
nie ‘narody’ naprawdę prowadzą tę reakcyjna
politykę, lecz klasy burżuazyjne i drobnomieszczańskie, które w najostrzejszym przeciwieństwie do mas swego własnego proletariatu
przeinaczyły ‘prawo narodu do samookreślenia’ w narzędzie swej klasowej, kontrrewolucyjnej polityki. Ale – i tu dochodzimy do sedna
problemu – na tym właśnie polega utopijnodrobnoburżuazyjny charakter tego nacjonalistycznego frazesu, że w surowej rzeczywistości społeczeństwa klasowego a zwłaszcza w
epoce skrajnie zaostrzonych przeciwieństw,
przekształca się on po prostu w środek burżuazyjnego panowania klasowego. Bolszewicy
za cenę największych szkód dla siebie i dla
rewolucji zostaną pouczeni o tym, że właśnie
pod panowaniem kapitału nie ma żadnego
samookreślenia narodu, że w społeczeństwie
klasowym każda klasa narodu pragnie się
inaczej ‘samookreślić’ i że dla klas burżuazyjnych zasady wolności narodowej całkowicie
ustępują zasadom panowania klasowego.
Burżuazja fińska i drobnomieszczaństwo ukraińskie były całkowicie zgodne w tym, by przedkładać niemiecki despotyzm nad wolność narodową, jeśliby miała ona być związana z niebezpieczeństwem ‘bolszewizmu’.
Nadzieja, że te realne stosunki klasowe zostaną przeobrażone w swoje przeciwieństwo
właśnie dzięki ‘plebiscytom’, wokół czego toczyło się wszystko w Brześciu, ufność, że
dzięki rewolucyjnym masom zostanie osiągnięta większość głosów za przyłączeniem się do
rewolucji rosyjskiej, świadczyły, jeśli Lenin i
Trocki brali to serio, o niepojętym optymizmie,
a jeśli nawet miał to być tylko taktyczny wypad
w pojedynku z niemiecką polityką przemocy, to
był on niebezpiecznym igraniem z ogniem.
Sławetne ‘powszechne głosowanie’, jeśliby
do niego doszło w krajach pogranicznych,
musiałoby wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wszędzie przynieść wyniki, które nie sprawiłyby radości bolszewikom i to nawet bez
niemieckiej okupacji wojskowej, jeśli tylko
wziąć pod uwagę duchowe usposobienie
chłopstwa i licznych warstw obojętnego jeszcze proletariatu, reakcyjne tendencje drobnomieszczaństwa i tysiące sposobów wpływania
burżuazji na głosowanie. Przecież jeśli chodzi
o owe plebiscyty dotyczące kwestii narodowej,
to można tu przyjąć jako niezłomną regułę, że
klasy panujące albo umiałyby mu przeszkodzić
tam, gdzie im to nie odpowiada, albo, gdyby
już do tego doszło, potrafiłyby wpłynąć na jego
wyniki za pomocą środków i sposobików, co
właśnie sprawia, że nie możemy wprowadzić
socjalizmu w trybie plebiscytowym.
To, że w ogóle dążenia narodowe i tendencje partykularne wtargnęły w obręb walk rewolucyjnych, a nawet za sprawą pokoju brzeskiego, wysunęły się na pierwszy plan i stały się
hasłem rozpoznawczym polityki rewolucyjnej i
socjalistycznej, wniosło olbrzymie zamieszanie
w szeregi socjalistyczne i nadszarpnęło pozycje proletariatu w krajach pogranicznych. W
Finlandii proletariat socjalistyczny miał już
dominującą pozycję, dopóki walczył jako część
zwartej, rewolucyjnej falangi Rosji; posiadał
większość w parlamencie, w armii, doprowadził
do całkowitej bezsilności burżuazji i był panem
sytuacji w kraju. Rosyjska Ukraina była w początkach stulecia ostoją rosyjskiego ruchu
rewolucyjnego, dopóki jeszcze nie wynaleziono błazeństw ‘ukraińskiego nacjonalizmu’ z
karbowańcami i ‘uniwersałami’ oraz leninowskiego konika ‘samodzielnej Ukrainy’. Stamtąd,
z Rostowa, z Odessy, z obszarów Doniecka
płynęły pierwsze potoki rewolucyjnej lawy (już
w latach 1902-1904) i rozpalały południową
Rosję w jedno morze płomieni, przygotowując
w ten sposób wybuch z 1905 roku; to samo
powtórzyło się w obecnej rewolucji, w której
proletariat południoworosyjski stanowił doborowe oddziały falangi proletariackiej. Polska i
kraje bałtyckie były od 1905 roku najsilniejszymi i najpewniejszymi ogniskami rewolucji, w
których proletariat socjalistyczny odgrywał
wybitną rolę. Jak doszło do tego, że we wszystkich tych krajach nagle tryumfuje kontrrewolucja? Ruch nacjonalistyczny osłabił proletariat
właśnie przez to, że oderwał go od Rosji i wydał go narodowej burżuazji krajów pogranicznych. Zamiast dążyć w duchu czystej międzynarodowej polityki klasowej, którą niegdyś
reprezentowali, do jak najściślejszej zwartości
sił rewolucyjnych na całym obszarze imperium,
zamiast bronić zębami i pazurami integralności
imperium rosyjskiego jako terenu rewolucji,
przeciwstawiając nacjonalistycznym, partykularnym dążeniom nierozdzielność i jednorodność proletariuszy wszystkich krajów na obszarze rewolucji rosyjskiej, bolszewicy, wprost
przeciwnie, dostarczyli burżuazji krajów nadgranicznych, dzięki grzmiącej nacjonalistycznej
frazeologii ‘prawa do samookreślenia aż do
oderwania się politycznego’, najbardziej pożądanego, najwspanialszego pretekstu, wręcz
sztandaru dla jej kontrrewolucyjnych usiłowań.
Zamiast przestrzegać proletariuszy w krajach
nadgranicznych przed wszelkim separatyzmem jako pułapką burżuazyjną, zmylili oni
raczej masy we wszystkich tych krajach swymi
hasłami i wydali je na pastwę demagogii klas
burżuazyjnych. Popierając nacjonalizm sami
spowodowali i przygotowali rozpad Rosji i wcisnęli własnym wrogom w ręce nóż, który ci
mieli wbić w serce rewolucji rosyjskiej. Zapew-
62
ne, bez pomocy imperializmu niemieckiego,
bez ‘niemieckich karabinów w niemieckich
garściach’, jak pisała ‘Neue Zeit’ Kautsky’ego,
ani Lubińscy i inni łajdacy z Ukrainy, ani Erichowie i Mennerheimowie w Finlandii czy baronowie bałtyccy nigdy nie daliby sobie rady z
socjalistycznymi masami proletariuszy swoich
krajów. Ale narodowy separatyzm był koniem
trojańskim, do którego we wszystkich tych
krajach zostali wciągnięci niemieccy ‘towarzysze’ z bagnetami w dłoniach. Realne przeciwieństwa klasowe i wojskowy układ sił spowodowały interwencje Niemiec. Ale bolszewicy
dostarczyli ideologii, maskującej tę kampanię
kontrrewolucji, wzmocnili pozycję burżuazji i
osłabili pozycje proletariuszy. Najlepszym dowodem jest Ukraina, która miała odegrać tak
fatalną rolę w losach rewolucji rosyjskiej. Nacjonalizm ukraiński był w Rosji, inaczej niż
czeski, polski lub fiński, zwykłym kaprysem,
błazenadą paru tuzinów drobnomieszczańskich inteligentów, bez najmniejszych korzeni
w stosunkach gospodarczych, politycznych czy
duchowych kraju, bez żadnej tradycji historycznej, ponieważ Ukraina nigdy nie wytworzyła narodu ani państwa, bez jakiejkolwiek kultury narodowej, prócz reakcyjno-romantycznych
wierszy Szewczenki. Wygląda to tak, jak gdyby
pewnego pięknego ranka ci od wybrzeża aż do
Fritza Reutera zapragnęli założyć dolnoniemiecki naród i państwo. I tę zabawną farsę
paru profesorów uniwersytetu i studentów Lenin i towarzysze rozdęli sztucznie do znaczenia czynnika politycznego swoją doktrynerską
agitacją z ‘prawem do samookreślenia aż do
itd.’ Użyczyli pierwotnej farsie znaczenia, aż
wreszcie farsa stała się śmiertelnie poważna,
nie stała się wprawdzie poważnym ruchem
narodowym, bo nie ma dlań korzeni, ale stała
się szyldem i wspólna flagą kontrrewolucji! Z
tego jaja wylęgły się w Brześciu niemieckie
bagnety. Te frazesy mają niekiedy nader realne znaczenie w historii walk klasowych. Fatalność losu socjalizmu polega na tym, że w czasie tej wojny światowej jemu właśnie przypadło
dostarczenie ideologicznych pretekstów dla
kontrrewolucyjnej polityki. Po wybuchu wojny
socjaldemokracja niemiecka pospieszyła przyozdobić zbójecką wyprawę niemieckiego imperializmu ideologicznym szyldem wyciągniętym
z rupieciarni marksizmu, przedstawiając ją jako
wytęsknioną przez naszych mistrzów kampanię wyzwoleńczą przeciwko caratowi rosyjskiemu. Antypodom socjalistów rządowych,
bolszewikom, było sądzone puścić wodę na
młyn kontrrewolucji za pomocą frazesu o samookreśleniu narodów, a przez to dostarczyć
ideologii nie tylko dla zduszenia samej rewolucji rosyjskiej, lecz także dla planowej kontrrewolucyjnej likwidacji całej wojny światowej.
Mamy wszelkie podstawy, by uważnie rozpatrzyć pod tym kątem politykę bolszewików.
‘Prawo narodów do samookreślenia’, skojarzo-
ne z Ligą Narodów i z rozbrojeniem z łaski
Wilsona, stanowi hasło bojowe nadchodzącej
rozprawy międzynarodowego socjalizmu ze
światem burżuazyjnym. Jest jasne, że frazes o
samookreśleniu i cały ruch narodowy, który
stanowi największe zagrożenie dla międzynarodowego socjalizmu, zostały nadzwyczaj
wzmocnione dzięki rewolucji rosyjskiej i pertraktacjom w Brześciu. Będziemy się musieli
zając obszernie jeszcze ta platformą. Tragiczne losy tej frazeologii w toku rewolucji rosyjskiej, gdy bolszewicy uwikłali się w jej kolce i
pokaleczyli boleśnie, winny stanowić ostrzegawczy przykład dla międzynarodowego proletariatu” (Róża Luksemburg, Rewolucja rosyjska).
Problem „samostanowienia narodów” i związanego z nim rewolucyjnego nacjonalizmu ze
szczególna mocą zaistniał w niepodległej Polsce. Musiała się do niego ustosunkować nie
tylko Międzynarodówka Komunistyczna, ale i
polski rewolucyjny ruch robotniczy, reprezentowany w II Rzeczypospolitej przez KPP, którego trzon stanowili byli towarzysze Róży Luksemburg z SDKPiL, oraz działacze wywodzący
się z rewolucyjnych i lewicowych odłamów
PPS, a także z robotniczych organizacji mniejszości narodowych.
Tak naprawdę KPP nie wypracowała nigdy
samodzielnego stanowiska, jej zniuansowany
stosunek do rewolucyjnego nacjonalizmu
mniejszości narodowych i prawa narodów zamieszkujących obszar II Rzeczypospolitej do
samostanowienia był oficjalnie tożsamy ze
stanowiskiem Kominternu. KPP opowiadała się
zatem za prawem tych mniejszości do oderwania się od Polski i za zjednoczeniem ziem
ukraińskich i białoruskich w ramach republik
radzieckich. O samodzielności państwowej
tych republik i „narodów” nie było mowy. Ówczesna wykładnia internacjonalizmu i obiektywnego interesu (i partykularnych zarazem
interesów) klasy robotniczej nie przewidywała
takich fanaberii. Mniejszościowa, niepodległościowa Komunistyczna Partia Ukrainy, do tradycji której odwoływał się w „Inprekorze” Zbigniew M. Kowalewski, podobnie jak białoruski
lewicowy ruch niepodległościowy, wywodziły
się przecież w prostej linii nie z organizacji
socjaldemokratycznych i robotniczych, lecz z
ruchu miejscowych narodowolców i eserów,
którzy nie nawiązywali bynajmniej wprost do
marksizmu. Stanowisko Z.M. Kowalewskiego
na gruncie marksizmu nie znajduje zatem nawet wątłego ukorzenienia – samo prawo narodów do samostanowienia to trochę mało, by
uznać jego koncepcję za dobrze osadzoną w
tradycji marksistowskiej dowolnego nurtu. Żaden bowiem z historycznych nurtów marksizmu
ani w teorii, ani w praktyce nie eksploatował
zasobów rewolucyjnego nacjonalizmu, w dodatku nie określonych jako socjalistyczne. A do
takich przecież odwołuje się Kowalewski w
63
przypadku Ukraińskiej Powstańczej Armii i
Hamasu.
Można, oczywiście, znaleźć w tradycji rewolucyjnego ruchu robotniczego i KPP wątek
ścisłej współpracy komunistów z białoruskim i
ukraińskim nurtem narodowo-rewolucyjnym,
reprezentowanym przez takie organizacje, jak
Białoruska Włościańsko-Robotnicza „Hromada” czy Chłopsko-Robotnicze „Zmahanie”, jak
też ukraińskie „Sel-Rob Lewica”, ale ich lewicowe zakorzenienie w socjalistycznej tradycji
eserowskiej czy narodowolców było wówczas
oczywiste. Abstrahowanie od tego, znamienne
w przypadku Kowalewskiego, nie jest zatem na
gruncie tradycji i ideologicznych pozycji rewolucyjnego ruchu robotniczego zasadne. Jakoś
nieodparcie niesocjalistyczny, rewolucyjny
nacjonalizm UPA kojarzy się z faszyzmem.
Ludwik Hass, którego poglądy w tej kwestii
były w zasadzie zbieżne z prezentowaną tu
opinią Róży Luksemburg, miał zatem w tym
sporze rację. Racja w tym sporze była również
po stronie Grupy Samorządności Robotniczej,
członkowie której odwoływali się nie tylko do
teorii, ale i do praktyki rewolucyjnego ruchu
robotniczego na obszarze II Rzeczypospolitej,
ideowo nawiązując do tej tradycji i wówczas
wypracowanych pozycji ideologicznych. Prymat obiektywnego interesu klasy robotniczej i
rewolucji socjalistycznej nad „prawem do samostanowienia narodów” był dla nas oczywisty.
Zniuansowane podejście wynikało jedynie z
praktyki, wynikającej z konkretnej sytuacji historycznej i trochę szerszych poszukiwań ideowych tradycji, których członkowie GSR nie
sprowadzali wyłącznie do myśli Róży Luksemburg i koncepcji Lenina, uwzględniali również
dorobek rewolucyjnych odłamów PPS, które
były znacznie bardziej otwarte na kompromisy
z ruchem chłopskim i niepodległościowym.
Niemniej kompromis taki nie uwzględniał
demobilizacji rewolucyjnej lewicy na „przystanku Niepodległość”. W naszej ocenie, w przypadku II Rzeczypospolitej rewolucyjny ferment
„Hromady”, „Zmahania” i „Sel-Robu Lewicy”,
który miał podłoże socjalistyczne i narodowowyzwoleńcze, w ścisłej współpracy z KPP,
KPZU i KPZB mógł jedynie uskrzydlić polską i
światową rewolucję.
Za utraconą szansę odpowiada Stalin, który
przymusową kolektywizacją i towarzyszącymi
jej represjami wobec wszystkich organizacji
rewolucyjnych, w tym wymienionych powyżej,
położył kres rewolucyjnym knowaniom na ziemiach II Rzeczypospolitej. Konsekwencją jego
zbrodniczej polityki, którą zapoczątkowało w
1929 r. odejście od polityki ukrainizacji Ukrainy
i rozpoczęcie przymusowej kolektywizacji, co w
konsekwencji doprowadziło do klęski głodu,
było też pojawienie się i rozbudowa Organizacji Ukraińskich nacjonalistów (UON 1929) i
faszyzacja ukraińskiego ruchu narodowowyzwoleńczego, w tym UPA.
Nacjonalistyczne hobby działacza IV Międzynarodówki nie miałyby większego znaczenia, ale w praktyce schematyzm, jaki ma miejsce w przypadku kwalifikowania jako godne
poparcia wszelkie ruchy separatystyczne „małych i uciśnionych narodów”, miał odgrywać
rolę w dowolnych momentach historii, w tym i
w latach 90. XX wieku. Z tego schematyzmu
zapominającego o kryterium zasadniczym –
celu i spójności ruchu robotniczego – wynikało
poparcie dla rozpadu Jugosławii czy entuzjazm
dla „kolorowych rewolucji” na obszarze byłego
Związku Radzieckiego. Wynika on z niewiary w
samodzielność tego ruchu, z przekonania, że
rozwiązywanie problemu solidarności klasy
robotniczej poszczególnych krajów jest mniej
wartościowym zadaniem, niż szukanie spójni
między „antykapitalistycznie nastawionymi
obywatelami” na płaszczyźnie demokracji burżuazyjnej. W efekcie pozwala się na to, żeby
demokracja burżuazyjna była rozjemcą kwestii
należących do tradycji ruchu robotniczego.
Jest to tradycja socjaldemokratyczna, nie leninowska, ani też nie charakteryzująca Różę
Luksemburg.
Cyprian Norwid
Jak...
Jak gdy kto ciśnie w oczy człowiekowi
Garścią fijołków i nic mu nie powié...
*
Jak gdy akacją z wolna zakłoysze,
By woń, podobna jutrzennemu ranu,
Z kwiaty białymi na białe klawisze
Otworzonego padła fortepianu...
*
Jak gdy osobie stojącej na ganku
Daleki księżyc wpląta się we włosy,
Na pałającym układając wianku,
Czoło – lub w srebrne ubiera je kłosy...
*
Jak z nią rozmowa, gdy nic nie znacząca,
Bywa podobną do jaskółek lotu,
Który ma cel swój, acz o wszystko trąca,
Przyjście letniego prorokując grzmotu,
Nim błyskawica uprzedziła tętno –
Tak...
...lecz nie rzeknę nic – bo mi jest smętno.
64
FEMINISTKI, FEMINIŚCI...
Antyfeministyczny panseksualizm
rewolucyjnych freudomarksistów
Szesnasty numer pisma „Lewą Nogą” sprawia wrażenie składanego w pośpiechu. I nie
chodzi tu jedynie o niezwykłą, jak na dotychczas dość uważną redakcję, liczbę literówek i
błędów językowych, ale o sam zamysł tomu.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać,
że wiodącą tematyką pisma jest tak lub inaczej
pojmowany feminizm. Jednak kryterium przypisania tekstów do wyodrębnionych działów
„Feminizm dziś” i „Kobiety, seks i rewolucja”,
wobec braku jakiegoś słowa odredakcyjnego,
pozostaje dość zagadkowe. Drugiemu działowi
ton nadają teksty Fraenkla, Reicha i, w mniejszym stopniu, Adorna. Wmontowanie rewolucyjności Róży Luksemburg w ów kontekst „wyzwolenia seksualnego kobiet” stanowi samo w
sobie kuriozum. Sprowadzenie myśli Aleksandry Kołłontaj („Czerwona miłość”) obracającej
się wokół kwestii godności i wolności kobiety
do „anarchii” w dziedzinie seksu jest oparte na
nie mniejszym nieporozumieniu (swoją drogą,
autorka tekstu omawiającego koncepcję A.
Kołłontaj, Teresa L. Ebert, przestrzega przed
tak strywializowanym odczytywaniem Kołłontaj!)
Bliższa lektura pisma pogłębia wrażenie nieadekwatności dokonanych podziałów. Dział
„Feminizm dziś” zawiera dwa teksty stanowiące gruntowną krytykę feminizmu jako takiego.
Jeden podejmuje ją z pozycji po amerykańsku
rozumianego marksizmu, drugi – z pozycji
skrajnego panseksualizmu; oba – odnoszą się
do swoiście rozumianej rewolucji. Dwa pozostałe teksty: przeglądowy, autorstwa Ewy Majewskiej, oraz wywiad tejże z narcystyczną
autorką, Hélene Cixous, jako jedyne współgrają ze słodkim różem w dwóch odcieniach
okładki jako tłem dla cukierkowej Wenus z
Milo, złotowłosej i ślicznej niczym JarugaNowacka.
Z kolei dział „Kobiety, seks i rewolucja”
otwiera, nie wiedzieć czemu, tekst Katarzyny
Szumlewicz traktujący o dramatycznym pogorszeniu się losu kobiet polskich w wyniku transformacji. Tekst jest klasycznie feministyczny i
traktuje o współczesnych problemach feminizmu, w żaden sposób nie nawiązując do roli
seksu jako czynnika sprawczego rewolucji
proletariackiej. Obok niego, w tym samym
dziale i równie mało znajdując uzasadnienia
znalazł się artykuł Magdaleny Ostrowskiej
mieszczący się w optyce socjaldemokratycznego zdrowego rozsądku. Dlaczego oba teksty
nie znalazły się obok tekstów Ewy Majewskiej
w dziale „Feminizm dziś” – oto jest pytanie!
Artykuł Róży Luksemburg wpisuje się w walkę kobiet o prawa demokratyczne w kapitali-
zmie. Nie pasuje ani do feminizmu, jakkolwiek
pojmowanego, ani do „rewolucji”, jak ją definiuje Zbigniew M. Kowalewski w artykule „programowym” działu „Kobiety, seks i rewolucja”.
Tekst Aleksandry Kołłontaj, może trącący nieco myszką, zupełnie nie pasuje do psychoanalitycznych wątków pozostałych tekstów składających się na treść tego działu. Można by go
zaklasyfikować do kategorii „feminizm”, ale z
zastrzeżeniami, jako ilustrację pewnego nurtu
myślenia kobiecego, bliskiego feminizmowi,
który można by określić jako postawa wyrażająca się w serdecznej pobłażliwości wobec
niższego poziomu rozwoju emocjonalnego
mężczyzny względem kobiety. Pogarda dla
psychoanalitycznego usprawiedliwiania „nieświadomego”, będącego tylko marną wymówką dla ulegającego słabościom mężczyzny,
lękającego się otwartego i świadomego stawiania problemów emocjonalnych, zbliża Kołłontaj do pewnego typu feminizmu i oddala od
poszukiwania w niej sojusznika w freudomarksistowskim rozumieniu zadań rewolucji proletariackiej.
Pozostali na placu boju o rewolucję seksualną panowie wydają się jednak nieco passés w
zderzeniu z prawdziwym radykalizmem pani
Gayle S. Rubin (dział „Feminizm dziś”), która o
feminizmie wyraża się, jak następuje: „…brak
koherentnych i inteligentnych przemyśleń na
temat seksu. Niestety, nowoczesna, polityczna
analiza seksualności jest w powijakach. A duża
część feministycznych dociekań jedynie przykłada się do mistyfikacji na ten temat” (s. 173).
Na czym polegają owe mistyfikacje? Odpowiedź znajdziemy w tym samym tekście: „Feministyczna retoryka ma niepokojącą tendencję pojawiania się w reakcyjnych kontekstach.
Na przykład, w 1980 i 1982 r. papież Jan Paweł II wygłosił serię odczytów, w których ponownie podkreślił swoje przywiązanie do najbardziej konserwatywnego i paolińskiego rozumienia seksualności ludzkiej. Potępiając
rozwody, aborcję, małżeństwo cywilne, pornografię, prostytucję, kontrolę narodzin, nieokiełznany hedonizm i żądzę papież wykorzystał
dużą część feministycznej retoryki na temat
seksualnego uprzedmiotowienia” (s. 202).
Jaki stąd wniosek? „Podobnie jak płeć, seksualność jest polityczna. Jest zorganizowana w
ramach systemu władzy, który nagradza i zachęca niektóre jednostki, jednocześnie karząc
czy tłumiąc inne. Podobnie jak kapitalistyczna
organizacja pracy i dystrybucja nagród, nowoczesny system seksualny stanowi obiekt politycznej walki…” (s. 214). Prawda, że brzmi
bardzo „radykalnie” i politycznie? Pseudomarksistowska frazeologia służy tu jako łatwy
do zastosowania schemat przykładany do
dowolnych zjawisk. Czemu nie?
Ale pani Rubin trzyma się twardo rzeczywistości. Radykałom, którzy zwracają uwagę na
formę, a nie na treść, serwuje takie oto, mate-
65
rialistyczne analizy sytuacji ekonomicznej gejów: „Spektakularny sukces gejowskich przedsiębiorców w tworzeniu różnorodnej gejowskiej
ekonomii zmienił jakość życia w ramach gejowskiego getta. Poziom materialnego komfortu i społecznego uznania osiągnięty przez gejowską społeczność w ciągu ostatnich piętnastu lat nie ma sobie równych. Ale ważne jest,
by przypomnieć sobie, co stało się z podobnymi cudami. Rozrost społeczności czarnych w
Nowym Jorku na początku XX wieku doprowadził do renesansu Harlemu, ale ten okres rozkwitu zakończył się Wielkim Kryzysem. Relatywny dobrobyt i kulturalny rozkwit gejowskiego getta może być równie kruchy” ubolewa
autorka (s. 199).
I dalej: „Geje, szczególnie ci o niskich dochodach, muszą współzawodniczyć z innymi
grupami o niskich dochodach o ograniczony
dostęp do tanich i skromnych mieszkań. W
San Francisco rywalizacja o tanie mieszkania
rozjątrzyła rasizm i homofobię, i jest źródłem
wybuchów przemocy ulicznej przeciwko homoseksualistom. (…) W San Francisco nieposkromione konstruowanie drapaczy chmur i
budowanie kosztownych mieszkań wpływają
na zmniejszanie się ilości tanich mieszkań”. I
konkluzja: „W San Francisco dobrobyt gejowskiej społeczności jest uzależniony od polityki
urbanistycznej firm nieruchomościowych” (s.
199).
Z racji bycia nierównouprawnioną mniejszością, geje domagają się, aby, np. ich problemy
mieszkaniowe były załatwiane przed problemami innych biednych. Sama Rubin ma świadomość tego, że homofobia jest tylko pretekstem dla biedaków, którzy są zmuszeni do
prowadzenia walki o przetrwanie, a wtedy każdy wyróżnik jest dobry, żeby odgraniczyć „swoich” od „obcych”. Zamiast dążenia do pragmatycznie nieskutecznego zniesienia niesprawiedliwości społecznej, charakterystyczną postawą tzw. radykalnej lewicy jest branie strony
grupy dodatkowo (nie klasowo) stygmatyzowanej, czyli poddawanie się podziałom wykorzystywanym przez klasę panującą. Wynika to
z głębokiej niewiary w możliwość zmiany ustrojowej i przyjęcie socjaldemokratycznego i reformistycznego stanowiska, które uważa, że
maksimum tego, co można zrobić, to głosić
gołosłowne frazesy o równości przywilejów w
ramach kapitalizmu. Wyzwolenie gejów nie
stanowi warunku wyzwolenia społeczeństwa,
ale walka o prawa gejów jako separującej się
grupy społecznej jest walką o przywileje w
ramach społeczeństwa burżuazyjnego – jest
domaganiem się prawa bez ryzyka, jakie jest
związane z solidaryzowaniem się z walką grup
klasowo upośledzonych. Krytykę grup społecznych żądających nie tyle równości praw,
ale przywilejów, znajdujemy już u Marksa przy
okazji jego uwag na marginesie kwestii żydow-
skiej, które zyskały mu skądinąd nieprzemijającą sławę antysemity.
(Aż trudno zrozumieć, dlaczego tekst G.S.
Rubin nie znalazł miejsca w dziale „Kobiety,
seks i rewolucja” jako najbliższy „ideowo” programowej linii Z.M. Kowalewskiego.)
O ile w sytuacji gejów mamy jeszcze jakieś
uwagi na temat sytuacji ekonomicznej, o tyle
inne postulaty wolności seksualnej są, zgodnie
z realiami, pozbawione takiego podłoża. Postulat wolności dla wszelkich odmian fantazji
seksualnych, w tym dla pedofilii czy kazirodztwa albo sadomaschochizmu (potępienie dla
tej odmiany fantazji seksualnej jest pretekstem
dla gwałtownego ataku na feminizm), czy innych, uzasadnia się trywialnym stwierdzeniem,
że nie ma powodu, aby uznawać te praktyki za
prowadzące do jakichś szczególnych patologii.
Zwłaszcza argumentacja o godności i takich
innych dyrdymałach, tak bliska sercu A. Kołłontaj i części feministek, jest tu szczególnie szyderczo wyśmiana na rzecz stwierdzenia, że w
końcu istnieją ponad wiek rozwinięte dzieci, a
elementy przemocy w seksie prowadzą do
mniejszej liczby uszkodzeń ciała niż niektóre
inne formy ludzkich interakcji.
Nasuwa się tu porównanie z fantazjami markiza de Sade. Jego psychicznie i emocjonalnie
okupione eksperymenty wynikające z jak najbardziej moralizatorskiego zamysłu wyznaczenia naturalnych granic ludzkiej „perwersji” są
podziwu godnym dziełem, mimo z gruntu fałszywego założenia, podobnego do tego, jakie
przyświecało moralizatorstwu Adama Smitha,
a mianowicie, że tak jak „niewidzialna ręka
rynku” obraca skutki ludzkiego egoizmu na
społeczną korzyść, tak i brak granic dla indywidualnych popędów, który byłby sprawianiem
cierpienia jednostce, musi się okazać w sumie
korzystny dla całości społecznej. A to, co
ogranicza indywidualną wolność musi zostać
zniszczone jako niepotrzebny śmieć, jako
ludzki przesąd, który nie chce dojrzeć korzyści
społecznej za tym stojącej. Podobnie zresztą
myślał Nietzsche, dla którego okrucieństwo
wobec innego człowieka musiało przecież mieć
jakąś naturalną, przyrodniczą granicę w ochronie gatunku przed degeneracją spowodowaną
atrofią mocy w wyniku poddawania się resentymentom. Zarówno on, jak i de Sade, byli
wysokiego lotu moralizatorami.
Inaczej ma się rzecz z panseksualizmem
pani Rubin i jej próbą upolitycznienia seksu,
która jest próbą zamienienia na komercyjny
gadżet cierpienia Sade’a, podobnie, jak uczynienie przez feministki ich buntu tylko jedną z
wielu form atrakcyjności seksualnej, a więc
powielającej stan zniewolenia, tylko na bardziej wysublimowanym i uwewnętrznionym
poziomie. Stwierdza to poniekąd Adorno w
tekście krytycznym wobec freudomarkisistowsko pojmowanej „rewolucyjności” czynnika
66
seksualnego, zamieszczonym w tym samym
tomie „Lewą Nogą”.
Powierzchowna i czysto frazeologiczna wartość tekstu Gayle S. Rubin (poza miejscami, w
których głębiej interpretuje ona myśl M. Foucaulta) ujawnia się dosadnie wtedy, gdy autorka popełnia błąd logiczny, a mianowicie,
kiedy przytacza ona dwie krzyczące według
niej ilustracje niesprawiedliwości wobec tabu
kazirodztwa. Otóż przytacza ona dwa wyroki
sądowe w sprawie: 1) syna, który poślubił matkę i 2) rodzeństwa, które się pobrało. Okrutny
sąd nakazał im rozstanie pod groźbą dwudziestoletniego wyroku pozbawienia wolności.
Tyle, że przykład jest całkowicie źle dobrany.
Ilustruje co najwyżej bezduszność litery prawa,
ale nie to, co autorka chciałaby zilustrować. W
obu przypadkach osoby dramatu nie były
świadome zachodzących między nimi związków pokrewieństwa. Sytuacja opiera się więc
na czystym nieporozumieniu. Czynnik pokrewieństwa nie stanowił w żadnym z przypadków
elementu szczególnej atrakcyjności seksualnej, jak, np. czynnik tej samej płci ma znaczenie w przypadku gejów. Ani „matka” z pierwszego przypadku nigdy nie odgrywała wobec
swego biologicznego syna roli matki, ani „rodzeństwo” nie było dla siebie rodzeństwem w
okresie dzieciństwa – byli ludźmi sobie obcymi,
kiedy się poznali, ba, stworzyli związki „obrzydliwie” konwencjonalnie heteroseksualne.
Można już dziś przewidywać, że w przyszłości koncepcja pani Rubin zostanie krytycznie
skrytykowana przez bardziej konsekwentnych
zwolenników wolności seksualnej jako koncepcja represjonowania seksualności ze względu
na manipulacyjne różnicowanie odmian preferencji seksualnych, podczas gdy radykalny jest
tylko brak zauważania różnic między obiektami
mogącymi stanowić przedmiot seksualnego
pożądania. A tymże, jak wiadomo, może być
wszystko, co chodzi, poza zegarkiem, choć…
fetyszysta powiedziałby, czemu nie?
Mając to wszystko na uwadze, należy wszak
przyznać, że krytyka feminizmu dokonana
przez Gayle S. Rubin jest niemniej trafna. Feminizm jest czymś w rodzaju hybrydy, która nie
może się utrzymać poddana ciśnieniu, jakie
wytwarza się między jego logicznym rozwojem
a tendencją do hamowania tego rozwoju i nawrotami prowadzącymi do zwielokrotniania
problemów, którym usiłuje zapobiec. Krytyka
dokonana przez G.S. Rubin pozwala dostrzec
to zjawisko na przykładzie najnowszego osiągnięcia polskiego feminizmu, czyli projektu
wprowadzenia edukacji seksualnej dzieci już
od przedszkola. Jeżeli przyznajemy dziecku
zdolność nauczenia się odróżniania „złego” i
„dobrego” dotyku, to tym samym otwieramy
drzwi postulatowi, że dziecko potrafi dokonywać świadomych wyborów dotyczących własnej seksualności i że jest zdolne do podjęcia
samodzielnej decyzji o rozpoczęciu życia sek-
sualnego, na co powołują się pedofile („dzieci
dojrzałe nad wiek”).
Seksualność ludzka jest elementem świata
kultury, a nie wyłącznie biologią, i kształtuje się
w ramach procesu socjalizacji, a nie jako proces autonomiczny. Nie ma innej możliwości,
aby uniknąć zniewolenia, jak interakcja z innymi ludźmi, jak dopiero w wyniku konfrontowania doświadczenia osobniczego ze społecznym. Tak jak zniewolenie jest społeczne,
tak i wyzwolenie może być tylko dziełem społecznym, nie jednostkowym. Jako jednostkowe
będzie zawsze poszukiwaniem przywilejów.
Socjalizacja wymaga odpowiedzialności dorosłych, którym powierzona jest opieka nad
dzieckiem. Postawa filozofa i etyka, Magdaleny
Środy, jak i pozostałych feministek przerzuca
ciążącą im, własną odpowiedzialność dorosłego na dziecko ze wszystkimi tego konsekwencjami, o których pisze G.S. Rubin, a przed
którymi owe panie chciałyby właśnie dziecko
uchronić.
*
Z naszym apelem o odgruzowywanie marksizmu w pewien sposób koresponduje/kontrastuje apel Zbigniewa M. Kowalewskiego o doprowadzenie nareszcie do spotkania między freudyzmem a marksizmem, które
to spotkanie już przynajmniej dwukrotnie w
historii nie doszło do owocnego skutku. Chociaż „wyodrębnionych przez Freuda skutków
nieświadomego nie należy utożsamiać z wyodrębnionymi przez Marksa skutkami walki klas”,
to „jednak koniecznie trzeba poznać skuteczność wzajemnego oddziaływania jednych na
drugie” pisze ZMK, i dodaje: „zwłoka na tym
polu coraz bardziej ciąży na biegu historii” (s.
396/397). Sprawa ponownego oparcia walki
klasy robotniczej o swoje wyzwolenie spod
ucisku i wyzysku istotnie wymaga teorii skutecznie kierującej praktyką owej walki. Zadanie
jest więc nie do przecenienia. Czujemy ciężar
odpowiedzialności za przyszłe pokolenia.
Połączenie marksizmu z freudyzmem nie
jest ideą nową – świadczą o tym chociażby
dwa nieudane, dziejowe podejścia. Na przeszkodzie pierwszemu stanęło skostnienie dogmatyczne obu teorii, w tym skostnienie marksizmu spowodowane przez stalinizm. A początkowo wszystko wydawało się znajdować
na dobrej drodze biorąc pod uwagę rewolucję
seksualną w Rosji Radzieckiej udaremnioną
wszak kłopotami ekonomicznymi młodego
państwa robotniczego. Instytucje stojące na
straży wolności jednostek i podtrzymujące ich
ducha buntu wobec wszelkich form skostnienia
jakichś form bytu społecznego mogących prowadzić do odtworzenia stosunków opresji okazały się bardzo kosztowne.
Przesłankami postulowanego „spotkania”
obu teorii jest (według L. Althussera i ZMK): 1)
ich naukowość w swoich odnośnych polach
67
badawczych na terenie nauk społecznych, co
czyni z nich dyscypliny wyjątkowe w swoim
obszarze, czyli obszarze nauk społecznych; 2)
fakt, że obie znajdują się w permanentnym i
nieuniknionym konflikcie z innymi dyscyplinami
konkurującymi na polu wyjaśniania zjawisk i
mechanizmów społecznych.
Naukowość psychoanalizy zapewne wynika
z faktu, że – podobnie jak marksizm – wkroczyła ona na obszary zarezerwowane dotąd
dla „formacji teoretycznych ideologii burżuazyjnej” i poprzez krytykę takiego podejścia,
które konstytuowało nie naukę, ale ideologię,
wytworzyła swoje pojmowanie naukowości.
„Bezpodmiotowość” psychoanalizy – podobnie
jak bezpodmiotowość dziejów – jest dla Althussera drugim gwarantem naukowości. Spojrzenie na świat psychiki jako na teren neutralny, obiektywny, jak na rzeczywistość przyrodniczą, nad którą nie mamy władzy, było wyróżnikiem podejścia Freuda. Zasadniczo całe
podejście Freuda było próbą niesienia pomocy
jednostce, która w owym świecie czuła się
zagrożona i która musiała odnaleźć w sobie
siłę, aby zmienić swą psychikę – przestać się
bać nieuniknionego, a wtedy nieuniknione
straci nad nią irracjonalną moc. Jednak podejście „zadaniowe”, utylitarne do psychoanalizy
odbiera tej ostatniej cechę naukowości, tak
drogą zwolennikom uczynienia z niej nauki w
ścisłym tego słowa znaczeniu, tak jak się to
udało marksizmowi.
Utylitaryzm psychologii jest jednocześnie
konformizmem wobec przyjętych norm zachowania, służącym w ostatecznym rozrachunku
klasie panującej. Psychoanaliza również doszukuje się źródeł problemu w jednostce, ale
rezultatem ma być odzyskanie takiej jednostki,
która nie będzie się bała oceniać realistycznie
swego położenia wobec bezosobowo wrogiego, zewnętrznego otoczenia.
Zdaniem Z.M. Kowalewskiego, Freud, podobnie jak Marks, był materialistą. Był również
dialektykiem, tyle, że lepszym, bo dalej odszedł od Hegla.
Według Freuda, cywilizacja nowoczesna represjonowała popędy seksualne ze względu
na wymogi swojej ekonomii, która czerpie
energię właśnie z seksualności. Tak, jak Hegla
wystarczyło postawić z głowy na nogi, tak wystarczyło, aby Reich trafnie spostrzegł, że to
nie cywilizacja, ale klasa panująca dokonuje
powyższego zabiegu, aby wzmocnić teorię
Marksa argumentem, który wydawał się absolutnie jednorodny z jego własnym aparatem
pojęciowym.
Rzecz w tym, że ten pozornie neutralny zabieg na teorii Marksa wcale nie jest neutralny,
co więcej – uderza w materialistyczne pojmowanie procesów historycznych, a ponadto
rozbija same podstawy uprawomocnienia teorii
walki klas i roli, jaką w niej odgrywa klasa robotnicza.
Według Freuda, świadomość pełni funkcję
represyjną, tłamszącą wolność, która polega
na zrozumieniu, a więc wyzbyciu się lęku
przed popędami stłamszonymi w podświadomości. Zrozumienie, jakie jest źródło niepokoju
wydatnie już pomaga w zelżeniu napięcia i
pozwala na świadomą rezygnację z zaspokojenia owego pragnienia. Jednak dla interpretatorów Freuda, taka sytuacja jeszcze nie oznacza wolności. Wciąż jest represją i problem nie
został rozwiązany, będzie się powtarzał.
Nieporozumienie między władzami Rosji
Radzieckiej a freudomarksistami polegało zapewne na tym, że ci pierwsi – jak to zarzuca
Trockiemu ZMK – rozumieli zastosowanie
psychoanalizy w sensie praktycznym jako właśnie sposób na dobrowolne i nie dające w
efekcie objawów chorobowych zrezygnowanie
z popędów, które byłyby społecznie nieakceptowane. Depenalizacja niektórych zachowań
seksualnych miała prowadzić do osłabienia
poziomu związanych z ich zinternalizowanym
represjonowaniem napięć i do… ich zaniku w
konsekwencji.
Marksiści jakoś nie zamierzają postrzegać
świadomości jako czegoś, co przeszkadza
wolności, ba, świadomość jest w marksizmie
warunkiem wolności człowieka uspołecznionego. Właśnie historyczny i konkretny charakter
moralności społecznej stanowi fundament
koncepcji marksistowskiej. Nie do pomyślenia
jest odrzucenie konkretnohistorycznego charakteru etyki społecznej na rzecz wyznawanego amoralizmu teoretyków (i praktyków) rewolucji seksualnej w wydaniu freudomarksistów.
Czy etapowy proces przemian w sferze moralności (nie mający charakteru teleologicznego, ani też nie rozumiany absurdalnie jako
proste przełożenie stosunków produkcji na
moralność, rodzinę itd.) oznacza, że większość
ludzkości będzie na zawsze pozbawiona
uciech, jakie czekają członków „docelowego”
społeczeństwa komunistycznego?
Marksizm definiuje wolność w kategoriach
świadomego wyboru w warunkach wyznaczonych przez obiektywny proces dziejowy. To
właśnie świadomość samorealizacji jest treścią
pojęcia wolności w takim rozumieniu, a nie
ilościowo przeliczona suma uciech, na jakie
jednostka może sobie pozwolić bez narażenia
na karę.
Tam, gdzie marksizm sytuuje bogactwo odczuć – w relacjach międzyludzkich, w takim
otoczeniu, jakie jest człowiekowi dane – tam
freudomarksiści widzą tylko „nędzę życia seksualnego proletariatu”. Utopijnie usiłują nadać
owej nieskończonej różnorodności emocji towarzyszących relacjom międzyludzkim jeden
tylko smak – niezmiennej i monotonnej, niezróżnicowanej (bo natychmiast nierównej)
satysfakcji. Mamy do czynienia z klasyczną
utopią na wzór tych, które poprzedzały powstanie socjalizmu naukowego z cofnięciem
68
się do dylematów, takich jak te, które wprowadzały w rozterkę Fouriera: Kto będzie zajmował się usuwaniem nieczystości w społeczeństwie falansterów? Oczywiście, dzieci, bo one
lubią się babrać w nieczystościach. Wszystko
musi być zgodne z naturalnym popędem, inaczej jest odebraniem wolności. Tymczasem już
markiz de Sade eksplorował najskrajniejszą
wolność najnaturalniejszych popędów w rozpaczliwym poszukiwaniu koniecznej przecież
granicy, która nie gwałciłaby laissez-faire’yzmu
w ekonomii seksualności.
Odrzucenie racjonalności i świadomego w
tych proporcjach, które wyznacza sobie samo
społeczeństwo, prowadzi do swego przeciwieństwa – do uczynienia z seksualności narzędzia klasy panującej na innym etapie, czegoś w rodzaju opium dla ludu, co zauważa
Adorno w tym samym zbiorze tekstów pomieszczonych w „Lewą Nogą”.
O tym, że nie o taką utopię chodziło bolszewikom świadczy nie tylko przypadek krytykowanego przez ZMK Trockiego, ale i poglądy
Aleksandry Kołłontaj – również przedstawione
w piśmie. Heroiczna moralność tej ostatniej,
zgodna z tradycyjnym duchem wysokiej etyki
reprezentowanej już przez Czernyszewskiego,
jest całkowicie sprzeczna z „amoralizmem”
postulowanym przez Reicha i innych poputczików rewolucji proletariackiej. Zadziwiający jest
brak krytycyzmu wobec osobników, którzy
postrzegali rewolucję robotniczą jako wydarzenie modne, w którym mogliby realizować swoje, inaczej skazane na niesławne zapomnienie,
koncepcje. Romans trwał krótko, albowiem
poputczicy doklejają się zazwyczaj do tych,
którzy wydają się silni, a trwałość ich poglądów
jest równie stabilna, co trwanie mody.
Na takie teoretyczne bzdury nie dawała się
nabrać także i Róża Luksemburg, która nie
miała wahań, kiedy chodziło o walkę o prawa
wyborcze kobiet, jak o ich prawo do edukacji,
nawet o litość dla prostytutek, z którymi zetknęła się w więzieniu, ale również bez wahania odcinała się od zastępowania dialektyki
walki klas koncepcją seksualizmu jako źródła
represji społecznej, twierdząc: „Ja z ruchem
kobiecym nie mam nic wspólnego”.
Szczególnie jaskrawo wychodzi na jaw antyrobotnicze ostrze koncepcji freudomarksizmu,
kiedy analiza dotyczy stosunku między nazizmem a postawą klasy robotniczej. Odrzucenie
marksowskiej i leninowskiej koncepcji o szczególnych związkach zachodzących między partią rewolucyjną a rewolucyjną świadomością
robotników daje tu w efekcie tezę o zakorzenionym w klasie robotniczej, uległym stosunkiem do faszyzmu. Wyjątkowo obrzydliwie jawi
się to w kontekście osoby Róży Luksemburg,
która najlepiej wiedziała kogo obwiniać za
zdławienie nastrojów rewolucyjnych tej klasy,
za jej dezorientację. Wiedzę tę okupiła własnym życiem, do ostatnich chwil pisząc o za-
grożeniu dla rewolucji w Rosji, dla rosyjskich
robotników z powodu zdrady socjaldemokracji
niemieckiej powstrzymującej rewolucję i zamiast rewolucyjnej świadomości wdrażającej
szowinizm w szeregach niemieckiego proletariatu. Dziś, w piśmie ponoć lewicowym, ba,
rewolucyjnym, drukuje się oszczerstwa polegające na wmawianiu klasie robotniczej uległego
stosunku do faszyzmu, a o śmierci Róży Luksemburg informuje się, niby zgodnie z faktami,
ale całkowicie przeinaczając rzeczywistość, że
zginęła z rąk „bojówki oficerskiej”, przemilczając rolę socjaldemokracji. W dążeniu do
upraszczania historii do granic prostactwa
ZMK nie chce widzieć drugiego dna kwestii
socjalfaszyzmu. Nie kłamstwo, ale przemilczenia, manipulacje historią, łatwe uogólnienia,
predylekcje do podążania za głównym nurtem
ideologii.
Błędy komunistów, samej Róży Luksemburg,
stalinowskie zwyrodnienie nie mogą wymazać
winy socjaldemokracji i jej zdrady stojącej u
podłoża tragedii rewolucji rosyjskiej. Jak wielką
wiarę w odrodzenie świadomości proletariackiej po I wojnie światowej musiał mieć Lenin,
kiedy nie uległ defetyzmowi w obliczu całkowitej zdrady socjaldemokracji, kiedy usiłował
pomóc Róży i robotnikom niemieckim wyzwolić
się z tej zdrady skutków. Wszystkie błędy komunistów nie wymażą winy socjaldemokracji
niemieckiej za przetrącenie kręgosłupa klasie
robotniczej w chwili wybuchu wojny i przehandlowanie jej sprawy za swoje przywileje po
wojnie, za stłumienie rewolucji, która wybuchła,
chociaż robotnicy wiedli tak samo „nędzne
życie seksualne”, co i poprzednio.
Cyprian Norwid
PRAC-CZOŁO
„Pracować musisz” – głos ogromny woła –
Nie z potem dłoni lub twojego grzbietu
(Iż prac-początek, doprawdy, że nie tu),
Pracować musisz z potem twego czoła!
- Bądź sobie, jak tam chcesz? – realnym
człekiem:
Nic nie poradzisz!... każde twoje dzieło,
Choćby się z trudów herkulejskich wszczęło,
Niedopełnionym będzie i kalekiem...
– Pokąd pojęcia-pracy korzeń jeden
Nie trwa? – dopóty wszystkie tracą zgoła;
Głos grzmi nad tobą: „Postradałeś Eden!”
Grzmi dookoła: „Pracuj! Z potem z czoła!”
*
Najprostszy cieśla, co robi toporem,
Choćby on nie wiem jak był pracowity –
69
I choćby cieśli tyryjskich był wzorem –
Jeżeli w duszy smutek ma ukryty
Lub trumnę ciosze, gdy dławi go żałość,
Łzy własne widząc w żelaza połysku,
Wyrobić musi pierw: umysłu-stałość –
Bez której nie ma sił, ciągu ni zysku.
Więc prac początek, pierwsza prac litera,
Nie tam, gdzie wasza dziś realn-szkoła
Uczy – zarówno płytka, jak nieszczera:
Pracować musisz zawsze z potem- CZOŁA!
*
Reformatorów zbierz wszystkich i nagle
Spytaj ich, co jest pracy abecadłem?
Zacząć mam z czego? gdy na skały wpadłem
Lub wiatr ustąpił, zerwawszy pierw żagle –
Od czego zacząć? czy – od dłoni-potu?
Czy ramion-potu?... gdy brak i narzędzi,
Gdy wkoło otchłań, a ty – na krawędzi:
Zacznij: by w głowie nie było zawrotu –
Więc głos ogromny znów jak pierwej woła:
„Musisz pracować z potem twego czoła!”
*
Spustoszałemu powiedz Narodowi:
Niech się zbogaci jak może najprędzéj,
A mając posag, resztę postanowi,
Do-rychtowawszy [do onych pieniędzy]
[końca brak]
SAMORZĄD ROBOTNICZY
Poniżej publikujemy fragmenty rozprawy habilitacyjnej prof. Józefa Balcerka pt. „System
społeczno-gospodarczy Jugosławii a samorząd
robotniczy”, napisanej w roku 1966. Praca ta
została przyjęta z niechęcią przez recenzentów, zapewne ze względu na jej krytyczny
stosunek do kadry kierowniczej i intelektualistów w ogóle, co stawiało go w jednym szeregu z ”ciemniakami” z PZPR, w odróżnieniu od
trzymających poziom „rewizjonistów” w tejże
PZPR.
Ponadto prof. Balcerek zawarł w tej pracy
zdecydowanie krytyczny pogląd o kierunku, w
jakim rozwijał się system rad robotniczych w
Jugosławii. W okolicach zaś 1956 roku obowiązywała natomiast entuzjastyczna wykładnia
przemian jugosłowiańskich. Prof. Tadeusz
Kowalik w swych notatkach wspomnieniowych
stwierdza, że wszyscy byli wówczas pod
przemożnym wpływem pozytywnych interpre-
tacji tego systemu danych przez prof. Czesława Bobrowskiego w pracy ‘La Yougoslavie
socialiste”..
Praca autorstwa Józefa Balcerka została
obroniona, po pewnych perypetiach, dopiero w
roku 1968.
***
Józef Balcerek
System społeczno-gospodarczy
Jugosławii a samorząd robotniczy
(rozprawa habilitacyjna)
WSTĘP
O realizacji założeń systemu socjalistycznego świadczy przede wszystkim proces kształtowania się nowego układu stosunków międzyludzkich w łonie społeczności zrzeszonej, tzn.
tej społeczności, której istnienie i dalsze losy
uzależnione są od perspektyw rozwojowych
gospodarki upaństwowionej. Nie oznacza to,
oczywiście, obojętnego stosunku do zagadnień
gospodarczych.
Rozwój gospodarki upaństwowionej powoduje liczebny wzrost społeczności zrzeszonej,
która rozszerza się kosztem pozostałych społeczności związanych z indywidualną, bądź
prywatną własnością środków produkcji. Dlatego też analiza społeczności zrzeszonej pozwala zrozumieć nie tylko wewnętrzne prawidłowości jej własnej ewolucji, lecz również
proces przeobrażania się społeczeństwa globalnego.
W teorii jugosłowiańskiej samorząd robotniczy jest – od chwili powołania do życia tej instytucji – przedstawiany jako system mający
zapewnić stopniowe, lecz konsekwentne przekształcenie społeczeństwa jugosłowiańskiego
w społeczeństwo wolnych wytwórców. Tego
rodzaju ujęcie zobowiązywało do rozważań
teoretycznych dotyczących miejsca samorządu
robotniczego w systemie społeczno-ekonomicznym Jugosławii i do konfrontacji z rzeczywistością. Proces kształtowania się społeczeństwa wolnych wytwórców zakłada przejęcie
przez społeczność zrzeszoną głównych decyzji
dotyczących podstawowych kierunków rozwoju
gospodarki narodowej i podziału dochodu narodowego. Nie oznacza to bynajmniej tendencji do likwidacji administracji, lecz jedynie
ograniczenie jej funkcji do zadań organizacyjno-technicznych.
Rady robotnicze zostały powołane do życia
w niezwykle ciężkiej sytuacji ekonomicznej,
spowodowanej nagłym zerwaniem stosunków
politycznych i gospodarczych między Jugosławią a krajami obozu socjalistycznego. Okres
szybkiej odbudowy kraju zamyka się w zasadzie na roku 1949, w którym dochód narodowy
znacznie przekroczył poziom przedwojenny,
70
osiągając wskaźnik 118,4 (poziom 1939 r. =
100). W roku 1952 wskaźnik ten spada niemalże do poziomu 1939 r. (101,0), przy czym
najsilniej dotknięte zostało rolnictwo, gdzie
analogiczny wskaźnik spadł do 66,3 (94,7 w
roku 1949). Na tym silniejsze podkreślenie
zasługują więc późniejsze osiągnięcia tego
kraju.
W latach 1952-1964 dochód narodowy (w
cenach stałych) na 1 mieszkańca wzrósł o
154,1%, przy czym nie należy zapominać o
silnym przyroście naturalnym. Płace realne
wzrosły o 88%. W dziedzinie oświaty zaznaczył się bardzo poważny wzrost liczby absolwentów szkół wszystkich stopni. Dotyczy to w
szczególności wyższych uczelni oraz 8klasowych szkół powszechnych. Odpowiednie
wskaźniki wzrostu, przyjmując poziom 1952 r.
za 100, wyniosły w 1964 r. – 375 i 380. Nawet
w dziedzinie budownictwa mieszkaniowego
notujemy tu pewne (wprawdzie nieznaczne)
złagodzenie wskaźnika zagęszczenia mieszkań.
Rozwój ekonomiczny spowodował gwałtowny wzrost liczebności społeczności zrzeszonej,
utrwalając nową, typową dla społeczeństwa
przemysłowego strukturę społeczno-zawodową i zapewniając licznym odłamom społeczeństwa realne możliwości awansu zawodowego
w szeregach personelu kierowniczego, inżynieryjno-technicznego, administracyjnego i kwalifikowanych robotników przemysłowych.
Społeczeństwo industrialne stanowi niezaprzeczalny postęp w porównaniu ze starym,
półfeudalnym społeczeństwem jugosłowiańskim. Jednakże nie owa – nawet zdecydowana
– negacja ponurej przeszłości przez przemysłową teraźniejszość, lecz nowy typ stosunków
produkcji w łonie jugosłowiańskiego społeczeństwa przemysłowego stał się głównym
przedmiotem dociekań autora. Struktura społeczno-zawodowa społeczeństwa industrialnego występuje zarówno w kapitalistycznym, jak i
socjalistycznym systemie ustrojowym. O socjalistycznym charakterze stosunków produkcji
decyduje nie tylko usunięcie kapitalistycznego
właściciela czy akcjonariusza, lecz udział
wszystkich członków społeczności zrzeszonej
w decyzjach dotyczących rozwoju gospodarki
upaństwowionej i podziale dochodu narodowego.
Tego rodzaju analiza stosunków produkcji
pozostawia nieco na uboczu osiągnięcia gospodarcze i społeczne, jakie pociąga za sobą
industrializacja kraju. Nie oznacza to jednak
skłonności do ich pomniejszania, bądź przemilczania. Niemniej, owe osiągnięcia nie mogą
być przyjęte a priori jako absolutne kryteria
rozwoju socjalistycznych stosunków produkcji.
Wzrost produktu społecznego, dochodu narodowego i ogólnego poziomu płac nie oznacza sam przez się, iż możliwości, jakie stwarza
likwidacja wyzysku kapitalistycznego oraz wy-
rzeczenia obciążające społeczeństwo, zostały
w pełni i w sposób najbardziej racjonalny wykorzystane. Ponadto, mówiąc o wyrzeczeniach
należy sprecyzować, w jakim stopniu są one
ponoszone przez poszczególne grupy społeczno-zawodowe i zbiorowości terytorialne. W
okresach wyrzeczeń bowiem, zagadnienie
zasad podziału dochodów występuje ze
szczególną ostrością.
O podziale dochodów uzyskanych przez
społeczność zrzeszoną winna w okresie przejściowym decydować zasada: od każdego według jego zdolności, każdemu według jego
pracy. Zasada ta wypływa z logicznego założenia, iż nie kapitał, lecz praca stanowi jedną
podstawę do wynagrodzenia. Zróżnicowanie
płac, uwarunkowane ilością i jakością świadczonej przez członków społeczności zrzeszonej pracy, jest więc nieuchronne. Ażeby jednak
ilość i jakość pracy stały się rzeczywiście jedynym kryterium zróżnicowania płac, nieodzowne
jest stworzenie warunków umożliwiających
swobodne działanie prawa popytu i podaży siły
roboczej o różnych kwalifikacjach, zgodnie z
rytmem rozwojowym gospodarki upaństwowionej. O spełnieniu tych warunków decyduje
polityka gospodarcza i społeczna. Jest rzeczą
oczywistą, że ciężkie warunki startu gospodarczego powojennej Jugosławii, odziedziczone po starym systemie ustrojowym zacofanie
kulturalne i rażące dysproporcje w rozwoju
społeczno-ekonomicznym poszczególnych republik i okręgów, obiektywnie utrudniają i hamują ich realizację.
Dlatego też nie istnienie lub brak idealnych
warunków, lecz podstawowe tendencje polityki
gospodarczej i społecznej w tym zakresie stały
się przedmiotem dociekań autora. W dalszej
konsekwencji nie zróżnicowane płac w ogóle,
lecz wpływ podstawowych tendencji polityki
gospodarczej i społecznej na te zróżnicowania,
stało się przedmiotem badań. Ponadto, z
punktu widzenia socjalistycznych stosunków
produkcji, istotne jest nie tylko zróżnicowanie
dochodów poszczególnych grup społecznozawodowych, lecz również tendencje tych grup
do przekształcania się w zbiorowości „otwarte”
lub „zamknięte”.
W analizie grup społeczno-zawodowych
szczególną uwagę poświęcono personelowi
kierowniczemu, rola bowiem tej grupy w systemie gospodarczym i społeczno-politycznym
zarysowała się najwyraźniej. Zrozumiałe zatem
było dociekanie, czy i w jakim stopniu owa
aktywność wpłynęła na pogłębienie dyferencjacji w łonie społeczności zrzeszonej. Ewolucja struktury społeczno-zawodowej nie może
być rozpatrywana wyłącznie jako wyraz świadomej działalności personelu kierowniczego.
Rozpatrując rozwój społeczności zrzeszonej
na tle ewolucji społeczeństwa globalnego, nie
można pominąć nacisku ekonomicznego i
społecznego innych społeczności (w szczegól-
71
ności chłopstwa) oraz biernej postawy licznych
odłamów społeczności zrzeszonej, zwłaszcza
chłopów-robotników i robotników niewykwalifi1
kowanych . Ponadto dziedzictwo społecznogospodarcze i kulturalne przeszłości stanowi
istotny i obiektywny element sytuacji.
Niemniej, próba sprecyzowania roli personelu kierowniczego wydaje się celowa, nie zapominając, oczywiście, o tym, że w rzeczywistości społecznej elementy obiektywne i subiektywne splatają się z reguły tak ściśle ze sobą,
że próby ich rozgraniczenia są często bezowocne. Punktem wyjścia tej próby winno być
przede wszystkim ujawnienie najgłębszych
obiektywnych implikacji decyzji podejmowanych w zakresie polityki gospodarczej i społecznej w odniesieniu do różnych grup społeczno-zawodowych. Same decyzje mogą być
narzucone przez dominującą grupę czy też
przyjęte jednomyślnie na skutek cichego przyzwolenia czy wręcz bierności pozostałych
grup.
Uwagi te dotyczą w szczególności zasad
podziału funduszów spożycia społecznego,
których celem jest stopniowe wyrównywanie
szans zawodowych i społecznych wszystkich
członków społeczności zrzeszonej. Proces ten
winien – zgodnie z teorią socjalistyczną – wyrównywać historyczną krzywdę warstw upośledzonych, przeciwdziałać niebezpieczeństwu
„grupowości” i „kastowości” oraz eliminować
rażące różnice w poziomie rozwoju poszczególnych republik i okręgów. Ten ostatni moment jest szczególnie doniosły w kraju wielonarodowym, jakim jest Jugosławia. W okresie
walki z okupantem faszystowskim, partia komunistyczna położyła kres walkom bratobójczym wywoływanym przez rodzimych i obcych
faszystów i doprowadziła do zjednoczenia
narodowego, głównie na płaszczyźnie politycznej. Pogłębienie jedności narodowej po
odzyskaniu niepodległości jest uzależnione od
procesu wyrównywania różnic w rozwoju gospodarczym, społecznym i kulturalnym poszczególnych republik i okręgów.
Próba dokonania analizy społeczno-ekonomicznej systemu jugosłowiańskiego z punktu widzenia rozwoju socjalistycznych stosunków produkcji pozwoliła na zdefiniowanie rzeczywistego wpływu instytucji samorządu robotniczego na proces przeobrażeń społeczności
zrzeszonej i społeczeństwa globalnego. Na
tym gruncie łatwiej było sprecyzować rolę samorządu robotniczego w przedsiębiorstwie
oraz wpływ poszczególnych grup społecznozawodowych na funkcjonowanie i charakter tej
instytucji.
Analiza samorządu robotniczego w Jugosławii zyskałaby niewątpliwie na wartości, gdyby
można było ją oprzeć na porównaniu z wynikami analogicznych w swej treści badań w
1
Grupy te w poważnym stopniu pokrywają się.
innych krajach socjalistycznych. Tego rodzaju
zadanie wymagałoby jednak już na wstępie
poważnego zespołowego wysiłku metodologicznego w celu znalezienia wspólnego mianownika dla różnych instytucjonalnych założeń
i form realizacji budownictwa systemu socjalistycznego. Autor dysponował wprawdzie własną pracą doktorską na temat samorządu ro2
botniczego w Polsce , jednakże, nawet w tym
przypadku, za wspólną nazwą kryły się już w
samych założeniach instytucjonalnych samorządu robotniczego różnice zbyt istotne, by bez
znalezienia wspólnego mianownika można
było pokusić się o przygotowanie studium porównawczego. Autor doszedł do przeświadczenia, że w tej sytuacji podjęcie studium porównawczego byłoby skazane na niepowodzenie.
Nie bez znaczenia była również trudność
wynikająca z faktu, iż zarówno w teorii samorządu robotniczego rozwijanej w nauce jugosłowiańskiej, jak i w licznych wypowiedziach
osobistości politycznych „droga jugosłowiańska” była oceniana jako powrót do klasycznych
źródeł marksizmu i dalsze ich pogłębianie oraz
jako świadoma (choć odosobniona) próba
bezwzględnego przeciwstawienia się późniejszym wypaczeniom „stalinizmu”. Dlatego też
powoływanie się autora na takie dzieła, jak
Wojna domowa we Francji Marksa czy Państwo a rewolucja Lenina, zawierające najcenniejsze myśli klasyków marksizmu w interesującym nas zagadnieniu, było nie tylko wyrazem
subiektywnych poszukiwań autora w celu znalezienia najtrwalszych i najwłaściwszych jego
zdaniem kryteriów i punktów odniesienia, lecz
również wyrazem troski o przyjęcie kryteriów i
punktów odniesienia najwyraźniej wysuniętych
w jugosłowiańskich pismach teoretycznych i
wypowiedziach politycznych.
Uświadamiając sobie brak owego szerokiego
tła porównawczego, autor dostrzega niebezpieczeństwo skłonności do pochopnych porównań dotyczących stopnia, metod i form
realizacji założeń nowego systemu ustrojowego w Jugosławii i innych krajach socjalistycznych. Należy więc stwierdzić, że z uwagi na
obfitość krytycznych materiałów wykorzystanych w pracy, niedostateczna troska o właściwe kryteria porównawcze oraz o wszechstronność i reprezentatywność wykorzystanych
materiałów mogłaby prowadzić do jednostronnych i krzywdzących ten kraj porównań.
[...]
ZAKOŃCZENIE
W roku 1965 zapoczątkowana została w Jugosławii reforma gospodarcza, której general2
„Społeczno-polityczne funkcje samorządu robotniczego w Polsce w latach 1956-1962”, SGPiS,
Warszawa 1963 (maszynopis).
72
nym i politycznym zadaniem było przyspieszenie rozwoju ekonomicznego kraju. Oczekuje
się, że zadanie to zostanie zrealizowane dzięki
lepszemu wykorzystaniu potencjału produkcyjnego i zapewnieniu wyższej wydajności pracy.
Reforma gospodarcza winna również doprowadzić do podniesienia stopy życiowej ludno3
ści .
Sama koncepcja reformy gospodarczej interesuje nas przede wszystkim z punktu widzenia perspektyw rozwojowych samorządu robotniczego. Zgodnie z argumentacją rozwiniętą w pracy, jedynie konsekwentna pionowa
rozbudowa rad robotniczych mogłaby zabezpieczyć zasady centralizmu demokratycznego
rad robotniczych w zarządzaniu gospodarką
narodową i zarządzaniu państwem, i położyć
kres nieustannym wahaniom między tendencjami do rozszerzania samodzielności ekonomicznej przedsiębiorstwa a tendencjami do
centralizacji decyzji ekonomicznych. Nic jednak nie wskazuje na realne możliwości urzeczywistnienia tej idei.
Wyrazem pierwszych tendencji jest założenie, iż przedsiębiorstwo będzie dysponowało
coraz większą częścią wytworzonej akumulacji
i że dochód osobisty pracownika będzie w
coraz wyższym stopniu zależał od jego zaangażowania na stanowisku pracy oraz od jego
wkładu w usprawnienie działalności produkcyjnej i ekonomicznej przedsiębiorstwa. Tak
określona pozycja społeczno-ekonomiczna
winna go skłaniać do wydajniejszej pracy i
racjonalniejszego gospodarowania. Przyjmuje
się, że po przeprowadzeniu reformy gospodarczej, wzrost produktu społecznego winien w
75% wynikać z podniesienia wydajności pracy i
tylko w 25% – ze wzrostu zatrudnienia. Na
zwiększenie części akumulacji pozostającej w
dyspozycji przedsiębiorstwa wskazywałyby
zniesienie podatku dochodowego i ograniczenie podatku obrotowego, co prowadzi głównie
do zmniejszenia udziału jednostek społecznopolitycznych (federacji, republiki, gmin i powiatów) w polityce inwestycyjnej.
Przeciwstawne tendencje natomiast znajdują
swoje potwierdzenie we wzroście roli banków,
na działalność których decydujący wpływ wywierają – przede wszystkim z uwagi na tendencje do scentralizowania systemu bankowego – najwyższe organ władzy państwowej.
Wprawdzie przyjmuje się założenie, że inicjatywa przy powoływaniu do życia instytucji bankowych winna należeć również do przedsiębiorstw (głównie dyrektorów) w komitetach
zarządzających banków. Założenie to zapew3
Patrz R. Gadomski, „Przesłanki reformy gospodarczej w Jugosławii”, „Życie Gospodarcze”
26/1966, s. 7, oraz „Jugosławia – reforma, problemy rolnictwa, współpraca z Polską” (wywiad z
Edwardem Kardeljem), „Życie Gospodarcze”
41/1966, s. 9.
nia przewagę największych przedsiębiorstw,
które umacniają swoją monopolistyczną pozycję również na rynku kapitałowym. Należy przy
tym uwzględnić fakt, że obciążenie wielu
przedsiębiorstw z tytułu oprocentowania środków trwałych i obrotowych pochłaniają poważną część akumulacji. W związku z tym wysuwane są propozycje, aby anulować ciągnące
się z tego tytułu na przedsiębiorstwach zadłużenie. W konsekwencji centralizacja w dziedzinie bankowości nie jest w stanie przeciwdziałać partykularno-monopolistycznym tendencjom wielkich przedsiębiorstw.
W dziedzinie polityki cen zachowuje się w
zasadzie tendencje do administracyjnego ich
regulowania, na co wskazywaliśmy już w rozdziale III. Reforma gospodarcza zaczęła się od
interwencji administracji państwowej zmuszonej do ujednolicenia – przynajmniej w pewnym
stopniu – warunków gospodarowania różnych
działach i gałęziach gospodarki narodowej. W
konsekwencji wprowadzono podwyżkę cen – o
19% w przemyśle surowcowym, o 22% w
transporcie kolejowym i o 33% w rolnictwie,
przy czym administracyjna kontrola cen obowiązuje nadal.
Istotnym elementem wskazującym na trudności wynikające z tendencji do sprowadzenia
perspektyw rozwojowych samorządu robotniczego do ram przedsiębiorstwa jest przyjęta w
założeniach reformy zasada, iż plany gospodarcze są obowiązujące dla podmiotów działalności ekonomicznej, które plany te uchwaliły.
Tym samym wzrasta stopień podporządkowania przedsiębiorstwa władzy centralnego planifikatora.
U podstaw tych wahań tkwią sprzeczności
społeczne, które trudno byłoby przezwyciężyć
w drodze rozwiązań technicznych, m.in. przez
zapewnienie równowagi miedzy decentralizacją a centralizacją decyzji ekonomicznych.
Pionowa rozbudowa rad robotniczych mogłaby
sprowadzić funkcje administracyjne do zadań
organizacyjno-technicznych. W tych warunkach same potrzeby i logika rozwoju gospodarczego określiłyby szczebel (narodowy, regionalny, branżowy, przedsiębiorstwa, jednostki produkcyjnej), na którym różnej doniosłości
decyzje gospodarcze winny być podejmowane,
przy czym organy podejmujące decyzje stanowią cząstkę jednolitego systemu przedstawicielskiego samorządu robotniczego. Nie wyklucza to, oczywiście, sprzeczności między
przedstawicielami różnych grup społecznozawodowych. Społeczność zrzeszona ma jednak możliwość rozstrzygnięcia ich we własnym
zakresie, bez potrzeby przekazywania administracji funkcji rozjemcy.
Z tych wszystkich względów, autor nie mógł
się opowiedzieć ani za rozszerzaniem samodzielności przedsiębiorstwa, ani za centralizacją dyspozycji gospodarczych. Integracja gospodarcza likwiduje przesłanki samodzielności
73
przyczyny, które z jednej strony nie pozwalają
na osiągnięcie niezbędnego poziomu stabilizacji załóg, z drugiej strony zaś, uniemożliwiają
wyzwolenie pożądanej ruchliwości zawodowej.
W tych warunkach trudno nie żywić obawy,
iż nastąpi dalsze pogłębienie różnic i sprzeczności między grupami społeczno-zawodowymi
i w łonie tych grup oraz między republikami, co
w warunkach państwa wielonarodowego jest
problemem szczególnie drażliwym i poważnym. Wszystkie te sprzeczności mogą poważnie hamować dalszy rozwój gospodarczy Jugosławii.
Należy bowiem pamiętać o tym, że szybki
przyrost produktu społecznego i dochodu narodowego w latach 1952-1964 był przede
wszystkim rezultatem niesłabnącego napięcia
inwestycyjnego i niskiego udziału wydatków
żywnościowych w dochodzie narodowym. W
tym okresie przeciętna roczna stopa wzrostu
produktu społecznego wynosiła około 9%. W
tym samym okresie udział inwestycji brutto w
dochodzie narodowym nie spadał nigdy poniżej 30%, osiągając nawet w roku 1962 –
38,4%.
Akcja porządkowania gospodarki narodowej
w roku 1965 pociągnęła za sobą spadek płac
realnych (dochodów osobistych) o 3%, co przy
założonej polityce pogłębiania zróżnicowania
płac, musiało ugodzić przede wszystkim w
pozycję społeczno-ekonomiczną grup zajmujących najniższe szczeble drabiny zawodowej.
Nie można oczywiście po roku czy dwóch
przesądzać o ostatecznych efektach reformy
gospodarczej. Jednakże niektóre z jej podstawowych założeń mogą być interpretowane
jako kontynuacja zapoczątkowanych znacznie
wcześniej poszukiwań w celu ustanowienia
równowagi miedzy decentralizacją a centralizacją zakresu dyspozycji gospodarczych. Pesymistyczna ocena możliwości znalezienia na
tej drodze trwałego rozwiązania problemów
gospodarczych i sprzeczności społecznych
wyjaśnia źródło niepokoju ujawnionego przez
autora w zakończeniu pracy.
ekonomicznej przedsiębiorstwa, która mogła
stanowić jedynie chwilowe rozwiązanie. Próby
przyznania samodzielności ekonomicznej wielkim, zintegrowanym przedsiębiorstwom wzmogą ich partykularno-monopolistyczne tendencje
i wywołują, w dalszej konsekwencji, nieuchronność daleko idącej ingerencji administracji centralnej.
Reforma gospodarcza nie wprowadza również innych istniejących z punktu widzenia
perspektywy realizacji założeń społeczeństwa
wolnych wytwórców rozwiązań społecznoekonomicznych. Nie przewiduje ona urzeczywistnienia warunków dla swobodnego kształtowania się ogólnonarodowego rynku pracy,
którego istnienie stanowi jedną z najistotniejszych przesłanek realizacji socjalistycznej
zasady „od każdego według jego zdolności,
każdemu według jego pracy”. Istniejąca sytuacja godzi przede wszystkim w chłopówrobotników, zamieszkujących najbardziej zacofane gospodarczo i przeludnione republiki i
okręgi, zwłaszcza w warunkach dość gwałtownego zahamowania wzrostu zatrudnienie. Nie
wydaje się przy tym, by wzmożona emigracja
zarobkowa mogła w sposób istotny wpłynąć na
poprawę sytuacji.
Tej ciężkiej sytuacji nie rozwiąże również polityka popierania inwestycji przedsiębiorstw i
okręgów wysokorozwiniętych w okręgach zacofanych. Do tego typu inwestycji mają zachęcać m.in. zwolnienia podatkowe. W rzeczywistości będzie to forma wykorzystania tanich
rezerw siły roboczej w przeludnionych i najbardziej dotkniętych bezrobociem okręgach zacofanych w interesie obszarów najsilniej rozwiniętych. Nie należy bowiem zapominać o przyjętej zasadzie, iż o podziale dochodów przedsiębiorstwa decyduje się w jego siedzibie.
Reforma gospodarcza nie zabezpiecza również pożądanej stabilizacji społeczności przedsiębiorstw, a ograniczenie wielkości scentralizowanych funduszów spożycia społecznego i
wysoce nierównomierny podział zdecentralizowanej w poszczególnych przedsiębiorstwach
i zbiorowościach terytorialnych nie gwarantują
racjonalnej polityki budownictwa mieszkaniowego, oświaty i szkolnictwa, zdrowia itd. Są to
Warszawa, październik 1966 r.
***
Mity i porzucone sztandary
Karol Modzelewski, pomysłodawca nazwy
„Solidarność”, wymyślonej dla niezależnego,
samorządnego związku, twierdzi nie od dziś,
że „Solidarność” stała się mitem. Co więcej „ze
względu na ten mit, zabrakło rzeczywistego
oporu w chwili, gdy Polska została poddana w
latach 90. ‘terapii szokowej’, która wpędziła
kraj w pewnego kształtu kapitalizm, który
obecnie wykazuje cechy trzecioświatowe w
wielu dziedzinach: kapitalizmu naznaczonego
brutalnym kontrastem między biedą a bogactwem”.
Według Modzelewskiego „znaczna część potencjału ekonomicznego stworzonego podczas
socjalizmu realnego zbankrutowała, co stało
się przyczyną kryzysu warstw społecznych
stanowiących ongiś bazę ‘Solidarności’”. Niektórzy powiedzieliby wręcz, że „Solidarność”
74
stała się ofiarą własnego sukcesu – rewolucja
pożarła swoje dzieci. Modzelewski nie idzie na
takie uproszczenia. Jego zdaniem „’Solidarność’ jako związek masowy w ścisłym znaczeniu przestał istnieć wraz z wprowadzeniem
stanu wojennego. Tylko zespół elit w ściśle
określonych ramach organizacyjnych przetrwał
stan wyjątkowy. Ale ‘Solidarność’ nie była już
ruchem masowym. Nigdy nie podniosła się po
tej klęsce. To, co pozostało z ‘Solidarności’
brało się z mitu, mitu wciąż zakorzenionego w
pamięci zbiorowej”.
Związek ten, według niego, nie miał spójnej
ideologii i „był niejako nieślubnym dzieckiem
systemu komunistycznego, Kościoła katolickiego i ruchu społecznego”.
Modzelewski zdaje sobie sprawę, że „trzech
rodziców jednocześnie, to zbyt wiele”, zaznacza wszakże że „podstawy socjalistyczne tego
ruchu pozostały namacalne w hierarchii wartości rozwiniętej spontanicznie przez ruch: zasada egalitaryzmu, np., lub ambicje kolektywistyczne”.
Co istotne, to co głoszono po 1990 r., w
mniemaniu K. Modzelewskiego, nie miało już
nic wspólnego z tymi wartościami ruchu robotniczego.
Z ruchem robotniczym Karol Modzelewski
związał się platonicznie, gdy miał zaledwie 19
lat. Studiował wówczas historię, a równolegle,
jak wspomina: „stworzyliśmy, na Uniwersytecie
Warszawskim coś w rodzaju komitetu rewolucyjnego”. Był to efekt „tajnego referatu Chruszczowa na XX Kongresie KPZR, deklaracji,
która dała początek ograniczonemu skokowi
ku destalinizacji w Polsce”. Do grupy tej,
oprócz Karola Modzelewskiego, należeli m.in.
Jacek Kuroń i Krzysztof Pomian. „Dla nas,
wychowanych na marksizmie, to, co powiedział
Chruszczow na temat błędów popełnionych
przez Stalina – mówiono wtedy o ‘wypaczeniach’ – wydawało się zbyt uproszczone. Należało przeanalizować to wszystko w relacji do
systemu. Jeżeli możliwe były takie błędy,
oznaczało to, że istniała jakaś luka w systemie
i że trzeba go było w związku z tym obalić. Do
tego była potrzebna rewolucja. Kto miał poprowadzić tę rewolucję? Oczywiście, klasa
robotnicza, tak jak nas uczył Lenin”.
K. Modzelewski przyznaje, że stanowisko to
doprecyzowane zostało jesienią 1956 r., kiedy
powstały rady robotnicze w fabryce samochodów na Żeraniu (pod Warszawą) i kiedy robotnicy przejęli kontrolę w zakładzie. Od tego
momentu zaczęto mówić o modelu samorządności robotniczej. Wówczas pojęcie to zweryfikowane zostało również w praktyce. Miłość
platoniczna do klasy robotniczej przerodziła się
w dojrzałe uczucie.
Karol wspomina: „ten ruch protestu zawierał
w sobie dokładnie to, o co nam chodziło: demokrację robotniczą. Próbowaliśmy, zaczynając od uniwersytetu, organizować zebrania w
fabryce. Ze swej strony, zostałem zobowiązany
do nawiązania kontaktu. Kiedy przybyłem do
Żerania i wyłożyłem nasz projekt Lechosławowi Goździkowi, rzecznikowi robotników, odpowiedział nam, jak w Nowym Testamencie:
‘Idźcie i nauczajcie’. Począwszy od tej chwili
nie chodziłem już na uniwersytet, ale każdego
dnia przychodziłem do fabryki, aby tam prowadzić wykłady. 19 października, kiedy chciałem
przekroczyć próg fabryki, napotkałem tłum
ludzi. Jakieś trzy tysiące robotników zebrało
się na wiecu. Powodem tej manifestacji było
posiedzenie KC partii komunistycznej, które
miało wyłonić nowe Biuro Polityczne. Podczas
tego posiedzenia pojawił się nieoczekiwanie
Chruszczow wraz z marszałkami Armii Czerwonej i zażądał, aby stare kierownictwo pozostało u władzy. Jednocześnie jednak radzieckie oddziały pancerne rozpoczęły marsz na
Warszawę. Goździk przedstawił tłumowi nazwiska nowego kierownictwa i wozy pancerne,
które przejechały nieopodal bram fabryki,
wskazał na Rokosowskiego jako na odpowiedzialnego za te przygotowania militarne. Wtedy
ludzie zrozumieli, że chodziło o próbę sił między Moskwą a nami”.
Efekt psychologiczny był piorunujący. Odtąd
można było mówić o „powstańczym stanie
świadomości”, czy, jak kto woli, o świadomości
rewolucyjnej.
We wspomnieniach Karola Modzelewskiego:
„Późno w nocy wozy pancerne z północy zbliżyły się do miasta. Chcieliśmy je zatrzymać w
tunelu kolejowym. Przewidywaliśmy, że zablokujemy przejście pod torami za pomocą ciężarówek załadowanych piaskiem i śrubami, i
przyjmiemy wozy z flagą biało-czerwoną i czerwoną w ręku i z butelkami wypełnionymi benzyną, śpiewając ‘Międzynarodówkę’. Mówiliśmy sobie, że gdyby chodziło o polskich żołnierzy, nie zdarzyłoby się nic, ale gdyby chodziło o żołnierzy radzieckich, rozpoczęłaby się
bitwa. (…)
Niektórzy działacze PZPR mieli karabiny
maszynowe przejęte od strażników fabrycznych. Nic ponadto. Wozy zresztą nigdy się nie
pojawiły. Wtedy sądziliśmy, że oni się nas
przestraszyli, naszych śrub i koktajli Mołotowa.
Ale dziś wiemy, że rzeczywistość była zupełnie
inna. Gomułka negocjował z Chruszczowem i
tej samej nocy Czu En-laj powiadomił ambasadora radzieckiego w Pekinie, że interwencja
Armii Czerwonej w Polsce zostanie jasno i
jednoznacznie potępiona publicznie przez
chińską partię komunistyczną. Informację
przekazano bezpośrednio Chruszczowowi
75
podczas jego spotkania z Gomułką i pokojowe
rozwiązanie zostało znalezione”. Modzelewski
nie wspomina o wyjściu naprzeciw podążającym do Warszawy kolumnom radzieckim wojsk
polskich. To umknęło jego uwadze. Zapomina
również o wkładzie PZPR-owskiej lewicy i intelektualistów w rozwój idei samorządności robotnicze. Taki aparatczyk, jak Lechosław Goździk, nie działał przecież w próżni. Wspomnimy
zatem za niego o Juliuszu Wacławku, Józefie
Balcerku i Szymonie Jakubowiczu.
Nie zapomina jednak o poczuciu wygranej:
„Wszyscy mieli poczucie wygranej i nadzieję,
że stanie się to zarzewiem przyszłych zmian”.
Trochę nas to dziwi, skoro „doświadczenie
samorządności robotniczej należało już do
przeszłości”, ale każdy ma przecież własną
hierarchię wartości.
„Normalizacja wprowadzona przez Gomułkę,
tzn. powrót do starego porządku, dokonała się
bardzo powoli. Po wydarzeniach na Węgrzech
odczuwaliśmy przede wszystkim ulgę, ponieważ nie doszło do interwencji radzieckiej. Październik 1956 r. pozostawił ślady: niezależność
Kościoła, utrzymanie własności chłopskiej oraz
pewien zakres autonomii uniwersyteckiej,
oczywiście ograniczonej, ale będącej postępem nie do pogardzenia w systemie autorytarnym. Rady robotnicze zostały zalegalizowane,
ale nie posiadały faktycznie żadnej władzy.
Zostały później, w 1958 r., połączone z radami
zakładowymi związków zawodowych i komitetami zakładowymi partii. To był koniec pojęcia
‘samorządności’”.
Karol Modzelewski poświęcił się wówczas
pracy na Uniwersytecie, a konkretnie historii
średniowiecznej. Inni walczyli piórem o samorządność robotniczą. Był nieukontentowany i
chciał początkowo trzymać się z dala od świata
polityki. Nie trwało to jednak długo. „Wraz z
Kuroniem zorganizowaliśmy klub dyskusyjny,
który bardzo szybko został zakazany. Wygraliśmy wybory w organizacji młodzieżowej na
Uniwersytecie, ale nasze pole manewru było
dość ograniczone, w tej mierze, w jakiej
wszystko było poddane kontroli partii. Później
napisaliśmy anonimowo tekst do tajnego rozprowadzania w fabrykach i na uniwersytecie.
Zostaliśmy zdemaskowani i zatrzymani po raz
pierwszy. Funkcjonariusz, który mnie wtedy
przesłuchiwał, powiedział: ‘Towarzyszu Modzelewski, wasza mała konspiracja nadaje się
do kitu’. I miał rację. To, co napisaliśmy znajdowało się na granicy śmieszności. Ale, kiedy
po czterdziestu ośmiu godzinach pozwolono
nam wyjść, Kuroń i ja postanowiliśmy napisać
ten tekst na nowo, tym razem jako list otwarty
do Partii”.
Ten „list otwarty” przeszedł do historii; krążył
na Wschodzie i na Zachodzie jako program na
rzecz innego socjalizmu, socjalizmu demokratycznego, popularyzowany zwłaszcza przez
trockistów, którzy przypisywali sobie inspiracje,
np. Ludwik Hass. Karol Modzelewski nie wraca
do tego tematu i nie przyznaje się do rewolucyjnych aspiracji i poszukiwań idei samorządności robotniczej wewnątrz PZPR. O tych inspiracjach i idei samorządności robotniczej inni
jednak nie zapomnieli.
Jego zdaniem „Była to wówczas najbardziej
radykalna forma rewizjonizmu. ‘Rewizjonizm’
został tu użyty w sensie buntu przeciw systemowi, który deptał wartości, jakie głosił dotąd i
zaprzeczał w ten sposób swoim ideałom. W
gruncie rzeczy, tym, co zrobiliśmy była herezja.
Zwalczaliśmy Kościół jako instytucję w imię
prawdy głoszonej przez Chrystusa”.
Nawet z tak pojętym rewizjonizmem daleko
nie wszyscy chcieli się zgodzić.
Modzelewski przyznaje, że poza pojęciem
demokracji robotniczej czy samorządności
robotniczej chodziło także w tym liście otwartym o pożenienie pojęcia planowania centralnego z mechanizmami rynku. To drugie odrzucał zarówno Juliusz Wacławek, jak i Józef
Balcerek, zaakceptował jedynie Szymon Jakubowicz – mógł zatem spokojnie dołączyć do
KSS KOR, a następnie do grona ekspertów
„Solidarności”.
„Te dwa elementy miały centralne znaczenie. Pojawiły się znowu w 1981 r. w programie
‘Solidarności’ – i bynajmniej nie z naszej inicjatywy. Ironią historii jest to, że to właśnie Leszek Balcerowicz, człowiek, który po upadku
muru berlińskiego, pracował nad neoliberalną
terapią szokową w Polsce, współpodpisał ten
program jako doradca w zakresie programu
reform na rzecz gospodarki samorządnej”.
Tym razem inspiratorem był zatem również
Leszek Balcerowicz. Zatem to na niego w
gruncie rzeczy, nieświadomie, powołuje się
Zbigniew Marcin Kowalewski (którego notabene Karol Modzelewski nie miał zapewne okazji
poznać lub nie widział potrzeby uwzględnienia
w swoich wspomnieniach), gdy przywołuje jak
refren swej piosenki program „Samorządnej
Rzeczpospolitej” uchwalony na I Zjeździe Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. A wszyscy przecież śpiewali w jednym „solidarnościowym” chórze. Był
jeden wyjątek – Józef Balcerek śpiewał branżowo, podpierając się sekretarzem branżowych związków zawodowych (byłym CRZZ),
Stanisławem Cieniuchem.
Koncepcja samorządności robotniczej czy
demokracji związanej z decentralizacją zarządzania gospodarką, zdaniem Karola Modzelewskiego, nie stoi dziś na wokandzie dnia.
Faktycznie zmarłych nie wskrzesisz – Józef
Balcerek zmarł w 1995 roku, Juliusz Wacławek
76
jeszcze wcześniej. Żył jeszcze, co prawda
Szymon Jakubowicz, który raczył przed laty
opublikować parę broszur – „Bitwa o samorząd
1980-1981” czy „’Solidarność’ a samorząd
robotniczy”.
Kwestia samorządności robotniczej wymagałaby osobnego potraktowania. Powszechnie
uznawana jest za jedną z wczesnych form
rewizjonizmu ideologicznego bazującą na modelu jugosłowiańskim. Jednak koncepcja opracowana przez zespół składający się z Marii
Borowskiej, Józefa Balcerka i Leszka Gilejki
wyróżniała się na tle innych. Od początku chodziło o system samorządu robotniczego, a nie
o samorządne przedsiębiorstwa w modelu
gospodarki quasi-rynkowej. Drugą cechą wyróżniającą była rola partii komunistycznej w
tym systemie. Kwestie te podejmował Józef
Balcerek w swojej pracy doktorskiej o systemie
samorządu robotniczego w Polsce, a następnie w pracy habilitacyjnej o tymże systemie w
Jugosławii. Bardzo krytyczne spojrzenie na
biurokratyczne zwyrodnienia owego systemu w
Jugosławii oraz postulowanie aktywnej roli
partii komunistycznej w świadomym kształtowaniu robotniczych celów owego systemu w
przeciwieństwie do rozwijającej się tendencji
do zacierania sprzeczności klasowych w amalgamatowo rozumianej społeczności producentów były przyczyną ostatecznego osamotnienia
Balcerka w krytyce systemu biurokratycznego i
demaskowania zasadniczej dla narastającej
opozycji systemowej kwestii wolności obywatelskiej i demokracji, która zastępowała w
efekcie interes klasowy robotników.
Wciąż tworzył też Zbigniew Marcin Kowalewski – autor kolportowanych w 1981 r. rozważań „O taktyce strajku czynnego”, drukowanych nakładem małej poligrafii „Solidarności”
Ziemi Łódzkiej, ale sama idea w nowych, kapitalistycznych uwarunkowaniach nie miała już
takiego znaczenia, a zwłaszcza wzięcia.
W mniemaniu Karola Modzelewskiego: „Stoimy dziś w obliczu innych problemów. Największym niebezpieczeństwem jest (…) ogólna
degradacja demokracji, która okazuje się pusta, albowiem zasadnicze dla codziennego
życia decyzje gospodarcze są podejmowane
poza ramami krajowymi. Tymczasem instytucje
demokratyczne są w nich zakotwiczone. Sądzę, że utrata władzy przez rządy krajowe na
korzyść globalnego rozwoju ekonomicznego
jest przyczyną kryzysu, który dotyka lewicę
socjaldemokratyczną. To dlatego grozi jej zanik. Lewica ma wrażenie, że kradnie się jej
tradycyjne instrumenty polityczne. Gwałtownie,
ponieważ nie odnalazła ona lepszego rozwiązania, skupia się ona na dominującym nurcie
ideologicznym, chwali zalety wolnego rynku i w
ten sposób mówi o modernizacji”.
Troska o współczesną socjaldemokrację to
stałe zmartwienie Karola Modzelewskiego,
który w międzyczasie zaliczył epizod z „Solidarnością Pracy” i Unią Pracy, której pozostał
honorowym przewodniczącym. W międzyczasie według Modzelewskiego wszystko stało się
bardziej skomplikowane: „Potrzeba nowych
narzędzi, aby stawić czoła procesom globalizacji. Można iść albo w kierunku sprzeciwienia
się globalizacji, ku polityce zamknięcia, albo w
kierunku jakiegoś rodzaju państwa ponadnarodowego, które nie istnieje i być może jest tylko
utopią” lub „ma wiele wspólnego z utopią”.
Karol Modzelewski nie dostrzega „przynajmniej
na dziś, żadnego elementu konkretnego, który
pozwoliłby na wcielenie w życie takiego projektu”. Nawet państwo opiekuńcze stało się utopią, skoro nawet we wspólnej Europie „historia
Europy ma charakter zbyt bardzo niejednorodny, kultura zresztą także”, a „prawa człowieka
są ukoronowaniem indywidualizmu”.
Według Karola Modzelewskiego również
„KOR nie posiadał żadnego wspólnego mianownika politycznego, ani nawet ideologicznego”. Chyba tylko poza jednym, o którym Karol
Modzelewski jakoś nie wspomina – odrzucono
przecież model stalinowskiego i leninowskiego
komunizmu i socjalizmu. Co chyba jest już zbyt
oczywiste. „Wspólnym były prawa człowieka.
Jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego,
że żądanie główne, poza wspieraniem represjonowanych robotników, polegało na wysuwaniu naprzód swobód indywidualnych związanych z klasycznymi prawami człowieka. W
ten sposób KOR otworzył drogę aksjologii
liberalnej. Nie mówię o liberalnej ideologii rynku, jaką znamy dziś, ale o koncepcji społeczeństwa, która opiera się na całokształcie
wartości wysuwających wolność jednostki na
czoło”.
Modzelewski zauważa zatem wyraźne różnice polityczne między KOR-em a „Solidarnością”:
„’Solidarność’ była ruchem masowym, do
którego włączyły się wszystkie warstwy polskiego społeczeństwa. Duch kolektywu był tam
o wiele bardziej obecny niż w KOR-ze”. Niepokoi go nie tyle i nie tylko komunistyczna wizja
kolektywizmu, ignorującego prawa człowieka i
jednostki, co sytuacja wręcz odwrotna. „Chodzi
o ‘prawa ludzi’ [bynajmniej nie wyróżnionej
klasy robotniczej]. To więcej niż tylko niuans
znaczeniowy’”. A zatem o „stosunek jednostek
do wspólnoty. W ten sam sposób, w jaki stanowię część ‘Solidarności’, ona, w pewien
sposób, stanowi część mnie. Z tego kolektywizmu zrodził się fundamentalny egalitaryzm, a
zwłaszcza solidarność”.
Odwołuje się on zatem do szczególnej koncepcji społeczeństwa jako wspólnoty, nie pod-
77
noszonej dziś przez świat polityki – „Na tym
polega istotnie jeden z problemów. Czy pewne
koncepcje sprawiedliwości społecznej i rozdziału bogactw nie stanowią elementu tożsamości europejskiej? W tym punkcie różnimy
się, np., wyraźnie od społeczeństwa amerykańskiego. (…) Ale z historycznego punktu
widzenia jest to niedawna koncepcja, która
datuje się od czasów keynesizmu. Redystrybucja dochodu narodowego, modele negocjacji
społecznej i politycznej są to wszystko elementy, których nie można pomyśleć inaczej, jak
tylko w ramach polityki interwencjonistycznej.
Ta polityka jednak nie zniknęła całkowicie, w
każdym razie nie w starych krajach UE, gdzie
odnosiła, w ubiegłym stuleciu, wiele sukcesów:
nierówności społeczne mogły zostać nawet
zredukowane. Jeśli nie jest to cel, który sobie
stawiamy, to po co prowadzić politykę gospodarczą?” recytuje Karol Modzelewski, zgadzając się zapewne z Tadeuszem Kowalikiem.
Tylko tyle pozostało z idei socjalizmu – „także keynesizm się cofa (…). Jeśli spojrzeć na
obecną sytuację, wydaje się, że nie zostaje
wiele z lewicy. Spójrzmy na Polskę. Palące
zagadnienia społeczne są podejmowane przez
ruchy populistyczne, które proponują ludziom
nacjonalistyczną retorykę prawicy”.
Nic dziwnego, że w swych wspomnieniach
Karol Modzelewski chętnie wraca do lat 60.,
kiedy wszystko wydawało się prostszym, a
utopia była w zasięgu ręki:
„Kuroń i ja zostaliśmy aresztowani 19 marca
1965 r. ZANIM UDAŁO SIĘ NAM ROZPROWADZIĆ PIERWSZE EGZEPLARZE LISTU. 3
sierpnia 1967 r., po odsiedzeniu dwóch trzecich kary, mogłem wyjść. W marcu 1968 r.
zostałem ponownie skazany na trzy i pół roku
więzienia, aż do 18 września 1971 r.” Historia
zatem się powtarzała jako farsa: „Nazajutrz po
wprowadzeniu stanu wojennego przez Jaruzelskiego zostałem uwięziony na dwa lata i
osiem miesięcy, tym razem bez procesu”.
W latach 60. miało to jednak inną wymowę:
„Zbuntowani studenci zwrócili się w naturalny
sposób do Kuronia i do mnie, a my przyjęliśmy
role liderów. Istniały liczne grupki na Uniwersytecie Warszawskim w tamtym okresie, ale
miały one w większości co najwyżej mgliste
ambicje polityczne. Nie miało to nic wspólnego
z jakąkolwiek utopią, chodziło raczej o próbę
reakcji w obliczu sytuacji. Jak już mówiłem,
październik 1956 r. pozwolił szkołom wyższym
zyskać nieco wolności. Dla władz miało to
spełniać rolę wentyla bezpieczeństwa. Należało dać ujść parze, kiedy presja była zbyt duża.
Z tych ruchów protestacyjnych bez rzeczywistego celu zrodziło się w środowisku studenckim coś, co przypominało opozycję. Napięcie
społeczne rosło, a to, co było wentylem prze-
kształciło się w zagrożenie. Władze zdecydowały się wówczas na zniesienie tych enklaw
autonomii, jakie pozostawiły inteligencji po
1956 r., a jako że inteligencja i studenci traktowali je jako prawa nabyte, konflikt stał się
nieunikniony. (…)
Zdjęcie sztuki Mickiewicza „Dziady”, która
mówiła o buncie studentów przeciw carowi w
latach 20. XIX wieku, który stłumili Rosjanie
było wstępem do kampanii antysemickiej –
„media podżegały przeciw Żydom. Przyczyn
należy szukać w łonie samej Partii. Były w niej
reprezentowane dwie frakcje: nacjonaliści pochodzenia plebejskiego, którzy wychodzili od
tradycji oporu przeciw faszyzmowi podczas
okupacji nazistowskiej, oraz intelektualiści,
którzy wrócili z wygnania do ZSRR wraz z
Armią Czerwoną i którzy bardzo szybko po
wojnie zajęli najważniejsze stanowiska partyjne. Nacjonaliści uprawiali propagandę przeciw
‘żydowskim stalinowcom’ i wykorzystali ją przeciw ruchowi studenckiemu oskarżając studentów o uleganie manipulacji starych stalinowców
i inteligencji żydowskiej. W takim kraju, jak
Polska, gdzie istnieje podłoże antysemityzmu,
to funkcjonowało sprawnie. Pozwoliło to na
uniknięcie tego, aby niezadowoleni obywatele
przyłączyli się do studenckiej rebelii” – wspomina Karol Modzelewski, który był izolowany –
„byłem wtedy w więzieniu od marca, kiedy
ruchy protestacyjne studentów znalazły się w
apogeum i zostały brutalnie zdławione”. Niemniej „Bez ‘Praskiej Wiosny’ nie byłoby zapewne Marca ’68 w Polsce. Była to w pewnym
sensie reakcja na wydarzenia w Pradze. Detonatorem było wydalenie Adama Michnika z
Uniwersytetu. Tym samym rektor przekroczył
granice. Zwłaszcza, że aby relegować studenta z uczelni za politykę, prawo wymagało, aby
utworzono trybunał publiczny składający się z
profesorów i obrony. Próbowano dwa razy
relegować Michnika i jego grupę w ten sposób.
Ale tym razem studenci rzucili ultimatum rektorowi, aby cofnął decyzję. Podczas zgromadzenia ogólnego policja wdarła się na teren Uniwersytetu i spałowała studentów. Nazajutrz
Politechnika była już okupowana i rozpoczął
się strajk. Strajk rozprzestrzenił się bardzo
szybko na inne uczelnie w kraju. Nikt tego nie
oczekiwał. Ani Gomułka, ani zresztą my sami”.
Świat i Polska już się zmieniały; społeczność
studencka i inteligencja pasjonowali się innymi
tematami. O samorządności robotniczej zapomniano.
Przy tym Karol Modzelewski nie przywiązuje
zbyt wielkiej wagi do inspiracji płynących z
Zachodu i czeskiej Pragi. „Żądania były mimo
wszystko dość różne. My broniliśmy autonomii
uniwersytetów. W Pradze rzecz szła o wiele
więcej. Ale fakt, że Praska Wiosna zbiegła się
78
z protestami studentów w Polsce i protestami
antyautorytarnymi na Zachodzie nie jest bez
znaczenia. Nie są ważne hasła, ale raczej
wspólna kultura rewolty”. Wspólna kultura rewolty z latami przybierała coraz wyraźniej charakter obyczajowy, zarówno we Francji, jak i w
Polsce.
Na scenie politycznej Karol Modzelewski pojawił się pod koniec 1980 r., o roku 1970 znów
nie wspomina – może ze względu na odsiadkę.
„Miałem kontakty z ludźmi z KOR-u, mój
przyjaciel Jacek Kuroń był tam ważną figurą,
ale ze swej strony nie bardzo się angażowałem”. Do ruchu robotniczego ponownie przyciągnęła go atmosfera, „jaka panowała, kiedy
wybuchły strajki w stoczni gdańskiej. To była
siła przyciągania, która zmuszała (…) do uczynienia pierwszego kroku”. Ale, co istotne,
zmienił się duch protestu, nie był to już duch
stricte robotniczy, czy klasowy – „w stoczni
pojawił się prawdziwy duch republikański. Mieszał się strach z nadzieją [a inteligencja z robotnikami, czy studenci z robotnikami, jak pod
koniec lat 60.]. Nie było jednak możliwe, aby
komuniści zezwolili na niezależny związek. A
jednak cud się wydarzył: zezwolili na wolne,
lokalne związki. Było to coś w rodzaju niedokończonej kapitulacji. Zostałem nagle wciągnięty w sam środek tego wszystkiego, brałem
udział w opracowywaniu statutu lokalnego
związku we Wrocławiu. Mój pomysł polegał na
uniknięciu konfrontacji i ustanowieniu swego
rodzaju równowagi strachu. Podczas zebrania
w Gdańsku przedstawiłem następujące argumenty: jeśli będziemy zbyt słabi, związki podzielą się według regionów i to doprowadzi do
wojny domowej i do interwencji radzieckiej.
Potrzebujemy więc organizacji zdyscyplinowanej na szczeblu krajowym, aby móc stawić
opór. Następnie zaproponowałem, aby związek nazywał się ‘Solidarność’. Wyczytałem to
słowo w jednym z biuletynów strajkowych robotników stoczni. Ta propozycja spodobała się
większości delegatów i Lech Wałęsa natychmiast zmienił front, wbrew swoim doradcom,
którzy byli przeciwni związkowi krajowemu,
aby w końcu stanąć na czele ruchu” – wspomina Karol Modzelewski.
W końcu przystąpiono do opracowania programu „Solidarności” – „Ten program powstał
dopiero na wiosnę 1981 r. Początkowo nie
chcieliśmy dyskutować o zagadnieniach ekonomicznych – przede wszystkim po to, aby
udowodnić, że nie zamierzamy kwestionować
władzy. Nasze stanowisko było jasne: wy rządzicie, a my bronimy robotników i społeczeństwa. Lecz sytuacja gospodarcza kraju pogarszała się z dnia na dzień i mieliśmy świadomość, że trzeba było coś zrobić. Ostatecznie
byliśmy obcym ciałem systemu, na który moż-
na było zrzucić odpowiedzialność za katastrofę. A z faktu, że fabryki były w naszym ręku,
wynikało, że żaden urzędnik nie śmiał decydować o czymkolwiek. Nic się nie działo nawet
wtedy, kiedy akurat nie strajkowaliśmy. Musieliśmy więc znaleźć jakieś ujście dla tej sytuacji,
aby, z jednej strony, skanalizować rodzące się
zniechęcenie społeczeństwa, z drugiej – skompensować brak zarządzania systemem. W
marcu i kwietniu pracowali już członkowie porozumienia siedemnastu komisji zakładowych.
Był to powrót do idei reformy z 1956 r. W lipcu
zdecydowano o zorganizowaniu strategii ‘Solidarności’ na poziomie krajowym w celu znalezienia alternatywy dla gospodarki pustych wystaw sklepowych. Ale tą decyzją właziliśmy
ostatecznie na plecy władzy. Rzeczywiście,
samorządność robotnicza zakładała jako zasadę koniec nomenklatury. Dyrektorzy zakładów nie byliby już nominowani przez Partię,
ale wybierani przez robotników. To była kontrrewolucja. Kadry partyjne coraz bardziej sprzyjały koncepcji stanu wojennego”. (…) „Nie mieliśmy dość czasu na eksperyment – kontynuuje
Karol Modzelewski – Ale obawiałem się, że
chaos gospodarczy, który trwał już kilka lat
nabrał takich rozmiarów, że nawet ‘Solidarność’ nie zapobiegłaby wyjściu ludzi na ulicę
po kilku miesiącach. W tej mierze można powiedzieć, że Jaruzelski zapewne rzeczywiście
zapobiegł wojnie domowej. Ale przede wszystkim działał pod presją Moskwy i kadr partyjnych, milicji i wojska”.
Co istotne, Karol Modzelewski bez ogródek
zauważa, że „samorządność nie była jednak
dla ‘Solidarności’ modelem reformy, ale narzędziem oporu” – „nie istniała konkretna utopia.
Istniały pewne wartości, ale brały się one ze
świata socjalizmu realnego, podobnie jak mężczyźni i kobiety w ‘Solidarności’, którzy także
byli dziećmi systemu socjalistycznego. Te wartości nie przekładały się jednak ani na spójny
program, ani na utopię”, polemizuje zatem
poniekąd ze Zbigniewem Marcinem Kowalewskim.
Nie zastanawiano się również nad żadną
„trzecią drogą” między kapitalizmem a socjalizmem realnym.
„To pojęcie było nam obce. ‘Solidarność’ nie
chciała restaurować kapitalizmu – przynajmniej
do czasu stanu wojennego. Słowo ‘socjalizm’
miało, samo w sobie, zawsze konotacje pozytywne. Prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych nie powstałaby wówczas w niczyjej
głowie. Najważniejszą wartością dla ludzi była
równość. Kiedy w 1980 r. robotnicy domagali
się więcej pieniędzy, chcieli mieć tylko tyle, co
inni”.
79
Z tych ideałów „Solidarności” w chwili rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu w 1989 r. nic
jednak nie pozostało.
„Wokół okrągłego stołu spotkały się dwie
bezsilne elity. Z jednej strony, generałowie i
funkcjonariusze, za którymi już nie stała Partia.
Z drugiej strony – reprezentanci ‘Solidarności’,
która utraciła w warunkach stanu wojennego
swój status organizacji masowej. Jaruzelski
zniszczył stanem wojennym w równym stopniu
swoją partię. Począwszy od 1981 r. to nie Partia rządziła, ale tak naprawdę armia. Na
szczeblu lokalnym decyzje były podejmowane
przez oficerów współpracujących z policją
partyjną. Kiedy Gorbaczow stworzył nacisk
swoją perestrojką, Jaruzelski narzucił dyskusje
z opozycją wbrew woli Partii. Nie można więc
powiedzieć, że to ‘Solidarność’ ukręciła szyję
Partii. Zrobił to osobiście Jaruzelski. Wokół
stołu zasiadali więc tylko pozorni kulturyści,
którzy w rzeczywistości nie mieli siły, aby walczyć. (…)
„Wyobraźcie sobie następującą sytuację: nikt
nie jest w stanie rządzić krajem. Gdyby Jaruzelski odszedł, co by się stało? Katastrofalna
sytuacja gospodarcza i nikogo u władzy – wybuch pierwszych strajków zorganizowanych
przez nowe pokolenie robotników, na których
nikt nie miałby wpływu, byłby tylko kwestią
czasu. Okrągły Stół był jedyną możliwością
rządzenia bez użycia przemocy, a więc bez
interwencji sił porządkowych”
Karol Modzelewski trzeźwo ocenia sytuację,
snując dalsze wspomnienia: „‘Solidarność’
uległa redukcji do kilku tysięcy osób. Poza
prasą podziemną i kilkoma książkowymi publikacjami podziemnymi nic szczególnego nie
wydarzyło się w okresie stanu wojennego.
Organizacja została zniszczona, także ideologicznie. Znacząca część sympatyków dołączyła do klubu dysydentów antykomunistycznych.
To dlatego ‘Solidarność’ nie różni się naprawdę od grup opozycyjnych w innych krajach
wschodnioeuropejskich poza faktem, że mieliśmy w swoim czasie więcej władzy. Aktywna
baza robotnicza zniknęła. To, co pozostało
robotnikom, to było wspomnieniem walki o
wolność w latach 80., mit i zaufanie do tych,
którzy jeszcze reprezentowali nazwę „Solidarność”. Nowi, młodzi działacze robotniczy, którzy w 1989 r. zorganizowali strajki nie stanowili
już kadr „Solidarności”, ale odwoływali się do
tego mitu i żądali legalizacji niedozwolonego
związku. Te strajki, o wiele słabsze niż w 1980
r., nie rzuciły generałów na kolana, ale przekonały ich, że należało szukać wspólnego rozwiązania politycznego wraz z depozytariuszami mitu, w celu uniknięcia przyszłych konfliktów”.
Karol Modzelewski nie uczestniczył w rokowaniach wokół tzw. Okrągłego Stołu – „Nie
uczestniczyłem w nim. Podtrzymywałem te
dyskusje, ale uczciwie mówiąc nie sądziłem,
że Jaruzelski może okazać się naprawdę gotowy na kompromisy i na wycofanie się. Co do
tego pomyliłem się. Później nadszedł moment
wolnych wyborów. Uważałem je za szanse dla
Polski, aby wyjść z kryzysu gospodarczego i
politycznego. Zgłosiłem swoją kandydaturę i
był to – z perspektywy czasu – duży błąd” (…)
„Straciłem osiem lat życia w więzieniu. Pozwolić się wybrać do Senatu oznaczało stratę kolejnych dwóch lat. Ta praca dała mi pewne
doświadczenie, ale gra ostatecznie nie była
warta świeczki”.
Najwyraźniej Karol Modzelewski wciąż nie
jest ukontentowany:
„Nie byliśmy w gruncie rzecz przygotowani
do zmiany ustroju. Nie istniał program i nie
posiadaliśmy narzędzi politycznych, aby kontrolować w inny sposób proces zmian”. Jest
jednak na swój sposób również szczęśliwy, ale
chyba tylko prywatnie – „Jestem szczęśliwy, że
mogę dziś spokojnie pracować w spokoju jako
historyk specjalizujący się w historii średniowiecznej. Ojczyzna jest wolna i może robić
odtąd co tylko chce – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jak to się mówi? Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”.
Czy w błogim spokoju spoczywają również
idee samorządności robotniczej i sztandary
ruchu robotniczego?
Oto jest pytanie i wrota do przeszłości i przyszłości ruchu robotniczego.
W 1994 r., porzuciwszy czerwone sztandary
i wpisując się w system kapitalistyczny, prof.
Józef Balcerek, doradca „Solidarności-80” i
„Sierpnia 80”, występując zapewne z pozycji
narodowo-katolickich i ludowo antysemicko,
pisał, jakby na przekór rozgrywającej się na
naszych oczach historii i oceny sytuacji przez
Karola Modzelewskiego:
„Interes Polski dyktuje rozumne i odpowiedzialne rozstrzyganie o losach gospodarki
upaństwowionej. W określonych sferach życia
gospodarczego własność państwowa ma nadal
rację bytu. W przemyśle spirytusowym, tytoniowym, gier hazardowych itp., w których zyski
są nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do
nakładów pracy czy sprawności menedżerskiej, monopol państwowy stanowi jedyną
gwarancję autentycznych działań na rzecz
ograniczenia ‘nadkonsumpcji’, powodującej
niepowetowane straty społeczne i materialne.
Przemysł zbrojeniowy jest z natury rzeczy
domeną państwa odpowiedzialnego za stan
obronności kraju i zainteresowanego w unowocześnianiu tego przemysłu. O losach infrastruktury technicznej (łączność, komunikacja,
80
uzbrojenie techniczne) i socjalnej (szpitale,
szkoły itp.) o znaczeniu ogólnokrajowym i międzynarodowym winno decydować państwo.
Pozostałe przedsiębiorstwa państwowe o kluczowym znaczeniu dla gospodarki i społeczeństwa winny być uspołecznione. Należy
jednak wyraźnie rozgraniczyć własność państwową i społeczną, zgodnie z przestrogą Jana
Pawła II, iż ‘…przejęcie środków produkcji na
własność przez państwo o ustroju kolektywistycznym nie jest jeszcze równoznaczne z
‘uspołecznienie’, tejże własności’ (Encyklika
‘Laborem Exercens’).
Uspołecznienie środków produkcji jest formą
autentycznego uwłaszczenia 2/3 ludności zawodowo czynnej, dotychczas zatrudnionej w
charakterze pracowników i robotników najemnych, a także realizacji zasady prymatu [pracy]
nad kapitałem. W interesie całego narodu załogi przedsiębiorstw uspołecznionych pełnią
funkcję gospodarza. Powołują one rady pracownicze, które mianują i odwołują dyrektorów,
jednoosobowo odpowiedzialnych za zarządzanie przedsiębiorstwami, kierując się wyłącznie
ich kwalifikacjami profesjonalnymi i moralnymi.
Na bazie więzi kooperacyjnych samorządy (i
rady) pracownicze tworzą rozbudowany poziomo i pionowo system samorządów (rad)
pracowniczych. Dzięki temu mogą one zbudować własny system banków gospodarki uspołecznionej (na szczeblu lokalnym, regionalnym
i ogólnonarodowym), zmobilizować niezbędną
wolne środki pieniężne i podjąć dzieło restrukturyzacji kluczowych działów gospodarki narodowej, uwalniając się od dyktatu gospodarczego (i politycznego) międzynarodowych instytucji finansowych.
Własność rodzinna na wsi (przede wszystkim gospodarstwa chłopskie) i w mieście
(warsztaty rzemieślnicze, drobne przedsiębiorstwa wytwórcze, usługowe i handlowe) zapewnią również prymat [pracy] nad kapitałem.
Współdziałanie przedsiębiorstw rodzinnych na
zasadach rynkowych z gospodarką upaństwowioną i uspołecznioną leży w interesie wszystkich wymienionych form własności, przy czym
finansowo niezależne przedsiębiorstwa uspołecznione i upaństwowione są w stanie udzielić
przedsiębiorstwom rodzinnym niezbędnej pomocy finansowej i kredytowej.
Również własność spółdzielcza urzeczywistnia zasadę prymatu pracy nad kapitałem.
Świadczy o tym w szczególności spółdzielczość inwalidów, która nie tylko zapewnia rosnącemu odsetkowi ludzi niepełnosprawnych
(około 10% ludności ogółem) pewien dochód,
lecz ponadto przywraca im wiarę we własne
siły. Co więcej, własność spółdzielcza likwidowana pod pozorem jej odbiurokratyzowania
jest warunkiem przywrócenia gospodarce ro-
dzinnej na wsi i w mieście kontroli nad zaopatrzeniem i zbytem przejętej przez nomenklaturowe spółki żyjące ze spekulacji, lichwy i grabieży. Wreszcie dla zdecydowanej większości
społeczeństwa, która żyje i żyć będzie z pracy,
spółdzielnia mieszkaniowa (lokatorska i własnościowa) jest jedyną drogą do własnego
mieszkania, a spółdzielnia spożywców – jedyną szansą nabycia taniej i zdrowej żywności
oraz niedrogich choć nowoczesnych dóbr konsumpcyjnych.
Nie należy przeciwstawiać się własności prywatnej pod warunkiem jednak, że powstaje i
rozwija się na własną odpowiedzialność i ryzyko, a nie kosztem celowo rujnowanej, jak
obecnie własności państwowej, rodzinnej i
spółdzielczej.
Poszanowanie zasady równouprawnienia
wszystkich form własności prowadzi do ekonomicznego upodmiotowienia całego społeczeństwa i zakłada powstanie na miejsce Senatu drugiej przedstawicielskiej – Izby Gospodarczej, dzięki której całe społeczeństwo będzie kształtować główne kierunki rozwoju gospodarki narodowej”.
Prywatny program dostosowawczy Józefa
Balcerka z łatwością wpisywał się w walkę
narodowo-katolickiego ruchu zawodowego.
Albowiem „Z prymatu pracy nad kapitałem
wynika prawo do pracy i zasada pełnego zatrudnienia, które gwarantuje podmiotowość
ekonomiczną, społeczną i polityczną całego
Narodu. Dlatego też przeciwstawić się trzeba
celowo i świadomie wprowadzanej klęsce masowego i chronicznego bezrobocia, bowiem
mówiąc słowami Jan Pawła II, prowadzi ono do
utraty ‘… szacunku, jaki każdy człowiek winien
żywić dla samego siebie…’ (Encyklika ‘Sollicitudo Rei Socialis’)” . A zatem „Kłamstwem jest
twierdzenie, że bezrobocie jest warunkiem
wzrostu wydajności pracy i efektywności gospodarowania. Niszcząc fizycznie i psychicznie
ludzi pracy, a w szczególności młodzież (2/3
bezrobotnych nie przekroczyło wieku 35 lat),
tego rodzaju ‘strategia gospodarcza’ nadaje
procesowi destrukcji nie tylko gospodarki, ale i
społeczeństwa wprost obłędne przyspieszenie.
Jest to tym bardziej niepokojące, że społeczeństwo jest świadomie wprowadzane w błąd.
Według oficjalnej statystyki bezrobotnych jest
2,6 mln osób, a w rzeczywistości jest ich 4 4,5 mln, a stopa bezrobocia sięga nie 14%,
lecz 20-25%. Z uwagi na krańcowe terytorialne
zróżnicowanie tego zjawiska coraz więcej jest
ośrodków, w których stopa bezrobocia sięga
50-70%, a chroniczne niedożywienie zwłaszcza dzieci i młodzieży, brak opieki lekarskiej i
życie w slumsach składają się na proces fizycznego i psychicznego wyniszczenia Narodu
81
Polskiego, zapowiadając szybki jego ‘pokojowy’ Holokaust.
Bezrobocie spycha dochody rodzin bezrobotnych coraz szybciej poniżej biologicznego
minimum egzystencji. Prawie połowa oficjalnych bezrobotnych została już pozbawiona
nawet głodowego zasiłku i skazana na żebraczą opiekę i pomoc społeczną. Sztucznie rozbudowana w celu zamaskowania rzeczywistych rozmiarów bezrobocia (wcześniejsze
emerytury) armia 8,5 mln emerytów i rencistów
jest skazana na arbitralność rządów nomenklatury dokonujących coraz drastyczniejszych
cięć w funduszu emerytalnym i rentowym, w
imię ‘ratowania’ budżetu państwa. Pod tym
samym pretekstem nomenklatura dokonuje
jeszcze drastyczniejszych cięć w funduszach
przeznaczonych na ochronę zdrowia, oświatę,
naukę, kulturę, wychowanie fizyczne i wypoczynek oraz budownictwo mieszkaniowe. W
okresie 1981–1991 Polska straciła 1/4 swoich
uczonych, a strategia gospodarczej destrukcji
gwałtownie przyspiesza proces ‘drenażu mózgu’ i niszczenia myśli twórczej. (…)
Fałszem jest oficjalna teza, że przyczyną
zapaści budżetu państwa są podyktowane
partykularyzmem roszczenia płacowe lub socjalne pracowników i robotników najemnych,
chłopów, rzemieślników, drobnych producentów i kupców. Rzeczywistą przyczyną jest celowe doprowadzenie najlepszych przedsiębiorstw państwowych do bankructw, by usprawiedliwić ich przekazanie za symboliczną złotówkę w ręce obcych korporacji oraz spółek
nomenklaturowych i mieszanych. Wreszcie
firmy ‘prywatne’ w swej zdecydowanej większości zgłaszają do urzędów skarbowych jeżeli
nie straty, to w najlepszym razie znikome zyski” – tak wyglądał program „O przetrwanie
Narodu Polskiego”, który pociągnął za sobą
„Solidarność-80” i „Sierpień-80” na radykalnie
antyrządowe pozycje.
W tym też klimacie znalazła się po części
Grupa Samorządności Robotniczej, „Tygodnik
Antyrządowy”, „Magazyn Antyrządowy” i „Samorządność Robotnicza”. To była zdumiewająca mieszanka, ale jakże skuteczna. Nawet
na organizowanych przez „TRASY-BIS” spotkaniach związkowców Warszawskich Zakładów Komunikacyjnych siedzieli obok siebie
eksperci i rzecznicy bezpłatnej komunikacji
zbiorowej: prof. Józef Balcerek, ojciec Ewy
Balcerek, członka GSR, oraz prof. Marian Rataj, ojciec Grażyny Polkowskiej, członka GSR,
redaktorki prowadzącej „TRASY-BIS” i „Kuriera
Mazowsze” Solidarności Region Mazowsze. W
eskapadach do Szczecina i Katowic Józefowi
Balcerkowi towarzyszył zazwyczaj prof. Przemysław Wójcik, współtwórca i redaktor słynnych już, wielotomowych badań nad położe-
niem klasy robotniczej w Polsce wydanych
przez Akademię Nauk Społecznych KC PZPR
z lat 80., który mówił mniej więcej w tym samym duchu.
Przypis: wszystkie cytaty w naszym tłumaczeniu za: „Od samorządności robotniczej do
mitu ‘Solidarności’. Wywiad z Karolem Modzelewskim”, „Mouvement” nr 37, styczeń-luty
2005, ss. 109-118.
Józefa Balcerka cytujemy za „Aktualny układ
sił w świecie”, Bielsko-Biała 1994, wydane
staraniem Zarządu Głównego Stowarzyszenia
Ofiar Wojny, ss. 18-21.
Cyprian Norwid
CZUŁOŚĆ
Czułość – bywa jak pełen wojen krzyk,
I jak szemrzących źródeł prąd,
I jako wtór pogrzebny...
*
i jak plecionka długa z włosów blond,
na której wdowiec nosić zwykł zegarek srebrny – – –
Demokracja robotnicza
czy dyktatura proletariatu?
Wstęp
Rewolucyjne rady robotnicze i komitety fabryczne obu rosyjskich rewolucji 1917 r. budziły niemałe zainteresowanie historyków i badaczy ruchu robotniczego. Dziś miejsce centralne
w dociekaniach badaczy ruchów społecznych
zajęły tzw. nowe ruchy społeczne. Jednak, jak
przyznał ostatnio Immanuel Wallerstein: “żaden z nich nie był w stanie zdobyć masowego
poparcia podobnego do tego, które tradycyjne
ruchy społeczne osiągnęły po 1945 roku” (I.
Wallerstein “Zapatyści – drugi etap”). W porównaniu z ruchem robotniczym z początku XX
wieku są to wręcz ruchy marginalne, które nie
zasługują na miano ruchów społecznych.
Nic dziwnego, że badacze masowych ruchów społecznych wciąż wracają do ruchu
robotniczego. Stosują jednak przy tych badaniach nowe kryteria.
82
Pierwowzorem takich dociekań w Polsce były rozważania badaczy ruchów społecznych
skupionych wokół pisma “Colloquia Communia” i współtwórców „Studiów nad ruchami
społecznymi” (1987).
Do grona tych badaczy należeli, m.in.: Piotr
Marciniak, Włodzimierz Marciniak, Wiktor
Ross, Kazimierz Kloc i Radzisława Gortat.
Zgodnie z “integralnym ujęciem” ruchu robotniczego, nie kwestionuje się, że ruch ten
“był zjawiskiem historycznym o znacznej doniosłości”. Ba, “można go wręcz uznać za najbardziej dynamiczny i brzemienny w konsekwencje spośród ruchów społecznych budowanych na zbiorowym interesie dużej grupy
społecznej”. Przy czym, w mniemaniu Piotra
Marciniaka: “Konstatacja istotnego wpływu na
ukształtowanie się nowoczesnego społeczeństwa nie jest, oczywiście, tożsama ze stwierdzeniem realizacji wszystkich czy większości
celów, jakie ruchowi temu, na poszczególnych
etapach jego rozwoju, przyświecały. Odnotowuje ona jedynie fakt, iż trwająca dziesięciolecia aktywność tego ruchu, przybierająca różnorodne formy organizacyjne i ideologiczne, nie
pozostawała bez różnorodnych następstw, tak
w otaczającym ruch świecie, jak i w samym
ruchu” (P. Marciniak “Integralne ujęcie ruchu
robotniczego” w: “Studia nad ruchami społecznymi” 1987, s. 106).
Jednocześnie zasadniczym dla “integralnego
ujęcia” – w przeciwieństwie do marksistowskiego – było stwierdzenie czy wręcz założenie, że “długotrwała praktyka i dynamika ruchu
robotniczego, jako ruchu bazującego na
egoistycznym
interesie klasowym,
może przysłaniać historyczność, a więc przemijalność, przesłanek, które tego typu ruch
powołały do życia”. Dla piewców postkapitalizmu klasa robotnicza nieuchronnie odchodzi
wraz “z historią kapitalizmu”. Słabnięcie czy
zanik takich cech, jak: homogeniczność, koncentracja, zdolność do zbiorowego działania
likwiduje, zdaniem P. Marciniaka, społeczną
bazę działania ruchu robotniczego. W konsekwencji ruch ten musi uwzględnić interesy i
żądania innych niż robotnicy grup społecznych,
czyli poszukiwać “consensusu między nie dającymi się w pełni pogodzić interesami grupowymi”, a zatem zatracić swoją tożsamość (s.
109).
Zdaniem P. Marciniaka: “Spadek znaczenia
tradycyjnej tożsamości uzyskiwanej na podstawie codziennego doświadczenia prostego
konfliktu ‘pracobiorcy’–‘pracodawcy’ jest umacniany przez problematyczność samych interesów i możliwości weryfikowania ich realizacji”.
Co więcej postkapitalizm i nowa gospodarka
nie dają się “sprowadzić do prostej dychotomii
konfliktu klasowego”. W rezultacie “obok trady-
cyjnych struktur masowych ruchów społecznych (w tym zwłaszcza: partii robotniczych i
związków zawodowych) powstają ruchy, które
nie daje się zdefiniować poprzez ‘interes’ przypisany jakiejś grupie i skierowany przeciw innej, a raczej przez ‘interes’ rozwiązania jakiegoś problemu ‘ogólnospołecznego’, o zmodyfikowanie – w danym aspekcie: szerszym lub
węższym – funkcjonowania całej skomplikowanej aparatury społecznej (albo też wyłączenia się spod tego funkcjonowania)”. Zdaniem
P. Marciniaka “nowe ruchy społeczne”, w przeciwieństwie do ruchów “tradycyjnych” i “egoistycznych”, w “nowy sposób definiują potrzeby
społeczne”, czyli “całościowej praktyce przeciwstawiają równie całościową wizję”. W domyśle zapewne skuteczną, skoro “wobec praktyki masowej kultury i globalnej polityki ekonomicznej” stary ruch społeczny (w tym zwłaszcza ruch robotniczy) staje się “coraz bardziej
problematyczny”.
“Problematyczność” funkcjonowania ruchu
robotniczego, zdaniem P. Marciniaka, dotyczy
głównie krajów wysokorozwiniętych (”o rozbudowanej instytucjonalnej strukturze demokratycznej i ‘zanurzonym’ w tej strukturze ruchu
robotniczym”). W tych krajach dominować
mają, zgodnie z przypuszczeniami W. Marciniaka (ostatnio negatywnie również zweryfikowanymi przez I. Wallersteina), alternatywne
ruchy kulturowe i ogólnospołeczne, w dodatku
usytuowane “poza strukturami tradycyjnych
ruchów społecznych”.
Trudno jednakże nie zgodzić się z P. Marciniakiem, że próby połączenia po 1968 r. starych i “nowych” ruchów społecznych nie przyniosły trwalszych rezultatów.
Jednocześnie P. Marciniak zauważa, że “w
krajach przemysłowych, w których nie funkcjonują lub słabo funkcjonują kanały negocjowania klasycznych żądań ‘rewindykacyjnych’
klasy robotniczej” ruch wyrastający z zachowań strajkowych posiada wiele cech klasycznego ruchu robotniczego. Jednak, stając wobec zmiany całościowego systemu władzy
politycznej i ekonomicznej, ruch ten, zdaniem
Marciniaka, “inkorporuje – zarówno w sensie
organizacyjnym, jak i ideologicznym – ‘celowe’
zadania przebudowy społeczeństwa”, co tłumaczy “silne nastawienie na wypracowanie
alternatywnych wartości, organizujących nowy
porządek społeczny” (s. 110).
P. Marciniak nie zauważa, że rzekomo inkorporowane cele i idee były obecne już od
zarania rewolucyjnego ruchu robotniczego,
zapomniane zaś zostały na skutek reformistycznej polityki ruchu robotniczego w państwach kapitalistycznych. Wspomina o tym
Radzisława Gortat w tychże “Studiach nad
ruchami społecznymi”. Jednak dodaje, że “ro-
83
dzący się w odmiennych niż w dziewiętnastowiecznym kapitalizmie warunkach ruch robotniczy nie utrwala się jako ruch związkowy (a
tym bardziej jako ruch polityczno-parlamentarny), lecz przekształca się w ruch społeczny
w wielu momentach zbieżny ze – scharakteryzowanymi wyżej – ruchami ‘celowymi’, nie
tracąc jednak właściwości ruchu robotniczego”
(s. 110).
W rzeczywistości te “zbieżne momenty”, a
właściwie “zapomniane punkty” programu rewolucyjnego ruchu robotniczego nie są inkorporowane przez ruch robotniczy, lecz leżały już
u podłoża rewolucyjnej walki klasy robotniczej,
co przypomina, za Clausem Offe i Frankiem
Parkinem, wspomniana już Radzisława Gortat.
Zauważa ona, że “ruch klasy robotniczej, zyskując legalną reprezentację polityczną i ekonomiczną, ograniczył swe cele polityczne,
wyspecjalizowawszy się w obronie ludzi jako
robotników czy pracowników oraz klientów
zabezpieczenia socjalnego. Doprowadziło to
do relatywnego spadku zainteresowania sprawami ludzi jako obywateli, konsumentów, klientów administracji publicznej oraz generalnie do
zaniku kulturowego wymiaru polityki ruchu
robotniczego, w tym także istotnych aspektów
konfliktów klasowych. Te ‘zapomniane punkty’
programu ruchu robotniczego podjęły nowe
klasy średnie, rewitalizując pewne nieinstytucjonalne formy polityki, charakterystyczne dla
wczesnego etapu rozwoju ruchu klasy robotniczej” (R. Gortat “O naturze nowych ruchów
społecznych” w: “Studiach nad ruchami społecznymi” s. 53).
Ujmując rzecz klasowo i konkretnohistorycznie Piotr Marciniak zwyczajnie zapomina, że to
reformizm przysłonił przesłanki, które powołały
ruch robotniczy do życia.
Zapomnienie i niezrozumienie całościowego
programu rewolucyjnego ruchu robotniczego
daje o sobie znać w rozważaniach Włodzimierza Marciniaka, który abstrahując od obiektywnych interesów klasy robotniczej i “zapomnianych punktów” stale podkreśla nie tylko egoizm
i partykularyzm ruchu robotniczego, ale wręcz
“destrukcyjne” i “negatywne interesy klasy
robotniczej”. W jego mniemaniu “negatywne
interesy klasy robotniczej nie stanowiły punktu
wyjścia do pozytywnego konstruowania ładu
społecznego”, albowiem zapewnić go może
jedynie “uniwersalna idea powszechnego ładu
społecznego, a nie partykularny interes klasowy” (Włodzimierz Marciniak “Komitety robotnicze i kontrola robotnicza w Rosji w 1917 roku”,
“Colloquia Communia” 6/11 1983 s. 67).
Z takim oto warsztatem naukowym i oceną
uwarunkowaną współczesnym stanem reformistycznego ruchu robotniczego w Europie W.
Marciniak przystępuje do ahistorycznego roz-
bioru i dezaktywacji rewolucyjnych komitetów
fabrycznych 1917 r. znajdujących się pod
przemożnym wpływem bolszewików, których
posądzenie o preferowanie doraźnych interesów kosztem obiektywnych interesów klasy
robotniczej jest więcej niż nieuzasadnione.
Takie dezintegrujące “integralne ujęcie ruchu
robotniczego” zakrawa na celową manipulację.
I. Komitety fabryczne – organizacja rewolucyjna proletariatu
Dla badaczy ruchów społecznych, w tym
Włodzimierza Marciniaka, jest oczywiste, że
powstanie komitetów fabrycznych w 1917 r.
związane było z “głębokim kryzysem gospodarki państwowo-kapitalistycznej”, z “głębokim
kryzysem systemu władzy politycznej” i równie
“głęboką dezorganizacją zasadniczych struktur
i stosunków społecznych”. Wyrazem głębokości kryzysu była nie tylko sytuacja rewolucyjna,
ale wręcz rewolucja prowadząca do systemu
dwuwładzy.
Komitety fabryczne (fabriczno-zavodskije
komitiety, w skrócie: fabzavkomy) wywodzą się
wprost z komitetów strajkowych. Powstały one
w rezultacie porozumienia między komitetami
strajkowymi a przedstawicielami przemysłowców w trakcie lutowego strajku robotników
Piotrogrodu. 10 marca 1917 r. umowę formalnie zaakceptowała Rada Piotrogrodzka i Towarzystwo Przemysłowców Piotrogrodu. W umowie poza uznaniem komitetów zaakceptowano
8-godzinny dzień pracy, czemu przeciwna była
Piotrogrodzka Rada Delegatów. 23 kwietnia
1917 r. kompetencje komitetów uznał uchwałą
Rząd Tymczasowy.
W warunkach postępującego kryzysu i w
trakcie rewolucji kompetencje komitetów fabrycznych uległy oczywiście poszerzeniu.
Wkrótce komitety fabryczne uchwałą Rządu
Tymczasowego uprawnione jedynie do:
- “reprezentowania robotników danego
przedsiębiorstwa w kontaktach z rządowymi i
społecznymi instytucjami”;
- “formułowania opinii odnośnie warunków
społeczno-ekonomicznych robotników danego
zakładu”;
- “rozstrzygania zagadnień dotyczących wewnętrznych stosunków wzajemnych między
robotnikami zakładu”;
- “reprezentowania robotników wobec administracji zakładów i fabryk oraz właścicieli
przedsiębiorstw w sprawach dotyczących stosunków wzajemnych między robotnikami a
właścicielami”;
zaczęły “ingerować w sferę najmu, broniąc
robotników przed bezrobociem”, dążyły do
“zlikwidowania kar” i “wywierały nacisk w celu
zwalczania niektórych osób z personelu technicznego i administracyjnego”, “stopniowo
84
zaczęły ingerować w produkcję”, “objęły swoją
kontrolą oficjalne dokumenty, wszystkie preliminarze w zakresie produkcji i wydatków, całą
korespondencję”. A nawet “zaczęły ustanawiać
wewnętrzny regulamin określający zasady
normowania czasu pracy i wysokości płac,
zatrudniania i zwalniania pracowników oraz
mianowania nadzoru, w tym i dyrektorów. Z
czasem komitety podjęły próby przejmowania
pod własny zarząd przedsiębiorstw zamkniętych przez właścicieli. W takich wypadkach na
ogół wymuszano na administracji ponowne
podjęcie pracy”. Wówczas komitety obejmowały także kontrolę “nad zamówieniami, zużyciem
paliwa i surowców oraz działalnością finansową”.
Jak zaznacza W. Marciniak: “Przedsiębiorstwa przejęte przez komitety pod zarząd miały
ogromne trudności w kontynuowaniu produkcji”. Albowiem “towarzystwa przemysłowców i
instytucje rządowe powstrzymywały się od
składania zamówień, sprzedawania surowców
i paliw, banki odmawiały finansowania” (W.
Marciniak “Komitety fabryczne i kontrola robotnicza w Rosji w 1917 roku”. “Colloquia Communia” nr 6(11), listopad-grudzień 1983).
I nic w tym dziwnego skoro “rozwój komitetów fabrycznych dokonywał się w toku ostrej
walki z przedsiębiorcami, w której często stosowanymi środkami były lokauty i sabotaże z
jednej strony, a strajki i zaostrzanie kontroli z
drugiej” (s. 59).
Komitety fabryczne próbowały temu zaradzić
drogą bezpośrednich kontaktów z pominięciem
rynku i systemu kredytowego, co prowadziło
do “naturalizacji wymiany, a następnie do produkowania na własne potrzeby, a nie na potrzeby rynku”. Co w rezultacie “pogłębiało rozprzężenie gospodarcze i prowadziło do zrywania normalnych rynkowych więzi społecznych,
zwłaszcza między miastem a
w s i ą “.
Według W. Marciniaka: “Komitety fabryczne,
same będąc produktem kryzysu, w znacznym
stopniu przyczyniały się do pogłębiania chaosu
w produkcji i na rynku”.
Jednocześnie “przechwytywanie zarządu fabryk przez komitety fabryczne” i “sekwestr
fabryk” nasilający się przed powstaniem październikowym dowodził, że “komitety fabryczne
przekształcały się ze społeczno-ekonomicznej
organizacji proletariatu w organizację polityczną, rozbijającą dawne stosunki organizacyjne
w produkcji, aktywnie uczestnicząc w walce o
władzę polityczną” (s. 59).
Marciniak zdaje sobie sprawę, że dynamika
rewolucyjnej walki klasowej i pogłębiającego
się kryzysu prowadziła do przerastania instytucji kontroli robotniczej, komitetów fabrycznych
w rewolucyjne instytucje walczące o władzę.
Tym samym “tocząca się po wybuchu rewolucji
lutowej walka pomiędzy zwolennikami kontroli
państwowej (ugrupowania mienszewickie),
społeczno-państwowej (związki zawodowe i
większość pierwotna Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich) i robotniczej (partia
komunistyczna)” zmierzała do “ogólnej rewolucyjnej walki klasowej”.
Dynamika ta sprzyjała niewątpliwie bolszewikom.
Nic zatem dziwnego, że wydany już po powstaniu październikowym dekret z 1 grudnia
1917 r. w sprawie kontroli robotniczej w wersji
Lenina spotkał się ze “spontanicznym przyjęciem wśród robotników”, a kontrpropozycje
upadły.
W mniemaniu Marciniaka kontrola robotnicza
w wersji bolszewickiej zakładała, że “całość
wysiłków komitetów fabrycznych skupi się
wokół zadań destrukcyjnych”. Jak zaznacza:
“Kontrola robotnicza w swej praktyce oznaczała przede wszystkim niczym nie limitowaną
wolność robotniczą. Pomimo powołania ponadzakładowych struktur organizacyjnych –
dzielnicowych, rejonowych i ogólnokrajowych,
komitety kontroli nie przekształciły się w system ekonomiczny. Przypadki nawiązywania
wzajemnych stosunków gospodarczych między przedsiębiorstwami kierowanymi przez
komitety były niezwykle rzadkie i przybierały
najczęściej formę wymiany naturalnej. W działaniu komitetów dominował e g o i z m branżowy i zakładowy. Produkowanie na własne
potrzeby i tym samym lekceważenie rynku
doprowadziło do naturalizacji płacy. Kontrola
robotnicza dezorganizowała struktury organizacyjne przemysłu i rozrywała więzi ekonomiczne” (s. 63).
Cytując W. Fabierkiewicza (Rosja współczesna. Odbudowa gospodarcza, Warszawa
1926) Marciniak dodaje: “wobec braku jakiegokolwiek należycie działającego aparatu administracyjnego i bezwzględnej nieumiejętności
zarządzania objętymi zakładami fabrycznymi,
jaką wykazywały były komitety fabryczne, rządy takie doprowadziły w krótkim czasie do
zupełnego rozprzężenia przemysłu i przerwania produkcji”. Na koniec autor zauważa, że “W
miarę jak ruch komitetów fabrycznych likwidował produkcję i niszczył instytucjonalne ramy
społeczeństwa, docierał do granic robotniczej
wolności. Praca była już wolna, należało ją
tylko zorganizować. Cele tego ruchu mogły być
syndykalistyczne, ale efekty komunistyczne.
Praca utraciła swą postać rynkową, dzięki
czemu była dostępna bezpośrednio. Ta nowa
forma ekonomiczna poszukiwała swej struktury
i nadbudowy” (s. 64).
Fundamenty pod nowy ustrój społeczny były
więc położone.
85
W. Marciniak nie ukrywa, że kontrola robotnicza cieszyła się dużym poparciem ideowym
anarchistów, gdyż wiele można było w niej
dostrzec zasad zbliżonych do anarchistycznej
idei syndykalizacji przemysłu, czyli przekształcania go w federację autonomicznych wspólnot
gospodarczych. Jednak wpływ anarchistów w
przeciwieństwie do bolszewików był niewielki.
Zdaniem Marciniaka winę za to ponosi “anarchistyczny dogmatyzm”, “jałowa demagogia” i
“polityczny antypragmatyzm anarchistów rosyjskich”.
Dowodem obecności koncepcji syndykalistycznych w spontanicznym ruchu komitetów
fabrycznych jest jednak “społeczny i wolnościowy charakter ruchu, w tendencji do ustanowienia robotniczego zarządu nad fabrykami”, preferowanie “akcji bezpośredniej” i doraźne działania w ramach struktur lokalnych.
Według W. Marciniaka w rzeczywistości
“kontrola robotnicza stanowiła jedynie etap
przejściowy do kontroli sprawowanej przez
państwo”, czyli była, zgodnie z określeniem
Nikołaja Bucharina, procesem “zorganizowanej
dezorganizacji” (s. 67).
Nacjonalizacja przemysłu stała się faktycznym początkiem końca kontroli robotniczej w
jej pierwotnym rewolucyjnym kształcie.
Przy czym charakterystyczne dla jego toku
rozumowania są przedstawione przez niego
wnioski końcowe, które zawierają “program
pozytywny” odmienny zarówno od projektu
komunistycznego, jak i anarchistycznego.
Wnioski te przytaczamy w pełnym brzmieniu
ze względu na ich strategiczny charakter, pokrywający się z samorządowo-rynkową koncepcją zwolennikami, której w latach 80. byli
inni teoretycy i działacze ruchu samorządów
pracowniczych: wiceminister finansów Marek
Dąbrowski i... nie kto inny, jak późniejszy premier, Leszek Balcerowicz.
Wnioski W. Marciniaka:
1. “Próby trwałego ustanowienia kontroli robotniczej byłyby udane, gdyby powstały odpowiednie ku temu warunki. Rozumiem przez to:
samodzielność przedsiębiorstw i bezpośrednich producentów (gospodarstwa domowe), co
niemożliwe jest bez utrzymania regulacyjnej
funkcji rynku konsumenta i informacji typu
cenowego. W praktyce próby syndykalizacji
przemysłu zmierzały w kierunku odwrotnym, ku
państwowej kontroli i ewidencji. Kontrola robotnicza miałaby szanse trwałej realizacji,
gdyby przekształciła się w system ekonomicznej regulacji.
2. Komitety fabryczne wyrosły z konfliktu interesów między burżuazją a proletariatem.
Powstały więc na bazie tych stosunków społecznych, które uległy kryzysowemu załamaniu. W warunkach powszechnej dezorganiza-
cji, rozerwania podstawowych więzi społecznych, atomizacji poszczególnych elementów
struktury społecznej negatywne interesy klasy
robotniczej nie stanowiły punktu wyjścia do
pozytywnego konstruowania nowego ładu
społecznego. Zniesienie wyzysku, wrogość
wobec państwa, wolność robotnicza prowadziły jedynie do negatywnej praktyki akcji bezpośredniej. Kontrola robotnicza miałaby szanse
trwałej realizacji, gdyby tworzyła instytucjonalne ramy społeczeństwa.
3. Komitety fabryczne i organa kontroli robotniczej nie stworzyły własnych rozbudowanych struktur informacyjnych. Praktyka społeczna nosiła charakter bezpośredni, nie została zapośredniczona przez system społecznej
komunikacji. Kontrola robotnicza nie stworzyła
swoich mitów, ideologii i doktryny politycznej.
Nie stworzyła więc struktur, które reprezentowałyby ją pod względem ideologicznym i politycznym. Kontrola robotnicza miałaby szanse
trwałej realizacji, gdyby wystąpiła jako uniwersalna idea powszechnego ładu społecznego, a
nie partykularny interes klasowy” (s. 67).
W myśl tej koncepcji “trwała kontrola robotnicza”, rynek, samodzielne przedsiębiorstwa i
“uniwersalna idea powszechnego ładu społecznego”, odmienna od partykularnych interesów klasy robotniczej, poprzez swoją instytucjonalizację i reprezentację polityczną znosi
lub zawiesza konflikty klasowe, a przede
wszystkim konflikt między burżuazją a proletariatem.
Nie musimy chyba dodawać, że idea ta sfalsyfikowała się właśnie w praktyce transformacji
i “reformy Balcerowicza”. Okazało się, że jakimś dziwnym trafem nie uwzględnia ona
sprzecznych interesów klasowych burżuazji i
proletariatu, przedkładając nad nie solidarystyczny, “powszechny ład społeczny” – “Samorządną i Solidarną Rzeczpospolitą”.
W tym też kontekście trudno uznać za nieporozumienie (lub raczej za niedorzeczność)
powołanie przez samorządowych zwolenników
Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczpospolitej.
To nie przypadek, lecz zbieżność poszukiwań. “Colloquia Communia” z artykułem W.
Marciniaka ukazały się pod koniec 1983 r.,
“partia” powstała rok później. Wówczas powołana została również Grupa Samorządności
Robotniczej, która jednak nie odwoływała się
do hasła Samorządnej i Solidarnej Rzeczpospolitej, lecz wprost do tradycji rewolucyjnego
ruchu robotniczego.
Z prorynkowego nastawienia W. Marciniaka
jednoznacznie wszakże wynika, że rewolucyjne działania komitetów fabrycznych z 1917 r.,
zmierzające do realizacji doraźnych i jedno-
86
cześnie obiektywnych interesów klasy robotniczej, torujące drogę rewolucji socjalistycznej i
dyktaturze proletariatu, nie dość, że miały charakter “destrukcyjny”, to jeszcze charakter ten
wynikał z “negatywnych interesów klasy robotniczej”, które, w jego mniemaniu, “nie stanowiły
punktu wyjścia do pozytywnego konstruowania
nowego ładu społecznego”.
Ład czy nieład wprowadzony Rewolucją
Październikową nie był więc pozytywny – był
ślepą uliczką. Godny jest więc krytyki i odrzucenia.
Tymczasem w rynkowym ładzie wprowadzonym przez Leszka Balcerowicza, w którym
rady pracownicze czy rady zakładowe mogą,
co najwyżej, humanizować pracę, prorynkowi
zwolennicy trwałych samorządowych fanaberii
z łatwością odnaleźli się. Piotr Marciniak działacz “Solidarności Pracy” – Unii Pracy został
ambasadorem Rzeczpospolitej w Mołdawii,
jego brat Włodzimierz Marciniak – sowietologiem i okresowo pracownikiem polskiej ambasady w Moskwie.
Ich krótki flirt z komitetami fabrycznymi, radami robotniczymi i samorządami robotniczymi
zakończył się, gdy usunięte zostały doktrynalne przeszkody, czyli upadł “realny socjalizm”.
Zakończył się – pełnym akcesem do gospodarki rynkowej, do kapitalizmu.
Akces do gospodarki rynkowej i “demokracji”
to efekt niechęci do “realnego socjalizmu”,
gospodarki nakazowo-rozdzielczej, przymusowej nacjonalizacji i trustyfikacji przemysłu,
sztywnych cen i centralizacji zarządzania gospodarczego. Akces ten dopuszcza jednak nie
tylko “wolny rynek” i samoregulację, ale i
przymus kapitalistycznego rynku, czy też efekt
bezrobocia, które z demokracji rad już na
wstępie uczyniły fikcję.
II. Piętno klasowości?
“Integralne ujęcie ruchu robotniczego” Piotra
Marciniaka, podobnie jak recepta rynkowa
Włodzimierza Marciniaka na “trwałość” komitetów fabrycznych, miały przede wszystkim usunąć rzekome zafałszowania spowodowane
ideologią walki klasowej, zniekształcające jakoby postrzeganie zjawisk społecznych, a
przede wszystkim ruchu robotniczego w jego
“integralnym ujęciu”. Miały zastąpić podejście
konkretnohistoryczne współczesnymi, jakże
utylitarnymi analogiami, godnymi postkapitalizmu. W mniemaniu światłych naukowców i
intelektualistów, w rodzaju Leszka Balcerowicza, Marka Dąbrowskiego i braci Marciniaków,
nie tylko przedstawienie początków “realnego
socjalizmu”, w tym ruchu komitetów fabrycznych z 1917 r., ale i kapitalizmu było spaczone
ideologicznie i klasowo.
W przeciwieństwie do komunizmu, który
okazał się “ślepą uliczką rozwoju”, kapitalizm
więc jest bez wątpienia systemem rozwijającym się, i jak doświadczenie Zachodu i zwykła
empiria wskazują, rozwijającym się w kierunku
wzrostu dobrobytu i demokracji.
Tymczasem ruchy społeczne, które wręcz
naturalnie powstają w różnych epokach, są
tworem swojej epoki i wraz z nią przemijają lub
ulegają modyfikacjom. Odmiennie – według P.
Marciniaka – miała się sprawa z ruchem robotniczym: “Nie bez znaczenia jest wielość elementów konstytuujących ruch; widać to wyraźnie u początków ruchu robotniczego – jest on
produktem tak działań robotników, jak i burżuazyjnej inteligencji czy też radykalnych przywódców burżuazji. Najistotniejsze wydaje się
jednak – narzucone przez świat zewnętrzny –
ograniczenie możliwości omawianej tu historycznej postaci ruchu: nie jest on samoorganizacją konstruowaną ze względu na własne
potrzeby i horyzonty ideologiczne, lecz organizacją walki, dążącą do ukształtowania zgodnie
z własnym wyobrażeniem ideologicznym otaczającego świata. Ruch nie jest dowolnie tworzoną rzeczywistością społeczną, lecz jest
wyraźnie naznaczony piętnem wrogiego mu
świata” (P. Marciniak “Integralne ujęcie ruchu
robotniczego” w “Studiach nad ruchami społecznymi” 1987, s. 96). Rzecz ta nie jest bez
znaczenia, albowiem “odzwierciedla się to w
strukturze jego zadań, metodach działania,
formach organizacyjnych, ideologii”.
Przy takim postrzeganiu ruchu robotniczego
oczywistym jest, że stosunki kapitalistyczne
zburzyły tradycyjne więzi patriarchalne i poczucie bezpieczeństwa zapewnione w ramach
dawnego, feudalnego porządku. Teraz, aby
utrzymać siebie i rodzinę, trzeba wykazać się
przedsiębiorczością. Takie ideologiczne wyobrażenie przyswoili sobie nie tylko neoliberałowie z Leszkiem Balcerowiczem na czele. Do
dziś pokutuje ono w postrzeganiu rewindykacji
społecznych jako wyniku zwykłej niezaradności, efektem której jest ucieczka do autorytarnego i konserwatywnego modelu feudalnego
bezpieczeństwa.
Wizja Piotra Marciniaka jest wręcz holistyczna. Według niego kapitalizm najpierw zajął się
wytwórczością, by “dopiero po wielu dziesięcioleciach znaleźć właściwe uzupełnienie (ale
nie podstawową formę istnienia) w stosownej
politycznej organizacji społeczeństwa. Nietożsamość władzy ekonomicznej i politycznej
rozbiła samostabilizujący i samokonserwujący
się układ” (s. 108).
Wniosek z tego jest oczywisty: trwający “wiele dziesięcioleci” system władzy politycznej
był… nieadekwatny do zdrowych podstaw
ekonomicznych gospodarki rynkowej (kapitali-
87
zmu). I zapewne z tego powodu nie należy
skutkami społecznymi obarczać tegoż systemu. Wystarczyło poczekać cierpliwie owe “wiele dziesięcioleci”, by ziścił się system dobrobytu idący w parze z trudną wolnością gwarantowaną przez demokrację.
Trudno mieć pretensje do rzeczywistości historycznej i „chwiejnego partnerstwa”. Istotne,
że ruch robotniczy kształtował się w warunkach negocjacji i zbiorowej walki o swe interesy jako ruch “nastawiony przede wszystkim na
realizację własnych klasowych interesów będących sumą interesów jednostkowych. Faktu
tego nie może przysłonić ogólnospołeczna
frazeologia, którą ruch robotniczy nader chętnie się posiłkował” (s. 108).
Oczywiście samolubny interes egoistyczny
klasy robotniczej nie kłóci się z ideologią kapitalizmu, według której egoizm jednostek składa
się na realizację ogólnego dobra. Problem
stanowi tylko ta „ogólnospołeczna frazeologia”,
którą wnosili burżuazyjni bądź inteligenccy
ideologowie mający czemuś coś za złe społeczeństwu.
Wszystko bowiem rozwijało się jak najlepiej
na tym najlepszym (z braku alternatyw) świecie, jak pisze dalej Piotr Marciniak. W miarę
bowiem przekształceń „dyspozycji ekonomicznej” i władzy politycznej (”koncentracja kapitału, wyodrębnienie się funkcji zarządzania od
funkcji własności, rozwój politycznego systemu
organizacji kapitału, wzrost ekonomicznej aktywności państwa, zrośnięcie się władzy ekonomicznej i dyspozycji politycznej itd.”), kształtował się nowy typ „partnera-antagonisty” (!)
dla ruchu robotniczego.
Przy czym „warunkiem powodzenia działań
stało się uwzględnienie interesów i żądań innych niż robotnicy grup społecznych” (s. 108).
Skoro kapitaliści ograniczyli swój egoizm,
podobnie powinni zrobić robotnicy i wszystko
byłoby cacy w tym najlepszym ze światów – z
braku alternatywy. Zatem negocjacje przenoszą się na teren walki wyborczej i klasa robotnicza integruje się w społeczeństwie burżuazyjnym. Koniec i kropka. Świat staje się bezalternatywny, sprzeczności zostały rozwiązane.
„Techniczna i społeczna możliwość sterowania wieloma z tych zjawisk [ekologia, sterowanie inflacją, bezrobociem itp.], a zarazem
skomplikowany rozkład interesów wokół każdego z nich – nie dający się sprowadzić do
prostej dychotomii konfliktu klasowego – sprawia, że obok tradycyjnych struktur masowych
ruchów społecznych (w tym zwłaszcza partii
robotniczych i związków zawodowych) powstają ruchy, których nie daje się zdefiniować przez
‘interes’ przypisany jakiejś grupie i skierowanej
przeciw innej, a raczej przez ‘interes’ rozwią-
zania jakiegoś problemu ‘ogólnospołecznego’”.
Albowiem: „Te ‘celowe’ ruchy społeczne w
nowy sposób definiują potrzeby społeczne; w
sposób dostosowany do nowego adresata –
rozbudowanej struktury władzy ekonomicznospołecznej, której całościowej praktyce przeciwstawiają równie całościową wizję” (s. 109).
Jednocześnie P. Marciniak wyraża rozczarowanie tradycyjnymi, „egoistycznymi” ruchami
społecznymi, gdyż próby połączenia obu w
„krajach postindustrialnych”, czyli wysokorozwiniętych krajach kapitalistycznych po 1968 r.
nie przyniosły trwałych rezultatów.
Inaczej sprawa przedstawia się w krajach
jeszcze przemysłowych, takich jak PRL, gdzie
słabo funkcjonowały lub wcale „kanały negocjowania klasycznych żądań ‘rewindykacyjnych’” klasy robotniczej. „Ruch wyrastający z
zachowań strajkowych i posiadający wiele
cech klasycznego ruchu robotniczego [czyli
przede wszystkim „Solidarność"], stając wobec
całościowego systemu władzy politycznej i
ekonomicznej, inkorporuje – zarówno w sensie
organizacyjnym, jak i ideologicznym – ‘celowe’
zadania przebudowy społeczeństwa. To tłumaczy silne nastawienie na wypracowanie
alternatywnych wartości organizujących nowy
porządek społeczny” (s. 110).
W mniemaniu Piotra Marciniaka: „Dzięki temu, że w trakcie tych wydarzeń abstrahuje się
od produkcji społecznej, rewolucja czy strajk
są przede wszystkim wielką manifestacją demokratycznej wspólnoty ludzi wolnych, wspólnoty, w której nie tylko wychodzi się poza panujące stosunki społeczne, ale na dalszy plan
spycha się również te specyficzne stosunki
społeczne, które konstytuują ruch robotniczy”
(s. 104).
Ta umiejętność przekroczenia „egoistycznych” postaw tradycyjnego ruchu robotniczego
wraz z umiejętnością „wypracowania alternatywnych wartości organizujących nowy porządek społeczny”, o której już pisał Włodzimierz
Marciniak, wykazała swoją niebywałą skuteczność w warunkach społeczeństwa przemysłowego, jakim była Polska Rzeczpospolita Ludowa końca lat 80. I to już w 2 lata od wydania
zbioru analizującego ruchy społeczne.
Przy czym, zachwalany przez obu braci
Marciniaków i Leszka Balcerowicza nowy rynkowy ład społeczny okazał się XIX-wiecznym,
wilczym kapitalizmem!
W kwestii konkretnohistorycznej, czyli w
kwestii komitetów fabrycznych 1917 r., publikacją rozstrzygającą stały się „Protokoły komitetów fabryczno-zakładowych Piotrogrodu w
1917 r.” w wyborze czy też ocenzurowane
przez Włodzimierza Marciniaka, ze wstępem i
w tłumaczeniu Wiktora Rossa (”Colloquia
Communia” 5-6 (16-17) 1984, ss. 5-48).
88
We wstępie do tej publikacji Wiktor Ross
wskazał na „ciągłość problematyki ekonomicznej i społeczno-politycznej podejmowanej
przez robotników na różnych etapach walki o
wyzwolenie społeczne, szczególnie w okresach przełomowych, w momentach ciężkich,
przewlekłych kryzysów ekonomicznych i społeczno-politycznych, załamania się legalnych
struktur władzy” (s. 6). Przy czym zaznaczył,
jakby mimochodem polemizując z Włodzimierzem Marciniakiem, że: „W dokumentach znaleźć można (…) przykłady twórczej inicjatywy
robotników zasiadających w komitecie. Należą
do nich propozycje dotyczące usprawnienia
pracy poszczególnych wydziałów, a nade
wszystko samodzielne podejmowanie produkcji wyrobów niezbędnych dla zwiększenia produkcji żywności przez chłopów” – nabrzmiały i
nierozwiązany problem relacji miasto-wieś,
który zdaniem W. Marciniaka jednoznacznie
świadczy o konieczności urynkowienia, a zatem samoregulacji gospodarki.
Odrzucając domniemany „egoizm” i partykularyzm rewolucyjnego ruchu robotniczego Wiktor Ross podkreślił, że w protokołach komitetów fabryczno-zakładowych z 1917 r. znajduje
„niewątpliwie wyraz myślenie o potrzebach
ekonomiki kraju w kategoriach globalnych,
wolne od zakładowego czy branżowego partykularyzmu, zabezpieczające interesy wszystkich pracujących grup ludności, które to interesy były ignorowane przez władze, prowadzące
militarystyczną politykę ekonomiczną” (s. 8).
“Szczytowym momentem walki z likwidatorską, autodestrukcyjną polityką biurokracji podejmowaną w skrajnie niekorzystnej dla siebie
sytuacji politycznej, jaka zaistniała na przełomie września i października [1917 r.], stał się
sprzeciw komitetów wobec demontażu i ewakuacji zakładów” (tamże).
Jak nadmienia W. Ross: „skala zainteresowań członków komitetu [Zakładów Putiłowskich] musi wywoływać uzasadniony podziw,
skoro w tak trudnych warunkach kraju troszczyli się oni o szkoły i przedszkola dla dzieci
pracowników, a nawet o porządki na koloniach
letnich. Zakłady posiadały także swój własny
teatr ‘Putiłowski’, a istniejąca przy komitecie
komisja kulturalno-oświatowa powołała do
życia ‘towarzystwo miłośników oświaty i sztuki’”.
Kończąc ten wątek i stawiając kropkę nad “i”
Wiktor Ross dodaje: “Zakłady Putiłowskie nie
stanowiły pod tym względem wyjątku”.
No cóż, można by powiedzieć, że przewaga
bolszewików w komitetach była nieomal powszechna, to oni wspólnie (i wspólnym przykładem) z rewolucyjnymi komitetami fabrycznymi spełniali rolę konstytuującą klasowy ruch
robotniczy tego okresu.
Sprawa nie była jednak tak prosta.
III. Komitety fabryczne a rewolucyjna przemoc
Nawet dla Włodzimierza Marciniaka było jasnym, że narastająca, wręcz „ciągła eskalacja
konfliktów między burżuazją i klasą robotniczą,
w warunkach pogłębiającego się kryzysu gospodarczego i społecznego, czyniła przemoc
rewolucyjną j e d y n y m s k u t e c z n y m
środkiem działania (…)” (W. Marciniak „Komitety fabryczne i kontrola robotnicza w Rosji w
1917 roku”, “Colloquia Communia” 6(11) 1983,
s. 66). Utrzymujące się wrzenie rewolucyjne i
sytuacja dwuwładzy pozwalały klasie robotniczej rozwijać formy samoorganizacji i przejść
do bezpośredniej kontroli nad zakładami pracy.
W innej sytuacji kapitał nie pozwoliłby na naruszenie prawa własności i mieszania się w działalność gospodarczą. Dopiero presja strajkujących załóg, masowe demonstracje siły i determinacja klasy robotniczej przesunęły punkt
ciężkości: na początku 1917 r. dynamika walk
klasowych pozwoliła klasie robotniczej przejść
do działań ofensywnych, zmieniających stosunek sił społecznych.
Powołanie na fali strajków i protestów robotniczych Rad Delegatów Robotniczych i Żołnierskich, a następnie komitetów fabrycznozakładowych, stawiało na porządku dnia kwestię władzy. Wyłonienie Rządu Tymczasowego
najwyraźniej nie załatwiało problemu. Kryzys
był nazbyt głęboki, aby mogły go powstrzymać
kompromisowe posunięcia. Chaos, samobójcza polityka klas panujących, głęboka dezorganizacja zasadniczych struktur i stosunków
społecznych, jak i towarzyszący temu gwałtowny rozwój różnorodnych form samoorganizacji, kontroli i samorządności klasy robotniczej na porządku dnia stawiały kwestię zniesienia prywatnej własności środków produkcji.
Z biegiem czasu coraz bardziej oczywistym
było, że roli tej nie spełni Rząd Tymczasowy
ani burżuazja. Patowa sytuacja sprzyjała siłom
kontrrewolucji. Nadzieją mógł być tylko rząd
odpowiedzialny przed masami ludowymi, a
konkretnie przed Radami Delegatów – czyli
rząd rewolucyjny, który miałby dość siły i poparcia społecznego, by zlikwidować własność
prywatną i ukierunkować rewolucyjne wrzenie.
Taką rewolucyjną formą władzy robotniczej
mogła być tylko dyktatura proletariatu, która w
konkretnohistorycznych okolicznościach przybrała postać rządu robotniczo-chłopskiego.
Zarówno w Radach Delegatów Robotniczych
i Żołnierskich, jak i w komitetach fabrycznozakładowych reprezentowane były wszystkie
liczące się partie socjalistyczne i anarchiści.
Jednak ze względów doktrynalnych tylko niektóre z nich gotowe były poprzeć przemiany
89
socjalistyczne. Część z nich zdecydowana była
ograniczyć rewolucję do horyzontu przemian
burżuazyjno-demokratycznych (mienszewicy,
eserowcy), a zatem gotowe były oddać zdobytą władzę burżuazji, upodmiotowienie klasy
robotniczej odsuwając na czas nieokreślony.
To zaś bezpośrednio rzutowało na spór o
kształt i kompetencje komitetów fabrycznych.
Mienszewicy opowiadali się za kontrolą państwową; opanowane przez nich związki zawodowe i Rady Delegatów – za kontrolą państwowo-społeczną. Za kontrolą robotniczą i
samorządem robotniczym optowały wyłącznie
ugrupowania skrajne: bolszewicy, komuniścimaksymaliści i anarchiści. Nawet lewicowi
eserzy stali na gruncie kontroli państwowej.
Wspomniana już dynamika walki klasowej
pozwoliła bolszewikom oprzeć się na komitetach fabrycznych i ugruntować swoje wpływy w
klasie robotniczej. Jednocześnie trudno mówić
o bolszewizacji komitetów fabrycznych.
Choć obie rewolucje 1917 r. uruchomiły proces rozwoju form samorządowych w szerokich
i różnorodnych grupach społecznych, co pozwoliło niektórym badaczom ruchów społecznych nazwać rewolucję 1917 r. REWOLUCJĄ
SAMORZĄDOWĄ, to jednak państwo porewolucyjne „formuje się na bazie tylko tych form
społecznej samoorganizacji, które zrodziły się
wewnątrz masowego ruchu rosyjskiego proletariatu” (Dmitrij O. Czurakow, Russkaja rewolucyja i raboczeje samouprawlenije, Moskwa
1998, s. 8). Co samo przez się „daje niezły
argument w ręce zwolenników poprzednich
teorii dyktatury proletariatu” – jak pisze tenże
Czurakow, badacz i entuzjasta komitetów fabrycznych postrzeganych jako organy samorządowe społeczeństwa obywatelskiego, wywodzące się od tradycyjnej rosyjskiej, ludowej
obszcziny (przedkapitalistycznej formy samorządu chłopskiego).
Jak zaznacza D. Czurakow (przyjmujący „integralne” ujęcie ruchu robotniczego): „w całym
okresie rewolucyjnym, zarówno po lutym, jak i
po październiku, potężny ruch dołów na rzecz
samoorganizacji, który przeistoczył się w proces formowania się komitetów fabrycznozakładowych, jak również innych organizacji
proletariackich, zachował niespodziewanie
trwałą odporność na wpływy i nacisk zewnętrzny. I to niezależnie od faktu, że komitety
od początku były areną ostrych starć konkurujących ugrupowań” (s. 25). Więcej, jego zdaniem komitety fabryczne tak naprawdę nie
podlegały istotnej kontroli i wpływom żadnego
centrum politycznego lub grupy takich centrów.
Wpływ zewnętrzny był ograniczony. Jego zdaniem dotyczy to również wpływów partyjnych
(s.26).
A jednak niezaprzeczalny (zauważalny nawet przez autora) wzrost wpływów bolszewików w komitetach fabrycznych wynikał z dość
oczywistych przyczyn: „bolszewicy nigdy nie
byli oddzieleni ścianą od ruchu samorządowego w produkcji. Bez wahań zmieniali hasła
partyjne na te, których twórcami byli robotnicy.
Ponadto bolszewiccy aktywiści wywalczyli
większość jako robotnicy posiadający największy autorytet w danym przedsiębiorstwie, a nie
jako członkowie partii” (s. 27).
Zdaniem Dmitrija Czurakowa robotnicy
świadomie bronili niezależności swoich komitetów od partii na wszystkich etapach rewolucji,
nawet w okresie zaniku ruchu samorządowego.
Jednak nawet odwołujący się do obszczinnych tradycji demokracji robotniczej D. Czurakow musi przyznać, że komitety fabryczne
pełniące zarówno funkcje rewolucyjne, jak i
stabilizujące sytuację społeczną (s. 35), w swej
pracy kreatywnej (sozedatelnoj – a nie destrukcyjnej, jak chce Marciniak) przechodzą od
początkowej, umiarkowanej pozycji do coraz
bardziej ofensywnych działań.
Faktycznie, najbardziej umiarkowane były
komitety, w których wpływ bolszewików był
nieznaczący. Jednak i one wraz z pogłębiającym się kryzysem przechodziły na pozycje
rewolucyjne. Pogarszającą się sytuację społeczno-gospodarczą coraz mniej mogły tolerować dołowe organa samorządu robotniczego.
O ile wcześniej poczucie zwycięstwa, jakie
miała „klasa rewolucyjna”, nie przeszkadzało
robotnikom współpracować z przeciwną (antagonistyczną) stroną, to teraz nastroje zdecydowanie się zmieniły. Robotnicy powszechnie
odrzucali zgniłe kompromisy. Tym samym, ich
komitety coraz częściej krytykowały ugodową
politykę Rad Delegatów Robotniczych, w przeciwnym razie same podlegały takiej krytyce ze
strony robotniczych załóg. Środkiem doraźnym
były ponowne wybory i, w ich rezultacie, zmiana kierownictwa i radykalizacja komitetów.
Proces ten daleko nie zawsze był równoznaczny z bolszewizacją komitetów.
Jak zauważa D. Czurakow, akcentujący
przede wszystkim specyfikę zjawiska, nieudane próby wprowadzenia w ogarniętej rewolucją
Rosji form społecznego partnerstwa i solidaryzmu społecznego (zapewniające „pokój społeczny”) sprzyjały tworzeniu się „nowych form
samoorganizacji proletariackiej, bardziej dostosowanych nie do pokojowych, lecz do nadzwyczajnych warunków zewnętrznych” (s. 41).
Czynnikiem determinującym rosnącą aktywność komitetów fabrycznych była dramatycznie
pogarszająca się sytuacja społeczno-ekonomiczna klasy robotniczej, a nie motywacja
polityczna.
90
Trafniej byłoby powiedzieć, że początkowo
kontrola robotnicza nad produkcją była najprostszą formą obserwacji uczestniczącej klasy robotniczej, której poddany był przeciwnik
klasowy. Taka kontrola nie mogła jednak przełamać stosunków obowiązujących w kapitalistycznej fabryce czy też przedsiębiorstwie.
Wraz z pogłębianiem się kryzysu i z rozwojem
rewolucji robotnicy i ich organizacje przechodzili od najbardziej palących i elementarnych
problemów związanych z przeżyciem do spraw
związanych z całościową obudową robotniczego bytu (s. 43). Coraz częściej też robotnicy
uświadamiali sobie, że „komitety są nie tylko
organizacją ekonomiczną, ale i polityczną,
ponoszącą odpowiedzialność za umacnianie
rewolucji” (s. 46).
Latem 1917 r. zauważalne są już jakościowe
zmiany w psychice i świadomości społecznej
klasy robotniczej. Robotnicy uznają komitety
za „organa rewolucyjnego samorządu” broniące ich profesjonalnych, grupowych i klasowych
interesów. Tym samym, staje się dla nich
oczywistym, że działania komitetów fabrycznych powinny być zgodne z „ogólnoproletariackimi zadaniami i stać wyłącznie na pozycjach walki klasowej proletariatu” (s. 49). Nie
jest to oczywiście równoznaczne z uznaniem
podległości komitetów strukturom partyjnym,
związkowym bądź państwowym. Konsekwencją takich ocen jest nieodparta potrzeba centralizacji komitetów w górę – od międzyzakładowych po regionalne. Logicznym dopełnieniem i konsekwencją tego procesu mają być
ogólnokrajowe struktury kontroli robotniczej.
Tymczasem, komitety fabryczne coraz częściej przechodzą od pasywnych form kontroli
do kontroli aktywnej, stając się organizacjami
samorządowymi. Niemniej robotnicy, nawet
biorąc na siebie niekiedy pełne zarządzanie
przedsiębiorstwem, wciąż jeszcze oddawali
właścicielom zysk z jego działalności. Dopiero
jesienią 1917 r. szerokość i różnorodność kontroli robotniczej osiągnęła poziom pozwalający
stwierdzić „wyjście walki robotniczej poza granice standardowych typów konfliktów”. A zatem, w przeddzień rewolucji październikowej
dynamika walk robotniczych doprowadziła do
„odrzucenia całego systemu wartości społeczeństwa burżuazyjnego” (s. 56).
Ta teza Dmitrija Czurakowa przeczy spiskowym teoriom dowodzącym, że Lenin i bolszewicy, przygotowując zamach, nie kierowali się
obiektywną dynamiką walk klasowych, a także
zapewnieniom zwolenników nieograniczonych
możliwości tzw. czynnika subiektywnego.
Jednak komitety rozwijały się nierównomiernie; pod koniec tego okresu nie obejmowały
nawet połowy przedsiębiorstw produkcyjnych.
Nie zdołały zatem w okresie przedpaździerni-
kowym, czyli przed powstaniem bolszewickim,
przekształcić się w siłę zdolną realnie zakwestionować samobójczy kurs gospodarki kapitalistycznej (s. 58).
Komitety fabryczne i inne formy samoorganizacji proletariatu pozostawały w bezpośredniej
zależności od zaostrzającej się walki klasowej
między klasą robotniczą a burżuazją. Można
zatem uznać, że wraz z powstaniem bolszewickim walkę tę klasa robotnicza podjęła na
wyższym, ogólnokrajowym szczeblu wykorzystując do tego instytucje państwowe dyktatury
proletariatu, pozwalające na upowszechnienie
działań rewolucyjnych i skoncentrowanie wysiłków na najbardziej newralgicznych odcinkach walki klasowej.
Działania te były zrozumiałe dla klasy robotniczej, niemniej w ocenie jej samorządowych
organizacji wymagały one konsolidacji wszystkich ugrupowań robotniczych – w tym zjednoczenia lub sojuszu partii socjalistycznych w
ramach Rad Delegatów Robotniczych.
Tymczasem, faktyczny dyktat jednej partii
oraz niechęć do rewolucji proletariackiej ze
strony mienszewików i eserowców wywołały w
zorganizowanych środowiskach robotniczych
niemałą konsternację.
Jednocześnie, oporu „klasy rewolucyjnej” nie
budziła ani przemoc rewolucyjna, ani dyktatura
proletariatu nad burżuazją i całą „klasą kontrrewolucyjną”. Bez poparcia robotników dla
rewolucyjnych przemian powstanie bolszewickie nie miałoby szans przetrwania. Co więcej,
w organizacjach robotniczych, takich jak komitety fabryczno-zakładowe czy związki zawodowe, wciąż obowiązywały zasady demokratyczne – działały wszystkie partie robotnicze i
socjalistyczne.
W miarę rozwoju sytuacji zmieniał się jednak
stosunek sił na korzyść bolszewików, którzy
konsekwentnie bronili rewolucji i interesów
klasy robotniczej. Nawet upaństwowienie i
przekształcenie samorządowych struktur komitetów fabrycznych w ogniwa władzy robotniczej
nie wywołało większych sprzeciwów. Robotnicy rozumieli, że w nadzwyczajnych okolicznościach dyktatura proletariatu wymaga wykorzystania instrumentów państwowych i centralizacji wysiłków. Co więcej, robotnicy rozumieli
także, że i bez nadzwyczajnych okoliczności
komitety fabryczne, które całkiem dobrze sobie
radzą z problemami doraźnymi, nie są w stanie
rozwiązywać problemów globalnych wynikających choćby z międzynarodowego kapitalistycznego podziału pracy. Niektórych z tych
problemów nie jest w stanie nawet rozwiązać
państwo rewolucyjne – wymaga to rewolucji
światowej. Sam fakt, że oddawali zyski z działalności przedsiębiorstw wskazuje, że zdawali
sobie sprawę z takich ograniczeń. Przeczy to
91
tezie W. Marciniaka o postrzeganiu kontroli
robotniczej jako sytuacji „pełnej wolności robotniczej”. Z faktu tego szczególnie zdawali
sobie sprawę bolszewicy.
Fala robotniczych protestów i robotniczych
strajków wybuchła dopiero w odpowiedzi na
zróżnicowanie płac w ramach NEP-u: „szczyt
strajkowej aktywności robotników w porewolucyjnym okresie przypada na lata 1923-1925,
czyli czas największego zwrotu państwa w
kierunku reform rynkowych w ekonomice – fakt
sam przez się znamienny. Później aktywność
strajkowa robotników spada – i to w czasie,
gdy znów decydujące znaczenie nabierają
tendencje centralistyczne” (s. 180), których
szczyt przypadał na okres „komunizmu wojennego”.
Dmitrij Czurakow przyznaje, że sprzeciw
wobec procesów upaństwowienia struktur komitetów fabrycznych był największy i najzaciętszy w tych zakładach, gdzie „nawiązany
został wewnętrzny dialog między robotnikami,
pracownikami nadzoru i przedsiębiorcami” (s.
178). Z tego faktu wyciąga stosowny wniosek:
„fabryczne samozarządzanie powinno obejmować robotnicze samorządy jako jedną z
części składowych”. Wówczas zachowany
zostałby „pokój społeczny” i funkcjonowałyby
należycie „mechanizmy poszukiwania kompromisu”.
Takie postawienie sprawy ukazuje Dmitrija
Czurakowa jako zwolennika partycypacji robotniczej, który w akcie sprzeciwu wobec etatyzacji gospodarki gotów jest zaaprobować
dowolne kompromisy, czyli zgniłe kompromisy
z kapitałem wolnorynkowym. Nie przypadkiem
jego zainteresowanie we współczesnym świecie budzą zaawansowane eksperymenty z
programem ESOP w USA (s. 189), które jakimś dziwnym trafem wpisuje on w obszar
tematyki związanej z samorządnością robotniczą. Zapomina przy tym, że system demokracji
robotniczej przeciwstawny jest nie tyle dyktaturze proletariatu i centralizacji, co demokracji
burżuazyjnej i dyktaturze kapitału.
Niemniej na pytanie – jakiej klasie, w ówczesnej Rosji, najbardziej sprzyjał system silnego i
scentralizowanego państwa? – odpowiada on,
że „właśnie robotnikom przemysłowym” (s.
166).
IV. Biurokratyzacja czy upaństwowienie?
Komitety fabryczne jako forma samoorganizacji klasy robotniczej od początku swego
istnienia dostosowane były do działania w
sytuacji nadzwyczajnej, czyli zaostrzającej się
walki klasowej. Działania zmierzające do ich
zalegalizowania, ukierunkowania i określenia
ich uprawnień były wypadkową stosunku sił –
efektem kompromisu, którego wyrazem był
również Rząd Tymczasowy. Kompromisowe
propozycje socjalnego partnerstwa i pokoju
społecznego w 1917 r. nie miały szans powodzenia. W tej sytuacji ewolucja komitetów fabrycznych od form samoorganizacji klasy robotniczej do postaci samorządu robotniczego
była wypadkową dynamiki walki klasowej. Wypadkowa ta sprzyjała niewątpliwie radykalizacji
komitetów i pozostałych organizacji robotniczych, które musiały wybierać między rewolucją a kontrrewolucją. Tymczasowość kompromisów była aż nazbyt oczywista, by można
było oczekiwać, że komitety ograniczą swoje
zadania do uprawnień zatwierdzonych przez
Rząd Tymczasowy.
Wkrótce okazało się, że w odpowiedzi na
sabotaż, lokauty, dezorganizację i militarystyczną politykę gospodarczą czy gwałtowne
ubożenie klasy robotniczej, komitety fabryczne
jako rewolucyjne organizacje tej klasy przystąpiły do zabezpieczenia i organizacji całościowych warunków pracy i bytu robotników. A
zatem nie tylko ekonomicznych, ale i społeczno-politycznych. Szerokość zadań od początku
wymagała metod nadzwyczajnych i stosowania
nie tylko ekonomicznych środków przymusu.
Częstokroć nie wystarczał nawet nacisk moralny. Przejście do form kontroli aktywnej i
całościowej wiązało się z obowiązkiem zabezpieczenia i zaopatrzenia załóg w podstawowe
produkty – niezbędne dla produkcji i życia. W
nadzwyczajnych okolicznościach komitety nie
stroniły nawet od rekwizycji mąki czy nadwyżek towarów.
Zdaniem Dmitrija Czurakowa „działalność
zaopatrzeniowa pasowała idealnie do fabryczno-zakładowych komitetów jako organów
przedstawicielstwa produkcyjnego. Pozwalała
bowiem robotnikom stosować swój organizacyjny potencjał i otrzymywać realną korzyść,
tym samym realnie poprawiać własne położenie. Nakierowana jakby na zewnątrz energia
komitetów w tym przypadku nie przynosiła strat
w pracy przedsiębiorstwa”. Więcej, aprobata
takich działań przez właścicieli podtrzymywała
nawet partnerstwo socjalne (s. 51). Komitety
nie ograniczały się jednak tylko do tej działalności.
W swym rozwoju komitety fabryczne doszły
nawet do nieodpartej, choć nierealistycznej dla
nich, potrzeby kontrolowania banków, a zatem
zrozumienia potrzeb kontroli państwa rewolucyjnego nad kapitałem finansowym.
Ewolucja komitetów fabrycznych w kierunku
organizacji samorządowych stawiała również
na porządku dnia walkę o dyscyplinę pracy. W
tym przypadku komitety fabryczne stosowały
nawet przymus administracyjny.
Tak szerokie zadania pozwalały komitetom
wykształcić aparat, który stał się podstawą
92
zakładowych i regionalnych ogniw upaństwowionej kontroli państwa robotniczego (państwowej kontroli). Takiego aparatu nie posiadały związki zawodowe i partie robotnicze.
Komitety fabryczne w swym rozwoju stanęły
jednak przed nierozwiązywalnym dylematem.
Okazało się bowiem, że ruch ten w swoim
historycznym kształcie nie jest w stanie rozwiązać nabrzmiałych problemów społecznych,
w tym niewydolności i zacofania i finansowania
całego systemu gospodarczego.
Nic zatem dziwnego, że po rewolucji październikowej proces budowy państwa robotniczego i upowszechnienia kontroli robotniczej w
szeregu mniejszych zakładów pracy pokrywa
się z procesem biurokratyzacji komitetów fabrycznych oraz procesem biurokratyzacji Rad,
jako nowego państwowego ciała administracyjnego. Komitety fabryczne nie są wyjątkiem,
a zatem podobnie jak inne rewolucyjne instytucje społeczne w sytuacji względnej stabilizacji
podlegają procesom biurokratyzacji. Są zatem
na równi z innymi organami państwa radzieckiego wyznacznikiem biurokratyzacji dyktatury
proletariatu. Nadmierne przyrosty biurokratyczne były widoczne już w początkowym
okresie kształtowania się państwa rewolucyjnego, udział upaństwowionych komitetów fabrycznych w tym procesie jest oczywisty.
Zdaniem licznych badaczy komitetów fabrycznych, ustrzec je przed biurokratyzacją i
upaństwowieniem może jedynie wprowadzenie
rynkowych mechanizmów ekonomicznych.
Alternatywą dla konkurencji rynkowej może
być jednak równie dobrze konkurencja polityczna w ramach instytucji dyktatury proletariatu, która oczywiście nie wyklucza działania
praw ekonomicznych. Konkurencja polityczna
partii robotniczych i socjalistycznych pozwala
jedynie korygować (w okresie przejściowym)
zgodnie z potrzebami klasy robotniczej przegięcia, zarówno te prorynkowe, jak i te biurokratyczne. Przy czym, istotne jest, że klasa
robotnicza już wówczas wykazywała wyraźną
niechęć do urynkowienia gospodarki, czego
dowodem jest największa fala strajków w okresie NEP-u. Taki oparty na konkurencji partii
(wewnątrz organizacji robotniczych, w przeciwieństwie do burżuazyjnej demokracji parlamentarnej) typ dyktatury proletariatu można
nazwać demokracją robotniczą.
Rzecz w tym, że w rewolucyjnej Rosji zabrakło ugrupowań, które jednocześnie opowiedziałyby się za rewolucją proletariacką i, w
przeciwieństwie do lewych eserów, stroniły od
metod terrorystycznych (zbrojnych) w walce z
bolszewikami o kierunek przemian.
Z perspektywy historycznej widać, że nie
sprawdziło się również partyjniackie podejście
do ruchu robotniczego zakładające, nie wie-
dzieć czemu, że tylko jedna partia może reprezentować interesy klasy robotniczej, oczywiście „nasza”. Potrzeba istnienia i współpracy
kilku podmiotów rewolucyjnych od początku
była oczywista dla robotników. Niedocenienie
takiej potrzeby przez bolszewików zemściło się
po stokroć.
Jak przyznaje Lew Trocki, pluralizm partii
socjalistycznych i zakaz frakcji wprowadzono
czasowo w nadzwyczaj niekorzystnych i dramatycznych okolicznościach. Zdaniem L. Trockiego zwycięstwo rewolucji proletariackiej w
Niemczech pozwoliłoby dopuścić konkurencję
partyjną i programową. Proces stalinizacji i
upaństwowienia rewolucyjnego ruchu robotniczego, w tym Kominternu, odsunął na dziesięciolecia tę alternatywę i te rozważania.
V. Bolszewizacja komitetów fabrycznych
System samorządu robotniczego tworzy się
już latem 1917 r., wraz z przejściem komitetów
fabrycznych do sprawowania kontroli robotniczej w skali szerszej od pojedynczego zakładu.
Wspólne działanie niewątpliwie wymaga koordynacji, sprzyja również tworzeniu się wszelkiego rodzaju centrów: miejskich, międzyzakładowych, gałęziowych, produkcyjnych i terytorialnych – świadczących o potrzebie jednoczenia ruchu komitetów fabryczno-zakładowych. Jak wskazuje Dmitrij Czurakow opierając się na najnowszych badaniach, doliczono
się aż 94 zjednoczonych centrów komitetów
fabryczno-zakładowych, z czego 75 miało charakter terytorialny, 8 – branżowy, a 11 – produkcyjny. Spośród 75 centrów terytorialnych
65 kierowali bolszewicy (D. O. Czurakow Russkaja rewolucyja i raboczeje samouprawlenije,
Moskwa 1998, s. 70).
Proces upolitycznienia komitetów fabrycznych przebiegał w trybie przyśpieszonym w
miarę narastania dynamiki walk klasowych i
zwoływania kolejnych konferencji komitetów
fabrycznych. Konferencje takie odbywały się
na przestrzeni całego 1917 r. w licznych miastach Rosji. Spośród 49 konferencji i zjazdów
ruchu komitetów fabrycznych, które odbyły się
między 29 kwietnia a 5 lipca, tylko na 4 forach
dominowała prawica socjalistyczna, na pozostałych zdecydowaną przewagę mieli bolszewicy. Oni też jako jedyni byli w stanie dotrzymać kroku radykalizującej się klasie robotniczej. O gwałtownym przesuwaniu się nastrojów
na lewo świadczą wysuwane przez robotników
hasła „natychmiastowej nacjonalizacji” całych
gałęzi przemysłu oraz „przymusowej syndykalizacji” zakładów, nie mówiąc już o kontroli
produkcji i banków.
Nic zatem dziwnego, że na I Ogólnorosyjskiej Konferencji komitetów fabryczno-zakładowych, zwołanej w przeddzień Rewolucji
93
Październikowej (17-22 października 1917 r.),
na 99 delegatów z głosem decydującym i 68 z
głosem doradczym, aż 86 to bolszewicy.
Wśród pozostałych znalazło się 22 eserów, 11
anarchosyndykalistów, 8 mienszewików, 6
eserów-maksymalistów. O postępach upolitycznienia robotników najlepiej świadczy fakt,
że tylko 4 delegatów nie potrafiło określić jednoznacznie swojej przynależności partyjnej (s.
72).
W rezultacie konferencji wybrano 9-osobową
Centralną Radę fabryczno-zakładowych komitetów Rosji.
Zdecydowanie wolniej postępował proces
bolszewizacji już upolitycznionych Rad.
Jednak proces samostanowienia systemu
samorządów robotniczych nie miał charakteru
powszechnego, co więcej, powiązania międzyzakładowe, terytorialne i ponadlokalne nie były
trwałe. Z reguły zanikały one po osiągnięciu
celów doraźnych. Zmieniał się również zakres i
formy ich działalności, które często miały charakter interwencyjny i właśnie doraźny. W tej
sytuacji Centralna Rada nie mogła stać się
faktycznym centrum ruchu komitetów fabrycznych. Słabość i nietrwałość to zresztą charakterystyczne i, by tak rzec, obiektywne cechy
ruchu komitetów fabrycznych. Taką prawidłowość rozwoju organizacji samorządowych
klasy robotniczej odnotowuje nawet Dmitrij
Czurakow (s. 74), który uwzględniając tę prawidłowość odwołuje się, nota bene, do stosownych wywodów i autorytetu K. Marksa
przestrzegającego przed nadmiernymi oczekiwaniami i wskazującego na partykularyzm
obszcziny i samorządów.
Przekraczanie przez komitety fabryczne granic lokalnych i granic partykularyzmów miało
charakter nietrwały, pozwalało jednakże zakwestionować obowiązujący dotychczas, burżuazyjny model stosunków społecznych, w tym
również ustrój państwa.
Jak podkreśla Dmitrij Czurakow „okresowo
wyraźnie wyodrębniający się sojusz różnorodnych organów samorządów nie stał się trwałą
konstrukcją przyszłej państwowości” (s. 76).
Jego zdaniem przyczyną takiego stanu rzeczy
był nie tyle separatyzm robotników, co słabość
systemu ukształtowanego po rewolucji lutowej,
czyli niedostosowanie tego prozachodniego
systemu do specyfiki rosyjskiej – tradycyjnej i
głębokiej demokratyczności systemu pracy,
czego symbolem była rosyjska ludowa obszczina. Przy czym, D. Czurakow odnotowuje
wręcz naturalną potrzebę współdziałania „dwu
gałęzi proletariackiej samoorganizacji”: komitetów fabrycznych i Rad Delegatów Robotniczych i Żołnierskich oraz oddolne współdziałanie organów samorządu produkcyjnego (komitetów fabrycznych) z organami samorządu
profesjonalnego (związkami zawodowymi).
Konflikty między tymi ostatnimi, jego zdaniem,
miały podłoże polityczne (ścieranie się wpływów bolszewików i mienszewików, konflikt
między prawym i lewym skrzydłem socjaldemokracji) i ogólne, cywilizacyjne: zderzenie
modelu zachodniego, propagowanego konsekwentnie przez mienszewików, z modelem
społeczeństwa obywatelskiego wywodzącym
się z żywych tradycji ludowej demokracji (obszcziny).
Takie cywilizacyjne podejście przeciwstawia
on podejściu klasowemu, marksistowskiemu,
metodologicznie „alternatywnemu wobec podejścia cywilizacyjnego” (s. 67). Przeciwstawienie to Dmitrij Czurakow doprowadza do
logicznego końca, próbując Marksowską dialektycznie rozwiniętą analizę społeczeństwa
burżuazyjnego, której „elementarną formą” był
„towar”, zastąpić odpowiednią matrycą wraz z
elementarnym i pierwotnym ogniwem – obszcziną (s. 176). W ten sposób niedwuznacznie, choć nie wprost, nawiązuje on do anarchistycznych i anarchosyndykalistycznych idei
kolektywizmu, zachowując przy tym rosyjską
specyfikę.
Model zachodni widzi Czurakow nie tylko w
kontekście wpływów liberalnych demokratów
(kadetów) czy mienszewików, lecz również
wewnętrznych podziałów w partii bolszewickiej.
Ogólnie rzecz biorąc, zarzuca bolszewikom
etatyzm, który stwarzał największe zagrożenie
dla „samodzielności i dalszego rozwoju niezależnych organów samorządu robotniczego w
produkcji, czyniąc kryzys tych struktur praktycznie nieuniknionym” (s. 112).
Przy czym D. Czurakow akcentuje, że tendencja do etatyzacji i przypisywania decydującej roli państwu miała w tym czasie charakter
powszechny, ogólnoświatowy, co bez wątpienia wiązało się z militaryzacją i wojną światową, czyli koniecznością centralizacji wszelkiej
działalności gospodarczej w ramach społeczeństwa industrialnego z jego dwiema przodującymi, a zarazem antagonistycznymi klasami: burżuazją i klasą robotniczą.
W 1917 r. ten industrialny układ był poniekąd
determinujący zważywszy na niezrozumienie i
nie docenianie przez bolszewików znaczenia
specyficznie rosyjskich wartości demokracji
pracowniczej (w tym przypadku obszcziny),
które mogłyby stać się alternatywą dla etatystycznego upaństwowienia.
Tak określona, ahistoryczna alternatywa
charakterystyczna jest dla współczesnych wizji
społeczeństwa obywatelskiego zakładających
przejście z kapitalizmu/industrializmu do postindustrializmu. Podobny punkt widzenia reprezentują wyznawcy tzw. socjalizmu samorządowego.
94
D. Czurakow otwarcie przyznaje, że nie ma
pewności, jak miałaby wyglądać struktura socjalna w społeczeństwie postindustrialnym, na
progu którego – jego zdaniem – stoi współczesna Rosja, jednak domniemywa, że wyparty z
niej zostanie dominujący dotychczas „industrialny układ”. Tym samym, samorząd robotniczy zostanie zastąpiony lub będzie zaledwie
jedną z części składowych samorządu pracowniczego i obywatelskiego. Jednocześnie
antagonizm klasowy między proletariatem a
burżuazją zastąpi kooperacja „klasy handlowoprzemysłowej” z „klasą pracowniczą”, co wynika z „konieczności poszukiwań szerokiego
kompromisu” (s. 186) w ramach nowoczesnych
instytucji społecznych.
Uwikłany w reklamę specyfiki rosyjskiej i
swoich, jakże specyficznych samorządowych
wizji, nie zadaje on sobie pytania o to, co by
było, gdyby w roku 1917 zabrakło w Rosji bolszewików. Jak rozwijałaby się i czym skończyła „REWOLUCJA SAMORZĄDOWA”?
Wszak nietrwałość form samoorganizacji i
samorządności robotniczej każe domniemywać, że kompromis między rewolucją na jej
tzw. proletariackim etapie a kontrrewolucją był
wówczas wykluczony. Dla „klasy rewolucyjnej”
– klasy robotniczej – nie była to rzecz bez znaczenia. Albowiem nieobojętny jest dla niej terror kontrrewolucyjny, który, w przeciwieństwie
do państwowych instrumentów przymusu dyktatury proletariatu wymierzonych w burżuazję i
stare klasy panujące, zmierza wprost do jej
bezwzględnej pacyfikacji.
Nawet Dmitrij Czurakow musi przyznać, że
„robotnicy popierali scentralizowaną regulację
państwową i nie przeciwstawiali jej własnej,
samodzielnej działalności ekonomicznej” (s.
152). Ich sprzeciw budził nie interwencjonizm
państwowy i centralizacja, lecz przejawy biurokratyzacji i oderwania się robotniczej władzy
od swoich robotniczych korzeni. Powszechnie
odrzucano jedynie mechanizmy biurokratyczne, którym przeciwstawiano kontrolę i władzę
robotniczą.
Wyróżniając w swych dociekaniach specyfikę ekonomicznych i kreatywnych form rosyjskiej demokracji robotniczej D. Czurakow poprzestaje na stwierdzeniu, że destrukcyjna rola
komitetów fabrycznych – tak eksponowana
przez Włodzimierza Marciniaka – związana
była z obaleniem starego porządku (s. 28).
Fakt, że rewolucyjny aspekt demokracji robotniczej i rewolucyjna forma komitetów fabrycznych z natury swej w znacznym stopniu są
zakorzenione w aspekcie internacjonalistycznym rewolucji, stawia tę kwestię poza obszarem zainteresowań autora.
W tym kontekście należy przyjąć, że bolszewizacja komitetów fabrycznych, po macosze-
mu traktowana przez zwolenników tezy o specyfice i wyjątkowości, pokrywa się w znacznym
stopniu z krystalizacją rewolucyjnej formy i
rewolucyjnego aspektu działalności komitetów.
Ta zaś rewolucyjna, internacjonalistyczna forma nie sprowadza się wyłącznie do podobieństwa zewnętrznego – różnic nie brakuje, czego
przykładem jest choćby rewolucja niemiecka
1918 r.
W Niemczech również powstały rady robotnicze, które „niemal natychmiast podejmowały
się zaopatrzenia ludności, niekiedy nawet
utrzymania porządku. Niemniej ruch rewolucyjny miał charakter żywiołowy. W Niemczech
nie było ani wyraźnie sprecyzowanego programu rewolucyjnego, ani siły politycznej, dążącej do zdecydowanego pogłębienia procesów rewolucyjnych. (…) Tam, gdzie kierownictwo w radach przejęli konsekwentni rewolucjoniści (…) rady stały się rzeczywistymi ludowymi organami wykonawczymi: oczyszczały aparat państwowy z elementów reakcyjnych,
wprowadzały kontrolę nad produkcją, ustanawiały 8-godzinny dzień pracy, a nawet proklamowały ‘Republiki Rad’. Jednakże w zdecydowanej większości rad (…) decydujący głos
miała reformistyczna SPD i prawica USPD.
(…)
10 listopada 1918 r. obie partie porozumiały
się w sprawie utworzenia rządu – Rady Pełnomocników Ludowych (…). Wkrótce też nastąpiły pierwsze reformy społeczne, jak: pełna
swoboda stowarzyszeń i zgromadzeń, 8godzinny dzień pracy, umowy zbiorowe, tworzenie rad robotniczych w większych zakładach pracy, ubezpieczenia od bezrobocia i
powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn i
kobiet w wieku ponad 20 lat. W dniu 15 listopada 1918 r. Centralna Komisja Związków
Zawodowych zawarła porozumienie ze związkami pracodawców, w wyniku którego powołano do życia Centralną Wspólnotę Pracy (…).
Nie było już mowy o wywłaszczaniu kapitału,
lecz wysunięto koncepcję współpracy z nim
[„szerokiego kompromisu społecznego"]. Pracodawcy uznali związki zawodowe za oficjalne
przedstawicielstwo robotnicze, Centralna Komisja natomiast uznała prywatną własność
środków produkcji i zobowiązała się powstrzymać robotników od wystąpień, które godziłyby
w to prawo” (Tadeusz Kotłowski, Niemcy 19191923, Poznań 1986, s. 22-23). Dla SPD rewolucja była już 10 listopada zakończona.
W tych warunkach rady rychło utraciły
wszelkie rzeczywiste znaczenie dla klasy robotniczej. Robotnicy w swej masie pozostali
niewdzięczni.
Nie brakuje zatem również podobieństw:
„szeroki kompromis społeczny” to wspólna
cecha zarówno „integralnego ujęcia” ruchu
95
robotniczego (Piotr Marciniak), jak i „cywilizacyjnego” (Dmitrij Czurakow). Wspólna dla
współczesnej socjaldemokracji. Wspólna – w
opozycji do podejścia klasowego i konkretnohistorycznych uwarunkowań walki klasy robotniczej. Odmienna od bezkompromisowego
podejścia konsekwentnych rewolucjonistów.
Nie brakuje również badaczy, którzy sam
bolszewizm, z jego niechęcią do „szerokiego
kompromisu społecznego” i umiejętnością
dostosowania się do dynamiki wystąpień robotniczych, odnoszą do specyfiki rosyjskiej lub
azjatyckiej.
VI. Samodzielność przedsiębiorstw – biurokratyczna namiastka demokracji robotniczej
Pod rządami Stalina, do 1937 r., formalnie
utrzymywał się pośredni wpływ robotników na
gospodarkę i warunki ekonomiczne. Kontrola
robotnicza w swej formie namiastkowej sprowadzona została jednak do ram tzw. trójkąta,
w którym oprócz dyrektora przedsiębiorstwa
uczestniczyli szefowie zakładowych związków
zawodowych i zakładowej organizacji partyjnej,
odpowiedzialni zarówno przed własną bazą
członkowską, jak i przed instancjami nadrzędnymi. Teoretycznie organizacje zakładowe:
związkowa (reprezentacja wszystkich zatrudnionych) i partyjna (reprezentacja świadomych
klasowo robotników) miały korygować decyzje
jednoosobowego kierownictwa zakładu. Jednak w praktyce w latach 30. nastąpiło pełne ich
podporządkowanie biurokracji państwowej i
gospodarczej, czemu sprzyjało upaństwowienie związków zawodowych i partii robotniczej.
Proces ten był na tyle skuteczny, że w 1937 r.,
na plenum KC, A. Żdanow mógł stwierdzić
autorytatywnie, podpierając się autorytetem
Stalina, że trójkąt stanowi całkowicie zbędną
formę zbliżoną do organu kolegialnego zarządzania. W tychże latach dodatkowo ograniczono rolę związków zawodowych – likwidując,
np. umowy zbiorowe (1934) i wpływ związków
na kształtowanie siatki płac, nie mówiąc już o
innych formach samoorganizacji robotników,
za wyjątkiem kulturowych, a przede wszystkim
subkulturowych, trudnych do kontrolowania
nawet w ramach struktur biurokratycznych.
W przeciwieństwie do Jugosławii i Polski,
gdzie eksperymenty z samorządem robotniczym były kontynuowane po II wojnie światowej, w ZSRR nawet chruszczowowska odwilż
nie przyniosła istotnych zmian w upodmiotowieniu robotników. Niezmiennie argumentowano, że ZSRR był na innym etapie rozwoju.
Tym większym zaskoczeniem było opublikowanie – już po wstrząsie, jaki niewątpliwie
wywołały wydarzenia w Polsce w latach 19801981 – artykułu ówczesnego przywódcy
ZSRR, Jurija Andropowa, zatytułowanego
“Nauki Karola Marksa i niektóre problemy budownictwa socjalistycznego” (”Kommunist” z
marca 1983 r.), w którym wrócono, ni stąd – ni
zowąd, do tematu demokracji pracowniczej i
kolektywnych form zarządzania. W ślad za tym
artykułem poszły też rozwiązania prawne (na
co wskazuje D.O. Czurakow, op. cit.). 12
kwietnia opublikowano projekt rozporządzenia
“O kolektywach pracowniczych i zwiększeniu
ich roli w zarządzaniu przedsiębiorstwami,
instytucjami i organizacjami”. Projekt niezwłocznie został zatwierdzony i uzyskał wszelkie stosowne umocowania prawne.
W ten oto sposób odgórnie i biurokratycznie
zapoczątkowany został proces organizacji, a
nawet częściowej samoorganizacji rad załóg
pracowniczych (sowietow raboczich kolektiwow, w skrócie: STK), które w połowie lat 80.
funkcjonowały już w większości radzieckich
przedsiębiorstw. Najbardziej aktywne z rad
stworzyły nawet samodzielną strukturę, pod tą
samą nazwą.
Wraz z gorbaczowowską pieriestrojką zaostrza się jednak walka klasowa – na proces
organizacji i samoorganizacji rad załóg pracowniczych (STK) nakładają się protesty i wystąpienia robotnicze. Wystąpienia te niewątpliwie sprzyjają rozwojowi form samoorganizacji
robotniczej. Tworzą się najprzeróżniejsze komitety strajkowe, zjednoczone fronty robotnicze i alternatywne związki zawodowe, czy
miejskie robotnicze komitety pomocy, które z
biegiem czasu przekształcają się w raczkujące,
radykalne ugrupowania polityczne. Ten żywiołowy proces, pod nieobecność rewolucyjnej
partii robotniczej i rewolucyjnego kierownictwa,
kończy się na początku lat 90. wraz z administracyjną decyzją odstąpienia od namiastkowych form demokracji robotniczej i polityką
prywatyzacji przedsiębiorstw sprzyjającą uwłaszczeniu biurokracji państwowej.
Jednocześnie, skutki prywatyzacji dla demokracji i samoorganizacji robotniczej okazują się
wręcz katastrofalne, podobnie zresztą jak dla
całej klasy robotniczej, która w ZSRR w międzyczasie zwielokrotniła swoją liczebność.
Przy nich upaństwowienie i nacjonalizacja
przemysłu z pierwszych lat władzy radzieckiej
wydają się wręcz zbawienne i uzasadnione.
Zważywszy, że po prywatyzacji realnymi właścicielami przedsiębiorstw stali się przedstawiciele poprzedniej administracji (nomenklatury) i
nowej finansowej elity bezwzględnie wyzyskujący robotników, zaś wiodącą pozycję wśród
finansowej elity zajął kapitał zagraniczny i spekulacyjny, należy uznać, że nowy ustrój bezapelacyjnie został wprowadzony w interesie
nuworyszowskiej i monopolistycznej burżuazji,
96
której w sukurs przyszedł międzynarodowy
kapitał finansowy.
Z punktu widzenia klasy robotniczej wymiar
klęski jest wręcz katastrofalny, choć nie druzgocący. Druzgocącym ciosem była, poprzedzająca demontaż ZSRR i obozu „realnego
socjalizmu”, organizacyjna likwidacja rewolucyjnego ruchu robotniczego dokonana przez J.
W. Stalina.
O nieprzypadkowej roli przypadku w historii
(zamiast zakończenia)
100 lat temu, na początku XX wieku Róża
Luksemburg, polemizując z Leninem w kwestii
organizacyjnej, wyrażała myśl, że socjaldemokracja jest ruchem samej klasy robotniczej.
Jako taki nie mógł on stać na stanowisku sekciarskim i odcinać się za pomocą papierowych
paragrafów od procesów w nim zachodzących.
Według Róży: “(…) całkiem chybiona jest sama myśl, jakoby w interesie ruchu robotniczego leżało odparcie masowego napływu tych
żywiołów, które zostają wydzielone przez postępujący rozkład społeczeństwa burżuazyjnego” (Róża Luksemburg „Zagadnienia organizacyjne socjaldemokracji rosyjskiej”, Wybór pism,
Warszawa 1959, t.1, s. 354).
Ale „twierdzenia, że socjaldemokracja, klasowa przedstawicielka proletariatu, jest jednocześnie przedstawicielką wszelkich postępowych interesów społeczeństwa i wszelkich
ofiar uciśnionych przez ustrój burżuazyjny, nie
wolno interpretować w tym sensie tylko, że
program socjaldemokratyczny idealnie obejmuje wszystkie te interesy. Twierdzenie to stanie
się ciałem w postaci historycznego procesu
rozwojowego, mocą którego socjaldemokracja
również jako p a r t i a p o l i t y c z n a stanie się stopniowo schroniskiem najróżniejszych
niezadowolonych żywiołów, że stanie się ona
rzeczywiście partią ludu przeciw znikomej
mniejszości panującej burżuazji. Chodzi tylko o
to, aby potrafiła ona obecne bolączki tej wielobarwnej, biegnącej za nią rzeszy podporządkować na długo celom ostatecznym klasy robotniczej, aby potrafiła nieproletariacki duch
opozycyjny wciągnąć do rewolucyjnej akcji
proletariackiej – jednym słowem zasymilować i
przetrawić napływające do niej żywioły. To
ostatnie jest jednakże tylko tam możliwe, gdzie
– jak dotąd w Niemczech – silne, wyszkolone,
doborowe jądro proletariackie nadaje już ton
socjaldemokracji i jest dostatecznie świadome,
aby zdeklasowane i drobnomieszczańskie żywioły podporządkować sprawie rewolucji. I w
tym wypadku bardzo celowe jest surowsze
nawet przeprowadzenie idei centralizacji w
statucie organizacyjnym i surowsze ujęcie
dyscypliny partyjnej w paragrafy. (…) Jednakże i w tym wypadku statut partyjny sam przez
się nie powinien być bynajmniej orężem dla
odparcia oportunizmu, lecz jedynie ostatecznym, przymusowym środkiem wywierania
wpływu rzeczywiście istniejącej rewolucyjnoproletariackiej większości w partii” (tamże, s.
355).
Ale dla Róży Luksemburg napływ żywiołów
burżuazyjnych nie był jedynym źródłem prądów oportunistycznych w socjaldemokracji:
„inne źródło leży raczej w samej istocie walki
socjaldemokratycznej, w jej sprzecznościach
wewnętrznych. (…) Powiązanie wielkiej masy
ludowej z celem wychodzącym poza ramy
całego dzisiejszego ustroju, walki codziennej z
przewrotem rewolucyjnym – oto sprzeczność
dialektyczna ruchu socjaldemokratycznego,
który musi się konsekwentnie przebijać między
dwiema skałami podwodnymi: między zatraceniem owego masowego charakteru a wyrzeczeniem się celu ostatecznego, między powrotem do roli sekty a przekształceniem się w
burżuazyjny ruch reformistyczny” (tamże, s.
356).
Już w okresie wojny, niechęć rewolucyjnego
skrzydła SPD do stania się „sektą” wyraziła się
w niechęci do utworzenia własnej partii, niezależnej nie tylko od oportunistycznej prawicy,
ale i od chwiejnego centrum. Przez cały okres
trwania Rewolucji Niemieckiej problem braku
samodzielnej partii rewolucyjnej wracał jak
bumerang na każdym etapie tej rewolucji.
Po upływie stulecia (tekst artykułu Róży Luksemburg opublikowano w „Iskrze” 10 lipca
1904 r.) łatwo jest zapewne krytykować Grupę
Spartakusa za niechęć do odrzucenia swoich
wcześniejszych poglądów, nawet jeżeli to odrzucenie w praktyce wymusiła rzeczywistość –
tyle, że w sytuacji, gdy było już zbyt późno.
W SPD przewagę (jak najbardziej biurokratyczną) zyskała prawica głosująca za kredytami wojennymi i staczająca się coraz bardziej
na pozycje kolaboracji z reżymem cesarskojunkierskim, już na początku wojny. Polityka
SPD rozmijała się całkowicie z nastrojami klasy robotniczej, jednak klasa ta nie miała alternatywy programowej ani organizacyjnej. Jeszcze w grudniu 1916 r., kiedy zanosiło się na
rozłam w SPD i przejęcie przez lewicową opozycję organu partyjnego “Vorwaerts”, opozycja
nie zdecydowała się na ten krok pozwalając na
wykluczenie się z grona partyjnego. To wykluczenie zapobiegło rozłamowi i ewentualnemu
stworzeniu rewolucyjnej partii.
W latach 1917-1918, w przeciwieństwie do
sytuacji w Rosji i taktyki bolszewików, w Niemczech spontanicznie kształtujące się zalążki
organizacji rewolucyjnych – komitety robotnicze pod kierownictwem Rewolucyjnych Zwierzchników – nie spotkały się ze zdecydowanym
poparciem ze strony rewolucyjnych socjalde-
97
mokratów. Uwikłanie w rozbieżności programowe z centrum, nie rozwikłane wcześniej,
skutecznie storpedowało próby owej współpracy.
Tymczasem żywiołowe wystąpienia klasy
robotniczej były w stanie wpływać na ustępstwa ze strony prawicy SPD. Problem tkwił w
fakcie, że oczyszczona z elementów lewicowych i rewolucyjnych, partia ta uzyskała czystość ideologiczną i zwartość organizacyjną,
której brakowało rewolucjonistom i centrum
połączonym w USPD. Sile organizacyjnej SPD
nie były w stanie sprostać słabe i niespójne siły
organizacyjne lewicy rewolucyjnej. Problem
zatem tkwił nie w masach, ale właśnie w braku
organizacji rewolucyjnej.
W polemice Róży Luksemburg z Leninem z
1904 r., argumentacja Róży wydaje się bardziej przekonująca. Jest w niej rozmach,
otwartość i wizja, której brak aptekarskim wywodom Lenina, brzmiącym niczym kazuistyka.
Czyż nie jest przekonujący argument Róży, że
nie da się rozwiązać zawczasu problemów,
które wyłonią się w toku procesu?
O ile wybuch wojny był szansą dla takiego
kraju, jak Rosja i dla jej rewolucyjnego ruchu
robotniczego, o tyle wojna była klęską tej wizji
procesu przezwyciężenia kapitalizmu, jaki był
konstytutywny dla socjaldemokracji niemieckiej.
Rewolucyjni marksiści, skupieni wokół Róży
Luksemburg, odnosili przed wojną błyskotliwe
zwycięstwa nad oportunistycznymi przeciwnikami. Jednak powolny rozwój partii w kierunku
opisywanym przez Różę Luksemburg z nieubłaganą historyczną mocą szykował oportunistom zwycięstwo w realnym świecie, a nie na
szpaltach pism partyjnych.
Jeżeli dziś nauczyliśmy się, że stan kraju zacofanego, ale rzuconego w wir procesów globalnych, wskazuje krajom starym ich własne
problemy i perspektywy, to należałoby nareszcie pojąć sens tego twierdzenia w odniesieniu
do doświadczeń Rewolucji Niemieckiej i Rosyjskiej. Tę świadomość miała przecież sama
Róża Luksemburg wskazująca, że klasa robotnicza Rosji wskazuje niemieckiej klasie robotniczej perspektywy, ale nie wyciągnęła z tego
wniosków.
Organizacyjna walka z oportunizmem toczona przez Lenina była wyrazem percepcji
sprzeczności, która zżerała bardziej nawet
marksizm zachodni niż ten w jego kraju. Koncepcja Róży Luksemburg była ekstrapolacją
istniejącego procesu, choć – jak mało kto –
miała ona możliwości zakwestionowania starej
wulgaty marksizmu. Jednak to Leninowi przypadło w udziale dostrzeżenie tego ważkiego
problemu rewolucyjnego ruchu robotniczego.
Na tym tle pojawia się również kwestia wnoszenia świadomości rewolucyjnej do klasy
robotniczej. Dla Róży Luksemburg ta świadomość ucieleśnia się już w samej partii jako w
ruchu i stąd nie ma potrzeby żadnego wnoszenia. W przypadku Lenina, walka o świadomość
rewolucyjną była walką o tę świadomość z
oportunizmem, a więc już wśród ideologów
ruchu.
Wydarzenia w Niemczech pokazały, że wychowane w posłuchu wobec SPD i poszanowaniu parlamentaryzmu masy robotnicze nie
wytwarzały żywiołowo świadomości zdolnej do
odparcia uległej wobec kontrrewolucji ideologii
SPD. Rewolucyjni Zwierzchnicy podporządkowywali się nierzadko kolaboracjonistycznym
centralom związkowym; nie byli w stanie samodzielnie pozbyć się przedstawicieli SPD z
rad, nawet jeśli ci działali w kierunku zakończenia aktywności owych ciał robotniczych.
Gdyby rewolucjoniści mieli trybunę propagandową i zwartą partię, nie mieliby trudności
z ideologicznym pognębieniem swych przeciwników. Wnoszenie świadomości do mas
odbywałoby się dzięki głosowaniu nogami
robotników na tę koncepcję, która byłaby im
bliższa, tak jak to było w rosyjskich komitetach
fabrycznych.
Rozwiązaniem „lewicowych komunistów”,
zwolenników niezależnych organizacji robotników, instytucji niezależnych od partii, było
uczynienie z rad permanentnych instytucji
państwa komunistycznego. Problem w tym, że
te instytucje nie mogły się utrwalić bez zwycięstwa rewolucji socjalistycznej. Resztki organizacji fabrycznych w Niemczech, w latach 20.
same przekształciły się w coś na kształt partii
politycznej, gdyż nie były w stanie pełnić innej
funkcji poza analizą sytuacji (potwierdza to H.
Canne-Meier w “Histoire des conseils ouvriers
en Allemagne 1919-1935″).
Nienawiść, jaka ogarnęła spadkobierców „lewicowego komunizmu” do Lenina, wynikała z
faktu, że te instytucje nie mogły zaistnieć również i w Rosji radzieckiej mimo zwycięstwa
rewolucji. Jednak zapomnieli oni o fakcie, że w
obliczu braku zwycięstwa rewolucji socjalistycznej w skali globalnej, w Rosji nie można
było odpowiedzialnie budować społeczeństwa
socjalistycznego, a tym bardziej komunistycznego, z wszelkimi tego konsekwencjami. W
przeciwieństwie do marksistów, owi teoretycy
uważają, że tego typu instytucje są możliwe już
w kapitalizmie, a więc tym bardziej w państwie
okresu przejściowego.
Tworzenie izolowanych fabryk samorządowych jest dla nich synonimem prawdziwej dyktatury proletariatu. Nie zauważają, że w ten
sposób odwracają pierwotne założenie, na
którym opierała się Róża Luksemburg. W tym
98
modelu interes partykularny klasy robotniczej
wyrażony sumą indywidualnych interesów
poszczególnych zakładów pracy staje się jednym z wielu interesów uciskanego społeczeństwa, a nie interesem partykularnym, w znaczeniu powszechnym, klasy robotniczej.
Oportunizm zawarty w organizacyjnej strukturze partii robotniczej znalazł swoje zwieńczenie i, by tak rzec, doskonałe zakończenie.
Od tej pory w ruchu robotniczym mamy do
czynienia z ciągłym poszukiwaniem teoretycznego uzasadnienia na obalenie tezy o powszechnej, emancypacyjnej roli klasy robotniczej, która pozostaje aktualna po dziś dzień.
3-29 sierpnia 2005 r.
Włodek Bratkowski
Cyprian Norwid
CO SŁYCHAĆ?
Jeżeli ten list wierszem piszę, to z przyczyny
Prozaiczniejszej niźli prozą-gadaniny –
I czynię jak ów doktor, wolny od pustoty,
Co wtedy tylko tańczył, gdy miał brać na poty.
– Wkrótce albowiem wszystko Ludzkość z[użyteczni,
Ludzie będą, dla wprawy w gimnastykę,
[grzeczni:
Jak kichnie kto?... będzie to hałasem dla
[sąsiada,
Że Bursa stoi słabo i że renta spada –
Jak poprawi krawatę, prosty z tego wniosek,
Że wiele jest o cenach bawełny pogłosek.
„ J a k s i ę m a s z ? ” – będzie stawką, a „ b ą d ź
[ z d r ó w ” – wykrętem,
Panny będą rachować Fijołki z procentem.
Arbuzy pójdą w górę. Kapusta Czerwona
Zburczy Różę Stolistną, że nie oceniona,
I każe jej do Chwastów wdzięczyć się za
[płotem;
Niezapominkę zmięsza z błotem, jak nic-potem!
Z Słonecznikiem, choć ten jest osobą
[stateczną,
Zajdzie w ulotną sprzeczkę, ale niebezpieczną,
Którą on zniesie, patrząc w niebo jak
[astronom.
Na Hijacynty gorzej wpadnie niż ekonom
I nie wstrzyma jej kuzyn Pasternak, ni
[Czosnek,
Sławny z rozsądku, błahych nieprzyjaciół
[piosnek –
On, co jeszcze na puszczy, z Cebula do
[współki,
Ledwo że nie zbuntował Mojżeszowe pułki,
Radząc, by lud w nim uznał rzecz nad wolność
[starszą
I wrócił wielbić Czosnek z amnestia monarszą.
---------------------------Lecz Ogrodnik cóż na to?... – p o s k r o b i e s i ę
[w głowę
I uda, że nie słyszy, bo ma w domu
[krowę.
ZWIĄZKI ZAWODOWE I
ROBOTNICY
Fałszerstwo niedoskonałe
Lekturze pracy Juliusza Gardawskiego Przyzwolenie ograniczone. Robotnicy wobec rynku
i demokracji (Warszawa 1996) towarzyszą
ambiwalentne odczucia. Z jednej strony, cieszy
zainteresowanie badacza klasą robotniczą; z
drugiej, irytuje dyspozycyjność tego typu badań wobec „zamówień społecznych” i wyzwań
transformacji kapitalistycznej, która nie przystoi
bezstronnej jakoby nauce. Do tego standardu
przyzwyczaiły nas jednak dyspozycyjne media
i równie dyspozycyjni socjologowie, których
zaangażowanie w procesy transformacji po
stronie „proreformatorskiego centrum” nie jest
bez znaczenia (wspomina o tym prof. Mirosława Marody: „koncentruje się uwagę na tych
procesach, które przybliżają lub oddalają pożądany stan przyszły, pomijając przy tym wiele
innych wątków”).
„Rosnące zainteresowanie klasą robotniczą,
zresztą nie tylko polskich, ale również czołowych europejskich i amerykańskich, burżuazyjnych politologów, socjologów, psychologów społecznych, a także polityków – jest zrozumiałe. Bez względu na to, czy rozpatrujemy
globalne tendencje rozwoju współczesnego
świata, czy też jedynie nasze krajowe problemy związane z pytaniami o trwałość kapitalistycznej transformacji – nie można dać
sensownej odpowiedzi na związane z tym
pytania bez analizy tendencji rozwojowych i
przewidywanych zachowań robotników” - pisał
Jerzy Łazarz w artykule “Jaka jesteś klaso?”
(”Samorządność Robotnicza”, nr , s. 4-15).
Gdyby chodziło tylko o sensowne odpowiedzi, nie byłoby sprawy – rzecz w tym, że nauki
społeczne i media tworzą wspólnie aparat
propagandowy „proreformatorskiego centrum”.
Dyspozycyjność wiąże się z finansowaniem, a
zleceniodawcy mają konkretne oczekiwania.
Dyspozycyjne nauki społeczne starają się je
spełniać. Najwyższą ocenę uzyskują jednak
rzetelne analizy jako najbardziej przydatne.
99
Inaczej sprawy się mają z popularyzacją – tu
na całego wkraczają propaganda i indoktrynacja, w której udział biorą również przedstawiciele nauki. Rzecz jeszcze bardziej gmatwa się
ze względu na braki kadrowe oraz na przesłanki teoretyczne i poglądy, którymi kierują się
badacze.
*
Z naszego punktu widzenia wyjątkowo istotne jest rozróżnienie, przyjęte przez Juliusza
Gardawskiego, między klasową odmianą
świadomości społecznej – świadomością
społeczną robotników (szeroko rozumiane
poglądy rozpowszechnione wśród członków
danej klasy) a świadomością klasową, czyli
klasową świadomością robotników (świadomość zróżnicowania interesów klasowych i
konfliktów klasowych): przekonania związane z
samoidentyfikacją klasową, ocena położenia
własnej grupy względem innych, poczucie
dystansów międzygrupowych, postrzeganie
konfliktów społecznych, skłonność do dzielenia
społeczeństwa na grupy swoje i obce – świadomość przeciwników, wizje ustroju wyzbytego
upośledzeń klasowych, nastawienia radykalne
i rewolucyjne.
Marek Ziółkowski uważa, że „ten typ świadomości przybiera niekiedy postać latentną
(uśpioną), odnosi się to do zasobów pamięci długotrwałej. Dopiero pojawienie się
odpowiedniego bodźca może aktualizować
tę świadomość lub nawet, w pewnych sytuacjach społecznych, generować ją z wiedzy
dotychczasowej” (M. Ziółkowski, „Świadomość wielkoprzemysłowej klasy robotniczej –
teoretyczny i historyczny kształt badań” w:
Robotnicy ‘84-’85. Świadomość pracowników
czterech wielkich zakładów przemysłowych,
Wrocław 1990). Zdaniem M. Ziółkowskiego
„empiryczne badania świadomości, zwłaszcza
prowadzone technikami wywiadów kwestionariuszowych, nie są dobrym sposobem wykrywania tak pojmowanej świadomości klasowej”.
Zgadza się z takim poglądem Jacek Tittenbrun, który zauważył, że J. Gardawski „wpisał
się swoją książką w miłościwie nam panujący
paradygmat rodzimej socjologii, na mocy którego pojęcie badań empirycznych zostało praktycznie zmonopolizowane przez techniki poboru wypowiedzi werbalnych. Można przyznać,
że na tym tle badania Gardawskiego wyróżniają się nawet korzystnie, gdyż wykracza on
przynajmniej poza kolejny, sprawowany w
ramach poprzedniego monopolu submonopol
badań ankietowych i kwestionariuszowych,
jako że wykorzystuje np. wywiad swobodny” (J.
Tittenbrun, „Teoria i metoda”, „Samorządność
Robotnicza” nr 17/1997, s. 3-4).
Zapewne te ograniczenia spowodowały, że
praca Juliusza Gardawskiego dotyczy głównie
pierwszego z wymienionych aspektów świadomości, tzn. świadomości społecznej robotników. To, że „taka postać świadomości grupowej może być korelatem zróżnicowań klasowych, jeśli wyróżnione grupy będą powiązane
relacjami wyższości i niższości ze względu na
jakiś system przywilejów i upośledzeń” również
wykracza poza przedmiot pracy J. Gardawskiego (s. 15).
Poza przedmiotem badań J. G. znalazła
się zatem zarówno ta druga, głębsza świadomość, bardziej dla nas interesująca i
znacząca – świadomość klasowa, jak i
zróżnicowania klasowe. Wybór jest usprawiedliwiony zakresem pracy – badanie szeroko
rozumianych poglądów rozpowszechnionych
wśród robotników (świadomość społeczna).
Nie aprobujemy jednak odrzucenia przez autora poszukiwania wiarygodnych odpowiedzi na
pytanie: Skąd wzięły się te szeroko rozpowszechnione poglądy? Nie znaczy to jednak,
że autor nie widzi takiego problemu (ma on
bowiem kapitalne znaczenie), jednak jego
odpowiedź jest charakterystyczna i tendencyjna – wskazuje bowiem na zaangażowanie J.G.
po stronie „reformatorskiego centrum” w procesy transformacji ustrojowej.
Na Zachodzie rozpowszechniona była teza o
„zaniku rewolucyjności klasy robotniczej”,
o akceptacji przez zachodnią klasę robotniczą
systemów wartości klas dominujących i
ukształtowania się postaw specyficznie ambiwalentnych (s. 19). Brak rewolucyjności i konserwatyzm klasy robotniczej uzasadniane były
zjawiskiem segmentacji klasy (pojawienie się
w niej wielu kategorii o odmiennych interesach
czy sposobach postrzegania zjawisk społecznych itp.) lub inkorporacji klasy (wchłaniania
klasy robotniczej przez klasy wyższe, przyjęcie
przez robotników wartości klas dominujących,
s. 20), zaś socjologowie klasy robotniczej
nie kwestionowali przyczyn tego zjawiska –
wpływu klas dominujących, wyodrębnienia
się tzw. arystokracji robotniczej, elity robotniczej, która była odpowiedzialna (zwłaszcza
zdaniem marksistów) za dezintegrację klasy
robotniczej. Ich zdaniem, „wraz z podnoszeniem się standardu życia robotnicy w coraz
większym stopniu identyfikują się z panującym ładem politycznym i tracą dawny radykalizm” (s. 21). A zatem zjawisko ma szersze
podstawy – wraz z pojawieniem się społeczeństwa konsumpcyjnego pogłębiają się różnice
między robotnikami zamożnymi i tradycyjnymi.
Robotnicy zamożni zostają w pewnym sensie
„sprywatyzowani” (tzn. sprywatyzowane stają
się ich poglądy na rzeczywistość społeczną,
tracą solidarność klasową, nie podtrzymują
100
więzi z innymi robotnikami, skupiają swoje
zainteresowania na najbliższej rodzinie i instrumentalnie traktują pracę, hołdują ideologii
pieniądza (s. 21-22).
Tak, zdaniem brytyjskich socjologów, zachowuje się – w okresie dobrobytu – tzw. nowa
klasa robotnicza. Jej „sprywatyzowany tryb
życia kieruje bowiem aspiracje wyłącznie ku
wzmożonej konsumpcji”, zaś „radykalne wystąpienia robotnika sprywatyzowanego mogą
być wywołane jedynie chęcią podniesienia
płacy i jego bunt wygasa w momencie osiągnięcia celu” (s. 22).
W przeciwieństwie do Brytyjczyków, francuscy socjologowie głosili wówczas tezę o radykalizmie nowej klasy robotniczej, bowiem
„nowoczesny przemysł pociąga także za sobą
strukturalne zmiany w usytuowaniu pracobiorców – nowa klasa robotnicza zdobywa faktyczną władzę nad procesem produkcji” i
„szybciej niż inne sektory (klasy robotniczej)
dochodzi do uświadomienia sobie sprzeczności wrodzonych systemu kapitalistycznego” (s.
23).
Brytyjczyków wspierali wówczas Amerykanie, wysuwając koncepcję mieszczanienia
klasy robotniczej (s. 25). Była to kolejna wersja tezy o burżuazyjnieniu klasy robotniczej,
głoszonej zwłaszcza w USA w latach 60. Z
badań porównawczych wynikało, że teza o
wzroście identyfikacji robotników zamożnych z panującym ładem politycznym i o
zaniku wśród nich radykalizmu nie dotyczyła
krajów o autorytarnych systemach politycznych, ani krajów wkraczających dopiero na
drogę industrializacji, ba, “w wymienionych
sytuacjach najbardziej radykalną grupą okazywali się właśnie robotnicy zamożni, wyżej wykształceni” (s. 24). Wskazywano na różnice i
odmienną sytuację zarówno gospodarczą, jak i
badawczą w Wielkiej Brytanii i Francji – przyjmowanie przesłanek teoretycznych a priori,
rzadziej na podstawie danych empirycznych (s.
24). Taki zarzut postawiono badaniom francuskim.
Jednocześnie wskazywano, że „rozwój
technologii polepsza warunki pracy, lecz
nowe formy organizacyjne tworzą specyficzne formy napięć i upośledzeń, które
wcale nie redukują różnic i podziałów klasowych” (s. 25). Co więcej, tworzy się tzw.
sektor peryferyjny i podklasa, odrębny rynek
pracy. Sektor peryferyjny charakteryzuje się:
niskimi zarobkami, łamaniem praw pracowników (brak związków zawodowych, złe warunki
pracy, brak ubezpieczeń, upośledzenie społeczne). W „podklasie” znaleźli się również
bezrobotni, którzy nie mają szans na pracę i
nie nadają się do pracy (trwałe bezrobocie),
przede wszystkim jednak, emigranci i ludność
napływowa.
W Polsce, jak wiadomo, pojawieniu się „sektora peryferyjnego” i „podklasy” nie towarzyszy
jako jej swoista przeciwwaga „nowa klasa robotnicza”, dobrobyt i stabilny rynek pracy.
Zachodni badacze podkreślali jednak, że w
ówczesnych warunkach robotników charakteryzowała ambiwalencja (s. 28) nastawień i
postaw. Tezę tę akceptuje J. Gardawski również w odniesieniu do polskich robotników. Dla
Anglików nie była ona jednak oczywista w
stosunku do tzw. tradycyjnych robotników,
których radykalizm i rewolucyjność dały się
kapitalistom we znaki. Nawet w okresie dobrobytu wielu badaczy akcentowało tezę o częściowym przyswojeniu przez klasy niższe
wartości klas wyższych – „obok poparcia dla
istniejącego ładu polityczno-ekonomicznego
występują w postawach robotników orientacje
mogące skłaniać do masowej radykalizacji
nastrojów” (s. 29). Robotnicy bowiem zaledwie
„przykrawają na swoją miarę system wartości
dominujących”.
Wtenczas opracowano również użyteczne w
badaniach typologie (użyteczne także dla polskich socjologów). Według typologii Davida
Lockwooda mamy do czynienia, z grubsza
biorąc, z trzema typami robotników (ss. 32-35).
Typ tradycyjny proletariacki – istnieje w
przemysłach „zacofanych” (skąd my to znamy?!), w zanikających społecznościach lokalnych (enklawy robotnicze w niewielkich miastach i osadach przemysłowych). Związany
jest, m.in., z górnictwem i przemysłem stoczniowym.
Typ tradycyjny uległy – w przeciwieństwie
do poprzedniego, to typ robotnika akceptującego swoje podporządkowanie. Tworzą go
robotnicy, którzy wierzą, że „elity kierują krajem w imię interesu ogólnego”, uznają społeczne i polityczne przywództwo klas wyższych
i akceptują swoje podporządkowanie (s. 34).
„Robotnicy ulegli mają inną wizję struktury
społecznej niż robotnicy proletariusze. O ile ci
ostatni postrzegają społeczeństwo dychotomicznie, przez oś władzy i siły, o tyle robotnicy
ulegli mają raczej skłonność do posługiwania
się modelami wieloszczeblowymi, opartymi na
hierarchii statusów i prestiżu”.
W typie tradycyjnym uległym mieszczą się
przede wszystkim: starsi robotnicy, kobiety,
osoby o niskich dochodach, mieszkańcy małych miejscowości oraz, co szczególnie podkreśla Lockwood, robotnicy wyizolowani z własnego środowiska, pozostający w bezpośrednich kontaktach z pracodawcami, zatrudnieni w
małych firmach rodzinnych i zawodach związanych z silnym oddziaływaniem władzy paternalistycznej.
101
Typ sprywatyzowany – robotnicy zatrudnieni w dużych fabrykach nastawionych na
produkcję taśmową, skłonni traktować swoją
pracę instrumentalnie oraz zapatrzeni w sferę
konsumpcji (ss. 35-36).
Dla typologii robotników Franka Parkina
szczególne znaczenie ma stopień akceptacji
wartości klasy dominującej w świadomości
społecznej klasy podporządkowanej (s. 38).
Parkin wyodrębnia trzy główne systemy znaczeń: system wartości dominujących, system wartości podporządkowanych i system
wartości radykalnych. Przy tym podaje dwa
sposoby postrzegania rzeczywistości społecznej przez klasę podporządkowaną, które są
związane z akceptacją dominującego systemu wartości: model oparty na szacunku i
uległości (nierówności postrzegane jako nieuniknione i sprawiedliwe) oraz aspiracyjny
model rzeczywistości.
Model oparty na szacunku i uległości odpowiada osobom, które bezpośrednio doświadczają wpływu członków klasy dominującej, a
także ludziom żyjącym w społecznościach
wiejskich i w małych miastach.
Drugi – wiąże się z posiadaniem pewnej
władzy nad członkami klasy podporządkowanej, np. pracownicy wyższego nadzoru czy
policjanci (ss. 39-40).
System wartości podporządkowanych
związany jest z tzw. subkulturą klasy robotniczej i z tradycyjnymi społecznościami klasy
robotniczej. Zdaniem Parkina dominują tu tendencje przystosowawcze i kształtuje się „specyficznie robotniczy typ świadomości ambiwalentnej” (s. 40). Parkin wyróżnia nawet grupę
robotników tradycyjnych i zarazem akceptujących ład kapitalistyczny. Wartości tradycjonalistów przybierają postać negocjacyjnej wersji
dominującego systemu wartości (modyfikacja
wartości z perspektywy warunków własnej
egzystencji).
Zdaniem Parkina, członkowie klasy podporządkowanej (przynajmniej ci nierewolucyjni i
nie radykalni) „są bezradni wobec silnego oddziaływania dominującego systemu wartości
(edukacja, środki masowego przekazu) i nie
mogą przeciwstawić temu systemowi jakichś
innych źródeł wiedzy. Jednocześnie nie
wszystkie wartości klas dominujących są możliwe do zaakceptowania przez tych robotników.
W konsekwencji ich myślenie skazane jest
na jakąś formę kompromisu z wartościami
narzuconymi przez wyższe klasy społeczne” (s. 41).
W przekonaniu Parkina, „gdy robotnik dokonuje wartościowania w kategoriach ogólnych,
to układu odniesienia dostarcza mu dominujący system wartości. Z kolei, w sytuacjach konkretnych, wymagających podejmowania real-
nych wyborów i decydowania o kierunku osobistego działania, moralnym układem odniesienia staje się system wartości podporządkowanych”.
System wartości radykalnych, zdaniem
Parkina, wnoszą do klasy robotniczej partie
robotnicze. Występuje on zatem na obrzeżach
klasy podporządkowanej w formie zespołu
wartości określanych mianem „świadomości
klasowej”, która zakłada świadomość zróżnicowań i konfliktów klasowych, a także wizje
alternatywnych stosunków społecznych. I
choć, zdaniem Parkina, zasięg świadomości
klasowej był wąski (w okresie badanym), był
jednak znaczący dla środowiska robotniczego,
bowiem: „Aksjologia socjalistyczna dostarczała
robotnikom poczucia osobistej godności i wysokiej wartości moralnej, której odmawiała im
klasa dominująca. Radykalny system wartości wyróżniał godność pracy i dawał pracobiorcom w pełni satysfakcjonującą identyfikację społeczną” (s. 43).
Parkin uważa, że „świadomość klasowa jest
czynnikiem korzystnym z punktu widzenia
społecznego samookreślenia się robotników”.
W zasadzie akceptuje tezy Kautskiego i Lenina
o wnoszeniu z zewnątrz do środowisk robotniczych radykalnej świadomości klasowej. Odrzuca natomiast tezę o rozwijaniu i
wzmacnianiu impulsów powstających „na dole”. Przy okazji zauważa, że “zanik radykalizmu
partii może istotnie wpłynąć na zanik radykalizmu klasy podporządkowanej” (s. 43).
*
Zdawałoby się, że z takim bagażem wiedzy i
osiągnięć zachodniej socjologii klasy robotniczej, który streściliśmy za J. Gardawskim, nie
będzie problemu z konstruowaniem adekwatnych modelów badawczych na użytek krajowy.
A jednak, korzystając również z dorobku krajowego i bagażu własnych doświadczeń, a
przede wszystkim z dociekań guru socjologii
PRL – Włodzimierza Wesołowskiego – przy
jednoczesnym odrzuceniu osiągnięć nurtu
marksistowskiego (i nie tylko), w których akcentowano „szczególną rolę świadomości klasowej”, J. Gardawski podkreśla, że „kwestie
świadomości klasowej nie są tu rozważane –
praca jest poświęcona wyłącznie świadomości
empirycznej robotników przemysłowych” (s.
46). Tym samym J. Gardawski odstawił poza
pole swoich rozważań dwie koncepcje
kształtowania się świadomości klasowej.
Pierwszą, Parkina – wnoszoną jakoby przez
radykalne partie robotnicze (których w Polsce zresztą nie ma), związaną z wnoszeniem tzw. radykalnego systemu wartości
oraz drugą, również wymienioną wcześniej
– koncepcję Marka Ziółkowskiego (s. 15), w
102
której świadomość przybiera „postać latentną, która może się aktualizować i pojawić w pewnych typach sytuacji społecznych”.
Zauważmy, że w wersji leninowskiej „robotnicy samoistnie mogą osiągnąć jedynie świadomość tradeunionistyczną, lecz nigdy nie
wytworzą świadomości w pełni klasowej, rewolucyjnej” (s. 46). Oba sposoby dochodzenia
robotników do klasowej świadomości są możliwe. Różni je tylko stopień radykalizmu, rewolucyjności i „wypełnienia”, czyli adekwatności
do wzorca wyznaczonego przez rewolucyjny
marksizm.
To jeszcze nic, podpierając się wątpliwym
autorytetem W. Wesołowskiego, J. Gardawski
dystansuje się od socjologii klasy robotniczej
rodem z Wysp Brytyjskich, od socjologów,
którzy w swych koncepcjach typologii za
kryterium badawcze brali „postrzeganie
społecznych nierówności oraz stosunek do
dominującego systemu” (s. 47). Upoważnia
go do tego, jego zdaniem, nowa, a zarazem
„specyficzna sytuacja historyczna Polski”,
która powoduje “konieczność odwołania się do
dodatkowych narzędzi interpretacyjnych”.
„Nowa sytuacja” to postępująca od 1989
r. destrukcja dawnego układu społecznego
oraz “koniec czasu, w którym szczególna
pozycja społeczna przypadała przemysłowej klasie robotniczej” (s. 72).
„Powoli odtwarzać zaczęła się struktura, w
której nad robotnikami pojawiają się klasa
średnia i klasa wyższa wraz z towarzyszącymi
temu ważnymi konsekwencjami ekonomicznymi, kulturowymi, politycznymi” (s. 72). Tej
nowej, a zarazem jakże starej sytuacji (dziki,
nieomal XIX-wieczny kapitalizm!), czyli transformacji kapitalistycznej, towarzyszy “zjawisko
dekompozycji” i dyferencjacji statusu klas społecznych. “W zmieniających się warunkach
społecznych i ekonomicznych można wyodrębnić klasy wchodzące, rozwijające swe
wpływy, przyjmujące strategie ofensywne, oraz
klasy schodzące, tracące swe wcześniejsze
miejsce w społeczeństwie” (s. 74). Zdaniem J.
Gardawskiego, „robotnicy należą do klas
schodzących,
przyjmujących
postawę
obronną”. J.G. powtarza za W. Wesołowskim
niczym pacierz: „klasa robotnicza nie prowadzi walk ofensywnych czy sporów zasadniczych o nowe rozwiązania” – prowadzi
walkę o utrzymanie poziomu życia rodzin, o
utrzymanie zatrudnienia, o zdobycie mieszkań
itp. (s. 74). Jak typowy karierowicz przyłącza
się do zwycięskich klas (klas wchodzących) i
potakując Wesołowskiemu deklaruje zgodę
na uznanie nadrzędności materialnych interesów grupowych klas wchodzących (średniej i wyższej) w okresie transformacji (s.
72), określając je – za Wesołowskim – jako
interesy transgresyjne (strasznie uczona
nazwa!), nadając im jednocześnie wartość
interesu ogólnego, tym samym stawiając się
dobrowolnie, na własne życzenie, w pozycji
uległej wobec wartości dominujących. Mamy
zatem do czynienia z tradycyjnym, uległym
typem inteligenta.
Według W. Wesołowskiego i J. Gardawskiego, „interesy transgresyjne to globalne interesy
naszego społeczeństwa, wydobywającego się
z archaicznych instytucjonalnych struktur ekonomiczno-społecznych i starającego się szybko [przyspieszona akumulacja kapitału – GSR]
wprowadzić nowoczesny, skuteczny ład ekonomiczny. Aby to osiągnąć, trzeba przeprowadzić prywatyzację i dokonać szeregu zmian
bolesnych dla podstawowych grup społecznych. Zrozumienie interesu transgresyjnego
zakłada konieczność ‘wybiegania myślą ku
stanom nieistniejącym, choć znanym z doświadczenia innych społeczeństw’” (W. Wesołowski, Transformacja charakteru i struktury
interesów: aktualne procesy, szanse i zagrożenia, w: Społeczeństwo w Transformacji.
Ekspertyzy i studia, Warszawa 1993) (ss. 7273).
Ta służalczość wobec „wchodzących” i „dominujących” klas, czyli tak naprawdę wobec
kapitalistów, kwestionuje bezstronność naukową J. Gardawskiego i W. Wesołowskiego.
Stronniczość jest ewidentna. Pośrednim jej
efektem jest dekompozycja pojęć i typów socjologii klasy robotniczej.
Z kategorii proponowanych przez W. Wesołowskiego, Gardawski za przydatne do opisu
nastawień robotników uznaje, poza „interesami
transgresyjnymi”, również „interesy egzystencjalne” (pomija milczeniem „pragmatyczne
kalkulowanie”) – utrzymanie zatrudnienia, dotychczasowego poziomu płacy realnej, czy
zdobycie mieszkania.
Zdaniem Wesołowskiego, pracownicy postrzegają swoje interesy na poziomie egzystencjalnym, lecz „taka egzystencjalna postawa może być szczególnie groźna dla
procesów transformacji, zwłaszcza jeśli
zostanie uogólniona”. Uogólnieniem jest
“rozumienie interesów egzystencjalnych jako
uniwersalnych”. Wesołowski jednak, w przeciwieństwie do Gardawskiego, odwołując się do
wyników badań, wskazuje, że “pracownicy
polskiego przemysłu” nie akceptują “reguł
wiązania interesów egzystencjalnych z
transgresyjnymi”. Z tym właśnie nie zgadza
się J. Gardawski i udowodnieniu tezy odwrotnej (zgody na transformację kapitalistyczną) poświęca swoją pracę (s. 73).
Jednocześnie, jakby draństwa było jeszcze
mało, zapewnia, że interesy transgresyjne i
103
egzystencjalne „mogą być wykorzystane do
opisu nastawień robotników” i zastąpić pojęcia
systemu wartości dominujących oraz wartości
podporządkowanych. W ten oto swojski sposób zneutralizowana została klasowa wymowa badań brytyjskich socjologów klasy
robotniczej, w tym pracy F. Parkina, Class
Inequality and Political Order, Londyn 1971.
Koniec wieńczy dzieło. Pod koniec tego rozdziału jednoznacznie przedstawiony został cel
pracy i empirycznych dociekań naznaczonych
piętnem osobowości J. Gardawskiego – wykazanie, że „większość robotników zdaje sobie
sprawę z nieuchronności zmian gospodarczych, konieczności prywatyzacji i wprowadzenia zasad rynku i konkurencji. Nie jest także gotowa do strajkowania w imię przywrócenia status quo ante” (s. 74).
W rozdziale analizującym różnice między
brytyjską a francuską koncepcją nowej klasy
robotniczej, J. Gardawski (za Jolantą Kulpinską) zauważa, że różnica wynika przede
wszystkim z teoretycznych przesłanek i a priori
przyjętych założeń oraz ze specyfiki stosunków
przemysłowych, odmiennych we Francji i Wielkiej Brytanii. Ta jakże trafna uwaga odnosi się
jednak również do książki Gardawskiego.
Po pierwsze, jak już pokazaliśmy, J.G. a
priori przyjmuje założenia badawcze, tuszujące rzeczywisty stan rzeczy („wybieganie
myślą ku stanom nieistniejącym, choć znanym
z doświadczeń innych społeczeństw”, s. 73).
Po drugie, bada zaledwie fragment świadomości klasy robotniczej, w dodatku „przykrojony” do a priori przyjętych założeń (poza polem badawczym pozostaje świadomość
klasowa, którą zresztą trudno badać metodami
preferowanymi przez J. G., nie przejawia się
ona bowiem na co dzień, może mieć postać
latentną; poza polem badawczym znalazły się
również postawy robotników strajkujących w
latach 1992-1993). Po trzecie, jest tendencyjny – opowiada się bowiem wprost za kapitalistyczną transformacją i za dominującą
(wchodzącą) hierarchią wartości.
To przekreśla w znacznym stopniu J. Gardawskiego jako rzetelnego i bezstronnego
badacza i naukowca. Niemniej istotnym jest
wskazanie, że dociekania brytyjskich socjologów, na których w jakimś stopniu wzorował się
J. G. odpowiadały rzeczywistości społecznej
Europy Zachodniej i Wielkiej Brytanii w okresie
względnego dobrobytu i pokoju społecznego.
Tymczasem, przedłużająca się obecnie recesja i globalizacja gospodarki zdestabilizowała również sytuację w Europie Zachodniej.
Skończył się okres pokoju społecznego. Gwałtownie rośnie walka klasowa oraz nie tylko
względny, ale i bezwzględny wyzysk klasy
robotniczej wszystkich sektorów. Na progu
kolejnego tysiąclecia zmieniły się formy „współżycia” klasy dominującej i klasy podporządkowanej, zmieniła się również świadomość zarówno społeczna, jak i klasowa, robotników.
Również w Polsce kryzys i recesja rozmontowały pożądaną przez „wchodzącą
klasę” perspektywę. Okazało się, że a priori
zapowiadana nowa klasa średnia tak naprawdę nie zaistniała w rzeczywistości społecznej
(tym bardziej jako klasa). Ukształtował się
zatem system dychotomiczny (postrzegany
zresztą przez robotników), którego obraz zaciemnia jedynie tzw. klasa polityczna wraz ze
swoimi sługusami.
Jak już wskazywał Ryszard Bugaj, interesy
wiążą klasę polityczną z kapitałem. Polaryzacja sceny klasowej doprowadzi prędzej czy
później do polaryzacji sceny politycznej. Ta
zresztą postępuje. Jej tempo zależy od dynamiki walk klasowych i wzrostu świadomości
społecznej, który to obszar pozostał poza sferą
zainteresowania publikacji i badań J. Gardawskiego, choć przejawiał się już w postaci strajków w latach 1992-1993.
W takim kontekście należy powątpiewać w
trwałość postaw i nastawień robotników
charakterystycznych, według J.G., dla całego okresu badań, które to podobno były
„rzeczywistym parasolem nad ustrojową
transformacją”. Wątpliwym zresztą jest, żeby
to właśnie było „parasolem” (faktem jest, że
„Solidarność” rozpostarła wówczas „parasol”
nad rządem).
Od 1999 r. Polska weszła w okres recesji. W
tej sytuacji trudno utrzymać będzie nie tylko
przyzwalające nastawienia, ale i ambiwalentne
postawy opisane przez zachodnią socjologię
klasy robotniczej, choć takie postawy są
znacznie bardziej trwałe.
Ambiwalencja w okresach kryzysu i zaostrzania się walk klasowych nie decyduje
jednak o ich przebiegu. W tym przypadku
wiodącą, decydującą pozycję mają „interesy egzystencjalne”, szczególnie te uogólnione (przyjmując terminologię W. Wesołowskiego). One zatem przeważą i otworzą
klasę robotniczą na radykalne wartości
(sprzyjać temu będą przedłużające się konflikty społeczne, strajki itd.), w których
efekcie odczuwalny będzie narastający
skokowo proces odzyskiwania świadomości klasowej przez robotników. Sprzyjać
temu będzie również przedłużający się stan
dekoniunktury gospodarczej w kraju i za
granicą. Nadzieje na stabilizację i spokój
społeczny nie mają uzasadnienia w otaczającej nas rzeczywistości.
*
104
Typy orientacji ekonomicznych klasy robotniczej przedstawione i opisane przez J. Gardawskiego jako charakterystyczne dla obecnej
sytuacji kraju, są z gruntu nieprzekonujące. Z
łatwością można wyróżnić, na podstawie tegoż
materiału badawczego, inne orientacje. Wskazał już na to prof. Jacek Tittenbrun: „Widać tu
jak wiele zależy od, mówiąc uczenie, konceptualizacji przyjętej przez badacza. Dlaczego
np. wśród owych typów pojawiają się takie, a
nie inne? Nawet nie wykraczając poza materiał
zebrany przez J. G. łatwo dałoby się wyodrębnić np. orientację lewicowo-rewolucyjną czy
samorządową zamiast rozczłonkowywać ją na
elementy zaliczane potem do innych typów” (J.
Tittenbrun, „Teoria i metoda”, recenzja pracy J.
Gardawskiego w „Samorządności Robotniczej”
nr 17/1997).
Ale również w przyjętej przez J. Gardawskiego typologii są oczywiste zniekształcenia,
które szczególnie wyraźnie wychodzą na jaw,
gdy skonfrontuje się oceny zawarte w opisach
typu tradycyjnego Davida Lockwooda i Juliusza Gardawskiego.
Bazą typu tradycyjnego proletariackiego D.
Lockwooda jest górnictwo i przemysł stoczniowy i tym podobne przemysły „schyłkowe”. Typ
tradycyjny Gardawskiego w zasadzie pokrywa
się z typem tradycyjnym uległym D. Lockwooda. Typ tradycyjny proletariacki (bojowy) w ogóle nie został przez Gardawskiego
wyróżniony, chociaż sytuacja polskiego
górnictwa i przemysłu stoczniowego była i
jest zbieżna z pozycją górnictwa za rządów
Margaret Thatcher. Gdyby nawet założyć
pewne rozwarcie nożyc ze względu na
wstrząs, jakim było wprowadzenie stanu wojennego, upadek „realnego socjalizmu” i towarzysząca mu „terapia wstrząsowa” Balcerowicza, to i tak trudno oczekiwać, by dziś nożyce
się nie zwarły, gdy w stan upadłości stawiane
są kolejne stocznie, huty i kopalnie, a górnictwo w ramach „restrukturyzacji” ma być sprowadzone do „bieda-szybów” (casus Wałbrzycha), do wzorca wytyczonego przez M. Thatcher.
Roztopienie typów orientacji wskazanych
przez Jacka Tittenbruna oraz Davida Lockwooda w orientacji umiarkowanie modernizacyjnej wydaje się oczywiste, skoro
orientacja ta skupia, wg. J.G., 60% ogółu
robotników.
Być może, w badaniach w ogóle nie
uwzględniono „przemysłów schyłkowych”.
Stopniowe zresztą, choć konsekwentne „zwijanie się” gospodarki wskazuje na wysoką niestabilność terenu badawczego i trudności z
tym związane. Jak bowiem badać świadomość
społeczną robotników w zakładach, które zlikwidowano w okresie badawczym? Po trans-
formacji ustrojowej takie zakłady były – na
początku lat dziewięćdziesiątych – liczone w
setkach, a nawet tysiącach (o 25% spadła
wtedy liczba robotników). Zapewne zakłady te
nie były objęte badaniami, ewentualnie nie
można było powtórzyć badań w latach następnych w celu chociażby porównania zmian nastawień. Niewiarygodnie zatem brzmią zapewnienia o porównywalności i reprezentatywności
tych badań.
Już tylko na tej podstawie można zakwestionować zasadniczą tezę opracowania J. Gardawskiego – utrzymywanie się „ograniczonego
przyzwolenia” i orientacji „umiarkowanie modernistycznej” w dłuższym okresie, a zatem
również w okresie kryzysu i kolejnej wielkiej fali
bankructw, porównywalnej z tą z początku lat
90. (kiedy to znów likwidowano setki zakładów
i tysiące firm), wysokiego i wciąż rosnącego
bezrobocia (18%), braku perspektyw na szybką poprawę sytuacji (co więcej, oczekiwane
jest nawet pogorszenie sytuacji).
Badania te nie wydają się wiarygodne, skoro
nie odzwierciedlają nawet gwałtownego wzrostu frustracji i niezadowolenia, które przejawiło
się w postaci fali strajków w latach 1992-1993
(czyli w okresie badawczym). Czyżby strajkowali entuzjaści reform ustrojowych i modernizacji, żeby wymusić przyspieszoną transformację i strukturalne bezrobocie (tak zresztą
sprawę stawiało kierownictwo „Solidarności”)?
O to można by posądzić ówczesną „Solidarność”, ale to nie ona była wiodącą siłą w protestach górników w Lubinie i Zagłębiu Miedziowym, w FSM Tychy i górnictwie węgla kamiennego (WZZ „Sierpień ‘80″). Czyżby w Zagłębiu
Wałbrzyskim nastąpił wzrost optymizmu społecznego po degradacji całego regionu? Czyżby umiarkowane nastroje zdominowały nastawienia byłych pracowników PGR-ów? Przykłady można by mnożyć. W sposób oczywisty
praca J. G. rozmija się z odczuciami większości społeczeństwa, a co dopiero klasy
robotniczej. Widać to szczególnie wyraźnie z
dzisiejszej perspektywy, ale i wówczas nie
brakowało konfliktów społecznych. Nastroje
klasy robotniczej mają zresztą szczególne
znaczenie. Przecież tej klasy dotyczyły badania. Jedynym wytłumaczeniem może być i
jest (zdaniem J. Gardawskiego) tzw. dysonans prywatyzacyjny.
Według autora, „opór ten pojawił się, jednak
przybrał inne formy niż przewidywano” (s.
134). „Jedną z ważnych osobliwości świadomości ekonomicznej robotników przemysłowych, zwłaszcza tych o orientacji umiarkowanie modernizacyjnej, była pogłębiająca się
niespójność przekonań, ambiwalencja poglądów na prywatyzację w skali makro i mikro.
Polegała ona na tym, że w ciągu trzech lat
105
(1991-1994) podniósł się poziom poparcia
dla projektów prywatyzacji w skali całej
gospodarki, a jednocześnie obniżył się poziom zgody na to, by zakład zatrudniający
respondenta przestał być własnością państwową. Równolegle zmniejszyła się gotowość
samego respondenta, by zatrudnić się u prywatnego pracodawcy”. Nawet J. G. uważa, że
jest to fakt o „znaczeniu trudnym do przecenienia” (s. 137). Ten wyraźny obraz dysonansu
autor wiąże ze „zużyciem się wartości socjalistycznych” i zapewne brakiem realnej alternatywy. Sam jednak Gardawski podkreśla, że nie
wszystkie wartości socjalistyczne „zużyły
się”. Ponadto, stopień „zużycia” jest różny.
Nawet słowo „socjalizm” odzyskuje swój blask
w szeregach „Solidarności”, o czym wspomina
J.G.
Zatem dysonans prywatyzacyjny tylko w
jakimś stopniu tłumaczy zaobserwowane
zjawisko. Znacznie większe znaczenie ma
zwyczajny strach przed bezrobociem i
przemoc państwowa, czy indoktrynacja.
Podobne efekty opisane były zresztą przez
Parkina, nie miały one jednak przełożenia na
zaniechanie strajków i protestów (s. 141), choć
związki zawodowe i inicjowane przez nie akcje
strajkowe oceniane były przez robotników brytyjskich krytycznie. Na przekór temu, robotnicy
popierali strajki w swoich zakładach.
Załóżmy zatem, że podobnie miała się sprawa z falą strajkową lat 1992-1993. Zgadzałoby
się to nawet z twierdzeniem, że robotnicy wówczas zakwestionowali wszystkie elementy kapitalistycznej transformacji, choć nie wprost (ani
jeden strajk nie odbywał się pod wyraźnie antykapitalistycznymi hasłami politycznymi – J.
Łazarz, j.w.)
Analogie, jak widać, nasuwają się same. Z
tym, że po co przyspieszono wówczas wybory, skoro nie było żadnego zagrożenia
dla kierunku reform? Czemu nastąpiła
zmiana ekipy rządzącej z „postsolidarnościowej” na znienawidzoną „post-PZPRowską”?
Tymczasem, zdaniem J.G., „w wypadku Polski schematy zaczerpnięte z brytyjskiej socjologii klasy robotniczej mają jeden mankament”
nie ma u nas wykrystalizowanej klasy dominującej, nie ma też tworzonego przez nią systemu wartości dominujących”. Zresztą, gęsto
tłumacząc się, Gardawski dodaje: „kwestia
identyfikacji systemu wartości dominujących
jest kwestią złożoną, nawet w krajach zachodnich o stabilnej strukturze społecznej” (s. 141).
A co dopiero w Polsce!
Co więcej, „wartości dominujących nie głosi i
nie przekazuje wąska elita reformatorska, indoktrynująca klasę podporządkowaną. Ich
źródłem jest światowy system gospodarki ryn-
kowej”, czyli kapitalizmu (czego Gardawski już
nie dodaje). Jednak dalej pisze: „w polskim
przypadku wyjaśnienie akceptacji kapitalizmu
nie może odwoływać się ani do socjologizacji,
ani nawet do jakiejś globalnej indoktrynacji
dokonywanej przez klasy dominujące krajów
zachodnich” (ss. 207-208).
Jeszcze w 1992 r., w pracy Robotnicy 1991.
Świadomość ekonomiczna w czasach przełomu, Gardawskiemu do opisu rzeczywistości
wystarczały takie pojęcia, jak: „czerwona burżuazja” czy „biurokracja”, ewentualnie „nomenklatura” (dysponująca władzą – wg. robotników, s. 11). Teraz, gdy powszechnie nie tyko
robotnicy mówią o „złodziejskim uwłaszczeniu”
biurokracji, nomenklatury czy elit, on wciąż
tropi skrystalizowaną postać klasy wchodzącej
(wyższej). Tymczasem robotnikom do identyfikacji klasowej wystarczy proste przeciwieństwo: my i oni. Natomiast teoria biurokracji czy „nowej klasy” ma swoją bardziej
precyzyjną interpretację w wydaniu lewicowych
intelektualistów, chociażby w trockizmie.
Obstając przy swoim, Gardawski oświadcza
z samozaparciem: „Akceptacja kapitalizmu
przez większość polskich robotników wiąże się
przede wszystkim ze społecznymi doświadczeniami ekonomicznego i politycznego załamania się socjalizmu autorytarnego. Dlatego
zamiast używanych przez Parkina pojęć ‘wartości klasy dominującej’ i ‘wartości klasy podporządkowanej’ bardziej przydatne są kategorie nawiązujące do propozycji Włodzimierza
Wesołowskiego” (s. 208). Próżno byłoby szukać takich stwierdzeń w jego pracy z 1992 r.
(patrz nasz artykuł: „Powrót hegemona”).
Zdaniem Gardawskiego, konsekwencją akceptacji przez robotników w kategoriach ogólnych głównych wartości transgresyjnych (instytucji rynkowo-kapitalistycznych oraz prywatyzacji) jest „pęknięcie tradycyjnie rozumianej
solidarności klasowej, zanik nastroju poparcia
dla wspólnych akcji w skali całego kraju” (s.
208).
Tezę tę podważa jednak sam autor przy
okazji pobieżnej analizy strajków (s. 194): „Hipoteza o instrumentalizacji mentalności robotników nie wydaje się jedynym kluczem do analizy strajków z lat 90. W punktach zapalnych
gospodarki, gdy strajki już wybuchają, pociągają za sobą pewne zachowania o charakterze
kolektywistycznym, solidarnym. Ponadto strajki
łatwo przybierają wymiar polityczny. (…) Może
jest więc tak, iż instrumentalizm klasy robotniczej jest naskórkowy i ukrywa się pod
nim silniejsza niż można sądzić, skłonność
do zachowań kolektywistycznych, która
jednak nie daje się wykryć metodą badań kwestionariuszowych” (s. 194). To po co badać
naskórkową postać świadomości?
106
Masz babo placek, wraca nie dająca się badać metodą preferowaną przez polskich socjologów, zapomniana świadomość klasowa,
która „w pewnych typach sytuacji społecznych”, „przy pojawieniu się odpowiedniego
bodźca”, aktualizuje się lub generuje z wiedzy
dotychczasowej (kłania się M. Ziółkowski, s.
15).
O ile jednak Ziółkowski znalazł się na obrzeżach pracy J. Gardawskiego, o tyle przydał się
Wesołowski i jego „wartości transgresyjne”
(”odpowiadające transgresyjnym interesom
gospodarki adaptującej się do ekonomiki światowej”). Tylko dzięki nim można było sformułować tezę o akceptacji przez robotników instytucji rynkowo-kapitalistycznych
oraz prywatyzacji. Po czymś takim J.G.
mógł już wprost zakomunikować: „prawdziwym parasolem ochronnym nad reformą
gospodarki rozpoczętą przez Leszka Balcerowicza były nie tyle zachowania organizacji pracowniczych, ile ukształtowanie się
orientacji umiarkowanie modernizacyjnej i
przyswojenia jej przez duży odłam polskiej
przemysłowej klasy robotniczej” (s. 208). A
zatem zaaplikowana klasie robotniczej „terapia
wstrząsowa” L. Balcerowicza była przez klasę
robotniczą chroniona. Podejrzewamy, że ambiwalencją i dysonansem nie da się tego wytłumaczyć.
*
W 1991 r., gdy „rząd podjął działania przeciwko przedsiębiorstwom państwowym” (s. 90),
zespół badawczy J. Gardawskiego przymierzał
się właśnie do rozprawy z homo sovieticusami.
Wówczas to opracowano wzory badawcze.
Dwa pierwsze dobrze wpisywały się w dychotomię paradygmatu i „zamówienie społeczne”.
Wzór pozytywny – to wzór liberalny, wzór
negatywny – to, oczywiście, wzór homo
sovieticus. Pojawiła się też trzecia orientacja,
którą nazwano socjalizmem drobnomieszczańskim. Wówczas zastanawiano się czy
„socjalizm drobnomieszczański” będzie wzorem trwałym (ss. 88-89). „Nie można było wykluczyć ewentualności, że wzór ten stanowił
tylko fazę przejściową między wymienionymi
poprzednio wzorami skrajnymi” (liberalnym i
homo sovieticus). Aby utrwalić ten wzór wystarczyło dla niepoznaki zmienić nazwy na
bardziej neutralne. Wzór homo sovieticus
zmieniono więc na wzór tradycyjny, socjalizm drobnomieszczański – na „umiarkowanie modernizacyjny”, wzór liberalny, jako
ze wszech miar pozytywny nie uległ przemianowaniu jako godny poparcia i nie nasuwający złych skojarzeń!
ex. GSR
31 grudnia 2002 r.
Powrót hegemona
W 1992 r. ukazał się 25. zeszyt z serii “polityka
ekonomiczna i społeczna” niemieckiej Fundacji
im. Friedricha Eberta w Polsce. Jak wiadomo,
socjaldemokraci niemieccy, Ebert i Noske,
rozprawili się swego czasu z rewolucją niemiecką, likwidując przy okazji fizycznie Różę
Luksemburg i Karola Liebknechta. Dziś fundacja imienia jednego z nich rozprawia się z „realnym socjalizmem”, popierając przekształcenia systemu społecznego w imię transformacji
ustrojowej.
Socjaldemokraci, jak wiadomo, w pełni akceptują przekształcenia własnościowe i kapitalizm, pragnąc jedynie ulżyć społeczeństwu
„bólów transformacji” związanych li tylko ze
skrajnościami kursu liberalnego.
25. zeszyt to całkiem pokaźna broszurka pióra wówczas jeszcze doktora Juliusza Gardawskiego, adiunkta Zakładu Socjologii Szkoły
Głównej Handlowej, dziś już profesora, specjalisty od postaw robotniczych (i nieistniejącej już
samorządności pracowniczej).
Opracowanie to (J. Gardawski, „Robotnicy
1991. Świadomość ekonomiczna w czasach
przełomu”) ma wyjątkowy charakter, dotyczy
bowiem analizy postaw robotników w okresie
przełomu. W zasadzie nie tyle „postaw”, co
„nastawień”, gdyż „postawy” kojarzą się – wg.
J. Gardawskiego – „nie tylko z wiedzą o przedmiocie i z emocjami, jakie mu towarzyszą, lecz
także zachowaniami wobec niego”, czego nie
badano.
Praca ma charakter empiryczny i opiera się
na badaniach, których początki sięgają jeszcze
PRL-u.
*
Uchwycenie nastawień w momencie przełomu „ma służyć jako punkt odniesienia dla przyszłych badań dynamiki postaw robotników,
zmian wzorów nastawień wobec różnorodnych
segmentów życia społecznego”.
Z pierwszej części opracowania dowiadujemy się, że „badania socjologiczne prowadzone
od końca lat pięćdziesiątych do 1980 r., a nawet dane uzyskiwane w okresie 1980-1981
wskazywały, że w czasie formowania poprzedniego systemu ukształtowały się specyficzne
postawy społeczne o stosunkowo szerokim
zasięgu, których charakter okazał się trwały.(…) Szczególne znaczenie miały dwa elementy tych postaw: pierwszym była akceptacja
idei społeczeństwa bezklasowego oraz umiarkowanego egalitaryzmu”. Umiarkowanego, bo
kładziono nacisk na sprawiedliwość, równość
szans i na uzależnienie dochodów od ilości i
jakości pracy. Wizja sprawiedliwej rozpiętości
dochodów zakładała jednak, że dystanse będą
niewielkie, mniejsze niż faktycznie występują-
107
ce. Jednocześnie popierano upaństwowienie
wielkiego przemysłu.”
„Drugim elementem postaw było przekonanie, że system jako całość powinien zaspokajać podstawowe potrzeby obywateli (praca,
zdrowie, wykształcenie, mieszkanie). Monopolizacja odpowiednich dziedzin przez instytucje
państwowe została uznana za rozwiązanie
dobre. Dało to w efekcie akceptację socjalizmu
jako idei społeczeństwa o wbudowanych gwarancjach równościowych i szeroko rozwiniętych
funkcjach ochronnych (samo słowo ‘socjalizm’
miało w społecznym odczuciu charakter dodatni).
Jednocześnie, te właśnie wartości, powszechnie zinternalizowane, były przesłanką
krytyki systemu w jego realnym kształcie –
rozbudził on lub wzmocnił oczekiwania, których
zaspokoić nie był w stanie.”
„Społeczna sprawiedliwość w jej umiarkowanie egalitarnym rozumieniu była wartością
wysoko cenioną również w latach siedemdziesiątych, mimo iż elita wówczas rządząca nakłaniała do bogacenia się.”
„Socjologiczne analizy porównawcze wykazywały, że ranga tak rozumianej sprawiedliwości społecznej (równy podział – GSR) podnosiła się i z upływem lat oraz różnicowaniem się
społeczeństwa doszła – pod koniec dekady –
do pierwszego miejsca w hierarchii wartości.
Postrzeganie rosnących nierówności, wzrost
skłonności do dychotomicznego dzielenia
struktury społecznej na ‘nas’ (społeczeństwo) i
na ‘nich’ (władza), przy jednoczesnym silnym
uwewnętrznieniu się ideału równościowego,
potęgowało frustrację.”
Z drugiej strony istniało „powszechne poczucie absurdalności mechanizmu gospodarczego.”
„W społecznej świadomości utrwalił się więc,
z jednej strony, wysoki poziom identyfikacji z
wartościami socjalistycznymi, które, przynajmniej do wprowadzenia stanu wojennego w
1981 r. (ale również w latach następnych, chociaż w węższym zakresie), stanowiły kryterium
oceny zjawisk ekonomicznych i społecznych. Z
drugiej, towarzyszyło temu poczucie, że gospodarka jest źle urządzona. Alternatywą nie
był jednak kapitalizm, lecz jakaś postać lepszego socjalizmu, wyobrażalna niejasno.”
Mija się zatem z prawdą R. Bugaj, gdy twierdzi, że „ruch, który komunizm obalił, kapitalizmu generalnie nie odrzucał. Ale to miał być
inny kapitalizm” (R. Bugaj, „Polska po przejściach. Stracona dekada”). Ma rację natomiast,
gdy podkreśla egalitarną podstawę i robotniczą
bazę tego ruchu. Ale oddajmy głos Juliuszowi
Gardawskiemu i badaniom empirycznym.
„Sposób postrzegania społecznych nierówności i częste definiowanie przez robotników
warstwy dysponującej władzą jako ‘czerwonej
burżuazji’ wskazują pośrednio, jak wyobrażano
sobie udoskonalenie systemu. W pojęciu
‘czerwona burżuazja’ zawarta była treść następująca: po pierwsze, przeciwnikiem była
burżuazja, wizja ładu pożądanego wykluczała
wówczas strukturę analogiczną do liberalnej,
kapitalistycznej (wielki przemysł nie powinien
być prywatny, lecz społeczny). Po drugie,
przeciwnikiem byli ‘czerwoni’, to oni właśnie
nieprawnie zawładnęli majątkiem społecznym
(wspólnym dobrem), a zarazem nie umieli
skutecznie nim zarządzać. Ten potoczny sposób radzenia sobie ze złożoną rzeczywistością
wytwarzał wśród części robotników dyspozycję
do myśli, by wziąć w swoje ręce zarządzanie
majątkiem narodowym, wyjąć z rąk biurokracji,
‘czerwonej burżuazji’ to, co należy do ogółu
ludzi pracy. Tradycyjną dla ‘realnego socjalizmu’ odpowiedzią na kryzysy stała się w tym
klimacie idea samorządzenia bezpośrednich
wytwórców.”
Juliusz Gardawski podkreśla, że określenia
„samorządzenie” (nie samorząd) używa nie
przypadkiem, albowiem ma na myśli „kwestie
ideologiczną, a nie rozwiązanie instytucjonalne”.
„Idea samorządzenia równie trwale wiązała
się z ‘realnym socjalizmem’, jak określenie
‘wypaczenia’, które symbolizowało wiarę w
możliwości urzeczywistnienia w czystej postaci
wysokich wartości socjalistycznych.”
„Powyższy krótki opis świadomości musi być
uzupełniony o jedną ważną kwestię, częściowo
tylko odnoszącą się do świadomości ekonomicznej. Mianowicie robotnicy nie zaakceptowali ideologicznej nadbudowy systemu, byli
silnie przywiązani do wartości narodowych i do
katolicyzmu, a także akceptowali własność
prywatną w sferze usług, rzemiosła, drobnego
handlu. To między innymi czyniło, że empiryczne postawy robotników znacznie różniły
się od ideologicznego modelu ‘robotnika socjalistycznego’.
Okres pierwszej ‘Solidarności’ (sierpień
1980-grudzień 1981) może być uznany za
swoisty bunt wartości socjalistycznych, zinternalizowanych głównie w robotniczej świadomości, przeciwko ‘socjalizmowi realnemu’.
Niepowodzenie tego buntu – stan wojenny –
doprowadził do osłabienia wzoru wartości socjalistycznych.” Z takim twierdzeniem zgodził
się Karol Modzelewski w artykule “Przemiany
‘Solidarności’” (”Więź” 7-8, 1991).
„Samo słowo ‘socjalizm’, wywołujące przed
1980 rokiem dodatnie skojarzenia emocjonalne, zaczęło tracić ten odcień. Jednocześnie
rozpoczął się proces kolejno następujących po
sobie przekształceń obrazu robotnika i klasy
108
robotniczej, zarówno w społecznej świadomości, jak i w programach gospodarki.”
„Pod koniec lat siedemdziesiątych, jeszcze
‘pięć minut przed dwunastą’, jeśli mierzyć dystansem do sierpnia 1980, głoszone były
wśród inteligencji opinie, że robotnicy są zbiorowością wyzbytą odniesienia do wyższych
wartości. Uznawano, że cechą konstytutywną
postaw robotniczych była demoralizacja pracy.
Stąd zaskoczenie Sierpniem i etosem ‘Solidarności’, który wywołał ostry dysonans poznawczy. Redukowano go przez zastąpienie dawnego stereotypu ‘robola’ obrazem robotnikawyraziciela ogólnonarodowego buntu przeciw
nieakceptowanej władzy. Wtedy to, jedyny raz,
robotnicy byli traktowani przez pozostałą część
społeczeństwa jako ‘przewodnia siła narodu’.”
Uznano zatem hegemoniczną rolę klasy robotniczej! „Oceny klasy robotniczej zmieniły
stosunkowo szybko swój znak – z dodatniego
w czasach 1980-1981 – stał się on neutralny, a
nawet ujemny, pod koniec dekady.”
„Robotnicy, którzy jeszcze kilka lat temu byli
posądzani przez elitę poprzedniego systemu,
iż ‘nie dorośli do socjalizmu’ i zachowali ‘przeżytki myślenia burżuazyjnego’, teraz oto zostali
oskarżeni o nastawienie dokładnie przeciwstawne – antyburżuazyjne i egalitarystycznoetatystyczne. Jeden stereotyp został zastąpiony przez inny, przeciwstawny” – liberalny.
„Dyskutować ze stereotypami można tylko
odwołując się do empirii.” Z badań empirycznych zaś wynika, że nastąpiły istotne zmiany w
świadomości robotników, w 1980 r. Odnotowywano bowiem „bardzo wysoki poziom poparcia zarówno egalitaryzmu, jak i efektywności (zwalniania nieefektywnych pracowników,
likwidacja nierentownych przedsiębiorstw). (…)
W świadomości robotników było miejsce zarówno dla równości i sprawiedliwości, jak i
mechanizmów gospodarczych dających wysoką wydajność.” Świadczyły o tym również tezy
programowe uchwalone przez Zjazd „Solidarności” w październiku 1981 r.
„Tezy programowe (…) łączyły idee egalitarne (przeciwdziałanie ‘różnicom socjalnym między zakładami pracy i regionami’, ‘rozwój poczucia bezpieczeństwa’, ‘obrona poziomu życia ludzi pracy’ itp.) z zasadami efektywnościowymi (‘nowy ład społeczno-gospodarczy’,
‘rynek’), przy wyraźnym przesunięciu akcentu
ku egalitaryzmowi i samorządności. Wyniki
badań z 1980 r. potwierdzają (…) tezę o zasadniczo socjalistycznym charakterze etosu
pierwszej, masowej ‘Solidarności’ – szczególnie w okresie początkowym.”
Od 1981 r. obraz zmienił się – „znaczący odsetek respondentów wycofał poparcie dla egalitaryzmu. Tendencja ta utrzymała się w okresie późniejszym, sięgającym 1981 r.” Coraz
częściej respondenci mieli świadomość „konieczności wyboru i jednoczesnej niemożności
realizacji zasad obu modeli (tzn. egalitarnego i
efektywnościowego).” Wzrastał poziom akceptacji rynku i konkurencji, którym przypisywano
mityczną rolę.
Badania wykazują, że w latach osiemdziesiątych, do 1988 r. włącznie, postępuje „społeczny proces zawężania się (…) poparcia idei
równościowych oraz, z drugiej strony, rozszerza się akceptacja orientacji rynkowej prywatyzacji. Zarazem okazało się, że nieco ponad
połowa respondentów pozostała wierna egalitaryzmowi.” Przy czym, w niektórych badaniach, np. Marka Ziółkowskiego z lat 1984-85,
zaznaczono, że: „sposób odróżniania egalitaryzmu od efektywności ma charakter jednostronny (‘przyjmując oryginalną koncepcję
égalité można ją znakomicie połączyć np. z
efektywnościowym modelem urządzenia gospodarki’). Nic dziwnego zatem, choć respondenci wypowiadali się częściej za modelem
efektywnościowym niż egalitarnym, ‘wiele osób
akceptowało jednocześnie elementy jednego i
drugiego modelu’.”
Co ciekawe, stopień akceptacji społecznej
własności środków produkcji, w przeciwieństwie do prywatnej, wynosił 56,9% do 11,0%,
zaś planowej gospodarki i wolnej konkurencji w
życiu gospodarczym – 57,1% do 40,0%.
„Respondenci postawieni wobec powyższych alternatyw skłonni byli raczej wybierać
zasady o treści socjalistycznej niż wolnorynkowej (na marginesie trzeba dodać, że w
omawianych badaniach zaobserwowano niechęć do słowa ‘socjalizm’) 28,1% respondentów wybrała łącznie obie zasady socjalistyczne, gdy obie zasady wolnorynkowe wybrało
jedynie 5,6%.”
„Wówczas również jedna trzecia ankietowanych dopuszczała bezrobocie, odrzucając
zasadę pełnego zatrudnienia (od 33,3% do
34,9%). A zatem, jak podkreśla J. Gardawski,
„jedna trzecia robotników wybierała ‘ostry’
wariant reformy gospodarczej przy pełnym (? –
GSR) rozeznaniu jego społecznych konsekwencji.”
Stosunek do bezrobocia okazał się głównym
kryterium różnicowania postaw. Według badań, do transformacji z 1989 r. „ok. jedna trzecia ogółu Polaków, a także jedna trzecia robotników akceptowała radykalną zmianę gospodarczą wraz z jej uciążliwościami społecznymi,
w tym bezrobociem.” Stopień tej akceptacji jest
jednak dyskusyjny. Trudno bowiem sądzić, by
groźbę tę i uciążliwości społeczne “ta jedna
trzecia” brała do siebie, czyli przewidywała, że
sama znajdzie się bez pracy. Nawet wśród
robotników reprezentujących liberalne nastawienie (zdecydowana mniejszość), dla których
109
bezrobocie było “nieuniknioną ceną płaconą za
modernizację i racjonalizację gospodarki,
sprawa nie była jednoznaczna.” “Niewielka
część tych robotników akceptowała bezrobocie
ze względu na jego dobroczynny wpływ na
moralność pracy. (…) Zazwyczaj sądzili oni, że
powinno ono dotyczyć wyłącznie ludzi nierzetelnych, powinno być środkiem edukacji społecznej.”
Wśród nie-liberałów panowało raczej przekonanie, że „nie może być u nas bezrobocia,
bo tyle jest w Polsce do zrobienia”. Tym bardziej nie było mowy o dopuszczeniu „strukturalnego bezrobocia”.
*
Przekształcenia polityczne i ekonomiczne w
1989 r. wpłynęły na zmianę społecznych nastawień, w tym podniosły znacznie akceptację
bezrobocia (w pierwszej połowie 1990 r. z
42,6% do 46,6%, w zależności od badań).
Szczególnie wysokim poziomem akceptacji
bezrobocia („co świadczy o determinacji w
żądaniach zmiany sposobu funkcjonowania
gospodarki”) cechowali się działacze samorządów, „Solidarności” i administracja, czyli „zwycięskie siły społeczne”. Zarazem, „w tych grupach powszechne było przekonanie, że bezrobocie ich nie dotknie, przyspieszy natomiast
rozwiązanie trudności gospodarczych.” Opcję
liberalno-rynkową w pierwszej połowie 1990 r.
popierało 82,1% dyrektorów, 67,0% działaczy
samorządów i tyleż „Solidarności”, 53,0% kierowników, zaledwie 25,5% robotników i
20,4% działaczy OPZZ.
Odwrotnie kształtowało się poparcie dla egalitaryzmu i opcji egalitarno-paternalistycznej:
dyrektorzy – 5,1%; kierownicy – 13,6%; robotnicy – 39,0%; działacze samorządu – 12,8%;
działacze „Solidarności” – 17,6%; działacze
OPZZ – 41,9%.
Tymczasem, jak wiadomo, zmienił się zarówno ideowy, jak i jakościowy obraz „Solidarności” i samorządów pracowniczych. Obraz
administracji i biurokracji zakładowej nie uległ
istotnym zmianom. Nie były to więc te samorządy i ta „Solidarność”, co w latach 1980-81.
„Dynamika nastawień społecznych świadczy
o wzrastającym przyzwoleniu na rozwój instytucji rynkowych, przy jednocześnie nieliniowym
charakterze tego procesu, a także o utrzymywaniu się stosunkowo wysokiego poziomu
poparcia zasad sprawiedliwości i równości
społecznej.”
Przy tym, badacze stwierdzili „korporacyjną
postawę” działaczy samorządowych, ich głęboką identyfikację z dyrekcjami i interesem
branżowym. Ich zdaniem „instytucja samorządu pracowniczego w połowie lat osiemdziesiątych nie jest w większości kontynuacją auten-
tycznego ruchu samorządowego z 1981 roku”
(M. Jarosz).
Przyjmując za pewnik utrzymywanie się wysokiego poziomu poparcia zasad sprawiedliwości i równości społecznej wśród robotników
(39,0%), szczególnie symptomatyczne jest
rozminięcie się ocen robotników z preferencjami działaczy „Solidarności” i samorządów
pracowniczych. Potwierdza to tezę o braku
ciągłości zarówno w ruchu samorządowym, jak
i związkowym. Charakterystyczny jest zbliżony
do robotników poziom akceptacji egalitaryzmu
wśród ówczesnych działaczy OPZZ (39,0% 41,9%).
Można się zgodzić z J. Gardawskim, że „po
zaprowadzeniu stanu wojennego zaczęła zanikać (…) wiara w możliwość wspólnego działania i w sens takiego działania”. Trzeba jednak
zaznaczyć, że zanik tej wiary dotyczył szeregowych pracowników, zwykłych robotników,
którzy jednocześnie tracili wiarę nie tylko w
partycypację w zarządzaniu, w samorządy
pracownicze, ale również w działalność stricte
związkową (gwałtowny spadek ‘uzwiązkowienia’)”.
W części zasadniczej opracowania „Robotnicy 1991″, autor wskazuje, że w latach 199091 robotnicy znaleźli się w osamotnieniu. Poczucie osamotnienia było rozłożone stosunkowo równomiernie między robotników zaliczonych do zwolenników liberalizmu, umiarkowanej modernizacji i tradycjonalizmu. Na pytanie,
kto najlepiej reprezentuje interesy robotników
w Polsce, 68,5% robotników stwierdziło, że
nikt, zaledwie 12,6% wskazało na NSZZ „Solidarność”, 5,5% na OPZZ, 4,2% na prezydenta,
3,2% na rząd, 2,0% na Sejm, 1,8% na Kościół,
1,0% na Senat.
Na pytanie „Kto najlepiej reprezentuje interesy robotników w przedsiębiorstwie zatrudniającym respondenta?” Nikt – odpowiedziało
55,6%; 15,2% - wskazało na samorząd; 14,5%
NSZZ „Solidarność”; 6,7% - dyrekcję; 5,6% OPZZ.
Co ciekawe, w zależności od sposobu postawienia pytania od 47,3% do 76,0% respondentów opowiadało się za tak czy inaczej rozumianym egalitaryzmem. „Przy tym jedynie
32,9% robotników odrzuciło kategorycznie
prymitywny egalitaryzm równych żołądków.”
Nie dziwi zatem konstatacja J. Gardawskiego:
„Z orientacją egalitarną robotnicy identyfikowali
się przez cały okres ‘realnego socjalizmu’;
wynikała ona nie tylko z edukacyjnego wpływu
tego ustroju, lecz również z położenia robotników w strukturze stratyfikacyjnej (przebywanie
na niższych piętrach tej struktury rodziło w
sposób naturalny dyspozycję do żądań zmniejszenia dystansów społecznych). Również po
1989 r. nie odnotowano tu istotnej zmiany.”
110
Zasadniczą tezą J. Gardawskiego jest
stwierdzenie, „że w 1991 r. preferencje robotnicze były najpełniej wyrażane przez wzór
modalny, nazywany w tej pracy ‘umiarkowaną
modernizacją’. Tak zorientowani robotnicy
utrzymywali ‘klimat przyzwolenia na obniżanie
stopy życiowej’ i, tym samym, na zmianę ustrojową.
Podstawowe wyznaczniki wzoru umiarkowanej modernizacji były, zdaniem Gardawskiego,
typowym robotniczym nastawieniem wobec
gospodarki w 1991 r. Wzór zakładał poparcie
zasad rynkowych – konkurencji i efektywności,
łącznie z akceptacją uciążliwości związanych z
rynkiem (zwolnienia z pracy, bankructwa).
Zgodzie na rynek towarzyszyło jednak optymistyczne przeświadczenie, że będzie on nagradzał rzetelnych i karał nieuczciwych. Ponadto,
umiarkowani modernizatorzy przyjmowali, iż
rynkowa selekcja nie będzie zagrożeniem dla
istniejącej już substancji ekonomicznej, dla
majątku trwałego, a jedynie wymusi jego efektywne zastosowanie oraz nie spowoduje strukturalnego bezrobocia (nie odbierze pracy tym,
którzy chcą i mogą pracować). Kolejnym elementem wzoru było poparcie własności prywatnej w gospodarce, mimo iż kapitalizmowi
narzucano istotne ograniczenia, które miały
chronić przed spekulacją i wyzyskiem. Legitymizowany był polski kapitał jako odpowiedź na
ewentualne pojawienie się obcego kapitału
spekulacyjnego. Jednak osoba polskiego kapitalistycznego pracodawcy budziła niechęć
(podejrzewano nielegalny sposób zdobycia
pieniędzy, lękano się brutalności wobec pracobiorców). Umiarkowani modernizatorzy popierali natomiast bez zastrzeżeń drobną własność
w gospodarce, liczyli przy tym, iż sami będą
mieli udziały we własności (szczególnie akcje
pracownicze – bowiem fabryki ‘powstały z ich
trudu’, a także liczyli, że zdobędą własne małe
firmy rzemieślnicze). Wizja akcjonariatu wypierała z ich myślenia wizję samorządności pracowniczej, tak ważnej w latach osiemdziesiątych. Byli przeciwnikami państwowego monopolu własności w gospodarce oraz bezpośredniej ingerencji państwa w zarządzanie przedsiębiorstwami, jednak oczekiwali aktywnej
polityki ekonomicznej ze strony państwa –
miała ona, w ich przeświadczeniu, chronić
przed aferami i spekulacją, wprowadzać ‘ład i
porządek’. Respondenci z omawianej kategorii
występowali przeciwko egalitaryzmowi, szczególnie w wersji kategorycznej, kojarzonej z
‘urawniłowką’, postulowali merytokratyczną
zasadę rzetelnego wiązania wkładu pracy z
płacą. Bardzo ważnym wymiarem wzoru, zdaniem J.G., najważniejszym, tkwiącym w podtekście większości postulatów, było oczekiwanie, iż gospodarka będzie domeną sprawiedli-
wości – ogólnie ujmując, można nazwać to
robotniczą wizją ‘sprawiedliwościowej gospodarki rynkowej’.
Umiarkowani modernizatorzy krytykowali ‘realny socjalizm’, uważali, że nie wróci on i wrócić nie powinien, zarazem mówili o jego dodatnich stronach (opieka socjalna itd.), niekiedy
godzili się ze zdaniem, że socjalizm był dobrą
ideą, chociaż stale wypaczaną.” W roku 1991,
konsekwentni zwolennicy umiarkowanej modernizacji stanowili 30,0%, zwolennicy tradycjonalizmu – 11,6%, liberalizmu – 5,9%. W
szerokich ujęciach nie tylko konsekwentni, ale i
zbliżone stanowiska, stosunek ten przedstawiał się następująco: 62,7% – umiarkowana
modernizacja; 48,3% – tradycjonalizm; 21,2%
– liberalizm.
Już w roku 1992, Juliusz Gardawski zauważył „rosnącą w środowisku robotników frustrację i agresję”. Jednak, jego zdaniem, „nie spowoduje ona u umiarkowanych modernizatorów
chęci powrotu do ‘realnego socjalizmu’, raczej
wywoła zadanie, by budować inną gospodarkę
rynkową niż ta, tworzona według zamysłu
skrajnie liberalnego.” Jednocześnie, miejsce
klasy robotniczej w nowo kształtującej się
strukturze społecznej uległo znacznemu osłabieniu. Rozsypał się „agregat realsocjalistyczny” – „nowa klasa średnia” w znaczeniu, jaki
terminowi temu nadał Jacek Kurczewski, tj.
„klasa pracobiorców zatrudnionych przez państwo i nie dysponujących władzą, klasa, której
ważnym składnikiem byli wykształceni robotnicy”. Zdaniem Kurczewskiego, nowa klasa
średnia była “gruntem społecznym pierwszej
‘Solidarności/”.
Popioły i diament
W tymże 1992 r. J. Gardawski stwierdził, że
maleje szansa na stworzenie w Polsce ładu
zwierającego wątki zaczerpnięte z wizji robotników mieszczących się we wzorze umiarkowanej modernizacji, tzw. wizji sprawiedliwościowej gospodarki rynkowej.
W podsumowaniu nie ustrzegł się on jednak
pewnych uproszczeń. Wizję „sprawiedliwościowej gospodarki rynkowej” nazywa robotniczą w ogóle, choć z jego własnego opisu wynika, że jest ona przypisana wzorcowi „umiarkowanej modernizacji”, a zatem bliska jest robotnikom, którzy podzielają te nastawienia, nie
innym, nie wspominając już o marksowskiej
„świadomości fałszywej”, teorii adekwatnej dla
oceny tego zjawiska.
Nie wydaje się nam również, w przeciwieństwie do J. Gardawskiego, by”“rosnąca w środowisku robotników frustracja i agresja”, której
objawy były widoczne już na początku 1992 r.
(w momencie pisania podsumowania przez
J.G.) mogła być skanalizowana w jakiejś „innej
111
formie gospodarki rynkowej”. Naszym zdaniem, wszystko wskazuje – również „osamotnienie klasy robotniczej” – że wzrastać będzie
odrębna, klasowa świadomość robotników,
zgodna z ich pozycją w hierarchii społecznej, a
zatem świadomość z gruntu egalitarna, która i
tak wykazuje cechy trwałe.
Dziesięć lat po napisaniu „Robotników
1991″, sytuacja społeczna zmieniła się diametralnie. „Boom” kapitalistyczny lat dziewięćdziesiątych w Polsce załamał się. Kryzys gospodarczy zaowocował falą bankructw i upadłości przedsiębiorstw, które dostosowały się
już wcześniej do gospodarki rynkowej (kapitalistycznej).
Bezrobocie strukturalne przekroczyło na początku 2000 roku poziom 15% i rośnie zbliżając się nieuchronnie do granicy 20%. Kryzys
kapitalizmu wydał swoje owoce. Trudno, by
robotnicy, tak wrażliwi na załamanie się „realnego socjalizmu”, nie zauważyli tego, co przyniósł kapitalizm w skrajnie liberalnym wydaniu.
Tym bardziej, że neoliberalizm ma charakter
globalny i jego skrajności coraz wyraźniej globalizują się nie napotykając na realną alternatywę ustrojową, choćby tylko realną jako alternatywa, a nie jako „realny socjalizm”.
Poziom frustracji jesienią 2002 r., a więc
dziesięć lat po publikacji badań J. Gardawskiego, przekroczył granice bezpieczeństwa,
co prof. J. Gardawski bagatelizował jeszcze
latem w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” („Brakuje pary do gwizdka”, „Rzeczpospolita” z 17
lipca 2002 r.), zaznaczając jednak, że: „sojusz
różnych grup byłby niebezpieczny dla prywatyzacji”. Do sojuszy jednak doszło, choć, jak na
razie, na ograniczoną skalę – manifestacja 18
października „ponad podziałami” zgrupowała
zarówno górników ze wszystkich, dotychczas
zwalczających się związków zawodowych, jak i
hutników, kolejarzy, pielęgniarki oraz zakłady
protestujące w ramach Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego.
Siła i charakter protestu świadczą o rodzeniu
się nowej solidarności i świadomości robotniczej. Od nastawień, które, jak wszystko wskazuje, miały tymczasowy charakter, robotnicy
przeszli i wrócili do postaw tradycyjnych i charakterystycznych dla klasy robotniczej. Zaczął
się okres rewindykacji wartości i zasad, jakimi
przeszło 100 lat kierował się polski ruch robotniczy. Z czym z pewnością prof. J. Gardawskiemu trudno będzie się zgodzić. Ogranicza
go jego postawa ideowa, zbliżona do socjaldemokratycznej. Rola eksperta rządowego jest
zawsze stronnicza. Stronniczość, gdy powstają
barykady, sprowadza się do wyboru strony
konfliktu, który ma wymiar klasowy.
Wymiar na miarę walki klas, której to kategorii prof. Gardawski nie zauważa, badając klasę
robotniczą. No cóż, trudno dostrzec słonia pod
mikroskopem. Przy zastosowaniu metod nie w
pełni przystających do badanego przedmiotu
(metodom prac badawczych J. Gardawski
poświęca drugą część pracy, rozdział 4, s. 3138). Trudno oczekiwać, by była to analiza klasowa, oparta na teorii walki klas, uwzględniająca stan świadomości klasowej, wpływ ideologii panującej na przekonania robotników i w
konsekwencji kształtowania się świadomości
fałszywej. Można jednak stwierdzić na podstawie jego opracowania, że dzisiejsza klasa robotnicza poprzez swoje „osamotnienie”, a raczej wyodrębnienie, osiąga poziom rozwoju
„klasy w sobie”, o poziomie świadomości tradeunionistycznej. Przed nami jest walka o to, by
klasa ta osiągnęła stan „klasy dla siebie”.
Najistotniejszym z tego punktu widzenia jest
rozpad mitu tworzenia się w Polsce „nowej
klasy średniej”, która miała być podwaliną systemu kapitalistycznego. Zgodzić się należy z
obserwacją Juliusza Gardawskiego, że „dla
polskiego robotnika w 1991 roku nowa klasa
średnia była synonimem grupy nieuczciwych
dorobkiewiczów”. Mimo że w pewnym momencie przed robotnikami wielkoprzemysłowymi
otworzyły się: „dwie nowe ścieżki kariery –
pierwsza bardzo wąska i spełniająca głównie
symboliczną rolę, związaną z awansem najwybitniejszych działaczy ‘Solidarności’ w instytucjach politycznych i quasi-politycznych, oraz
nieco szersza, wiodąca do gospodarki prywatnej, do handlu.”
Od początku bowiem tego procesu, gdy najbardziej „przedsiębiorczy” wychodzili z przedsiębiorstw państwowych, „pozostali odczuwali
to jako boleśniejsze ‘opuszczenie’ i ‘oszukanie’”.
Po upływie dekady (straconej według R. Bugaja) można stwierdzić, że nie powstały warunki dla zaistnienia „nowej klasy średniej”
(druga, szersza ścieżka wiodąca do „kariery”
drobnego przedsiębiorcy – załamała się), ba,
warunki te nie powstały nie tylko dla robotników, ale dla całego agregatu społecznego,
który w tej „nowej klasie średniej” widział swoją
pozycję w kapitalizmie, swoje miejsce w gospodarce rynkowej.
Według Juliusza Gardawskiego, w roku
1992, „robotnicy wykwalifikowani deklarowali
(…) wyraźnie odmienne opinie zarówno od
osób o niższym statusie, jak od pracowników
nadzoru (…) Pękła więc więź łącząca w latach
1980-81 (a także, być może, wcześniej) robotników, techników, inżynierów.”
Dziś ta odrębność wielkoprzemysłowej klasy
robotniczej uległa zaostrzeniu. Wraz ze wzrastającym „osamotnieniem”, a raczej wraz ze
wzrostem podmiotowości robotników znikła
szansa na tworzenie w Polsce ładu zawierają-
112
cego wątki zaczerpnięte z utopijnej wizji ‘sprawiedliwościowej gospodarki rynkowej’. Tak
więc, drogi klasy robotniczej i kapitalistów ostatecznie się rozeszły. Zeszły się przedtem tylko
czasowo w ramach fałszywej świadomości.
Obraz ten mąci nieco dochodzący do głosu
ruch populistyczny, ale to już temat na inny
artykuł.
ex. GSR
23 października 2002 r.
Cyprian Norwid
Styl nijaki
Szkoła-stylu kłóciła się z szkoła-natchnienia,
Zarzucając jej dziką niepoprawność. – Ale!...
Potomni nie są tylko grobami z kamienia,
Ciosanymi cierpliwym dłutem doskonale:
Są oni pierw Współcześni, których przeznaczenia
Od do-raźnego w chwili że zależą słowa;
Przestawa być wymowną spóźniona wymowa!
RECENZJE I POLEMIKI
Saltowitalizm
czy saltomortalizm?
Broszurę Piotra Kendziorka Lenin i rewolucja. O próbie nowego odczytania pism Lenina
przez Slavoja Żiżka, redakcja „Dalej!” opatrzyła
wstępem, w którym ostrożnie dystansuje się od
jej „kontrowersyjnej” zawartości, podkreślając
jednocześnie oparcie własnej tożsamości politycznej na tradycji „antyautorytarnego marksizmu”. Oznacza to usytuowanie się pomiędzy
dwiema postawami, które redakcja „Dalej!”
zdaje się na równi odrzucać, a mianowicie
między „emocjonalnym gestem prostej identyfikacji z tradycją marksizmu bolszewickiego” a
„totalnym jego odrzuceniem”.
Dla „kulturalnej” redakcji „Dalej!” nomina sunt
odiosa. Któż miałby trwać przy tradycji bolszewizmu z czysto emocjonalnych względów?
Któż to miałby odrzucać go totalnie? Brzmi to
jak zarzut pod czyimś (czyim?) adresem, ale
tak naprawdę to redakcja „Dalej!” pisze o sobie. Obie te postawy są jej własnymi postawami. Najlepiej obrazuje to właśnie omawiana
tutaj broszura Piotr Kendziorka.
Autor odrzuca bowiem totalnie marksizm
bolszewicki, jednocześnie ukazując swoje
emocjonalne przywiązanie do tej tradycji, z
której wyrósł. Podkreśla, że najtrwalsze „okazało się dziedzictwo opozycji trockistowskiej,
której przedstawiciele z czasem odrzucili autorytarny bagaż historycznie ukształtowanej ideologii leninizmu. Wyrazem tego stanu rzeczy
było, m.in. pełne zaakceptowanie przez Lwa
Trockiego w latach 30. zasady pluralizmu politycznego jako podstawy funkcjonowania demokracji socjalistycznej.”
Opozycja trockistowska przetrwała, podczas
gdy inne nurty „antyautorytarne” rzekomo zeszły ze sceny. Dlaczego opozycja trockistowska przetrwała, kiedy inne znikły (skąd znikły?), o tym nasz autor już milczy. Kendziorek
zapomina bowiem dodać, że ewolucja owych
innych nurtów trwała nadal aż do odrzucenia
nie tylko „autorytarnych wypaczeń” marksizmu,
ale i samego marksizmu, nie mówiąc już o
całokształcie dzieła Lenina. Dla Pannekoeka,
np., krytyka idzie tak daleko, że generalnie
winą za niepowodzenia ruchów rewolucyjnych
w Europie obarcza on Lenina i bolszewizm. W
tym sensie trockizm przetrwał wyłącznie z
braku konkurencji na swoim polu. Fakt trwania
walki o ideały społeczne przyświecające komunistom od Marksa po Lenina jest dla Kendziorka pomijalny w tłumaczeniu trwałości
trockizmu. Zaś aktualność Trockiego wyrażająca się w analizie zdegenerowanego państwa
113
robotniczego upadła wraz z zakończeniem
przewidzianej przezeń ewolucji biurokracji. Do
czego mają się więc dziś odwoływać spadkobiercy coraz bardziej widmowej tradycji? Powrotu do „ortodoksyjnego marksizmu” nie ma,
ponieważ jest on kojarzony ze stalinizmem, a
więc tradycją autorytarną. Szczególnie, że
Marks – według tradycji o nie zaszarganej
reputacji – też był autorytarystą.
Bo przecież istnieją inne tradycje, które nie
są obarczone tego typu spuścizną wymagającą odrzucenia dwóch trzecich jako dziedzictwa
autorytaryzmu, a pozostałej jednej trzeciej jako
koncepcji o charakterze wprawdzie naukowym,
ale zbyt błahym i nadwerężonym zębem czasu
(„… jakkolwiek marksowska teoria kapitału nic
nie straciła na aktualności, to jej powiązanie z
perspektywą emancypacji ludzkości wydaje się
znacznie bardziej problematyczne”, Kendziorek, s. 13), aby stanowiła jakiś powód dla trwania przy definiowaniu siebie jako marksisty.
Co więcej, posttrockiści ewoluowali wszakże
po śmierci swego mistrza. Nietrudno zauważyć, że równoległa ewolucja ruchów lewicowych odbywała się swoim torem, a z czasem
pole, na którym trockizm czy posttrockizm miał
coś do powiedzenia stało się ugorem obrosłym
chwastami. Doszlusowanie posttrockistów w
obszar uznanej lewicowości odbyło się na
zasadzie doewoluowania się ich w obszar
lewicowości definiowanej przez nurty stojące
od zawsze w opozycji do marksizmu, wykuwające swą tożsamość w walce z jego przeciwstawianiem „partykularyzmu” klasy robotniczej
uniwersalizmowi demokracji postburżuazyjnej
(sedno „problematyczności” wartości perspektywy emancypacyjnej koncepcji Marksa). Nazywanie swoją tradycją prostej (czy również
emocjonalnej?) rejterady na pozycje wrogie
wobec własnej tradycji jest co najwyżej wyrazem tego, że własna ewolucja nie została jeszcze zakończona. Broszura Kendziorka ma
szansę skończyć z tą schizofrenią.
W związku z tym, trudno oprzeć się wrażeniu
nieszczerości deklaracji o wadze debaty, którą
miałaby zapoczątkować broszura P. Kendziorka. „Antyautorytarny marksizm” to wszakże
oksymoron, coś na kształt wyrażenia gorący
lód. Szczególnie po lekturze broszury P. Kendziorka, choćby sam autor nie podsuwał takiego wniosku explicite.
Co więcej, takie wnioski odnoszą się również
do tradycji trockizmu. Kamyk trącony nogą
pociąga za sobą lawinę. Cóż obiecuje dziś
przynależność do tradycji trockistowskiej?
Poza finansowym „wspomaganiem” i turystyką
polityczną, rzecz jasna. To zresztą przestało
już być wyróżnikiem. Cóż poza uwikłaniem się
w te same problemy przywiązywania przestarzałej już wagi do błyskotliwej analizy totalitar-
nego panowania biurokracji, do której powstania Trocki przyczynił się przecież na równi z
Leninem, jeśli przyjmiemy już krytykę tego
ostatniego?
Z innej strony patrząc, ryzyko związane z
ewentualnym „powrotem do źródeł” czy poszukiwania „marksistowskiej ortodoksji” jest zbyt
duże. Historyczne debaty, których czas bezpowrotnie minął, mogą prowadzić tylko do
dalszego pogłębienia krytyki Lenina krytyką
marksizmu, a co za tym idzie, i trockizmu.
Trudno liczyć na to, że historyczni krytycy bolszewizmu zatrzymają się w krytyce Trockiego
ze względu na jakieś zahamowania „emocjonalne”.
Próby pogodzenia „antyautorytarnego marksizmu” z bolszewizmem bez Lenina, które
mają legitymizować tendencje posttrockistowskie jako wiarygodne w ramach systemu demokratycznego, są oparte na zbyt kruchych
podstawach, aby wystawiać je na ryzyko nieobliczalnej debaty. Nawet najsurowsze potępienie stalinizmu i „marksizmu stalinowskiego”
blednie w obliczu powszechnie przyjmowanej
tezy o ciągłości pomiędzy Leninem a Stalinem.
Co więcej, już u Żiżka, Stalin jawi się jako
przywódca, który zapoczątkował okrężną, acz
bolesną, ale przecież nieuniknioną w warunkach stworzonych przez utopistę Lenina, drogę
wyprowadzania świata, który dostał w spadku,
ze ślepego zaułka historii.
W obliczu „końca historii”, czyli ostatecznej
bezprzedmiotowości sporu Trockiego ze Stalinem, tracą na znaczeniu epitety „stalinizm”,
„stalinowiec”, którymi posttrockizm lubił szafować na lewo i prawo. Jeżeli w myśli Lenina nie
pozostało wiele do wypaczenia w kwestii autorytaryzmu, to trudno na poważnie zarzucać
Stalinowi taką zbrodnię, a cóż dopiero budować na niej swoją odrębną, nieskażoną tożsamość lewicową.
Jest to rzadki przypadek odbudowywania
wstecz dziewictwa jakiegoś nurtu politycznego
poprzez etapowe przyjmowanie stałej i niezmiennej od początku krytyki i liczenia na zachowanie poważania dzięki rejteradzie na całej
linii. Skuteczną krytykę stalinizmu, osadzoną w
tradycji marksizmu i leninizmu, można przeprowadzić jedynie na gruncie powrotu do ortodoksyjnego marksizmu, co nie oznacza marksizmu bezrefleksyjnego czy bezkrytycznego,
ale biorącego pod uwagę zasadnicze podziały
klasowe i filozoficzne. Z tymi ostatnimi wiąże
się kwestia linii podziału na idealizm i materializm jako podziału politycznego, w której to
kwestii również pozwalamy sobie nie zgodzić
się z Kendziorkiem oraz bodajże całą sforą
wściekłych filozofów, dla których praca Materializm a empiriokrytycyzm jest kamieniem
obrazy.
114
Oczywiście, jeśli ktoś potrafi przyznać się do
błędu, to tylko dobrze o nim świadczy. Ale w
przypadku redakcji „Dalej!” chodzi o coś zgoła
innego. Chodzi o mimikrę bez przyznawania
się do błędu. Najlepiej nie poruszać niebezpiecznych (i kontrowersyjnych) tematów.
Nie ma w tym ani odwagi, ani uczciwości.
Czasami jednak prowokacja jest zbyt dokuczliwa, aby jej nie ulec – jak to miało miejsce
w przypadku P. Kendziorka, który nie wytrzymał reanimacji trupa przez Żiżka.
Taktyka przemilczania i straszne skutki jej
zignorowania, czyli mowa jest srebrem, a
milczenie złotem
Wydanie Rewolucji u bram odczytuje Kendziorek jako możliwość przełamania „dotychczasowego niemal monopolu prawicy różnych
odcieni w sferze obiegu idei w okresie po
upadku tzw. realnego socjalizmu”. Prowokacja
(intelektualna), za jaką prawicowi intelektualiści
poczytali sobie książkę Żiżka, miała wzmocnić
ów efekt przełamania. Jednak cena, jaką przyszło zapłacić za ową szansę, czyli „pozytywne
odwołanie się Żiżka do postaci Lenina jako
teoretyka i przywódcy Rewolucji Październikowej”, okazała się wygórowana nawet dla trockisty Kendziorka, nie mówiąc o innych sympatykach środowiska „Krytyki Politycznej”, którzy
uznali, że dla podtrzymania „generalnej otwartości części polskiej inteligencji i intelektualistów … wobec idei lewicowych, szczególnie
tych, które zostały usankcjonowane intelektualnie poprzez szerszą recepcję w zachodnich
środowiskach akademickich”, wystarczyłoby
przetłumaczyć dowolną inną książkę tego autora (patrz choćby Agata Bielik-Robson).
Tym bardziej, że – jak pisze Kendziorek –
„rozgłos towarzyszący odbiorowi książki Żiżka
w naszym kraju jest zjawiskiem tym bardziej
frapującym, że nie znajduje on analogii w jej
recepcji w zachodnim obiegu intelektualnym,
zarówno ogólnym, jak i lewicowym”. Wytłumaczeniem tego ewenementu, czy inaczej wypadku przy pracy, może być to, że akurat tym
dziełem Żiżka zainteresowało się krytycznie
środowisko nie mieszczące się w intelektualnym spektrum pluralistycznych poglądów tzw.
nowej radykalnej lewicy. Po ukazaniu się w
Internecie tłumaczenia wstępu i części posłowia do Rewolucji u bram, wybór książki z punktu widzenia zespołu „KP”, pragnącego utrzymać wiodącą pozycję na nowej radykalnej
lewicy, był przesądzony (i wymuszony). Faktycznie, o Leninie nikt w tym środowisku nie
chciał dyskutować traktując temat, podobnie
jak Piotr Kendziorek – taki sam reprezentant
tzw. nowej radykalnej lewicy – za dawno wyczerpany i zamknięty.
Prowokacyjny temat okazał się jednak na tyle nośny, że wywołał burzę w szklance wody,
która wylała się na stół, przy którym zasiadali
przedstawiciele głównego nurtu, poruszając
polskie środowisko lewicowe w stopniu, w
jakim nie zdołała tego osiągnąć ożywiona
wszakże na Zachodzie dyskusja nad książką
Negriego i Hardta (budząc poniekąd zdziwienie
naszego autora). Środowisko „KP” szybko
jednak postarało się wytrzeć wodę rozlaną na
pański stół odżegnując się od Lenina i karnie
równając w szeregu sowietologicznym, popierając tezę – mającą zresztą placet Żiżka – o
harmonijnej ciągłości między Leninem a Stalinem.
O ile słaba recepcja Negriego i Hardta jest
wytłumaczalna niezaprzeczalnym zacofaniem
polskiej nowej radykalnej lewicy w stosunku do
jej zachodniego odpowiednika i wiadomo, że
upłynie jeszcze dużo wody zanim wielość stanie się podstawowym problemem egzystencjalnym ludzi żyjących w jakimkolwiek kontakcie z rzeczywistością, o tyle konieczność pacyfikacji dyskusji o Leninie, choćby w ostrożnym
kontekście nakreślonym przez Żiżka, a nośnej
ze względu na widzialne gołym okiem kłopoty z
lewicową tożsamością eklektycznie łatane
dzięki konfrontowaniu problemów różnorodnych grup kulturowych z abstrakcyjnie zdefiniowaną demokracją, okazała się zagadnieniem palącym i wywołującym zaściankowe,
nadwiślańskie emocje.
Trudno zgodzić się z hipotezą Kendziorka,
że różnica między Polską a Zachodem w tej
kwestii wynika z tego, że „na Zachodzie nie
udało się prawicy ustanowić tak silnej hegemonii idei antykomunistycznych i prawicowych,
denuncjujących wszelkie pozytywne odniesienia do Rewolucji Październikowej jako wyraz
ciągot totalitarnych, jak to miało miejsce w
Polsce i większości innych krajów Europy
Środkowo-Wschodniej” (s. 5).
Ryzykując zaliczenie nas do degradującej
towarzysko i filozoficznie koncepcji prymatu
materialnego nad idealnym (Lenin), stwierdzimy, że z punktu widzenia burżuazji i jej interesów, nawet najbardziej wywrotowe idee nie
niosą żadnego realnego zagrożenia, jeśli są
totalnie nieskuteczne. W przeciwieństwie do
Europy Zachodniej, obszary objęte materialnym wpływem Rewolucji Październikowej i jej
następstw, choćby w najbardziej zdegenerowanej formie, są nosicielem grzechu pierworodnego – zamachu na świętą własność prywatną. Grzechu pierworodnego się nie wybacza. A cóż jest do wybaczania tym, którzy sami
się autocenzurują i w swoim antykomunizmie
licytują się z zawodowymi antykomunistami?
W przeciwieństwie do P. Kendziorka, nie
uważamy, aby publikacja Żiżka miała wartość
115
przede wszystkim ze względu na przełamanie
monopolu prawicy w sferze obiegu idei. Rozumiemy wagę, jaką postmarksiści przywiązują
do narracji, do języka, jako do jedynych adekwatnych w ich przekonaniu narzędzi konstruowania, a więc i wpływania na rzeczywistość
społeczną. Jednak z punktu widzenia takiego
celu, jak go nakreślił P. Kendziorek, wybór
przez Żiżka bohatera swojej opowieści, jest
całkowicie nietrafiony. O ile nie uzna się słoweńskiego filozofa za człowieka niezbyt rozgarniętego, powinniśmy raczej przyjąć za dobrą monetę tłumaczenie owego wyboru, jakie
on sam podaje. Chodzi mianowicie o kryzys,
jaki przeżywa współczesna lewica złapana w
pułapkę totalnej niemożności przezwyciężenia
marazmu, pustki tożsamościowej i braku skuteczności w działaniu.
Piotr Kendziorek nie widzi problemu
Tymczasem P. Kendziorek całkowicie abstrahuje od kondycji lewicy, skupiając się na
opisie – za Antonem Pannekoekiem i Karlem
Korschem – straszliwych spustoszeń, jakie
poczynił względem ruchu rewolucyjnego leninizm, bolszewizm, ba, materialistyczna tradycja Oświecenia.
Należy przy tym uczciwie zaznaczyć, że w
swojej krytyce Żiżka, Kendziorek jest przekonujący i trafnie punktuje nowolewicowe spłycenia zasadniczej myśli Marksa w kwestii fetyszyzmu, powstawania wartości czy relacji wartości użytkowej i wymiennej. Należałoby jednak konsekwentnie dodać do tego krytykę
nowolewicowych wniosków, jakie wypływają z
takiego przeinaczania koncepcji Marksa. Skoro
nie zrobił tego, Kendziorek niech to zrobi inny
przedstawiciel nowej lewicy, T. R. Wiśniewski:
„… wprawdzie marzenie o jednolitym projekcie
wyzwolenia człowieka okazało się nieuzasadnione, jednak nie musi to oznaczać rezygnacji
z nieustannych prób cząstkowego eliminowania szczególnie wyrazistych przejawów represji
wobec ludzkich jednostek. Tu właśnie, w ciągłej walce o minimalizowanie cierpienia płynącego z nieuzasadnionego panowania leży …
przestrzeń społecznej aktywności właściwa
jednostkom i społecznym formacjom odwołującym się do pojęcia lewicowości.” (T. R. Wiśniewski, „Lewica postmodernistyczna”).
Akurat krytyczna postawa wobec takiego
światopoglądu istnieje u Wiśniewskiego, jak i
samego Żiżka. Dla tego ostatniego stanowi
nawet desperacki punkt wyjścia dla zainteresowania się potworem Leninem. Tymczasem
P. Kendziorek, ze stoickim spokojem, analizuje
antydeskryptywizm Żiżka, chwali próbę „najpoważniejszego zmierzenia się z koncepcjami
teoretycznymi słoweńskiego filozofa” podjętą
przez Sławomira Sierakowskiego, wykazuje
jego (Żiżka) przystawanie do „konstruktywistycznej koncepcji świata społecznego” Laclau’a i Mouffe, wszystko po to, aby umiejętnie i
słusznie wykazać sprzeczność, w jaką wikła
się Żiżek, kiedy z tych pozycji usiłuje posiłkować się marksizmem. Nie zauważa jednak, jak
sam wpada w tę samą pułapkę, kiedy to z
aprobatą cytuje Żiżka, który „akceptuje standardową krytykę filozoficzną leninowskiej teorii
odbicia, będącą TRWAŁĄ SKŁADOWĄ [podkreślenie nasze] ‘marksizmu zachodniego’: ‘A
zatem zamiast leninowskiego (skrycie idealistycznego) pojęcia obiektywnej rzeczywistości
jako istniejącej ‘na zewnątrz’, oddzielonej od
świadomości warstwami złudzeń i zniekształceń oraz dostępnej poznawczo poprzez proces
nieskończonych przybliżeń, powinniśmy stanąć
na stanowisku, że ‘obiektywna’ wiedza o rzeczywistości jest niemożliwa właśnie dlatego, że
my (świadomość) jesteśmy już zawsze częścią
jej samej, znajdujemy się w jej środku – tym,
co nas oddziela od obiektywnej wiedzy na
temat rzeczywistości, jest właśnie ontologiczne
zanurzenie w niej” (za Kendziorkiem, s. 17).
Zapewne przejawem autorytaryzmu będzie
powiązanie tej obowiązującej wykładni z koncepcją Laclau’a i Mouffe: „Społeczeństwo jako
obiektywna struktura nie istnieje, gdyż jego
momentem konstytutywnym są (zbiorowe)
działania komunikacyjne polegające na konstytuowaniu określonych obiektów jako pewnych
całości, które zostają ‘zobiektywizowane’ i są
reprodukowane w sieci tekstów i instytucji
(gdzie ich nazwy stają się elementem społecznej praktyki)” (Kendziorek, s. 6/7).
Ba, Kendziorek pisze dalej (słusznie): „Problem z aplikacją tego wywodu do Żiżkowskiej
koncepcji społeczeństwa … polega na tym, że
przyjął on … jako punkt wyjścia analizy i krytyki
współczesnego kapitalizmu marksowską teorię
kapitału. Tymczasem nie da się pogodzić tej
teorii z ideą, iż kapitał jako fakt społeczny jest
tylko kontyngentnym efektem nazwania pewnego skądinąd nie ustrukturyzowanego obiektywnie stanu rzeczy, polegającego na istnieniu
pieniądza, towarów, fabryk, robotników, umowy o pracę, prawa własności itd.” (s. 7)
Nie da się pogodzić TRWAŁEJ SKŁADOWEJ marksizmu zachodniego z marksizmem. Czy co innego miał na myśli Lenin,
kiedy pisał swoją krytykę empiriokrytycyzmu,
jak to, że nie da się rosyjskiego machizmu
pogodzić z materializmem Marksa? Co wolno
Kendziorkowi, to nie Leninowi.
Krytyka tego momentu ma charakter doniosły z filozoficznego punktu widzenia. Pozornie
świat kapitału wygląda w ten sposób, że cyrkulujący pieniądz pomnaża się w procesie owej
cyrkulacji. Ten proces dokonujący się poza
świadomością ludzi jako wynikający z obiek-
116
tywnych praw ekonomii opisującej stosunki
między rzeczami, których bezwiednymi nośnikami są ludzie, poddaje Marks krytycznej analizie. Takie rozumienie i objaśnianie owego
procesu nazywa fetyszyzmem i odsłania fakt,
że to nie stosunki między rzeczami, ale między
ludźmi są istotą procesu kreowania wartości.
Mamy tu odrzucenie przez Marksa prymitywnego materializmu, albowiem powierzchniowe badanie rzeczywistości okazuje się fałszywe, nie chwytające prawdziwych relacji czy
prawidłowości. Trudno jednak do końca zgodzić się z Kendziorkiem, że Żiżek oddala się w
tym miejscu od Laclau’a i Mouffe, ponieważ
trzyma się Marksa. Najpierw mówi on, za
Marksem, że ludzka siła robocza ma własność
uprzedmiotowiania „w towarach wartości wykraczającej poza wartość wszystkich nabytych
na rynku elementów produkcji”, z drugiej twierdzi, że „skierowanie towarów do sfery cyrkulacji, gdzie stają się one przedmiotem przekształcenia w ogólną wartość społecznego
bogactwa, jakim jest pieniądz, tworzy podstawę dla pomnożenia wartości w stosunku do jej
pierwotnej wielkości” (s. 8).
Otóż zgodnie z Marksem (i Kendziorkiem)
sprawa wygląda tak, że wartość ulega pomnożeniu w sferze produkcji, a nie w sferze cyrkulacji (nie należy mylić cyrkulacji towarów z
cyrkulacją kapitału). Błąd ten ma znaczenie dla
dalszych wywodów. Jeżeli wszystko ulega
utowarowieniu, włącznie z „seksem, jedzeniem, komunikacją” etc., a utowarowienie jest
równoznaczne, bądź stanowi „podstawę dla
pomnożenia wartości” (i ma to być zgodne z
Marksem), to nowolewicowe wywody typu: „we
współczesnym kapitalizmie przekształceniu w
towar, będący obiektem wymiany rynkowej i
służący pomnażaniu wartości przez instytucje
kontrolujące ten proces, ulega sam proces
życiowy indywiduów” stają się idealistycznym
(excusez le mot) bełkotem szukającym pozorów zgodności z klasykiem.
W odróżnieniu od zachodnich postmarksistów, Żiżek (i Wiśniewski) widzą nieadekwatność ujęcia kwestii społecznej przez lewicę do
rzeczywistych wyzwań. Żiżek kończy więc jako
enfant terrible wśród politycznie poprawnych
nowolewicowych przyjaciół, zaś Wiśniewski
udaje, że krytyka jego odnosi się tylko do…
postmodernizmu: „… postmodernistyczną diagnozę kondycji współczesności stanowi
stwierdzenie niemożności wypracowania przez
nowoczesną tradycję europejską jakichkolwiek
spójnych, całościowych strategii interpretacyjno-diagnostycznych, na których można by
oprzeć wartościową koncepcję społecznej
praktyki. Ani tradycja liberalna, ani opozycyjna
wobec niej postawa radykalnie negująca zasadę indywiduum ugruntowanego na pojęciu
własności nie potrafiła, zdaniem postmodernistów, uniknąć pułapek myślenia ‘totalizującego’, wynikającego ich zdaniem z oświeceniowej tradycji rozumu ‘tożsamościowego’, tzn.
takiego, który bądź explicite, bądź implicite
zakłada zdolność do pełnego, pojęciowego
ujęcia rzeczywistości. W tej sytuacji, wszelkie
uzurpacje Rozumu do sprawowania kontroli
nad społecznymi procesami poznawczymi
okazują się nieuzasadnione, a sam Rozum
zostaje albo po prostu wyklęty jako narzędzie
panowania, albo przynajmniej potraktowany
jako jedno z wielu narzędzi analizy rzeczywistości, którego status zostaje zrównany z innymi, takimi jak właśnie poczucie estetycznego
smaku, intuicja moralna, współczucie czy też
poczucie solidarności z innymi. Wobec takiej
diagnozy upada nawet teoretyczna możliwość
skonstruowania powszechnie ważnej teorii
emancypacji, która tym samym zostaje odesłana do lamusa przebrzmiałych ‘wielkich narracji’, charakterystycznych dla świata nowoczesnego. Świat ponowoczesny, to świat ‘myślenia różnicą’, świat pokawałkowanej teorii i
takiejże praktyki.” (Wiśniewski, op. cit.).
Tu, gdzie niektórzy widzą problem, Kendziorek jest bezkrytyczny. Chodzi wszakże o przezwyciężenie autorytarnej przeszłości. To zadanie przesłania Kendziorkowi trzeźwość spojrzenia. W momencie, kiedy jego formacja osiągnie upragniony cel, nikogo już tam nie będzie.
Niepowstrzymane obroty o 360 stopni
Trudno nie zauważyć tu prawidłowości, która
jak Nemezis ciąży na krytykach Lenina – zaczynając od wodza rewolucji dochodzą oni
nieodmiennie do „przezwyciężenia” również i
Karola Marksa, co sugerowałoby jakiś wewnętrzny związek pomiędzy myślami obu tych
autorów, bardziej nierozerwalny, niżby się na
pozór wydawało.
Dialektyka, nie mówiąc już o materializmie
dialektycznym, jest w równym stopniu nosicielem autorytarnych zalążków, co Partia w koncepcji Lenina. Jak pisze P. Kendziorek, właśnie prymitywnie materialistyczne stanowisko
Lenina nadało potencjał totalitarny instytucji
partii leninowskiej. Kendziorek nie jest tu
oczywiście oryginalny. Krytykę pracy Lenina
Materializm a empiriokrytycyzm podjął już
Pannekoek, a jego przemyślenia przyjął za
swoje Korsch. Rzecz jasna, krytycy Lenina z
lewa nie przyjmują za swoje koncepcji empiriokrytyków. Jednak, co ciekawe, jako trafną odpowiedź marksistowską na to zjawisko wymienia Pannekoek wyłącznie przemyślenia J.
Dietzgena twierdząc, że załatwiają one sprawę.
Pannekoek, Korsch, ale i Kendziorek nie zatrzymują się na dłużej nad sprawą marksistow-
117
skiej odpowiedzi, a skupiają (wszyscy, jak
jeden mąż) na kwestii owego autorytarnego
potencjału, który zalągł się w myśli Lenina w
wyniku jego niezdolności do przekroczenia
XVIII-wiecznego materializmu. Nawet jeżeli
empiriokrytycy nie mają racji, to sedno sprawy
nie tkwi w tym, ale w fakcie, że książka Lenina
odegrała zasadniczą i złowrogą rolę w kształtowaniu i uzasadnianiu późniejszej polityki
państwa radzieckiego wobec swobodnej myśli
naukowej czy filozoficznej. Stało się tak za
sprawą stronniczego (partyjnego), a więc ideologicznego prymatu państwowotwórczej filozofii materializmu (prymitywnego) nad wolnością dyskusji.
Tymczasem Żiżek, według Kendziorka, zupełnie niepotrzebnie, wdał się w dywagacje
merytoryczne wokół tematu książki Lenina,
jakby to była istota sprawy.
Jednak sam tok rozumowania P. Kendziorka
wskazuje na istotne, mimo wszystkich zaklęć,
znaczenie leninowskiej linii podziału zarysowanej w Materializmie i empiriokrytycyzmie
między idealizmem a materializmem. Przekonanie o niemożności przekroczenia granicy
nakreślonej przez doświadczenie zmysłowe,
wyjścia poza wrażenia przy głęboko agnostycystycznym przekonaniu o niepoznawalności
świata leżącego poza wrażeniami, jest podstawą cytowanej przez Kendziorka „krytyki
filozoficznej leninowskiej teorii odbicia, będącej
trwałą składową ‘marksizmu zachodniego’”. Z
tej krytyki wynika wszakże konstruktywistyczna
koncepcja świata społecznego, której Kendziorek nawet nie próbuje godzić z marksizmem.
Bezpłodność lewicy
Tu właśnie tkwi sedno bezpłodności współczesnej lewicy. Nie mogąc zdobyć się na powiedzenie czegoś pewnego o świecie obiektywnym – gdyż oznaczałoby to wypowiadanie
się o „rzeczy samej w sobie” – lewica nie jest w
stanie stworzyć całościowej koncepcji emancypacyjnej. Utopijność koncepcji Lenina, twierdzi Żiżek, była jednocześnie jej siłą. Dzisiejszej
lewicy nie stać na taką utopię.
Zaś Kendziorka nie stać na podjęcie problemu jałowości współczesnej radykalnej lewicy.
Opowieść Kendziorka kończy się tam, gdzie
dopiero rozpoczyna się fascynujący temat.
Dlaczego bycie (post)trockistą pozostaje dla
Kendziorka wartością samoistną, chociaż wikła
się w ten sposób w nieustającą sprzeczność
między tradycją „autorytarną” a „nieautorytarną”? Istnieją przecież formacje nie uwikłane w
ten konflikt wewnętrzny. Dlaczego, jeśli ocenia
– wbrew Pannekoekowi i Korschowi – że
prawdziwe oblicze Lenina-autorytarysty ujawniło się już całe lata wcześniej niż ukazało się
tłumaczenie książki Materializm a empiriokry-
tycyzm, a więc dostępne zachodniemu czytelnikowi, nie uważa, że należałoby wyciągnąć
wnioski z autorytarnych tendencji zwalczających się grup posttrockistowskich nie mających
na swoje usprawiedliwienie nawet żadnej walki
idei, a tylko nagie pragnienie władzy i dominacji?
Książka Żiżka na gruncie zachodnim jest
bezpłodna, albowiem nawołuje do wzięcia z
Lenina formy wyrzucając treść (ową treść,
której sednem jest grzech pierworodny komunizmu). Nawołuje do nałożenia kostiumu i masek z Rewolucji pour épater le bourgeois. Te
wszystkie kwestie, które tak podniecają nową
lewicę, są rozwiązywalne w ramach walki o
prawa człowieka, czyli w ramach i w ograniczeniach demokracji. Lewica jednak rozpada
się przy okazji na grupki interesów partykularnych, które wzajemnie sobie przeszkadzają w
staraniach o uznanie w ramach demokracji
burżuazyjnej. Są bowiem walką o przywileje, a
walka o przywileje jest grą o sumie zerowej,
albowiem nie narzuca zmiany paradygmatu,
ale tylko zmianę łaski pańskiej. Z punktu widzenia marksizmu, można by powiedzieć, że
jest to gra o nowy podział ograniczonej i niezależnej od tej gry wartości dodatkowej.
Żiżek, wyśmiewając zadęcie poszczególnych
interesów grupowych, mówi o pewnej koniecznej w społeczeństwie pokorze wobec zastanych instytucji i o pozytywach konserwatywnej
drogi wygładzania kantów władzy zwierzchniej
poprzez różne zwyczajowe formy przystosowania – humor, kontrolowana agresja mająca
rytualne znaczenie itp. Wierzy jednak w koniec
historii, jakim jest spełnienie praw człowieka.
Nam jednak wydaje się, że więcej zdrowego
rozsądku wykazuje w tym względzie Hannah
Arendt, która twierdzi, że coś takiego, jak prawa człowieka, nie istnieje poza praktycznym
ich wyrazem, jakim są zawsze prawa obywatela.
Żiżek pisze o różnicy kulturowej między
dwoma systemami, które uważa skądinąd za
jednakowo totalitarne – między komunizmem a
faszyzmem. Faszyzm był już systemem małpującym pewne zewnętrzne gesty socjalizmu,
pozbawionym prawdy wewnętrznej tego ostatniego. Sentymentalizm Hessa zderzony z brutalnością Lenina jest tego symbolem. Sentymentalizm Brechta zderzony z realnymi problemami budowy państwa radzieckiego pokazuje słabość przywdziewania kostiumów i masek, którą to receptę przecież sam proponuje
lewicy. Co więcej, proponuje pozbycie się maski sentymentu i zastąpienie tego maską
szorstkości rewolucyjnej. Żiżek – spec od lewicowego PR-u?
Wydaje się, że ma sam wątpliwości czy warto reanimować tego trupa. Któż dziś na lewicy
118
odnajdzie podmiot historii zdolny zjednoczyć tę
formację na gruncie interesu materialnego? Do
tego potrzeba utopii, a przy dzisiejszym poziomie samoświadomości lewicy nie może być
mowy o wierze w utopię. Szczególnie, że Kendziorek postuluje za Gramscim postawienie
„kwestii ideologii jako obszaru, który nie jest
związany z żadnymi apriorycznie i nieuchronnie ukonstytuowanymi podmiotami społecznymi, lecz sam jest obszarem kształtowania się
konkretnych form politycznej i społecznej podmiotowości” (Kendziorek, s. 39).
Utopia („Inny świat jest możliwy”) ma znaczenie tylko jako straszak na prawicę, żeby ta
zgodziła się ideologicznie na redystrybucję
dochodu materialnego. Wszak Żiżek wypowiada to, co stanowi sedno obaw lewicowych w
obliczu kapitalizmu: „wewnętrzna przeszkoda/antagonizm, będąca ‘warunkiem niemożliwości’ pełnego rozwoju sił produkcyjnych, jest
jednocześnie ‘warunkiem możliwości’: jeśli
zniesiemy
tę
przeszkodę,
wewnętrzną
sprzeczność kapitalizmu, nie uwolnimy pędu
do produkcji, ale stracimy tę siłę, która wydaje
się generowana i jednocześnie tłumiona przez
kapitalizm – jeśli usuniemy przeszkodę, potencjał tłumiony przez tę przeszkodę zniknie” (za:
S. Sierakowski, „Dziecięce choroby lewicowości”, w: S. Żiżek, Rewolucja u bram, Warszawa
2006, s. 10).
Sekunduje mu Kendziorek mówiąc o zmistyfikowaniu przez Lenina ekonomicznej i politycznej sfery życia. Ba, technokratyczny ekonomizm Lenina idzie w parze czy też wynika z
błędnego postawienia kwestii podmiotu emancypacyjnego przez Marksa. Przegięcie Lenina
było może tylko sposobem na poradzenie sobie w praktyce z owym błędem. Kendziorek
słusznie wskazuje na koncepcję podziału w
komunizmie związaną z „bonami pracy” (skądinąd stanowiącymi kamień węgielny koncepcji
Proudhona). Wyliczanie czasu indywidualnego
pracy niezależnie od społecznie niezbędnego
czasu pracy – jako sprzeczność w koncepcji –
wymaga na pewno namysłu. Niemniej wyciąganie z tego wniosku o niemożności przezwyciężenia kapitalizmu (czy raczej – mechanizmu
rynkowego) ze względu na niezdolność systemu produkcji nie opartego na motywie maksymalizacji zysku do przetrwania jest nieuzasadniona z powodu innych argumentów dostarczanych przez teorię Marksa. A jednak stanowi
sedno lęków nowej lewicy prowadzących do jej
nerwicy. To, że Żiżek potrafił je sformułować i
otwarcie wypowiedzieć, jest zapewne wynikiem jego treningu psychoanalitycznego. Podobnie jest z jego powołaniem się na Lenina –
potrafił przezwyciężyć inne tabu lewaków na
tle nerwicowym.
Tabu i lęki nowej lewicy
Według Laclau i Mouffe, „pomysł całkowitej
przebudowy społeczeństwa jest skrajnie niebezpieczny. Zawsze lepiej rozpoczynać od
istniejącego porządku politycznego, aby go
przekształcić, zradykalizować. W przypadku
liberalnej demokracji strategia powinna polegać na zmuszaniu rządów do odpowiedzialności za swoje ideały i na formułowaniu krytyki z
wewnątrz.” (za Sierakowskim, s. 16). Odpowiedź Żiżka – zdaniem Sierakowskiego –
przypominałaby zapewne odpowiedź Lenina
przeciw krytykom „drugiego kroku”, czyli przejścia od rewolucji lutowej do rewolucji komunistycznej: że „opcja demokratyczna” sama ma
charakter utopijny: „W obecnych warunkach
rosnących nierówności, dyskryminacji, terroryzmu i przemocy ideały demokratyczne, o których mówią Laclau i Mouffe, są nie do utrzymania i konieczny jest radykalny drugi krok,
inaczej zwyciężą konserwatywni populiści.”
(Sierakowski, s. 16).
Problem w tym, że „rządy” (czyli zarząd komisaryczny burżuazji) nie uważają konserwatywnego populizmu za jakiś nadzwyczajny
kłopot. Kłopotem nie jest także ani nierówność,
ani dyskryminacja, natomiast jest nim terroryzm i przemoc pozapaństwowa. Konserwatywny populizm jest formą okiełznania niezadowolenia z nierówności i dyskryminacji oraz
niedopuszczenia do eskalacji przemocy rodzącej się z rozpaczy wynikłej z biedy. Utopijna
jest koncepcja „zmuszania rządów do odpowiedzialności za swoje ideały”, ponieważ ideałem rządu jest pragmatyzm władzy. Jeżeli
gwarantem demokracji liberalnej jest „zmuszanie”, czyli obywatelski nacisk na rządy, to ma
znaczenie fakt, czy nacisk ten odbywa się w
kwestiach neutralnych czy istotnych strukturalnie dla systemu.
A propos, w swej krytyce pracy Lenina, A.
Pannekoek kładł nacisk na to, że Lenin zwalczał rosyjskich machistów pod hasłem, że
staczają się oni na pozycje fideizmu. Fi donc,
mówił Pannekoek, zarzut fideizmu jest zarzutem z lamusa XVIII-wiecznego racjonalizmu, o
którym dziś już wiemy, że był autorytarny. Co
ciekawe, Kendziorek nie przywołuje tego argumentu Pannekoeka. Czy przez przypadek?
Czy populiści są groźniejsi od Kościoła?
Przeglądając zawartość książki Lenina można w niej znaleźć coś więcej, niż tylko to, co da
się wyczytać z przedmowy Instytutu Marksizmu-Leninizmu.
Nacisk na rząd sprowadza się do nie przejmowania rządu we własne ręce. Jeżeli ktoś
uważa, że utopią jest komunizm (mniejsza w
tej chwili, jak jest on pojmowany), to nie ma
sensu przejmowanie władzy, gdyż każda władza zacznie się rządzić własnymi prawami i
119
prawdziwi demokraci będą musieli nieodmiennie zwiększać swój nacisk na rząd przypominając mu o „jego” ideałach. Łatwiej naciskać
na rządy podatne na argument demokracji niż
na rządy mające usprawiedliwienie w nadzwyczajnych warunkach i okolicznościach budowy
nowego systemu.
Walka o prawa mniejszości dowolnego typu
nie wymaga przebudowy systemu, a więc nie
jest utopijna. Niestety, w warunkach erozji
lewicy (jej ewidentnie papierowej siły) skuteczność nacisków jest mała, nawet w kwestiach
błahych z punktu widzenia burżuazji.
Argument o utopijności rozwiązań demokratycznych, o słuszności odrzucenia demokracji
ze względu na jej fasadowy charakter, ma
istotnie wagę wyłącznie w obliczu wielkich
planów i wizji społecznych. A ponieważ taka
wizja obejmuje alternatywę dla demokracji
burżuazyjnej, czynienie jej zarzutu z „braku
demokratyczności” jest śmieszne.
Jak każda próba przezwyciężania przestarzałych koncepcji, przezwyciężanie demokracji
burżuazyjnej ma za punkt wyjścia powrót do
źródłosłowu, do pierwotnego znaczenia i celu
demokracji, a mianowicie do wymuszenia warunków równego startu i równych szans dla
ludu. Demokracja, to DYKTATURA ludu mająca określony cel historyczny i społeczny. Niepowodzenie w jego realizacji i przedłużające
się istnienie prowadzi do tego, że współczesny
mechanizm demokracji przeczy swej istocie.
Mechanizm demokracji polega na hamowaniu
zmian i utrwalaniu status quo. Jak mówi Żiżek:
„wciąż zmieniać, tak aby wszystko pozostało
bez zmian”.
Uznanie liberalizmu (w przeciwieństwie do
neoliberalizmu) oraz demokracji pociąga za
sobą uznanie – mniej czy bardziej uświadomione – hipotezy „końca historii”. W ramach
demokracji możliwe jest rozwiązanie wszelkich
bolączek społecznych – tak brzmi aksjomat
radykalnej demokracji. Wystarczy tylko te bolączki poklasyfikować, a następnie wysuwać
jako poszczególne grupy postulatów, aby osiągnąć efekt ich dopełniania czy wypełniania
istoty demokracji. Mądre rządy spełniają w tym
schemacie funkcję rozsądnych rodziców, którzy wysłuchują kaprysów dzieci i oceniają,
które z nich są możliwe do spełnienia, a które
jeszcze nie. „Mądrość” władz staje się samoistnym mechanizmem, zewnętrznym niczym
prawidłowość przyrodnicza w odniesieniu do
subiektywnych wiązek społecznych woli partykularnych (wrażeń). Mamy tu namiastkę „niewidzialnej ręki rynku” ze sfery gospodarczej
przeniesioną do sfery politycznej. Cud pełnego
automatyzmu powtarza się w polityce. Nacisk
partykularnych interesów składa się na spójny
interes ogólny. Ideał społeczeństwa burżuazyj-
nego, czyli harmonijne istnienie obok siebie
niezależnych monad staje się faktem w końcu
historii.
Parę uwag na koniec
Jeżeli słuszna obserwacja, że tworzenie wartości jest stosunkiem ludzkim, a nie stosunkiem między rzeczami, a co za tym idzie, że
ten stosunek jest możliwy dzięki nadaniu spójności „pewnemu skądinąd nie ustrukturowanemu obiektywnie stanowi rzeczy, polegającemu na istnieniu pieniądza, towarów, fabryk
robotników, umowy o pracę, prawa własności
itd.”, ma służyć jako pretekst do uznania, że
„seks, jedzenie i komunikacja” są równoprawnymi formami organizacji kontyngentnych skądinąd subiektywnych wrażeń, to możemy domyślać się już, jaką wagę ma polemika Lenina
z empiriokrytykami.
Cóż bowiem oznacza koncepcja Laclau’a i
Mouffe? Otóż, że społeczeństwo jako takie nie
istnieje, istnieje tylko nasze przedstawienie
tego społeczeństwa. Czyż idea ta nie jest
przekonująca, skoro zarówno umowy o pracę
czy prawo własności można potraktować przecież jako formę (idealną) organizacji naszych
wrażeń. Bardzo subiektywna forma, nie wynikająca przecież z żadnych relacji między
obiektywnie istniejącymi rzeczami materialnymi
świata zewnętrznego. Jest to czyste, nasze,
subiektywne organizowanie tych bodźców,
które są nam dostępne w przeciwieństwie do
świata zewnętrznego, materialnego. Prawo
własności nie jest w żadnym wypadku „odbiciem” w naszej głowie jakichś obiektywnych
relacji świata materialnego i zewnętrznego.
Ale, oczywiście, każdy marksista (materialista dialektyczny) wie, że umowa o pracę czy
prawo własności nie są subiektywnymi formami organizacji naszych wrażeń, ale wynikiem
historycznego rozwoju stosunków społecznych. Zagadnienie powraca więc na płaszczyznę, na jakiej postawił ją Lenin, a mianowicie,
czy historyczny rozwój społeczeństwa jest li
tylko historycznym rozwojem naszych subiektywnych wrażeń, czy też rozwojem obiektywnej
rzeczywistości materialnej dziejącej się poza
naszymi głowami. W sumie rzecz sprowadza
się do tego, czy świadomość jest częścią świata materialnego, czy raczej to świat „materialny” jest częścią, a może emanacją, świata
psychicznego (duchowego), w każdym razie
niematerialnego.
Rzecz jasna, w swoim potępieniu Lenina,
Kendziorek nie staje na stanowisku machistów
przeczących istnieniu materii. Lenin twierdzi,
że materia jest kategorią filozoficzną, co oznacza tylko to, co zostało wyżej powiedziane –
określenie relacji między materią a ideą, prymatu jednej nad drugą. Jego oburzenie wzbu-
120
dza raczej (podobnie, jak u innych krytyków
Lenina w tym względzie) to, że Lenin „wmawia”
swoim kolegom, zwolennikom Macha i Avenariusa, że stoją na stanowisku idealizmu. Jest to
imputacja, która zaowocowała totalitarną postawą Lenina po Rewolucji Październikowej.
Najostrzej wyraził to Pannekoek w swojej polemice z Leninem pt. Lenin jako filozof (1938
r.). Chodzi bowiem o ograniczanie swobody
poszukiwań i podporządkowywanie nauki wymogom ideologii. W tym względzie Kendziorek
w pełni zgadza się z Pannekoekiem i Korschem. Tu tkwi sedno sprawy, a nie w rozstrzygnięciu, czy Mach był subiektywnym idealistą, czy też nie. Tutaj można by się nawet z
Leninem zgodzić, tyle, że nie pasowałoby to ze
względu na wczesne, prekursorsko nowolewicowe interpretacje materializmu i dialektyki
Marksa, proponowane przez Korscha i innych
lewicowych komunistów, które prowadzą do
uniwersalizacji koncepcji Marksowskiej i przystosowania jej do opisu kondycji ogólnoludzkiej, a nie do specyficznego przypadku kondycji ludzkiej, jakim jest położenie robotnika
względem kapitału.
Tego typu ewolucja marksizmu wiąże się ze
zniekształcaniem samej teorii kapitału, co wiąże się z rejteradą nowej lewicy na pozycje
wulgarnej ekonomii (w pojmowaniu mechanizmu powstawania wartości dodatkowej). Należałoby w tym miejscu napomknąć o mającym
swe źródło w kapitulacji wobec wulgarnej ekonomii myleniu wartości dodatkowej z wartością
dodaną, które stało się już nagminne nawet w
środowiskach uważających się za marksistowskie. Dalszą konsekwencją tej ewolucji jest
uznanie innych form emancypacji za równorzędne z emancypacją klasy robotniczej. Skoro
bowiem alienacja i fetyszyzm w sensie podporządkowania całego życia jednostek logice
wyzysku przez kapitał są udziałem całego
społeczeństwa (poza wąską klasą kapitalistów), to nie ma sensu definiowanie klasy robotniczej jako tworu odrębnego od tzw. klasy
pracowniczej, czyli ogółu ludzi pracy najemnej.
Te wszystkie fakty ewolucji marksizmu mają
swe źródło w stałym przenikaniu koncepcji
idealistycznych na grunt marksizmu. To leżało
u podłoża tzw. ortodoksyjnego marksizmu II
Międzynarodówki, u podłoża zjawiska poputczików zwycięskiej rewolucji proletariackiej w
Rosji, czy wreszcie odejścia od stanowiska
klasowego na rzecz stanowiska ogólnodemokratycznego tzw. nowej radykalnej lewicy po
1968 r.
Jeżeli Żiżek paradoksalnie (czy prowokacyjnie) występuje jako obrońca Lenina jako autora
Materializmu i empiriokrytycyzmu, to czyni tak,
ponieważ jest to zasadnicza składowa jego
interpretacji tej postaci jako jedynej w swoim
czasie gotowej na zrozumienie wyzwań owego
czasu. Postać Lenina wskazuje bardzo dobitnie, że „prymitywny materializm XVIII wieku”, o
jaki oskarża go otoczenie NIE STOI w
sprzeczności z aktywnością w owej rzeczywistości materialnej, której odbicie znajduje się w
jego głowie, ale bynajmniej nie w głowach jego
towarzyszy partyjnych. Trudno powiedzieć, co
znajduje się w ich głowach, ale zapewne ich
subiektywne wrażenia nie szły w kierunku poszukiwania możliwości wybuchu rewolucji, a
kiedy już wybuchła Rewolucja Lutowa, to jakoś
nie szły w kierunku możliwości jej przerośnięcia w rewolucję socjalistyczną. Dla filozofa
pokroju Żiżka, Lenin zapewne stał się natchnieniem, ponieważ jest w nowolewicowym
oglądzie postacią paradoksalną. Ten prymitywny materialista, który uważa, że obiektywna
rzeczywistość odbija się w jego głowie, jest
oskarżany przez subiektywnych towarzyszy o
to, że arbitralnie narzuca swoją wolę procesowi
historycznemu forsując rewolucję w kraju zacofanym, wbrew swemu „ortodoksyjnemu marksizmowi II Międzynarodówki”. Więc może w
Materializmie i empiriokrytycyzmie to on miał
rację? Szczególnie, że współczesny stan nowej lewicy i jej tożsamość wydają się mocno
nadwątlone i nie wykazują oznak jakiegoś
znaczącego przekroczenia ram tzw. radykalnej
demokracji. Przyjęcie klasowego punktu widzenia, którego to wymogu Żiżek jednak nie
rozumie, i nie jest w stanie zrozumieć, jest dla
materialisty dialektycznego tym właśnie sposobem organizacji bodźców dopływających z
zewnętrznego świata, który stanowi o skuteczności działania. Materializm nie oznacza pasywności, ale praktykę społeczną, która jest
nie do pogodzenia z idealistyczną koncepcją
wrażeń.
Co ciekawe, polemika wokół pracy Lenina
ma charakterystyczny aspekt. Krytycy Lenina
(przede wszystkim Pannekoek) nie przeczą, że
ostatecznie koncepcje Macha i Avenariusa
mają charakter idealistyczny. Uważają jednak,
że wystarczającym odporem dla tych wyrafinowanych spekulacji są wypady socjalisty J.
Dietzgena w sferę filozofii. Sami nie podejmują
się przeprowadzenia krytyki Macha i Avenariusa z „prawdziwie” marksistowskich, dialektycznych pozycji. Po to przynajmniej, aby pokazać,
jak taka krytyka powinna wyglądać.
Co więcej, Pannekoek odsłania wreszcie, o
co tak naprawdę chodzi. A chodzi o to, że gdyby ruch socjaldemokratyczny znał pracę Lenina wcześniej, w momencie jej opublikowania w
1908 r., a nie poznał ją dopiero po zwycięstwie
Rewolucji Październikowej, socjaldemokraci
zorientowaliby się zawczasu, z jakim totalitarystą mają do czynienia. Z człowiekiem, który nie
dopuszcza do swobodnej wymiany myśli i na-
121
rzuca nauce ideologiczne ograniczenia. Partyjność nauki i jedynie słuszny światopogląd, to
synonimy, a więc Lenin = Stalin.
Problem w tym, że socjaldemokraci mieli
okazję „rozszyfrować” Lenina nawet wcześniej
niż dopiero w 1908 r., przy okazji dyskusji wokół kwestii redakcji „Iskry”. W trakcie tej dyskusji Róża Luksemburg zajęła stanowisko przeciwne Leninowi, podobnie jak zdecydowana
większość ruchu. Argumenty właśnie dotyczyły
kwestii demokracji i autorytarnego stylu prezentowanego rzekomo przez Lenina. Tak więc,
argument personalny jest tu całkowicie chybiony.
Nie sposób wykręcić się od sprawy merytorycznej, czyli rozstrzygnięcia wartości rozpraw-
ki Lenina. Z krytyki Pannekoeka i Korscha
pozostaje smętne wrażenie, że obaj panowie
nie chcąc przyznać się do tego, że idealistyczne bzdety Macha (będące gorszą wersją Berkeley’owskiego solipsyzmu, bo niekonsekwentną) robią na nich wrażenie i zagrażają
ich słabowitemu materializmowi (którego obronę pozostawiają Dietzgenowi). Wyginają więc
buzie w podkówkę i płacząc wrzeszczą, że
może Lenin ma rację merytorycznie, ale to
przecież wredny facet.
Cd(z)n, czyli ciąg dalszy (zapewne) nastąpi
31 maja 2008 r.
APEL DO CZYTELNIKÓW!
„Samorządność Robotnicza” jest redagowana i wydawana przez zespół społeczny, który pragnie
utrzymać niezależność w swych osądach, zdając się wyłącznie na ocenę swych Czytelników.
Jeśli spodobało Ci się pismo i chciałbyś pomóc w jego ukazywaniu się, czekamy na Twoje wsparcie
tak intelektualne:
kontakt z redakcją: [email protected],
jak i finansowe:
Piotr T. Strębski
BRE Bank mBank: 63 1140 2004 0000 3602 3174 9298
Tytuł wpłaty: „Samorządność Robotnicza”
Numer autorski Ewy Balcerek
Nasza strona internetowa; www.dyktatura.info
122

Podobne dokumenty