Nr 1 - Dyktatura Proletariatu
Transkrypt
Nr 1 - Dyktatura Proletariatu
PROLETARIUSZE WSZYSTKICH KRAJÓW, ŁĄCZCIE SIĘ! SAMORZĄDNOŚĆ PISMO na rzecz POMYSŁÓW NIEPOPULARNYCH ROBOTNICZA Nr 1 / 2010 (wiosna) OD REDAKCJI W latach dziewięćdziesiątych „Samorządność Robotnicza” była pismem Grupy Samorządności Robotniczej. Wcześniej, w stanie wojennym, GSR wydał dwa (w tym drugi – podwójny) numery „Sprawy Robotniczej”. Pisma te (oraz inne pisma grupy) są sukcesywnie udostępniane na stronie internetowej www.dyktatura.info (w archiwum). GSR rozpadła się w 1997 r. i do dziś nie ukazał się żaden numer jej organu. Niniejsza edycja „Samorządności Robotniczej” zawiera artykuły napisane po powrocie do działalności politycznej w roku 2002 dwojga członków byłej GSR: Włodka Bratkowskiego i Ewy Balcerek. Wybrane artykuły przedstawiają, m.in. historię grupy wplecioną ściśle w wydarzenia zachodzące na scenie politycznej obejmującej lewicę rewolucyjną w Polsce, po roku 1980. Drugim zasadniczym wątkiem niniejszego pierwszego, wprowadzającego numeru pisma jest przedstawienie kwestii programowych w najbardziej fundamentalnym ujęciu, czyli kwestia podmiotowej roli klasy robotniczej w walce o społeczeństwo wolne od wyzysku. W numerze zamieściliśmy także fragmenty pracy habilitacyjnej prof. Józefa Balcerka, analizującej krytycznie system rad robotniczych w Jugosławii. Koncepcja rozbudowy pionowej i poziomej systemu samorządu robotniczego legła bowiem u źródeł współpracy osób, które stworzyły GSR. Wypracowane następnie, GSR-owskie rozumienie systemu dyktatury proletariatu zostało też przedstawione w niniejszym numerze. W innym wątku zaznaczamy naszą krytyczną linię wobec kwestii feminizmu i innych inicjatyw podejmowanych przez tzw. lewicę obyczajową. Cyprian Norwid Spis treści Od redakcji Historia nieodległa... Czy tylko historia? Feministki, feminiści... Antyfeministyczny panseksualizm rewolucyjnych freudomarksistów 1 2 65 Samorząd robotniczy 70 System społeczno-gospodarczy Jugosławii a samorząd robotniczy [fragmenty]. Mity i porzucone sztandary. Demokracja robotnicza czy dyktatura proletariatu? Związki zawodowe i robotnicy Fałszerstwo niedoskonałe Powrót hegemona. Recenzje i polemiki Saltowitalizm czy saltomortalizm? . 99 113 FATUM I Jak dziki zwierz przyszło Nieszczęście do [człowieka I zatopiło weń fatalne oczy... - Czeka – – Czy, człowiek, zboczy? II Lecz on odejrzał mu, jak gdy artysta Mierzy swojego kształt modelu; I spostrzegło, że on patrzy – co? skorzysta Na swym nieprzyjacielu: I zachwiało się całą postaci wagą – – I nie ma go! HISTORIA NIEODLEGŁA... CZY TYLKO HISTORIA? Z pułapki na myszy pod szklany klosz Rację ma zapewne Tomasz Mianowicz, który w oparciu o materiały STASI, zapewnia, że PRL-owska Służba Bezpieczeństwa w połowie lat 80. rozpracowała już opozycję polityczną. Świadczyć ma o tym znajdujący się w archiwach STASI ściśle tajny, datowany na 24 lipca 1987 r., „DOKUMENT z Rakowieckiej, liczący w niemieckim przekładzie ponad 20 stron maszynopisu” o charakterze informacyjnoanalitycznym, poświęcony niektórym z działających w PRL w latach 80. tzw. „nielegalnym ugrupowaniom”. Według Tomasza Mianowicza „wybór nie jest przypadkowy: wszystkie bez mała organizacje czy grupy, o których mowa w informacji, reprezentowały nieprzejednanie opozycyjny stosunek do ówczesnych władz. Najwięcej uwagi analitycy resortu generała Kiszczaka poświęcili Liberalno-Demokratycznej Partii ‘Niepodległość’, a prócz tego omówiono Grupę Polityczną ‘Wyzwolenie’, działalność Radia ‘Solidarność’ i Komisji Praworządności kierowanej przez Zbigniewa Romaszewskiego, a także Polską Partię Niepodległościową i Konfederację Polski Niepodległej”. DOKUMENT ten za podobnie wrogą wobec władz PRL uznawał również działalność „trockistów z IV Międzynarodówki”, którym w DOKUMENCIE poświęcono 3 strony druku. Jak zaznacza Tomasz Mianowicz „Według rozpoznania MSW akcje trockistów na terenie Polski koordynował obywatel Wielkiej Brytanii, Stefan Piekarczyk, zatrudniony w redakcji biuletynu prasowego ambasad USA i Zjednoczonego Królestwa”. Dokument wspomina również „spotkanie konsultacyjne ‘bratnich organów’, na którym omawiano działania operacyjne przeciwko zachodnim centrom trockistowskim (Moskwa, 27 marca 1987 r.)” „Informacja dotyczy zatem tych sił politycznych, które MSW traktowało jako wrogie i wykluczało z przygotowywanych już wówczas kontaktów z ‘konstruktywnymi siłami opozycji’”. Zdaniem T. Mianowicza dla resortu „nie było tajemnic”. Przedstawione w DOKUMENCIE informacje „odpowiadają rzeczywistości. Również w wypadku rozdziału poświęconego trockistom, którzy zapewne także konspirowali, ‘organy’ znały personalia aktywistów”. Na tej podstawie i „na zasadzie ekstrapolacji można wnioskować o stopniu wtajemniczenia MSW w działalność innych grup dysydenckich czy opozycyjnych”. W mniemaniu Tomasza Mianowicza „dokument umożliwia małą powtórkę z historii, zupełnie niedawnej, ale już zapomnianej lub zupełnie nieznanej”. Tym bardziej, że „działacze ‘nielegalnych ugrupowań’ wymienionych w ‘Informacji’, niemal bez wyjątku zniknęli ze sceny politycznej po ‘rewolucji’ dokonanej w 1989 r. przez dzielnego Lecha Wałęsę i jego realistycznych doradców” (Tomasz Mianowicz, „Ściśle tajne z drugiej ręki”, „Najwyższy Czas”, nr 19/19 1997, ss. XIII-XIV i XIX-XXII). Dokumentów takich zapewne jest więcej. Z przyczyn oczywistych Tomasz Mianowicz zajmuje się bliższymi mu ugrupowaniami prawicowymi, trockistom nie poświęcając więcej czasu. Nie wiemy zatem dokładnie, co znajduje się na tych „3 stronach druku”, ale możemy się domyślać z innych materiałów i z autopsji, czy choćby z rozmów z Jerzym Babskim, który zrobił kwerendę , w archiwach IPN, w interesującej nas sprawie. Mamy na to nawet pewien dowód pośredni – artykuł Andrzeja Kaczyńskiego pod wieloznacznym tytułem „OBSESJA” o „potencjalnym trockiście”, Jerzym Babskim, który zapewne do dziś jest jeszcze inwigilowany przez odpowiednie służby III RP. Dla nas sprawa zaczęła się w pierwszej połowie lat 80., dla Jerzego Babskiego trochę wcześniej. W roku 1980, jak podaje Andrzej Kaczyński, Jerzy Babski wraz żoną wstąpili do “Solidarności”: „Ona pracowała w redakcji zagranicznej Polskiego Radia, on w Biurze Studiów i Projektów Łączności, w którym był głównym projektantem. W styczniu 1982 roku Julia Babska odmówiła poddania się weryfikacji, którą w stanie wojennym objęto dziennikarzy, i odeszła z radia. Mieli wielu przyjaciół za granicą. Ich dom stał się przystanią dla znanych im i nieznanych ludzi, którzy przyjeżdżali z pomocą dla represjonowanych lub naukowo interesowali się Polską. Pierwszym pomagali rozdysponować dary. Naukowcom – zdobywać materiały, nawiązywać kontakty, służyli jako tłumacze. Dostawali potem książki z dedykacjami od autorów. ‘Ta praca nie mogłaby powstać bez waszej pomocy’ – dziękowali Babskim. 20 stycznia 1983 r. Biuro Studiów SB wszczęło sprawę operacyjnego rozpracowania pod kryptonimem ‘Babel’ przeciwko czterem osobom: Julii i Jerzemu Babskim, politologowi współpracującemu z biuletynami prasowymi ambasad brytyjskiej i amerykańskiej [znanemu nam już Stefanowi Piekarczykowi, emisariuszowi IV Międzynarodówki] oraz naukowcowi z UMCS w Lublinie [kontakt Zbigniewa Marcina Kowalewskiego z tzw. samorządowej grupy lubelskiej]. Powód: informacja od tajnego współpracownika SB ‘Janka’, potwierdzona za pomocą ‘techniki operacyjnej’ (mógł to być podsłuch w mieszkaniu lub telefoniczny), że Jerzy Babski działa w konspiracyjnych strukturach ‘Solidarności’. Z czasem śledzenie Julii Babskiej przejął od Biura Studiów SB kontrwywiad MSW. Rozpracowaniem objęto jeszcze cztery inne osoby, w tym działacza górniczej 2 ‘Solidarności’ z Jastrzębia. To on był agentem SB ‘Jankiem’ [redaktorem pisma „Głośno”, kontakt Stefana i Kowalewskiego]. Socjolożka z Francji [znana nam emisariuszka IV Międzynarodówki, Jacqueline Allio] przywoziła mu ‘Inprekor’, biuletyn trockistowskiej IV Międzynarodówki. Prawdopodobnie z tego powodu SB uznała ‘figurantów’ w sprawie ‘Babel’ za trockistów. Wiedziała jednak, że to nie dotyczy Babskich, bo z podsłuchu odnotowała wypowiedź owej Francuzki, która instruuje ‘Janka’, żeby przy ‘Hulicie’ (czyli Julii w zniekształconej hiszpańskiej wersji jej imienia), nie wspominać o ‘Inprekorze’, bo ona tych spraw ‘nie rozumie i nie lubi’. Jak podkreśla Andrzej Kaczyński, „W październiku 1984 roku SB starannie przygotowała akcję przeciwko Babskim. Julia pojechała do Hiszpanii odwiedzić rodzinę. Na dworcu kolejowym w Madrycie nagle straciła przytomność, prawdopodobnie odurzona środkiem chemicznym. Skradziono jej torebkę z dokumentami, kalendarzem i notesem z adresami, ale nie zabrano walizki; czy nie dlatego, że SB dokładnie obejrzała ją na Okęciu przed załadowaniem bagażu do samolotu? Zawiadomiony telefonicznie mąż poszedł na drugi dzień do biura paszportowego po duplikat wizy powrotnej do Polski (Julia była obywatelką hiszpańską). Urzędnik zaręczył, że SB nie miała nic wspólnego z przygodą żony. Ale w aktach IPN jest meldunek z punktu granicznego na Okęciu, że Julia Babska wyleciała do Madrytu, czyli dowód, że była podczas podróży śledzona przez bezpiekę. Substancja, którą została odurzona, wywołała długotrwałą, nie dającą się wyleczyć chorobę skórną. W 2002 roku zmarła na chorobę nowotworową. Jest wysoce prawdopodobne, że był to skutek ataku chemicznego w Madrycie”. Po śmierci żony Jerzy Babski w oparciu o archiwa IPN starał się na własną rękę rozwikłać sprawę. Jakież było jednak jego zdziwienie, gdy wraz z zaświadczeniem z Instytutu Pamięci Narodowej o przysługującym mu statusie pokrzywdzonego otrzymał on nie tylko akta opisujące prześladowania, „jakich przez 34 lata doznawał od SB”, ale i „dokument z maja 1990 roku, w którym wysoki urzędnik MSW zalecił Urzędowi Ochrony Państwa kontynuowanie przeciwko niemu działań operacyjnych”. Andrzej Kaczyński potwierdza i opisuje dalszą historię: „Babski zażądał od Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wyjaśnienia, czy w III RP był inwigilowany. ABW odmówiła, zasłaniając się tajemnicą państwową. Prokuratura i sąd nie dopatrzyły się przestępstwa w zaleceniu objęcia go w 1990 r. inwigilacją. Ale gdyby nawet było to przestępstwo, uległoby już przedawnieniu. Pogląd ten podzielił rzecznik praw obywatelskich. Babski z tym się nie zgadza. – Nie miałem wpływu na bieg przedawnienia, akta z IPN dostałem dopiero we wrze- śniu 2003 roku. Prokuratura i sąd nie zbadały, czy UOP zastosował się do tego bezprawnego zalecenia, a jeśli wszczął inwigilację, to jak długo ona trwała, czy już ustała i kiedy? A przecież bez ustalenia tych faktów nie można stwierdzić, czy przedawnienie już nastąpiło – mówi. Jego zagraniczne rozmowy telefoniczne często bywają ni stąd, ni zowąd przerywane. Jak w stanie wojennym, kiedy w słuchawce najpierw odzywało się ostrzeżenie: ‘rozmowa kontrolowana’. Zagraniczne paczki od niego i do niego przeważnie idą tygodniami i zazwyczaj dochodzą uszkodzone. Zwykle zawierają książki, a te pocztowi złodzieje bezbłędnie rozpoznają i nie ruszają ich. Dziś Babski ma podobne poczucie zagrożenia, jak za czasów PRL, kiedy jego pocztą interesowało się Biuro ‘W’ od perlustracji korespondencji. Naruszone paczki czy przerywane rozmowy telefoniczne to jeszcze nie dowód inwigilacji, ale powód do uzasadnionych podejrzeń”. Dla Andrzeja Kaczyńskiego jest jasnym, że „Praworządny obywatel w konfrontacji ze służbą specjalną nie powinien być bezbronny i osamotniony”. Tym bardziej, że „12 grudnia 2005 r. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował przepisy o policyjnych działaniach operacyjnych. Uznał, że muszą one podlegać kontroli sądowej. Zakazał policji przechowywania danych z inwigilacji zebranych z naruszeniem prawa i zbierania metodami operacyjnymi informacji, które nie mają związku ze śledztwem”. Niemniej, „rzecznik praw obywatelskich zwrócił nadto uwagę, że osoba inwigilowana o prowadzeniu przeciwko niej działań operacyjnych może dowiedzieć się oficjalnie tylko wtedy, gdy przedstawiony jej zostanie zarzut. Jeśli jednak ktoś w inny sposób doszedł do wniosku, że jest inwigilowany, nie może odwołać się do sądu, bo nie udowodni, że jest lub był ‘w operacyjnym zainteresowaniu’ policji”. W związku z tym „Trybunał nakazał w ciągu roku zmienić przepisy upoważniające policję do działań operacyjnych, tak aby nie mogła ona ich nadużywać, a każde ich zastosowanie mógł skontrolować sąd”. Jasnym jest zatem, że „Operacyjne praktyki policji są więc niekonstytucyjne”. Rzecz w tym, że „identyczne poczynania służb ochrony państwa już nie”. A zatem, „przed ich nadużyciem przez policję obywatel będzie się mógł bronić. Wobec nadużycia ze strony służb ochrony państwa pozostanie bezbronny”. Nic zatem dziwnego, że ABW odpowiedziało Jerzemu Babskiemu, że „Interes ochrony informacji niejawnych ma pierwszeństwo przed przysługującym obywatelowi prawem do informacji publicznej. Szczegółowe kierunki pracy operacyjnej i zainteresowań służb ochrony państwa stanowią tajemnicę państwową oznaczoną klauzulą ‘ściśle tajne’. ABW nie może udzielić żadnej osobie odpowiedzi na pytanie, 3 czy jest, bądź była przedmiotem operacyjnego zainteresowania służb ochrony państwa po 1990 roku”. Andrzej Kaczyński dochodzenie Jerzego Babskiego podsumowuje następująco: „Agencja powołuje się na obowiązek dochowania tajemnicy państwowej, która tajemnicą być już przestała. Otóż dokument z 10 maja 1990 roku, w którym MSW zaleca UOP inwigilowanie Jerzego Babskiego, dostał on legalnie z Instytutu Pamięci Narodowej. Rzecz w tym jednak, że IPN tego dokumentu nie powinien mieć, a UOP nie miał prawa mu go wydać. Był bowiem ustawowo zobowiązany przekazać do archiwum IPN akta aparatu bezpieczeństwa PRL wytworzone do 6 maja 1990 roku, czyli do daty likwidacji Służby Bezpieczeństwa – i tylko te akta. Archiwista UOP, przekazując do IPN dokument opatrzony późniejszą datą i klauzulą ‘tajne specjalnego znaczenia’, popełnił podwójny błąd, a nawet przestępstwo urzędnicze: wyzbył się dokumentu, który powinien przechowywać, oraz umożliwił ujawnienie tajemnicy, którą miał obowiązek chronić. IPN takiego obowiązku nie miał, zatem mógł go legalnie udostępnić zainteresowanej osobie. Dokument powstał w Departamencie Ochrony Konstytucyjnego Porządku Państwa MSW. Był to twór przejściowy, który ustanowił w sierpniu 1989 roku Czesław Kiszczak, ‘reformując’ SB: zlikwidował dotychczasowe departamenty, zwalczające wrogów politycznych, przenosząc z nich pracowników, z tymi samymi zresztą zadaniami, do nowego departamentu. Gdy Sejm w kwietniu 1990 roku przyjął ustawę rozwiązującą Służbę Bezpieczeństwa, Departament Ochrony Konstytucyjnego Porządku Państwa zajął się likwidacją spraw prowadzonych przez SB. 6 maja 1990 roku SB przestała istnieć. 10 maja wiceminister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski, powołany na szefa powstającego w miejsce SB Urzędu Ochrony Państwa, oświadczył: ‘Odchodzimy raz na zawsze od inwigilacji partii politycznych, stowarzyszeń, klubów i ruchów politycznych, związków zawodowych. UOP będzie się interesował zagrożeniem realnym, a nie urojonym’. Tego samego dnia naczelnik Wydziału III we wspomnianym departamencie, podpułkownik SB Witold Filipajtis, sporządził wniosek o zamknięcie sprawy operacyjnego rozpracowania ‘Babel’, czyli grupy działaczy podziemnej ‘Solidarności’. SB podejrzewała ich o związki z zagranicznymi organizacjami trockistowskimi. Co prawda, pisał naczelnik, grupa zaprzestała w 1989 roku podziemnej działalności, ale może chcieć kontynuować ją pod szyldem PPS, więc ‘sprawa kwalifikuje się do dalszego prowadzenia po powołaniu Urzędu Ochrony Państwa’. Wniosek zatwierdził dyrektor departamentu pułkownik SB Zbigniew Kuczyński. Od ośmiu miesięcy rządził rząd Tadeusza Mazowieckiego. Od pięciu miesięcy nie było PRL, lecz III RP. Od trzech miesięcy nie było już PZPR, lecz Socjaldemokracja RP. Generał Kiszczak szykował się do nieuchronnej wyprowadzki z gmachu MSW. Ale jego podwładni nadal zamierzali w najlepsze tropić trockistów, jak za nieboszczki PZPR. Wszystkie promoskiewskie partie komunistyczne w ślad za sowiecką partią matką miały na ich punkcie obsesję. Ale ani prawa, ani interesy III RP nie wymagały ścigania trockistów! Decyzja była więc w oczywisty sposób bezprawna. Jej autorzy zdawali sobie z tego sprawę. We wniosku napisali: ‘Sprawa nie nadaje się do wykorzystania w celach szkoleniowych’. Co to znaczy? Że ‘nowi’, którzy przyjdą pracować w UOP, mają nie dowiedzieć się o niej. Ale o tym, kogo uznać za wroga, będziemy decydować my, starzy czekiści”. Można się z tym zgodzić lub nie. Jerzy Babski nie mógł się zgodzić. Jego gehenna trwała nadal. Sytuację tę Andrzej Kaczyński skomentował następująco: „Zachodzą tu więc trzy przestępstwa urzędnicze: podjęcie bezprawnej decyzji, rozporządzenie dokumentem urzędowym wbrew przepisom i nielegalne ujawnienie tajemnicy państwowej. Czy zatem ABW odmówiła odpowiedzi poszkodowanemu obywatelowi, bo chroni tajemnicę, której i tak nie dochowała, czy przestępstw urzędniczych, których sprawców być może do dziś zatrudnia? Jest lojalna wobec prawa czy byłych esbeków? Instytucje wymiaru sprawiedliwości, do których odwołał się Jerzy Babski, wzięły pod uwagę tylko interes funkcjonariuszy i ich zwierzchników, bo przecież nie urzędu państwowego, który musi działać zgodnie z prawem. Zignorowały zaś interes obywatela, który został ciężko doświadczony przez aparat bezpieczeństwa PRL, i także w III RP nie może poczuć się bezpieczny ani mieć pewności, że jego prawa obywatelskie są szanowane i że przez instytucje państwowe jest postrzegany zgodnie z rzeczywistością, a nie na podstawie esbeckich fobii i zmyśleń”. Jerzy Babski miał chyba jednak trochę inne zdanie, skoro przed swym wyjazdem za granicę i pożegnaniem z tak gościnnym i wolnym krajem zwrócił się do nas, osób których nigdy w życiu nie widział, a poznał tylko dzięki kwerendzie w materiałach IPN, które dzięki uprzejmości pracowników IPN mógł przewertować w znacznie szerszym zakresie, niż by to wynikało z jego osobistej historii. Wnioskami ze swoich dociekań podzielił się z nami. Zdaniem Jerzego Babskiego w latach 80. odpowiednie służby przygotowywały proces „trockistów”, działania były szeroko zakrojone, rozpracowano środowisko wraz z przyległościami. W centrum zainteresowania, poza Stefanem Piekarczykiem, znalazł się współautor niniejszego artykułu. On również miał być 4 głównym oskarżonym. Stefan Piekarczyk jako obywatel brytyjski mógł liczyć na specjalne potraktowanie i wydalenie z kraju. Bratkowskiemu groziło więcej. Nic zatem dziwnego, że pod koniec 1984 roku Włodek Bratkowski musiał wziąć urlop od bieżącej polityki. Z kwerendy dokonanej przez Jerzego Babskiego, potwierdzonej zresztą przez Tomasza Mianowicza, wynikało, że wszystkie kontakty Stefana Piekarczyka i redakcji „Inprekora” były przez SB i kontrwywiad rozpracowane, agenturalne usługi świadczyli nie tylko liderzy gliwickiego „Wolnego Robotnika”, ale i redaktor jastrzębskiego pisma „Głośno”, przeciek był również w młodzieżówce GSR – redakcji „Frontu Robotniczego”. Wiedzieliśmy zresztą, że szantażowany i przesłuchiwany był przez SB student prawa, kolega Roberta Dymkowskiego, syn prokuratora. Inwigilacja była na tyle intensywna, że nie mogła ujść uwagi. Rozpracowane zostały nawet „kontakty” sporadycznie używane lub używane jednorazowo (np. rezerwowy kontakt telefoniczny z Cyrylem Smugą). Wszystko wskazywało na to, że emisariusze IV Międzynarodówki przybywający do Polski śledzeni byli już od lotniska. W zespole operacyjnym były przynajmniej 3 samochody i 9-10 funkcjonariuszy różnych płci, a jednak SB i kontrwywiad nie interweniował. Nie było zatem decyzji politycznej. Mogliśmy zatem działać nieomal „otwarcie”, szkoda było jednak osób przypadkowych, naszych kolegów i koleżanek z pracy, studiów i z legalnej w latach 1980-1981 „Solidarności”. Musieliśmy zatem z konieczności zawęzić kontakty lub stosować przeróżne uniki. Mimo wszystko, po zmianie ustroju i rozwiązaniu odpowiednich komórek MSW okazało się, że funkcjonariusze zajmujący się rozpracowywaniem grup trockistowskich i trockizujących dotarli nawet do jednej z trzech maszynistek, która raptem przepisywała tylko materiały do sporadycznie ukazujących się broszurek, była zatem chroniona niejako „podwójną gardą” – jeden z rozpracowujących ją oficerów służby bezpieczeństwa pożegnał się z nią w wolnej już Polsce przed zaokrętowaniem się na statek, przepraszając dziewczynę, że poderwał jej koleżankę tylko po to, by dojść do niej. Każdy ma jednak prawo zakochać się, a teraz po rozwiązaniu wydziału i weryfikacji musiał się z nią i ze służbą ojczyźnie rozstać. Z historii Jerzego Babskiego niezbicie jednak wynika, że odpowiednie resorty i wolna, niepodległa ojczyzna bynajmniej nie chciała się z nami rozstać – w 1989 roku, z PRL-owskiej pułapki na myszy przenieśliśmy się pod szklany klosz. * Historia nie chce jednak zamknąć swoich kart. Tak, jak poprzednio przerwana ciągłość historyczna ruchu robotniczego, tak i nieodle- gły od nas stan wojenny sprawił, że nierozwiązane problemy i przerwane dyskusje odbijają się dziś czkawką. Tropienie tych przerwanych dyskusji i zrozumienie istoty ówczesnych, jakże aktualnych dziś sporów, a także pokazanie szkód, jakie wyrządza brak ich rozstrzygnięcia, jest celem przyświecającym poniższej opowieści o sporach rzekomo li tylko historycznych. Powtórka z rozrywki? Od kiedy to „dogmatyczni” i „ortodoksyjni” trockiści opowiadają się za „Samorządną Rzecząpospolitą” (patrz wywiad Oliviera Besancenota w Dzienniku)? Można by powiedzieć, że od zawsze, dlatego są właśnie dogmatyczni i ortodoksyjni w duchu i w stylu Klubów Samorządnej Rzeczypospolitej Jacka Kuronia, Jana Lityńskiego i bodajże Adama Michnika z 1981 r. Wiosną 1986 r. zwolennicy IV Międzynarodówki w Polsce powołali nawet ROBOTNICZĄ PARTIĘ RZECZYPOSPOLITEJ SAMORZĄDNEJ. Partii tej od początku przyświecała JASNA PERSPEKTYWA – miała być to POLSKA SEKCJA CZWARTEJ MIĘDZYNARODÓWKI (patrz “Inprekor”). Nie przypadkiem redakcja “Inprekora” w składzie: J. Allio, Z. M. Kowalewski i C. Smuga (dziś Jan Malewski) nobilitowała powołanie Tymczasowego Komitetu Założycielskiego RPRS takimi oto słowami: “Redakcja ‘Inprekoru’ wita z satysfakcją podjęcie budowy w kraju partii robotniczej, pragnącej ustanowić więzy z Czwartą Międzynarodówką. Jej założycielom życzymy sukcesów i wytrwałości w trudnej i odpowiedzialnej działalności, jaką podjęli” (”Inprekor” nr 23 z zimy 1987 r., s. 48). Deklaracja ideowo-polityczna Tymczasowego Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii Rzeczypospolitej Samorządnej ukazała się w pierwszym numerze “Zrywu” wiosną 1986 r. i w 23 numerze “Inprekora” z zimy 1987 r. Odbył się podobno nawet pierwszy i ostatni zjazd delegatów RPRS w stanie wojennym (o czym skwapliwie informował “Inprekor” i czwarty numer “Zrywu”), na którym “większość delegatów opowiedziała się za BUDOWANIEM PARTII OD DOŁU i powołano, na miejsce tymczasowego, REPREZENTATYWNY Komitet Założycielski. Za najpilniejsze zadania uznano: rozbudowę i umacnianie grup politycznych działających w regionach, przeprowadzenie cyklu szkoleń kadrowych przygotowujących działaczy do zadań partyjnych, opracowanie WYJŚCIOWEGO I STAŁEGO PROGRAMU RPRS, przygotowanie działaczy i partii do zjazdu założycielskiego i opracowanie strategii działania” (tamże). Decyzja o powołaniu polskiej sekcji IV Międzynarodówki o nazwie Robotnicza Partia Samorządnej Rzeczypospolitej na bazie „poro- 5 zumienia prasowego” kilku pism zapadła ODGÓRNIE, pod naciskiem redakcji “Inprekora”. W kolejnym, 24. numerze “Inprekora” z lata 1988 r. ukazał się KOMUNIKAT ZJEDNOCZONEGO SEKRETARIATU IV MIĘDZYNARODÓWKI o następującej treści: „Poczynając od 1985 roku w czasopismach IV Międzynarodówki i jej sekcji znalazły oddźwięk działania i deklaracje ugrupowania, które skupiało w Polsce grupy rewolucyjnej akcji związkowej i politycznej i występowało pod nazwą Porozumienie Opozycji Robotniczej „Solidarność” (POR-S) [człon „S" narzucony przez polską redakcję „Inprekora", podobnie jak w RPSR kuroniowskie określenie "Samorządnej Rzeczypospolitej" – BB]. W listopadzie 1986 roku czasopisma Międzynarodówki w języku francuskim i angielskim ‘Inprekor’ i ‘International Viewpoint’, a następnie w lutym 1987 roku ‘Inprekor’ wychodzący po polsku, powiadomiły o powstaniu Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii Rzeczypospolitej Samorządnej (RPRS), pragnącej stać się sekcją IV Międzynarodówki. W naszej prasie przedrukowano deklarację założycielską RPRS, która ukazała się w ‘Zrywie’, organie wspomnianej struktury. Następnie dochodzenie, przeprowadzone przez naszą organizację międzynarodową na podstawie informacji, pochodzących od polskich działaczy rewolucyjnych, którzy uczestniczyli w działaniach POR-S i w inicjatywie RPSR, pozwoliło ustalić następujące fakty. Grupa, która występowała w roli większościowego członu POR-S i RPSR i odgrywała z tego tytułu rolę dominującą w obu strukturach, okazała się grupą łgarzy. Jej szefowie, wywodzący się ze Związku Rad Robotniczych Polskiego Ruchu Oporu (ZRP-PRO) – wydawał on na Śląsku czasopismo ‘Wolny Robotnik’ – występowali o pomoc z tytułu działalności związkowej i politycznej, która była w wielkiej mierze fikcyjna. Grupa ta działała w sposób nie mający nic wspólnego z zasadami działania robotniczej organizacji politycznej. Nasi towarzysze w Polsce, podobnie jak my sami, padli ofiarą tego oszustwa. Gdy zdali sobie z tego sprawę zimą 1986-87 roku, wycofali się z POR-S i RPRS i zerwali wszelkie związki z grupą śląską. Również IV Międzynarodówka oświadcza, że nie utrzymuje już żadnych stosunków z tą grupą. Kontynuuje ona swoje wysiłki, aby dopomóc w utworzeniu w Polsce organizacji rewolucyjno-marksistowskiej w perspektywie rewolucji antybiurokratycznej. Uważamy za nasz obowiązek ostrzec inne tendencje polskiego i międzynarodowego ruchu robotniczego, które mogłyby stać się obiektem zabiegów ze strony GRUPY ŚLĄSKIEJ. Taki jest cel niniejszego komunikatu. Marzec 1988 r. Zjednoczony Sekretariat IV Międzynarodówki” W Komunikacie umniejszono rolę IV Międzynarodówki. Między innymi zapomniano dodać, że pod względem finansowym i ideowoprogramowym (łącznie z nazwą i zapisem o polskiej sekcji IV Międzynarodówki, „solidarnościowych” korzeniach i bazie) Robotnicza Partia Samorządnej Rzeczypospolitej animowana była wręcz ręcznie przez emisariuszy IV Międzynarodówki, którzy mówili wówczas Kowalem (szef grupy śląskiej), a zwłaszcza Tomaszem Szczepańskim, który z inicjatywy emisariuszy IV Międzynarodówki zarzucił R. Dymkowskiemu (szef TKZ RPSR) współpracę z SB. Po usunięciu R. Dymkowskiego, kierownictwo RPSR spoczęło w rękach „Kowala” i Stefana Piekarczyka (emisariusz IV Międzynarodówki, w przyszłości twórca Nurtu Lewicy Rewolucyjnej). Związek Rad Robotniczych Polskiego Ruchu Oporu, podobnie jak KPN, ma tradycję przedsolidarnościową. „Kowal” znany był nie tylko bezpiece, ale również działaczom Wszechnicy Robotniczej „Solidarności” Regionu Mazowsze jeszcze z okresu Pierwszej Solidarności lat 1980-1981. Po wprowadzeniu stanu wojennego kontakt z nim utrzymywał działacz Wszechnicy, Paweł Cichoński. Grupa ta w okresie stanu wojennego ubiegała się w stolicy przede wszystkim o wszelkiego rodzaju pomoc. Po wpadce pisma „Przetrwanie” przekazany im został powielacz Andrzeja Sieradzkiego. Odtąd „Kowal” i jego grupa, poza drukiem własnego „Wolnego Robotnika”, robili dodruki „Robotnika” (pisma członków Międzyzakładowego Komitetu Robotniczego „Solidarności”, redagowanego przez Piotra Ikonowicza) czy „Hartowni” i „Chleba i Wolności”; poza dwoma „Robotnikami” kolportowali również pisma GSR oraz odpłatnie gratisową polską, miniaturową edycję „Inprekora”. Zebrane pieniądze przeznaczali, oczywiście, na własne potrzeby. W kontaktach z nami „Kowal” zawsze wywiązywał się ze swoich zobowiązań, choć zdarzało mu się przywieźć – zamiast 1000 egzemplarzy – 500 lub 400, ale dodruki ukazywały się regularnie. Poza tym interesowała go konkretna pomoc dla rodzin górników i członków jego grupy – chodziło zwykle tylko o paczki żywnościowe. Tym, poza ruchem socjalistycznym, głównie szwedzkimi socjalistkami, zajmowało się Duszpasterstwo Ludzi Pracy. Nasza rola ograniczała się do przekazania adresów lub poinformowania działaczy podziemnej „Solidarności” udzielających się w Duszpasterstwie Ludzi Pracy. Tu weryfikowano dane, przypadki żerowania i wyłudzania darów czy paczek były przecież nagminne. Duszpasterstwo Ludzi Pracy miało swój śląski oddział. To, że „grupa śląska” szukała pomocy w Warszawie już było podejrzane. „Kowal” tłumaczył to względami 6 politycznymi, ale nikt nie musiał w to wierzyć. Chyba, że bardzo chciał uwierzyć. Okazja czyni złodzieja. Nie trzeba było tworzyć takich okazji. Pazerność polityczna też nie popłaca. Grupa śląska, z którą nie mieliśmy przy współpracy większych problemów, wyczuła okazję w kontaktach z emisariuszami „Czwórki”, przyzwyczajonymi do rozdawania sowitych „napiwków”, np. redaktorom pisma „Głośno” (samorządowy kontakt Zbigniewa M. Kowalewskiego). Nie raz pośredniczyliśmy w przekazywaniu tych bezzwrotnych pożyczek, choć nas to kłuło w oczy. Wysłanie córki redaktora „Głośno” na studia aż do Argentyny czy Brazylii uznaliśmy już za jawną korupcję polityczną. A nie był to przecież odosobniony przypadek – za szczytowe osiągnięcie emisariuszy IV Międzynarodówki w połowie lat 80. należy uznać właśnie skorumpowanie grupy gliwickiej („Wolny Robotnik”), która, podobnie jak działacze z Jastrzębia („Głośno”), po rozłamie w Grupie Samorządności Robotniczej i naszym rozstaniu z Robertem Dymkowskim i Stefanem Piekarczykiem, weszła w skład świeżo zawiązanego PRASOWEGO Porozumienia Opozycji Robotniczej, do którego obok „Wolnego Robotnika”, „Głośno”, polskiej edycji „Inprekora” weszła również redakcja GSRowskiej młodzieżówki – „Front Robotniczy” oraz nieistniejąca już wówczas „Sprawa Robotnicza” w osobie Stefana Piekarczyka. To był trzon przyszłego POLITYCZNEGO Porozumienia Opozycji Robotniczej „Solidarność” i Tymczasowego Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej. Jak łatwo się domyślić, zawłaszczenie nazwy „Solidarności” przez 5 redakcji, z których tylko jedna mogła pretendować do tego miana, to ze wszech miar dyskusyjny pomysł Kowalewskiego, który, podobnie jak Piekarczyk i redakcja „Głośno”, czuł się prawowitym „solidaruchem”. Takie polityczne pomysły „czwórki” i Kowalewskiego w podziemnej „Solidarności” budziły uzasadnione reakcje. Sam pomysł stworzenia z owych grup i redakcji POLSKIEJ SEKCJI CZWARTEJ MIĘDZYNARODÓWKI był czystym awanturnictwem politycznym. Rozłam w Grupie Samorządności Robotniczej miał bezpośredni wpływ na kolportaż „Inprekora”. Konflikt w kierownictwie GSR na linii Robert Dymkowski – Ewa Balcerek i Zbigniew Partyka (pod nieobecność urlopowanego Włodka Bratkowskiego), po pojawieniu się kontrowersji wobec zapowiedzianego ukraińskiego numeru „Inprekora” i przyśpieszonym powrocie W.B. z urlopu, przeistoczył się wkrótce w rozłam o charakterze programowym. Kością niezgody była, m.in. rozbieżność zdań w sprawie tzw. kapliczek i Ukraińskiej Armii Powstańczej oraz żądanie opublikowania w 17. („ukraińskim”) numerze „Inprekora” polemiki, na co nie zgadzali się emisariusze „czwórki” i wysłannicy redakcji „Inprekora”, którzy nie znaleźli podstaw do ugody ze… „stalinowcami”. Po rozłamie, na okładce „Inprekora” ukazała się cena w złotówkach (75 zł). W nowych okolicznościach proceder pobierania opłat za kolportaż pisma na Śląsku i w kraju został zatem zalegalizowany i uświęcony. Oczywiście, nikt nie rozliczał tych kwot, skoro decyzją tą „czwórka” chciała tylko mocniej związać ze sobą grupę śląską. Reszta struktury kolportażowej w wyniku rozłamu pozostała poza PORS. Odtąd pieniądze, i to całkiem duże, jak na polskie warunki, grały pierwszoplanową rolę w budowie polskiej sekcji Czwartej Międzynarodówki. Pierwszy szef Tymczasowego Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej, Robert Dymkowski, po tym jak podczas wizyty w Paryżu na zaproszenie redakcji „Inprekora” i IV Międzynarodówki zdecydował się na równoległy kontakt z bułgarskofrancuską anarchistyczną grupą „Iztok”, był już skazany na pożarcie jako domniemany agent SB. W nowym, „reprezentatywnym Komitecie Założycielskim” kierownictwo przypadło w udziale „Kowalowi” i Piekarczykowi. Ten ostatni, jako sybaryta i „człowiek wielkiej wiary”, pozwolił sobie na rozdysponowanie zgromadzonych środków, przekazując gros grupie śląskiej, która odtąd nie myślała już o wywiązywaniu się z nierealnych politycznych zobowiązań. Numer 24. polskiej, miniaturowej edycji „Inprekora” z przytoczonym już KOMUNIKATEM ostatecznie zamknął historię Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej, pierwszej polskiej sekcji IV Międzynarodówki (a także, jak się wkrótce okazało, polskiej edycji „Inprekora”). Drugą polską sekcją Czwartej Międzynarodówki był Nurt Lewicy Rewolucyjnej. Trzecią, do trzech razy sztuka, ma być Polska Partia Pracy. W nowych okolicznościach sprawa wymaga kompleksowego naświetlenia. Istotna jest bowiem zarówno zbieżność programowa i koncepcyjna, jak i rzucające się w oczy różnice, które w konkretnych historycznych warunkach są nie bez znaczenia. Oddolnie znaczy odgórnie Po rozłamie w Grupie Samorządności Robotniczej (1984 r.) sprawy nabierają tempa. GSR przechodzi natychmiast do historii, a w zasadzie do jej lamusa. Nikt o GSR już nawet nie wspomina, przynajmniej na łamach polskiej edycji „Inprekora”. I nie ma się co dziwić. Rozłam nie został tam nawet odnotowany. Kto by sobie głowę zawracał naiwnymi „stalinowcami”? Ewa Balcerek, Zbigniew Partyka i Włodek Bratkowski zwrócili przecież całą kasę GSR, gdy „Eder” (Robert Dymkowski) zażądał zwrotu składek jego osobistej młodzieżówki. Bez kasy i kontaktów zagranicznych, GSR, według troc- 7 kistów, nie miał już racji bytu. Ci zaś, co w wyniku rozłamu wzięli „wszystko”, o GSR zapomnieli natychmiast. Fakt, odtąd o tzw. komunistycznych kapliczkach GSR nie było już mowy. Gdy bierze się pod uwagę wpadkę drukarni i wymuszony tym urlop Bratkowskiego, sprawy z ówczesnej perspektywy mogły się wydawać rzeczywiście definitywnie rozstrzygnięte. IV Międzynarodówka miała wreszcie wolną drogę na tym odcinku pracy politycznej. Ale co to za wolność, skoro Zbigniew Marcin Kowalewski już nie był przewodniczącym komitetu paryskiego „Solidarności z ‘Solidarnością”, z którego usunięty został jeszcze w roku 1982 (patrz: dossier w tej sprawie w 7. numerze „Inprekora”). To nie ten rozmach i nie ten wymiar wolności. Ale w końcu i tym trzeba się zadowolić, gdy wszystko inne, poza kontaktem z Józefem Piniorem, okazało się ulotne. Kto tak pięknie gra? 20. numer „Inprekora” z jesieni 1985 r. przynosi oczekiwane „rewolucyjne” wieści z kraju, ma się rozumieć poprzedzone „Testamentem Polski Walczącej (1945)”, który w ustach trockistów brzmi nad wyraz przekonująco i równie aktualnie, jak składające się nań postulaty: „1. Opuszczenia terytorium Polski przez wojska sowieckie oraz przez rosyjską policję polityczną. 2. Zaprzestanie prześladowań politycznych, którego dowodem będzie: a) zwolnienie skazanych i uwięzionych w procesie moskiewskim, b) amnestia dla więźniów politycznych oraz wszystkich żołnierzy AK i tzw. ‘oddziałów leśnych’, c) powrót Polaków wywiezionych w głąb Rosji i likwidacja obozów koncentracyjnych, przypominających smutnej pamięci metody totalizmu hitlerowskiego, d) zniesienie systemu policyjnego znajdującego wyraz w istnieniu tzw. Ministerstwa Bezpieczeństwa, 3. Zjednoczenie i uniezależnienie Armii Polskiej przez: a) spolszczenie korpusu oficerskiego w armii gen Roli-Żymierskiego, b) honorowy powrót z bronią wojsk polskich z zagranicy, c) połączenie w jedną całość i na równych prawach armii z zagranicy oraz byłej Armii Krajowej z armią gen. Żymierskiego. 4. Zaprzestanie dewastacji gospodarczej kraju przez władze okupacyjne. 5. Dopuszczenie wszystkich polskich stronnictw demokratycznych do udziału w wyborach pięcioprzymiotnikowych. 6. Zapewnienie niezależności polskiej polityki zagranicznej. 7. Stworzenie pełnego samorządu terytorialnego, społeczno-gospodarczego i kulturalno-oświatowego. 8. Uspołecznienie własności wielkokapitalistycznej i zorganizowanie sprawiedliwego podziału dochodu społecznego. 9. Zapewnienie masom pracującym współkierownictwa i kontroli nad całą gospodarką narodową oraz warunków materialnych, zabezpieczających byt rodzinie i osobisty rozwój kulturalny. 10. Swoboda walki dla klasy robotniczej o jej prawa w ramach nieskrępowanego ruchu zawodowego. 11. Sprawiedliwe przeprowadzenie reformy rolnej i kontrola narodu nad akcją osiedleńczą na odzyskanych ziemiach zachodnich i w Prusach Wschodnich. 12. Oparcie powszechnego, demokratycznego nauczania i wychowania na zasadach moralnych i duchowych dorobku cywilizacji zachodniej i naszego kraju.” Według „Testamentu Polski Walczącej” i „Inprekora”, Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej miał dążyć jedynie do „demokratyzacji Polski i do przekreślania różnic i sporów dzielących różne odłamy społeczeństwa polskiego” („Inprekor”, nr 20, ss. 30-32). Testament ten nie przypadkiem poprzedzał PROPOZYCJE „WOLNEGO ROBOTNIKA” – “W sprawie działalności politycznej” (tamże, ss. 32-34) autorstwa Związku Rad Pracowniczych Polskiego Ruchu Oporu (ZRP-PRO) Regionu Śląsko-Dąbrowskiego, przedrukowane przez „Inprekor” za „Wolnym Robotnikiem” nr 28 z marca 1985 r. Redakcja „Wolnego Robotnika” troszczyła się przecież przede wszystkim o „dotkliwie odczuwany brak współczesnej myśli politycznej, autentycznie akceptowanej przez większość społeczeństwa”. Taką „świadomą, niezależną i rzeczową MYŚLĄ POLITYCZNĄ, wskazującą wyraźnie (a nie w postaci mętnych haseł solidarności narodowej czy egzaltowanych haseł-namiętności”) miała oczywiście być „MYŚL POLITYCZNA POLSKIEGO SOCJALIZMU” (jak wyżej, s. 34). Tuż pod propozycjami „grupy śląskiej” redakcja „Inprekora” zamieściła „List Otwarty” Sergiusza Nickiego, pseudonim Tomasza Szczepańskiego (z 30 nr. „Wolnego Robotnika”), w którym „w pełni zgadzał się” on z propozycją „grupy śląskiej”, umieszczając ją w kontekście „szeroko rozumianej” tradycji socjalizmu (od Nieczajewa do narodowego socjalizmu). Materiały te poprzedzały „rewolucyjny” blok i skok, na który składały się: informacja odredakcyjna o POROZUMIENIU PRASOWYM OPOZYCJI ROBOTNICZEJ, ODEZWA Komisji Wykonawczej tego porozumienia oraz PROJEKT PLATFORMY OPOZYCJI ROBOTNICZEJ (tamże, ss. 36-41). Blok „rewolucyjny” 8 zamykały dwa plakaty (s. 42) i obszerny artykuł Zbigniewa M. Kowalewskiego pt. „‘Solidarność’ w walce o społeczną kontrolę nad dystrybucją”, będącym w istocie fragmentem jego książki o „Solidarności” (ss. 43-65). Ze wstępniaka redakcyjnego można było się dowiedzieć, że w kraju, w maju 1985 r. powstało POROZUMIENIE PRASOWE OPOZYCJI ROBOTNICZEJ, które utworzyły „redakcje ‘Głośno’ – pisma Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej Górnictwa NSZZ ‘Solidarność’ Regionu Śląsko-Dąbrowskiego, ‘Wolnego Robotnika’ – pisma Związku Rad Pracowniczych Polskiego Ruchu Oporu (ZRP-PRO), działającego w tym samym regionie oraz ‘Frontu Robotniczego’ i ‘Sprawy Robotniczej’ – pism na rzecz robotniczej samorządności”. O rozłamie w Grupie Samorządności Robotniczej i rozpadzie redakcji „Sprawy Robotniczej” nie wspomniano ani słowem, podobnie zresztą, jak i o patronach Porozumienia – IV Międzynarodówce i polskiej redakcji „Inprekora” (skądinąd niejawnym członku Porozumienia). Tu zaszła zmiana Nasilająca się obserwacja ze stron służb specjalnych, wpadka offsetu GSR i podziemnej drukarni Międzyzakładowego Komitetu Współpracy „Solidarności” w Pyrach pod Warszawą oraz szykujący się proces działaczy Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu „Solidarności” wymusiły nie tylko urlop Włodka Bratkowskiego, ale i zawieszenie działalności na czas nieokreślony nieformalnej grupy koordynacyjnej wywodzącej się przede wszystkim z działaczy społecznych Wszechnicy Robotniczej „Solidarności” Regionu Mazowsze, z Marianem Srebrnym na czele (pisma „Hartownia” i „Chleba i Wolności”), w skład której wchodzili oprócz niego: Andrzej Sieradzki, Włodek Bratkowski, Tadeusz Rachowski, Paweł Cichoński, Piotr Stomma (szef MKW”S”). W nowym, jeszcze przedrozłamowym kierownictwie GSR, rolę wiodącą pełnił już Robert Dymkowski, który nie chciał swoich decyzji konsultować z pozostałymi członkami kierownictwa – Ewą Balcerek i Zbyszkiem Partyką. Jako ideowy, tzw. feudalny anarchista (charakterystyka autorstwa Ludwika Hassa), były prezes Ośrodka Pracy Politycznej „Sigma”, dążył on do jednoosobowego kierownictwa (ewentualnie godząc się na kompromis, czyli dwuosobowe kierownictwo: on i jego kierowca, Zbigniew Idziakowski, kolega z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego). Po rozprawieniu się z Robertem Dymkowskim (oskarżeniu go o współpracę z SB), w czym kluczową rolę odegrali emisariusze IV Międzynarodówki i Tomasz Szczepański, jego osobisty kierowca, Zbigniew Idziakowski, osobiście woził już swoim samochodem emisariusza IV Międzynarodówki, Stefana Piekarczyka. ZMIANA KIEROWNICTWA – ZMIANĄ OSOBISTEGO KIEROWCY, to konkretny wkład IV Międzynarodówki w budowę Samorządnej Rzeczypospolitej. Innym wkładem było fałszowanie historii Grupy Samorządności Robotniczej przez Stefana Piekarczyka i Dariusza Zalegę. Ten ostatni poświęcił GSR kilka akapitów swojego „fundamentalnego” dzieła pod tytułem „Ruch trockistowski w PRL”, będącego zapewne wariantem pracy magisterskiej. W rozdziale VI tej pracy czytamy: „Nie wszystkie poglądy prezentowane w ‘Inprekorze’ były bezkrytycznie przyjmowane przez działaczy krajowych struktur. Część redakcji ‘Sprawy Robotniczej’ krytykowała redakcję ‘Inprekora’ za pomijanie tradycji KPP oraz jednoznacznie negatywną ocenę PPR, przede wszystkim jednak za niezauważanie ‘zdecydowanego i spontanicznego zwrotu masowego ruchu ‘Solidarność’ na prawo’. Redakcja odpowiadała, że ‘nie można wychodzić od ideologicznego stanu ducha mas, określać zadań politycznych w odniesieniu do ich psychologii. Punktem wyjścia może być tylko sytuacja obiektywna, na którą składają się z jednej strony oczywisty zmierzch systemu władzy totalitarnej, a z drugiej obiektywna dynamika rewolucyjna ruchu społecznego’. To zamieszanie ideologiczne miało być głównie skutkiem ciężkich warunków w jakich przyszło działać związkowi oraz wahań jego kierownictwa. Tymczasem grupy w Polsce rozpoczęły ścisłą współpracę – zwłaszcza środowisko warszawskie oraz PRO. Głównym spoiwem było postawienie na strategię robotniczą w walce z biurokracją, mającą oparcie w fabrykach, której ostatecznym etapem byłby powszechny strajk czynny. W maju 1985 r. odbyło się spotkanie przedstawicieli ‘Głośno’, ‘Wolnego Robotnika’, ‘Frontu Robotniczego’ i ‘Sprawy Robotniczej’, w którym wziął również udział działacz jednej z zachodnioeuropejskich sekcji międzynarodówki, na którym powołano do życia Porozumienie Prasowe Opozycji Robotniczej (później przekształcone w Porozumienie Opozycji Robotniczej – ‘Solidarność’). W pierwszym numerze pisma POR ‘Przełom’ Komisja Wykonawcza porozumienia podkreślała: ‘W odróżnieniu od tzw. opozycji niepodległościowej i demokratycznej, na pierwszym miejscu stawiamy walkę o sprawy robotnicze. Nie znaczy to, że odrzucamy demokrację, czy niepodległość – przeciwnie, uważamy, że tylko w kraju suwerennym politycznie i nie wyzyskiwanym ekonomicznie możliwe jest wyzwolenie pracy’. Przyjęto też projekt Platformy Opozycji Robotniczej – faktycznie pierwszy program polskiej lewicy rewolucyjnej od czasów ‘Listu Otwartego’. ‘Walka polityczna, która toczy się w Polsce od 1980 r., – czytamy w dokumencie – naj- 9 częściej nazywana walką pomiędzy społeczeństwem a władzą, jest przede wszystkim walką klasową’, której stronami jest klasa robotnicza i biurokratyczna władza państwowa. Jako cel PRO przyjęto upodmiotowienie klasy robotniczej, ‘możliwe jedynie przez szeroko rozbudowany system samorządów’. Związany z tym powinien być wszechobecny pluralizm polityczny, przy czym nie można jeszcze przesądzić jaką rolę miałby tu do odegrania Sejm. Obalenie władzy biurokratycznej mogło mieć – zdaniem działaczy POR – różnorodny przebieg. Położono jednak nacisk na ‘rewolucyjny strajk generalny, przechodzący w strajk czynny, wsparty działaniami poza zakładami pracy’. Za rewolucyjną strategię uznano konsekwentne rozwijanie samoorganizacji klasy robotniczej. Stąd wysuwane żądania w swych programach zawsze muszą uwzględniać trzy elementy: muszą odpowiadać potrzebom klasy robotniczej, uwzględniać aktualny stan świadomości tej klasy oraz pozwalać w trakcie walki rozszerzać jej samoorganizację, jak i sojuszniczych wobec niej grup społecznych. Za podstawową formę samoorganizacji uznano istnienie niezależnego ruchu robotniczego. Niezależnego od ‘wszelkich organizacji i instytucji działających poza klasą robotniczą’. Polityczny rozwój ruchu robotniczego wymaga też pluralizmu wewnętrznego. Odrzucając nacjonalistyczny obraz walki antybiurokratycznej (walki ze Związkiem Radzieckim) opowiadano się za niepodległością narodową, jako ‘efektem społeczno-wyzwoleńczej walki klasowej’, nie zapominając o odwołaniu się do ‘międzynarodowej solidarności ludzi pracy’, będącej najpewniejszym sprzymierzeńcem polskich robotników. Przeciwstawiono reprywatyzacji, jak i autonomizacji własności państwowej w ramach reformy biurokratycznej realne uspołecznienie środków państwowych. Władzę polityczną traktowano tylko jako instrument służący do zdobycia władzy ekonomicznej. Autorzy dokumentu zastrzegli jednocześnie, że ‘budując porozumienia organizacyjne czy też w przyszłości partie rewolucyjne nie przeciwstawiamy się szerokiemu ruchowi robotniczemu’, chcąc przyczynić się do jego rozwinięcia. Działalność grupy warszawskiej skomplikowała wpadka offsetu oraz odejście redakcji ‘Sprawy Robotniczej’ (w sumie wyszły dwa numery tego pisma), po oprotestowaniu przez nich dossier poświęconego lewicy Ukraińskiej Armii Powstańczym w 17. numerze ‘Inprekora’. Powołali oni do życia w końcu 1985 r. Grupę Samorządności Robotniczej - Komuniści, która na pewien okres zniknęła z pola działalności radykalnej lewicy. W sierpniowym ‘Froncie Robotniczym’ wezwano do tworzenia grup politycznych (środowiskowych, zakładowych, dzielnicowych). Grupy nastawione miały być na trzy podstawowe formy aktywności: ‘edukację – czyli działania samokształceniowo-programowe, agitację – czyli działania propagandowo-kadrowe, interwencję – działania bezpośrednio wykonawcze’. Ludziom z redakcji ‘Frontu’ nie udało się jednak wyjść poza etap grup samokształceniowych. Szerszą próbą działalności interwencyjnej były propozycje strajku czynszowego wysunięta przez grupę polityczną ‘PragaPółnoc’ (wydała ona dwa numery biuletynu ‘OBI’ wiosną 1986 r.) Na początku 1986 r. ukazał się apel POR w obronie stopy życiowej i majątku narodowego, jako program walki bieżącej porozumienia. Za najważniejsze dla obrony stopy życiowej pracowników uznano wprowadzenie dodatku drożyźnianego, rekompensującego wzrost cen, wyrównanie rozpiętości uposażeń, skracanie czasu pracy bez obniżenia płacy, wprowadzenie dodatków mieszkaniowych dla osób żyjących poniżej minimalnej normy metrażowej, zredukowanie wydatków biurokracji. Na płaszczyźnie ‘doraźnej obrony substancji gospodarki narodowej’ za najważniejsze uznano chronienie mienia społecznego przed niegospodarnością biurokratów, pilnowanie jakości produkcji, wymuszanie racjonalności pracy oraz ujawnienie danych gospodarczych. By to osiągnąć należy ‘w miejscu pracy tworzyć zręby samorządu wytwórców. Należy wspierać wszelkie istniejące, niezależne i realnie działające w zakładzie pracy legalne, półlegalne i nielegalne organizacje robotnicze’. Potężnym jego sojusznikiem miały być także zręby samorządu mieszkańców, w postaci ‘niezależnych komitetów osiedlowych’. W dalszej perspektywie jako konieczne uznano skoordynowanie tych różnych struktur samoorganizacji, w celu wymiany doświadczeń, organizowanie wsparcia dla strajkujących, opracowywanie programów walki antybiurokratycznej. Kiedy jednak w pierwszej połowie 1986 z powodu sporów wewnętrznych zawieszono wydawanie ‘Frontu Robotniczego’, POR został już zupełnie zdominowany przez grupę ‘Wolnego Robotnika’. Redaktorzy pisma byli m.in. gośćmi międzynarodówki na Zachodzie. W lutym 1986 podczas wpadki drukarni ‘Wolnego Robotnika’ do konspiracji miał przejść Damian Dziubelski, wybrany przewodniczącym POR [swoją drogą, zarówno Damian Dziubelski, jak i Eugeniusz Kondraciuk, pseudonim „Kowal", uznani zostali w niektórych publikacjach za agentów bezpieki – co zwłaszcza podkreśla Tomasz Szczepański, który za agenta uważał również Roberta Dymkowskiego - BB]. Pewne elementy w działalności tej grupy zaczęły jednak wywoływać podejrzenia grupy warszawskiej, jaki i centrali międzynarodówki. Przykładowo na początku 1986 r. ‘Wolny Robotnik’ poinformował, że w wyniku reorganizacji PROZRR, powstały trzy współpracujące struktury: Międzyzakładowa Struktura ‘Solidarność’ na 10 Śląsku, POR Region Górnośląski, Grupa Polityczna PRO-ZRR, co uznano za sztuczne ‘mnożenie bytów’. W maju 1986 na bazie POR proklamowano powstanie Tymczasowego Komitetu Założycielskiego Robotniczej Partii Rzeczpospolitej Samorządnej – sekcji polskiej IV Międzynarodówki. W pierwszym numerze pisma RPRS ‘Zryw’ opublikowano deklarację ideowo-polityczną partii ‘W walce o niepodległą samorządową Rzeczpospolitą Polską’, przy czym platforma POR miała być jej tymczasową bazą programową. Był to już przejaw ‘ucieczki do przodu’, gdyż partię tworzyli faktycznie ci sami ludzie, co POR. W celu ocenienia na miejscu sytuacji do Gliwic udali się przedstawiciele międzynarodówki, którzy stwierdzili, że działalność grupy śląskiej jest w znacznej mierze fikcyjna i zerwano z nią kontakty zimą 1986/87”. *** Jak łatwo zauważyć polscy zwolennicy IV Międzynarodówki, wywodzący się z drugiej polskiej sekcji IV Międzynarodówki, znanej jako Nurt Lewicy Rewolucyjnej, przesunęli moment powołania Grupy Samorządności Robotniczej mniej więcej o dwa lata, przyjmując za datę powstania GSR publikację broszurki programowej „Dokąd?” (GSR - K) zawierającej, m.in. Platformę Opozycji Robotniczej konkurencyjną do POR-owskiej. Broszurka ta ukazała się dzięki pomocy Grzegorza Ilki ponad rok po rozłamie. W ten sposób pismo młodzieżówki GSR – „Front Robotniczy” – uzyskał nagle status pisma samodzielnego. Rozłam zaś zminimalizowany został do odejścia redakcji „Sprawy Robotniczej”, bądź nawet wyjścia z redakcji „Sprawy Robotniczej” trzech osób (Dymkowski i Piekarczyk rzekomo pozostali), w zależności od potrzeb propagandowych i etapu konfabulacji. Znaczenie GSR było zatem nieistotne. Do tego stopnia, że autor mógł już wcześniej konfabulować w najlepsze: „Po stanie wojennym międzynarodówce udało się utrzymać kontakty z pojedynczymi osobami w Warszawie, Lublinie i na Śląsku. W końcu 1982 r. w Paryżu zorganizowano spotkanie, w którym wzięli udział ludzie z kraju. Poprzez działacza ze Śląska nawiązano kontakty z radykalną Tymczasową Komisją Koordynacyjną Kopalń Jastrzębia, która powstała w maju 1983 i wydawała wówczas jedyne regularne pismo w regionie – miesięcznik ‘Głośno’ oraz z Polskim Ruchem Oporu-Związkiem Rad Robotniczych, utworzonym przez grupę robotników-socjalistów, głównie z Gliwic [Związek Rad Pracowniczych Polskiego Ruchu Oporu w sferze oddziaływania trockistów znalazł się dopiero w roku 1985. W historiografii Zalegi, „grupa śląska" okazała się samodzielnym pozyskiem IV Międzynarodówki]. PRO wydawał w miarę regularnie pismo ‘Wolny Robotnik’, współpracował przez pewien czas z ‘Robotni- kiem’ i głosił dość oryginalną strategię: ‘Należy – czytamy w programie PRO – przygotować się do strajku generalnego, który powinien wybuchnąć wraz z wprowadzeniem przez rady robotnicze stanu wyjątkowego w oparciu o wzór, jaki zaprezentowała junta WRON’. Inne środowiska, które nawiązały współpracę z IV Międzynarodówką ponownie wyszły z Ośrodka Pracy Politycznej Zrzeszenia Studentów Polskich Uniwersytetu Warszawskiego ‘Sigma’. Była to dziesięcioosobowa grupa głównie studentów, w której prym wiódł student prawa Robert Dymkowski. Latem 1984 rozpoczęli oni wydawać pismo ‘Front Robotniczy’. W pierwszym numerze (12.08.1984) ukazał obszerny fragment ‘Listu Otwartego’, dotyczący samoorganizacji klasy robotniczej, również w podtytule określono, że jest to ‘pismo na rzecz samorządności robotniczej’. Bardziej teoretyczne nastawienie miała ‘Sprawa Robotnicza’ [Zalega abstrahuje od faktu, że "Front Robotniczy" był pismem młodzieżówki GSR, którą opiekował się R. Dymkowski], wydawana przez małą grupę, która wcześniej współpracowała z vargistami, przy tworzeniu pisma ‘Metro’”. Warto pamiętać, że z vargistami współpracował tylko Włodek Bratkowski, który przedtem wspólnie z Markiem Wichrowskim i Krzysztofem Markuszewskim wydawał pismo „Równość”, nie należące do żadnej konstelacji trockistowskiej. W piśmie „Sprawa Robotnicza” GSR podjął współpracę ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki w osobie jej emisariusza, Stefana Piekarczyka, członka redakcji, ale nie GSR. Przed wpadką offsetu i drukarni ukazały się dwa numery „Sprawy Robotniczej”, w tym drugi był podwójny (nr 2/3). Już na łamach „SR” i „Inprekora” trwała zażarta dyskusja z trockistami, która według osoby odpowiedzialnej za sprawy polskie w IV Międzynarodówce, Jacqueline Allio, nie powinna była się w ogóle ukazać drukiem. Za to opieprz dostał Stefan Piekarczyk, który tłumaczył się, że w ogóle nie widział numeru przed drukiem. Miało się to nijak do faktów. Przede wszystkim jednak, emisariuszce IV Międzynarodówki nie odpowiadał nie-„Solidarnościowy” charakter pisma i te komunistyczne „kapliczki” członków GSR. Oba tytuły GSR miały podtytuł „pismo na rzecz samorządności robotniczej”, albowiem S. Piekarczyk nie zgodził się na określenie „pismo GSR”. Sam przecież nie należał do GSR. Punkt zwrotny I tak oto doszliśmy do zasadniczych kontrowersji, które uchwycił skądinąd Darek Zalega w swym monumentalnym opracowaniu o „Trockizmie w PRL”, lecz potraktował je po macoszemu i stronniczo. Faktycznie, jeszcze przed rozłamem, w Grupie Samorządności Robotniczej trwały zażarte dyskusje programowe, w których nota bene brali udział człon- 11 kowie obu redakcji i emisariusz IV Międzynarodówki, Stefan Piekarczyk, a pośrednio, poprzez swoje artykuły, Zbigniew M. Kowalewski i redakcja „Inprekora”. W trakcie dyskusji Robert Dymkowski wszedł w skład kierownictwa GSR i otwartej redakcji „Samorządności Robotniczej”. Do młodzieżówki przeszli pozyskani niedawno studenci pedagogiki, w tym Piotr Frączak. W obu numerach „Sprawy Robotniczej” znalazły się liczne przedruki z „Inprekora”, a także z „Hartowni” i „Chleba i Wolności”. W pierwszym, obok artykułu Zbigniewa M. Kowalewskiego „‘Solidarność’ wobec kwestii władzy” z 5 lutego 1982 r. i dwugłosu o opozycji robotniczej, pojawił się również materiał programowy Grupy Samorządności Robotniczej pod znamiennym tytułem „SAMORZĄDNOŚĆ ROBOTNICZA. PODSTAWY PROGRAMOWE” z września 1983 roku, sygnowany skrótem gsr. Przymiarki do powołania Grupy Samorządności Robotniczej rozpoczęły się na przełomie 1982/1983 r. Starania te sfinalizowane zostały we wrześniu 1983 r. W 1984 r. toczyła się już dyskusja o platformie programowej Opozycji Robotniczej. Drugi, podwójny numer „Sprawy Robotniczej” z tegoż roku, zawierał suplement – artykuł dyskusyjny nadesłany przez redakcję „Inprekora”, zamieszczony równolegle w 13. numerze tego pisma, pod znamiennym tytułem „O porozumienie lewicy rewolucyjnej”. Przyznajmy zatem otwarcie: współpraca między GSR i IV Międzynarodówką była już faktem. Do porozumienia było jednak daleko. Dyskusja miała być kontynuowana w trzecim numerze „Sprawy Robotniczej”. Zdawałoby się, że wpadka drukarni i rozłam zamknęły sprawę definitywnie, a jednak dzięki postawie Roberta Dymkowskiego, który wówczas jeszcze czuł się szefem GSR, „Inprekor” musiał zamieścić głosy z nigdy nie dokończonej debaty. W 18. numerze z wiosny 1985 r. ukazały się niespodziewanie dla nas polemiki z okresu przedrozłamowego, ukazujące zasadnicze kontrowersje wokół perspektyw i problemów lewicy rewolucyjnej. Blok otwierał artykuł z drugiego numeru „Sprawy Robotniczej” autorstwa Stefana Piekarczyka „Perspektywy polskiej lewicy”, odnoszący się krytycznie do zamiarów reaktywacji Polskiej Partii Socjalistycznej przez środowisko „Robotnika” Piotra Ikonowicza. Następnie redakcja ujawniała nadesłaną polemikę z własnym tekstem redakcyjnym „O porozumienie lewicy rewolucyjnej”, przypisując ją nieokreślonej „grupie czytelników” chowających się za ironicznym podpisem „sekciarze” ze znakiem zapytania lub bez, dopominających się bezskutecznie w roku 1984 o „Zrozumienie i porozumienie”. Ozdobą bloku była oczywiście obszerna, wręcz wyczerpująca, odpowiedź redakcji pod sugestywnym tytułem – „Nie odwracać się plecami do ruchu społecznego”. Pokwitowaniem odbioru był już tylko krótki tekst „Grunt to zdrowie”, tym razem podpisany przez sekciarzy bez znaku zapytania. Po tej wymianie zdań strony nie przejawiały już chęci dalszej dyskusji i współpracy, łączył je tylko offset. Całość miała podobno z założenia zainteresować „inne grona czytelników” i pobudzić dyskusje ideowo-polityczne, które „powinny towarzyszyć narodzinom i konstytuowaniu się współczesnej polskiej lewicy rewolucyjnej w łonie ruchu społecznego”, tzn. w „Solidarności”. Już po wstępnej lekturze można było dojść do oczywistego wniosku, że tak pomyślane porozumienie lewicy rewolucyjnej możliwe jest tylko bez sekciarzy. Albo, co bardziej prawdopodobne, w ogóle nie jest możliwe, rozbieżności są bowiem zasadnicze i próżno szukać kompromisu. Nikt go zresztą nie szukał. Już po pierwszym numerze „Sprawy Robotniczej” szukano raczej pretekstu do rozstania. Nie przypadkiem Grupę Samorządności Robotniczej potraktowano już wówczas epitetem sekciarze, na równi z epitetem stalinowcy. GSR-owcy mogli sobie wówczas pozwolić już tylko na grymas ironii. Czas współpracy między GSR i IV Międzynarodówką dobiegał końca. Przerwanie współpracy wisiało w powietrzu – każdy nowy numer „Inprekora”, podobnie jak „Sprawy Robotniczej”, mógł przynieść stosowne rozstrzygnięcie. Z każdym kolejnym spotkaniem było coraz mniej złudzeń. Wpadka drukarni zamykała sprawę, tym bardziej, że odpowiedzialna za sprawy polskie z ramienia IV Międzynarodówki, J. Allio sugerowała nawet, że całość inscenizacji z podziemną drukarnią mogła być prowokacją „stalinowców”. Włodek Bratkowski, z którym unikała ona spotkania podczas swej kolejnej wizyty w Polsce, po drugim przypadkowym spotkaniu, ochrzczony został przez nią mianem prowokatora. Nie pozostało mu nic innego tylko wziąć urlop. Zresztą innych powodów nie brakowało. „Obiektywna dynamika” „Siłą rzeczy”, dobiła nas „obiektywna dynamika rewolucyjna ruchu społecznego”, czyli – wg nomenklatury IV Międzynarodówki – rewolucyjna dynamika Podziemnej „Solidarności”. My tu prawimy o zdecydowanym zwrocie na prawo, widocznym na każdym kroku po wprowadzeniu stanu wojennego i pacyfikacji wystąpień robotniczych, a redakcja „Inprekora” wyjmuje, jak króliczki z cylindra kolejne przykłady ewolucji Podziemnej „Solidarności” w kierunku wręcz przeciwnym, socjalistycznym, na przykładzie takich pism, jak choćby „Wola” z Michałem Bonim na czele („NIE ODWRACAĆ SIĘ PLECAMI OD RUCHU SPOŁECZNEGO”, „Inprekor” nr 18, s. 58), podpierając to autorytatywnie takim oto dyskursem: „Czytając Waszą polemikę odnosimy wrażenie, iż macie nam za złe fakt, że dostrzegamy istnienie dzisiaj w Polsce nurtu lewicowego lub jak kto woli 12 socjalistycznego, reprezentowanego przez takich działaczy jak Jacek Kuroń, Adam Michnik i ludzie związani z nurtem ideowym, który oni wyrażają oraz wspomniane uprzednio grupy polityczne” (tamże, s. 59), który w roku 1984 brzmi wręcz księżycowo. Wreszcie dowiedzieliśmy się, że „Nie wolno mieć pretensji do ruchu społecznego za to, że mu towarzyszą zjawiska ideologiczne SPRZECZNE Z JEGO NATURĄ” (s. 64). O wewnętrznych sprzecznościach nie ma bowiem mowy, skoro nawet znany nam z autopsji Międzyzakładowy Robotniczy Komitet „Solidarności” (MRKS) regionu Mazowsze „siłą rzeczy” nie różni się od „takich samych formacji”, którymi w mniemaniu redakcji „Inprekora” są „wszystkie zakładowe i międzyzakładowe struktury podziemne ‘Solidarności’, działające wśród załóg fabrycznych, a także wszystkie ogniwa ’społeczeństwa podziemnego’, działające na ‘linii fabryk’” (ss. 70-71), bowiem obiektywna dynamika rewolucyjna ruchu itd., itp. Z punktu widzenia Zbigniewa M. Kowalewskiego i redakcji „Inprekora”, OBIEKTYWNA DYNAMIKA REWOLUCYJNA RUCHU SPOŁECZNEGO, czyli obiektywna dynamika rewolucyjna „Solidarności”, dotyczy „SIŁĄ RZECZY” wszystkich bez wyjątku „zakładowych i międzyzakładowych struktur podziemnej ‘Solidarności’, działających wśród załóg fabrycznych”, obejmuje zatem również „wszystkie ogniwa ’społeczeństwa podziemnego’, działające na ‘linii fabryk’”. Beatyfikowana zatem może być w każdej chwili nie tylko liberalna „Wola” z Michałem Bonim na czele, późniejszym pierwszym przewodniczącym legalnej „Solidarności” Regionu Mazowsze i prawą ręką Tuska, ministrem w rządzie Platformy Obywatelskiej, ale i „Dolnośląska linia fabryk” z Władysławem Frasyniukiem („Inprekor” nr 8/9, ze stycznia-maja 1983), późniejszym szefem Unii Wolności i demokratów.pl. Beatyfikować można każdego według uznania IV Międzynarodówki, a w zasadzie „wielkiego polskiego rewolucjonisty” Zbigniewa M. Kowalewskiego. Na zakończenie swojej obszernej i wyczerpującej odpowiedzi, piszący w imieniu redakcji „Inprekora” Zbigniew M. Kowalewski wraca jeszcze raz do swojej koncepcji „kryzysu strategii” ruchu społecznego „Solidarność”, odpierając nasze „bezpodstawne” oskarżenia o to, że redakcja „Inprekora”… „brnie w uproszczenia”. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że „wielkie ruchy społeczne nigdy nie żywią się i nie żyją głównie zjawiskami ideologicznymi, bo są na to Z NATURY zbyt praktyczne, w swoim masowym wymiarze zbyt empiryczne. Należy więc przede wszystkim pomóc ruchowi społecznemu wyjść z kryzysu strategii” (jak wyżej, s. 70), co oczywiście czyni IV Międzynarodówka na czele ze Zbigniewem M. Kowalewskim i redakcją „Inprekora”. A zatem, „budując porozumienie lewicy rewolucyjnej, porozumiewać się należy przede wszystkim co do zadań ruchu społecznego [czyli "Solidarności"] i własnych zadań politycznych w jego łonie oraz sposobów ich realizacji” (jak wyżej, s. 71). Tej jasnej skądinąd deklaracji towarzyszy równie jasny wykład linii „czwórki” i redakcji „Inprekora” (równoznaczny z deklaracją wiary), z którego dowiadujemy się, że „‘Solidarność’ postawiła sobie za cel strategiczny budowę Samorządnej Rzeczypospolitej – czyli ustroju, który łączyłby szeroką demokrację polityczną ze społeczną własnością podstawowych środków produkcji (łącznikiem obu tych aspektów ustroju jest system samorządu pracowniczego – jedyny, który z własności dziś państwowej może uczynić jutro własność społeczną, a jednocześnie stanowiący podstawową formę demokracji politycznej” (tamże, s. 71). Zdaniem Kowalewskiego i redakcji „Inprekora” takie „rozumienie tego ustroju wynika jednoznacznie z uchwały programowej I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ ‘Solidarność’, która jest dorobkiem ruchu społecznego jako całości i MY GO MUSIMY BRONIĆ”. Albowiem „Powyższe określenie przez ‘Solidarność’ celu strategicznego jest zdobyczą ogromną, bo wychodzącą daleko poza cele, jakie na ogół ruchy społeczne stawiają sobie w swoich programach – lub raczej odpowiadającą celom, jakie one sobie stawiają na ogół nie wcześniej niż na pięć przed dwunastą, czyli przed decydującym zrywem, który ma przynieść zdobycie władzy” (tamże, ss. 71-72). Stąd też pismo Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej musiało przybrać nazwę „Zryw”, żeby spełnić oczekiwania WIELKIEGO PROGRAMISTY I DYŻURNEGO REWOLUCJONISTY, oczywiście dostrzegającego „WIELKĄ WYRWĘ”, którą notabene pogłębiała Grupa Samorządności Robotniczej. Z drugiej bowiem, strony „obiektywna dynamika rewolucyjna ruchu”, nawet jeśli „wspomniany cel został przezeń świadomie określony”, napotykała na pewne przeszkody – „między tą dynamiką a wynikającym z niej i uświadomionym celem jest potężna wyrwa; nie ma między nimi pomostu, którego przejście pozwoliłoby przystąpić do budowy Samorządnej Rzeczypospolitej” (jak wyżej, s. 71). A teraz gwóźdź programu: wkracza tzw. czynnik subiektywny: „Powinien nim być PROGRAM PRZEJŚCIOWY [IV MIĘDZYNARODÓWKI] – czyli program, którego punktem wyjścia byłby obecny stan świadomości, organizacji i gotowości bojowej ruchu społecznego, a punktem dojścia byłyby warunki, nieodzowne do budowy Samorządnej Rzeczypospolitej i którego postępująca realizacja oznaczałaby następującą zmianę w układzie sił między ruchem społecznym a systemem władzy totalitarnej, zaś realizacja doprowadzona do końca – obalenie tego systemu w jedyny sposób, w 13 jaki go można obalić, czyli rewolucyjny”. Co więcej – „Program ten powinien wskazywać, jak od dzisiejszych walk o cele cząstkowe i doraźne dojść do strajku powszechnego, jak najpełniej wykorzystać zwycięski strajk powszechny do zapewnienia ruchowi społecznemu możliwie najbardziej korzystnej sytuacji dwuwładztwa i jak ją rozwinąć, aby stało się możliwe zdobycie władzy” (tamże, s. 71). Howk! Grupa Samorządności Robotniczej nie była oczywiście w stanie tego przyjąć, skoro w odpowiedzi po raz kolejny wyjaśniała, że: „Zgoła inaczej przedstawia się sprawa z oceną ‘Solidarności’. Można oczywiście abstrahować od faktów (sprowadzając wszystko przede wszystkim do kryzysu strategii) – jakimi są propozycje społeczno-gospodarczych programów wyjścia z kryzysu czołowych piór ‘Solidarności’ (opozycji), które jednocześnie opowiadają się za gospodarką rynkową, za wejściem do MFW, za społeczną ugodą, za reformą konsekwentną i w konsekwencji antyrobotniczą, czyniąc to po części świadomie, po części nieświadomie. Faktem bezspornym jest, że nie reprezentują oni interesów klasy robotniczej. Czyżby zdaniem ‘Inprekoru’ te pióra, te gazety, te ugrupowania wywodzące się z głównego i pobocznych nurtów opozycji nie były ’solidarnościowe’? Czyżby nie były reprezentatywne dla tego ruchu? Czyżby nie określały w konsekwencji tego mętliku? Czyżby nie narzuciły mu swoich opcji politycznych i klasowych? Czyżby nie zdominowały go? Naszym zdaniem należy nie zapominać o roli rewolucyjnej partii robotniczej dla ruchu robotniczego i w konsekwencji o tym, czym staje się taki ruch, gdy zabraknie takiej organizacji. A takiej organizacji, takiego ośrodka do dnia dzisiejszego w Polsce nie ma. Nie należy zapominać również o globalnych podziałach politycznych, które powodują, że dopóki jakiś ruch jest ślepy i brakuje mu międzynarodowej perspektywy walki klasowej, nawet jeśli w swoim kraju ubiega się o słuszne sprawy i stara się walczyć z krzywdą społeczną – w skali globalnej staje się często sojusznikiem sił antyrobotniczych” („Grunt to zdrowie”, “Inprekor” nr 18, s. 73-74). Tego było już za wiele. Zerwanie współpracy wisiało w powietrzu, ale wciąż jeszcze łączył offset i krajowy kolportaż „Inprekora”, który wówczas w 99 proc. przechodził przez kontakty społecznych działaczy Wszechnicy Robotniczej i osobiście przez Włodka Bratkowskiego. Po oprotestowaniu przez GSR pro-UPOwskiego numeru 17. „Inprekora” decyzja o rozłamie zapadła. Nałożył się na nią konflikt personalny w nowym kierownictwie GSR. Trockiści od słów przeszli do czynów – wkrótce po rozłamie, nadrabiając w ciągu roku wiekowe zapóźnienia, nie licząc się z realiami i opinią awanturników, powołali wreszcie swoją „partię zrywu”, która oczywiście już w nazwie – Robotnicza Partia Samorządnej Rzeczypospolitej – beatyfikowała nowy „solidarnościowy” ustrój. Tymczasem w Podziemnej „Solidarności” rodziła się nowa SOLIDARNA POLSKA optująca za „normalną” gospodarką rynkową i kapitalistyczną – TRZECIA RZECZPOSPOLITA. Po latach Olivier Besancenot przypomniał wszystkim, w wywiadzie dla „Dziennika”, o co tak naprawdę idzie gra w „Sierpniu ’80″ (i PPP), który, co prawda, do wielkich związków zawodowych nie należy, ale w koncepcji Zbigniewa Marcina Kowalewskiego i jego IV Międzynarodówki niewątpliwie wciąż jest ruchem społecznym o tradycji „solidarnościowej”, nawiązującym wprost do minionej walki o Samorządną Rzeczpospolitą. Wszystko zależy od nastawienia Nasze dotychczasowe uwagi, ogólnie rzecz biorąc, związane były z powstaniem pierwszej polskiej sekcji IV Międzynarodówki, zwanej Robotniczą Partią Samorządnej Rzeczypospolitej (1985-1986). Historia tej formacji skończyła się wraz z cytowanym przez nas Komunikatem Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki z marca 1988 r. (24. nr „Inprekora”). Początek jej był związany z rozłamem w Grupie Samorządności Robotniczej (koniec 1984 r.). Oba nasze teksty – „Grunt to zdrowie” oraz „Zrozumienie i porozumienie” – pochodzą z 1984 r. Znalazły się one w nr 18. „Inprekora” z wiosny 1985 r. Nasza polemika „Zrozumienie i porozumienie” pochodzi mniej więcej z początku 1984 r., albowiem była ona odpowiedzią na tekst zamieszczony w nr 13. „Inprekora” z przełomu 1983/84 r. Tekst ten został dostarczony GSR-owi mniej więcej w tym terminie. Znalazł się również w suplemencie do drugiego numeru „Sprawy Robotniczej” z 1984 r. Druga nasza polemika w tym temacie: „Grunt to zdrowie” pochodzi z jesieni 1984, jest to bowiem odpowiedź na nadesłaną odpowiedź redakcji „Inprekora” z lata 1984 r. Ogólnie rzecz biorąc ewolucję ruchu społecznego „Solidarności” i NSZZ „Solidarność” mogliśmy obserwować od początku. Już pod koniec roku 1981 ukazał się w „Nowej Gazecie Mazowieckiej” nr 6, artykuł Włodka Bratkowskiego „Zjednoczenie Patriotyczne ‘Solidarność’” (z lata 1981), który nie przeszedł przez redakcyjną cenzurę w pismach „Solidarności” regionu Mazowsze – „Niezależność” i „NTO”. Po wprowadzeniu stanu wojennego (koniec 1981 r.) nastąpił gwałtowny, spontaniczny zwrot na prawo. Stąd konieczność powołania licznych pism opozycyjnych wobec „Tygodnika Mazowsze” i niezależnych od oficjalnych władz Podziemnej „Solidarności”, jak choćby: „Równość”, „Hartownia”, „Chleba i Wolności”, „Metro”, „Jedność Robotnicza”, „Robotnik – pismo członków MRK’S'”, czy „Sprawa Robotnicza” i „Front Robotniczy” (pisma GSR). 14 Wszystko zależy zatem od nastawienia – my współpracowaliśmy ze społecznymi konsultantami Wszechnicy Robotniczej „Solidarności” Regionu Mazowsze, takimi jak Marian Srebrny, którzy zawsze byli krytyczni wobec władz związku, Zbigniew M. Kowalewski to zwykły aparatczyk „Solidarności” Ziemi Łódzkiej, członek władz tego regionu, działacz samorządów pracowniczych, szef paryskiego komitetu „Solidarni z ‘Solidarnością’” (1982), wreszcie członek IV Międzynarodówki. Kowalewski nic nie rozumiał. Nawet gdy usunięty został z komitetu paryskiej „Solidarności” jako „agent KGB”, wciąż wierzył w swoją rehabilitację. Głównie tym zajmował się po powrocie do kraju – w związku z tym odwiedził on wszystkich notabli „Solidarności”, z wiadomym rezultatem. Trockistowsko-rewolucyjne puzzle Kiedy w latach 70., prof. J. Balcerek, którego wpływ na powstałą na początku lat 80. Grupę Samorządności Robotniczej był niekwestionowany, podobnie zresztą, jak niekwestionowany był jego wpływ na WZZ „Sierpień 80″ w I połowie lat 90. (był przecież doradcą „Solidarności ‘80″ i „Sierpnia 80″), w rozmowie z czeskim dziennikarzem, analizował biurokrację jako totalitarną klasę mającą własne, odrębne od państwa robotniczego, interesy, jego rozmówca stwierdził, że zapewne jest trockistą. W rzeczywistości prof. Balcerek bliższy był w tym względzie M. Dżilasowi, uważającemu biurokrację za nową klasę niż trockistom, dla których jest ona tylko warstwą pasożytniczą. W jednym jeszcze punkcie prof. Balcerek miał coś wspólnego z Trockim – jak on uważał, że degeneracja biurokracji posuwała się pod dyktando jej pragnienia, by stać się rzeczywistą klasą właścicieli środków produkcji, a nie tylko ich dysponentem. Na tym wyczerpywały się podobieństwa z trockistami. Okres gierkowski był przez prof. Balcerka (w czym pozostawał całkowicie osamotniony) postrzegany jako etap, na którym biurokracja podjęła ostateczną walkę o realizację swojego celu; walkę, w której była skłonna poświęcić nie tylko interesy klasy robotniczej, ale i byt biologiczny narodu polskiego, a to z powodu kosztów społecznych, które musiały towarzyszyć temu procesowi, ze względu na nieuchronną konieczność podporządkowania gospodarki polskiej międzynarodowemu kapitalistycznemu podziałowi pracy, w którym nie było miejsca dla jeszcze jednej, dużej gospodarki. Gospodarka narodowa była więc skazana na peryferyjność i zależność, gdyż biurokracja miała co najwyżej ambicje na miarę swoich możliwości, czyli na zajęcie pozycji burżuazji zależnej i kompradorskiej. Alternatywa, jaką mogła być organizacja konkurencyjnego międzynarodowego podziału pracy w oparciu o kontakty z krajami Trzeciego Świata, była niemożliwa ze względu na to, że stała w sprzeczności z przyjętą przez biurokrację strategią uległości i zależności, za cenę przehandlowania resztek interesów robotniczych. Odmienną strategię mogła przyjąć tylko klasa robotnicza z jej internacjonalistycznym interesem klasowym. Dlatego też, niezależnie od bardzo silnie akcentowanego „patriotycznego” charakteru koncepcji prof. Balcerka, nieusuwalnym jej elementem była orientacja na klasę robotniczą. Ten element był powodem, dla którego koncepcja ta nie stoczyła się do poziomu polskiego szowinizmu. Gdy po śmierci prof. Balcerka zabrakło tego „bezpiecznika”, ewolucję na stanowisko nacjonalistyczne i, w konsekwencji, prawicowe przeżył związek „Sierpień 80″, któremu doradzali pozostali wtedy eksperci, m.in. Janina i Gabriel Krausowie. W tej orientacji na klasę robotniczą w tradycyjnym, marksistowskim pojmowaniu, J. Balcerek (podobnie, jak Lew Trocki) rozchodził się zasadniczo z głównymi nurtami światowego posttrockizmu. Problem nie zrodził się z niczego, ale z ewolucji myśli politycznej trockizmu, kształtującej się w konkretnej sytuacji historycznej. Przytaczane przez nas często poszukiwanie bazy zastępczej w sytuacji izolacji trockizmu od bazy podstawowej, robotniczej, zyskiwało z biegiem czasu uzasadnienie teoretyczne. W specjalnym wydaniu „Inprekora” pt. „Czwarta Międzynarodówka. Wybrane aspekty historii, doświadczeń, teorii i programu”, redakcja prezentowała najważniejsze cechy programu IV Międzynarodówki po XII Zjeździe Światowym w 1985 r., warte przedstawienia polskiemu czytelnikowi. „Rewolucja narodowa, demokratyczna i agrarna w krajach słabo rozwiniętych nie może dokonać się pod wodzą burżuazji. Może dokonać się jedynie pod przewodnictwem klasy robotniczej…) (s. 22). Ale: „W rewolucjach późniejszych (…) – od chińskiej po nikaraguańską – klasa robotnicza nie odegrała w żadnej mierze takiej roli, jaką odegrała w Rosji. Okazało się bowiem, że sam podmiot rewolucji, utożsamiany przez Trockiego z tą klasą, może być również ‘kombinowany’ w mniej lub bardziej niezwykły sposób, a w pewnych wyjątkowych – choć wcale nie marginesowych! – przypadkach nie być wcale klasą robotniczą. Taki skrajny przypadek stanowiła rewolucja chińska.” (s. 23) Jak piszą U. Ługowska i A. Grabski w swojej książce Trockizm. Doktryna i ruch polityczny (Warszawa 2003): „Sposób, w jaki odniósł się Trocki do kwestii chłopskiej i drobnomieszczaństwa jako sojusznika ruchu rewolucyjnego w walce z wielką i monopolistyczną burżuazją, można uznać za śmiały i wykraczający – w poszukiwaniu klasowych sojuszników dla proletariatu – dalej niż przyjęte to zwykle było w 15 marksistowskich programach rewolucyjnych.” (s. 83) Należy zauważyć, że sugestia o istnieniu analogicznego „podmiotu kombinowanego” nie ograniczyła się do krajów rozwijających się, zacofanych, ale pojawiła się także w krajach rozwiniętych. Było to spowodowane zmianami, jaki zachodziły w łonie tradycyjnej klasy robotniczej i sankcjonowaniem innych podmiotów, które odgrywały radykalną rolę w procesach demokratyzacji społeczeństw wysoko rozwiniętych („Ruch trockistowski bowiem tylko wyjątkowo miał wpływy w ruchu robotniczym i rolę substytutu proletariatu, jako postulowanej bazy partii rewolucyjnej, odgrywały zwykle środowiska lewicy akademickiej i młodzież.”, tamże, s. 87). Również program przejściowy Trockiego dawał podbudowę teoretyczną takim poszukiwaniom: „Sens systemu żądań przejściowych polegał na tym, że wszystkie one w dynamiczny sposób skierowane były przeciwko samym podstawom ustroju burżuazyjnego. W ramach tego programu chodziło o systematyczną mobilizację klasy robotniczej, która kierowana przez rewolucyjną partię, wysuwając coraz śmielsze postulaty i zdobywając coraz większą siłę, zbliża się do proletariackiej rewolucji.” (tamże, s. 78). Stąd niedaleko już do rozszerzającej interpretacji pomysłu Trockiego, która streszcza strategię IV Międzynarodówki w okresie działania „Solidarności”: „Program Trockiego (…) w pewnym sensie stanowi całościową receptę na przewrót społeczny, swoisty przepis na samonapędzający się narastający radykalizm postaw i postulatów ruchu robotniczego aż po przejęcie przezeń władzy politycznej.” (tamże, s. 78). Książka Ługowskiej i Grabskiego, wydana w 2003 r., zapewne mniej lub bardziej świadomie podsumowuje sposób myślenia polskich działaczy IV Międzynarodówki w okresie „Solidarności” i stanu wojennego. Tego typu myślenie, równoległe z koncepcją „podmiotu kombinowanego” oraz ograniczające w praktyce zasadę dyktatury proletariatu w okresie budowy nowego ustroju dzięki idealizacji tego procesu i negowanie jego wewnętrznych sprzeczności („… uczestnictwo wielomilionowych rzesz ludzkich w budowie społeczeństwa bezklasowego – nie tylko przez mniej lub bardziej bierny udział w wyborach, ale i w rzeczywistym zarządzaniu na różnych szczeblach – nie może być ograniczony, według prymitywnie ‘robociarskich’ kryteriów, jedynie do pracowników zatrudnionych w produkcji…”, „Inprekor”, wydanie specjalne, s. 113), wymagało swoistej ekwilibrystyki jej wyznawców, typowej skądinąd dla anarchizującego typu krytyki ograniczeń demokracji w okresie rewolucji bolszewickiej w Rosji. Z jednej strony, mamy do czynienia z poddaniem się pewnej spontaniczności procesu radykalizacji świadomości mas dzięki mechanizmowi postulatów przejściowych, z drugiej zaś, z wymogiem istnienia struktury partyjnej mającej przenikliwą świadomość celu całego tego mechanizmu. Specjalne wydanie „Inprekora” opisuje dla potrzeb polskiego czytelnika ów mechanizm, puentując go wnioskiem dotyczącym krajów, w których rządzi biurokracja: „Program przejściowy Czwartej Międzynarodówki składa się z trzech rodzajów postulatów. Po pierwsze, z postulatów bieżących i cząstkowych, które są związane z codzienną walką mas w obronie i o poprawę warunków życia i pracy. Po drugie, z postulatów demokratycznych – w tym dotyczących praw człowieka i swobód obywatelskich – które związane są z obroną prawa do niezależnej działalności i organizacji społecznej i politycznej mas i z walką o jego nieustanne poszerzanie. Po trzecie, z postulatów przejściowych w ścisłym tego słowa znaczeniu, to znaczy takich, które wyrastają z niemożności zaspokojenia przez kapitalizm czy władzę biurokratyczną potrzeb klasy robotniczej jako całości i godzą bezpośrednio w system władzy burżuazji czy biurokracji. W państwach postkapitalistycznych, rządzonych przez biurokrację totalitarną, postulaty demokratyczne są z reguły bezpośrednio postulatami przejściowymi…” („Inprekor”, wydanie specjalne, s. 83) Jak widzimy, taktyka dla krajów tzw. realnego socjalizmu przewiduje postulaty demokratyczne jako zasadnicze dla możliwości przejścia do budowy społeczeństwa bezklasowego, a przynajmniej – samorządowego. Wynika stąd, że – zgodnie z wyobrażeniami drobnomieszczańskich sojuszników klasy robotniczej – uspołecznienie środków produkcji w warunkach walki z biurokracją wymaga zaledwie demokratyzacji, czyli upowszechnienia dostępu do rzeczywistego zarządzania gospodarką przez społeczeństwo. Koncepcja ma więc raczej konotacje anarchistyczne czy anarchosyndykalistyczne, nie zaś marksistowskie. Odrzucenie „prymitywnego”, „robociarskiego” punktu widzenia prowadzi do lekceważenia sprzeczności leżącej u podłoża specyficznej sytuacji klasy robotniczej w społeczeństwie – niezbywalnej sprzeczności po tym, jak zniesione zostają wszelkie inne konflikty społeczne, a mianowicie sprzeczność między klasą robotniczą jako wytwórcą wartości dodatkowej a społeczeństwem, którego rozwój jest uzależniony od istnienia owej wartości dodatkowej. Sprzeczność ta pozostaje po ustaniu antagonizmu klasowego po zniesieniu władzy burżuazji czy biurokracji i ustaje dopiero wraz ze zniesieniem klasy robotniczej jako wyodrębnionej grupy społecznej. Zaślepienie IV Międzynarodówki, nie wyróżniające wyłącznie działaczy zajmujących się Polską, polegało na jeszcze jednym elemen- 16 cie. Chodziło o wiarę w niemożność restauracji systemu kapitalistycznego w krajach zwanych przez nich „postkapitalistycznymi”, czyli w krajach obozu radzieckiego. W tym przypadku trockiści nie byli odosobnieni. Doprawdy niewielu ludziom przychodziło do głowy, że klęska biurokracji mogłaby się wyrazić w odbudowie systemu kapitalistycznego. Aby to zrozumieć, należy uświadomić sobie, że w krajach rozwiniętych kapitalizm był radykalnie krytykowany przez nowy, „kombinowany” podmiot rewolucyjny. Co prawda w kwestii władzy klasy robotniczej nastąpiło unowocześnienie teorii, czyli uznanie za wystarczające procesów demokratyzacji w zakładach pracy, ale już na poziomie ogólnym – nastąpiło – przeciwnie – zradykalizowanie wymagań demokratycznych w zakresie swobód obywatelskich. W krajach Trzeciego Świata z kolei mieliśmy do czynienia z rozbudzeniem walk antykolonialnych, które w ramach mechanizmu postulatów przejściowych obiecywało niewzruszony pochód w kierunku socjalizmu. Oczekiwano tylko wreszcie zwycięskiego zrywu w krajach rządzonych przez biurokrację. Wydawało się, że niemożliwość recydywy kapitalizmu była zagwarantowana procesami demokratyzacji w obu pozostałych składowych świata. I chociaż nadzieja okazała się płonna, wybuch „Solidarności” wydawał się uchwyceniem nareszcie ostatniego elementu trockistowskorewolucyjnego puzzle’a. Wiara w rewolucję nie zgasła nawet wraz ze stłumieniem polskiego wrzenia, albowiem tak naprawdę o wiele dojrzalsze były warunki rewolucji w Niemczech. W rezultacie trockiści, jak sami mówią, w latach 1985-1995 zstąpili do piekła. Czy lekcje historii służą tylko temu, aby je ignorować? Drugie podejście Pod koniec 1986 r. po pierwszej polskiej sekcji IV Międzynarodówki – Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej – pozostały tylko niezabliźnione rany i wzajemne urazy. Takiego obrotu spraw nie spodziewano się zwłaszcza w redakcji „Inprekora”, ale również Stefan Piekarczyk był ewidentnie w depresji, skoro zwrócił się ponownie o pomoc do Grupy Samorządności Robotniczej, obiecując Włodkowi Bratkowskiemu w zamian za przyrzeczoną pomoc, m.in. pełne wydanie dzieł Lwa Trockiego. Wkrótce okazało się, że zbyt pochopnie – czego sam sobie nigdy nie mógł wybaczyć, tłumacząc to chwilą słabości. Kompromitacja była jednak zbyt wielka, by przejść nad nią do porządku dziennego. Okazało się, że coś jednak ocalało – przy Stefanie pozostali: jego osobisty kierowca i kucharz z Pałacu Mostowskich. Ten ostatni skrzyknął dwóch chłopaków z podwórka i powołał Osiedlowy Biuletyn Informacyjny Praga-Północ. „OBI”, zawieszony między Stefanem a grupami politycznymi „Ro- botnika”, mógł liczyć na przychylność „Inprekora” i dozgonną wdzięczność emisariuszy IV Międzynarodówki. Nie musieli ani nas przepraszać, ani przed nami świecić oczyma. Tym razem nie byłoby przecież tak lekko. GSR już wrócił z zaświatów, przyjmując złowrogą postać GRUPY SAMORZĄDNOŚCI ROBOTNICZEJ – KOMUNIŚCI. Dla trockistów było to równoznaczne z przyznaniem się do… sekciarstwa i stalinizmu. Faktycznie, to utrudniało działanie zwłaszcza w Podziemnej „Solidarności”, ale na innych polach nie było kłopotów, o czym świadczy wydrukowanie broszurki programowej „Dokąd?” na sicie i wałkach „Robotnika”. Za co jesteśmy wdzięczni do dziś Grzegorzowi Ilce. Do maszynistki i „korekty” mamy zastrzeżenia, np. za futurologię – zamiast daty 1986 było 1987, wypadł jeden z punktów platformy programowej i nie obyło się bez licznych błędów, musieliśmy zatem ręcznie nanosić poprawki. W 1987 r. Stefanowi udało się wreszcie utworzyć kilkuosobową Warszawską Grupę Lewicy Rewolucyjnej. Powitaliśmy ją z nieskrywanym zadowoleniem. Wydawało się nam, że razem będzie raźniej. Zwróciliśmy się zatem do nich po starej znajomości z propozycją współpracy. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy w odpowiedzi Stefan zarzucił nam plagiat i wykradnięcie wspólnie przygotowywanej przecież PLATFORMY OPOZYCJI ROBOTNICZEJ, różniącej się skądinąd w kilku istotnych punktach. Po drugie oskarżono nas o biurokratyczne ciągotki i przyklejono nam łatkę neostalinowców. Tak oto te wydarzenia w zaiste wielkim skrócie opisał Dariusz Zalega w swym monumentalnym dziele o „Ruchu trockistowskim w PRL”: „Propozycję współpracy z ‘Kretem’ wysunęła GSR-K, co jednak zostało odrzucone z powodu ich ‘kapitulacji wobec środowiska lewicy akademickiej, wierzącej w możliwość odgórnej reformy stalinowskich organizacji politycznych’ – co ostro nazwano ‘neostalinizmem’ (dyskusję z tym środowiskiem, które związało się z warszawskim OPZZ kontynuowano później m.in. w 3-4 numerze ‘Kreta’). W listopadzie 1988 r. zwolennicy ‘Kreta’ przystąpili do PPS-RD, tworząc wewnątrz partii Nurt Lewicy Rewolucyjnej na prawach tendencji programowej (zachowując też prawo do wydawania własnego pisma)”. Doprawdy niewiele z tego można zrozumieć. Współpracowaliśmy wówczas z Ludwikiem Hassem i z jego wstawiennictwa W.B. pisał korespondencje do wrocławskich „Spraw i Ludzi”. Z czegoś przecież musiał żyć. To zapewne ta lewica akademicka – nadzieja Ludwika Hassa. Działaliśmy również w kilku związkach zawodowych, w tym w Warszawskim Porozumieniu Związków Zawodowych, które wówczas było w opozycji do Miodowicza i OPZZ. Jak widać, każdy pretekst był dobry, by odciąć się od nas i wstąpić do PPS- 17 Rewolucja Demokratyczna Piotra Ikonowicza. Przy czym warto zaznaczyć, że z PPSRewolucją Demokratyczną współpraca układała nam się wówczas całkiem dobrze. Wrogość wyczuwało się jedynie ze strony trockistów związanych właśnie ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki, z vargistami kontakty mieściły się w polskiej normie. Wątek ten był zresztą przez nas opisany w artykule „PODZIAŁY IDĄ W POPRZEK” z 28 kwietnia 2003 r. (patrz: dyktatura.info). Oto cytat z tego artykułu: „Biuletyn WPZZ powstał jesienią 1988 r. Równocześnie z nim, przy Warszawskim Porozumieniu Związków Zawodowych i Uniwersytecie Warszawskim, powołany został, 14 października 1988 r., Warszawski Klub Myśli Politycznej ‘Równość’, który jednak okazał się efemerydą. Tymczasem, Biuletyn WPZZ szedł jak burza. Nakład (od numeru ‘zerowego’) wynosił początkowo 5 tys. egzemplarzy; po konflikcie na osi WPZZ–OPZZ został ograniczony do 2 tys. Jednak nr 12, zawierający, m.in., polemikę z felietonem Daniela Passenta pt. ‘Skarbiec bez dna’, (’Polityka’, nr 12 z 12 marca 1989 r.) pióra Włodzimierza Bratkowskiego ‘Kto mówi Passentem?’ oraz inne materiały dziennikarskie, ‘wyrażające oryginalne, być może kontrowersyjne poglądy zespołu redakcyjnego Biuletynu WPZZ’ (cytat ze wstępu przewodniczącego Zespołu Informacyjnego OPZZ), decyzją OPZZ miał już dodruk 30tysięczny. Okazało się bowiem, że Biuletynem WPZZ zainteresowały się najwyższe władze państwowe i partyjne. Atak na Biuletyn WPZZ wsparł więc nie kto inny, jak sam Daniel Passent. Aby ‘zrównoważyć rządową politykę i ‘Politykę’ OPZZ zdecydowało się na dodruk. ‘Mniejsza o to – jak wcześniej, nieco demagogicznie, pisał Robert Dymkowski – faktem pozostaje, że podziały idą w poprzek tak obozu władzy, jak i opozycji, że ludzie pracy najemnej mają wrogów zarówno wśród władzy, jak i w opozycji, że jedyną orientacją dla nas jest walka z klasyczno-stalinowskim centrum i z kryptostalinowsko-prokapitalistyczną prawicą’ (’Beton’, ‘bagno’ i ‘lewica’, Biuletyn WPZZ, nr 12, s. 4). Robert Dymkowski zresztą potwierdzał swoje demagogiczne zacięcie, bowiem ‘zgodnie ze starogreckim źródłosłowem tego pojęcia, demagogia oznacza głos ludu’ – ‘w pełni przyznaję się do mówienia takim właśnie głosem, bo to jest mój głos, taki sam jak milionów mi podobnych’ (tamże, s. 5). Biuletyn WPZZ zauważono również w prasie ‘drugiego obiegu’; kilka pism, w tym ‘Robotnik’ PPS-RD, ‘Przedświt – Solidarność Robotnicza’, ‘Solidarność Młodych’, ‘Fala’ przedrukowały nasz szlagier – ‘W rocznicę Okrągłego Stołu’. Były również spięcia. Redakcja wyjaśniała: ‘Rzecz jednak w tym, że przypisywana nam (Biuletynowi) wiodąca rola w OPZZ niewiele ma wspólnego z rzeczywistymi podziałami w tej organizacji. Nurt polityczny, który reprezentujemy, nie stanowi bowiem, w czym można się zorientować czytając wysokonakładowe tytuły OPZZ-owskie (’Związkowiec’, ‘Biuletyn Informacyjny OPZZ’, ‘Punkt Widzenia’, ‘Przegląd Wydarzeń Związkowych’ itp.), o obliczu organizacji związkowych zrzeszonych w OPZZ. Nasz sposób widzenia ruchu związkowego nie przypadkiem nie zyskał uznania hierarchii związkowej. Ta bowiem machina biurokratyczna nie jest w stanie przełknąć działalności, która nie dość, że jest niezależna od PZPR i władzy w szerokim znaczeniu, to w dodatku nie liczy się zbytnio z interesami biurokracji związkowej. Próby asymilacji i oswojenia Redakcji Biuletynu ułożyły się w poprzek oczekiwań ich promotorów. ‘Centrali’ nie pozostało więc nic innego, jak wycofanie się w sromocie z poczynionych obietnic… i z wydania ogólnopolskiego Biuletynu. Raz jeszcze okazało się, że biurokracji związkowej, miłościwie nam panującej, nie stać na pozyskanie sobie sprzymierzeńców (o ile bardziej giętka jest biurokracja centralna wobec konstruktywnych do niej sił). Operacja wchłonięcia, nadzorowana osobiście przez członka Biura Politycznego KC PZPR, Alfreda Miodowicza, zakończyła się kompletnym fiaskiem – Biuletyn przybrał imię ‘W Poprzek’ – stanął ością w gardle’ (’Pod naszym urokiem’, artykuł redakcyjny, ‘W Poprzek’ - biuletyn WPZZ, nr 16, s. 2). ‘W Poprzek’ wadził nie tylko biurokracji związkowej i partyjnej, wrogo przyjęła go również część opozycji prosolidarnościowej, w tym Nurt Lewicy Rewolucyjnej związany ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki, który wstąpił właśnie do PPS-RD i hasło ‘w poprzek’ uznał wręcz za szkodliwe. Już w pierwszym numerze specjalnym ‘Kreta’ (nr 1-2, 1989), pisma członków Nurtu Lewicy Rewolucyjnej PPS, zaatakowano nas w artykule Jana Osy (pseudonim Stefana Piekarczyka) pt. ‘Agonia neozwiązków’, by kontynuować ataki w numerze następnym (Jan Osa, ‘Słowa i czyny’, ‘Kret’ nr 3-4/1989, s. 2) oraz w redakcyjnym ‘Liście otwartym do redakcji Biuletynu Warszawskiego Porozumienia Związków Zawodowych’, tamże, ss. 2-4). W numerze 9/1989 ‘Kreta’ znalazł się artykuł Zbigniewa M. Kowalewskiego z ‘International Viewpoint’, nr 171, pt. ‘Ruch ukraiński. W obliczu historycznych zadań’. W ‘Krecie’ nr 1, z marca 1990 r., ukazał się, wraz z reklamą polskojęzycznej edycji ‘Inprekoru’, kolejny artykuł Z.M. Kowalewskiego ‘Lwowski Komitet Strajkowy’. Więzi na linii NLR–Kowalewski miały więc charakter trwały, tymczasem z PPS-RD Nurt Lewicy Rewolucyjnej został usunięty. 18 Począwszy od 1990 r., w związku z zaniechaniem finansowania biuletynu przez struktury WPZZ (OPZZ) i sporym zadłużeniem, biuletyn ‘W Poprzek’ zmienił podtytuł na ‘Międzyzakładowy Biuletyn Związkowy’ (pismo wydawane przez GSR), by na krótko wrócić do WPZZ w połowie maja 1991 r. Pierwszy, a zarazem 26 numer Warszawskiego Biuletynu Związkowego ‘W Poprzek’, ukazał się 15 maja 1991 r. Sytuacja jednak się klarowała na niekorzyść klasy robotniczej – ’strajki o przetrwanie władza nazywa ‘powtarzającymi się aktami anarchii’ (…). Po raz pierwszy w historii ‘wolnej Polski’ zastosowane mają być represje karne wobec ‘warchołów’, którzy ‘zakłócają porządek publiczny i zawłaszczają mienie należące do gminy’ (…). ‘Polityka’ wzywa, by twardo egzekwować nową antystrajkową ustawę o sporach zbiorowych. Jej zdaniem, nieważne jest, czy strajk jest w słusznej czy niesłusznej sprawie. Zapamiętajmy to w przeddzień nieuchronnych walk pracowniczych’ (W.B., ‘Strajki o przetrwanie’, ‘W Poprzek’, nr 3(28) z 28 lipca 1991 r., s. 5). We Wkładce do tego numeru, Zbigniew Partyka w imieniu Grupy Samorządności Robotniczej pisał o ‘Grozie prywatyzacji’: ‘Na czym polega więc powszechna prywatyzacja, reklamowana jako najbardziej doniosłe wydarzenie prezydentury Wałęsy i w rzeczy samej takim wydarzeniem będące? Na szybkim i nieodpłatnym udostępnieniu zarządu najlepszych polskich przedsiębiorstw kapitałowi zagranicznemu w jego interesie i na koszt polskiego społeczeństwa. Na rezygnacji przez władze Rzeczypospolitej z jakiejkolwiek polityki gospodarczej. Na zapewnieniu polskiemu społeczeństwu konieczności szybkiego pozbycia się nawet pozorów własności polskiej gospodarki. Nader interesującą ilustrację siły polskiego kapitału stanowi fakt, że niespodziewanie 24 czerwca spadły gwałtownie notowania wszystkich przedsiębiorstw. Powód był prosty – akcjonariuszom były gwałtownie potrzebne pieniądze na wakacje. Jeśli takie tendencje występują wśród tych, którzy stanowią śmietankę przyszłych właścicieli Rzeczypospolitej, to cóż można sądzić o tych, którzy zostaną akcjonariuszami z przydziału. Czy będą oni wyzbywać się swoich udziałów za paczkę papierosów czy za pudełko zapałek? ‘Powszechna prywatyzacja’ jest prostą drogą prowadzącą do kolonizacji gospodarczej Polski, do sprowadzenia Trzeciej Rzeczypospolitej do rangi największego bantustanu na świecie. Można sobie lekceważyć ten proces, można go nie rozumieć. W ostatecznym jednak rachunku trzeba się opowiedzieć, trzeba być za prywatyzacją i jej skutkami lub też przeciw. Zdecydowanie i z całą konsekwencją jesteśmy przeciw!’ A już wcześniej Ewa Balcerek pisała: ‘Propaganda akcjonariatu pracowniczego, w wersji rządowej, ma charakter neutralizujący ewentu- alny opór klasy robotniczej w sytuacji postępującej prywatyzacji gospodarki narodowej (…) Przy okazji warto dodać, że nawet najbardziej demokratycznie zorganizowane przedsiębiorstwa, z chwilą, gdy zostaną włączone w mechanizm rynkowy, są zmuszone stosować się do tych samych reguł, których żelazne funkcjonowanie usiłowały zakwestionować wewnątrz własnych struktur. Karol Marks nazywał utopijnymi próby ‘zniesienia złych stron kapitalizmu, przy zachowaniu dobrych’ (’Ślepa uliczka?’, ‘W Poprzek - Międzyzakładowy Biuletyn Związkowy’, nr 1(21), styczeń/luty 1990). O zrozumienie było jednak trudno. Drogi nasze z WPZZ ostatecznie się rozeszły. Zresztą nie tylko warszawskie związki zawodowe uległy prywatyzacji. 4 czerwca 1992 r. ukazał się, co prawda, ‘W Poprzek – pismo Warszawskich Związków Zawodowych’ (nr 1) jako bezpłatny dodatek do ‘Robotnika’ PPS, składane i redagowane przez Grzegorza Ilkę, ale tak naprawdę był to już początek końca tego biuletynu. W międzyczasie ukazał się również jeden numer biuletynu wewnętrznego GSR (1990) z tytułem ‘W Poprzek’”. Rozeszły się również ostatecznie nasze drogi z orientacją odbudowującą polską sekcję IV Międzynarodówki. Jedność w różnorodności Proces kształtowania się grup politycznych rozpoczął się jeszcze za czasów Pierwszej „Solidarności”. O przyśpieszeniu można było mówić w drugiej połowie 1981 r. To wówczas powstały KLUBY POLITYCZNE. 28 września Antoni Macierewicz, Wojciech Ziembiński, Aleksander Hall, Seweryn Jaworski, Jarosław Kaczyński, Bronisław Komorowski, Stefan Kurowski, Stanisław Michałkiewicz, Marian Piłka i inni powołali Klub Służby Niepodległości. 22 listopada pojawiła się deklaracja Klubu Samorządnej Rzeczpospolitej „Wolność, Sprawiedliwość, Niepodległość” podpisana m.in. przez Jacka Kuronia, Adama Michnika, Zbigniewa Bujaka i ich licznych przyjaciół nie tylko z Komitetu Obrony Robotników. Walka między „prawdziwymi Polakami” i towarzystwem przyjaciół rozwiązanego nieprzypadkowo, 23 września, podczas I Zjazdu „Solidarności” Komitetu Samopomocy Społecznej KOR, o wpływy w ruchu społecznym „Solidarność” nabrała rumieńców. Oba kluby wybijały hasło niepodległości, ten drugi, postkorowski, odwoływał się wprost do uchwalonego podczas I Zjazdu programu NSZZ „Solidarność” pod tytułem „Samorządna Rzeczpospolita”. Raczkowały również inne inicjatywy polityczne, niektóre na marginesie „Solidarności”, jak choćby interesująca nas Rewolucyjna Liga Robotnicza Polski, wydająca pismo „Walka Klas” – partia Stefana Bekiera, 19 Józefa Goldberga i Henryka Paszty (zagraniczna redakcja „Walki Klas”) i Ludwika i Borysa Hassów (późniejszy trzon polskiej redakcji „Walki Klas”), czy też Polska Socjalistyczna Partia Robotnicza, Edmunda Bałuki (pismo „Szerszeń”). Znaleźliśmy się w wirze wydarzeń, które określały nasze życiorysy na dziesięciolecia. Wprowadzenie stanu wojennego przerwało dotychczasowy ciąg historii i przesunęło całą kształtującą się mapę polityczną zdecydowanie na prawo. Rachuby IV Międzynarodówki na „awangardę KOR-owską”, która miała „odgrywać rolę detonatora, kiedy dojrzewają warunki do wybuchu” z braku rewolucyjnego kierownictwa, o czym wspomniał mimochodem Dariusz Zalega w swych rozważaniach o „Ruchu trockistowskim w PRL” po wprowadzeniu stanu wojennego wydawać się mogły już tylko żartem. A jednak byli tacy, co w to wierzyli. Bynajmniej nie należała do nich jednak polska redakcja „Walki Klas”, z którą wspólnie wydawaliśmy w 1982 r. pismo „Metro”, bardzo krytyczne zresztą w stosunku do kierowniczych gremiów „Solidarności”. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy wśród zagranicznych trockistów odkrywaliśmy coraz to nowe pokłady infantylizmu politycznego. Dla przykładu zagraniczna redakcja „Walki Klas” weszła nagle w naszą dyskusję z IV Międzynarodówką o OPOZYCJI ROBOTNICZEJ, która nota bene trockistom od początku już z nazwy kojarzyła pejoratywnie z Opozycją Robotniczą Aleksandry Kołłontaj i Aleksandra Szlapnikowa (nie oni zatem byli nawet pomysłodawcą nazwy), z propozycją „porozumienia opozycji robotniczej”, w skład którego miałyby również wejść takie „lewicowe formacje”, jak wymienione już wyżej postkorowskie Kluby Samorządnej Rzeczpospolitej „WSN”, „Solidarność Walcząca”, Ruch Młodej Polski i Konfederacja Polski Niepodległej (patrz: Manifest RLRP „O porozumienie opozycji robotniczej” z lutego 1985 r. dostarczony nam przez Stefana Bekiera). Ku naszemu zdumieniu pomysł vargistów całkiem poważnie potraktowali mandeliści, a parę lat później PPS-Rewolucja Demokratyczna, która cztery lata później współorganizowała w Jastrzębiu „spotkanie jastrzębiów”, zwane szumnie Kongresem Opozycji Antyustrojowej, w którym udział wzięli oczywiście obok PPS-RD działacze „Solidarności Walczącej”, NZS i KPN. Do takiej lewicy było nam jednak daleko. W PPS-RD działały wówczas dwie grupy ściśle współpracujące z IV Międzynarodówką – Wrocławski Socjalistyczny Ośrodek Polityczny Józefa Piniora, który, jak twierdzi Darek Zalega, wydał w 1990 r. dwa polskie numery „Inprekora” po wstrzymaniu na nr 24/1988 miniaturowej edycji paryskiej oraz znany nam już warszawski Nurt Lewicy Rewolucyjnej Stefana Piekarczyka. Jak widzimy ówczesna antyustro- jowa opozycja nie musiała być bynajmniej antykapitalistyczna, choć stawiała warunki „Solidarności”: „Dyskusje ‘okrągłego stołu’ nie będą miały naszego poparcia dopóki będą używane do zahamowania protestów robotniczych” (D. Zalega za Cyrylem Smugą, tamże). Proponowana przez nas jedność w różnorodności z góry zakładała odrzucenie kursu na kapitalizm. Na fali letnich strajków i w obliczu „okrągłego stołu” redagowaliśmy wspólnie z Markiem Rapackim i Waldemarem Maszendą z „CDN-Głos Wolnego Robotnika” (główne pismo MRK”S”) oraz Krzysztofem Markuszewskim z PPS-RD pismo „STRAJK”. W ostatnim numerze znalazła się redakcyjna okrągłostołowa dyskusja, w której wypowiedzieliśmy się nie tylko przeciwko kumaniu się „Solidarności” z rządem i biurokracją, ale również zdecydowanie przeciwko kursowi na kapitalizm, co nas wyróżniało na tle reszty redakcji. Nie przypadkiem większość naszych tekstów nie przeszła redakcyjnej cenzury, sprawowanej przez Marka Rapackiego, zwolennika „okrągłego stołu” i kursu ku „normalności”. Wielkie nadzieje i rozczarowania Powołanie „Robotnika” – pisma członków Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu „Solidarności” – miało, oczywiście, swój podtekst polityczny. Decyzja zapadła w ramach nieformalnej grupy składającej się w głównej mierze ze społecznych współpracowników Wszechnicy Robotniczej „Solidarności” Regionu Mazowsze. W zespole koordynującym działalność kolportażowo-wydawniczą znaleźli się: Włodek Bratkowski (Wszechnica Robotnicza), Paweł Cichoński (Wszechnica Robotnicza), Krzysztof Markuszewski (OPP „Sigma”), Mieczysław Nowak (MRK “S”), Tadeusz Rachowski (FSO – były internowany), Andrzej Sieradzki (MRK “S”) i Marian Srebrny (Wszechnica Robotnicza – były internowany). Ze względów bhp zespół nigdy nie zbierał się w komplecie (zgodnie z życzeniem Mariana Srebrnego). Z zespołem ściśle współpracował Piotr Stomma (Wszechnica Robotnicza i Międzyzakładowy Komitet Współpracy „Solidarności”). Pismo miało przedstawiać krytyczny punkt widzenia wobec wiodącej linii w „Solidarności”, a nawet wobec MRK”S”-owskiego „CDN – Głosu Wolnego Robotnika” redagowanego, m.in. przez Marka Rapackiego i Waldemara Maszendę, nie mówiąc już o środowisku korowskiego „Robotnika”. Z założenia zatem wchodziło w konflikt z wiodącym środowiskiem „Solidarności” Regionu Mazowsze. Pomysłodawcą tytułu był Tadeusz Rachowski. Do realizacji pomysłu wprzęgnięto zespół Piotra Ikonowicza, który redagował wówczas „Misia” (odwrócona nazwa Serwisu Informacyjnego Mazowsza). Stronę techniczną miał zapewnić 20 powielacz ocalały po wpadce pisma „Przetrwanie” i sitodruk. Z zespołu koordynującego, który próbuje ukierunkować „Robotnika” ze skutkiem połowicznym, zostaje dokooptowany do redakcji Krzysztof Markuszewski (kolega Piotra Ikonowicza). Wkrótce jednak „Robotnik” urywa się ze smyczy, gdyż Ikonowicz ma dość – jak twierdzi – cenzurowania i idzie własną drogą. Przede wszystkim nawiązuje kontakt ze zwolnionymi z internowania byłymi redaktorami „Robotnika” i oferuje im tytuł, a wraz z nim swoje usługi. Spotyka się jednak z brakiem zainteresowania. Byli postkorowscy redaktorzy „Robotnika” wolą pozostać przy „Tygodniku Mazowsze”. Wówczas Ikonowicz, po okresie prób i poszukiwań własnego miejsca w Podziemnej „Solidarności”, decyduje się na powołanie grup politycznych „Robotnika”. Mniej więcej równolegle powstaje Grupa Samorządności Robotniczej. Drugi numer „Sprawy Robotniczej” (1984) artykułem „Perspektywy polskiej lewicy”, pióra Stefana Piekarczyka, z pozycji – jak nam się wówczas wydawało – rewolucyjnej i robotniczej IV Międzynarodówki, polemizuje z inicjatywą grup politycznych „Robotnika”. Artykuł ten nie przypadkiem przedrukował również osiemnasty numer „Inprekora” z wiosny 1985 r. bez słowa komentarza. Polemika z artykułem zamieszczonym w nr 44 „Robotnika” z 23 stycznia 1984 r. miała niewątpliwie zasadniczy charakter. Już na wstępie emisariusz IV Międzynarodówki definiuje „rewolucyjny nurt polskiej opozycji” i w jego imieniu ustosunkowuje się do owej inicjatywy. Definicja ta nie mogła nie wzbudzić naszego zdziwienia, ale trudno było jej odmówić znamion rewolucyjności, skoro nurt ten: a) „dąży do rewolucyjnego obalenia obecnego systemu władzy i zastąpienia go Samorządną Rzeczpospolitą”, b) „uważa klasę robotniczą za siłę napędową tej rewolucji”, c) „nawiązuje do myśli rewolucyjnej lewicy ruchu robotniczego”, d) „obecnemu systemowi stalinowskiemu przeciwstawia rozwiązania samorządowe, socjalistyczne”, e) „upatruje główne filary nowego społeczeństwa w pełnej demokracji gospodarczej i politycznej – w szeroko rozwiniętym systemie samorządów robotniczych powiązanych ze sobą pionowo i poziomo oraz w pluralistycznym systemie politycznym, przy czym nie chodzi tu o klasyczny system parlamentarny, ograniczający rzeczywisty udział ludzi pracy w podejmowaniu decyzji, lecz o samorządowy system demokracji bezpośredniej” (tamże). Ostatecznie można się było zgodzić ze zdaniem Stefana Piekarczyka, że „nurt rewolucyjny, choć dziś jeszcze niewielki, istnieje w Pol- sce i działa w strukturach konspiracyjnych ‘Solidarności’”. Trudno było wszakże uznać, że „poglądy lansowane przez niego znajdują coraz większą akceptację wśród działaczy opozycji”. Trzeba by było bowiem a priori przyjąć lansowaną przez IV Międzynarodówkę tezę o „obiektywnej dynamice rewolucyjnej ruchu społecznego ‘Solidarność’”, żeby uwierzyć, że ci, co „nigdy nie zgodziliby się na określenie swojego stanowiska politycznego jako ‘rewolucyjnego’ lub ‘lewicowego’”, mimo wszystko „siłą rzeczy” popierają „podstawowe założenia nurtu rewolucyjnego, gdyż one najtrafniej odzwierciedlają realia sytuacji politycznej w Polsce i położenie klasy robotniczej. Podejście rewolucyjne umożliwia bowiem wyciąganie z obiektywnych warunków obecnej walki klasowej, jaka toczy się w Polsce pomiędzy klasą robotniczą a totalitarną biurokracją, zasadniczych wniosków co do celu tej walki i strategii jego osiągnięcia” („Sprawa Robotnicza”, jak wyżej). W przeciwieństwie do swoich kolegów z „Inprekora” Stefan Piekarczyk nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że Kuroń i Michnik nie są już „socjalistami” (nawet w cudzysłowie). Nie miał również wątpliwości, że „pismo ‘Robotnik’ ma jasną, prostą wizję przyszłości polskiej lewicy” – „Należy odbudować PPS, a odrodzonej partii nadać CHARAKTER SOCJALDEMOKRATYCZNY” (tamże). Piekarczyk uznawał jednak „profil socjaldemokratyczny” nowej partii za „nieporozumienie” i to nader poważne, albowiem jego zdaniem „wiele koncepcji politycznych, niejednokrotnie głoszonych na łamach ‘Robotnika’ pozostaje w rażącej sprzeczności – i słusznie! – z programem i taktyką socjaldemokracji”. Niemniej, Stefan zauważał rzecz oczywistą, a mianowicie, że autorzy artykułów w „Robotniku” od pewnego czasu (nie musimy chyba mówić od jakiego, ale dla pewności powtórzmy, że chodzi o moment usamodzielnienia się redakcji „Robotnika” od nieformalnej grupy koordynacyjnej) „nie tylko twierdzą, że socjaldemokracja to kredo polityczne odradzającej się PPS, lecz zachwycają się dorobkiem i działalnością zachodnich partii socjaldemokratycznych. I tak, na przykład w artykule pt. ‘Program przyszłej partii’, autor definiuje socjaldemokratów na Zachodzie w sposób następujący: ‘Drogą mniej lub bardziej powolnych reform starają się oni ograniczać wpływ kapitału prywatnego, łagodzić imperializm w stosunkach międzynarodowych, realizować ideały egalitaryzmu w stosunkach społecznych, ale przede wszystkim dbać o wzrost stopy życiowej, bezpieczeństwo socjalne i rozwój kulturalny ludzi pracy’” (cytat za „Robotnikiem” nr 55 z 9 kwietnia 1984 r.). Stefan ze słusznym sarkazmem wskazywał (w imieniu swoim i redakcji „Sprawy Robotniczej”), że w tej sytuacji należy „zastanowić się, czy nie pomnożyły się tutaj błędy korektorskie, 21 czy autor tych słów jest ‘niedoinformowany’, niesamowicie łatwowierny, czy może po prostu świadomie okłamuje swoich czytelników?”, retorycznie zapytując: „Czy ograniczeniem wpływu kapitału prywatnego można nazwać użycie policji w socjaldemokratycznej Francji, aby rozpędzać tłumy strajkujących, pikietujących prywatne przedsiębiorstwa? Czy tak można nazwać politykę wykupienia za wielkie sumy nierentownych przedsiębiorstw, prowadzoną przez angielskich socjaldemokratów po to, aby te ‘upaństwowione’ przedsiębiorstwa ofiarowały swoje towary i usługi prywatnym firmom po cenach niższych niż koszty produkcji, tym samym dotując sektor prywatny? Czy tak można nazwać obecne starania socjaldemokratycznego rządu Hiszpanii o wejście do EWG, zrzeszenia europejskiego kapitału monopolistycznego? Czy ‘łagodzeniem imperializmu w stosunkach międzynarodowych’ można nazwać poparcie, jakie pod koniec lat 60-tych socjaldemokratyczny rząd w Londynie udzielił amerykańskiej wojnie w Wietnamie, czy też politykę kolonialną angielskiej socjaldemokracji wobec Irlandii? Czy tak można nazwać ostatnie interwencje Mitteranda w Czadzie i Libanie? Czy ‘realizowaniem ideału egalitaryzmu w stosunkach społecznych’ można nazwać odrzucenie przez wszystkie zachodnie partie socjaldemokratyczne radykalnych posunięć w celu zmniejszenia bezrobocia, np. uspołecznienie przynajmniej podstawowych gałęzi przemysłu?” (tamże). Przy okazji Stefan Piekarczyk zwracał słusznie uwagę, że „System kapitalistyczny nie jest żadnym ‘partnerem do negocjacji’ dla zachodnieuropejskich socjaldemokratów”, ponieważ „te partie są integralną częścią tego systemu; stanowią nieodzowną klapę bezpieczeństwa, likwidując spontaniczne zrywy klasy robotniczej i kierując protesty społeczne na bezpieczne tory parlamentarne” itd. Przy czym Stefan zaznaczał nawet, że „wyżej wspomniany artykuł nie jest odosobniony” i nie jest wypadkiem przy pracy, redakcja „Robotnika” bowiem ubiega się wprost o „życzliwe zainteresowanie międzynarodowego ruchu socjaldemokratycznego”. Wniosek końcowy w sprawie socjaldemokracji był jednoznaczny, a jednak autor wyrażał – zapewne w imieniu IV Międzynarodówki – nadzieję, że zespół „Robotnika” włączy się mimo wszystko w budowę rewolucyjnej alternatywy, opozycji robotniczej i lansowanego przez „Inprekor” porozumienia lewicy rewolucyjnej i w końcu „również odegra ważną rolę w rozwoju struktur organizacyjnych polskiej lewicy rewolucyjnej”. Działacze GSR, podobnie zresztą, jak część działaczy nieformalnej grupy koordynacyjnej z Marianem Srebrnym i Włodkiem Bratkowskim na czele, mieli już w tej kwestii odmienne zdanie. W międzyczasie rozpadła się bowiem również grupa koordynująca kolportaż i wydawnictwa. Do grup politycznych „Robotnika” dołączyli ostatecznie Krzysztof Markuszewski, Tadeusz Rachowski i Andrzej Sieradzki. W oparciu, m.in. o grupy polityczne „Robotnika”, 15 listopada 1987 r. w Warszawie, powstaje Polska Partia Socjalistyczna. W Prezydium Rady Naczelnej PPS znaleźli się: Jan Józef Lipski – przewodniczący, Władysław Kunicki-Goldfinger – wiceprzewodniczący, Józef Pinior – wiceprzewodniczący, Andrzej Malanowski – sekretarz, oraz członkowie: Piotr Ikonowicz, Andrzej Kowalski i Marek Nowicki. W skład Centralnego Komitetu Wykonawczego weszli: Czesław Borowczyk (Wrocław), Zuzanna Dąbrowska (Wrocław), Grzegorz Ilka (Warszawa), Janusz Król (Warszawa), Aleksander Krystosiak (Szczecin), Agata Michałek (Kraków), Cezary Miżejewski (Kozienice), Jacek Pawłowicz (Płock) i Tadeusz Rachowski (Warszawa). W wyniku sporów wokół strategii i taktyki partii, w lutym 1988 r. doszło jednak do podziałów, w wyniku których wyodrębniło się kilka nurtów: Piotra Ikonowicza, pod nazwą PPSRewolucja Demokratyczna, Grzegorza Ilki pod nazwą TKK PPS oraz PPS Jana Józefa Lipskiego. Radę Naczelną PPS tworzyli: Rinaldo Betkiewicz, Czesław Borowczyk, Zuzanna Dąbrowska, Piotr Ikonowicz, Andrzej Kowalski, Artur Koszykowski, Cezary Miżejewski, Józef Pinior, Tadeusz Rachowski i Miłka Tyszkiewicz. W listopadzie 1988 r. zwolennicy Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki (pismo „Kret”) przystąpili do PPS-RD, tworząc wewnątrz partii Nurt Lewicy Rewolucyjnej na prawach tendencji programowej (zachowując też prawo do wydawania własnego pisma). Co nie mniej istotne, do NLR, a zatem i PPS-RD, przystąpili wkrótce byli polscy vargiści, redagujący do niedawna jeszcze „Walkę Klas” i „Jedność Robotniczą” w składzie: Ludwik Hass, Borys Hass i Maciej Guz. W grudniu 1989 roku, we Wrocławiu, odbył się I Krajowy Kongres Delegatów PPS-RD z udziałem 33 delegatów z siedmiu okręgowych komitetów robotniczych. Wybrano kolegialną Radę Naczelną w składzie: Czesław Borowczyk, Robert Gołaś, Andrzej Kowalski, Józef Pinior z Wrocławia, Zuzanna Dąbrowska, Piotr Ikonowicz, Cezary Miżejewski z Warszawy, Artur Smółko, Krzysztof Bil-Jaruzelski z Białegostoku i Artur Koszykowski z Krakowa. Na Kongresie uchwalono program „Samorządowa Alternatywa”. Program PPS-RD wprost odwoływał się do programu I Zjazdu „Solidarności”, prezentując się jako kontynuator tego programu: „Istotą samorządowej alternatywy systemowej jest budowa Samorządnej Rzeczpospolitej – państwa, które nie wyraża interesów 22 żadnej grupy społecznej, lecz jest formą prawną i służebną strukturą dla wszystkich”. Klasa robotnicza przestała odtąd być szczególnie „uprzywilejowana” w programie PPS. Jak podaje Wikipedia: „obok klasycznej demokracji przedstawicielskiej, wskazywano na istotną rolę demokracji samorządowej, zarówno w formie samorządu terytorialnego (gminnego i wojewódzkiego), jak i samorządu pracowniczego łącznie z utworzeniem Izby Samorządowej jak drugiej izby parlamentu”. Warto zaznaczyć, że Nurt Lewicy Rewolucyjnej opracował wówczas własny „Projekt Deklaracji Programowej na I Zjazd PPS”, którego jednak nie miał okazji przeforsować w PPS-RD, gdyż pod koniec 1989 r. został, wraz z grupą J. Piniora (również współpracującą ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki), usunięty z partii Piotra Ikonowicza. Według Wikipedii nastąpiło to dopiero w lutym 1990 r., kiedy to oficjalnie usunięto z PPSRD działaczy Nurtu Lewicy Rewolucyjnej oraz wrocławskiego Socjalistycznego Ośrodka Politycznego zarzucając im poglądy trockistowskie. Należy się zgodzić, że w istocie powodem czystki była walka o władzę między Ikonowiczem a popieranym przez Zjednoczony Sekretariat Piniorem i chęć Ikonowicza zjednoczenia swojej partii z innymi grupami PPS pod auspicjami Lidii Ciołkoszowej. Nie była to jednak tylko walka personalna. Samo opracowanie Projektu Deklaracji Programowej na I Zjazd PPS przez NLR świadczy również wyraźnie, że trockiści zamierzali bezpośrednio wpływać na linię programową PPS, czując się pełnoprawnym członkiem partii socjaldemokratycznej – jako jej radykalne skrzydło. Niewątpliwie w PPS nie brakowało działaczy o sympatiach zdecydowanie lewicowych, jak choćby: prof. Jan Dziewulski, Małgorzata Motylińska, Tomasz Truskawa czy anarchizujący Cezary Miżejewski. Jednak nie był to nurt bynajmniej rewolucyjny. W maju 1990 r. została również zerwana współpraca PPS-RD z Grupą Samorządności Robotniczej, w ramach której działacze GSR brali udział w redagowaniu w latach 1989-90 pism PPS-RD, takich jak: „Praca, Płaca, BHP” czy „Robotnik”, mimo sprzeciwu działaczy NLR. Ze swej strony członkowie PPS-RD udzielali się w redakcji GSR-owskiego pisma „Trasy-bis”. Podstawowym pismem GSR była wówczas „Samorządność Robotnicza”. Ponadto działacze GSR redagowali i współredagowali wówczas liczne biuletyny i pisma związkowe, w tym Biuletyn WPZZ „W POPRZEK”, ”KURIER MAZOWSZA” (pismo „Solidarności” Regionu Mazowsza), biuletyny związku zawodowego poligrafów i federacji pracowników budownictwa. W nowej rzeczywistości GSR, w 1992 r. na fali wielkich strajków, w oparciu o „TYGODNIK ANTYRZĄDOWY” i KOALICJĘ „NA LEWO OD PPS”, powołuje Grupę Inicja- tywną Partii Robotniczej, która współpracuje, m.in. z Wolnym Związkiem Zawodowym „Sierpień ‘80″. NLR tradycyjnie odcina się od współpracy, podobnie zresztą jak spartakusowcy. Inicjatywa „siada” po wyczerpaniu się zasobów finansowych. Od 1993 r. ukazują się już tylko specjalne wydania „TA” oraz „Magazyn Antyrządowy”. Po wycofaniu się GSR z GIPR, inicjatywę kontynuowały środowiska skupione wokół LITCI, wydając w Katowicach „Głos Robotniczy”. GSR wznawia natomiast „Samorządność Robotniczą” (ostatni, 17 numer ukazuje się w pierwszym półroczu 1997 r.). Formacja rozpadła się w wyniku sporów personalnych w drugiej połowie lat 90. Początek lat 90. to jednak apogeum działalności Grupy Samorządności Robotniczej, wówczas grupa ta organizuje nawet manifestacje pierwszomajowe, wyruszające z Placu Konstytucji w Warszawie. Rozstanie z PPS wpisuje się właśnie w pierwszomajową scenerię 1990 r. Tak wydarzenie to opisaliśmy w artykule „Raz na wozie, raz pod wozem”: „Współpracę z GSR Ikonowicz zerwał w 1990 r. po sławetnym pierwszomajowym Kongresie Prawicy w Sali Kongresowej. Rozstanie dotyczyło, m.in., oceny wydarzeń pierwszomajowych i wiązało się z ewolucją PPS-RD w kierunku socjaldemokratycznym (o którym przesądził Kongres Zjednoczeniowy PPS). Po 1 Maja 1990 r. PPS-RD odcięło się publicznie, w komunikatach prasowych, od zadym i starć przed Salą Kongresową. Warto powiedzieć, o co chodziło: tego dnia odbyły się aż cztery manifestacje pierwszomajowe. O godzinie 9.00, z Placu Konstytucji, ruszył pochód organizowany przez GSR i grupy z nią współpracujące; o godzinie 10.00, z Ronda de Gaulle’a, ruszył pochód PPS, do którego przyłączyły się grupy wychodzące z Placu Konstytucji. Połączone ugrupowania przemaszerowały Nowym Światem do pomnika Kopernika, gdzie zlały się z pochodem organizowanym przez OPZZ i SdRP. O godzinie 13.00, z zaplecza Domów Towarowych ‘Centrum’, ruszył pochód na Salę Kongresową, gdzie prowokacyjnie zorganizowany został w tym dniu Kongres Prawicy, ochraniany przez skinów. Marsz zorganizowały: Międzymiastówka Anarchistyczna i Nurt Lewicy Rewolucyjnej. Do manifestacji pod Salą Kongresową dołączyli się uczestnicy obu pochodów GSR i PPS oraz kibice Legii Warszawa. Doszło do przepychanek. Kierownictwo PPS-RD, chcąc uwiarygodnić się w oczach nowych i przyszłych sojuszników, zdecydowała się odciąć od ‘zadym’, zrywając przy okazji ze swoją ‘zadymiarską’ tradycją” (bynajmniej nie rewolucyjną). W październiku 1990 roku PPS-RD włączyła się, na XXV Kongresie PPS, w jednolitą Polską Partię Socjalistyczną, twardo stojącą na gruncie kapitalizmu. W 1993 roku PPS pod wodzą 23 Piotra Ikonowicza zawarła porozumienie wyborcze z SdRP i przystąpiła do Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Działacze Nurtu Lewicy Rewolucyjnej (w tym Zbigniew M. Kowalewski i Stefan Piekarczyk) ponownie znaleźli się w tej partii po roku 1999, kiedy to, po przekształceniu się SLD w jednolitą partię, Rada Naczelna PPS nakazała posłom PPS utworzenie samodzielnego koła poselskiego. Przełom wieku zastał zatem działaczy NLR ponownie w PPS, która w kolejnych wyborach startowała bez powodzenia samodzielnie. Warto zauważyć, że druga polska sekcja IV Międzynarodówki, Nurt Lewicy Rewolucyjnej, nigdy nie podjęła idei „Inprekora” – POROZUMIENIA LEWICY REWOLUCYJNEJ. Musiałaby przecież wówczas uwzględnić realia i współpracę z Grupą Samorządności Robotniczej. Wolała pozostać radykalnym skrzydłem PPS, czyli polskiej socjaldemokracji. W 2002 r., kiedy ponownie wróciliśmy na scenę polityczną, poróżnieni ze sobą działacze NLR wciąż jeszcze współpracowali z resztkami Polskiej Partii Socjalistycznej. Dariusz Zalega wydawał wówczas pismo PPS „Robotnik Śląski”, Zbigniew M. Kowalewski formalnie nie wystąpił jeszcze z tej partii, pozostali działacze NLR znaleźli się wówczas w Stowarzyszeniu ATTAC-Polska, z czego wówczas najwyraźniej byli ukontentowani. Wątek nie tylko historyczny Ocena PPS, a zwłaszcza PPR, to jeden z zasadniczych wątków, który poróżnił nas z polskimi zwolennikami IV Międzynarodówki i niewątpliwie zaważył na zerwaniu współpracy z największą wówczas międzynarodową tendencją trockistowską, jaką był Zjednoczony Sekretariat IV Międzynarodówki w połowie lat 80. XX w. Dla redakcji „Inprekora” było oczywiste, że „dzięki parciu szeregowych rzesz społeczeństwa – mas ludowych, a przede wszystkim klasy robotniczej – [parciu] mającemu dynamikę antykapitalistyczną, istniały niezmiernie sprzyjające warunki do powstania jednolitego Frontu politycznego partii robotniczych i radykalnego skrzydła ruchu ludowego oraz stworzenia potężnego frontu społecznego rewolucji oddolnej, a zarazem niezależnej od Kremla”. Żeby coś takiego zaistniało musiałoby jednak dojść według redakcji „Inprekora” do… „sojuszu komunistów z PPR z ‘lewicą londyńską’”. Wszyscy oczywiście wiemy, że do takiego sojuszu nie mogło dojść z przyczyn oczywistych. PPR nie była przecież z tychże przyczyn oczywistych partią niezależną od Kremla, bez Kremla nie mogła również pretendować do wyznaczonej jej a posteriori przez redakcję „Inprekora” roli. Na te przyczyny oczywiste składają się przecież stalinowskie represje wobec wielonarodowościowego ruchu komunistycznego Drugiej Rzeczpospolitej, w wyniku których zdziesiątkowana została nie tylko Komunistyczna Partia Polski, ale również jej ukraińskie i białoruskie przybudówki (KPZU i KPZB), a także partie sojusznicze, takie chociażby jak Białoruska Włościańsko-Robotnicza Hromada czy Niezależna Partia Chłopska oraz „mniejszość żydowska”, która w tej partii zawsze odgrywała znaczącą rolę. Z tych represji niewielu ocalało komunistów, pozostał może trzeci czy czwarty garnitur tej partii, a i to często z przetrąconymi kręgosłupami politycznymi, a czasem i moralnymi. Tymczasem redakcja „Inprekora”, jak gdyby nigdy nic, obarcza całą odpowiedzialnością za zaistniały stan rzeczy właśnie „komunistów z PPR”: „trzeba wiedzieć – dlaczego do tego nie doszło, a tym samym, kto za to ponosi ciężką odpowiedzialność historyczną. ODPOWIEDZIALNOŚĆ TĘ PONOSZĄ ZASADNICZO (MOŻE NAWET WYŁĄCZNIE – ale nie spierajmy się o rzeczy drugorzędne) STALINOWSCY KOMUNIŚCI. Bo ogromna większość ‘lewicy londyńskiej’ poszła przecież na współpracę z nimi, gdy tymczasem to oni właśnie wykorzystali tę współpracę w sposób haniebny po to, żeby uzurpować sobie rewolucję, zdławić jej oddolny charakter, ubezwłasnowolnić ruch masowy, wykorzenić wszelkie formy demokracji politycznej – tak samorządności, jak i demokracji parlamentarnej – i zapewnić sobie monopol władzy, czyli ustanowić reżim totalitarny. To oni ponoszą odpowiedzialność za tragedię polskiej rewolucji, za to, że dokonała się ona w sposób zwyrodniały, za zbrodnie, popełniane przez aparat PPR i kontrolowany przezeń aparat represji – i które, w obawie że zaczną wychodzić na światło dzienne, usiłowali od 1956 roku prewencyjnie usprawiedliwiać z pomocą wylansowanej nagle TEZY O WOJNIE DOMOWEJ, KTÓRA RZEKOMO TOCZYŁA SIĘ W POLSCE W LATACH CZTERDZIESTYCH („Nie odwracać się plecami od ruchu społecznego”, artykuł redakcyjny, „Inprekor” nr 18 z wiosny 1985 r., ss. 54-55). Kolesie z IV Międzynarodówki recytowali jak z nut, abstrahując całkowicie od realiów historycznych i konkretnych historycznych uwarunkowań: „Gdyby ich partia zachowała cechy rewolucyjne, POLSKA REWOLUCJA NIE MUSIAŁABY PRZEBIEGAĆ POD DYKTANDO MOSKWY, MIMO NAWET OKUPACJI KRAJU PRZEZ ARMIĘ RADZIECKĄ – bo gdyby z jednej strony oparli się o samorządowy ruch mas i energicznie sprzyjali jego rozwojowi zamiast go dławić, jak to czynili, a z drugiej weszli w uczciwy sojusz z ‘lewicą londyńską’ (czyli zgoła odmienny niż na przykład ‘współpraca’ z ‘koncesjonowaną’ PPS), mogliby zerwać pępowinę łączącą ich z Kremlem i zapewnić niezależność polskiej rewolucji” (tamże, s. 55). Wykazali przy tym nieprawdopodobny wręcz obiektywizm, podkreślając, że nie zamykają 24 oczu na „być może” – czyli, że „być może rzeczywiście w partii tej istniały mniej lub bardziej rewolucyjne nurty lub w każdym razie nurty podatne na rewolucyjne nastroje i dążenia społeczne”. Po tym nieprawdopodobnym wręcz obiektywizmie, porównywalnym tylko z „obiektywną dynamiką rewolucyjną ‘Solidarności’” i porozumieniem IV Międzynarodówki ze wszystkimi siłami antykomunistycznymi łącznie z CIA w ramach masowego ruchu „Solidarności z ‘Solidarnością’” (z wiadomym skutkiem!), mogli kolesie z redakcji „Inprekora” sobie wreszcie ulżyć w stylu poniedziałkowego teatru telewizji czasów Solidarnej Rzeczpospolitej. Według redakcji „Inprekora” w składzie: J. Allio, Z. M. Kowalewski i C. Smuga (dziś używający pseudonimu Jan Malewski) w PPR „Dominował biurokratyczny aparat stalinowski i to jego natura określała charakter PPR. Na wiele już lat przed jej powstaniem zwyrodnienie rewolucji rosyjskiej, które pociągnęło za sobą zwyrodnienie Kominternu, rozpełzło się po wszystkich jego gałęziach, czyli sekcjach krajowych” (tamże, s. 56). Dla wzmocnienia efektu powołano się oczywiście na odpowiedni cytat z Trockiego: „Nigdy jeszcze – pisał Trocki w listopadzie 1937 roku w liście otwartym, skierowanym do wszystkich organizacji robotniczych na świecie, do robotników-socjalistów, komunistów i anarchistów – ruch robotniczy nie miał w swoich własnych szeregach wroga tak podłego, tak niebezpiecznego i tak perfidnego jak ten, którym jest stalinowska klika i jego międzynarodowa agentura”. Czytając to, nie powiem, my obrońcy KPP i PPR poczuliśmy się co najmniej nieswojo. Na szczęście redakcja „Inprekora” dodała, że „faktem jest, że stalinizacja napotkała szczególnie silne opory w KPP, tak silne, że Kreml uznał za konieczne jej zniszczenie”. Zrozumieliśmy, że odpowiadając na nasze wątpliwości w sprawie czarno-białych ocen PPR i PPS koledzy z „Inprekora” najpierw nas zniszczyli, a teraz przywrócili nam sens życia. Nie mogliśmy się zresztą nie zgodzić, że KPP w ostatnich latach swego istnienia prowadziła często „politykę niebywale samobójczą”. Do tego niepotrzebne były nam nawet wspomnienia przywoływanego na tę okazję Hersza Mendela – założyciela Opozycji Lewicowej w 1932 r. Mieliśmy również własne, rodzinne wspomnienia i doświadczenia. Niemniej, nie mogliśmy się zgodzić na przecież oczywiste dla wszystkich stwierdzenie: „Partia, która za zgodą, a co więcej z inicjatywy i pod ścisłą kontrolą Kremla, odbudowano za okupacji, była już PARTIĄ DO CNA STALINOWSKĄ” (tamże, s. 57). Dobijające było zwłaszcza stwierdzenie, które padło w szerszym międzynarodowym kontekście Chin i Jugosławii: „Mimo to uważamy, że była to partia w jakiejś mierze przynajmniej stalinowska: aparat tej partii i stworzonej przez nią armii sprawował biurokratyczną kontrolę nad ruchem masowym i podporządkowywał jego rozwój, dynamikę, dążenia i cele swoim własnym interesom”. Można byłoby przecież z łatwością takim stwierdzeniem i definicją objąć również partię bolszewicką, czy w ogóle partie typu leninowskiego. Czyżby również je od początku drążył „straszliwy rak” marksizmu-leninizmu? Zarzut „totalitaryzmu” był zatem ze wszech miar uzasadniony, choć jakoś nie znajdował potwierdzenia na gruncie ortodoksyjnego marksizmu. Pozostało nam tylko zgodzić się z tym, choć bynajmniej nie zamierzaliśmy zmieniać naszej oceny linii redakcji „Inprekora” i tzw. wątku historycznego, pozostając przy naszych komunistycznych „kapliczkach”, o czym doskonale wiedziała redakcja „Inprekora”, nie omieszkaliśmy jej bowiem o tym poinformować, choć gotowi byliśmy wycofać się na tym etapie z obrony Polskiej Partii Robotniczej, z którą nas nic – poza PRL-em – nie łączyło. Niemniej, jakieś poczucie sprawiedliwości historycznej pozostało, diametralnie zresztą odmienne niż to prezentowane przez Zbigniewa M. Kowalewskiego i redakcję „Inprekora”. Pozwolimy zatem sobie przytoczyć naszą wstępną polemikę z redakcją „Inprekora” w pełnym brzmieniu, które w ciągu minionego ćwierćwiecza powinno się było całkowicie przecież skompromitować. * Tekst „Zrozumienie i porozumienie” pochodzi z 1984 roku i sam się broni. Zrozumienie i porozumienie (artykuł z roku 1984) Przeprowadzimy tutaj analizę redakcyjnego artykułu „Inprekoru” O POROZUMIENIE LEWICY REWOLUCYJNEJ. Zważywszy na doniosłość zagadnień poruszanych przez autorów oraz znaczenie ich propozycji, traktujemy ten materiał jak najbardziej serio. Wymagają tego i temat i racje, w imię których podjęliśmy naszą działalność. A przede wszystkim oczekują od nas tego ludzie, którzy nam zaufali i wspólnie z którymi ponosimy ryzyko oraz ci, którzy pójdą za nami jeśli uznają, że racja jest po naszej stronie. Czy tylko historia? Zacznijmy może od spraw, które mają przede wszystkim historyczne znaczenie, lecz bolą jeszcze dzisiaj. Zdajemy sobie sprawę, że dla redakcji „Inprekora” podstawową kwestią jest przebicie się do czytelnika. Znajomość rzeczy i niewiara w tolerancję ewentualnego odbiorcy powoduje, jak sądzimy, ostrożność sformułowań i ocen w sprawach drugorzędnych – nie dla wszystkich jednak. 25 Czy z PPS? Stosunek redakcji „Inprekora” do PPS jest tu wymownym przykładem. Większość sformułowań i cytatów wskazuje, że redakcja „Inprekora” uważa za podstawową sprawę flirt – sojusz z nurtem postsocjalistycznym tu i teraz. A więc proponuje nam podejście krytyczne i zarazem pozytywne do „socjalistów” i ich sympatyków dziś. Przytoczmy tu kilka perełek: 1. Cytat z wypowiedzi J. Kuronia, w której przyznaje się on do tradycji lewicy socjalistycznej. 2. K. Pużak – ukazany przez redakcję jako przykład (w dodatku jedyny) niezłomności w walce ze stalinizmem. 3. Cytaty z Testamentu Polski Podziemnej (Rady Jedności Narodowej) przeforsowane głównie z inicjatywy socjalistów. 4. Przytoczenie treści depeszy gen. Bora Komorowskiego, Komendanta Głównego Armii Krajowej związanego z ruchem socjalistycznym. 5. Wypowiedź A. Michnika o socjalizmie i o PPS itd. Oczywiste jest, że tradycje PPS i AK akcentuje się nie przypadkiem – widocznie redakcja „Inprekoru” pokłada nadzieje w tym, że rehabilitacja tego nurtu, która i tak stała się faktem i docenienie działalności polskich socjalistów przysporzy zwolenników reprezentowanemu przez pismo programowi. Najgorsza jest przecież próżnia. Tu zdaje się echo jest pewne. Nie możemy nie zauważyć, że ocena PPS jest wszakże (i słusznie) krytyczna, co najlepiej oddaje następujący cytat: „Historia PPS – tej najpotężniejszej partii robotniczej – była w Polsce przedwrześniowej dogłębnie naznaczona przez politykę jej aparatu biurokratycznego powiązanego rozlicznymi nićmi z aparatem władzy państwowej burżuazji i nie cofającego się nieraz przed współdziałaniem z tą władzą przeciw robotnikom”. Nadto wydaje się oczywistym zjawisko częstego cytowania L. Trockiego, co również ma służyć jego rehabilitacji, a przy okazji podkreśla, że artykuł wyszedł spod pióra trockistów. Reasumując, widzimy, że koledzy z „Inprekora” gotowi są zaakceptować pozytywne znaczenie ruchu socjalistycznego, a nawet AK i parlamentu Polski podziemnej. Naszym zdaniem idą jednak w tym za daleko. Jeśli dyskutujemy serio – to traktujemy równie serio czytelników, którzy mają stosunek bardziej krytyczny do PPS jako całości, a szczególnie do AK i do parlamentu Polski podziemnej. Otóż warto bez przymrużenia oka odnotować, że wysłanie depeszy do Londynu przez gen. Bora-Komorowskiego o niesłychanie postępowej treści nastąpiło nie „już 22 lipca 1944 r.’, ale dopiero 22 lipca, tzn. w dzień po przekroczeniu przez Armię Radziecką Bugu, czyli było wymuszone zaistniałą sytuacja zewnętrzną, a dopie- ro potem wewnętrzną sytuacją przedrewolucyjną. Po wtóre – uchwalenie radykalnych ustaw przez parlament Polski podziemnej nastąpiło także dopiero 1 lipca 1945 r. w sytuacji osaczenia przez NKWD i to w formie testamentu, co można traktować jako próbę życia po życiu, równoznaczną z podziałem spadku, którym się nie dysponuje. Czemuż to wcześniej nie podjęto tak ważkich decyzji? Jak łatwo jest dzielić stracone, nie musimy chyba nikomu tłumaczyć. Co z PPR? Ważniejszym jest jednak to, że w ramach dociekań historycznych, streszczających się do krytycznych sympatii do PPS, nie znalazło się miejsce nawet dla litości w stosunku do PPR. Z PPR jest wszystko jasne. To partia stalinowskich komunistów – koniec, kropka. Sprawa zostaje zamknięta bez zbędnych dyskusji. Nie warto rozdzierać szat i dzielić włosa na czworo. I cóż by nam z tego przyszło? Nie dla wszystkich jednak jest to tak oczywiste. Co poniektórych interesuje jeszcze coś takiego, jak sprawiedliwość dziejowa. Lekceważenie dla działalności PPR, partii, która co prawda przy pomocy Kremla i Armii Radzieckiej zaiste odgórnie przeprowadziła rzeczywiste reformy społeczne o charakterze rewolucyjnym, jest niewybaczalnym błędem. Należy przy okazji zaznaczyć, że PPR w momencie tworzenia się, a nawet dalej do roku 1948 nie była monolitem. Większość działaczy orientujących się na PPR w kraju od początku popierała rewolucję społeczną, nawet wtedy, kiedy dyrektywy kremlowskie były zgoła inne. W formacji tej dominowały grupy rewolucyjne wychowane w tradycji KPP, SDKPiL, Róży Luksemburg – określane przez prorządowych pismaków jako grupy sekciarskie – w swoim składzie osobowym jednolicie robotnicze, które do końca nie zaakceptowały haseł narodowosocjalistycznych i narodowo-komunistycznych narzuconych partii przez Kreml. Mieliśmy również tendencję – nazwijmy to – patriotyczną, zdominowaną przez grupy inteligenckie, znacznie bardziej giętką i skłonną do kompromisów historycznych; zmuszona była ona do akceptacji stalinowskiego modelu przy wyborze mniejszego zła. Układ sił przechylił jednak szalę ostatecznie na korzyść stalinowców. Przyczyną tego była słabość kadrowa partii i rozbicie klasy robotniczej oraz częściowe jej zdeklasowanie w wyniku II wojny światowej i zniszczenia przemysłu. Warto pamiętać, że odrzucając twierdzenie Adama Michnika, iż „XIX-wieczny dylemat ruchów lewicowych – reforma czy rewolucja – nie jest dylematem ludzi polskiej opozycji”, należy pamiętać, że rewolucyjną partią w II Rzeczypospolitej, a więc w XX wieku była właśnie KPP i że właśnie owa partia, choć podlegała procesom stalinizacji została rozwiązana i 26 skazana przez stalinizm. PPR, która powstała na prochach KPP, była jednak partią rewolucji społecznej – i to mimo okoliczności, jakie sprawiły, że tak właśnie, a nie inaczej potoczyły się jej dalsze losy i losy historii. Pamiętać o tym należy zwłaszcza wtedy, kiedy występuje się z platformą porozumienia lewicy rewolucyjnej. Czy tylko różnice terminologiczne? Rozumiemy, że użycie przez autorów terminu „stalinowscy komuniści” sugeruje, iż dostrzegają oni także istnienie komunistów z innymi przymiotnikami, np.: lewicowi komuniści, prawicowi, antystalinowscy, rewolucyjni, eurokomuniści i po prostu komuniści, jednak ze względów taktycznych – ewentualnie koniunkturalnych – nie widzą potrzeby rozdrabniania się w nieistotnych dla sprawy kwestiach. Nie ma w tym nic dziwnego, były to widocznie słowa wówczas martwe, a dziś – bez znaczenia dla obecnego ruchu (porozumienia?) O anarchistach i syndykalistach rewolucyjnych już w ogóle nie wspomnimy, jak i o rewolucyjnym ruchu chłopskim czy socjalistach-rewolucjonistach, którzy na kresach wschodnich mieli swoje siedziby i wpływy wśród ludności białoruskiej i ukraińskiej. Tak też kończy się wstępna część medytacji w związku z artykułem O POROZUMIENIE… Z zaświatów zdominowanych przez PPS przenosimy się do „nowej lewicy” zdominowanej przez orientację postpepeesowską. Żegnaj stara. Odnotujmy w tym miejscu, że redakcja „Inprekora” stosuje przeważnie ze względów taktycznych, z chęci łatwiejszego dotarcia do polskiego czytelnika, terminologię opozycyjnosolidarnościową lub jak kto woli solidarnościowo-ludową. Jest to tzw. bratanie się z ludem lub inaczej „chodzenie w lud”, jak: zamiast władzy robotniczej mamy do czynienia z „władzą prawdziwie pracowniczą i samorządową”, w konsekwencji w ramach piętrzenia swojej niezależności redakcja „Inprekora” przyjmuje termin Samorządna Rzeczpospolita jako swój własny, swojski przyodziewek tubylczy w takim oto brzmieniu – Federacja Samorządnych Rzeczypospolitych Europy. Samorządna Rzeczpospolita, zdaniem redakcji, to ustrój łączący szeroką demokrację polityczną ze społeczną własnością podstawowych środków produkcji. Na społeczną, a tym bardziej państwową, własność środków produkcji nie wszyscy używający tego terminu „solidarnościowcy” się jednak godzą, nadto interpretują ją w sposób wykluczający interpretację redakcji „Inprekora”. W większości wolą oni terminy Wolna Polska lub Solidarna Rzeczpospolita, które brzmią bez zgrzytu dla ich ucha. W związku z tym przypomnijmy oświadczenie redakcji przedsierpniowego „Robotnika”: „Początkowo baliśmy się używać nazwy związki zawodowe, bo była skompromitowana, mówiliśmy o przedstawicielstwach robotniczych” i zdanie redakcji „Inprekora”, które zamieszczone jest po tym cytacie: „Termin socjalizm powróci niewątpliwie, gdy przywróci mu się właściwe znaczenie w świadomości ruchu społecznego, na tej samej zasadzie, na jakiej ruch ten przywrócił właściwe znaczenie terminu związki zawodowe. Jest to jedyny sposób na wyzwolenie od nowomowy, będącym ważnym narzędziem panowania w rękach władzy totalitarnej, która uzurpowała sobie wszystkie idee i symbole ruchu robotniczego”. Jeśli ma to być prawdą, to czemu i termin komunizm nie miałby być przewrócony klasie robotniczej i jej ruchowi? W tymże przecież numerze „Inprekora” zamieszczono artykuł Leszka Nowaka „Czy władza totalitarna jest komunistyczna?” i wypowiedź Dawida Jastrzębskiego pt. „Zrozumieć Śląsk”, gdzie Dawid zwierza się nieopatrznie, że trochę jest komunistą, że Chrystus był pierwszym komunistą, że mają na niego wpływ dzieła Marksa i Lenina, że raczej jest marksistą i przy tym nie zgrzyta zębami na komunizm. I nie przemilcza sprawy, jak czyni to artykuł redakcyjny. Widocznie koledzy między sobą jeszcze nie ustalili jak czynić to, co czynią. A przecież tak ważka propozycja, jak porozumienie lewicy rewolucyjnej wymaga jasnego języka i ostrości sformułowań. Chyba że porozumienie jest na lipnych papierach i wymaga uproszczeń. Z górki pod górę Bo czymże jest twierdzenie, że „KSS-KOR nawiązuje do tradycji polskiego socjalizmu”, choćby nawet reformistycznych (po 1970 roku Kuroń i spółka uznali potrzebę przejścia do Polski Samorządnej bez konieczności rewolucji), jeśli w tymże 13. numerze „Inprekora” w artykule, także redakcyjnym pt. „Jak rozumieć hasło ‘wojsko z nami’?” pisze się o odchodzącym z KSS-KOR zespole „Głosu”, kierowanym przez Antoniego Macierewicza, że ma silną podbudowę nacjonalistyczną, kieruje się czynnikiem narodowym, a w zasadzie perspektywy polityczne przedstawione przez zespół „Głosu” są reakcyjne. Zdecydujmy się zatem – może KSS-KOR tylko po części nawiązywał do tradycji polskiego socjalizmu. W tej oto scenerii autorzy POROZUMIENIA opisują początki nowej lewicy w PRL, lewicy jakoby antystalinowskiej. Nie dowiemy się jednak, z jakich części składowych powstała ta nowa lewica antystalinowska. Wiemy, że jedynie zaszło to po śmierci Stalina. Z pewnością nurtem najwartościowszym był reprezentowany przez J. Kuronia i K. Modzelewskiego nurt rewolucyjny, którego wyrazem był LIST DO CZŁONKÓW PZPR I ZMS UW z 1964 roku, zawierający program rewolucji antybiurokratycznej. Program ten operował takimi termina- 27 mi jak: klasa robotnicza, demokracja robotnicza, obalenie biurokracji, rady robotnicze i postulował zorganizowanie się klasy robotniczej we własne związki i partie. Redakcja „Inprekora” nazywa ten program – programem Samorządnej Rzeczypospolitej. Brnijmy dalej w te uproszczenia: zdaniem redakcji „Inprekora” „Solidarność” przeżywa jedynie kryzys strategii, tzn. stosuje środki strategiczne tak dalece ograniczone, że ich zastosowanie nie pozwala na osiągnięcie celów strategicznych, jakie ten ruch stawia przed sobą. A więc ruch wyznaje strategię „samoograniczającej się rewolucji”, nie stawia kwestii władzy, po prostu nie bierze władzy w sytuacji dwuwładztwa. To wczoraj. Po wprowadzeniu stanu wojennego podstawową barierą dla ruchu jest podobno kwestia metody w strategii, tzn. strategia „Solidarności” powinna być budowana następująco: podstawowy środek strategiczny, prowadzący do celu, jakim jest Samorządna Rzeczpospolita, to zastąpienie obecnej władzy totalitarnej przez nową władzę rewolucyjną, wyłonioną z samorządnych organów walki ruchu społecznego – przede wszystkim organów strajku powszechnego. Z kim? Dziwić się należy, dlaczego „Inprekor” całkowicie pomija milczeniem orientację prawicowo-nacjonalistyczną w „Solidarności”. Czyżby stosunek do zagrożenia prawicowego wewnątrz „Solidarności” nie miał żadnego znaczenia dla ruchu i dla porozumienia lewicy rewolucyjnej? Postawmy w takim razie pytanie, kto ma zorganizować strajk powszechny? Zapytajmy o sojuszników. Czyżby jedynym wrogiem była „strategia samoograniczającej się rewolucji” – reformiści? Przesłanką strategii alternatywnej są elementy programu i strategii polskiej rewolucji zawarte m.in. u Z. Romaszewskiego, w listach W. Frasyniuka i pracach zespołu programowego pod kierunkiem J. Piniora. Przesłanki takie występowały nadto w radykalnym ruchu samorządowym załóg (w „Solidarności” Ziemi Łódzkiej i w grupie lubelskiej). Redakcja „Inprekora” szuka jeszcze sojuszników do porozumienia lewicy rewolucyjnej np. w Klubach Samorządnej Rzeczypospolitej „WSN”, w tzw. orientacji pepeesowskiej. Nie znajduje ich jednak tam w formie wykrystalizowanej, choć twierdzi, że WSN stoi nadal na gruncie rewolucji oddolnej, opartej na samoorganizacji i samorządności. Odmawia jednak WSN uznania faktu podstawowego – kwestii władzy – a więc w ostatecznym rachunku nie stoi, gdyż opowiada się nie za rewolucją, bo ta może być zwycięska tylko wtedy, gdy jest przeprowadzona konsekwentnie do końca – od dołu do samej góry – lecz za reformą demokratyczną. Nie bez powodu WSN powołuje się na tradycję reformistycznych nurtów socjalizmu polskiego, a odcina się od myśli politycznej nurtów socjalizmu robotniczego i samorządowego, w tym również tradycji lewicowo-radykalnych skrzydeł PPS. Nie bez powodu też A. Michnik i inni przywódcy KSSKOR, WSN i tzw. grup politycznych o orientacji pepeesowskiej idą wyraźnie na prawo, ku współczesnej socjaldemokracji, odcinając się zdecydowanie od lewicy rewolucyjnej, od wszelkiej maści „lewaków”. Chyba nie w myśl prastarej zasady – nie ma wrogów na lewicy. Wypowiedź A. Michnika, przypisująca PPS wyłączność reprezentowania robotników w Polsce przedwrześniowej, nie jest lapsusem, jak minimalizuje to redakcja „Inprekora”, lecz kolejnym dowodem na to, że KPP i innych partii lewicowych w Drugiej Rzeczpospolitej nie traktuje Michnik jako partii robotniczych. Dla niego KPP była i jest wyłącznie agenturą sowiecką, a pozostałe pomniejsze – przybudówkami KPP, ewentualnie partiami grup obcych nam narodowo – mniejszości ukraińskiej, białoruskiej i żydowskiej – które nie są tematem rozważań A. Michnika. I nie jest to sąd odosobniony. Nie przypadkiem także J. Kuroń w okresie „Solidarności” podawał w wątpliwość celowość podziałów na lewicę i prawicę. Dla Kuronia taki podział nie ma znaczenia w Polsce, ani dziś, ani jutro, ani w przewidywalnej przyszłości. Można traktować tę wypowiedź jako wyciągnięcie ręki do prawicy lub zawieszenie broni. Wśród prawicy sąd ten nie zyskał poklasku, dla nich widać tradycje narodowoprawicowe mają wartość ponadczasową, niekoniunkturalną. Widać komu wiatr wieje w żagle. Prawica w Polsce jest ideowa! Ma również swoją bazę społeczną, która gotowa jest ją wspierać finansowo. Wprowadzenie stanu wojennego spowodowało, ku zadowoleniu władz, zdecydowany i spontaniczny zwrot masowego ruchu „Solidarności” na prawo. Jest to sytuacja przejściowa, jednak jest ona niezaprzeczalnym faktem. Zauważalne jest to w kolejnych wersjach deklaracji WSN, w powstających jak grzyby po deszczu programach „Głosu”, „Niepodległości” czy „Wyzwolenia”, które w przeciwieństwie do deklaracji WSN, ze względu na swoją jawną wrogość do lewicy zyskały zwolenników. Wystarczy przejrzeć podstawowe tytuły prasy podziemnej, aby upewnić się, że ruch zmierza na prawo. Artykuły, które cytuje redakcja „Inprekora” są na razie wyjątkami w morzu demagogii nacjonalistycznej. Wszyscy łącznie z WSN czy redakcją pogrudniowego „Robotnika” wiedzą dobrze, że na Zachodzie jest lepiej, że gospodarka kapitalistyczna (imperializm) ostatecznie będzie górą. Dla WSN wzorem są państwa „demokratyczne” rządzone przez socjaldemokrację. Tak jak w Chile, tak i w Polsce tzw. socjaliści coraz wyraźniej odwołują się do najgorszych tradycji socjaldemokracji zachodniej. Jednocześnie odcinają się od wszystkiego, co pach- 28 nie „skompromitowaną lewicowością”, a skompromitowaną lewicowością w powszechnym rozumieniu jest tradycja lewicy rewolucyjnej. Każda wyraźniejsza deklaracja w duchu lewicy rewolucyjnej powoduje falowe oskarżenia o prowokację ubecką, agenturę sowiecką, machinacje KGB, o komunizm i lewactwo. Prawdziwy opozycjonista, o ile odważy się na współpracę z ludźmi konsekwentnej lewicy, gotów jest zawsze zaprzeczyć temu, a w rezultacie napiętnować tych degeneratów i lewaków, albo w najlepszym przypadku milczeć. Zdecydowanie najgorsza sytuacja pod tym względem jest w Warszawie i Gdańsku, lepiej jest na Dolnym i Górnym Śląsku. Co innego lewica zachodnia – ta płaci i pomaga, od tego przecież jest. A pieniądz opozycji nie śmierdzi. Przyda się w myśl zasady uznawanej nie tylko przez „Niepodległość” – „każdą złotówkę, a tym bardziej dolar przeznaczy się na walkę z komunizmem i Sowietami”, z czerwonym wszelkiej maści. Dla decydującej części obecnej polskiej opozycji przeważnie nie ma znaczenia charakter własności środków produkcji. Ważne jest, aby były instytucje demokracji parlamentarnej. A czy zapewnią one decydujący głos w sprawach podziału i wykorzystania dochodu narodowego, czyli produktu społecznego, tym, którzy go wytwarzają – to się jeszcze okaże. Gdyż zgodnie z ostatnią ankietą „Niepodległości”, w Polsce zdecydowaną większość w wolnych wyborach zyskałaby prawica. Można oczywiście nie traktować poważnie takich ankiet, ponieważ odpowiedzieli na nią tylko czytelnicy „Niepodległości”. Ale należy pamiętać, że za dobrych czasów „Solidarności” dziennik NSZZ „Solidarność” regionu Mazowsze, „Wiadomości Dnia”, do końca swego istnienia odrzucał ideę samorządów robotniczych, pracowniczych, czy jak kto woli załogowych, atakował „NTO” za lewicowość i marksizm, ewentualnie kryptomarksizm, a „Niezależność” za domniemaną lewicowość i ostatecznie był górą. Lech Wałęsa powiedział kiedyś, że „większość ludzi tutaj jest socjalistami, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy – głównie klasa robotnicza”. Naszym zdaniem należy czynić wszystko, żeby zdali sobie z tego sprawę, walcząc na co dzień o interesy robotnicze. Etapowa wizja wprowadzania demokracji bezpośredniej (systemu samorządowego) – najpierw demokracja parlamentarna, później wzbogacanie jej o formy demokracji bezpośredniej – jest niewystarczająca na tym etapie historycznym. Może być popierana tylko ze względów taktycznych, ze świadomością zagrożeń, jakie ze sobą niesie. Z tego też powodu sporną sprawą jest twierdzenie, że „lewica rewolucyjna w swoim programie popiera ideę szeroko rozpowszechnioną w NSZZ ‘Solidarność’ – powołania drugiej izby w Sejmie, tzw. Izby Samorządowej lub Społeczno-Gospo- darczej, wybieranej w sposób demokratyczny przez bezpośrednich producentów i skupiającą w swoich rękach najwyższą władzę ekonomiczną w Samorządnej Rzeczypospolitej”. Ponieważ idea ta zakłada z góry system parlamentarny w dwóch wersjach, w pierwszej, rozpowszechnionej w okresie 1980-1981, z pierwszą izbą podporządkowaną obecnym strukturom władzy biurokratycznej (wersja reformistyczna) i w wersji drugiej, która lansowana była przez „Solidarność” Ziemi Łódzkiej z wolnymi wyborami i zyskująca dziś popularność. Obecnie wiadomo, że Sejm, z którym mamy do czynienia, wersji pierwszej nie zaakceptuje, choć w 1980-1981 r. wielu liczyło się z czymś przeciwnym. Przy drugiej ewentualności jeszcze nie wiadomo, kto w tym Sejmie zdobędzie większość i czy ta większość zaakceptuje przekazanie najwyższej władzy ekonomicznej drugiej izbie. Uważamy zatem, że hasła „wolnych wyborów” i „drugiej izby” nie zastąpią rewolucji politycznej i systemu samorządów robotniczych. Najpełniej rozwiniętą formą demokracji nie jest demokracja parlamentarna, którą historycznie ukształtowały społeczeństwa burżuazyjne. Jest nią naszym zdaniem, tak jak i zdaniem redakcji „Inprekora”, demokracja rad, którą stworzył ruch robotniczy i tylko rewolucja polityczna może stworzyć przesłanki dla jej istnienia. Nie wystarczy to jednak, aby być przeciwwagą dla imperializmu i systemu biurokratycznego. Rozwiązanie więc nie leży tylko w Polsce i w skali Polski. W sprawach podstawowych: - wyższości samorządu nad demokracją parlamentarną i roli tendencji politycznych zgadzamy się z „Inprekorem”, w tym i z twierdzeniem, że monopol partii politycznych jest cechą demokracji parlamentarnej i tylko samorząd pozwala na jego skuteczne złamanie; - planowania rozwoju społeczno-gospodarczego; uważamy również, że samorząd pojęty jako system, a nie suma oddzielnych instytucji samorządu zakładowego i lokalnego – w przeciwieństwie do demokracji parlamentarnej ma oparcie nie w gospodarce rynkowej, lecz w kooperacji społecznej wytwórców, a tym samym w gospodarce planowej. Opowiadamy się za tym, aby nad rynkiem miał przewagę plan – aby o alokacji zasobów gospodarczych i inwestycjach społecznych decydowały nie mechanizmy rynkowe i prawo zysku, lecz priorytety, świadomie określone i demokratycznie ustalone przez całe społeczeństwo – przede wszystkim przez tych, którzy swoją pracą tworzą dochód narodowy. Zarazem uważamy, że gospodarka rynkowa utrzyma się przez długi czas – obumieranie jej mechanizmów będzie powolne, uzależnione od tempa rozwoju sił wytwórczych, przyrostu bogactwa materialnego społeczeństwa i rozwoju świadomości społecznej. Przede wszyst- 29 kim jednak od zwycięstwa rewolucji w skali światowej. Popieramy dlatego powszechną solidarność ludzi pracy w każdym zakątku Ziemi, a nie tylko wyzwolenie narodów ZSRR i naszego obozu ze szponów biurokracji. Chcemy solidarności robotników całego świata z Polską, a jednocześnie opowiadamy się przeciw wyzyskowi w walce o upodmiotowienie klasy robotniczej na całym świecie i w skali całego świata. Uznajemy konieczność przeprowadzenia antybiurokratycznej rewolucji politycznej w Polsce i krajach naszego obozu i rewolucji społecznych w pozostałych krajach. W sprawie tytułowej – POROZUMIENIA LEWICY REWOLUCYJNEJ – sądzimy, że takowe porozumienie wymaga powstania silnych lewicowych grup, tendencji, związków zawodowych i partii. Dopóki ich nie ma, co jest faktem w Polsce, porozumienie powinno dotyczyć głównie konieczności współdziałania w tworzeniu i organizacji takich grup w toku walki o robotnicze interesy, a tu konieczne jest wzajemne zrozumienie. Porozumienie zakłada zrozumienie. Sekciarze (?) *** Polemika ta została opublikowana w 18 numerze „Inprekora” z wiosny 1985 r., ss. 40-50. W tymże numerze znalazła się odpowiedź redakcji „Inprekora”: „Nie odwracać się plecami do ruchu społecznego”, ss. 50-72 oraz nasze pokwitowanie „Grunt to zdrowie”, ss. 72-74. Już przed opublikowaniem wymiany zdań współpraca między GSR i IV Międzynarodówką została zerwana. Na przełomie 1984/1985 r. nastąpił również rozłam w grupie i redakcji „Sprawy Robotniczej”. Porozumienie i zaufanie Od czasu opublikowania na łamach „Inprekora” naszej polemiki/artykułu „Porozumienie i zrozumienie” minęło już prawie ćwierć wieku. Porozumienie okazało się niemożliwe i wówczas, i w Trzeciej Rzeczypospolitej. O ile wówczas, jak nam się wydawało, brakowało zrozumienia, to w nowej rzeczywistości okazało się, że brakuje przede wszystkim zaufania. Zapewne zresztą wzajemnego. A mimo to, w 2003 r., Zbigniewowi M. Kowalewskiemu i IV Międzynarodówce złożyliśmy kolejne propozycje koncyliacyjne. Wydawało nam się, że w nowej rzeczywistości, po naszym powrocie na scenę polityczną, warto przełamać wzajemne opory i zdobyć się na współpracę. Nie musimy chyba uzasadniać dlaczego. Wkrótce okazało się jednak, że druga strona ma inne zdanie. Po dyskusji na łamach internetowego Czerwonego Salonu wokół inicjatywy Frontu Lewicy, po wymianie polemik i artykułów, wreszcie po odrzuceniu przez emisariuszy IV Międzynaro- dówki i przez Zbigniewa M. Kowalewskiego naszej oferty współpracy, zdecydowaliśmy się na krok ostateczny – na ujawnienie korespondencji ze Zbigniewem M. Kowalewskim w powyższej sprawie, sprawie przecież publicznej. Prywatnej korespondencji z Z M. Kowalewskim nigdy przecież nie prowadziliśmy. Nawet nie próbowaliśmy się z nim zaprzyjaźnić. Chodziło tylko o porozumienie polityczne na lewicy rewolucyjnej. Ofertę taką złożyła przecież ćwierć wieku temu redakcja „Inprekora” w imieniu IV Międzynarodówki. Dla Zbigniewa M. Kowalewskiego, jako ówczesnego członka redakcji „Inprekora”, oferta ta powinna być przynajmniej zrozumiała. Musimy się przyznać do błędu, a nawet kolejnej komedii pomyłek. Jedynym naszym usprawiedliwieniem może być tylko przerwa w życiorysie politycznym. Jesienią 2003 r. mogliśmy już tylko podsumować kolejne niepowodzenie: „Nie dziwi nas, że nasze kolejne propozycje koncyliacyjne o charakterze jednolitofrontowym nie są odwzajemniane przez dominujące w Polsce środowisko lewicowe. Co więcej, traktowane są one nieufnie, a nawet wrogo (i nie zraża nas to!). To odruch obronny. Jak pisze Zbigniew M. Kowalewski, w odpowiedzi na naszą propozycję: ‘Do współpracy konieczny jest pewien stopień wzajemnego zaufania. Nagminnie stosowane przez Was wspomniane ‘metody walki’ sprawiają, że do Was nie mam żadnego zaufania. Doświadczenie środowisk Książki i Prasy świadczy, że lewicowcy o bardzo różnych rodowodach, doświadczeniach i poglądach mogą ze sobą z powodzeniem współpracować, o ile tylko w stosunkach wzajemnych respektują pewne zasady, które stwarzają atmosferę wzajemnego zaufania. Dopóki nie zaczniecie trzymać się zasad, o których mowa, nie będzie warunków sprzyjających występowaniu z Wami ze wspólnymi propozycjami czy inicjatywami – nawet wtedy, gdyby (w przeciwieństwie do tej, o którą tu chodzi) były one słuszne” (patrz: „Korespondencja GSR z ZMK” oraz nasz tekst „Wzajemne zaufanie” z 22 września 2003 r.). Jak zwykle nie zaskoczyliśmy. Okazało się przecież, że IV Międzynarodówce, ani Z. M. Kowalewskiemu nie chodzi bynajmniej o porozumienie lewicy rewolucyjnej, ale o budowę szerokiego frontu lewicy z socjaldemokratami włącznie. Tym ostatnim Kowalewski i „Czwórka” raczej się nie afiszowali, choć dowodów nie brakowało. Nie omieszkaliśmy o tym wspomnieć we „Wzajemnym zaufaniu” i uniesieniu: „Doświadczenie ‘środowiska Książki i Prasy’, wywodzącego się z PPS Piotra Ikonowicza, jest pod tym względem znamienne. Wydawnictwo w okresie rozruchu opierało się na prywatnych funduszach szwajcarskiego sympatyka spod znaku emigracyjnego PPS, obecnego prezesa wydawnictwa. Na dzień dzisiejszy 30 utrzymanie Instytutu Wydawniczego zapewnia swoimi zamówieniami w ramach tejże współpracy Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych – druk ‘Przeglądu Wydarzeń Związkowych’ i ‘Nowego Tygodnika Popularnego’, głównych pism OPZZ, gwarantuje Instytutowi Wydawniczemu ‘Książka i Prasa’ utrzymanie się na niełatwym przecież rynku. O wzajemnym zaufaniu świadczy stała współpraca środowisk i regularne publikacje artykułów i tłumaczeń redaktorów i współpracowników ‘Lewą Nogą’ i ‘Rewolucji’ na łamach ‘Nowego Tygodnika Popularnego’, którego redaktorem naczelnym jest Stanisław Nowakowski, jednocześnie pełniący funkcję sekretarza redakcji i zastępcy redaktora naczelnego innego pisma tego wydawniczego koncernu – ‘Kontrpropozycji’. Naczelnym ‘Kontrpropozycji’ jest nie kto inny, jak Mieczysław Krajewski, szef zespołu doradców przewodniczącego OPZZ, Macieja Manickiego. W ‘koncernie’, obok wymienionych pism związanych z OPZZ znajdują się dwa tytuły radykalnej lewicy: ‘Lewą Nogą’, niegdyś pismo zbliżone do PPS Piotra Ikonowicza, oraz nowy tytuł, ‘Rewolucja’ Zbigniewa M. Kowalewskiego. Najnowszym dzieckiem Instytutu Wydawniczego są właśnie ‘Kontrpropozycje’, które na scenę polityczną wróciły przed rokiem. Nasza krytyczna recenzja ‘Kontrpropozycji’ ukazała się 28 stycznia b.r. (‘Miraż ‘nowoczesnej lewicy’’). Próżno byłoby jednak szukać krytycznego ustosunkowania się do tej inicjatywy ze strony środowisk radykalnej lewicy współpracujących z Instytutem Wydawniczym ‘Książka i Prasa’. Tymczasem, przyjazną reklamę-recenzję ‘Kontrpropozycji’ zapewnił ‘Robotnik Śląski’ (nr 3 z marca/kwietnia 2003), podobnie jak Z.M. Kowalewski, ściśle współpracujący z mandelowcami (Komitet Międzynarodowy IV Międzynarodówki). Ten zwyczaj wzajemnego wspierania się, a raczej usłużnego wspierania chlebodawcy, współpracy opartej na wzajemnym zaufaniu, jest gwarantem nieobecności polemik. I co więcej – promocji socjaldemokratycznych ‘Kontrpropozycji’ w środowiskach pracowniczych i lewicowych, w tym również w tych radykalnych i antykapitalistycznych. Warto zaznaczyć, że ‘Kontrpropozycje’ twardo stoją na gruncie kapitalizmu, a nawet liberalizmu spod znaku Partii Demokratycznej rodem z USA i za tzw. kapitalizmem z ludzką twarzą. Są jawną agenturą kapitalistyczną w ruchu związkowym, świadomą własnych celów i interesów. ’Nowoczesna lewica’, za jaką od początku chciał uchodzić zespół ‘Kontrpropozycji’, stawia bowiem za priorytet odbudowanie mechanizmów zapewniających pokój społeczny i nadających gospodarce dynamikę wykluczają- cą odrodzenie się walki klasowej i rewolucyjnego ruchu robotniczego. O roli OPZZ na scenie politycznej nie warto wspominać. Warto natomiast odnotować, że współpraca radykałów spod znaku ‘Lewą Nogą’ i ‘Rewolucji’ gwarantuje OPZZ i ‘Nowemu Tygodnikowi Popularnemu’ legitymizację w środowiskach radykalnej lewicy, a jednocześnie pozwala, za przyzwoleniem radykałów, kontynuować kurs na demobilizację klasy robotniczej. ‘Wzajemne zaufanie’ w raczkujących środowiskach radykalnej lewicy skutkuje utratą azymutu i gwarantuje względny pokój społeczny biurokracji związkowej spod znaku OPZZ. Należy dodać, że w ramach braku wzajemnego zaufania, Instytut Wydawniczy ‘Książka i Prasa’ odmówił druku ‘Przeglądu Marksistowskiego’, planowanego tytułu Nurtu Lewicy Rewolucyjnej. Nurt tymczasem, poprzez ‘Kreta Związkowego’, podjął krytykę biurokracji związkowej, uzasadniając tym samym brak zaufania”. Wówczas zapomnieliśmy dodać, że w koncernie tym poczesne miejsce zajmuje środowisko i pismo „Bez Dogmatu”. Może nie byliśmy wówczas aż tak „dogmatyczni”, a może liczyliśmy, że nie wszyscy są aż tak nie dogmatyczni, jak Zbigniew M. Kowalewski i IV Międzynarodówka? Mniejsza o to, faktem jest, że nie szukaliśmy wówczas konfliktów z tym środowiskiem, ale to było nasze przeoczenie, bynajmniej nie ich. Konflikt przecież wisiał w powietrzu, skoro i w tym środowisku dominującą tendencją była tendencja socjaldemokratyczna. A tego dziś nikt już nie ukrywa. We „Wzajemnym zaufaniu” pozwoliliśmy sobie na krótką charakterystykę socjaldemokracji (jeszcze bez radykalnego skrzydła!): „Cechą wyróżniającą socjaldemokracji, również tej spod znaku ‘Kontrpropozycji’, jest zdrowy rozsądek i kierowanie się zasadami negocjacji. Zdrowy rozsądek i pragmatyzm podpowiadają jej, że system kapitalistyczny w Polsce jest faktem, którego nie sposób negować, a więc i burzyć się przeciw niemu. Akceptacja kapitalizmu nastąpiła zresztą już dużo wcześniej, zanim jeszcze walka o kształt ustroju została przesądzona. Socjaldemokraci nie mają bowiem w zwyczaju opierać się narastającym trendom, są na wskroś obiektywistycznie nastawieni, a więc przyjmują wyroki historii nawet wtedy, kiedy się z nimi tak do końca nie utożsamiają. Socjaldemokraci zresztą mają stale dylematy, które rozwiązują przez ustępstwa wobec wroga klasowego, co podnosi ich obiektywizm do poziomu absolutnej wiarygodności w oczach państwa burżuazyjnego, a także do poziomu… absurdu z punktu widzenia klasy robotniczej. Na zamachy na prawa pracownicze i na uderzenia w poziom życia odpowiadają nadstawianiem drugiego policzka, a potem znowu nadstawiają to jedną, to drugą stronę twarzy 31 twierdząc, że tym razem burżuazja nie odważy się uderzyć. Na ich usprawiedliwienie można tylko powiedzieć, że brak instynktu samozachowawczego tłumaczy się tym, że policzek, który nadstawiają należy nie do nich, ale do klasy robotniczej. Ogólnie słuszne postulaty poprawy doli ludzi pracy w kapitalizmie, skonstruowane przy uwzględnieniu niełatwych warunków ograniczających stawianych przez logikę produkcji kapitalistycznej, przypominają ćwiczenia gimnastyczne, które stanowią sztukę dla sztuki. Brak bowiem chęci odwoływania się do sił społecznych, które mogłyby wymusić realizację słusznych postulatów – w imię pokoju społecznego. Kardynalny błąd uczciwych socjaldemokratów polega na tym, że nawet jeśli uda im się wymyślić mechanizm dający umiarkowane korzyści pracownikom przy nie umniejszaniu interesów klasy burżuazyjnej jako całości, nie są oni w stanie sprawić, by konkurencję kapitalistyczną wygrywali wszyscy kapitaliści. O ile są w stanie przekonać pracowników o konieczności ustępstw dla ‘dobra ogólnego’, o tyle nie ma żadnej mowy o ustępstwach partykularnego kapitalisty w imię korzyści choćby klasy burżuazyjnej jako takiej – rywale tylko czekają na taki dowód ‘frajerstwa’. Byłoby to zresztą wbrew zasadom racjonalności kapitalistycznej, ustępstwem na rzecz reguł ‘komunizmu’ i Bóg wie, jakie jeszcze bezeceństwo, domagające się poświęcenia jednostki na ołtarzu abstrakcji, jaką jest społeczeństwo, czy uchowaj Boże, jakiś kolektyw. W ten sposób działanie socjaldemokracji ma charakter utopijny. Niezwykły okres państwa dobrobytu zaistniał z powodu uprzedniego napędzenia koniunktury niesłychanymi do tamtej pory zniszczeniami wojennymi i odbudową gospodarek europejskich, istnienia narzędzi interwencjonizmu państwowego wypróbowanymi w dobie przedwojennego Wielkiego Kryzysu, lęku burżuazji przed wojną i powtórzeniem totalitaryzmu faszystowskiego, który to lęk odegrał rolę ‘bicza na kapitalistów’, jakiego sama socjaldemokracja nigdy by nie odważyła się użyć, a także przykład ZSRR i krajów realnego socjalizmu. Dziś, socjaldemokracja nie ma ani takich sprzyjających warunków działania, ani takiego narzędzia wymuszającego na kapitalistach zawieszenie ich własnej konkurencji w celu maksymalizowania zysku nie tylko kosztem pracowników, ale i siebie nawzajem. Socjaldemokracja całą nadzieję pokłada więc w narzędziu interwencjonizmu państwowego i w sile państwa, który mógłby zostać wykorzystany przez lewicową ekipę u władzy. Stąd apele do władz, które w sposób niezrozumiały dla uczciwych socjaldemokratów nie spieszą z realizacją programu mającego na celu uzdrowienie gospodarki wraz z poprawą sytuacji pracowników w ramach możliwości i zdrowego rozsądku – nie obiecują kokosów przecież, ale sproletaryzowanym warstwom pracowników najemnych każda, nawet minimalna poprawa, będzie promieniem nadziei na przyszłość. Władze jednak, nawet lewicowe, nie kwapią się z realizacją postulatów, które same deklarowały w wyścigu o mandaty wyborców. ‘Lewica kawiorowa’ (nazywaną też – w trosce o adekwatność odzwierciedlenia stanu faktycznego – lewicą przy żłobie), po dojściu do władzy traci złudzenia, o ile je przedtem posiadała. Docierają do niej realia systemu kapitalistycznego, gdzie nie liczy się efekt całościowy, ale doraźna konkurencja nie oparta na żadnych zasadach czy regułach, które nie byłyby modyfikowalne z punktu widzenia maksymalizacji zysku. Oddolny nacisk na realizację programów wyborczych sprawia, że rządy ‘lewicowe’ muszą uprawiać demagogię, której przeczy realna działalność. W istocie, rolą ‘lewicowego’ rządu jest utrzymywanie w ryzach społeczeństwa, którego pauperyzacja grozi wybuchem. ‘Opozycyjno-komplementarni’ wobec ‘lewicowego’ rządu socjaldemokraci wskazują na niekonsekwencje rządu i na zagrożenia, jakie te za sobą pociągają. Ta ‘przenikliwość’, która pozwala im dostrzegać ‘niebezpieczeństwo’ dzikich strajków, nie kontrolowanych przez mechanizm kanalizowania niezadowolenia społecznego w związkach zawodowych stawia socjaldemokrację ‘zaplecza’ na pozycjach większego jeszcze wroga protestów pracowniczych niż sam rząd, który tylko ujawnia swą bezsilność. ‘Zaplecze’ cały swój wysiłek wkłada w wynajdywanie sposobów unikania ‘niebezpieczeństwa’ wyrwania się oddolnych ruchów pracowniczych spod kontroli współpracujących z patronatem związków zawodowych. Uzależniając kurs na poprawę sytuacji klasy pracowników najemnych od świadomej i dobrowolnej akcji rządu ‘lewicowego’, socjaldemokraci reprezentują stanowisko utopijne. Zakładają, że z kapitałem można się dogadać racjonalnie, pracowników da się namówić do zaciskania pasa i wystarczy słuszny program gospodarczy, który przedstawiają. Socjaldemokracja u władzy już wie, że ze strony kapitału nie można liczyć na ŻADNE ustępstwa. Pozostaje wymuszać coraz większe ustępstwa ze strony pracowników, licząc, że to wystarczy. W efekcie, okazuje się, że to pracownicy są destruktywni, ponieważ protestują, sabotując niełatwe wysiłki udobruchania burżuazji. Jednocześnie działając w oddolnych ruchach opiniotwórczych socjaldemokraci przejawiają większe możliwości oddziaływania. Ich wpływ na zniechęcanie pracowników do spontanicznej akcji na rzecz realizacji interesów swojej klasy jest dużo bardziej prawdopodobny. Stanowić oni mogą pragmatyczne skrzydło ruchu 32 związkowego. Natomiast poprzez fakt rozmiękczenia nurtów lewicy radykalnej, która szukając możliwości efektywnego działania przyjmuje opcję szerokiego (i jeszcze szerszego) pluralizmu, jest otwarta na poprawne naukowo programy socjaldemokratyczne (i ‘nowoczesnosocjalistyczne’). W efekcie więc, w ramach swoistego przegrupowania, lewica radykalna przyczynia się do odbudowy w klasie robotniczej ugruntowanej pozycji tendencji reformistycznej typu socjaldemokratycznego, dla której walka z komunizmem, z rewolucyjnym ruchem robotniczym jest podstawowym celem, ba, racją istnienia i bycia tolerowaną w państwie kapitalistycznym”. Oczywiście, radykalne skrzydło socjaldemokracji nie boi się odwoływać do mas. Nie była to oczywiście jedyna i kompletna nasza charakterystyka socjaldemokracji. Do tematu wracaliśmy nie raz, skoro socjaldemokracja miała solidną pozycję w ruchu No Global raczkującym również w Polsce, robiąc sobie zastępy kolejnych wrogów na lewicy. Z tą starą maksymą – NIE MA WROGÓW NA LEWICY – jest coś nie tak. Możemy sobą zaświadczyć, że ich nie brakuje – taka jest dziś „prawdziwa lewica”. Tymczasem Zbigniew Marcin Kowalewski budował w Polsce kolejny, „masowy”, a raczej szeroki ruch społeczny, w którym, ma się rozumieć, poczesne miejsce miała zapewnione socjaldemokracja z jej radykalnym skrzydłem. Tacy jak my, słusznie, nie budzili jego zaufania. Na rezultaty nie musieliśmy długo czekać. Na początku przestały się ukazywać „Kontrpropozycje”, ale bynajmniej nie dlatego, że przypomnieliśmy starą polemikę Ewy Balcerek z twórcą „Kontrpropozycji”, dr Mieczysławem Krajewskim. Po prostu w OPZZ zabrakło pieniędzy. Tymczasem Zbigniew M. Kowalewski wraz z Magdaleną Ostrowską przeniósł się do SLD-owskiej „Trybuny” po drodze zaliczając epizod z Ogólnopolskim Komitetem Protestacyjnym i pismem „Walka Trwa”, w czym dzielnie mu sekundowali Florian Nowicki i Stefan Zgliczyński. Na łamach „Trybuny” i jej dodatków („Impuls” pod redakcją Krzysztofa Pilawskiego i „Aneks” Przemysława Szubartowicza), lansowana przez Magdalenę Ostrowską i Kowalewskiego „prawdziwa socjaldemokracja” przybrała wręcz twarz radykalną, tworząc pomost do Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień ’80” i Polskiej Partii Pracy, która okazała się najlepszym medium w rękach mistrza nie tylko iluzji, ale i instytucjonalizacji nowej radykalnej lewicy przy pomocy, znanej już nam socjaldemokracji, choćby nawet w wydaniu Fundacji im. Róży Luksemburg. Teraz Zbigniew Marcin Kowalewski mógł wyłożyć wszystkie karty, a miał nawet asa w rękawie. Tym asem był nie Daniel Podrzycki, a nawet nie Bogusław Ziętek, który jak doskona- ły aktor wcielił się osobiście w rolę medium, ale „partyzant, ubek, profesor” Ryszard Nazarewicz, aktualny członek Stowarzyszenia Marksistów Polskich i ZBOWiD, profesor zwyczajny historii, były członek PPR i PZPR, były pracownik naukowy Instytutu Historii Ruchu Robotniczego Akademii Nauk Społecznych przy KC PZPR, były podpułkownik MO, zastępca szefa Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego dla miasta stołecznego Warszawy, były żołnierz Gwardii Ludowej, były oficer do spraw informacji w III Brygadzie im. Józefa Bema AL, były szef informacji i wywiadu Okręgu Częstochowa AL, uczestnik walk z reakcyjnym podziemiem, były naczelnik Wydziału V Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi, skąd zresztą pochodzi Kowalewski. Bilans minionej epoki Zanim przejdziemy do kolejnych konkretów, warto pokusić się o szersze podsumowanie. Takim bilansem minionej epoki był nasz artykuł dotyczący “Solidarnościowego dziedzictwa ‘lewicowego komunizmu’” (z 26 sierpnia 2005 r.), w którym wyłożyliśmy kawę na ławę: „W wyniku II wojny światowej powstał, co prawda, obóz ’socjalistyczny’, ale nie nastąpiła rewolucja socjalistyczna, jak przewidywał Trocki i jego uczniowie. Dwuznaczny sukces Stalina podkopały rewelacje XX Zjazdu KPZR, ale bynajmniej nie wzmocniły, wbrew oczekiwaniom, nurtu rewolucyjnego bolszewickotrockistowskiego. Trockizm dzielił się coraz bardziej, m.in. ze względu na ocenę tego, czym był ZSRR – zdegenerowanym państwem robotniczym, państwowym kapitalizmem czy może biurokratycznym kolektywizmem. Te scholastyczne dysputy nie prowadziły do rozstrzygnięć, choć zapewne pozwalały w niektórych przypadkach na dokonywanie wartościowych analiz politycznych, szczególnie krytycznych. Z drugiej strony, zachodnie stalinowskie partie komunistyczne ewoluowały w kierunku eurokomunizmu, czyli opartego na poszanowaniu demokracji burżuazyjnej paktu z establishmentem. W tych warunkach, alternatywą programową dla skrajnej lewicy stał się nurt lewicowego komunizmu, marginalny w latach 20., ale zyskujący niewspółmierną wagę na podłożu klęski Rewolucji Niemieckiej lat 1918-1919, istniejący głównie w Niemczech i w Holandii. Kierunek ten zyskał na znaczeniu w latach 60. i 70. XX wieku jako kierunek samorządowy (autogestion), szczególnie popularny we Francji i Wielkiej Brytanii, ale też znajdujący wyraz we włoskim operaismo. Jego cechą szczególną była wiara w spontaniczność masowego ruchu proletariackiego oraz gwałtowna nienawiść do tradycji leninowskiej utożsamianej z biurokratyzmem Stalina. Pomimo znanego stanowiska Trockiego wobec anarchistów i 33 lewicowych komunistów, posttrockiści wraz z nową radykalną lewicą po 1968 r. przyjęli opcję samorządową rozumianą jako alternatywa dla scentralizowanej partii ‘nowego typu’. Wybuch ruchu ‘Solidarności’ był odczytywany w tej samej optyce jako kolejny przejaw spontanicznej działalności mas, które chcą zrzucić jarzmo biurokratyzmu. Rewizjoniści marksizmu po wschodniej stronie ‘żelaznej kurtyny’ byli zasadniczo klonami nowej radykalnej lewicy po jej zachodniej stronie. Naturalna była więc współpraca Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki z działaczami KOR-u. W owym spontanicznym ruchu masowym nie musieli więc odczuwać żadnego dyskomfortu związanego z brakiem siły kierowniczej (rewolucyjnego kierownictwa). Reszta – czyli dojrzewanie mas do świadomości ‘prawdziwie socjalistycznej’ – miała być efektem czasu, a niewiara w łatwość tego procesu – dowodem na niewiarę w potencjał tkwiący w masach. W końcu zdyskredytowała się ponoć całkowicie leninowska zasada ‘wnoszenia świadomości’ jako uzasadnienie totalitarnego panowania nad klasą robotniczą. Ruch przyjął samorządowy program (Rzeczypospolitej Samorządnej) na swoim I Zjeździe stając się, jak pisze Zbigniew Marcin Kowalewski, czymś na kształt Rady Robotniczej. W tym czasie nawet Leszek Balcerowicz doradzał, jak przekształcić przedsiębiorstwo w zakład samorządowy. Powstaje sieć samorządowa, Region Łódzki organizuje aprowizację ludności – jednym słowem, mamy powtórkę zadań rad robotniczych z lat 19171918. Nastroje są takie, że nawet późniejsi liberałowie nie mają odwagi ujawnić swych poglądów (albo jeszcze się one w nich nie wykrystalizowały). [Są oczywiście wyjątki: Janusz Korwin-Mikke i Stefan Kurowski, ale wyjątek potwierdza regułę]. Jednak podobnie, jak i w rewolucjach z początku stulecia, sytuacja nie stoi w miejscu. Opozycja polityczna zaczyna się różnicować. Dzięki polityce rządu ‘komunistycznego’ prawica ma dużo większe możliwości niż lewica marksistowska. Z prawicą zaczyna się flirt w ramach perspektywy ‘miękkiego lądowania’, natomiast niepokorna lewicowa opozycja mogłaby te plany pokrzyżować. Stan wojenny przeciął i tak bardzo słabe działania w kierunku powstawania takiej lewicowej (a tym bardziej robotniczej) opozycji. Dla Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki opozycja leninowska jest synonimem stalinizmu, co trockiści dają wyraźnie odczuć. Natomiast zagrożenie prawicowe jest, zgodnie z tradycjami historycznymi Rewolucji Niemieckiej – skutecznie minimalizowane. W końcu masy OBIEKTYWNIE są lewicowe i prosocjalistyczne, więc oczyszczą się samoistnie z prawicy, tylko trzeba w to wierzyć. Wiara w masy i siłę lewicy na Zachodzie również prowadziła do innego błędu, a mianowicie do stawiania na kalki i filie zachodnich organizacji, a nie na zalążki ruchu krajowego. Próby popierania ‘linii fabryk’ (W. Frasyniuka) z taktyką strajku czynnego w stanie wojennym okazują się całkowitym nieporozumieniem. Po stanie wojennym, w świadomości mas nie było miejsca na subtelne różnicowania – komuniści ogłosili wojnę, to będą ją mieli. W ‘Solidarności’ ujawniły się siły skore, aby przyjąć pomoc już nie z lewej strony, ale z prawej. Sytuacja rodzi wykonawców. Szczególnie, kiedy nie istnieje zorganizowany opór”. W artykule tym nie omieszkaliśmy również wspomnieć o szczegółach, a zwłaszcza o tym, jak sprawa wyglądała na Zachodzie. Opisywał ją zresztą sam mistrz obiektywizmu (Z.M. Kowalewski, „Opowiem, jak było”, „Trybuna”/”Impuls” z 25 sierpnia 2005 r., ss. 11-12), charakteryzując współpracę z centralą związkową CFDT: „Kierownictwo CFDT musiało rywalizować na tym polu [popierania 'Solidarności'] z lewicowo-radykalną opozycją wewnątrzzwiązkową. Wszystkie nurty tej szerokiej i dynamicznej opozycji – członkowie IV Międzynarodówki, anarchiści i wolnościowy, lewica socjalistyczna i alternatywna – były zaangażowane w poparcie dla ‘Solidarności’, toteż nie pozwalały centrali zasypiać gruszek w popiele i deptały kierownictwu po piętach. W Powszechnej Konfederacji Pracy (CGT) wrzało. Wbrew kierownictwu, które było w rękach komunistów, mnóstwo zakładowych i terenowych organizacji deklarowało poparcie dla ‘Solidarności’. ‘Liberation’, wówczas najbardziej lewicowy dziennik francuski, codziennie publikował długie listy dołowych organizacji CGT, które wyłamywały się w ‘kwestii polskiej’. Ale w CFDT opozycja była, jak widać, zorganizowana, natomiast w CGT Z.M. Kowalewski działał na zasadzie jednolitego frontu robotniczego od dołu (i tylko od dołu, bo od góry to nawet by nie chciał). Problem w tym, że brak własnej, niezależnej organizacji powoduje, że nawet świetna współpraca z CFDT nie pomogła Kowalewskiemu w walce z Milewskim o Komitet Solidarności z ‘Solidarnością’. Masy, nawet jeżeli miały wątpliwości, dały posłuch sile zorganizowanej, albo też siła zorganizowana wymusiła ten posłuch na masach (wymusiła, bo mogła, tak jak w Rewolucji Niemieckiej i jak w Rewolucji Październikowej – z tym, że w tej ostatniej zorganizowani byli bolszewicy). Ale przecież wciąż popierały ‘Solidarność’ i walczyły z biurokratycznym reżymem, a to było wszak najważniejsze. Masy nie zrozumiały dialektyki, która jest algebrą rewolucji, i nie poparły Kowalewskiego w wystarczającej sile, kiedy tylko znalazł się poza ‘Solidarnością’. Masy bowiem idą zazwyczaj za głównym nurtem (dlatego są masami). Rozżalenie Z.M. Kowalewskiego ma jeszcze jeden wymiar. W tym samym czasie, kiedy borykał się ze swoimi kłopotami i był zwalczany niewybredną metodą pomówień ze strony byłych kolegów z 34 ‘Solidarności’ (oskarżania o agenturalność), jednocześnie sam zwalczał Grupę Samorządności Robotniczej (sic!) [wystarczyło tylko publicznie nie wymieniać nazwy grupy] na podstawie pomówień o rzekomy stalinizm i sekciarstwo (J. Allio, współpracownica ZMK, posunęła się nawet do oskarżeń o agenturalność). W imię poronionej i ‘masowej’ inicjatywy (Robotnicza Partia Rzeczpospolitej Samorządnej) w okresie odwrotu ruchu, w stanie wojennym, Zjednoczony Sekretariat wraz ze swymi emisariuszami (polska redakcja ‘Inprekora’ w osobach: Z.M. Kowalewski, Cyryl Smuga, Jacqueline Allio i w kraju: Stefan Piekarczyk) wsparł rozłam w GSR. Efekt – kompromitacja mitomańskiej inicjatywy Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczypospolitej. Dziś, Kowalewski publikuje swoje wspomnienia o epoce ‘Solidarności’ w ‘Impulsie’, dodatku do ‘Trybuny’. Jego uczennica, Magdalena Ostrowska, w tym samym ‘Impulsie’ (M. Ostrowska, ‘Olejniczak imienia Lenina’, ‘Trybuna’, jak wyżej) prezentuje znajomą tradycję myślenia i działania. Otóż dowodzi ona, że w obliczu krystalizowania się prawej strony sceny politycznej, SIŁĄ OBIEKTYWNYCH PRAW NATURY musi wykrystalizować się strona lewa. Na takie tory skieruje podobno SLD siła logiki i politycznej kalkulacji, albowiem to SLD najwyraźniej przypadnie rola inkubatora rewolucyjnej lewicy. Zapleczem i uwiarygodnieniem takiego przegrupowania będzie ruch samorządowy. Koncepcja niczego sobie. Problem w tym, że podobnie jak w latach 1980-81 ruch ten buduje się na przemilczeniach i niedopowiedzeniach – we współpracy z anarchistami i anarchosyndykalistami, którzy nie zmienili poglądu na bolszewizm i partię. Samo zaś przewidywane przesunięcie w SLD jest oparte na… sentymencie do PRL, co po 25 latach stanowi ciekawy kontrapunkt w ewolucji ideowej Z.M. Kowalewskiego. Co najważniejsze jednak, nie ma wciąż przewartościowania starej koncepcji ruchu samorządowego (autogestion) z wyjaśnieniem jej korzeni i istoty oraz odrzucenia jej antybolszewickiego ostrza i fundamentu”. Kończąc podsumowanie, zaznaczyliśmy: „Obawiamy się, że za dziesięć lat będziemy świadkami kolejnych, rocznicowych zdziwień Z.M. Kowalewskiego”. W końcu do tego tylko prowadzi OBIEKTYWNA DYNAMIKA REWOLUCYJNA RUCHU SPOŁECZNEGO, czyli obiektywna dynamika rewolucyjna „Solidarności”, która „SIŁĄ RZECZY” podobno obejmuje wszystkie bez wyjątku „zakładowe i międzyzakładowe struktury podziemnej ‘Solidarności’, działające wśród załóg fabrycznych”, w tym również „wszystkie ogniwa ’społeczeństwa podziemnego’, działające na ‘linii fabryk’”. Pojawił się jednak i czynnik subiektywny – całkiem ludzki. Cyryl Smuga po opuszczeniu kraju po 1968 r., nie z własnej przecież woli i pod rodowym nazwiskiem, pałał chęcią zemsty, w imieniu swoim i rodziny. Nic zatem dziwnego, że banita przystał do najbardziej nieprzejednanych, czyli trockistów. Poza tym trudno mu było cokolwiek zarzucić. To przecież takie ludzkie. Zresztą ludzkie to było chłopisko. Poza ksywką Cyryl Smuga miał jeszcze drugą na łamach „Inprekora” – Jacek Mały. I faktycznie, mało on komu wadził, chyba tylko Ludwikowi Hassowi, który nie chciał uznać go za trockistę, podobnie zresztą jak Zbigniewa M. Kowalewskiego. Ale co mieli polscy vargiści do Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki, skoro nawet na swoim podwórku nie potrafili zrobić porządku – zagraniczna redakcja „Walki Klas” miała przecież z grubsza podobny stosunek do PRL, „Solidarności” i tzw. demokratycznej i niepodległościowej opozycji, co redakcja „Inprekora”. Nic dziwnego, że Stefan Bekier, a nawet polscy vargiści, których tak wiele różniło ze Zjednoczonym Sekretariatem i zagraniczną redakcją „Walki Klas”, po rozpadzie ich międzynarodowej tendencji przystąpili „gremialnie” do IV Międzynarodówki, chyba w najgorszym jej okresie, gdy ona właśnie „zeszła do piekieł lat 1985-1995″ (ostatnie dziesięciolecie „czwórki” pod wodzą Ernesta Mandela), o czym wspomina jej osobisty kronikarz, Francis Vercammen, sporządzając bilans XV Kongresu IV Międzynarodówki na łamach francuskojęzycznego wydania „Inprekora”. Pod koniec życia również Ludwik Hass chciał nade wszystkim być uznanym przez największą międzynarodową tendencję trockistowską. Faktycznie po śmierci doczekał się od swej Międzynarodówki i osobiście od Darka Zalegi tytułu kaprala, o czym już pisaliśmy. Bliskie spotkania trzeciego stopnia Koniec lat 80. XX wieku to przede wszystkim dezintegracja obozu tzw. realnego socjalizmu, której wbrew oczekiwań zwolenników IV Międzynarodówki nie towarzyszył burzliwy rozwój organizacji trockistowskich. Od połowy lat 80. kryzys przeżywa nawet największa tendencja trockistowska, zwana Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki, mniejsze tendencje międzynarodowe działające także w Polsce ulegają dezintegracji. Na ich miejsce przychodzą jednak nowe. Los taki spotkał vargistów. Ich polscy zwolennicy zgrupowani wokół nieistniejącego już pisma „Jedność Robotnicza” wstępują w tej sytuacji do utworzonego jesienią 1988 r. Nurtu Lewicy Rewolucyjnej PPSRD, który założyli zwolennicy Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki zaraz po wejściu do partii Ikonowicza. Tradycyjnie w miarę niezależnej pozycji pozostał nestor polskiego trockizmu prof. Ludwik Hass, który nie bardzo chciał się podporządkować do niedawna zwalczanej tendencji, której polskich przedstawicieli nie uważał nawet za trockistów. Ale cóż miał robić. Chyba w ostatnim akcie despe- 35 racji postanowił sprowadzić do Polski spartakusowców, żeby ponownie spluralizować nieco krajowy trockistowski zaścianek. Jakoś nie bardzo mógł w tym temacie liczyć na syna, który wraz z Maćkiem Guzem znalazł się właśnie w PPS-Rewolucja Demokratyczna. Nie bardzo mógł grać na dwie strony. Ale trzeba było przynajmniej poszerzać horyzonty, by w ogóle przebiła się jakaś pryncypialna krytyka z pozycji rewolucyjnej lewicy Podziemnej Solidarności. W tym temacie nie mógł liczyć na Zjednoczony Sekretariat IV Międzynarodówki, ani na własnego syna, którego pozycja w NLR była z oczywistych względów i zaszłości zbyt słaba. Pomysł zainstalowania w Polsce spartakusowców miał zapewne swoje dobre strony, z którymi jakimś cudem jednak się nigdy nie zetknęliśmy. Oto jak to epokowe wydarzenie, porównywalne ze sprowadzeniem krzyżaków do Polski, wspomina oficjalny organ Międzynarodowej Ligi Komunistycznej: „Hass odegrał kluczową rolę w pozyskaniu działaczy-założycieli Spartakusowskiej Grupy Polski dla trockizmu, jakim go wtedy pojmowali. Ich Ruch Młodej Lewicy (RML), który zawiązał się w 1988 r., był amorficznym ugrupowaniem ‘rodziny lewicowej’, złożonym głównie z członków stalinowskich organizacji młodzieżowych. Nasi przyszli członkowie znani byli z ożywienia zapomnianej rewolucyjnej tradycji internacjonalistycznej upamiętniania ‘Trzech L’ (Lenin, Luksemburg, Liebknecht). Dzięki Ludwikowi Hassowi udało się im zdobyć trzymany w ukryciu egzemplarz tłumaczenia na polski ‘Zdradzonej rewolucji’ Trockiego i doprowadzić do jej opublikowania w końcu lat osiemdziesiątych przez stalinowską organizację młodzieżową ZSMP. W wyniku dyskusji w latach 198990, RML został odrzucony przez stalinofobicznych mandelowców z nietrafnie nazwanego Nurtu Lewicy Rewolucyjnej (NLR), jednej z grup współodpowiedzialnych za popieranie sił kontrrewolucji kapitalistycznej w Polsce. To Ludwik Hass był osobą, która w lipcu 1990 r. poznała działacza RML z przedstawicielem MLK, który wtedy odwiedził Warszawę. Towarzysz z MLK przywiózł egzemplarze ‘Listu do polskich robotników’ z maja 1990 r., wydanego przez niemiecką sekcję MLK (tłumaczenie na angielski: WV nr 504, 15 czerwca 1990), który ostrzegał przed kontrrewolucyjnym zagrożeniem, jakie reprezentował rząd solidarnościowy i wzywał do powrotu do perspektywy proletariackiego internacjonalizmu uosabianego przez Różę Luksemburg. Wynikiem tamtego spotkania i następnych dyskusji z MLK było porozumienie programowe i utworzenie w październiku 1990 r. Spartakusowskiej Grupy Polski. SGP i MLK różniły się z Ludwikiem Hassem w kwestii kontrrewolucyjnego charakteru ‘Solidarności’, który był widoczny od czasu pierwszego zjazdu krajowego ‘Solidarności’ we wrześniu 1981 r. Wtedy wezwaliśmy: ‘Zatrzymać kontrrewolucję ‘Solidarności!’’ Hass utrzymywał, że decydująca zmiana klasowego charakteru ‘Solidarności’ nastąpiła w wyniku późniejszego stłumienia ‘Solidarności’ przez rząd w grudniu 1981 r. W rzeczywistości narzucenie przez stalinowski reżim Wojciecha Jaruzelskiego przejściowego stanu wyjątkowego, którego wtedy broniliśmy, utrąciło kontrrewolucyjną próbę sięgnięcia po władzę przez ‘Solidarność’. SGP odrzuciła również ideę ‘rodziny lewicowej’ jako przeciwstawną koncepcji leninowskiej partii awangardowej. W jakiś czas po kontrrewolucji lat 1989-90 Hass powiedział SGP, że MLK miała rację jeśli chodzi o klasowy charakter ‘Solidarności’. Lecz wyrażając swój polski nacjonalizm, powiedział on, że był to po prostu ‘strzał w dziesiątkę’ i że ‘my tutaj lepiej znamy nasze podwórko’. Jednak nasze stanowisko było wynikiem analizy opartej na trockistowskim programie bezwarunkowej obrony militarnej zdeformowanych i zdegenerowanego państw robotniczych i walki o proletariacką rewolucję polityczną w celu obalenia stalinowskich biurokracji, jak to dokumentuje broszura Spartacista z października 1981 r. pt. ‘Solidarność: Polish Company Union for CIA and Bankers’ (‘’Solidarność’: żółty ‘związek zawodowy’ na rzecz CIA i bankierów’), opublikowana w zeszłym roku po polsku przez SGP. Pomimo swego programowego rewizjonizmu Ludwik Hass spełnił rolę nauczyciela i katalizatora trockizmu w Polsce, i wniósł wkład w odbudowanie tutaj ciągłości trockizmu, zerwanej przez stalinowskie krwawe czystki i nazistowską okupację. Będziemy o nim pamiętać za tę przysługę oddaną sprawie proletariackiej (‘Pamięci polskiego socjalisty Ludwika Hassa, 1918-2008’, ‘Workers Vanguard’, nr 914 z 9 maja 2008 r.)” W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej, choć w przeciwieństwie do polskiego historiografa trockizmu, Dariusza Zalegi, organ MLK w istotny sposób nie mija się z prawdą. Przygotowania do tej wizyty trwały od pewnego czasu. Pomysłodawca liczył się z różnymi ewentualnościami. W związku z tym przygotował również rezerwowe spotkanie przedstawicieli ICL z Grupą Samorządności Robotniczej, znanej z krytycznego podejścia do “Solidarności”. Niemniej już pierwsze spotkanie w hotelu “Warszawa” zakończyło się pełnym sukcesem. Wychowankowie Ludwika Hassa z ZSMP-owskiego Ruchu Młodej Lewicy, Andrzej Rękas i Robert Kercher, z mety zgodzili się wejść do ICL i stworzyć w Polsce Spartakusowską Grupę Polski, która formalnie powstała parę miesięcy później. Okazało się, że rozmowa z nami nie miała dla ICL już sensu. Została zatem po kurtuazyjnej wymianie zdań i informacji o decyzji powołania w Polsce sekcji ICL na bazie Ruchu Młodej Lewicy i naszych 36 niestosownych zapewne replikach odwołana. Zapewne to nieistotne, ale ICL reprezentowało wówczas dwóch przedstawicieli, którzy tradycyjnie mówili jednym głosem, nie zrażając się specjalnie informacjami, że mityczny Ruch Młodej Lewicy kończy się na osobach przez nich właśnie poznanych i nie ma szans rozwojowych. Pozostali działacze RML odeszli w polityczny niebyt, albo znaleźli się w GSR. Z tego też powodu byliśmy dla Rękasa i Kerchera wrogiem numer jeden, bezpośrednią konkurencją. Lojalność już na wstępnym etapie wydawała się nam jednak zdumiewająca. Zdumieniom nie było zresztą końca, gdy delegacja ICL wraz z nowym nabytkiem udała się na nie cierpiące zwłoki rozmowy do hotelowego numeru wynajmowanego przez gości z innego, “lepszego” niewątpliwie świata. Z perspektywy czasu możemy jedynie stwierdzić fakt oczywisty – według Ludwika Hassa nasze poglądy i postawa predysponowały nas do pewnego stopnia nawet do współpracy z ICL (MLK). Już wówczas było widać jak bardzo się mylił. Błędu tego nie zdołał on jednak naprawić. Rękas i Kercher przeszli wkrótce przyśpieszone pranie mózgów, a raczej odpowiednich zamienników, którymi się dotychczas posługiwali. Rezultaty były zdumiewające. Czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy. Spotkanie drugiego, czy wręcz trzeciego stopnia odbyło się przy okazji powołania przez nas KOALICJI “NA LEWO OD PPS”, 24/25 listopada 1990 r. (w dni wyborów), na które to spotkanie przybyli również świeżo upieczeni spartakusowcy, tylko po to by zaprosić nas na własne – zorganizowane w sali konferencyjnej hotelu “Solec”. Z zaproszenia tego nie omieszkaliśmy skorzystać. Poza przedstawicielami GSR na spotkanie udała się również emisariuszka innej tendencji trockistowskiej, LIT (CI), Elżbieta Jezierska. To była cała zgromadzona publiczność. Niedzielny wykład, który miał być częścią “spotkania dyskusyjnego”… “o masowy robotniczy opór przeciw kapitalistycznej restauracji; o polityczną rewolucję proletariacką dla pozbycia się stalinowskich biurokracji, zanim one zdążą wszystko sprzedać imperialistom!; o rewolucyjną jedność polskich, niemieckich i radzieckich robotników!” oraz przeciw “kontrrewolucyjnej ‘Solidarności’ w służbie MFW, Watykanu i bankierów!” prowadził Andrzej Rękas, który w pełni i bezkrytycznie utożsamiał się już ze stanowiskiem MLK we wszystkich kwestiach, włącznie ze stosunkiem do “Solidarności” i wyprowadzeniem wojsk radzieckich z Afganistanu. Wspomagała go całkiem bezpośrednia Amerykanka, która po spotkaniu zaprosiła nas do numeru hotelowego na wódkę i dalsze rozmowy. Z czego nie skorzystaliśmy. Łatwość, z jaką spartakusowcy pokonywali problemy techniczne i organizacyjne miała jednak swoją piętę achillesową. Słaba była bowiem polska i warszawska sieć hoteli, którą poznaliśmy wkrótce współpracując ze Stanisławem Jagiełło, przewodniczącym Federacji Pracowników Turystyki i Hotelarstwa oraz Związku Zawodowego Pracowników raptem trzech hoteli, które z trudem opierały się prywatyzacji, w tym hotelu „Grand” w Warszawie, mimo finansowego i ideowego wsparcia ze strony spartakusowców. Tym zresztą Spartakusowcy nie musieli się zbytnio przejmować, dysponując odpowiednią gotówką. Mogło to jednak razić tubylców, skoro nawet emisariuszka Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki, J. Allio, korzystała z gościnności robotniczej rodziny na warszawskiej Pradze, zaś emisariuszka LIT (CI) wynajmowała skromne mieszkanie w robotniczej dzielnicy Wola. „Prawdziwi rewolucjoniści” na drobiazgi nie zwracali jednak uwagi. Tak naprawdę nie interesowało ich nawet zdanie tubylców w dowolnej kwestii, w tym również w kwestiach krajowych – ocenie stanu wojennego, „Solidarności” i pozostałych ugrupowań lewicowych. Nas nie chcieli nawet słuchać. Oni wszystko wiedzieli lepiej i nie mieli żadnych, ale to żadnych wątpliwości. Nic zatem dziwnego, że w Spartakusowskiej Grupie Polski, poza dwoma nawróconymi tubylcami, przeważał pod każdym względem, nie tylko ilościowym, element napływowy. Historia SGP zależna była pod każdym względem od takich właśnie przypływów i odpływów zagranicznych spadochroniarzy. Niewrażliwość Spartakusowców na argumenty tubylców rzucała się w oczy nawet w takiej kwestii jak ocena stanu wojennego. Spartakusowcy na tej niwie pobili słynne w latach 1980-1981 Katowickie Forum Partyjne i Katowickie Seminarium MarksistowskoLeninowskie z Wsiewołodem Wołczewem na czele, z którym mieliśmy okazję wkrótce osobiście się zetknąć, prowadząc działania na organizacje lewicy postpezetpeerowskiej (m.in. Stowarzyszenie Marksistów Polskich i Związek Komunistów Polskich „Proletariat”), w których to działaniach czasem współpracując z Ludwikiem Hassem konkurowaliśmy jedynie ze SGP. Warto pamiętać, że nawet Wsiewołod Wołczew, przewodniczący katowickiego oddziału SMP, „od pierwszych chwil wprowadzenia stanu wojennego uważał, że nie został on wprowadzony w celu obrony socjalizmu, lecz obrony interesów uprzywilejowanej warstwy zarządzającej i kompromitacji socjalizmu” (”Towarzysz. Życie i poglądy doc. dr hab. Wsiewołoda Wołczewa”, portal internetowy Stowarzyszenia Marksistów Polskich). Nawet w sprawie oceny “Solidarności” miał on niekontaktowe ze Spartakusowcami zdanie, skoro uważał, że “Ogromną rolę proletariatu potwier- 37 dzają wydarzenia po roku 1980 – siły kontrrewolucji nie zdołałyby odnieść przejściowego zwycięstwa nad socjalizmem, gdyby nie zdobyły poparcia większości klasy robotniczej. Utrzymywanie władzy politycznej przez obóz postsolidarnościowy, wspierany przez kapitał międzynarodowy, jest możliwe pod warunkiem ciągłego podsycania ideowo-politycznego i ekonomicznego rozbicia klasy robotniczej, roztaczania przed nią demagogicznych obietnic, zastraszania jej podstawowych oddziałów oraz dyskryminacji i oczerniania w środkach masowego przekazu rewolucyjnych ugrupowań politycznych, posiadających alternatywę programową” (tamże). Było oczywistym, że w latach 90. polska grupa ICL nie miała najmniejszych szans na zakorzenienie się w kraju. Co wkrótce potwierdziło się w praktyce. W październiku 1990 r. ukazał się pierwszy numer „Platformy spartakusowców”, powołanej na bazie wrocławskiej „Platformy”, “pisma teoretyczno-programowego Ruchu Młodej Lewicy”. Z teorii i programu Ruchu Młodej Lewicy pozostało w nowym wydaniu „Platformy spartakusowców” tylko „Trzy L”. Znalazł się zaś w niej przywieziony latem „List do polskich robotników”, reklama ICL, atak na współpracujących z nami „morenowców” (LIT CI), których „odziedziczyliśmy” po PPS-RD, „Porozumienie między Ruchem Młodej Lewicy z Polski i ICL” oraz parę artykułów będących w istocie przedrukami z prasy tej międzynarodowej tendencji, jak: „Rozbić plan 500 dni Jelcyna-Gorbaczowa”, wspomniany już artykuł „Morenowcy – adwokaci imperializmu”, „Rozbijmy ataki na prawa aborcyjne!” i „Złamać blokadę Iraku!”. Numer uzupełniała wkładka „O OPÓR ROBOTNIKÓW PRZECIW CZWARTEJ RZESZY!” z „programem walki spartakusowców” w Niemczech, który jednocześnie miał być zapewne wzorem dla Polski. Zygzaki na drodze do „partii robotniczej” Jest połowa roku 2005. Zbigniew Marcin Kowalewski snuje właśnie wspominki na łamach „Impulsu”/”Trybuny” (Z.M. Kowalewski, „Opowiem, jak było”, „Trybuna”/”Impuls” z 25 sierpnia 2005 r., ss. 11-12). W tym samym numerze jego wychowanka i współpracowniczka przedstawia kuriozalną taktykę w artykule o wiele mówiącym tytule „OLEJNICZAK IMIENIA LENINA”. Główna teza brzmi jak wystrzał z „Aurory” – oczywiście ślepymi pociskami. Autorka prezentuje znajomą tradycję myślenia i działania mistrza obiektywizmu, i dowodzi, że w obliczu krystalizowania się prawej strony sceny politycznej, SIŁĄ OBIEKTYWNYCH PRAW NATURY, musi wykrystalizować się strona lewa. Na takie tory skieruje podobno SLD siła logiki i politycznej kalkulacji, albowiem to SLD najwyraźniej przypadnie rola inkubato- ra rewolucyjnej lewicy. Zapleczem i uwiarygodnieniem takiego przegrupowania będzie, oczywiście, lansowany przez mistrza ruch samorządowy. Miesiąc później, Zbigniew Marcin Kowalewski wraz ze swą współtowarzyszką wykona kolejny zygzak. Zygzaków takich wszakże nie brakowało na jego drodze politycznej. Jeszcze wczoraj popierał wraz z pismem „Walka Trwa” Ogólnopolski Komitet Protestacyjny z siedzibą w Ożarowskich „Kablach”, a przedtem, wraz z całą swoją KiP-owską ekipą, zainstalował się w OPZZ i w „Nowym Tygodniku Popularnym”, dokąd przeniósł się po długim, miłosnym uniesieniu i szczytującym okresie przewodniczenia paryskiemu komitetowi „Solidarności z ‘Solidarnością’”. Po powrocie do kraju Kowalewski, już jako członek Nurtu Lewicy Rewolucyjnej, miotał jakiś czas między „Solidarnością Pracy” (czy Unią Pracy) a PPS, gdzie w końcu wylądował, aby w 2002 r. wrócić wreszcie do swej koncepcji budowy ruchu społecznego w ramach Frontu Lewicy i inicjatywy internetowego „Czerwonego Salonu”. Konceptualnie „OLEJNICZAK IMIENIA LENINA” konkurował w radykalizmie już tylko z mniej rewolucyjnymi pomysłami Sławka Sierakowskiego na nowolewicową renowację ideowego oblicza Sojuszu Lewicy Demokratycznej z odmłodzonym kierownictwem na czele. Wokół „Impulsu” i „Aneksu”, dodatków do niezależnej SLD-owskiej „Trybuny”, zgrupowała się wówczas nieomal cała lewicoworadykalna śmietanka, ma się rozumieć z Magdaleną Ostrowską i Zbigniewem Kowalewskim na czele. Ale tylko oni i grantowcy swój los jednoznacznie wiązali wówczas z SLD i OPZZ, przypadek z OKP traktując jako eksperyment i odstępstwo od zasadniczej linii postępowania. Inicjatorem zwrotu na OKP i pismo „Walka Trwa” był zresztą Florian Nowicki, który najwyraźniej potrzebował instytucjonalnego wsparcia ze strony środowiska „Książki i Prasy” i „człowieka-instytucji”, jakim Zbigniew M. Kowalewski był wówczas i pozostaje w oczach radykalnej lewicy. Kolejny zygzak wiązał się bezpośrednio ze śmiercią Daniela Podrzyckiego, przewodniczącego Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień ’80” i Polskiej Partii Pracy. Pomostem do PPP i „Sierpnia ’80” okazała się bardzo przydatna w kampanii wyborczej „Trybuna”, która z tej okazji sporo miejsca poświęcała Danielowi Podrzyckiemu i Bogusławowi Ziętkowi. Budową mostu zwodzonego zajęła się osobiście Magdalena Ostrowska. Zbigniew M. Kowalewski mógł również liczyć na pomocną dłoń „Nowego Robotnika”, pisma redagowanego przez innego zwolennika IV Międzynarodówki, Dariusza Zalegę, kolegę Zbigniewa M. Kowalewskiego jeszcze z czasów Nurtu Lewicy Rewolucyjnej, drugiej w historii, polskiej sekcji IV Międzynarodówki. Wystarczyło tylko wszystko zgrać. Z 38 tym zresztą było zawsze najwięcej kłopotów, czego ostatnim przykładem był falstart Frontu Lewicy. Tym razem jednak była do dyspozycji sprawdzona ekipa, zaprawiona już w potyczkach w OKP i w „Walce Trwa”. Z poparcia Daniela Podrzyckiego i „Sierpnia ’80” wyłamał się tylko Stefan Zgliczyński, który na łamach „Lewej Nogi” dał temu wyraz w artykule wstępnym o wymownym tytule „Mdłości” („Lewa Noga” nr 17/2005). Przemysław Wielgosz nie protestował otwarcie. Niebywałą wprost okazją do skoku w nieznane stała się właśnie śmierć Daniela Podrzyckiego. Kowalewski nie próżnował. Opóźnił druk „Rewolucji” i przeredagował numer pod nową linię i nowe zadania, w których niepoślednią rolę odgrywał KPiORP i eliminacja „niekonstruktywnej” konkurencji. Do tej ostatniej Kowalewski zaliczył, oczywiście, Nową Lewicę Piotra Ikonowicza (zwłaszcza że wewnątrz niej był już jedną nogą, choć jeszcze nieformalnie, Nurt Lewicy Rewolucyjnej, z którym Kowalewski, po rozstaniu, był na noże) oraz, co zrozumiałe, swoich odwiecznych wrogów z GSR, których Kowalewski od czasu pamiętnej dyskusji wokół Frontu Lewicy i „Czerwonego Salonu” pieszczotliwie zwał B.B. (patrz: dyktatura.info – Zbigniew M. Kowalewski, Magdalena Ostrowska „W poprzek – ością w gardle”, 29 lipca 2002 r.) Plan był prosty i przemyślany w każdym nieomal szczególe. Pierwsze 100 stron czwartego numeru „Rewolucji” zawierało wazeliniarski blok poświęcony pamięci Daniela Podrzyckiego – o zmarłych nie mówi się przecież źle – składający się z wyboru pism i wypowiedzi Daniela pod znamiennym tytułem „Praca, godność, sprawiedliwość”. Blok zamykały artykuły „Idei nie zabiją. Pamięci Daniela Podrzyckiego” Magdaleny Ostrowskiej oraz „Śmierć na drodze do partii robotniczej” Zbigniewa M. Kowalewskiego, w którym nie przypadkiem, w morzu pochlebstw znalazła się zjadliwa i z gruntu nieuczciwa krytyka środowiska GSR i jakiejś marksistowskiej lewicy lat 90.: „Przez cały ten czas na lewo od SLD nie ukształtowała się żadna alternatywna siła polityczna. W tych nielicznych środowiskach, które samookreślały się jako marksistowskie, identyfikacja z interesami klasy robotniczej nie wyszła poza wyznanie wiary. Wiodły one chroniczny żywot grupkowy; pozostawały poza realnym ruchem robotniczym i nie wywierały nań żadnego wpływu. Bywało nawet i tak, że skłonność do maskowania własnych niemocy politycznych owocowała takimi chimerami i ekstrawagancjami, jak np. oskarżenie przywódców ‘Sierpnia 80’ przez jedno z tych środowisk o wyrodzenie się w biurokrację związkową”. Tu następował odpowiednio spreparowany cytat, nie uwzględniający nawet upływu czasu. Rok powstania WZZ „Sierpień 80”, czas wielkiej fali strajków 1992-1993, które wręcz zachwiały świeżo za- instalowanym w Polsce kapitalizmem, lata współpracy Grupy Samorządności Robotniczej i Grupy Inicjatywnej Partii Robotniczej z „Sierpniem 80”, to przecież nie rok 1996. Trzy lata później „Sierpień 80” był właśnie w trakcie zwrotu na prawo. To właśnie wówczas Daniel Podrzycki i Bogusław Ziętek obrali kurs na współpracę z generałem Tadeuszem Wileckim i Andrzejem Lepperem w ramach Bloku Ludowo-Narodowego, zaś w ramach Alternatywy – Ruchu Społecznego: z Narodowym Odrodzeniem Polski, Konfederacją Polski Niepodległej – Ojczyzna i niedobitkami Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, jak również z bardzo „cenionym” przez Kowalewskiego Instytutem Schillera, a nawet z Le Penem. Flirt „Sierpnia 80” z lewicą właśnie się skończył, w co jakoś trudno było uwierzyć porozłamowej grupie firmującej, w imieniu LIT (CI), imieniem GIPR wazeliniarski w stosunku do „Sierpnia 80” „Głos Robotniczy”, w redakcji którego, poza Elżbietą Jezierską z LIT (CI), byli Dariusz Ciepiela i Roman Adler-Zawierucha. Główny człon założycielski GIPR wrócił w 1985 r. do swojej tradycyjnej nazwy – Grupa Samorządności Robotniczej – i wznowił wydawanie pisma „Samorządność Robotnicza”. Warto ten cytat przytoczyć jednak w całości najpierw za Kowalewskim i jego „Rewolucją”, następnie zaś w kontekście artykułu z „Samorządności Robotniczej”. Tak sprawa ma się u Kowalewskiego: „’Sekretarz KK WZZ ‘Sierpień 80’ Bogusław Ziętek raczył na łamach ‘Wiadomości Kulturalnych’ odciąć się od współpracy i znajomości z nami w kontekście tego, że [nasza grupa polityczna] ‘w programie swym nawiązuje do najbardziej radykalnych tradycji robotniczych, łącznie z poparciem dla idei dyktatury proletariatu’”, obwieściło to środowisko w 1996 r. ‘Nieprzypadkowy jest brak związku przedstawiciela związkowej biurokracji z tradycjami robotniczymi i dyktaturą proletariatu. Nie jest więc sprawą przypadku, że rozluźniliśmy swe związki z ‘Sierpniem 80’, gdy jego dygnitarze przeprowadzili się do wytwornej siedziby z wielkimi lustrami’”. Jego komentarz: „Oto przykład zupełnego niezrozumienia zarówno tego, jak współcześnie w Polsce kształtuje się i czym naprawdę jest biurokracja związkowa. A owe lustra do dziś można obejrzeć w katowickiej siedzibie związku i przekonać się o wartości tego dowodu jego rzekomej biurokratyzacji, która w parę lat po powstaniu bojowej organizacji i nazajutrz po stoczeniu przez nią wielkiej walki strajkowej byłaby ewenementem w dziejach ruchu robotniczego” (Z. M. Kowalewski, „Śmierć na drodze do partii robotniczej”, „Rewolucja” nr 4/2006, ss. 91-92). Komentarzowi towarzyszyła oczywiście „głęboka” analiza ewolucji WZZ „Sierpień 80”, która, jakimś dziwnym trafem, ukazała się 10 lat po owych wydarzeniach. 39 Ciekawe gdzie był dyżurny rewolucjonista, Zbigniew M. Kowalewski, gdy GSR i GIPR wspierały „Sierpień 80” i Międzyzwiązkowy Komitet Strajkowy złożony z 5 związków zawodowych i mający wówczas – w latach 19921993 – jedyną szansę wstrząsnąć światem, i gdzie był później, gdy związek ten ostro ewoluował ku skrajnej prawicy? Nie spodziewamy się uczciwej odpowiedzi. Sięgnijmy zatem do źródeł. Wikipedia, oczywiście, przemilcza ten chlubny inaczej okres, czy zygzak w życiorysie Kowalewskiego. Ale jest jeszcze prasa Nurtu Lewicy Rewolucyjnej, którego Kowalewski był jednym z głównych animatorów. Otóż NLR popiera w owym czasie Mariana Jurczyka i „Solidarność-80”, którzy właśnie odcięli się od Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i strajków. Na tym też tle w „Solidarności-80” nastąpił rozłam, w wyniku czego powstał WZZ „Sierpień 80”. Z ramienia NLR, w działalność związkową tak naprawdę zaangażowany jest tylko Maciej Guz, członek władz komisji zakładowej „Solidarności-80” w warszawskiej FSO. Pozostali członkowie NLR tylko mu sympatyzują lub, jak kto woli, solidaryzują się politycznie z „Solidarnością-80”. Zbigniew Marcin Kowalewski ma wówczas swój własny plan i przygotowuje kolejny zygzak, tym razem w kierunku „Solidarności Pracy” Ryszarda Bugaja i Zbigniewa Bujaka. Ten pierwszy cieszy się wówczas poparciem przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze, Macieja Jankowskiego. No cóż, Kowalewskiemu, jak widać, bliższa jest wciąż „Solidarność”. Żeby było ciekawiej, w mazowieckiej „Solidarności” pracują wówczas członkowie PPS: Cezary Miżejewski i Tomasz Truskawa. Zaś „Kurier Mazowsza” współredagują członkowie GSR, w tym zatrudniona w „Kurierze”, na stanowisku redaktora odpowiedzialnego, Grażyna Polkowska. Sytuacja jest zatem dość skomplikowana, niemniej NLR odwraca się, podobnie jak NSZZ „Solidarność” i „Solidarność-80”, od fali strajków kierowanych przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, rozciągając „parasol” nad własnym rządem. W końcu „Solidarność” stara się przejąć inicjatywę i skanalizować strajki. Tymczasem Zbigniew M. Kowalewski dzielnie broni „Solidarności Pracy” przed krytyką działaczy SLD, w tym J.J. Wiatra („Dalej!”, luty 1992, s. 2) i wita „Urodziny Niepodległej Ukrainy” (tamże, s. 6), nie zapominając przy tym odwołać, wespół zespół z redakcją, Lechem Wałęsą i całą parlamentarną śmietanką, „rządu Olszewskiego” (tamże, s. 1). W kolejnym, dziewiątym numerze „Dalej!” z marca 1992 r. Kowalewski udziela głosu Andrzejowi Miłkowskiemu, działaczowi „Solidarności Pracy” (s. 2), i polemizuje z samym Jerzym Urbanem (s. 2). O strajkach znów ani słowa. W dziesiątym numerze z maja 1992 r., redakcja „Dalej!” dostrzega co prawda nędzę i bezrobocie, a na- wet kapitalizm, ale zajmuje się przeważnie tematyką międzynarodową. Nawet artykuły Kowalewskiego o strajkach czynnych dotyczą szkockiej stoczni Upper Clyde i francuskiej fabryki zegarków w Besanson. Ponadto NLR publikuje fragment książki Ignacio GarciaPerrote Escartina pod własnym tytułem „Strajk czynny w oczach prawnika”. O strajkach w Polsce wciąż ani słowa. W zamian NLR serwuje nam akcję „Klerykalizm – stop!” i wywiad z Muńkiem, liderem zespołu T. Love. W jedenastym numerze „Dalej!” z lipca 1992 r., na pierwszej stronie redakcja rozpisuje się o aferze „Maciergate”, na drugiej zaś Zbigniew M. Kowalewski wzywa do „obrony zdobyczy demokratycznych” (Z.M. Kowalewski „Na krawędzi”). W numerze nie brakuje artykułów o aborcji i „pazernym klerze”, czemu poświęcono trzy kolejne strony. Na stronie 6 Stefan Piekarczyk, pod pseudonimem Jan Sylwestrowicz, domaga się „ujawnienia teczek… o stanie gospodarki, a Ryszard Czarnecki atakuje Lecha Wałęsę („Koń?”, s. 7). Na stronie 8 wraca temat sprzed lat – w liście do redakcji („Dziwne milczenie”) Ludwik Hass porusza kwestię ukraińską i UPA. Odpowiada mu oczywiście sam Kowalewski („Dziwna metoda, rzeczywiste rozbieżności”). Poza tym redakcja zajmuje się Malcolmem X. Wreszcie w dwunastym numerze z października 1992 r. redakcja upomina się o gospodarkę planową, krytykują przy okazji gospodarkę rynkową (s. 1), na stronie drugiej zaś Maciej Guz pisze wreszcie o „fali strajków, która przetoczyła się przez Polskę od czerwca do końca sierpnia” (gdy działacze NLR wypoczywali), oczywiście z pozycji „Solidarności-80” i w czasie przeszłym. Przy czym, pisząc o „skazanym na przegraną” strajku w FSM Tychy, nie wspomina, oczywiście, ani słowem o rozłamie w „Solidarności-80” i powstaniu WZZ „Sierpień 80”. Ponadto redakcja publikuje w ramach przedruków fragment rozmowy z Karolem Modzelewskim oraz kolejne artykuły „wokół kwestii ukraińskiej”, myląc przy tym, co istotne, Jarosława Tomasiewicza z Jankiem Tomasiewiczem, działaczem „Wolność i Pokój”, PPSRD, a na początku lat 90. – GSR. Błąd staje się pretekstem do ataku na środowisko GSR i GIPR, popierające w tym czasie „Sierpień ’80”. Podpis pod polemiką o nieprzypadkowym tytule „Różne poziomy ‘teorii’” zobowiązuje. Jan Sylwestrowicz to przecież lider i twórca NLR, emisariusz IV Międzynarodówki, Stefan Piekarczyk, równolegle używający pseudonimu Jan Osa. W polemice tej kolejny raz przypisuje się nam „stalinofilskie poglądy” w ramach „stalinowskiej teorii ‘socjalizmu w jednym państwie’ – teorii, która nie tylko stanowiła teoretyczną obudowę stalinowskiej kontrrewolucji i terroru w ZSRR i w innych państwach, lecz także zrodziła zgoła ‘narodowo-szowinistyczną’ politykę, jaką prowadziły wszystkie kompartie – rosyjska i polska, brytyjska i francuska, chińska i ame- 40 rykańska” (tamże, ss. 4-5). Nadto „Dalej!”, wywiadem z Piotrem Klattem i artykułem, o tym jak to „Wałęsa poucza Kazika”, kontynuuje cykl artykułów o polskim rock’n’rollu. Z kolei trzynasty numer z przełomu roku 1992/1993 przynosi wywiad z Tomkiem Budzyńskim, wokalistą zespołu Armia, artykuł Zbigniewa Kowalewskiego i Silvere Chabot „Busch i Clinton kontra czarni raperzy”, kolejne wezwania na rzecz odwołania „rządu nędzy i klerykalizacji”, materiały antynazi oraz… „Burzę w szklance wody”, w której to Kowalewski nie tyle przeprasza środowisko GSR i GIPR za oszczerstwa, co za piętrzące się nieporozumienia z błędnie odczytanymi imionami i adresami wzajemnych polemik na łamach naszych pism: „Tygodnika (i Magazynu) Antyrządowego”. W kwestii zasadniczej ponawia oskarżenia i pomówienia, precyzując jednocześnie w swoim własnym imieniu, że tak naprawdę chodzi o nasze rzekomo „filostalinowskie skłonności”, bez przeceniania naszej roli w historii. Przy czym tradycyjnie obaj liderzy polskiej sekcji IV Międzynarodówki udają, że za redakcją „TA/MA” nie stoi żadna organizacja. To tradycyjna linia dezawuowania naszej pracy politycznej przez emisariuszy tej tendencji trockistowskiej, w imieniu których Kowalewski po raz kolejny recytuje: „ani nas ziębią, ani grzeją – czytaj: do sprawy robotniczej nic nie wnoszą – kolejne zmiany etykiety waszej grupy [mimochodem uznając, że jednak istnieje jakaś grupa polityczna, co Stefanowi nie chciało przejść nawet przez gardło]. Dana grupa polityczna może uważać zmianę nazwy za pożyteczną dla swojego rozwoju, dla lepszego odzwierciedlenia swoich zasad programowych czy po prostu ku pokrzepieniu serc własnych członków. Jednakże prezentowanie zmiany etykiety, której dokonaliście, jako rzekomo nowej jakości w ruchu robotniczym, jest pretensjonalne, a przede wszystkim jałowe, bo oparte na przesłance, że ludzie z natury są frajerami” (tamże, s. 8). Jakby nie zważając na te wysublimowane uwagi, rok później inna tendencja trockistowska, Spartakusowska Grupa Polski, publikuje artykuł „TA: Tygodnik Antyrewolucyjny. ‘Partia Robotnicza’ godna Piłsudskiego”, zarzucając nam ponownie skrajny nacjonalizm itp. („Platforma spartakusowców” nr 4 z lata-jesieni 1993 r., ss. 6-23). W międzyczasie Grupa Inicjatywna Partii Robotniczej liczyła już grubo powyżej 50 osób opłacających regularnie składki i ponad setkę kolportujących „Tygodnik Antyrządowy” po całym kraju. Nakład pisma osiągał regularnie 2 tys. egzemplarzy (5 tysięcy w szczytowym okresie), by w końcu, wraz z falą strajkową, spaść do tysiąca. W kolejnych numerach „Dalej!” powtarzały się, jak zaklęcia, hasła z żądaniem: odwołania rządu, rozwiązania Sejmu, opodatkowania bogatych i w kwestiach obyczajowych (nr 14 z lutego 1993 i nr 15 z maja 1993 r.) Z tego ostatniego numeru dowiedzieliśmy się wreszcie, że skini są już w odwrocie (s. 2), jedynie w Kielcach. Gros miejsca redakcja poświęciła dyskusji z Jarosławem Tomasiewiczem o kwestii narodowej. Wreszcie również Maciej Guz w rozmowie z Ryszardem Zającem, byłym rzecznikiem „Solidarności-80”, zajął się na serio rozłamem w „Solidarności-80”, optując jednak za zgodą. Co istotne, z wypowiedzi Ryszarda Zająca dowiedzieć się można było, że strajk w FSM Tychy został jednak wygrany dzięki postawie Daniela Podrzyckiego i Bogusława Ziętka, a bynajmniej nie władz krajowych „Solidarności-80”. Nurt Lewicy Rewolucyjnej nie zmienił jednak swego bałwochwalczego stosunku do „Solidarności-80”. Maciej Guz osobiście torpedował wszystkie próby założenia filii „Sierpnia 80” w warszawskiej Fabryce Samochodów Osobowych, solidarnie zresztą z działaczami ze związków zrzeszonych w OPZZ. Był również obecny na zebraniu i naradzie, które w tej sprawie zorganizowali działacze GIPR na warszawskiej Pradze, w mieszkaniu Małgorzaty Motylińskiej. Na zebraniu tym obecny był również Daniel Podrzycki. Nie musimy chyba nikomu mówić, że wówczas Macieja Guza i działaczy NLR żadne argumenty nie przekonały do poparcia „Sierpnia 80”, a tym bardziej do wejścia do Grupy Inicjatywnej Partii Robotniczej czy koalicji „Na lewo od PPS”. NLR wybrało inne rozwiązanie – od początku wraz z innymi grupami trockistowskimi torpedowało działania GSR, a następnie GIPR, próbując za wszelką cenę rozbić koalicję „Na lewo od PPS”, z połowicznym skutkiem (rozłam w Międzymiastówce Anarchistycznej i konkurencyjne obchody i pochody 1 Maja). Wreszcie działacze NLR zdecydowali się poprzeć PPS, a co poniektórzy weszli nawet do tej partii, np. Dariusz Zalega i Zbigniew M. Kowalewski. O poparciu WZZ „Sierpień 80” i PPP do 2005 r. nie było nawet mowy. W 1996 r. NLR i redakcja „Dalej!” żądali, wraz z całą prawicą i ekipą prezydenta Lecha Wałęsy, „Ujawnienia wszystkiego w ‘sprawie Oleksego’” (ss. 1-2), zajmowali się wyborami prezydenckimi i wymową liczb (artykuł Ludwika Hassa, s. 3), aferami wokół ministrów i Kwaśniewskiego (s. 4). Stefan Piekarczyk vel Jan Sylwestrowicz pisał o „Polskiej drodze do kapitalizmu”, a Zbigniew Marcin Kowalewski publikował całe bloki tłumaczeń i artykułów o rewolucji hiszpańskiej: „Tragedia rewolucji hiszpańskiej”, ss. 14-15 oraz „Barcelona, maj 1937”, ss. 17-18. Tymczasem Grupa Samorządności Robotniczej, po wyjściu z GIPR, wciąż jeszcze musiała opędzać się od natrętów i steków pomówień, które nie przypadkiem ukazywały się w massmediach. Widać było, że odpowiedni resort chciał nas wykończyć. Rozłam stwarzał taką okazję. Trzeba było ponownie rozsyłać pisma i 41 to z różnych urzędów pocztowych, bowiem na Poczcie Głównej wsiąkła połowa nakładu i żadna z setki przesyłek nie dotarła do adresata. Pojawiły się w obiegu oszczercze materiały i listy przypisywane, oczywiście, działaczom GSR. Emisariuszka LIT (CI) rozpoczęła ostrą i bezpardonową walkę frakcyjną, w której wszystkie chwyty były dozwolone. Działaczy GSR oskarżono o likwidatorstwo nieistniejącej przecież partii robotniczej. Faktycznie, organizacja rozpadła się na naszych oczach. O przyczynach można mówić wiele. Wrócimy do tego przy innej okazji. Wreszcie, w prasie centralnej ukazały się paszkwile. „Gazeta Wyborcza” z 23-24 grudnia 1995 r. opublikowała artykuł Jacka HugoBadera „Ostatni komuniści”. Oczywiście nie przyjęto ani polemiki, ani sprostowania. Ukazało się ono w piętnastym numerze „Samorządności Robotniczej” z przedwiośnia 1996 r. (Włodek Bratkowski „Ostatni będą pierwszymi”, ss. 22-23). Towarzyszył mu artykuł Zbigniewa Partyki, który w imieniu Grupy Samorządności Robotniczej naświetlał rzadki przypadek „penetrowania lewicowych obszarów mapy politycznej, zaprezentowany w tekście Marcina Kowalczewskiego ‘Na lewo od lewicy’ (‘Wiadomości Kulturalne’ nr 3(87) z dnia 21 stycznia 1996 r.)”, na który to powoływał się Zbigniew M. Kowalewski, wykorzystując ów artykuł i śmierć Daniela Podrzyckiego we własnej, zygzakowatej drodze ku „partii robotniczej”. Zbigniew Partyka nie zamierzał nawet polemizować z tezami artykułu („wszak każdy ma prawo do mniej lub bardziej subiektywnego punktu widzenia”), nie tylko Marcin Kowalczewski, ale także inny Marcin, a w zasadzie Zbigniew Marcin Kowalewski. Sprostował tylko trzy sprawy: „Grupa Samorządności Robotniczej nie jest jedynym przedstawicielem lewicy radykalnej sytuującym się na lewo, a także poza SLD. Istnieje przynajmniej kilka ośrodków, które poza nami od dłuższego czasu funkcjonują na tym obszarze mapy politycznej. W zdecydowanej większości odwołują się one do tradycji trockistowskiej i mniej lub bardziej skutecznie rozwijają działalność wydawniczą. Wymienić tu można związany ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki Nurt Lewicy Rewolucyjnej, Solidarność Socjalistyczną transmitującą twórczość angielskiej Socialist Workers Party, polską odnogę ‘spartakistów’ – Spartakusowską Grupę Polski oraz związaną z Militantem grupę wydającą pismo ‘Ofensywa’. Poza tym istnieje pewien krąg formacji efemerycznych, stosunkowo nowych bądź takich, które funkcjonują na pograniczu tradycji i autodefinicji marksizmu i anarchizmu. Grupa Samorządności Robotniczej nie należy obecnie do żadnego sojuszu czy porozumienia, lecz nie jest to stan, który można uznać w jakikolwiek sposób za oczywisty – w domyśle – pro- gramowy, czy wynikający z nieprzezwyciężonej niechęci do formacji wywodzących się z innej, PZPR-owskiej tradycji. GSR wchodziła zarówno do porozumień budowanych wokół konkretnych celów (sprzeciw wobec ustawy antyaborcyjnej czy interwencji USA w Zatoce Perskiej) – bez żadnej próby ‘lustracji’ partnerów, jak też współtworzyła koalicję ‘Na lewo od PPS’ wraz z warszawskim środowiskiem Ruchu ‘Wolność i Pokój’, anarchosyndykalistami, częścią działaczy PPS sytuujących się na lewo od ówczesnej linii swej partii oraz dwiema regionalnymi organizacjami ZKP ‘Proletariat’. Stan obecny wynika jedynie z faktu, że obecnie formacje te albo nie istnieją, albo zmieniły swoją postawę na tyle, że musieliśmy skonstatować ich pogodzenie się z dokonującymi się w Polsce procesami budowy kapitalizmu. Wreszcie wyjaśnić trzeba, iż wywodzący się z aktywnych w latach 1980-81 kręgów lewicy warszawskiej ‘Solidarności’ oraz Ośrodka Pracy Politycznej ‘Sigma’ trzon Grupy w żadnym wypadku nie może pretendować do kontynuowania tradycji organizacyjnej i dorobku KZMP (bo o to tutaj chodzi, nie o znany nam Komunistyczny Związek Młodzieży) ani PZPR czy jakiekolwiek jej organizacji satelickiej. Temat pluralizmu na lewicy nie został wyczerpany tym artykułem i pozostaje nam wyrazić nadzieję, iż nie zniknie on z łamów ‘Wiadomości Kulturalnych’. Warszawa, dn. 24 stycznia 1996 r.” (sprostowanie zostało zamieszczone w „Wiadomościach Kulturalnych”). I tyle. Wątek poruszony przez Zbigniewa M. Kowalewskiego znalazł się jedynie w naszej odpowiedzi na złożone nam pisemnie i listownie w dniu 13 marca 1996 r. „Propozycje GIPR” z 3 grudnia 1995 r., podpisane przez Dariusza Ciepielę (oba teksty znalazły się w tymże numerze „Samorządności Robotniczej” (ss. 26-27). Z oczywistych przyczyn przytoczymy tylko stosowny cytat wyjaśniający kontekst stawianych nam przez Kowalewskiego zarzutów: „Z wymienionych w liście problemów istotnie interesujący dla nas jest tylko punkt wymieniony na czwartym miejscu – ‘dyskusja nad rolą i działaniem związków zawodowych, związki zawodowe a ugrupowania polityczne, czy związki zawodowe reprezentują jeszcze ludzi pracy’. Jest to bowiem podstawowy obszar zainteresowań i działalności GSR. Widzimy jednak, a możemy tak sądzić z dyskusji przed rozłamem i późniejszych publikacji GIPR, że istnieją między nami poważne różnice w ocenach. Założeniem porozłamowego GIPR było bowiem jednostronne i jednoznaczne akceptowanie wszelkich działań WZZ ‘Sierpień 80’. Zasada ta była prezentowana na łamach nowego organu GIPR – ‘Głosu Robotniczego’, gdzie ‘Sierpień był opisywany jako związek kroczący od sukcesu do sukcesu i to w roku 1995, gdy dał się zauważyć marazm w tej or- 42 ganizacji, odmienny od niegdysiejszej ofensywności i radykalizmu. Zaatakowano także inne pisma (bez wymieniania naszej ‘Samorządności Robotniczej’, ale to wszak o nas chodzi), że nie dostrzegają tych epokowych sukcesów. Otóż nie podzielamy tych ocen i tego tonu. Od dość dawna dostrzegaliśmy kryzys całego ruchu związkowego w Polsce, jego trudności, odmienne dla różnych struktur, lecz doskonale widoczne. Był i jest przedmiotem naszej troski i uwagi fakt, że jak dotąd żaden z sektorów ruchu związkowego w Polsce nie spełnia kryteriów ruchu klasowego i jako taki się nie definiuje. W rozważaniach GIPR, podobnie jak w LIT (CI) ten problem zupełnie nie istnieje, co w naszym przekonaniu jest źródłem jałowości tego typu refleksji, która musi się kończyć na poziomie scholastycznych rozważań o wyższości tej czy innej formy upodmiotowienia klasy robotniczej, czy jak woli GIPR – ‘ludzi pracy’. Kryzys świadomości ruchu związkowego został wyraźnie udokumentowany stanowiskiem, jakie poszczególne centrale zajęły wobec tzw. referendów uwłaszczeniowych, gdzie także ‘Sierpień 80’ nie był w stanie wyróżnić się korzystnie. ZUPEŁNIE DRUGORZĘDNYM, ACZKOLWIEK SYMPTOMATYCZNYM WYDARZENIEM jest to, że sekretarz KK WZZ ‘Sierpień 80’ Bogusław Ziętek raczył się na łamach ‘Wiadomości Kulturalnych’ odciąć się od współpracy i znajomości z nami w kontekście tego, że GSR ‘w programie swym nawiązuje do najbardziej radykalnych tradycji robotniczych, łącznie z poparciem dla idei dyktatury proletariatu’. I jeśli to pierwsze zdystansowanie się było na tyle absurdalne, że nawet redaktor ‘Wiadomości’ mógł wskazać na szeroko udokumentowane związki środowiska dawnego RKO ‘Solidarności-80’ i obecnego WZZ ‘Sierpień 80’ z naszymi pismami, to nieprzypadkowy jest brak związku przedstawiciela związkowej biurokracji z tradycjami robotniczymi i ideą dyktatury proletariatu. Nie jest więc sprawą przypadku, że rozluźnialiśmy swe związki z ‘Sierpniem’, gdy jego dygnitarze wprowadzali się do nowej wytwornej siedziby z wielkimi lustrami, a wy całkowicie podporządkowaliście się służbie temu kursowi. Moment dla waszej strategii był wyjątkowo nietrafnie wybrany, aktywność związku słabła, brak oryginalnych ideowych poszukiwań kierownictwa zaowocował przyjęciem banalnej patriotycznoniepodległościowej frazeologii i takiejż ideologii. Nasza koncepcja pracy w ruchu związkowym polegała zawsze na poparciu dla realnie istniejących tendencji skonfliktowanych z panującym status quo, przy gwarantowaniu możliwości wyrażania naszego radykalnie robotniczego, rewolucyjnego stanowiska. Gdy zanika radykalizm związku, gdy przywódcy dostosowują się do tendencji dominujących, zanika tolerancja na nasze działania, zanika pamięć o naszej pracy i współpracy. Tak stracił pamięć Maciej Jankowski, tak teraz Bogusław Ziętek. Oczywiście apoteoza ‘Sierpnia 80’ może mieć jakiś sens z punktu widzenia międzynarodowych aspiracji LIT (CI), ale jest to w istocie swej łudzenie publiczności rewolucyjnymi robotniczymi kontaktami w związkach zawodowych, bez próby analizy tego, z jakim związkiem w jakiej fazie mamy do czynienia. Pole związkowego działania jest dotąd precyzyjnie określone – otwarte i wartościowe są tylko pozycje w związkach, które popadały dawniej w konflikty z biurokracją, a obecnie popadają w konflikt z budowanym kapitalizmem. Inne układy są pozamerytoryczne, kumplowskie lub klientowskie i merytorycznie nic lewicy rewolucyjnej nie przynoszą. Przyjęcie bardziej konformistycznej linii przez kierownictwo związkowe i wyegzekwowanie tej linii powoduje konflikt (gdy lewica wie, co się dzieje i nie rezygnuje z zasad), eliminuje dostępne pole działania lewicy i zawęża ramy demokracji wewnątrzzwiązkowej. Nieklasowy charakter ruchu związkowego utrudnia i jak dotąd uniemożliwiał dokonanie rozłamu lub przyjęcie kierownictwa związku przez tendencje lewicowe. Brak klasowej alternatywy w ruchu związkowym czyni jednak możliwe i konieczne pojawienie się nowego pola konfliktu, nowej, frondującej organizacji podatnej na oddziaływanie rewolucyjnej lewicy. Ukształtowanie się klasowego nurtu ruchu związkowego zmieni zasadniczo warunki oddziaływania lewicy, zapewne ‘uodparniając’ biurokracje związkowe na penetracje lewicy. Działalność w ruchu robotniczym, nie tylko związkowym wymaga nauczenia się szacunku do konkretu, aktualnego stanu świadomości, odrzucenia wszelkiego schematyzmu. Dlatego też nie rozumiemy zgłaszania postulatów niekonkretnych, schematycznych, nieprzemyślanych. Cóż bowiem oznacza postulat skrócenia czasu pracy z 8 do 6 godzin? Nowy kodeks pracy wprowadza 42 godziny tygodniowo i maksimum 8 godzin dziennie w rozliczeniu trzymiesięcznym. Któż miałby wprowadzić nowy wymiar czasu pracy? Rozumiemy recepcję zachodnioeuropejskich żądań związków zawodowych wprowadzenia siedmiogodzinnego dnia pracy, rozumiemy, że tymi sześcioma to przebiliście konkurencję, ale wiązanie tego z walką z bezrobociem, to jednak zbyt wiele. Były takie koncepcje we Francji, zgłaszane przez socjalistów, ale w warunkach gospodarki kapitalistycznej w kryzysie to chyba nie jest droga. Jeśli to jednak ma być nie hasło propagandowe o wymiarze bieżącym, a element docelowego programu po zwycięstwie rewolucji robotniczej, to inna sprawa, należałoby to wówczas jasno określić. Dla nas traktowanie tego jako przejściowego hasła jest nie do przyjęcia, gdyż obecnie takie hasło nikogo nie mo- 43 bilizuje, nie ma żadnego związku ze stanem świadomości robotniczej i potrzebami konkretnych walk społecznych. W drugim wypadku, to nie pochłania nas tego rodzaju pusta propaganda, czcze zapowiedzi”. Z tej całkiem rzeczowej odpowiedzi jasno wynika, że Zbigniew M. Kowalewski ewidentnie spreparował cytat, wykazując przy tym dużo złej woli. To chyba jednoznacznie wyjaśnia sprawę i ukazuje jego rzeczywiste intencje. Poznaj Żyda (mocna rzecz o tzw. stalinowskim sekciarstwie) Oczywiście, w przeciwieństwie do jakże użytecznych członków KPiORP, Zbigniew Marcin Kowalewski doskonale zdawał sobie sprawę z wątłości własnej argumentacji i ograniczonych walorów swojej przebiegłości, opisanej przez nas w „Zygzakach na drodze do ‘partii robotniczej’”. Na gwałt szukał zatem jakiegoś solidnego oparcia w historii i teorii. Tym bardziej, że musiał co i raz wprowadzać kolejne korekty do własnej wykładni marksizmu i wpisywać swoje tradycyjne konstrukcje myślowe w zmieniające się przecież, konkretne warunki historyczne. Daleko nie wszystkie jego oceny zostały pozytywnie zweryfikowane przez historię i znalazły potwierdzenie w praktyce. Niektóre charakterystyczne dla niego sądy należało zatem pośpiesznie zweryfikować, by móc skutecznie konkurować o prymat na radykalnej lewicy. Najgorsi byli, oczywiście, świadkowie historii i uczestnicy niegdysiejszych sporów. Mając niewątpliwie literackie predyspozycje i uzasadnione aspiracje Kowalewski skorzystał, może nie w pełni świadomie, z podpowiedzi wieszcza. Nie miał wszakże władzy Stalina, musiał zatem samoograniczyć swoją rewolucję do poetyckich wskazówek nieznanego poety – Jurka Plutowicza, który tomikiem „Niegdyś znaczy nigdy” podbił Wydział Rusycystyki i Slawistyki Uniwersytetu Warszawskiego, na którym studiowali swego czasu i Borys Hass, vel Tadeusz Walczak, z „Walki Klas” i NLR, i Włodek Bratkowski z GSR. Ruszył zatem drogą podbojów. Po prawie 100-stronicowym bloku poświęconym „Pamięci Daniela Podrzyckiego”, w czwartym numerze „Rewolucji” kontynuowana była BITWA O PAMIĘĆ publikowanymi już w sierpniowym numerze „Impulsu”/”Trybuny” wspominkami Zbigniewa M. Kowalewskiego o „Solidarności zachodniej lewicy z ‘Solidarnością’. Opowiem jak to było” (ss.100-108). Wspomnienia Kowalewskiego uzupełniał artykuł Magdaleny Ostrowskiej o „Zdradzonej ‘Solidarności’” (ss. 109-119), który już z nazwy kojarzył się jednoznacznie ze „Zdradzoną Rewolucją” Lwa Trockiego. Większy kłopot był z pamięcią o niegdysiejszych sporach na temat historii i tradycji lewicy rewolucyjnej, które miały bezpośredni wpływ na kształtującą się mapę polityczną radykalnej lewicy połowy lat 80. i 90. w Polsce. Prezentowane wówczas stanowisko redakcji „Inprekora” (przypomniane przez nas ostatnio w artykułach „Wątek nie tylko historyczny” i „Zrozumienie i porozumienie 1984”), której Zbigniew M. Kowalewski był prominentnym członkiem, trudno było wymazać z pamięci, ale przecież trzeba było jakoś iść dalej. W nowej rzeczywistości potrzebny był przewodnik. Nie można było wszak brnąć po omacku, a odszczekiwać i przepraszać Kowalewski nie miał zwyczaju. Stąd jego niewątpliwe oczarowanie „rewelacjami” prof. Ryszarda Nazarewicza, który jako świadek narodzin PPR, GL i AL, jako żywo nadawał się na kompetentnego przewodnika, co pozwalało Kowalewskiemu salwować się ucieczką do przodu, nie przejmując się zbytnio obroną zużytej już trockistowskiej wykładni historii polskiego rewolucyjnego ruchu robotniczego, która zresztą miała się jeszcze przydać. Należało tylko po sobie pozamiatać i pokazać się od całkiem nowej strony. Publikowany w czwartym numerze „Rewolucji” kompetentny i dobrze udokumentowany artykuł prof. Ryszarda Nazarewicza „Lewą marsz… O Leonie Lipskim i Teofilu Głowackim” (ss. 183-196) spełniał tę funkcję doskonale, zwłaszcza że uzupełniał go wybór artykułów z „Lewą Marsz” (ss. 197-244). Ewolucja Kowalewskiego nie mogła zostać nie dostrzeżoną. Faktycznie, zauważona została już wcześniej, o czym Kowalewski wiedział. 27 maja 2004 r. ukazał się artykuł W.B. „Prawda historyczna”, w którym już na wstępie cytowany był ewoluujący na z góry upatrzone pozycje były propagator Testamentu Polski Podziemnej i niegdysiejszy pogromca pogrobowców KPP i PPR: „’Nie może być godnej tego imienia lewicy, jeśli cierpi ona na utratę pamięci historycznej lub po prostu nie zna swojej historii’, pisze Zbigniew M. Kowalewski w przedmowie do recenzji pracy zbiorowej pod redakcją profesorów Kazimierza Sobczaka i Ryszarda Nazarewicza pt. Gwardia Ludowa w perspektywie historycznej, przełamując tym samym sekciarską rutynę zawężania własnej tradycji do historii trockizmu. Praca ta dotyczy bowiem ‘nurtu lewicy wywodzącego się głównie z komunistycznego skrzydła ruchu robotniczego, który stworzył GL i AL’ (Z.M. Kowalewski, ‘O prawdę historyczną’). Cieszy nas niezmiernie, że działacz trockistowski wreszcie zauważa względną samodzielność wobec Stalina (‘na tyle, na ile to było możliwe’) zarówno KPP (‘partii o własnej głęboko zakorzenionej i solidnej tradycji’, którą ‘stalinizmowi bardzo trudno [...] było zawładnąć’), jak i GL, AL i PPR uznając, że ‘w świetle uczciwych badań historycznych’ nie można im przypisać charakteru agenturalnego. 44 To dobrze, że działacz trockistowski dzięki tej lekturze i dzięki I. Deutscherowi nie tylko zauważył ‘szok pourazowy’ w wyniku potwornej zbrodni popełnionej przez reżym stalinowski w ZSRR na polskim ruchu komunistycznym, ale i to, że lewica komunistyczna ‘organizowała się i działała’ – ‘wbrew zakazom Kominternu traktującym naruszenie ich za zbrodnię i prowokację’. To dobrze, że zrozumiał wreszcie na czym polegał dramat ruchu, ‘który reżim stalinowski wykrwawił eksterminując fizycznie tysiące jego działaczy i doszczętnie demontując samą partię’. To dobrze, że próbuje wreszcie zrozumieć tradycję ruchu komunistycznego i robotniczego, do której my się od lat odwołujemy. Wszakże postulowana przez Z.M. Kowalewskiego trudna ‘walka o prawdę historyczną’ to nie tylko walka z ‘obciążoną ideologicznymi i politycznymi zakłamaniami historiografią z czasów PRL’, czy też ‘ugruntowaną społecznie niewiedzą’, na której ‘dziś grasuje prawica’, ale i walka z sekciarską i apologetyczną wersją historii wyznawaną chociażby przez ‘spartakusowców’ (trockistów). Sekciarska wersja historii ruchu robotniczego w porównaniu z wersją PRL-owską jest jeszcze bardziej uproszczona. Odmawia ona, np. PPS-om, które traktuje jak jedną reakcyjną masę – ‘socjalzdrajców’, prawa do posiadania własnego skrzydła rewolucyjnego, abstrahuje od radykalizacji całego ruchu robotniczego w obliczu rewolucji czy w sytuacji rewolucyjnej zakładając – ni mniej, ni więcej – tylko agenturalność działań lewicy socjalistycznej (agentura komunistyczna!). Tym samym, sekciarska wersja pokrywa się w swych ocenach z oficjalną linią historiografii prawicy i prawicy socjalistycznej, podmieniając jedynie znaki towarzyszące ocenie z ujemnych na dodatnie. Bagatelizowanie rozłamów w PPS jest przy tym charakterystyczne nie tylko dla kierownictwa i apologetów PPS, ale i dla ich zajadłych przeciwników – apologetów SDKPiL czy trockizmu. Przy czym dla apologetów, w tym apologetów trockizmu, prawda historyczna jest bez znaczenia – prawda zawarta chociażby w dość poprawnych opracowaniach monograficznych PPS i KPP, opublikowanych jeszcze za czasów PRL. Gwoli prawdy historycznej, warto przypomnieć, że do całkiem innych tradycji odwoływał się w okresie stanu wojennego Zbigniew M. Kowalewski (i polscy mandelowcy) polemizując z nami na łamach ‘Inprekoru’, a mianowicie do tradycji PPS-WRN czyli, w ostatecznym rozrachunku do obozu londyńskiego! Dziś natomiast zaznacza: ‘Lewica była również w obozie londyńskim i też głosiła powiązanie walki narodowej z walką o wyzwolenie społeczne. Jednak jej poparcie dla rządu londyńskiego nie mogło zaowocować niczym innym niż (…) odbudową władzy państwowej broniącej interesów własności prywatnej i kapitału, wyzysku pracy własnego narodu i ucisku innych narodów’. Lepiej późno niż wcale. Ba, jeszcze całkiem niedawno, witając nasz powrót na scenę polityczną, nie krył on niechęci do tradycji lewicy komunistycznej podczas ‘najciekawszej [zdaniem Cezarego Cholewińskiego] dyskusji’ na łamach Czerwonego Salonu.” Taki obrót spraw był mu jednak nie na rękę. Niewygodnych świadków historii należało niezwłocznie eliminować, a jednak i jego dręczyło sumienie. Musiał jakoś odpokutować. Wolał jednak sam sobie wyznaczyć pokutę i przy okazji zebrać zasłużone oklaski i nowe zastępy wyznawców jego wiary w „obiektywny dynamizm rewolucyjny ruchu społecznego” i naprędce odnowioną wykładnię historii rewolucyjnego ruchu robotniczego i tradycyjną, obiektywistyczną wykładnię marksizmu w duchu lewicowego komunizmu i posttrockizmu. Pokuta ta nie polegała przecież na samobiczowaniu się, ani na wysłuchiwaniu „bezzasadnej i nie konstruktywnej krytyki”, nie było nawet mowy o oddaniu konkurencji, co jej należne. Pluralizm proponowany przez Kowalewskiego był przecież w końcu koncesjonowany. Zasady były wyłożone w jego „Korespondencji z GSR”: “Do współpracy konieczny jest pewien stopień wzajemnego zaufania. Nagminnie stosowane przez Was wspomniane ‘metody walki’ sprawiają, że do Was nie mam żadnego zaufania. Doświadczenie środowisk Książki i Prasy świadczy, że lewicowcy o bardzo różnych rodowodach, doświadczeniach i poglądach mogą ze sobą z powodzeniem współpracować, o ile tylko w stosunkach wzajemnych respektują pewne zasady, które stwarzają atmosferę wzajemnego zaufania. Dopóki nie zaczniecie trzymać się zasad, o których mowa, nie będzie warunków sprzyjających występowaniu z Wami ze wspólnymi propozycjami czy inicjatywami – nawet wtedy, gdyby (w przeciwieństwie do tej, o którą tu chodzi) były one słuszne”. O co chodziło Kowalewskiemu, zostało wyjaśnione w naszym artykule „Zrozumienie i zaufanie”. Krótko mówiąc chodziło o sekciarstwo. Dla nas było jasnym, że konkurencyjny projekt polityczny nie zostanie nawet przedyskutowany. Ostracyzm polityczny musiał mieć jednak głębokie, wręcz teoretyczne i historyczne uzasadnienie, które dla niepoznaki należało jeszcze przykryć całunem pokuty. Prof. Ryszard Nazarewicz zapewne nie wiedział, w jaką grę na skrajnej lewicy został wplątany, musiał się przecież opędzać przed hordami IPN-owskich i postNSZ-owskich lustratorów historii lewicy. Do głowy by mu nie przyszło, że w strategii Kowalewskiego odgrywa pierwszoplanową, acz niesamodzielną rolę. 45 Póki co Kowalewski wychwalał go pod niebiosa, powołując się na niego przy okazji swojej pokuty, z której tylko nieliczni zdawali sobie sprawę. Wkrótce w obiegu znalazły się kolejne artykuły Zbigniewa M. Kowalewskiego dotyczące historii związanej z zaraniem dziejów PRL, okresem rozwiązania KPP i narodzin PPR, GL, AL i PZPR: „O prawdę historyczną” („Nowy Tygodnik Popularny”), „Polska Ludowa mogła być inna” („Nowy Robotnik”), „Dekomunizacja za okupacji” („Trybuna Robotnicza”), „Historia PRL”, część 1, a w niej „Między ‘polską drogą do socjalizmu’ a stalinizmem” oraz „Gdy polscy robotnicy nie chcieli kapitalizmu” („Trybuna Robotnicza”), wreszcie „Robotnicy chcieli socjalizmu” i druga część „Historii PRL. 19491956” (jak wyżej). We wszystkich tych pracach Kowalewski nie tylko powoływał się na Ryszarda Nazarewicza, polemizując z prawicową wykładnią, ale, co nie każdy zauważał, polemizował sam ze sobą, a raczej ze swoją trockistowską wersją historii polskiego ruchu robotniczego, którą notabene propagował na łamach „Inprekora” i długo, długo potem, aż do spotkania z Nazarewiczem. Wyobrażamy sobie, że nucił przy tym w najlepsze „sam na sam, ze sobą na sam, najlepiej się mam”. I miał się całkiem dobrze, jak na wielkiego grzesznika, pokutnika i neofitę przystało. No, proszę, kolejny GrzechKowalski, a raczej Grzech-Kowalewski, bojownik „o wolność i demokrację” i „polską drogę do socjalizmu”, którą przemierzył wraz z Ryszardem Nazarewiczem aż do końca. Prof. Ryszard Nazarewicz zmarł 22 grudnia 2008 r. w Warszawie. W tymże roku ukazała się staraniem Zbigniewa M. Kowalewskiego i środowiska „Książki i Prasy” jego ostatnia praca Komintern a lewica polska. Wybrane problemy. Przedmiotem tej pracy – jak wynikało z przedmowy autora – były „fragmenty dziejów polskiego i międzynarodowego ruchu robotniczego, a w szczególności jego komunistycznego odłamu, oraz historii stosunku Międzynarodówki Komunistycznej do Komunistycznej Partii Polski, Polskiej Partii Socjalistycznej i Polskiej Partii Robotniczej”. Zdaniem autora praca ta nie pretendowała do naświetlenia dziejów MK, KPP i PPR, lecz przedstawiała tylko wybrane, istotne dziejów tych fragmenty. Dobrze się stało, że prof. Ryszard Nazarewicz do końca nie wiedział, jaką rolę w strategii Kowalewskiego pełniły wybrane, czy raczej spreparowane, problemy na styku Kominternu z odpowiednio wyidealizowanym ruchem krajowym, z których mistrz Kowalewski sporządził minę anty-GSR-owską i zainstalował ją „na drodze do partii robotniczej”. Wprowadzając w obieg pojęcie „stalinowskiego sekciarstwa” Zbigniew M. Kowalewski skazywał działaczy ex-GSR, a zwłaszcza Włodka Bratkowskiego, na wieczny ostracyzm polityczny i śmierć cywilną. To kolejna, dobrze zaprogramowana, „śmierć na drodze do partii robotniczej” i kolejny perfidny plan Kowalewskiego, realizowany rękami radykalnie lewicowych, początkujących historyków, sympatyków i działaczy Polskiej Partii Pracy. Notabene, miny tej do dziś nie udało się jeszcze rozbroić. Egzekucją polityczną, oczywiście bez użycia broni palnej (wystarczył Internet), zajęli się osobiście ówcześni sympatycy Kowalewskiego: Michał Nowicki z Warszawy, z LBC i KPiORP, oraz Paweł Szelegieniec, z Krakowa i PPP. W roku 2006 rozpoczęła się, na liście mailingowej oraz na łamach internetowej LEWICY BEZ CENZURY, kampania sympatyków i członków KPiORP i PPP przeciwko tzw. stalinowskiemu sekciarstwu, uosobionemu, począwszy od przełomu 1984/1985 aż po dziś, przez Grupę Samorządności Robotniczej i jej spadkobierców politycznych – portal „Dyktatura Proletariatu”, B.B. i Włodka Bratkowskiego osobiście, notabene wnuka Jerzego Czeszejko-Sochackiego, „ówczesnego reprezentanta Kominternu w Polsce”, autora broszurki Polski socjalfaszyzm i interwencja przeciw ZSRR oraz Podstawowych zagadnień ruchu rewolucyjnego w Polsce na XII Plenum egzekutywy Międzynarodówki Komunistycznej. Oba teksty ukazały się, oczywiście, na portalu Lewicy Bez Cenzury okraszone odpowiednim komentarzem Michała Nowickiego. Równolegle opublikowana została prostacka, „naukowa rozprawka” Pawła Szelegieńca „Międzynarodówka Komunistyczna – od proletariackiej awangardy do biurokratycznego sekciarstwa”, napisana z pozycji trockistowskiej wykładni historii ruchu robotniczego, ze znamiennym podtytułem „Kilka słów o stalinowskim sekciarstwie”, datowana na czerwiec 2006 r. W SPISKOWEJ KONCEPCJI DZIEJÓW KOMINTERNU I KPP, Zbigniewa M. Kowalewskiego i egzekutorów (Michała Nowickiego i Pawła Szelegieńca) Jerzy Czeszejko-Sochacki pełnił szczególną rolę. Odtąd rewolucyjni zwolennicy PPP wiedzieli komu zawdzięczają stalinizację KPP i walkę z trockizmem – wczoraj i dziś, od początku do końca. Dla zwolenników spiskowej koncepcji dziejów KPP i rewolucyjnej lewicy nie miało najmniejszego znaczenia, że Jerzy CzeszejkoSochacki bynajmniej nie był „ówczesnym reprezentantem Kominternu w Polsce”, ponieważ przedstawiciel KPP przy Międzynarodówce Komunistycznej, po pierwsze się zmieniał, po drugie był w Moskwie, a nie w Polsce, po trzecie reprezentował tylko oficjalne stanowisko kierownictwa (zagranicznego) KPP i MK, które nie zawsze realizowane było w kraju. To, że Jerzy Czeszejko-Sochacki akurat w tym okresie został przedstawicielem KPP przy MK było w zasadzie zbiegiem okoliczności. W przeciwieństwie do samobójczej śmierci w dniu 24 46 września 1933 r. – Jerzy Czeszejko-Sochacki został bowiem aresztowany 15 sierpnia. Niemniej dla minerów dróg do PPP – „partii robotniczej” to nie miało najmniejszego znaczenia. Znacznie ciekawsze były powiązania rodowe, upublicznione już wcześniej przez Michała Nowickiego i Zbigniewa M. Kowalewskiego (a jeszcze wcześniej przez Ludwika Hassa), które przy tej okazji zostały ponownie odgrzebane po to, aby wykazać bezpośredni, wręcz rodowy związek między „stalinowskim sekciarstwem” Jerzego Czeszejko-Sochackiego a sekciarstwem, neostalinizmem i filostalinizmem jego wnuka, który nie przypadkiem, jako czystej wody stalinowiec, podpisał trafnym określeniem „sekciarze” (ze znakiem zapytania lub bez) przypomnianą niedawno przez nas polemikę z trockistowską redakcją „Inprekora” – „Zrozumienie i porozumienie” oraz pokwitowanie dyskusji „Grunt to zdrowie” (oba teksty z 1984 r.). Dla historyków tej klasy, czyli klasy IPN, nie miało najmniejszego znaczenia, że obszernie cytowane przez Pawła Szelegieńca dokumenty z historii KPP, firmowane nazwiskiem Jerzego Czeszejko-Sochackiego, były znakiem czasu. Najprawdopodobniej teksty te były dziełem zbiorowym, napisanym zgodnie z obowiązującą wówczas, także w KPP, stalinowską wykładnią. Pisane były również charakterystycznym dla owej wykładni żargonem, który nie pokrywa się z oryginalnymi artykułami i sejmowymi wystąpieniami Jerzego CzeszejkoSochackiego. Argument ten ostatecznie przyjęty został nawet przez Michała Nowickiego, który miał okazję zaznajomić się z przemówieniami sejmowymi J. Sochackiego zamieszczonymi w wydanym w roku 1961 zbiorze Rewolucyjni posłowie w Sejmie 1920–1935. W naszym imieniu całą akcję 18 czerwca 2006 r. skwitowała Omega Doom: „Jak wiadomo z bajki Marii Konopnickiej o sierotce Marysi, Koszałek-Opałek był nadwornym kronikarzem krasnoludków. Rola studenta historii Michała Nowickiego, jako nadwornego kronikarza KPiORP skończyła się równie nagle, jak się zaczęła… na koszałkach-opałkach. Nieporozumieniem okazał się nie tylko jego atak na Pracowniczą Demokrację, której M. Nowicki zarzucił ‘turystykę organizacyjną’ na Europejskie Forum Społeczne w Atenach. Koszałek-Opałek ‘nowego KOR-u’ nie przewidział, że Bogusław Ziętek pojedzie do Aten. Nie przewidział również, że Ziętek zaprosi na uroczystości 1-majowe SLD, a wreszcie zawrze porozumienie z ‘zacnym gronem’ skupionym wokół Ruchu Odrodzenia Gospodarczego im. Edwarda Gierka, z doradcą Edwarda Gierka – Pawłem Bożykiem. Również w roli nadwornego kronikarza przedwojennej KPP Koszałek-Opałek osiągnął wszystko, co mógł. Jak przystało na studenta historii ‘specjalizującego się’ w ruchu robotni- czym wykazał się takim zrozumieniem historii Międzynarodówki Komunistycznej i KPP, jakiego można było się spodziewać tylko po antykomunistycznych historykach III i IV RP. To pozwoliło mu odegrać rolę uzasadniacza z góry narzuconych tez: udowodnienia tezy o stalinizmie Jerzego Czeszejko-Sochackiego i duetu BB (Balcerek-Bratkowski). Zasadniczą przesłanką tej tezy jest fakt, że ów duet utrzymuje nieznośną samodzielność na radykalnej lewicy i nie ma zamiaru podporządkować się tej czy innej organizacji posttrockistowskiej, których równoległe działanie na polskiej scenie politycznej nie dopuszcza do stworzenia realnie liczącej się alternatywy dla odnawiającej się socjaldemokracji” (www.dyktatura.info, „Koszałek-Opałek”). Od siebie możemy jedynie dodać, że Jerzy Czeszejko-Sochacki znał jidisz, język robotników żydowskich. To wszystko wyjaśnia – po tym można POZNAĆ ŻYDA, a po akcji „na drodze do partii robotniczej” i niniejszym artykule również naszych oprawców. Warto przy tym dodać, że przy okazji rozpracowywania przez „grupę Kowalewskiego” Kominternowskiego wątku żaden inny przedstawiciel KPP w MK nie został nawet wymieniony, chodziło zatem o konkretnego ŻYDA. Taki był i taki jest plan Na początku lat 90. wydawało się, że Grupa Samorządności Robotniczej może pokusić się o stworzenie REWOLUCYJNEJ PARTII ROBOTNICZEJ. Przed nami próbowali już vargiści, którzy w latach 1980-1981 na bazie „Walki Klas” i Rewolucyjnej Ligi Robotniczej Polski nawoływali do „Otwartego Kongresu Założycielskiego Rewolucyjnej Robotniczej Partii Polski”. Nie przypadkiem kongres był otwarty nieomal dla każdego, a jednocześnie dla nikogo. Stan wojenny przekreślił sprawę definitywnie. Po nim Rewolucyjna Robotnicza Liga Polski już się nie podniosła. Polscy vargiści wydali, co prawda, razem z Włodkiem Bratkowskim dwa numery pisma „METRO” (W.B. był wówczas także członkiem redakcji „RÓWNOŚCI”, ukazał się tylko jeden numer), w tym jeden podwójny, pod względem edytorskim zresztą bez zarzutu (druk na tzw. dojściu), ale to bynajmniej nie było pismo RLRP, ale raczej Włodka. On był szefem, on rozdawał karty, organizował druk i kolportaż, wreszcie wymyślił tytuł – „szybkiej kolei podziemnej”. Efekt był piorunujący, bo mieszanka była piorunująca: Maciek Szczepański – strona graficzna, Borys Hass (Tadeusz Walczak) i Włodek Bratkowski – teksty. Nakład 5 tys. egzemplarzy. Rok 1982. Stan wojenny. Pismo wchodzi na główne struktury kolportażowe, niektóre z nich zwijały się w popłochu – takiej krytyki kierownictwa „Solidarności” i polskiego nacjonalizmu nikt jeszcze nie widział i długo po tym nie zobaczył, a jednocześnie pismo ociera- 47 ło się wręcz o „akcję bezpośrednią”, skoro w piśmie reklamowana była nawet działalność organizacji bojowej PPS i bolszewików. Trockistów zamurowało. Ludwik Hass uważał, że przesadzamy, ale, na przykład, na działaczach Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu „Solidarności” i pisma „Przetrwanie” podziemne „Metro” zrobiło niesamowite wrażenie. Zaczęły się długie polityczne dyskusje, w których brali udział, m.in. Mieczysław Nowak i Andrzej Sieradzki, Wojtek z redakcji „Przetrwania”, a nawet redaktorzy pisma „Wola”; ci ostatni grymasili. Numer 2/3 ze względu na kłopoty z kolportażem (nakład bowiem nie został zmniejszony) wykładany był również na klatkach schodowych – nie brakowało bowiem takich, którzy uznali pismo za prowokację ubecką, zwłaszcza w opiniotwórczym środowisku postkorowskim, które zresztą było w „Metrze” słusznie ostro krytykowane. Przeciwko pismu wystąpiła również „dyrekcja” warszawskiej Podziemnej Solidarności – padł kolportaż, m.in. na ożarowskie „Kable” (kontakt „Wszechnicy Robotniczej”, którego do końca nie dało się odzyskać), albowiem przeciwdziałanie było zbyt silne. Pozostałe struktury przyjęły pismo w ograniczonej ilości egzemplarzy, niektóre tylko „do własnego użytku”. Nie brakowało również takich, którzy nas podziwiali. Nawet na prawicy. „Metro”, to było pismo z „jajami”. Jeden z vargistów, Sylwester Szok, recytował te artykuły z pamięci, zwłaszcza pisane przez Tadeusza Walczaka. Pełny odlot i surrealizm. Numer czwarty nie ukazał się, bo vargiści pozyskali Maćka Guza i zaczęli wydawać „Jedność Robotniczą”; ale tu również decydowali nie oni, lecz Maciek Guz, który wówczas współpracował również z nami. Wreszcie, po urobieniu Maćka, udało im się wydać wymarzony, krajowy numer „Walki Klas”. Jednak konflikt z redakcją zagraniczną „Walki Klas” i Stefanem Bekierem zamknął i ten rozdział definitywnie. Przegrupowaniom nie było końca. We wrześniu 1983 r. powstała Grupa Samorządności Robotniczej i rozpoczęły się przygotowania do uruchomienia własnej drukarni na bazie Międzyzakładowego Komitetu Współpracy „Solidarności” i pisma „Sprawa Robotnicza” – we współpracy z Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki. W roku 1985, już po rozłamie w redakcji i grupie, zwolennicy IV Międzynarodówki decydują, aby wraz byłą młodzieżówką GSR i Robertem Dymkowskim powołać Robotniczą Partię Samorządnej Rzeczypospolitej, polską sekcję IV Międzynarodówki. Tę inicjatywę czeka wkrótce sromotna kompromitacja. Bezskuteczne okazały się również próby reaktywacji „partii Bałuki”, które nie wyszły poza Szczecin. Nasze spotkanie z Edmundem Bałuką na warszawskim Ursynowie zostało prze- rwane, gdy Bałuka zobaczył egzemplarz jakiegoś radzieckiego pisma, kupionego w EMPIKU. Spieprzał aż się za nim kurzyło. Nie chciał niczego słuchać. Dopiero na przełomie lat 80. i 90. uzyskaliśmy dobrą pozycję do wyjścia z inicjatywą polityczną. Po raz trzeci próbowaliśmy wzmocnić swój stan członkowski w oparciu o Klub „Sigma” UW, powołując Klub Polityczny „Równość”, tym razem bez spektakularnego rezultatu. Jednak nie zrażając się tym rozszerzyliśmy swoją „ekspansję” również na inne środowiska tzw. lewicy akademickiej: Klub Otrycki UW, SZSP i ZSMP (Warszawa i Wrocław), w tym Ruch Młodej Lewicy, środowisko związane z wrocławskim pismem „Sprawy i Ludzie” pod redakcją J. Bartosza, Stowarzyszenie Marksistów Polskich (Katowice i Warszawa), na Związek Komunistów Polskich „Proletariat” oraz na różne związki zawodowe. Kolportaż prowadziliśmy również na siedziby OPZZ i SLD i wszystkie odbywające się tam imprezy. Wkrótce redagowaliśmy i współredagowaliśmy już kilka biuletynów związkowych, w tym „W POPRZEK” – Warszawskiego Porozumienia Związków Zawodowych i „KURIER MAZOWSZE” – tygodnik „Solidarności” Regionu Mazowsze. Ponadto ukazywała się nasza seria wydawnicza „Alternatywy” i „Zeszyty GSR” oraz pisma własne „SAMORZĄDNOŚĆ ROBOTNICZA” i „TRASY-BIS”, a także pismo LIT (CI) „POCZTA ZE ŚWIATA”. Członkowie GSR współpracowali również z pismami PPS-RD: „Praca-Płaca-BHP” i „Robotnik”. Wreszcie, pod koniec października 1991 r., GSR przyjął propozycję swojego byłego członka, Roberta Dymkowskiego, i podjął się redagowania „TYGODNIKA ANTYRZĄDOWEGO”, pomimo sprzeciwu emisariuszki LIT (CI) i wątpliwości współpracującego z nami Ludwika Hassa. Okres ekspansji „Tygodnika Antyrządowego” nałożył się na wielkie protesty robotnicze lat 1992-1993 i pozwolił GSR wyjść z szerszą inicjatywą polityczną – koalicji „Na lewo od PPS”, na bazie której wkrótce powołana została GRUPA INICJATYWNA PARTII ROBOTNICZEJ. Koalicja została utrzymana – do tego celu służył „Magazyn Antyrządowy”. Zarówno koalicja, jak i GIPR miały charakter otwarty; kierownictwem GIPR, zgodnie z przyjętymi tymczasowymi zasadami statutowymi, był GSR-owski trzon grupy warszawskiej plus jedyna w grupie trockistka, Elżbieta Jezierska z LIT (CI). Pozostałe formacje trockistowskie przyjęły GIPR wrogo, z mety i a priori oskarżając nas o nacjonalizm i stalinizm. Wkrótce do GIPR zaczęły wchodzić całe oddziały ZKP „Proletariat”, mimo przeciwdziałania pro-SLD-owskiej części kierownictwa w Dąbrowie Górniczej i w Warszawie, oraz poszczególni członkowie ZKP „Proletariat”, w tym młody wiceprzewodniczący – Robert Bokacki 48 oraz Jerzy Łazarz. To, oczywiście, był błąd, który trudno było naprawić, a jednak pojawiła się szansa pozytywnego rozwiązania narastającego konfliktu z ZKP „Proletariat”. Tą szansą była ekspansja na Stowarzyszenie Marksistów Polskich i porozumienie z przewodniczącym katowickiego oddziału SMP, byłym liderem Forum Katowickiego, Wsiewołodem Wołczewem. W wyniku tego porozumienia kolejne organizacje ZKP „Proletariat” zaczęły przechodzić do GIPR. Pierwsza w wyniku tego porozumienia przeszła organizacja gliwicka z doktorem Mieczysławem Baranem na czele. Wcześniej do GIPR weszła już organizacja łódzka z Jurkiem Targalskim i Stanisławem Ptakiem na czele oraz kilka mniejszych oddziałów. Kilkanaście zostało objętych kolportażem „T.A.”. Napływały dobrowolne składki i wpłaty od kolporterów. Pozostała część nakładu, w miarę możliwości rozprowadzana była na strajkach i manifestacjach. Do organizacji zapisywali się również związkowcy z konkurencyjnych centrali i różnych związków zawodowych. Nawiązano ścisłą współpracę z kierownictwem Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień ‘80″ i oddolnie z robotnikami nie zawsze należącymi do organizacji związkowych. Plan był przejrzysty i prosty zarazem. Centralizm demokratyczny obowiązywał z pewnymi tymczasowymi zastrzeżeniami, które całą władzę wykonawczą oddawały grupie warszawskiej (grupa warszawska zbierała się codziennie na ul. Hożej 29/31, pozostałe organizacje miały autonomię na swoim terenie, objęte były kolportażem „Tygodnika Antyrządowego” i „Magazynu Antyrządowego”. Ich głównym celem, ze względu na podeszły wiek członków, było zapewnienie odpowiednich środków do samodzielnego politycznego istnienia pism GIPR, które cieszyły się wielkim powodzeniem wśród, nie ma co ukrywać, mocno podstarzałych towarzyszy, byłych członków KPP i PPR, którzy pod koniec życia chcieli otwarcie afiszować się ze swoim nieco zakurzonym i zapomnianym już komunizmem, i zerwać radykalnie i raz na zawsze z PZPR i SdRP/SLD. Współpraca z nami była tego gwarancją. Na arenie międzynarodowej GIPR związany był z drugą co do wielkości tendencją trockistowską. Porozumienie zakładało jednak pełną niezależność, oparte było bowiem na wspólnie aktualizowanych, GSR-owskich zasadach programowych. Samodzielność finansowa była dodatkową gwarancją. Plan był bez zarzutu. Padł wraz z niespodziewaną śmiercią Wsiewołoda Wołczewa, który po dwumiesięcznym pobycie w szpitalu zmarł 1 czerwca 1993 r. Na jego pogrzebie byli obecni liderzy GIPR i emisariuszka LIT (CI), która zaintonowała „Międzynarodówkę”, grała orkiestra górnicza z Kopalni „Wujek”. Jego zastępcy i następcy nie mieli już jego autorytetu, odwagi i zdecydowania, podwinęli zatem ogon pod siebie. W tej sytuacji mieliśmy już tylko jedną szansę, zasoby finansowe kurczyły bowiem się gwałtownie, gdyż Robert Dymkowski przeliczył się z własnymi możliwościami. Ponadto „Ruch” odmówił kolportażu, „Kolporter” z niego się wycofał, służba bezpieczeństwa prowadziła intensywną obserwację i działania destrukcyjne, oczywiście monitorowane były rozmowy z Wsiewołodem Wołczewem, a następnie z Mieczysławem Baranem, na każdym kroku piętrzyły się trudności, pomoc LIT (CI) była symboliczna. Trzeba było zaryzykować i powołać Komunistyczną Partię Polski. Zabrakło zdecydowania. Wciąż jeszcze liczyliśmy na wejście do GIPR innych grup trockistowskich, te jednak na każdym kroku potwierdzały swą wrogość do… „filostalinowców”. Trzeba było jednak iść dalej. Uznaliśmy jednak, że mamy zbyt wątłe kadry, by mierzyć się z tragiczną przecież historią KPP i ruchu komunistycznego. Świat bez nas jest inny Może bardziej realny, może bardziej rodzinny (oj, ta „lewicowa rodzinka”!), może bardziej intymny, ale zawsze jest inny. Nie tylko pod względem kulturowo-obyczajowym. Rozłam w Grupie Inicjatywnej Partii Robotniczej był już prostą konsekwencją marazmu organizacyjnego. W roku 1995 wszystko już było jasne – świeżo zainstalowany polski kapitalizm zachwiał się, ale nie upadł. Robotnicze wystąpienia w końcu zostały skanalizowane przez przyśpieszone wybory parlamentarne, w których zwycięstwo odniosły organizacje skupione wokół SdRP w wyborczy Sojusz Lewicy Demokratycznej. W 1993 r. porozumienie wyborcze z SdRP zawarł, w imieniu Polskiej Partii Socjalistycznej, Piotr Ikonowicz. To, oczywiście, uruchomiło lawinę. Z „Solidarności” Regionu Mazowsze usunięta została lewica, której Maciej Jankowski już nie ufał – wypadła nie tylko PPS i „Solidarność Pracy”/Unia Pracy, ale rozpoczęła się również wojna z GSR-owską redakcją „Kuriera Mazowsze”, o której donosiły mass-media. Mimo protestu komisji zakładowej i całkiem realnej groźby strajku w Regionie, problem w końcu został rozwiązany. Interweniowała ekipa „Tygodnika Solidarność”; mianowany został nowy redaktor naczelny; zaczęła się czystka w redakcji; wreszcie, zwolniona została Grażyna Polkowska. Piotr Izgarszew, drukarz i przewodniczący komisji zakładowej pracowników Regionu, złapany na piciu alkoholu, został w ordynarny sposób zaszantażowany. Nawet jedna panienka/towarzyszka z GSR, również zatrudniona w regionie, odcięła się od „awanturnictwa” GSR-owskiej ekipy „Kuriera Mazowsze” i osobiście próbowała wyprosić Włodka Bratkowskiego z Regionu. Grażyna Polkowska odwołała się do Sądu Pracy. Walkę w jej imieniu podjął „Tygodnik 49 Antyrządowy”. G. Polkowska uzyskała nawet poparcie kilkunastu komisji zakładowych „Solidarności”. W tym momencie zwróciliśmy się do Daniela Podrzyckiego i „Sierpnia ‘80″, prosząc o pomoc w zorganizowaniu pikiet (wystarczyło przysłać parę autobusów górników, hutników i metalowców), zwłaszcza że prowadzona była kampania ulotkowa na rzecz zainstalowania komisji zakładowej „Sierpnia ‘80″ w FSO. W tej sytuacji prosiło się wręcz o zorganizowanie pikiety we współpracy ze zwycięską załogą FSM TYCHY. Strajki wisiały przecież jeszcze w powietrzu, podobnie jak rozłam w „Solidarności”. Podrzycki odmówił. Na zjeździe regionalnej „Solidarności” sprawa redakcji „Kuriera Mazowsze” nie wyszła poza kuluary. Znalazła się bowiem, zgodnie z oczekiwaniem, na szarym końcu planu obrad. Nie stać nas było na samodzielną pikietę pod Zakładami Mechanicznymi im. Marcelego Nowotki. W zakładowej sali konferencyjnej, gdzie obradowała mazowiecka „Solidarność”, kolportowaliśmy jedynie ulotki i „Tygodnik Antyrządowy” z dokumentacją w tej sprawie. Służby porządkowe „S” nawet nie interweniowały – w końcu nie byliśmy tu obcy. Ostatecznie, również Region Mazowsze oficjalnie poparł Akcję Wyborczą „Solidarności”, choć jeden z regionów „S” z tego się wyłamał, o czym donosiliśmy w „Kurierze Mazowsza” (bezpośredni powód zwolnienia Grażyny Polkowskiej) i w „T.A”. Nic dziwnego, że nasze drogi z „Sierpniem ‘80″ zaczęły się rozchodzić. Akcja na rzecz promocji „Sierpnia” w Warszawie została wstrzymana. Odtąd mogliśmy już tylko liczyć na lewicę postpezepeerowską, której niemoc była przytłaczająca. Rozruszać to towarzystwo nie było lekko. Również działania na Warszawskie Porozumienie Związków Zawodowych i OPZZ osiągnęły punkt krytyczny. Przyśpieszone wybory przesądziły sprawę. Działacze związkowi aż ślinili się do parlamentarnych stołków. Część załapała się na listy SLD (w tym cały OPZZ-towski Ruch Ludzi Pracy z Ewą Spychalską, Ryszardem Zbrzyznym, Lechem Szymańczykiem, wiceprzewodniczącym WPZZ na czele), inni skorzystali z oferty „Solidarności Pracy”/Unii Pracy (przewodniczący WPZZ, Sławomir Nowakowski, szef Związku Zawodowego Maszynistów itd.). Szefowie „Sierpnia ‘80″ zwyczajnie przegapili okazję. Rozglądali się jednak już na przyszłość za „solidniejszym” partnerem. Bynajmniej nie musiała nim być lewica, już wówczas najbardziej realny był sojusz z Konfederacją Polski Niepodległej, Samoobroną i Bohdanem Pękiem z PSL, o czym mówili bez ogródek. W rozgrywce wyborczej nie liczyły się przecież radykalnie lewicowe marginalia. Fala wielkich strajków przechodziła już do historii. Rozłam w Grupie Inicjatywnej Partii Robotniczej miał trywialne podstawy. Emisariuszka LIT (CI) musiała wracać do Argentyny, aby zadbać o własną emeryturę. Lider GIPR, Włodek Bratkowski, w ogóle o to nie dbał, bo nie dbał również o własną. Emisariuszka musiała się także rozliczyć przed LIT (CI) i zapewnić centralę, że GIPR będzie w końcu jej polską sekcją. Według GSR-owskiego trzonu GIPR to ostatnie nie wchodziło w rachubę. Elżbieta Jezierska starała się to jakoś przełamać, namawiając Włodka do udziału w europejskich konferencjach LIT. Rezultat był niezadowalający – na wycieczkę do Hiszpanii mogła jechać Grażyna Polkowska, mógł nawet pojechać Zbigniew Partyka lub Andrzej Witul, łasy na uroki hiszpańskich plaż, ale Bratkowski miał to gdzieś. Molestowania politycznego jednak nie wytrzymał i oddał GIPR koleżance z LIT (CI), występując z organizacji. W tym momencie wszystko było w rękach członków GSR, a w zasadzie, konkretnie, w rękach Zbigniewa Partyki. Ten, ponaglany przez Elżbietę, zastanawiał się jakiś czas, a w końcu zdecydował – i również wystąpił z GIPR. To był już rozłam. Padła zresztą zapowiedź, że będzie reaktywowana Grupa Samorządności Robotniczej. W tym czasie już nie ukazywał się „Tygodnik Antyrządowy”, a głównym pismem GIPR była „Samorządność Robotnicza”. GSR oczywiście zabrała swój tytuł. Nowym pismem GIPR, pod rządami LIT, został „Głos Robotniczy”. Pierwszy jego numer ukazał się w kwietniu 1995 r. i zawierał ostre ataki na liderów Grupy Samorządności Robotniczej, których oskarżono nawet o likwidatorstwo. W międzyczasie GSR próbowała unormować swoje stosunki z GIPR/LIT, ale bez pozytywnego rezultatu. Elżbieta Jezierska i wspomagający ją emisariusze LIT (CI) wybrali ostrą, demagogiczną walkę frakcyjną. W rezultacie walki frakcyjnej, wspomaganej zresztą z zewnątrz przez odpowiednie służby i LIT (CI), grupa pękła na trzy części, w tym dwie mniej więcej równe. Największa, duuużo większa od pozostałych, poszła w polityczny niebyt; niektórzy byli działacze ZKP „Proletariat” wrócili do macierzystej organizacji. Rozsypały się również tzw. przyległości. Syndykaliści Andrzeja Smosarskiego zadomowili się na dobre w lokalu PPS-u na Nowym Świecie. Na początku kolejnego wieku wszystkie te grupy przylgnęły do PPS Piotra Ikonowicza, szczerego i oddanego ex-przyjaciela „dyrekcji” Podziemnej „Solidarności”, lewicy postkorowskiej i Aleksandra Kwaśniewskiego, i podjęły hasło ze znanej już nam ulicy i kolejnego zmiennika „Solidarności” – masowego ruchu No Global – INNY ŚWIAT JEST MOŻLIWY, kierując się jak zwykle „obiektywną dynamiką rewolucyjną ruchu społecznego” Zbigniewa M. Kowalewskiego i paru największych tendencji posttrockistowskich IV Międzynarodówki, tak bliską duszy każdego anarchisty. 50 Ale przedtem jeszcze się coś działo, choć nie miało to już większego znaczenia dla realnego układu sił w kraju, w ruchu robotniczym, w związkach zawodowych i na radykalnej lewicy. Warto jednak i o tym pamiętać, każdy ma bowiem prawo wyciągnąć własne nauki z tej jakże ulotnej historii. Już w pierwszym numerze „Głosu Robotniczego” nowe, sfeminizowane i tymczasowe kierownictwo GIPR po wodzą Elżbiety Jezierskiej, w składzie którego znalazła się nie opłacająca składek Teresa Ożarowska (pseudonim pracowniczki „S” Regionu Mazowsze, znanej nam już z konfliktu wokół „Kuriera Mazowsze”, gdzie wykazała tylko troskę o własną skórę) wraz z koleżanką (obie zresztą Elżbieta Jezierska uczyła języka angielskiego), zapowiedziało „kontynuację najlepszych tradycji ‘Samorządności Robotniczej’”, które podobno „pozostały niezmienione”. Te „gorsze” oczywiście zostały usunięte, jak nieczystości i wylane na nas wraz z pomyjami. Kto chciał mógł o tym przeczytać w „Głosie Robotniczym” i w specjalnym suplemencie (z marca/kwietnia 1995) do „Samorządności Robotniczej”, w którym ukazały się nasze artykuły z odpowiedzią na szeroko kolportowane, również w WZZ „Sierpień ‘80″, oszczercze materiały zawarte przede wszystkim w „Biuletynie Informacyjnym GIPR” (nr1/1995) oraz osobiście i telefonicznie przez Elżbietę Jezierską. W suplemencie, obok naszych polemik, znalazły się również przedruki z „Biuletynu Informacyjnego GIPR”. Każdy mógł sobie zatem wyrobić zdanie. Suplement otwierało mocno spóźnione słowo od redakcji: „Naszą intencją nie było i nie jest prowadzenie jałowych sporów. Wciąż jednak uczymy się czegoś. Odchodząc z GIPR wyciągnęliśmy rękę na zgodę. Poczytano nam to zapewne za słabość. Preferując łagodną wersję rozstania i kompromisowe rozwiązania, złożyliśmy ofertę współpracy, przy okazji deklarując uprzejmie zadowolenie z możliwości powołania na bazie GIPR przybudówki LIT (CI). Zastrzegliśmy sobie jednak niezależność organizacyjną. Niezależność w naszym odczuciu rekompensowała nam straty. Nie zważając na to Elżbieta przystąpiła do frontalnego ataku. Na agresję musimy odpowiedzieć. Niniejszy suplement jest wymuszony koniecznością obrony. Czytelnik ma prawo poczuć się zdegustowany. Stąd suplement ma ograniczony zasięg. Redakcja”. Dalej, równolegle z artykułami z „Biuletynu Informacyjnego GIPR”, przedstawione były nasze argumenty, z których najistotniejsze były o charakterze organizacyjnym: „Pierwszym koniecznym wyjaśnieniem jest to, że już sama prezentacja w Biuletynie GIPR problemu, uwypukla istotę konfliktu, który nie jest sporem wewnątrz GIPR, lecz sporem między LIT (CI) a GIPR i później GSR. W dwóch wewnętrznych materiałach LIT (CI) wymienione jest 11 razy, nadto zamieszczony jest list LIT (CI). Biuletyn jest więc swoiście wewnętrzny, warto by obecni członkowie GIPR uświadomili sobie wewnątrz jakiej struktury się znaleźli” (Zbigniew Partyka, „W obronie prawdy”, ss. 1-2) oraz dotyczące odmiennej oceny sytuacji politycznej na początku 1995 r. Już tytuł artykułu Elżbiety Jezierskiej wyjaśniał sprawę – „Nigdy nie jest tak ciemno jak przed wschodem słońca”. Naszym zdaniem – słońce już zaszło dla GIPR. Ponadto, w suplemencie znalazł się odlotowy referat Elżbiety Jezierskiej pt. „Analiza obecnego kryzysu” – skomentowany przez Zbyszka Partykę, wymieniony już list LIT (CI) oraz dwie riposty: Włodka Bratkowskiego „Bez zgniłych kompromisów” i Zbigniewa Partyki „Różnica metod”. Sfeminizowane, tymczasowe kierownictwo GIPR uznało publikację swoich materiałów w suplemencie do „Samorządności Robotniczej” za… denuncjację, albowiem szeroko kolportowany biuletyn był podobno tylko do „użytku wewnętrznego”. Ponadto oskarżono nas o współpracę z SB. Od tej chwili zaczęliśmy z mozołem odrabiać straty, które, na tym etapie, w gruncie rzeczy, były już nie do odrobienia. Do końca 1997 roku ukazało się jeszcze 6 solidnych numerów (i jeden specjalny) „Samorządności Robotniczej” i równolegle 12 numerów „Głosu Robotniczego”. W 15. numerze „Samorządności Robotniczej” znalazła się cytowana już przez nas w innym artykule odpowiedź na „Propozycje GIPR”, podsumowująca rozbieżności programowe, które na początku 1996 r. były już w pełni widoczne. Warto ponownie zacytować naszą odpowiedź, tym bardziej, że „Propozycje GIPR” miały wówczas wzięcie. W 12. numerze „Głosu Robotniczego”, obok artykułów upominających się „O międzynarodową solidarność klas pracujących w walce o wyzwolenie od ucisku ekonomicznego” i dotyczących konkretnych kwestii krajowych, znalazła się, m.in. bezkrytyczna relacja z II Krajowego Zjazdu Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień ‘80″ oraz efekt spotkania, na którym zawiązała się Lewicowa Alternatywa (Kielce, 1-2 marca 1997), w skład której weszła GIPR, pozostająca jednocześnie elementem składowym powołanej przez LIT (CI) Międzynarodowej Partii Robotniczej (MRP). Oświadczenie w tej sprawie znalazło się na stronie 25 „Głosu Robotniczego”. W Lewicowej Alternatywie GIPR był reprezentowany przez Dariusza Ciepielę, który, obok Romana Adlera-Zawieruchy, i paru młodych działaczy PPS czy GIPR, stanowił śląski, a zarazem ogólnopolski trzon GIPR. Warszawska, sfeminizowana grupa GIPR, po wyjeździe Elżbiety Jezierskiej, wycofała się z polityki. GIPR wciąż jeszcze formalnie był reprezentowany przez bezkonfliktowego prze- 51 wodniczącego, członka „Solidarności”, Marcina Nieznańskiego z Bydgoszczy, który pełnił ponadto funkcję dyżurnego robotnika i figuranta. W tymże numerze znalazła się również odpowiedź na „Propozycje GIPR” członka Krajowego Komitetu Wykonawczego Związku Komunistów Polskich „Proletariat”, przyszłego przewodniczącego KPP, Marcina Adama oraz „Odpowiedź GIPR na deklarację Komitetu Łączności pomiędzy LIT-CI a WI-RFI”, w myśl której GIPR z pewną nieśmiałością i wewnętrznymi oporami wpisywał się w międzynarodowe struktury południowoamerykańskiej odmiany ruchu trockistowskiego. Nie była to wszakże decyzja definitywna, lecz dopiero „wstęp” do odpowiedzi. Wciąż jeszcze trwały mitomańskie, szeroko zakrojone społeczne konsultacje, albowiem redakcja apelowała do „wszystkich zainteresowanych o kontakt”. W tej sprawie musiała się zapewne jeszcze wypowiedzieć polska klasa robotnicza skupiona we wszystkich współpracujących z GIPR związkach zawodowych. Zapewne się wypowiedziała, skoro GIPR już nie istnieje, podobnie jak LIT (CI) i WI-RFI oraz MPR. W tej sytuacji również my mogliśmy na kilka lat opuścić scenę polityczną, a powód był prozaiczny – brak gotówki i konflikty personalne, o które w takich sytuacjach nie trudno. Patrząc z dystansu, znaczenia nabierają różnice programowe. Spróbujmy więc nimi się zająć. Odpowiedzi na „Propozycje GIPR” są po tym względem szczególnie pouczające. * Opublikowana na łamach 12. numeru „Głosu Robotniczego” (lipiec-sierpień 1997 r.) odpowiedź Marcina Adama (w formie fragmentów „listu do redakcji”) na znane nam już „Propozycje GIPR” z 3 grudnia 1995 r., każdego mogła zaskoczyć, ale nas chyba najmniej. Marcin Adam, w imieniu ZKP „Proletariat”, przyjmował te propozycje z zadowoleniem, przy czym zaznaczał, że „dotychczasowy brak współpracy i przeradzanie się różnic w antagonizmy służy jedynie naszym przeciwnikom i jest przez nich niewątpliwie wykorzystywany”. Potem następowało bezpodstawne uogólnienie: „W wielu krajach udało im się rozbić ruch robotniczy tak skutecznie, że poszczególne ugrupowania tracąc całą energię na wzajemne zwalczanie siebie zapewniają na długo spokojne funkcjonowanie kapitalizmu”. Po tym wstępie, w którym młody, prominentny działacz ZKP „Proletariat”, a w przyszłości przewodniczący KPP, zdystansował się od rozbijackiej taktyki GSR/GIPR, padły wreszcie jakieś konkrety. Okazało się wszakże, że „Problemem we współpracy będzie (…) kwestia bliższego określenia prawdziwie lewicowej alternatywy” oraz wzajemnego zrozumienia („Szczerze mówiąc trudno mi zrozumieć całą tę koncepcję na podstawie tak krótkiego opisu”). Przyznając się do „niewiedzy”, Marcin Adam zaznaczał, że nie obędzie się bez „długiej dyskusji”. Przy czym z mety replikował w takich konkretnych sprawach, jak propozycja 6-godzinnego dnia pracy, stan ruchu zawodowego czy w sprawie proponowanego przez wszystkich trockistów wymówienia długu Polski, zwracając słusznie uwagę, że „Tak długo jak Polską będzie rządził kapitał. Zmiana tego stanu wymaga zmiany ustroju”. Temat stosunku ZKP „Proletariat” do SLD, oczywiście, nie został nawet poruszony. Nikt go zresztą o to nie pytał. W „Propozycjach GIPR” zwyczajnie bowiem takiego pytania nie było – adresowane były one bowiem raczej do innych klonów IV Międzynarodówki i zbliżonych do nich anarchizujących radykałów, których przecież na polskiej scenie politycznej i wówczas nie brakowało. Nasz stosunek do związkowej części propozycji GIPR wyłożony już został obszernie przez nas w artykule „Zygzaki na drodze do ‘partii robotniczej’”. Nie będziemy zatem do tego wątku wracać. Warto jednak podkreślić, że nawet wówczas bliższe nam było stanowisko Marcina Adama: „Obecny stan ‘związków zawodowych’ jest zupełnym paradoksem. Służą one jako narzędzie indoktrynacji, a polityka ich kierownictwa nie ma nic wspólnego z interesami ludzi pracy”, które w porównaniu z apoteozą i apologetyką WZZ „Sierpień ’80” wydawało się bardziej racjonalne. Wymagało jedynie zniuansowania i rozpatrywania sytuacji w każdym związku z osobna, z czego Marcin Adam zdawał sobie sprawę, różnicując swe krytyczne podejście już w przypadku branżowych związków zawodowych, które jego zdaniem prezentują się tylko „nieco lepiej” niż opowiadająca się za prywatyzacją „Solidarność”. Gwoli sprawiedliwości warto zaznaczyć, że o „prywatyzacyjnych strajkach” pisał również „Głos Robotniczy”. Temat stosunku do WZZ „Sierpień 80” w odpowiedzi Marcina Adama został po prostu pominięty. Ale lody zostały przełamane. Nasza odpowiedź sprzed roku wykluczała taką ewentualność z kilku zasadniczych powodów, zwłaszcza dlatego, że w ogóle nie znaleźliśmy podstaw do współpracy z GIPR, ponieważ GIPR nie odwołał jeszcze wobec nas wysuwanych przez Elżbietę Jezierską zarzutów. Nie mniej istotne były kwestie programowe. Przykładowo w tak oczywistej sprawie, jak wymówienie długu, omawiane stanowisko GIPR bliższe było stanowisku „propagowanemu jeszcze w latach osiemdziesiątych przez Jerzego Urbana jako rzecznika rządu, a w ślad za tym przez kolegów z Nurtu (wówczas jeszcze Warszawskiej Grupy Lewicy Rewolucyjnej, patrz – ‘Kret’, nr 2/87)”. Tymczasem według nas przynajmniej do czasu „póki nie stoi za tym jakaś konkretna siła o wymiarze rewolucji, to nie ma powodów narażać się na śmieszność kabaretowym małpowaniem deklaracji Lenina”, gdyż „nie pochłania nas tego rodzaju pusta 52 propaganda, czcze zapowiedzi” („W odpowiedzi”, „Samorządność Robotnicza” nr 15 z przedwiośnia 1996, s. 27). Co ciekawe, mimo naszej krytyki stanowisko trockistów przez lata nie uległo zmianie, skoro emisariusz IV Międzynarodówki, Stefan Piekarczyk, jako Jan Osa, po raz nie wiadomo który zapewniał i szczegółowo uzasadniał na czterech wielkich kolumnach w formacie A 2 drobnym drukiem, że „należy ten dług wymówić w całości” (Jan Osa, „Polska finansowym zakładnikiem Zachodu. TO NIE NASZ DŁUG”, „Dalej!”, maj 1991, s. 3). Miał to być podobno, obok 6-godzinnego dnia pracy, kluczowy i jakże konkretny postulat przejściowy, który wracał jak bumerang wraz z LIT-owską wersją GIPR. Jasne było również nasze stanowisko w kwestii docelowej, budowy Samorządnej Rzeczpospolitej, stawianej przez obie największe tendencje trockistowskie: „Kwestia budowy ‘Rzeczpospolitej Samorządnej’ jest dla nas równie mało przekonująca. Samo hasło jest nam obce, było wysuwane przez lewicę korowską na I Zjeździe NSZZ ‘Solidarność’, a potem przyjęte jako wyróżnik przez Kluby Rzeczpospolitej Samorządnej – tworzony przez Kuronia zalążek prawicowej partii o socjaldemokratyczno-menadżerskim charakterze. Dla nas celem jest system samorządności robotniczej, z akcentem kładzionym jednak nie na los pojedynczego miejsca pracy i zakładu pracy, ale rozbudowany pionowo i poziomo, z akcentem na budowę dyktatury proletariatu”. Dodatkowo argumentacja ta osadzona była w konkretnych realiach – „Rozumiemy jednak, że obecnie, w bliskim obcowaniu z biurokracją związkową takie pojęcia pojawić się w GIPR nie mają prawa. My jednak nie widzimy potrzeby ukrywania czegokolwiek i używania kategorii, które do naszej tradycji nie przynależą (a używane były w tradycji zgoła odmiennej) i wprowadzić mogą więcej zamętu niż pożytku” (tamże). Podsumowując zaznaczyliśmy: „należy dostrzec ogromne rozbieżności, zarówno w ujęciu i rozumieniu problemów, jak też nawet w ich hierarchizacji. Rozbieżności, które wystąpiły przy rozłamie ujawniły obecnie swój programowy wymiar. Odmienne jest rozumienie roli organizacji, charakteru jej budowy, podstawowych ocen politycznych i preferencji tematów stanowiących osie działań organizacyjnych. W stanowisku GIPR brak też jest całkowicie problematyki roli międzynarodowych struktur ruchu robotniczego w dobie obecnej. Musi to dziwić, gdyż nie są tajemnicą związki GIPR z LIT (CI). Albo więc GIPR uznaje ten problem za bezdyskusyjny, albo chce z góry wykluczyć ze szczerych i radosnych rozważań analizę i uzasadnienie sensowności tych związków. To, jak też wymienione na wstępie nieprzezwyciężone zaszłości dają podstawę do potwierdze- nia dalekiego od normalizacji stanu wzajemnych stosunków. Grupa Samorządności Robotniczej, 18 marca 1996 r.” Dwa kolejne numery „Samorządności Robotniczej” poświęcone były przede wszystkim dyskusji redakcyjnej na temat aktualnego stanu klasy robotniczej, lewicy i marksizmu, co już nie raz omawialiśmy w innych artykułach. Pod naszą nieobecność sprawy potoczyły się gładko. W latach 1998-2001 ukazało się ogółem 6 numerów pisma „Dalej!”. Już pierwszy numer „Dalej!” wydany pod naszą nieobecność przyniósł zwrot o 180 stopni. NLR obrał kurs na Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych. Wszystkie zarzuty wysuwane pod naszym adresem poszły w niepamięć. W przeciwieństwie do GSR „Dalej!” przyjęło jednak nie krytyczną, ale wazeliniarską linię, publikując „POSTULATY OPZZ” (s. 3) i artykuł redakcyjny „Zdolność mobilizacyjna” („Dalej!”, nr 25 z wiosny/lata 1998, s. 2), w którym ogłoszono wszem i wobec, że „OPZZ jest dziś JEDYNĄ MASOWĄ ORGANIZACJĄ PRACOWNICZĄ, KTÓRA MOŻE BRONIĆ SIŁĘ ROBOCZĄ I TO CO POZOSTAŁO Z MAJĄTKU OGÓLNOSPOŁECZNEGO, PRZED RABUNKOWĄ EKSPLOATACJĄ I MARNOTRAWSTWEM ZE STRONY NEOLIBERALNEGO KAPITALIZMU”. Dodając przy okazji, że „Tego, czy i do jakiego stopnia owa zdolność zostanie wykorzystana i zmieni się w czyn, nie można pozostawić jedynie wąskiemu gronu przywódców OPZZ. Jest to wspólna sprawa tych wszystkich, którym grozi, że znajdą się na bruku czy pójdą z torbami, jeśli nie będzie organizacji która broniłaby czynnie ich podstawowych praw, godności i interesów. Jeśli OPZZ obierze taką drogę, prędzej czy później przeciągnie na swoją stronę te środowiska pracownicze, które należą do ‘Solidarności’, a które na polityce AWS i UW nic nie zyskują, lecz tracą tak samo jak wszyscy inni robotnicy i pracownicy” (tamże, s. 2). Ten typ tak ma W kolejnym numerze z wiosny/lata 1999 r. pojawiły się nadto przedruki z „Nowego Tygodnika Popularnego”, pisma OPZZ: Irena Hamerska, „Związkowcy mówią: Sytuacja jest dramatyczna”, („Dalej!” wiosna-lato 1999, s. 4) oraz Ryszard Łepik, „Pogłębianie biedy”, (tamże, s. 5). W środku numeru widniał przełomowy artykuł samego mistrza obiektywizmu i dyżurnego rewolucjonisty, Zbigniewa Marcina Kowalewskiego „SLD czy partia związkowa?”, w którym autor, w pięć lat po powstaniu Ruchu Ludzi Pracy, tłumaczył „Jakiej reprezentacji politycznej potrzeba związkom zawodowym” (tamże, ss. 10-11). Na stronie 11. wybity wielką czcionką był cytat z wielkich myśli redaktora naczelnego „Nowego Tygodnika Popularnego”, kiedyś prawej, dziś lewej ręki przewodniczącego OPZZ, Stanisława Nowakowskiego: 53 „Związki zawodowe muszą wywalczyć sobie samodzielne miejsce na scenie politycznej”. Kowalewskiego na każdym kroku wspomagał dzielnie Dariusz Zalega vel Konrad Markowski. Na kolejnej stronie znalazły się artykuły Henryka Tuleja „OPZZ powinien budować własną partię o wyraźnie lewicowym programie”, głównego specjalisty w Wydziale Polityki Społecznej OPZZ, oraz znanego nam już Lecha Szymańczyka „OPZZ, nowy SLD i Ruch Ludzi Pracy”, który wówczas był już członkiem Prezydium OPZZ i przewodniczącym Ruchu Ludzi Pracy. W ten oto sposób, w roku 1999, Nurt Lewicy Rewolucyjnej, redakcja „Dalej!” i Zbigniew M. Kowalewski osobiście zawarli porozumienie z biurokracją związkową spod znaku OPZZ, nie bacząc na to, że Ruch Ludzi Pracy i OPZZ pozostają w parlamentarnej koalicji z SLD. Na stronie 20., nie przejmując się tym zbytnio, Kowalewski zmierzał wciąż jeszcze „Od maoizmu do rewolucyjnego marksizmu”. Artykuł dotyczył jednak nie Polski, lecz Filipin. W OPZZ Kowalewski pozostał do 2005 r., w międzyczasie wszedł wraz z Dariuszem Zalegą do PPS. Od kolejnego numeru „Dalej!” w redakcji rządził już niepodzielnie pryncypialny, acz młody Florian Nowicki, który zadebiutował w „Dalej!”, w roku 1998 artykułem „Nowe idee Kędzierskiego” („Dalej!” nr 25, s. 12). W tymże numerze po raz pierwszy, za „Kurierem związkowym”, przedrukowany został artykuł przewodniczącego WZZ „Sierpień 80” (Daniel Podrzycki, „Miedź, srebro i przekręty”, tamże, s. 6), związek ten pozostawał jednak w głębokim cieniu OPZZ. Taki zygzak i taki kurs musiał doprowadzić do katastrofy. Wkrótce Nurt Lewicy Rewolucyjnej przeżył dwa rozłamy. Równolegle na południu Polski szalał wówczas dorastający narybek Ruchu PostępowoRadykalnego, niedawno jeszcze wydający anarchizującą „Barykadę”, organizujący „Guevariady” i rozbijackie imprezy pierwszomajowe. W roku 1999 zeszli się ponownie Dariusz Zalega (NLR), Dariusz Ciepiela (GIPR) i Remigiusz Okraska, i wspólnie z towarzyszami z PPS i Lewicowej Alternatywy zaczęli wydawać nowy miesięcznik „Robotnik Śląski”. W 11(20) numerze tego pisma z 14 listopada – 15 grudnia 2000 r. występowali jeszcze wszyscy razem, podobnie zresztą, jak ich ulubieni lokatorzy. Z pismem ściśle współpracowali: Jerzy Markowski – senator RP z ramienia SLD, Andrzej Smosarski z Lewicowej Alternatywy i Piotr Ikonowicz – z PPS. Pismo to jednoznacznie wpisało się w PPS. W roku 2002 obaj Darkowie popierali jeszcze Nurt Radykalny PPS Piotra Ikonowicza, a jednocześnie zaangażowali się w inicjatywę „Czerwonego Salonu” i Zbigniewa Marcina Kowalewskiego, znaną pod nazwą Frontu Le- wicy. W maju 2002 r. wydali oni nawet pismo Frontu Lewicy o tradycyjnym PPS-owskosocjaldemokratycznym tytule „Naprzód”, wpisując bez zbędnych ceregieli ruch ten w konkretną opcję polityczną. O planowanym kierunku pisma świadczyły również artykuły i preferowani autorzy: Grzegorz Ilka „Liberalny świat ekonomii kontra Kodeks pracy” (s. 2), Cezary Miżejewski „Kodeks pracy czy kodeks kapitału?” (s. 3). Powszechnie znani działacze PPS byli równocześnie etatowymi pracownikami OPZZ i Konfederacji Pracy OPZZ. Przyjęty bez zbędny ceregieli kurs na Konfederację Pracy OPZZ potwierdzał też artykuł Michała Lewandowskiego o tym związku (s. 5). Na ostatniej stronie nie przypadkiem znalazła się reklama pierwszego numeru „Rewolucji” Zbigniewa Marcina Kowalewskiego. Po oprotestowaniu przez nas numeru Front Lewicy się rozpadł, ale przedtem jeszcze odbyło się zebranie założycielskie tej koalicji, na którym byliśmy już obecni. Zagajali Marek Gański i Magdalena Ostrowska, założenie złożone zawczasu na piśmie referował Zbigniew Marcin Kowalewski. W dyskusji wzięła też udział Ewa Balcerek (exGSR), która, nie wiedzieć czemu, upomniała się o debatę ideowo-programową. Z mety ripostował Zbigniew Marcin Kowalewski, który nie dopuszczał takiej ewentualności. Dyskusja przeniosła się zatem na łamy internetowego „Czerwonego Salonu” (debata ta dostępna jest dziś na łamach dyktatura.info). Był maj Był maj 1997 roku. Wydawało się, że II Krajowy Zjazd Delegatów Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień 80″, podobnie jak dotychczasowa praktyka Związku, potwierdził w całej rozciągłości słuszność linii LIT CI, drugiej co do wielkości, a pierwszej pod względem liczebności, międzynarodowej tendencji trockistowskiej, która parę lat temu organizowała tournee Józefa Piniora po Argentynie i Brazylii. Tym samym potwierdził również linię LIT-owskiej GIPR. Nic zatem dziwnego, że tryumfalizm GIPR i LIT CI był ze wszech miar uzasadniony, skoro nawet „W Zjeździe uczestniczyli także przedstawiciele GIPR, towarzyszyli oni delegacjom związków zawodowych z Ukrainy i Hiszpanii, związkowców ukraińskich reprezentował Badrij A. Bekauri – Przewodniczący Koordynacyjnej Rady Wolnych Związków Zawodowych Pracowników Transportu Publicznego Kijowa, a związkowców hiszpańskich reprezentowała Tania Mercader – Przewodnicząca Komitetu Strajkowego w zakładach Magneti Marelli w Barcelonie, członkini PRT (Rewolucyjnej Partii Pracujących, hiszpańskiej sekcji LIT-CI)” (relacja ze Zjazdu, „Głos Robotniczy” nr 12, lipiecsierpień 1997, ss. 9-10). 54 Oboje zabrali głos z trybuny Zjazdu. Ich płomienne wystąpienia przyjęte zostały jak należy. Nastrój był podniosły i bojowy, Związek szykował się do decydującej bitwy. Wkrótce „Sierpień 80″ zaciekle będzie przecież walczył z rządem Jerzego Buzka, wyłonionym w wyniku zwycięstwa w wyborach we wrześniu 1997 r. Akcji Wyborczej Solidarność – koalicji, na czele której stał ówczesny przewodniczący NSZZ „Solidarność” Marian Krzaklewski. O zaciekłości świadczyły hasła i okrzyki „Co za pies stworzył AWS!”, skandowane podczas manifestacji „Sierpnia 80″. I nic dziwnego; związkowcy-robotnicy walczyli przecież o swoje – strajkowali w obronie likwidowanych kopalń i przeciwko neoliberalnej, antypracowniczej polityce rządu AWS. Tak było przedtem i potem, i tak jest dzisiaj. Związek zawsze był, jest i będzie sobą. I tylko sobą. Na II Zjeździe w maju 1997 r. nie brakowało jednak również innych gości, w tym „owacyjnie przywitanego jednego z posłów PSL”, który na Zjazd przybył wyłącznie w zastępstwie Bogdana Pęka i, sądząc z relacji GIPR, zapewne incognito. Można sobie zatem wyobrazić, jaki entuzjazm zapanowałby wśród delegatów, gdyby zjawił się sam Bogdan Pęk. Nie musimy sobie tego zresztą specjalnie wyobrażać; mieliśmy przecież okazję widzieć to na własne oczy. Bogdan Pęk czuł się tu, jak w domu, podobnie zresztą, jak Andrzej Lepper i paru innych radykalnych polityków, bynajmniej nie związanych z lewicą. Wiedzieli o tym wszyscy, niektórzy to jednak bagatelizowali, przedkładając nad racjonalne argumenty „obiektywną dynamikę rewolucyjną ruchu społecznego” (wiodącą ideę kilku tendencji IV Międzynarodówki). Poza wyborem nowego przewodniczącego, którym ponownie został Daniel Podrzycki, jedyny kandydat na to stanowisko, najwięcej czasu poświęcono sprawie zbliżających się wyborów parlamentarnych. GIPR-owski sprawozdawca nie ukrywał nawet, że „Od początku, w dyskusji zaznaczyła się wyraźna przewaga zwolenników startu WZZ ‘Sierpień 80′ w wyborach do Parlamentu”. Co prawda „nie było jednak jednomyślności co do formy uczestnictwa w wyborach, przedstawiono różne warianty, od sojuszu wyborczego, poprzez poparcie dla poszczególnych kandydatów na posłów, czy wreszcie do wystąpienia jako samodzielna siła polityczna”. Ale w końcu „zdecydowanie największa grupa delegatów chciała aby Związek poparł PSL”, a ściślej „frakcję Bogdana Pęka”. Sprawozdawca nie wyciągał z tego żadnych wniosków, zwłaszcza pochopnych. W interesującym nas okresie Bogdan Pęk pełnił funkcję prezesa Zarządu Wojewódzkiego Polskiego Stronnictwa Ludowego w Krakowie, a w latach 1996-1997 także prezesa Zarządu Krajowego PSL. Od 1988 do 2002 r. należał do Rady Naczelnej PSL. W 2003 r. wstąpił jednak do Ligi Polskich Rodzin, zresztą na krótko. W 2005 r. opuścił LPR i zajął się tworzeniem nowej partii wspólnie z Zygmuntem Wrzodakiem. Dziś B. Pęk startuje do Europarlamentu z listu Prawa i Sprawiedliwości. Jak było i jak się dalej potoczyło opisał już następująco Krzysztof Pilawski: „W końcu lat 90. ‘Sierpień 80′ poparł blokady dróg i przejść granicznych w całym kraju zorganizowane przez ‘Samoobronę’. W grudniu 1998 r. wspólnie z nią i Ogólnopolskim Porozumieniem Związków Zawodowych utworzył Międzyzwiązkowy Komitet Koordynacyjny na Rzecz Zmiany Polityki Społeczno-Gospodarczej Rządu. Jego akcje popierał m.in. Związek Nauczycielstwa Polskiego i Związek Zawodowy Górników w Polsce [oraz NLR i Zbigniew Marcin Kowalewski]. We wrześniu 1999 r. Komitet zorganizował w Warszawie wielotysięczną manifestację związkowców z całego kraju [którą opisała redakcja „Dalej!"]. Komitet sprzeciwiał się m.in. reformom dokonywanym kosztem najuboższych. Domagał się obrony miejsc pracy, interesów polskich przedsiębiorstw, narodowego transportu, górnictwa i polskiego rynku. Domagał się odejścia rządu AWS. Równocześnie ‘Sierpień 80′ poparł pomysł generała Tadeusza Wileckiego budowy ’silnej formacji narodowej otwartej głównie na ludzi młodych’. W styczniu 2000 r., w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki, Daniel Podrzycki (jako lider ‘Sierpnia 80′ – brał udział wraz Andrzejem Lepperem (Samoobrona) i Tadeuszem Wileckim (Front Polski) w tzw. zjeździe założycielskim wyborczego Bloku LudowoNarodowego. Daniel Podrzycki, na łamach ‘Kuriera Związkowego’, pisał, że powinien on doprowadzić do ‘odrzucenia obecnej polityki społeczno-gospodarczej i wprowadzenia nowej jakości gospodarczej, którą coraz powszechniej w Polsce i na świecie nazywa się już trzecią drogą’. Tę nową jakość i trzecią drogę (bliską wersji Instytutu Schillera) ‘Sierpień 80′ próbował zrealizować wspólnie z częścią środowisk związanych z Konfederacją Polski Niepodległej i Zjednoczeniem Chrześcijańsko-Narodowym. W maju 2001 r. związkowcy z ‘Sierpnia 80′ podejmowali sekretarza generalnego francuskiego Frontu Narodowego Bruno Gollnischa, który przyjechał do Polski na zaproszenie posłów koła poselskiego Alternatywa. W jego skład wchodzili ‘uciekinierzy’ z AWS, w tym: Janina Kraus [żona głównego doradcy 'Sierpnia 80', Gabriela Krausa], Tomasz Karwowski, Michał Janiszewski i Michał Olszewski [zapewne chodzi o Mariusza Olszewskiego]” (Krzysztof Pilawski, „Lewica po wyborach co dalej? Polska Partia Pracy”) i tak dalej. 55 Oddolna demokracja – odgórna manipulacja Czasem w myślach wracamy do czasów Pierwszej „Solidarności”, do tych pamiętnych wielkich strajków robotniczych, permanentnych dyskusji i otwartych rokowań Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z wysłannikami rządu i biurokracji, transmitowanymi przez megafony bezpośrednio do strajkujących stoczniowców i delegatów innych branż i zakładów. W tym tkwiła właśnie tkwiła siła robotniczej „Solidarności”. Jeszcze dziś, po latach wracają do tego nasi przyjaciele: (Marian) i wrogowie: (Julian) Srebrni, którzy w artykule „NIE MA WOLNOŚCI BEZ SOLIDARNOŚCI” („Magazyn Obywatel” nr 5/2005 r.) snują swoje niegdysiejsze tęsknoty za ideałami Sierpnia 1980 roku, zdając sobie po części sprawę z obecnej kondycji „Solidarności”: „Doskonale wiemy, jak bardzo brakuje demokracji w naszym Związku, jak duża jest władza biurokracji związkowej, jak często lokalni przewodniczący eliminują mechanizmy demokratycznej kontroli, wchodzą w zażyłe układy z pracodawcami, nie zwołują statutowych władz Związku, utajniają dokumenty, fałszują protokoły, eliminują wartościowych ludzi. Jednak odważymy się napisać, że jest to w tej chwili najbardziej demokratyczna organizacja społeczna i polityczna w Polsce. Jedyna, która odwołuje się do doświadczenia jawności w najtrudniejszych sytuacjach”. W przeciwieństwie do nich, nawet działając w „Solidarności”, nigdy nie zachwycaliśmy się tym 9,5-milionowym związkiem zawodowym i masowym ruchem społecznym. Od początku nie podobali nam się eksperci. Niechętnie patrzyliśmy również na wpływową w tym ruchu tzw. opozycję demokratyczną, związaną przede wszystkim z KSS KOR-em. Trudno byłoby nas posądzić o sympatie do zdobywających coraz większe wpływy „prawdziwych Polaków”. Jednak demokracja bezpośrednia, podobnie jak bezpośrednia transmisja z rokowań MKS z delegacją rządową, było tym, co rzeczywiście wyróżniało ten Związek spośród innych branżowych i niezależnych organizacji związkowych, których wówczas było jak grzybów po deszczu. Zgadzamy się z braćmi Srebrnymi, że „Taka demokracja oparta na jawności była siłą MKSu”; to rzeczywiście „najważniejszy wniosek z tej lekcji historii”. Oddajmy głos Srebrnym: „Strajki latem 1980 r. zaczęły się od postulatów podwyżki płac. W Stoczni Gdańskiej dodano postulat przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy. Stocznia stanęła, do niej zaczęły się przyłączać inne zakłady pracy Wybrzeża. Bunt w imię ‘chleba’ stał się zagrożeniem dla systemu. Po kilku dniach, 15 sierpnia 1980 r., władza ustąpiła. Zgodziła się na podwyżkę płac w Stoczni o 1500 zł. Powie- dziano: ‘Zwyciężyliśmy, rozchodzimy się do domu’. Wtedy pojawiły się delegacje z sąsiednich zakładów: ‘zostawiliście nas, zdradzili’. Alina Pieńkowska i Anna Walentynowicz zatrzymały wychodzących stoczniowców. Następnego dnia strajkujący wrócili, powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i słynne 21 postulatów. Pierwszym punktem była teraz: ‘Akceptacja niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych’. ‘Podwyżka płac o 2000 zł, jako rekompensata wzrostu cen’, wróciła jako punkt 7. Ostatecznie wynegocjowano 800 zł, ale już dla całego kraju. Stanęła cała Polska, wszyscy nasłuchiwali, co się dzieje w Gdańsku, potem Szczecinie i Jastrzębiu. W Stoczni Gdańskiej, sala BHP została zajęta przez liczący już ponad 100 osób MKS. Z delegacją rządową negocjowało wybrane Prezydium MKS. Jawnie, na oczach całego MKS-u. Głośniki przekazywały negocjacje bezpośrednio do wszystkich na terenie całej Stoczni. Tu nie można było dogadać się w cztery oczy, tu trzeba było mówić otwarcie, aby gra była uczciwa. Charakterystyczna sytuacja zdarzyła się już prawie na końcu. Rząd nie chciał się zgodzić na postulat 4: zwolnić wszystkich więźniów politycznych, w tym członków Komitetu Obrony Robotników. Lech Wałęsa i doradcy nie wierzyli, że się uda, Andrzej Gwiazda nie chciał ustąpić, słychać było narastające niezadowolenie całej sali BHP i stoczniowców na zewnątrz. Premier Jagielski ustąpił, nie miał wyboru. Taka demokracja oparta na jawności była siłą MKS-u. To najważniejszy wniosek z tej lekcji historii. Zwycięstwo. Wszyscy przestaliśmy się bać. Podnieśliśmy głowy. Po kilku miesiącach do Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego ‘Solidarność’ należało już 9,5 miliona ludzi. PZPR-ia i ich poplecznicy już nie byli tacy butni. Zresztą, sporo szeregowych członków PZPR wstąpiło do naszego Związku. Euforia – ‘festiwal Solidarności’”. Według braci Srebrnych to stan wojenny i „Długotrwała konspiracja siłą rzeczy zniszczyła demokrację wewnątrzzwiązkową. Nie można było przeprowadzać regularnych wyborów, zebrań, konsultacji. Wszystkie decyzje musiały być podejmowane przez wąskie grupy ludzi, im mniej liczne, tym trudniejsze do wykrycia. Nie można było jawnie, publicznie podejmować decyzji. Nie mogło być mowy o demokratycznej kontroli członków ‘Solidarności’ nad decyzjami przywódców. Dziewięć milionów związkowców nie mogło aktywnie konspirować. Można było czytać bibułę i płacić składki związkowe, ale niewiele więcej. Terror WRONy, trudne warunki życia i zmasowana propaganda zrobiły swoje. W roku 1988 było już przede wszystkim zmęczenie narodu. Sukcesem władzy, choć nie zdobyła ona wiarygodności, było doprowadzenie do zobojętnienia, do znacznego zmniejszenia aktywności spo- 56 łecznej. Z jednej strony konieczność ‘okrągłego stołu’, porozumienia elit, dążenie do pokojowego przejęcia choćby części władzy. Z drugiej strony, zupełnie niespodziewanie dla podziemnej ‘Solidarności’, nierozwiązane problemy, przede wszystkim nie wystarczające na utrzymanie niskie zarobki, stały się w roku 1988 motorem następnej fali strajków. W Nowej Hucie i w Stoczni w Gdańsku strajki rozpoczynali robotnicy o niemal 10 lat młodsi od pokolenia 1980 roku” (tamże). W przeciwieństwie do braci zawsze dystansowaliśmy się politycznie od ‘okrągłego stołu’ i zgniłych kompromisów (zresztą nie tylko my). Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, podobnie jak oni, że „Niestety, po bezapelacyjnej wygranej w wyborach czerwcowych 1989 r., zwycięskie elity polityczne zrobiły wszystko, aby nie dopuścić do demokracji i jawności – mówiło się, że ‘ciemne masy’ nie zrozumieją liberalnej reformy gospodarczej i będą przeszkadzać. Nie był potrzebny silny Niezależny Samorządny Związek Zawodowy ‘Solidarność’. Ideologowie liberalnej reformy nawoływali, aby nie wstępować do naszego Związku, bo… ‘to nie ten sam ruch społeczny, co w 1980 roku’, ’teraz nie jest potrzebny związek zawodowy’. Nasiliło się to szczególnie po odebraniu ‘Gazecie Wyborczej’ prawa do znaku ‘Solidarności’. Zaczęło się propagowanie krańcowego indywidualizmu. Ideałem mieli być ci, którzy potrafili ukraść pierwszy milion, oni mieli być motorem rozwoju Polski. Elity okrzyknęły strajkujących związkowców ‘hamulcowymi’: stoczniowców, górników, pielęgniarki, nauczycieli… A oni nie chcieli poświęcać się dla idei wolnego rynku, ponieważ groziła im bieda lub utrata pracy. Władza robiła wszystko, by nie dopuścić do protestów”. W stanie wojennym współpracowaliśmy z Marianem Srebrnym, ale już wówczas nasze drogi polityczne rozeszły się. Marian w głębi duszy pozostał anarchistą i syndykalistą, choć nigdy tak nie mówił o sobie. Z jego bratem nigdy nie było nam po drodze. Po powtórnej legalizacji „Solidarności”, tym razem dużo mniejszej, bo 3-milionowej, raczej mieliśmy z nim na pieńku. Julian Srebrny był wśród tych, którzy chcieli usunąć nas z Regionu Mazowsze. Nie mógł nam darować, że przypisaliśmy sobie jakieś zasługi przy podziemnej produkcji i dystrybucji pism „Chleba i Wolności” i „Hartowni”, w których i on maczał palce. Julian nigdy zresztą nie chciał z nami współpracować. Kontakt z ideowymi komunistami i lewakami zawsze był mu nie na rękę, zwłaszcza w czasach nowej „Solidarności”, gdy robił w niej karierę jako szef komisji zakładowej Uniwersytetu Warszawskiego. Takie kontakty nie mogły być przecież mile widziane. Również Marianowi zapewne było to niewygodne – wierzył bowiem jeszcze, że da się odbudować w „Solidarności” Regionu Mazowsze pamiętną Wsze- chnicę Robotniczą. Maciej Jankowski miał jednak inne zdanie. W nowej, kapitalistycznej Polsce graliśmy zatem w inne gry i w innych drużynach. Marian wciąż grał ze starszym bratem. Choć stać go było na samodzielne gesty, jak choćby udział w naszej, GSRowskiej, pierwszomajowej manifestacji z placu Konstytucji, w której jako jedyny szedł z flagą „Solidarności”. Program braci Srebrnych był i jest jasny i prosty: Solidarność międzyludzka – przezwyciężenie systemu III RP Aby przeciwstawić się agresywnej propagandzie egoizmu, potrzebny jest powrót do wartości roku 1980. Są to: solidarność międzyludzka, wspólne działanie i wzajemne wspieranie się, jawność działania oraz przezroczystość wszystkich struktur organizacyjnych (związkowych, administracyjnych, samorządowych itp.). To jest droga do ograniczania wszechobecnych dziś „przekrętów” i korupcji. Musimy pokazać, że pomagając sobie wzajemnie, jesteśmy mocniejsi, że każdy z nas dzięki temu sam też będzie miał lepiej. Trzeba to pokazać na poziomie pojedynczego człowieka, a nie wielkich partii czy systemów politycznych. Należy zacząć od solidarności w skali lokalnej – wśród kolegów w pracy, sąsiadów w bloku, pracowników instytutów, studentów w akademiku i na wydziale w uczelni. Nie muszą to być jednolite struktury. Można próbować wewnątrz NSZZ „Solidarność” czy choćby w oparciu o lokalne struktury „Solidarności”. Można w samorządzie studenckim lub osiedlowym. Wbrew pozorom, w spółdzielczości mieszkaniowej prawo i formalne reguły gry są bardzo demokratyczne. Ze względu na nikłą aktywność poszczególnych mieszkańców spółdzielni, zarządy i rady nadzorcze są opanowane przez większych i mniejszych cwaniaczków, często wywodzących się ze starej nomenklatury spółdzielczej. Można jednak domagać się jawności decyzji i informacji finansowych. Zawiadomienie o tym choćby tylko mieszkańców swojego bloku może być początkiem samoorganizacji społecznej. Porozumienie uczciwych ludzi z kilku bloków może zagrozić lokalnym mafiom i nomenklaturze spółdzielczej. Musimy tylko przełamać niechęć i strach przed wspólnym działaniem, zanegować popularne powiedzenie, że w Polsce wszyscy kradną i dają łapówki. Kluczowe i nośne jest dbanie o jawność wszystkich decyzji i przezroczystość ich podejmowania. Powróćmy do tego, co działo się w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 w czasie negocjacji z rządem. Przykład jawnych obrad Sejmowej Komisji Śledczej w sprawie afery Rywina dowodzi, że już sama jawność obrad ma olbrzymi wpływ na opinię publiczną i na elity polityczne. Teraz jest łatwiej niż w 1980 roku, ponieważ formalnie trudniej nam coś zakazać. Poza tym, 57 łatwiej drukować informację, szczególnie w małym nakładzie. Można też wykorzystać Internet, a nawet SMS-y do szybkiego przekazywania wiadomości. Przeszkodą jest przede wszystkim powszechne zobojętnienie i atomizacja, brak wiary w przyszłość i nieufność wobec ludzi podejmujących działalność społeczną. Pamiętajmy, że „Nie ma wolności bez solidarności”, ale też „Nie ma wolności bez chleba” oraz „Nie ma chleba bez wolności”. Bez wolności ekonomicznej i politycznej system jest całkowicie niewydajny, nie jest w stanie zapewnić „chleba”. Wolność, którą podobno teraz się cieszymy, dla większości społeczeństwa jest fikcją. Człowiek zagrożony utratą pracy lub już bezrobotny i pozbawiony „chleba”, nie może korzystać z należnych mu praw. Niepotrzebna mu demokracja lub po prostu w nią nie wierzy. W sytuacji, w której państwo oraz środki masowego przekazu nie są już instrumentem gwarantowania prawa do godnego życia, lecz stają się narzędziami tylko elit władzy, jedynie solidarność międzyludzka może doprowadzić do autentycznej zmiany, doprowadzić do podważenia obecnej struktury władzy (tamże). W przeciwieństwie do braci Srebrnych rozwiązań szukaliśmy w dorobku rewolucyjnego ruchu robotniczego, przyjmując wyzwanie pozostałych kierunków, nurtów i opcji politycznych obecnych nie tylko w klasowym ruchu robotniczym. Jednak i dla nas demokracja oddolna i wewnętrzna miała zasadnicze znaczenie, choć nigdy nie zakładaliśmy, że jest to jedyna i w dodatku skuteczna recepta. Rozwój sytuacji w Pierwszej „Solidarności” zadawał temu przecież oczywisty kłam. Stan wojenny tylko pogłębił te procesy i przesunął Związek jako pewną całość zdecydowanie na prawo. W nowej, kapitalistycznej rzeczywistości powstały przecież jeszcze dwie inne centrale związkowe odwołujące się do dziedzictwa Pierwszej „Solidarności” i Sierpnia 1980 roku – „Solidarność 80” i „Sierpień 80”. Żadna z tych organizacji nie przypadła jednak do gustu braciom Srebrnym. Zapewne nie przypadkiem – „Solidarność-80”, i wywodzący się z niej Wolny Związek Zawodowy „Sierpień 80”, w gruncie rzeczy nie mieściły się w horyzoncie braci Srebrnych. Antysemityzm działaczy pokroju Mariana Jurczyka był zapewne podstawową przeszkodą. Skądinąd wiadomo przecież było, że Związek ten związany był wieloma nićmi z narodowym nurtem katolickim. Antysemityzm wychodził na każdym kroku i nieomal na każdym proteście. Niemniej i dziś uważamy, że bez wewnętrznej demokracji, pluralizmu w ruchu robotniczym i otwartej dyskusji umożliwiającej prezentowanie konkurujących ze sobą stanowisk, a zatem również prawa do krytyki, nie ma mowy o odbudowie klasowego ruchu robotniczego i rewolucyjnej partii robotniczej. Z takim też przesłaniem wybraliśmy się na ostatni WEEKEND ANTYKAPITALIZMU organizowany przez Pracowniczą Demokrację, której głównym przecież wyróżnikiem miała być przecież DEMOKRACJA ODDOLNA i SOCJALIZM ODDOLNY. 2 maja, w drugim dniu „weekendu antykapitalizmu”, w dyskusji z Bogusławem Ziętkiem (PPP, WZZ „Sierpień 80”) oraz Filipem Ilkowskim (Pracownicza Demokracja, SWP) zgłosiliśmy do organizatorów i panelistów oddolny wniosek o dopuszczenie Ewy Balcerek do jutrzejszego panelu o „nowej antykapitalistycznej lewicy w Europie i w Polsce”, zresztą jako jedynej kobiety, w tym tak dbającym o pozory równouprawnienia środowisku. Wniosek mógł być przyjęty, skoro nie zjawił się zapowiedziany przedstawiciel Młodych Socjalistów i skoro innych zmian w programie nie brakowało. Nie musimy chyba dodawać, że wniosek ten nie został nawet przyjęty przez organizatorów. Ziętek zaś umył ręce, bo był podobno na „weekendzie” tylko gościem. Ale to nic. Nie zrażając się tym, 3 maja wzięliśmy udział w tej imprezie, jedno z nas mogło się nawet wypowiedzieć – dano mu aż 3 minuty. To było jednak wszystko – po trzech głosach z sali, w tym parującego krytyczną wypowiedź Włodka Bratkowskiego głosu Ellisiv Rognilien z Pracowniczej Demokracji, pod byle jakim pretekstem dyskusję zamknięto, odmawiając prawa do krytyki zgłoszonej zawczasu i zapisanej w tym dniu do głosu Ewie Balcerek. Dziękujemy zatem publicznie Pracowniczej Demokracji, a w szczególności Andrzejowi Żebrowskiemu, bo to on podjął taką decyzję, oraz panelistom, którzy ją zaakceptowali przechodząc do drugiej i dłuuugiej tury wypowiedzi i odpowiedzi na tak skąpe pytania. Dziękujemy im zwłaszcza za to, że nie chcieli słuchać głosów z wypełnionej po brzegi sali; za to, że nie walczyli nawet o zachowanie równowagi między „górą” i „dołem”, prezydium a salą. Za to, że nie znoszą krytyki, za to, że zawsze wiedzą lepiej. Za to, że mają w głębokim poważaniu ODDOLNĄ DEMOKRACJĘ i, że tolerują na co dzień ODGÓRNĄ MANIPULACJĘ. Dziękujemy w imieniu robotników i obu braci Srebrnych, w imieniu nielicznych przyjaciół i licznych wrogów. Na końcu wymieńmy panelistów i prezydium w kolejności, w jakiej zabierali głos, niech przejdą do historii: Denis Godard – francuska Nowa Partia Antykapitalistyczna, IV Międzynarodówka; Piotr Ikonowicz – Nowa Lewica, Bogusław Ziętek – Wolny Związek Zawodowy „Sierpień 80”, PPP; Andrzej Żebrowski – Pracownicza Demokracja, IST, Filip Ilkowski – Pracownicza Demokracja, IST (tłumacz, który na koniec udzielił sobie sam głosu) i prowadzącej to spotkanie, Bogu ducha winnej działaczce PD. 58 Rośnie mur nienawiści Sporo się zmieniło. Podczas „karnawału ‘Solidarności’” mieliśmy do czynienia nie tylko z wystąpieniami robotniczymi, czy szerzej pracowniczymi, ale wręcz z pokojową insurekcją narodową przeciw obcej nam władzy, osadzonej tu przez Moskali. Solidarność miała wymiar ponadklasowy. O sojuszu inteligencji i robotników świadczyło wejście do „Solidarności” środowisk związanych nie tylko z IV Międzynarodówką, ale i z nauką, techniką i oświatą. Pismo „NTO” mieściło się wówczas na lewicy „Solidarności” Regionu Mazowsze, tu obok postKOR-owskiej „Niezależności” Konrada Bielińskiego i takiegoż „AS-a” Seweryna Blumsztajna. Na prawicy „Solidarności” Regionu Mazowsze znalazły się wówczas „Wiadomości Dnia” Antoniego Macierewicza i Jacka Knapa z MZK. W tym tyglu polska inteligencja miała wręcz uprzywilejowaną pozycję. Żadne z pism „Solidarności” Regionu Mazowsze nie dystansowało się od innych grup społecznych – wszystkie wyrażały interesy szerokiego, masowego ruchu społecznego, w którym robotnicy odgrywali znaczącą rolę, ale bynajmniej nie kierowniczą i nie wiodącą. Pozory oczywiście były mylące – na czele nowego związku stali wszak robotnicy: Lech Wałęsa w kraju, Zbigniew Bujak w Regionie Mazowsze, podobnie było i w innych regionach. Ale już ich otoczka, doradcy i współpracownicy, a zwłaszcza etatowi pracownicy biur zarządów „Solidarności”, wszyscy, jak jeden mąż, wywodzili się z inteligencji. Nawet w składzie zarządów regionu nie brakowało inteligencji. Ta grupa społeczna reprezentowała nawet duże robotnicze zakłady pracy, np. warszawską FSO (skarbnik Regionu), a jej przedstawiciele, np. Ryszard Bugaj ubiegali się o przywództwo Związku. Czy sądzisz, że to się powtórzy? Nam wydaje się, że raczej nie. Tymczasem zaszła wręcz doktrynalna zmiana nie tylko na prawicy, ale i na lewicy. Slogan o „schodzącej klasie” zrobił swoje – teraz nawet posttrockiści odeszli od „robotniczej solidarności” na rzecz pracowniczej. Redakcja „Dalej!” zapisała to w sposób właściwy sobie: „Przede wszystkim, sama kultura antykapitalistyczna (związana z instytucjami ruchu robotniczego) uległa erozji wraz z rozwojem kultury masowej i wciągnięciem pracowników do systemu masowej konsumpcji w okresie powojennego boomu gospodarczego w pierwszym świecie”. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej proces ten podobno objął również Polskę. „Dlatego nikt dzisiaj nie utożsamia klasy robotniczej z jej wielkoprzemysłowymi sektorami, i gros badaczy zalicza do niej większość pracowników najemnych (bez najwyższych warstw tej kategorii), zaś walka klasowa pracowników jest postrzegana w kontekście konieczności połączenia różnych specyficznych grup uciskanych i wyzyskiwanych w ramach procesu akumulacji kapitału” („Od redakcji”, „Dalej!” nr 42/2009, s. 6). Czy sądzisz, że koledzy związani z IV Międzynarodówką (a z IV Międzynarodówką związana była też poniekąd redakcja „NTO”) mają rację? Nam się wydaje, że wręcz przeciwnie. Ich pomysł „koordynacji działań pomiędzy tymi tak różnymi grupami światowego ‘proletariatu’” przez tzw. fora socjalne i KPiORP, zwany „nowym KOR-em”, przeszedł już do historii nawet w polskiej rzeczywistości. Kto dziś pamięta o forach społecznych i „nowym KORze”? Gdzie są ci doradcy Ziętka? Gdzie jest rada polityczna przy Podwójnym Przewodniczącym? A to przecież tylko mniejszościowy wycinek odradzającego się ruchu robotniczego, bo czymże innym jest „Sierpień 80″? Posłuchaj głosu „Solidarności” Stoczni Gdańskiej – pęknięcie ma zasadniczy wymiar i będzie się tylko gwałtownie powiększać. Rośnie mur nienawiści. Bunt wykluczonych W roku 1980 to właśnie redaktorzy „NTO”, związani różnymi nićmi ze Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki, mogli jeszcze wciągnąć środowiska nauki, techniki i oświaty, które wówczas zakładały własny związek zawodowy, w Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”. Tak się działo powszechnie, taki był ówczesny trend, który na naszych oczach przemienił się z wielkich robotniczych wystąpień i strajków w ruch ogólnospołeczny, w solidarność ogólnopracowniczą, a po wprowadzeniu stanu wojennego – wręcz w ruch niepodległościowy i ogólnonarodowy. Działacze Podziemnej Solidarności nie musieli być nawet członkami związku. Obok „Solidarności” pracowniczej powstały, jeszcze w czasach karnawału politycznego, „Solidarność Wiejska” i „Solidarność Rzemieślnicza” oraz NZS. Rozwijał się również ruch narodowoniepodległościowy. Po wprowadzeniu stanu wojennego i pacyfikacji robotników wszystko zlało się w „państwo podziemne”. Teraz nawet w „Sierpniu 80″ i PPP nie brakuje przedsiębiorców. Ale to się właśnie kończy. Na naszych oczach pęka świat ponadklasowej „Solidarności” i wyobrażeń lidera Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień 80″. Podziały będą się pogłębiać. Warchołówzadymiarzy wykluczy się z „wielkiej, pokojowej tradycji ‘Solidarności’”. Konflikt klasowy w tradycyjnym marksowskim rozumieniu będzie narastał. Posttrockistom dziękujemy. PPP-owskim kandydatom na europosłów również. Ziętkowi życzymy dobrze – aby wreszcie wycofał się z wyborów. Inaczej i jego nie będzie wśród wykluczonych. My już wiemy, co to jest ostracyzm polityczny. Mamy zatem kolosalną przewagę – jeste- 59 śmy wśród wykluczonych. Dzieli nas i łączy mur nienawiści. * Spory na temat rewolucyjnego nacjonalizmu mają głębokie korzenie. Sięgają one jeszcze dyskusji w Nurcie Lewicy rewolucyjnej wokół kwestii ukraińskiej i, szerzej – narodowej. Z powodów pozamerytorycznych problem ten nigdy do końca nie został przez jedną ze stron wyartykułowany. Ludwik Hass nie zamierzał bowiem zrywać współpracy z największą tendencją posttrockistowską, zwaną wówczas potocznie Zjednoczonym Sekretariatem IV Międzynarodówki, reprezentowaną w Polsce przez Zbigniewa Marcina Kowalewskiego i Stefana Piekarczyka. Ludwik Hass zdecydował się jedynie na list do redakcji „Dalej!”, w której był jego syn. List, opatrzony tytułem „Dziwne milczenie”, ukazał się w bloku „Wokół kwestii ukraińskiej” („Dalej!” z lipca 1992 r., s. 8) i jedynie nieśmiało zamarkował temat. Odpowiadał, oczywiście, Zbigniew Marcin Kowalewski, który już od pierwszych słów, w znanej sobie manierze, grzmiał i gromił (od razu widać, kto tu rządzi): „Odpowiedzi na list prof. Ludwika Hassa nie ułatwia metoda, którą się posługuje. Są w nim elementarne przekłamania...”, przemilczenia i jednostronne podejście. Przypisując Ludwikowi Hassowi „ordynarne zafałszowania” swoiste dla „historiografii PRL”, Kowalewski odwracał zarzuty i dowodził nie tylko „prawdy o UPA”, ale i odpowiadał na główny zarzut nie sformułowany zresztą przez Ludwika Hassa wprost, stawiany jedynie pośrednio i nieśmiało w innych publikacjach. Tymczasem Kowalewski ujawniał RZECZYWISTE ROZBIEŻNOŚCI: „Ten sam zarzut stawia L. Hass w posłowie do wspomnianej broszury. Pisze on mianowicie, czyniąc przejrzystą aluzję do mojej osoby, że są tacy, którzy ‘nawet uważają się za ludzi IV Międzynarodówki’, a którzy posuwają się do gloryfikowania UPA [dziś Hamasu] – ta zaś podczas wojny współpracowała z hitleryzmem. O to więc chodzi w rzeczywistości L. Hassowi, a nie o enigmatyczną ‘jednostronność podejścia’ do UPA, jak by to wynikało z jego listu. Można by sądzić, że będąc historykiem, opiera on swój sąd na (własnych lub cudzych) badaniach źródłowych. Niestety, zupełnie w to nie wierzę. W PRL było sporo historyków, którzy twierdzili to samo, ale zawsze gołosłownie (niektórzy z nich zaczynają dyskretnie i wstydliwie wycofywać się z tego). (...) W tejże broszurze L. Hass określa moje stanowisko jako adaptację do szowinizmu – ukraińskiego, rzecz jasna. Nie przyjmuję tego zarzutu, ale też nie przywiązuję do niego żadnej wagi. Polska była przez wieki jednym z krajów uciskających Ukrainę, a w naszym społeczeństwie zakorzeniony jest do dzisiaj antyukraiński szowinizm, który ma swoje źródło w owym panowaniu nad narodem ukraińskim i który doprowadził do straszliwych zbrodni, popełnionych na tym narodzie przez polski reżim stalinowski w latach powojennych – zbrodni, wokół których utrzymuje się zmowa milczenia. To z polskim szowinizmem maja obowiązek walczyć polscy socjaliści, a nie węszyć, czy aby przypadkiem ktoś spośród nich nie cierpi na ‘adaptację do szowinizmu’ – ukraińskiego! Uznając UPA za ruch narodowowyzwoleńczy, nigdy – wbrew temu, co sugeruje L. Hass – nie przypisywałem mu socjalistycznego charakteru. W obszernym artykule, który ukazał się w 1985 r. w czasopiśmie teoretycznym czwartej Międzynarodówki, wykazałem, że nie miał on charakteru socjalistycznego, lecz nacjonalistyczny. To nie ja mylę socjalizm i nacjonalizm (nawet rewolucyjny) narodu uciskanego. To Ludwik Hass myli ten ostatni z faszyzmem. I tu jest pies pogrzebany. NIE JEST TO SPÓR O HISTORIĘ, LECZ O SOCJALISTYCZNĄ STRATEGIĘ POLITYCZNĄ [nasze podkreślenie]” (tamże, s. 8). Należy zatem oddać należne Zbigniewowi Marcinowi Kowalewskiemu, który nie dość, że sięgnął do korzeni sporu o socjalistyczną strategię polityczną, to jeszcze tak reasumował: „W krótkiej z konieczności odpowiedzi nie ma miejsca na wyjaśnienie, czym jest nacjonalizm narodów uciskanych w ogóle, a rewolucyjny nacjonalizm w szczególności. Moim zdaniem to, czym on jest i jaki powinien być do niego stosunek socjalistów, najlepiej wyjaśnili amerykańscy trockiści. Pozwoliło im to, jako bodaj jedynym na amerykańskiej lewicy, zrozumieć charakter, potencjał i dynamikę Narodu Islamu, potocznie nazywanego ruchem Czarnych Muzułmanów oraz myśl polityczną Malcolma X – wybitnego rewolucjonisty, który z tego ruchu wyszedł.” Do tematu tego redakcja „Dalej!” wracała nie raz, m.in. polemizując z domniemanym Janem Tomasiewiczem (w rzeczywistości Jarosławem Tomasiewiczem), wykorzystując te polemiki do bezprzykładnych ataków na „stalinowców” i „filostalinowców” z Grupy Samorządności Robotniczej (patrz: Jan Sylwestrowicz vel Stefan Piekarczyk „Różne poziomy ‘teorii’. Wokół kwestii ukraińskiej i nie tylko”, „Dalej!” nr 12 z października 1992 r., ss. 4-5), czy też Jarosław Tomasiewicz „Bardzo niski poziom ‘teorii’” i odpowiedź redakcji „Dalej!”, nr 15 z maja 1993 r., ss. 4-5). Stosunek do rewolucyjnego nacjonalizmu w tradycji lewicy rewolucyjnej miał pewne zakorzenienie i rodził różnorakie reperkusje. W dość schematycznej wykładni SDKPiL-owskiej, której nieodrodnym dzieckiem był ulubieniec Ludwika Hassa, a swego czasu i Stalina, przedstawiciel KPP-owskiej ultralewicy, Henryk Stein-Domski oraz Julian Leszczyński, Leński, przyszły generalny sekretarz KPP, rewolucyjny 60 nacjonalizm nie miał racji bytu. Działaczom wywodzącym się z SDKPiL trudno było zaakceptować „rewolucyjny nacjonalizm narodu uciskanego”. Wypowiadali się oni bowiem jedynie w imieniu uciskanej klasy robotniczej, jakoś nie w głowie była im prezentacja stanowiska uwzględniającego interesy chłopstwa, a tym bardziej „narodów chłopskich”, które nie wywalczyły jeszcze swojej państwowości, a nawet miały kłopoty z wyartykułowaniem podstaw stanowiących o ich odrębności narodowej od Rosji. Główny teoretyk SDKPiL, Róża Luksemburg, miała nawet uzasadnione obiekcje co do potrzeby i możliwości usamodzielnienia się gospodarczego Polski, nie mówiąc już o Ukrainie i Białorusi. Swoje argumenty przeciw uchwalonemu przez Rewolucyjna Rosję prawu mniejszości narodowych do samostanowienia wysunęła ona nawet w swojej pracy o Rewolucji rosyjskiej, w której twierdziła wprost, że: „Część winy za to, ze klęska militarna przekształciła się w upadek i rozpad Rosji, ponoszą bolszewicy. Obiektywne trudności tej sytuacji bolszewicy sami w znacznym stopniu zaostrzyli, wysuwając hasło tak zwanego samookreślenia narodów, czyli, bo to w rzeczywistości kryło się za tym frazesem, państwowego rozpadu Rosji. Wciąż od nowa proklamowana z doktrynerskim uporem formuła o prawie różnych narodowości Cesarstwa Rosyjskiego do samodzielnego określenia swoich losów, ‘aż do politycznego oderwania się od Rosji’, była osobliwym zawołaniem bojowym Lenina i towarzyszy podczas ich trwania w opozycji wobec imperializmu Milukowa i Kiereńskiego, była ona osią ich polityki wewnętrznej po przewrocie październikowym i ona też stanowiła całą platformę bolszewików w Brześciu Litewskim. Ich jedyną bronią, którą mieli do przeciwstawienia mocarstwowej pozycji imperializmu niemieckiego. Najbardziej zdumiewające w uporze i niezłomnej konsekwencji Lenina i towarzyszy w obstawaniu przy owym haśle jest to, że znajduje się ono w jaskrawej sprzeczności do ich poza tym zdeklarowanego centralizmu w polityce, jak też do stanowiska, które zajęli wobec innych zasad demokratycznych. Podczas gdy demonstrowali bardzo chłodno lekceważenie w stosunku do zgromadzenia konstytucyjnego, powszechnego prawa wyborczego, wolności prasy i zgromadzeń, krótko mówiąc, w stosunku do całego aparatu podstawowych demokratycznych wolności mas ludowych, które wszystkie razem tworzyły ‘prawo do samostanowienia’ w samej Rosji, to prawo narodów do samookreślenia traktowali jak klejnot polityki demokratycznej, ze względu na który musiały zamilknąć wszystkie praktyczne punkty widzenia realnej krytyki. Podczas gdy w najmniej- szym stopniu nie pozwolili sobie zaimponować powszechnemu głosowaniu opartemu na najbardziej demokratycznym prawie wyborczym świata, i w całkowitej wolności republiki ludowej, po bardzo trzeźwych krytycznych rozważaniach uznali jego rezultaty po prostu za nic, bronili w Brześciu ‘powszechnego głosowania’ obcych narodów Rosji w sprawie ich przynależności państwowej jako istnego palladium wszelkiej wolności i demokracji, jako nieskazitelnej kwintesencji woli ludu i jako najwyższej, rozstrzygającej instancji w sprawach politycznych losów narodów. Sprzeczność, która się tu pojawia, jest tym mniej zrozumiała, że w kwestii demokratycznych form życia politycznego w każdym kraju chodzi faktycznie, jak zobaczymy dalej, o najbardziej cenne, ba, niezbędne podstawy polityki socjalistycznej, podczas gdy osławione ‘prawo narodów do samostanowienia’ to tylko pusta drobnoburżuazyjna frazeologia i humbug. W rzeczy samej, cóż znaczy to prawo? Do abecadła polityki socjalistycznej należy wszak to, że zwalcza ona ucisk jednego narodu przez drugi, tak samo jak zwalcza każdy rodzaj ucisku. Jeśli mimo to trzeźwi i krytyczni politycy, jak Lenin i Trocki ze swymi przyjaciółmi, którzy dla wszelkiego rodzaju utopijnej frazeologii jak rozbrojenie, Liga Narodów itd. mają tylko ironiczne wzruszenie ramionami, tym razem uczynili swoim konikiem czczy frazes dokładnie tej samej kategorii, stało się tak, jak nam się zdaje, ze względu na pewnego typu oportunizm polityczny. Lenin i towarzysze wyraźnie liczyli na to, że nie ma pewniejszego sposobu przyciągnięcia licznych obcych narodowości w łonie imperium rosyjskiego do sprawy rewolucji, do sprawy socjalistycznego proletariatu niż zagwarantowanie im w imieniu rewolucji i socjalizmu najbardziej skrajnej i nieograniczonej swobody decydowania o swoich losach. Jest to analogia polityki bolszewików wobec chłopów rosyjskich, których głód ziemi miało zaspokoić hasło bezpośredniego zawłaszczania ziemi szlacheckiej i którzy dzięki temu mieli zostać pozyskani dla sztandaru rewolucji i rządu proletariackiego. W obu przypadkach rachuby zawiodły, niestety, całkowicie. Podczas gdy Lenin i towarzysze oczekiwali najwyraźniej, że jako orędownicy wolności narodowej i to ‘aż do oderwania się politycznego’ uczynią z Finlandii, Ukrainy, Polski, Litwy, krajów bałtyckich, ludów kaukaskich tyleż samo wiernych sojuszników rewolucji rosyjskiej, przeżyliśmy całkiem inne widowisko: ‘narody’ te jeden po drugim wykorzystywały świeżo darowaną sobie wolność do tego, by w charakterze śmiertelnych wrogów sprzymierzyć się przeciwko rewolucji rosyjskiej z niemieckim imperializmem i pod jego ochroną wnieść sztandar kontrrewolucji do samej Rosji. Epizod z Ukrainą w Brześciu, który spowodował decy- 61 dujący zwrot w owych rokowaniach i w całej wewnętrznej i zewnętrznej sytuacji bolszewików, jest tego wzorcowym przykładem. Postępowanie Finlandii, Polski, Litwy, krajów bałtyckich, narodów Kaukazu ukazuje w najbardziej przekonywający sposób, że nie mamy tutaj do czynienia z przypadkowym wyjątkiem, ale ze zjawiskiem typowym. Naturalnie, we wszystkich tych wypadkach to nie ‘narody’ naprawdę prowadzą tę reakcyjna politykę, lecz klasy burżuazyjne i drobnomieszczańskie, które w najostrzejszym przeciwieństwie do mas swego własnego proletariatu przeinaczyły ‘prawo narodu do samookreślenia’ w narzędzie swej klasowej, kontrrewolucyjnej polityki. Ale – i tu dochodzimy do sedna problemu – na tym właśnie polega utopijnodrobnoburżuazyjny charakter tego nacjonalistycznego frazesu, że w surowej rzeczywistości społeczeństwa klasowego a zwłaszcza w epoce skrajnie zaostrzonych przeciwieństw, przekształca się on po prostu w środek burżuazyjnego panowania klasowego. Bolszewicy za cenę największych szkód dla siebie i dla rewolucji zostaną pouczeni o tym, że właśnie pod panowaniem kapitału nie ma żadnego samookreślenia narodu, że w społeczeństwie klasowym każda klasa narodu pragnie się inaczej ‘samookreślić’ i że dla klas burżuazyjnych zasady wolności narodowej całkowicie ustępują zasadom panowania klasowego. Burżuazja fińska i drobnomieszczaństwo ukraińskie były całkowicie zgodne w tym, by przedkładać niemiecki despotyzm nad wolność narodową, jeśliby miała ona być związana z niebezpieczeństwem ‘bolszewizmu’. Nadzieja, że te realne stosunki klasowe zostaną przeobrażone w swoje przeciwieństwo właśnie dzięki ‘plebiscytom’, wokół czego toczyło się wszystko w Brześciu, ufność, że dzięki rewolucyjnym masom zostanie osiągnięta większość głosów za przyłączeniem się do rewolucji rosyjskiej, świadczyły, jeśli Lenin i Trocki brali to serio, o niepojętym optymizmie, a jeśli nawet miał to być tylko taktyczny wypad w pojedynku z niemiecką polityką przemocy, to był on niebezpiecznym igraniem z ogniem. Sławetne ‘powszechne głosowanie’, jeśliby do niego doszło w krajach pogranicznych, musiałoby wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wszędzie przynieść wyniki, które nie sprawiłyby radości bolszewikom i to nawet bez niemieckiej okupacji wojskowej, jeśli tylko wziąć pod uwagę duchowe usposobienie chłopstwa i licznych warstw obojętnego jeszcze proletariatu, reakcyjne tendencje drobnomieszczaństwa i tysiące sposobów wpływania burżuazji na głosowanie. Przecież jeśli chodzi o owe plebiscyty dotyczące kwestii narodowej, to można tu przyjąć jako niezłomną regułę, że klasy panujące albo umiałyby mu przeszkodzić tam, gdzie im to nie odpowiada, albo, gdyby już do tego doszło, potrafiłyby wpłynąć na jego wyniki za pomocą środków i sposobików, co właśnie sprawia, że nie możemy wprowadzić socjalizmu w trybie plebiscytowym. To, że w ogóle dążenia narodowe i tendencje partykularne wtargnęły w obręb walk rewolucyjnych, a nawet za sprawą pokoju brzeskiego, wysunęły się na pierwszy plan i stały się hasłem rozpoznawczym polityki rewolucyjnej i socjalistycznej, wniosło olbrzymie zamieszanie w szeregi socjalistyczne i nadszarpnęło pozycje proletariatu w krajach pogranicznych. W Finlandii proletariat socjalistyczny miał już dominującą pozycję, dopóki walczył jako część zwartej, rewolucyjnej falangi Rosji; posiadał większość w parlamencie, w armii, doprowadził do całkowitej bezsilności burżuazji i był panem sytuacji w kraju. Rosyjska Ukraina była w początkach stulecia ostoją rosyjskiego ruchu rewolucyjnego, dopóki jeszcze nie wynaleziono błazeństw ‘ukraińskiego nacjonalizmu’ z karbowańcami i ‘uniwersałami’ oraz leninowskiego konika ‘samodzielnej Ukrainy’. Stamtąd, z Rostowa, z Odessy, z obszarów Doniecka płynęły pierwsze potoki rewolucyjnej lawy (już w latach 1902-1904) i rozpalały południową Rosję w jedno morze płomieni, przygotowując w ten sposób wybuch z 1905 roku; to samo powtórzyło się w obecnej rewolucji, w której proletariat południoworosyjski stanowił doborowe oddziały falangi proletariackiej. Polska i kraje bałtyckie były od 1905 roku najsilniejszymi i najpewniejszymi ogniskami rewolucji, w których proletariat socjalistyczny odgrywał wybitną rolę. Jak doszło do tego, że we wszystkich tych krajach nagle tryumfuje kontrrewolucja? Ruch nacjonalistyczny osłabił proletariat właśnie przez to, że oderwał go od Rosji i wydał go narodowej burżuazji krajów pogranicznych. Zamiast dążyć w duchu czystej międzynarodowej polityki klasowej, którą niegdyś reprezentowali, do jak najściślejszej zwartości sił rewolucyjnych na całym obszarze imperium, zamiast bronić zębami i pazurami integralności imperium rosyjskiego jako terenu rewolucji, przeciwstawiając nacjonalistycznym, partykularnym dążeniom nierozdzielność i jednorodność proletariuszy wszystkich krajów na obszarze rewolucji rosyjskiej, bolszewicy, wprost przeciwnie, dostarczyli burżuazji krajów nadgranicznych, dzięki grzmiącej nacjonalistycznej frazeologii ‘prawa do samookreślenia aż do oderwania się politycznego’, najbardziej pożądanego, najwspanialszego pretekstu, wręcz sztandaru dla jej kontrrewolucyjnych usiłowań. Zamiast przestrzegać proletariuszy w krajach nadgranicznych przed wszelkim separatyzmem jako pułapką burżuazyjną, zmylili oni raczej masy we wszystkich tych krajach swymi hasłami i wydali je na pastwę demagogii klas burżuazyjnych. Popierając nacjonalizm sami spowodowali i przygotowali rozpad Rosji i wcisnęli własnym wrogom w ręce nóż, który ci mieli wbić w serce rewolucji rosyjskiej. Zapew- 62 ne, bez pomocy imperializmu niemieckiego, bez ‘niemieckich karabinów w niemieckich garściach’, jak pisała ‘Neue Zeit’ Kautsky’ego, ani Lubińscy i inni łajdacy z Ukrainy, ani Erichowie i Mennerheimowie w Finlandii czy baronowie bałtyccy nigdy nie daliby sobie rady z socjalistycznymi masami proletariuszy swoich krajów. Ale narodowy separatyzm był koniem trojańskim, do którego we wszystkich tych krajach zostali wciągnięci niemieccy ‘towarzysze’ z bagnetami w dłoniach. Realne przeciwieństwa klasowe i wojskowy układ sił spowodowały interwencje Niemiec. Ale bolszewicy dostarczyli ideologii, maskującej tę kampanię kontrrewolucji, wzmocnili pozycję burżuazji i osłabili pozycje proletariuszy. Najlepszym dowodem jest Ukraina, która miała odegrać tak fatalną rolę w losach rewolucji rosyjskiej. Nacjonalizm ukraiński był w Rosji, inaczej niż czeski, polski lub fiński, zwykłym kaprysem, błazenadą paru tuzinów drobnomieszczańskich inteligentów, bez najmniejszych korzeni w stosunkach gospodarczych, politycznych czy duchowych kraju, bez żadnej tradycji historycznej, ponieważ Ukraina nigdy nie wytworzyła narodu ani państwa, bez jakiejkolwiek kultury narodowej, prócz reakcyjno-romantycznych wierszy Szewczenki. Wygląda to tak, jak gdyby pewnego pięknego ranka ci od wybrzeża aż do Fritza Reutera zapragnęli założyć dolnoniemiecki naród i państwo. I tę zabawną farsę paru profesorów uniwersytetu i studentów Lenin i towarzysze rozdęli sztucznie do znaczenia czynnika politycznego swoją doktrynerską agitacją z ‘prawem do samookreślenia aż do itd.’ Użyczyli pierwotnej farsie znaczenia, aż wreszcie farsa stała się śmiertelnie poważna, nie stała się wprawdzie poważnym ruchem narodowym, bo nie ma dlań korzeni, ale stała się szyldem i wspólna flagą kontrrewolucji! Z tego jaja wylęgły się w Brześciu niemieckie bagnety. Te frazesy mają niekiedy nader realne znaczenie w historii walk klasowych. Fatalność losu socjalizmu polega na tym, że w czasie tej wojny światowej jemu właśnie przypadło dostarczenie ideologicznych pretekstów dla kontrrewolucyjnej polityki. Po wybuchu wojny socjaldemokracja niemiecka pospieszyła przyozdobić zbójecką wyprawę niemieckiego imperializmu ideologicznym szyldem wyciągniętym z rupieciarni marksizmu, przedstawiając ją jako wytęsknioną przez naszych mistrzów kampanię wyzwoleńczą przeciwko caratowi rosyjskiemu. Antypodom socjalistów rządowych, bolszewikom, było sądzone puścić wodę na młyn kontrrewolucji za pomocą frazesu o samookreśleniu narodów, a przez to dostarczyć ideologii nie tylko dla zduszenia samej rewolucji rosyjskiej, lecz także dla planowej kontrrewolucyjnej likwidacji całej wojny światowej. Mamy wszelkie podstawy, by uważnie rozpatrzyć pod tym kątem politykę bolszewików. ‘Prawo narodów do samookreślenia’, skojarzo- ne z Ligą Narodów i z rozbrojeniem z łaski Wilsona, stanowi hasło bojowe nadchodzącej rozprawy międzynarodowego socjalizmu ze światem burżuazyjnym. Jest jasne, że frazes o samookreśleniu i cały ruch narodowy, który stanowi największe zagrożenie dla międzynarodowego socjalizmu, zostały nadzwyczaj wzmocnione dzięki rewolucji rosyjskiej i pertraktacjom w Brześciu. Będziemy się musieli zając obszernie jeszcze ta platformą. Tragiczne losy tej frazeologii w toku rewolucji rosyjskiej, gdy bolszewicy uwikłali się w jej kolce i pokaleczyli boleśnie, winny stanowić ostrzegawczy przykład dla międzynarodowego proletariatu” (Róża Luksemburg, Rewolucja rosyjska). Problem „samostanowienia narodów” i związanego z nim rewolucyjnego nacjonalizmu ze szczególna mocą zaistniał w niepodległej Polsce. Musiała się do niego ustosunkować nie tylko Międzynarodówka Komunistyczna, ale i polski rewolucyjny ruch robotniczy, reprezentowany w II Rzeczypospolitej przez KPP, którego trzon stanowili byli towarzysze Róży Luksemburg z SDKPiL, oraz działacze wywodzący się z rewolucyjnych i lewicowych odłamów PPS, a także z robotniczych organizacji mniejszości narodowych. Tak naprawdę KPP nie wypracowała nigdy samodzielnego stanowiska, jej zniuansowany stosunek do rewolucyjnego nacjonalizmu mniejszości narodowych i prawa narodów zamieszkujących obszar II Rzeczypospolitej do samostanowienia był oficjalnie tożsamy ze stanowiskiem Kominternu. KPP opowiadała się zatem za prawem tych mniejszości do oderwania się od Polski i za zjednoczeniem ziem ukraińskich i białoruskich w ramach republik radzieckich. O samodzielności państwowej tych republik i „narodów” nie było mowy. Ówczesna wykładnia internacjonalizmu i obiektywnego interesu (i partykularnych zarazem interesów) klasy robotniczej nie przewidywała takich fanaberii. Mniejszościowa, niepodległościowa Komunistyczna Partia Ukrainy, do tradycji której odwoływał się w „Inprekorze” Zbigniew M. Kowalewski, podobnie jak białoruski lewicowy ruch niepodległościowy, wywodziły się przecież w prostej linii nie z organizacji socjaldemokratycznych i robotniczych, lecz z ruchu miejscowych narodowolców i eserów, którzy nie nawiązywali bynajmniej wprost do marksizmu. Stanowisko Z.M. Kowalewskiego na gruncie marksizmu nie znajduje zatem nawet wątłego ukorzenienia – samo prawo narodów do samostanowienia to trochę mało, by uznać jego koncepcję za dobrze osadzoną w tradycji marksistowskiej dowolnego nurtu. Żaden bowiem z historycznych nurtów marksizmu ani w teorii, ani w praktyce nie eksploatował zasobów rewolucyjnego nacjonalizmu, w dodatku nie określonych jako socjalistyczne. A do takich przecież odwołuje się Kowalewski w 63 przypadku Ukraińskiej Powstańczej Armii i Hamasu. Można, oczywiście, znaleźć w tradycji rewolucyjnego ruchu robotniczego i KPP wątek ścisłej współpracy komunistów z białoruskim i ukraińskim nurtem narodowo-rewolucyjnym, reprezentowanym przez takie organizacje, jak Białoruska Włościańsko-Robotnicza „Hromada” czy Chłopsko-Robotnicze „Zmahanie”, jak też ukraińskie „Sel-Rob Lewica”, ale ich lewicowe zakorzenienie w socjalistycznej tradycji eserowskiej czy narodowolców było wówczas oczywiste. Abstrahowanie od tego, znamienne w przypadku Kowalewskiego, nie jest zatem na gruncie tradycji i ideologicznych pozycji rewolucyjnego ruchu robotniczego zasadne. Jakoś nieodparcie niesocjalistyczny, rewolucyjny nacjonalizm UPA kojarzy się z faszyzmem. Ludwik Hass, którego poglądy w tej kwestii były w zasadzie zbieżne z prezentowaną tu opinią Róży Luksemburg, miał zatem w tym sporze rację. Racja w tym sporze była również po stronie Grupy Samorządności Robotniczej, członkowie której odwoływali się nie tylko do teorii, ale i do praktyki rewolucyjnego ruchu robotniczego na obszarze II Rzeczypospolitej, ideowo nawiązując do tej tradycji i wówczas wypracowanych pozycji ideologicznych. Prymat obiektywnego interesu klasy robotniczej i rewolucji socjalistycznej nad „prawem do samostanowienia narodów” był dla nas oczywisty. Zniuansowane podejście wynikało jedynie z praktyki, wynikającej z konkretnej sytuacji historycznej i trochę szerszych poszukiwań ideowych tradycji, których członkowie GSR nie sprowadzali wyłącznie do myśli Róży Luksemburg i koncepcji Lenina, uwzględniali również dorobek rewolucyjnych odłamów PPS, które były znacznie bardziej otwarte na kompromisy z ruchem chłopskim i niepodległościowym. Niemniej kompromis taki nie uwzględniał demobilizacji rewolucyjnej lewicy na „przystanku Niepodległość”. W naszej ocenie, w przypadku II Rzeczypospolitej rewolucyjny ferment „Hromady”, „Zmahania” i „Sel-Robu Lewicy”, który miał podłoże socjalistyczne i narodowowyzwoleńcze, w ścisłej współpracy z KPP, KPZU i KPZB mógł jedynie uskrzydlić polską i światową rewolucję. Za utraconą szansę odpowiada Stalin, który przymusową kolektywizacją i towarzyszącymi jej represjami wobec wszystkich organizacji rewolucyjnych, w tym wymienionych powyżej, położył kres rewolucyjnym knowaniom na ziemiach II Rzeczypospolitej. Konsekwencją jego zbrodniczej polityki, którą zapoczątkowało w 1929 r. odejście od polityki ukrainizacji Ukrainy i rozpoczęcie przymusowej kolektywizacji, co w konsekwencji doprowadziło do klęski głodu, było też pojawienie się i rozbudowa Organizacji Ukraińskich nacjonalistów (UON 1929) i faszyzacja ukraińskiego ruchu narodowowyzwoleńczego, w tym UPA. Nacjonalistyczne hobby działacza IV Międzynarodówki nie miałyby większego znaczenia, ale w praktyce schematyzm, jaki ma miejsce w przypadku kwalifikowania jako godne poparcia wszelkie ruchy separatystyczne „małych i uciśnionych narodów”, miał odgrywać rolę w dowolnych momentach historii, w tym i w latach 90. XX wieku. Z tego schematyzmu zapominającego o kryterium zasadniczym – celu i spójności ruchu robotniczego – wynikało poparcie dla rozpadu Jugosławii czy entuzjazm dla „kolorowych rewolucji” na obszarze byłego Związku Radzieckiego. Wynika on z niewiary w samodzielność tego ruchu, z przekonania, że rozwiązywanie problemu solidarności klasy robotniczej poszczególnych krajów jest mniej wartościowym zadaniem, niż szukanie spójni między „antykapitalistycznie nastawionymi obywatelami” na płaszczyźnie demokracji burżuazyjnej. W efekcie pozwala się na to, żeby demokracja burżuazyjna była rozjemcą kwestii należących do tradycji ruchu robotniczego. Jest to tradycja socjaldemokratyczna, nie leninowska, ani też nie charakteryzująca Różę Luksemburg. Cyprian Norwid Jak... Jak gdy kto ciśnie w oczy człowiekowi Garścią fijołków i nic mu nie powié... * Jak gdy akacją z wolna zakłoysze, By woń, podobna jutrzennemu ranu, Z kwiaty białymi na białe klawisze Otworzonego padła fortepianu... * Jak gdy osobie stojącej na ganku Daleki księżyc wpląta się we włosy, Na pałającym układając wianku, Czoło – lub w srebrne ubiera je kłosy... * Jak z nią rozmowa, gdy nic nie znacząca, Bywa podobną do jaskółek lotu, Który ma cel swój, acz o wszystko trąca, Przyjście letniego prorokując grzmotu, Nim błyskawica uprzedziła tętno – Tak... ...lecz nie rzeknę nic – bo mi jest smętno. 64 FEMINISTKI, FEMINIŚCI... Antyfeministyczny panseksualizm rewolucyjnych freudomarksistów Szesnasty numer pisma „Lewą Nogą” sprawia wrażenie składanego w pośpiechu. I nie chodzi tu jedynie o niezwykłą, jak na dotychczas dość uważną redakcję, liczbę literówek i błędów językowych, ale o sam zamysł tomu. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że wiodącą tematyką pisma jest tak lub inaczej pojmowany feminizm. Jednak kryterium przypisania tekstów do wyodrębnionych działów „Feminizm dziś” i „Kobiety, seks i rewolucja”, wobec braku jakiegoś słowa odredakcyjnego, pozostaje dość zagadkowe. Drugiemu działowi ton nadają teksty Fraenkla, Reicha i, w mniejszym stopniu, Adorna. Wmontowanie rewolucyjności Róży Luksemburg w ów kontekst „wyzwolenia seksualnego kobiet” stanowi samo w sobie kuriozum. Sprowadzenie myśli Aleksandry Kołłontaj („Czerwona miłość”) obracającej się wokół kwestii godności i wolności kobiety do „anarchii” w dziedzinie seksu jest oparte na nie mniejszym nieporozumieniu (swoją drogą, autorka tekstu omawiającego koncepcję A. Kołłontaj, Teresa L. Ebert, przestrzega przed tak strywializowanym odczytywaniem Kołłontaj!) Bliższa lektura pisma pogłębia wrażenie nieadekwatności dokonanych podziałów. Dział „Feminizm dziś” zawiera dwa teksty stanowiące gruntowną krytykę feminizmu jako takiego. Jeden podejmuje ją z pozycji po amerykańsku rozumianego marksizmu, drugi – z pozycji skrajnego panseksualizmu; oba – odnoszą się do swoiście rozumianej rewolucji. Dwa pozostałe teksty: przeglądowy, autorstwa Ewy Majewskiej, oraz wywiad tejże z narcystyczną autorką, Hélene Cixous, jako jedyne współgrają ze słodkim różem w dwóch odcieniach okładki jako tłem dla cukierkowej Wenus z Milo, złotowłosej i ślicznej niczym JarugaNowacka. Z kolei dział „Kobiety, seks i rewolucja” otwiera, nie wiedzieć czemu, tekst Katarzyny Szumlewicz traktujący o dramatycznym pogorszeniu się losu kobiet polskich w wyniku transformacji. Tekst jest klasycznie feministyczny i traktuje o współczesnych problemach feminizmu, w żaden sposób nie nawiązując do roli seksu jako czynnika sprawczego rewolucji proletariackiej. Obok niego, w tym samym dziale i równie mało znajdując uzasadnienia znalazł się artykuł Magdaleny Ostrowskiej mieszczący się w optyce socjaldemokratycznego zdrowego rozsądku. Dlaczego oba teksty nie znalazły się obok tekstów Ewy Majewskiej w dziale „Feminizm dziś” – oto jest pytanie! Artykuł Róży Luksemburg wpisuje się w walkę kobiet o prawa demokratyczne w kapitali- zmie. Nie pasuje ani do feminizmu, jakkolwiek pojmowanego, ani do „rewolucji”, jak ją definiuje Zbigniew M. Kowalewski w artykule „programowym” działu „Kobiety, seks i rewolucja”. Tekst Aleksandry Kołłontaj, może trącący nieco myszką, zupełnie nie pasuje do psychoanalitycznych wątków pozostałych tekstów składających się na treść tego działu. Można by go zaklasyfikować do kategorii „feminizm”, ale z zastrzeżeniami, jako ilustrację pewnego nurtu myślenia kobiecego, bliskiego feminizmowi, który można by określić jako postawa wyrażająca się w serdecznej pobłażliwości wobec niższego poziomu rozwoju emocjonalnego mężczyzny względem kobiety. Pogarda dla psychoanalitycznego usprawiedliwiania „nieświadomego”, będącego tylko marną wymówką dla ulegającego słabościom mężczyzny, lękającego się otwartego i świadomego stawiania problemów emocjonalnych, zbliża Kołłontaj do pewnego typu feminizmu i oddala od poszukiwania w niej sojusznika w freudomarksistowskim rozumieniu zadań rewolucji proletariackiej. Pozostali na placu boju o rewolucję seksualną panowie wydają się jednak nieco passés w zderzeniu z prawdziwym radykalizmem pani Gayle S. Rubin (dział „Feminizm dziś”), która o feminizmie wyraża się, jak następuje: „…brak koherentnych i inteligentnych przemyśleń na temat seksu. Niestety, nowoczesna, polityczna analiza seksualności jest w powijakach. A duża część feministycznych dociekań jedynie przykłada się do mistyfikacji na ten temat” (s. 173). Na czym polegają owe mistyfikacje? Odpowiedź znajdziemy w tym samym tekście: „Feministyczna retoryka ma niepokojącą tendencję pojawiania się w reakcyjnych kontekstach. Na przykład, w 1980 i 1982 r. papież Jan Paweł II wygłosił serię odczytów, w których ponownie podkreślił swoje przywiązanie do najbardziej konserwatywnego i paolińskiego rozumienia seksualności ludzkiej. Potępiając rozwody, aborcję, małżeństwo cywilne, pornografię, prostytucję, kontrolę narodzin, nieokiełznany hedonizm i żądzę papież wykorzystał dużą część feministycznej retoryki na temat seksualnego uprzedmiotowienia” (s. 202). Jaki stąd wniosek? „Podobnie jak płeć, seksualność jest polityczna. Jest zorganizowana w ramach systemu władzy, który nagradza i zachęca niektóre jednostki, jednocześnie karząc czy tłumiąc inne. Podobnie jak kapitalistyczna organizacja pracy i dystrybucja nagród, nowoczesny system seksualny stanowi obiekt politycznej walki…” (s. 214). Prawda, że brzmi bardzo „radykalnie” i politycznie? Pseudomarksistowska frazeologia służy tu jako łatwy do zastosowania schemat przykładany do dowolnych zjawisk. Czemu nie? Ale pani Rubin trzyma się twardo rzeczywistości. Radykałom, którzy zwracają uwagę na formę, a nie na treść, serwuje takie oto, mate- 65 rialistyczne analizy sytuacji ekonomicznej gejów: „Spektakularny sukces gejowskich przedsiębiorców w tworzeniu różnorodnej gejowskiej ekonomii zmienił jakość życia w ramach gejowskiego getta. Poziom materialnego komfortu i społecznego uznania osiągnięty przez gejowską społeczność w ciągu ostatnich piętnastu lat nie ma sobie równych. Ale ważne jest, by przypomnieć sobie, co stało się z podobnymi cudami. Rozrost społeczności czarnych w Nowym Jorku na początku XX wieku doprowadził do renesansu Harlemu, ale ten okres rozkwitu zakończył się Wielkim Kryzysem. Relatywny dobrobyt i kulturalny rozkwit gejowskiego getta może być równie kruchy” ubolewa autorka (s. 199). I dalej: „Geje, szczególnie ci o niskich dochodach, muszą współzawodniczyć z innymi grupami o niskich dochodach o ograniczony dostęp do tanich i skromnych mieszkań. W San Francisco rywalizacja o tanie mieszkania rozjątrzyła rasizm i homofobię, i jest źródłem wybuchów przemocy ulicznej przeciwko homoseksualistom. (…) W San Francisco nieposkromione konstruowanie drapaczy chmur i budowanie kosztownych mieszkań wpływają na zmniejszanie się ilości tanich mieszkań”. I konkluzja: „W San Francisco dobrobyt gejowskiej społeczności jest uzależniony od polityki urbanistycznej firm nieruchomościowych” (s. 199). Z racji bycia nierównouprawnioną mniejszością, geje domagają się, aby, np. ich problemy mieszkaniowe były załatwiane przed problemami innych biednych. Sama Rubin ma świadomość tego, że homofobia jest tylko pretekstem dla biedaków, którzy są zmuszeni do prowadzenia walki o przetrwanie, a wtedy każdy wyróżnik jest dobry, żeby odgraniczyć „swoich” od „obcych”. Zamiast dążenia do pragmatycznie nieskutecznego zniesienia niesprawiedliwości społecznej, charakterystyczną postawą tzw. radykalnej lewicy jest branie strony grupy dodatkowo (nie klasowo) stygmatyzowanej, czyli poddawanie się podziałom wykorzystywanym przez klasę panującą. Wynika to z głębokiej niewiary w możliwość zmiany ustrojowej i przyjęcie socjaldemokratycznego i reformistycznego stanowiska, które uważa, że maksimum tego, co można zrobić, to głosić gołosłowne frazesy o równości przywilejów w ramach kapitalizmu. Wyzwolenie gejów nie stanowi warunku wyzwolenia społeczeństwa, ale walka o prawa gejów jako separującej się grupy społecznej jest walką o przywileje w ramach społeczeństwa burżuazyjnego – jest domaganiem się prawa bez ryzyka, jakie jest związane z solidaryzowaniem się z walką grup klasowo upośledzonych. Krytykę grup społecznych żądających nie tyle równości praw, ale przywilejów, znajdujemy już u Marksa przy okazji jego uwag na marginesie kwestii żydow- skiej, które zyskały mu skądinąd nieprzemijającą sławę antysemity. (Aż trudno zrozumieć, dlaczego tekst G.S. Rubin nie znalazł miejsca w dziale „Kobiety, seks i rewolucja” jako najbliższy „ideowo” programowej linii Z.M. Kowalewskiego.) O ile w sytuacji gejów mamy jeszcze jakieś uwagi na temat sytuacji ekonomicznej, o tyle inne postulaty wolności seksualnej są, zgodnie z realiami, pozbawione takiego podłoża. Postulat wolności dla wszelkich odmian fantazji seksualnych, w tym dla pedofilii czy kazirodztwa albo sadomaschochizmu (potępienie dla tej odmiany fantazji seksualnej jest pretekstem dla gwałtownego ataku na feminizm), czy innych, uzasadnia się trywialnym stwierdzeniem, że nie ma powodu, aby uznawać te praktyki za prowadzące do jakichś szczególnych patologii. Zwłaszcza argumentacja o godności i takich innych dyrdymałach, tak bliska sercu A. Kołłontaj i części feministek, jest tu szczególnie szyderczo wyśmiana na rzecz stwierdzenia, że w końcu istnieją ponad wiek rozwinięte dzieci, a elementy przemocy w seksie prowadzą do mniejszej liczby uszkodzeń ciała niż niektóre inne formy ludzkich interakcji. Nasuwa się tu porównanie z fantazjami markiza de Sade. Jego psychicznie i emocjonalnie okupione eksperymenty wynikające z jak najbardziej moralizatorskiego zamysłu wyznaczenia naturalnych granic ludzkiej „perwersji” są podziwu godnym dziełem, mimo z gruntu fałszywego założenia, podobnego do tego, jakie przyświecało moralizatorstwu Adama Smitha, a mianowicie, że tak jak „niewidzialna ręka rynku” obraca skutki ludzkiego egoizmu na społeczną korzyść, tak i brak granic dla indywidualnych popędów, który byłby sprawianiem cierpienia jednostce, musi się okazać w sumie korzystny dla całości społecznej. A to, co ogranicza indywidualną wolność musi zostać zniszczone jako niepotrzebny śmieć, jako ludzki przesąd, który nie chce dojrzeć korzyści społecznej za tym stojącej. Podobnie zresztą myślał Nietzsche, dla którego okrucieństwo wobec innego człowieka musiało przecież mieć jakąś naturalną, przyrodniczą granicę w ochronie gatunku przed degeneracją spowodowaną atrofią mocy w wyniku poddawania się resentymentom. Zarówno on, jak i de Sade, byli wysokiego lotu moralizatorami. Inaczej ma się rzecz z panseksualizmem pani Rubin i jej próbą upolitycznienia seksu, która jest próbą zamienienia na komercyjny gadżet cierpienia Sade’a, podobnie, jak uczynienie przez feministki ich buntu tylko jedną z wielu form atrakcyjności seksualnej, a więc powielającej stan zniewolenia, tylko na bardziej wysublimowanym i uwewnętrznionym poziomie. Stwierdza to poniekąd Adorno w tekście krytycznym wobec freudomarkisistowsko pojmowanej „rewolucyjności” czynnika 66 seksualnego, zamieszczonym w tym samym tomie „Lewą Nogą”. Powierzchowna i czysto frazeologiczna wartość tekstu Gayle S. Rubin (poza miejscami, w których głębiej interpretuje ona myśl M. Foucaulta) ujawnia się dosadnie wtedy, gdy autorka popełnia błąd logiczny, a mianowicie, kiedy przytacza ona dwie krzyczące według niej ilustracje niesprawiedliwości wobec tabu kazirodztwa. Otóż przytacza ona dwa wyroki sądowe w sprawie: 1) syna, który poślubił matkę i 2) rodzeństwa, które się pobrało. Okrutny sąd nakazał im rozstanie pod groźbą dwudziestoletniego wyroku pozbawienia wolności. Tyle, że przykład jest całkowicie źle dobrany. Ilustruje co najwyżej bezduszność litery prawa, ale nie to, co autorka chciałaby zilustrować. W obu przypadkach osoby dramatu nie były świadome zachodzących między nimi związków pokrewieństwa. Sytuacja opiera się więc na czystym nieporozumieniu. Czynnik pokrewieństwa nie stanowił w żadnym z przypadków elementu szczególnej atrakcyjności seksualnej, jak, np. czynnik tej samej płci ma znaczenie w przypadku gejów. Ani „matka” z pierwszego przypadku nigdy nie odgrywała wobec swego biologicznego syna roli matki, ani „rodzeństwo” nie było dla siebie rodzeństwem w okresie dzieciństwa – byli ludźmi sobie obcymi, kiedy się poznali, ba, stworzyli związki „obrzydliwie” konwencjonalnie heteroseksualne. Można już dziś przewidywać, że w przyszłości koncepcja pani Rubin zostanie krytycznie skrytykowana przez bardziej konsekwentnych zwolenników wolności seksualnej jako koncepcja represjonowania seksualności ze względu na manipulacyjne różnicowanie odmian preferencji seksualnych, podczas gdy radykalny jest tylko brak zauważania różnic między obiektami mogącymi stanowić przedmiot seksualnego pożądania. A tymże, jak wiadomo, może być wszystko, co chodzi, poza zegarkiem, choć… fetyszysta powiedziałby, czemu nie? Mając to wszystko na uwadze, należy wszak przyznać, że krytyka feminizmu dokonana przez Gayle S. Rubin jest niemniej trafna. Feminizm jest czymś w rodzaju hybrydy, która nie może się utrzymać poddana ciśnieniu, jakie wytwarza się między jego logicznym rozwojem a tendencją do hamowania tego rozwoju i nawrotami prowadzącymi do zwielokrotniania problemów, którym usiłuje zapobiec. Krytyka dokonana przez G.S. Rubin pozwala dostrzec to zjawisko na przykładzie najnowszego osiągnięcia polskiego feminizmu, czyli projektu wprowadzenia edukacji seksualnej dzieci już od przedszkola. Jeżeli przyznajemy dziecku zdolność nauczenia się odróżniania „złego” i „dobrego” dotyku, to tym samym otwieramy drzwi postulatowi, że dziecko potrafi dokonywać świadomych wyborów dotyczących własnej seksualności i że jest zdolne do podjęcia samodzielnej decyzji o rozpoczęciu życia sek- sualnego, na co powołują się pedofile („dzieci dojrzałe nad wiek”). Seksualność ludzka jest elementem świata kultury, a nie wyłącznie biologią, i kształtuje się w ramach procesu socjalizacji, a nie jako proces autonomiczny. Nie ma innej możliwości, aby uniknąć zniewolenia, jak interakcja z innymi ludźmi, jak dopiero w wyniku konfrontowania doświadczenia osobniczego ze społecznym. Tak jak zniewolenie jest społeczne, tak i wyzwolenie może być tylko dziełem społecznym, nie jednostkowym. Jako jednostkowe będzie zawsze poszukiwaniem przywilejów. Socjalizacja wymaga odpowiedzialności dorosłych, którym powierzona jest opieka nad dzieckiem. Postawa filozofa i etyka, Magdaleny Środy, jak i pozostałych feministek przerzuca ciążącą im, własną odpowiedzialność dorosłego na dziecko ze wszystkimi tego konsekwencjami, o których pisze G.S. Rubin, a przed którymi owe panie chciałyby właśnie dziecko uchronić. * Z naszym apelem o odgruzowywanie marksizmu w pewien sposób koresponduje/kontrastuje apel Zbigniewa M. Kowalewskiego o doprowadzenie nareszcie do spotkania między freudyzmem a marksizmem, które to spotkanie już przynajmniej dwukrotnie w historii nie doszło do owocnego skutku. Chociaż „wyodrębnionych przez Freuda skutków nieświadomego nie należy utożsamiać z wyodrębnionymi przez Marksa skutkami walki klas”, to „jednak koniecznie trzeba poznać skuteczność wzajemnego oddziaływania jednych na drugie” pisze ZMK, i dodaje: „zwłoka na tym polu coraz bardziej ciąży na biegu historii” (s. 396/397). Sprawa ponownego oparcia walki klasy robotniczej o swoje wyzwolenie spod ucisku i wyzysku istotnie wymaga teorii skutecznie kierującej praktyką owej walki. Zadanie jest więc nie do przecenienia. Czujemy ciężar odpowiedzialności za przyszłe pokolenia. Połączenie marksizmu z freudyzmem nie jest ideą nową – świadczą o tym chociażby dwa nieudane, dziejowe podejścia. Na przeszkodzie pierwszemu stanęło skostnienie dogmatyczne obu teorii, w tym skostnienie marksizmu spowodowane przez stalinizm. A początkowo wszystko wydawało się znajdować na dobrej drodze biorąc pod uwagę rewolucję seksualną w Rosji Radzieckiej udaremnioną wszak kłopotami ekonomicznymi młodego państwa robotniczego. Instytucje stojące na straży wolności jednostek i podtrzymujące ich ducha buntu wobec wszelkich form skostnienia jakichś form bytu społecznego mogących prowadzić do odtworzenia stosunków opresji okazały się bardzo kosztowne. Przesłankami postulowanego „spotkania” obu teorii jest (według L. Althussera i ZMK): 1) ich naukowość w swoich odnośnych polach 67 badawczych na terenie nauk społecznych, co czyni z nich dyscypliny wyjątkowe w swoim obszarze, czyli obszarze nauk społecznych; 2) fakt, że obie znajdują się w permanentnym i nieuniknionym konflikcie z innymi dyscyplinami konkurującymi na polu wyjaśniania zjawisk i mechanizmów społecznych. Naukowość psychoanalizy zapewne wynika z faktu, że – podobnie jak marksizm – wkroczyła ona na obszary zarezerwowane dotąd dla „formacji teoretycznych ideologii burżuazyjnej” i poprzez krytykę takiego podejścia, które konstytuowało nie naukę, ale ideologię, wytworzyła swoje pojmowanie naukowości. „Bezpodmiotowość” psychoanalizy – podobnie jak bezpodmiotowość dziejów – jest dla Althussera drugim gwarantem naukowości. Spojrzenie na świat psychiki jako na teren neutralny, obiektywny, jak na rzeczywistość przyrodniczą, nad którą nie mamy władzy, było wyróżnikiem podejścia Freuda. Zasadniczo całe podejście Freuda było próbą niesienia pomocy jednostce, która w owym świecie czuła się zagrożona i która musiała odnaleźć w sobie siłę, aby zmienić swą psychikę – przestać się bać nieuniknionego, a wtedy nieuniknione straci nad nią irracjonalną moc. Jednak podejście „zadaniowe”, utylitarne do psychoanalizy odbiera tej ostatniej cechę naukowości, tak drogą zwolennikom uczynienia z niej nauki w ścisłym tego słowa znaczeniu, tak jak się to udało marksizmowi. Utylitaryzm psychologii jest jednocześnie konformizmem wobec przyjętych norm zachowania, służącym w ostatecznym rozrachunku klasie panującej. Psychoanaliza również doszukuje się źródeł problemu w jednostce, ale rezultatem ma być odzyskanie takiej jednostki, która nie będzie się bała oceniać realistycznie swego położenia wobec bezosobowo wrogiego, zewnętrznego otoczenia. Zdaniem Z.M. Kowalewskiego, Freud, podobnie jak Marks, był materialistą. Był również dialektykiem, tyle, że lepszym, bo dalej odszedł od Hegla. Według Freuda, cywilizacja nowoczesna represjonowała popędy seksualne ze względu na wymogi swojej ekonomii, która czerpie energię właśnie z seksualności. Tak, jak Hegla wystarczyło postawić z głowy na nogi, tak wystarczyło, aby Reich trafnie spostrzegł, że to nie cywilizacja, ale klasa panująca dokonuje powyższego zabiegu, aby wzmocnić teorię Marksa argumentem, który wydawał się absolutnie jednorodny z jego własnym aparatem pojęciowym. Rzecz w tym, że ten pozornie neutralny zabieg na teorii Marksa wcale nie jest neutralny, co więcej – uderza w materialistyczne pojmowanie procesów historycznych, a ponadto rozbija same podstawy uprawomocnienia teorii walki klas i roli, jaką w niej odgrywa klasa robotnicza. Według Freuda, świadomość pełni funkcję represyjną, tłamszącą wolność, która polega na zrozumieniu, a więc wyzbyciu się lęku przed popędami stłamszonymi w podświadomości. Zrozumienie, jakie jest źródło niepokoju wydatnie już pomaga w zelżeniu napięcia i pozwala na świadomą rezygnację z zaspokojenia owego pragnienia. Jednak dla interpretatorów Freuda, taka sytuacja jeszcze nie oznacza wolności. Wciąż jest represją i problem nie został rozwiązany, będzie się powtarzał. Nieporozumienie między władzami Rosji Radzieckiej a freudomarksistami polegało zapewne na tym, że ci pierwsi – jak to zarzuca Trockiemu ZMK – rozumieli zastosowanie psychoanalizy w sensie praktycznym jako właśnie sposób na dobrowolne i nie dające w efekcie objawów chorobowych zrezygnowanie z popędów, które byłyby społecznie nieakceptowane. Depenalizacja niektórych zachowań seksualnych miała prowadzić do osłabienia poziomu związanych z ich zinternalizowanym represjonowaniem napięć i do… ich zaniku w konsekwencji. Marksiści jakoś nie zamierzają postrzegać świadomości jako czegoś, co przeszkadza wolności, ba, świadomość jest w marksizmie warunkiem wolności człowieka uspołecznionego. Właśnie historyczny i konkretny charakter moralności społecznej stanowi fundament koncepcji marksistowskiej. Nie do pomyślenia jest odrzucenie konkretnohistorycznego charakteru etyki społecznej na rzecz wyznawanego amoralizmu teoretyków (i praktyków) rewolucji seksualnej w wydaniu freudomarksistów. Czy etapowy proces przemian w sferze moralności (nie mający charakteru teleologicznego, ani też nie rozumiany absurdalnie jako proste przełożenie stosunków produkcji na moralność, rodzinę itd.) oznacza, że większość ludzkości będzie na zawsze pozbawiona uciech, jakie czekają członków „docelowego” społeczeństwa komunistycznego? Marksizm definiuje wolność w kategoriach świadomego wyboru w warunkach wyznaczonych przez obiektywny proces dziejowy. To właśnie świadomość samorealizacji jest treścią pojęcia wolności w takim rozumieniu, a nie ilościowo przeliczona suma uciech, na jakie jednostka może sobie pozwolić bez narażenia na karę. Tam, gdzie marksizm sytuuje bogactwo odczuć – w relacjach międzyludzkich, w takim otoczeniu, jakie jest człowiekowi dane – tam freudomarksiści widzą tylko „nędzę życia seksualnego proletariatu”. Utopijnie usiłują nadać owej nieskończonej różnorodności emocji towarzyszących relacjom międzyludzkim jeden tylko smak – niezmiennej i monotonnej, niezróżnicowanej (bo natychmiast nierównej) satysfakcji. Mamy do czynienia z klasyczną utopią na wzór tych, które poprzedzały powstanie socjalizmu naukowego z cofnięciem 68 się do dylematów, takich jak te, które wprowadzały w rozterkę Fouriera: Kto będzie zajmował się usuwaniem nieczystości w społeczeństwie falansterów? Oczywiście, dzieci, bo one lubią się babrać w nieczystościach. Wszystko musi być zgodne z naturalnym popędem, inaczej jest odebraniem wolności. Tymczasem już markiz de Sade eksplorował najskrajniejszą wolność najnaturalniejszych popędów w rozpaczliwym poszukiwaniu koniecznej przecież granicy, która nie gwałciłaby laissez-faire’yzmu w ekonomii seksualności. Odrzucenie racjonalności i świadomego w tych proporcjach, które wyznacza sobie samo społeczeństwo, prowadzi do swego przeciwieństwa – do uczynienia z seksualności narzędzia klasy panującej na innym etapie, czegoś w rodzaju opium dla ludu, co zauważa Adorno w tym samym zbiorze tekstów pomieszczonych w „Lewą Nogą”. O tym, że nie o taką utopię chodziło bolszewikom świadczy nie tylko przypadek krytykowanego przez ZMK Trockiego, ale i poglądy Aleksandry Kołłontaj – również przedstawione w piśmie. Heroiczna moralność tej ostatniej, zgodna z tradycyjnym duchem wysokiej etyki reprezentowanej już przez Czernyszewskiego, jest całkowicie sprzeczna z „amoralizmem” postulowanym przez Reicha i innych poputczików rewolucji proletariackiej. Zadziwiający jest brak krytycyzmu wobec osobników, którzy postrzegali rewolucję robotniczą jako wydarzenie modne, w którym mogliby realizować swoje, inaczej skazane na niesławne zapomnienie, koncepcje. Romans trwał krótko, albowiem poputczicy doklejają się zazwyczaj do tych, którzy wydają się silni, a trwałość ich poglądów jest równie stabilna, co trwanie mody. Na takie teoretyczne bzdury nie dawała się nabrać także i Róża Luksemburg, która nie miała wahań, kiedy chodziło o walkę o prawa wyborcze kobiet, jak o ich prawo do edukacji, nawet o litość dla prostytutek, z którymi zetknęła się w więzieniu, ale również bez wahania odcinała się od zastępowania dialektyki walki klas koncepcją seksualizmu jako źródła represji społecznej, twierdząc: „Ja z ruchem kobiecym nie mam nic wspólnego”. Szczególnie jaskrawo wychodzi na jaw antyrobotnicze ostrze koncepcji freudomarksizmu, kiedy analiza dotyczy stosunku między nazizmem a postawą klasy robotniczej. Odrzucenie marksowskiej i leninowskiej koncepcji o szczególnych związkach zachodzących między partią rewolucyjną a rewolucyjną świadomością robotników daje tu w efekcie tezę o zakorzenionym w klasie robotniczej, uległym stosunkiem do faszyzmu. Wyjątkowo obrzydliwie jawi się to w kontekście osoby Róży Luksemburg, która najlepiej wiedziała kogo obwiniać za zdławienie nastrojów rewolucyjnych tej klasy, za jej dezorientację. Wiedzę tę okupiła własnym życiem, do ostatnich chwil pisząc o za- grożeniu dla rewolucji w Rosji, dla rosyjskich robotników z powodu zdrady socjaldemokracji niemieckiej powstrzymującej rewolucję i zamiast rewolucyjnej świadomości wdrażającej szowinizm w szeregach niemieckiego proletariatu. Dziś, w piśmie ponoć lewicowym, ba, rewolucyjnym, drukuje się oszczerstwa polegające na wmawianiu klasie robotniczej uległego stosunku do faszyzmu, a o śmierci Róży Luksemburg informuje się, niby zgodnie z faktami, ale całkowicie przeinaczając rzeczywistość, że zginęła z rąk „bojówki oficerskiej”, przemilczając rolę socjaldemokracji. W dążeniu do upraszczania historii do granic prostactwa ZMK nie chce widzieć drugiego dna kwestii socjalfaszyzmu. Nie kłamstwo, ale przemilczenia, manipulacje historią, łatwe uogólnienia, predylekcje do podążania za głównym nurtem ideologii. Błędy komunistów, samej Róży Luksemburg, stalinowskie zwyrodnienie nie mogą wymazać winy socjaldemokracji i jej zdrady stojącej u podłoża tragedii rewolucji rosyjskiej. Jak wielką wiarę w odrodzenie świadomości proletariackiej po I wojnie światowej musiał mieć Lenin, kiedy nie uległ defetyzmowi w obliczu całkowitej zdrady socjaldemokracji, kiedy usiłował pomóc Róży i robotnikom niemieckim wyzwolić się z tej zdrady skutków. Wszystkie błędy komunistów nie wymażą winy socjaldemokracji niemieckiej za przetrącenie kręgosłupa klasie robotniczej w chwili wybuchu wojny i przehandlowanie jej sprawy za swoje przywileje po wojnie, za stłumienie rewolucji, która wybuchła, chociaż robotnicy wiedli tak samo „nędzne życie seksualne”, co i poprzednio. Cyprian Norwid PRAC-CZOŁO „Pracować musisz” – głos ogromny woła – Nie z potem dłoni lub twojego grzbietu (Iż prac-początek, doprawdy, że nie tu), Pracować musisz z potem twego czoła! - Bądź sobie, jak tam chcesz? – realnym człekiem: Nic nie poradzisz!... każde twoje dzieło, Choćby się z trudów herkulejskich wszczęło, Niedopełnionym będzie i kalekiem... – Pokąd pojęcia-pracy korzeń jeden Nie trwa? – dopóty wszystkie tracą zgoła; Głos grzmi nad tobą: „Postradałeś Eden!” Grzmi dookoła: „Pracuj! Z potem z czoła!” * Najprostszy cieśla, co robi toporem, Choćby on nie wiem jak był pracowity – 69 I choćby cieśli tyryjskich był wzorem – Jeżeli w duszy smutek ma ukryty Lub trumnę ciosze, gdy dławi go żałość, Łzy własne widząc w żelaza połysku, Wyrobić musi pierw: umysłu-stałość – Bez której nie ma sił, ciągu ni zysku. Więc prac początek, pierwsza prac litera, Nie tam, gdzie wasza dziś realn-szkoła Uczy – zarówno płytka, jak nieszczera: Pracować musisz zawsze z potem- CZOŁA! * Reformatorów zbierz wszystkich i nagle Spytaj ich, co jest pracy abecadłem? Zacząć mam z czego? gdy na skały wpadłem Lub wiatr ustąpił, zerwawszy pierw żagle – Od czego zacząć? czy – od dłoni-potu? Czy ramion-potu?... gdy brak i narzędzi, Gdy wkoło otchłań, a ty – na krawędzi: Zacznij: by w głowie nie było zawrotu – Więc głos ogromny znów jak pierwej woła: „Musisz pracować z potem twego czoła!” * Spustoszałemu powiedz Narodowi: Niech się zbogaci jak może najprędzéj, A mając posag, resztę postanowi, Do-rychtowawszy [do onych pieniędzy] [końca brak] SAMORZĄD ROBOTNICZY Poniżej publikujemy fragmenty rozprawy habilitacyjnej prof. Józefa Balcerka pt. „System społeczno-gospodarczy Jugosławii a samorząd robotniczy”, napisanej w roku 1966. Praca ta została przyjęta z niechęcią przez recenzentów, zapewne ze względu na jej krytyczny stosunek do kadry kierowniczej i intelektualistów w ogóle, co stawiało go w jednym szeregu z ”ciemniakami” z PZPR, w odróżnieniu od trzymających poziom „rewizjonistów” w tejże PZPR. Ponadto prof. Balcerek zawarł w tej pracy zdecydowanie krytyczny pogląd o kierunku, w jakim rozwijał się system rad robotniczych w Jugosławii. W okolicach zaś 1956 roku obowiązywała natomiast entuzjastyczna wykładnia przemian jugosłowiańskich. Prof. Tadeusz Kowalik w swych notatkach wspomnieniowych stwierdza, że wszyscy byli wówczas pod przemożnym wpływem pozytywnych interpre- tacji tego systemu danych przez prof. Czesława Bobrowskiego w pracy ‘La Yougoslavie socialiste”.. Praca autorstwa Józefa Balcerka została obroniona, po pewnych perypetiach, dopiero w roku 1968. *** Józef Balcerek System społeczno-gospodarczy Jugosławii a samorząd robotniczy (rozprawa habilitacyjna) WSTĘP O realizacji założeń systemu socjalistycznego świadczy przede wszystkim proces kształtowania się nowego układu stosunków międzyludzkich w łonie społeczności zrzeszonej, tzn. tej społeczności, której istnienie i dalsze losy uzależnione są od perspektyw rozwojowych gospodarki upaństwowionej. Nie oznacza to, oczywiście, obojętnego stosunku do zagadnień gospodarczych. Rozwój gospodarki upaństwowionej powoduje liczebny wzrost społeczności zrzeszonej, która rozszerza się kosztem pozostałych społeczności związanych z indywidualną, bądź prywatną własnością środków produkcji. Dlatego też analiza społeczności zrzeszonej pozwala zrozumieć nie tylko wewnętrzne prawidłowości jej własnej ewolucji, lecz również proces przeobrażania się społeczeństwa globalnego. W teorii jugosłowiańskiej samorząd robotniczy jest – od chwili powołania do życia tej instytucji – przedstawiany jako system mający zapewnić stopniowe, lecz konsekwentne przekształcenie społeczeństwa jugosłowiańskiego w społeczeństwo wolnych wytwórców. Tego rodzaju ujęcie zobowiązywało do rozważań teoretycznych dotyczących miejsca samorządu robotniczego w systemie społeczno-ekonomicznym Jugosławii i do konfrontacji z rzeczywistością. Proces kształtowania się społeczeństwa wolnych wytwórców zakłada przejęcie przez społeczność zrzeszoną głównych decyzji dotyczących podstawowych kierunków rozwoju gospodarki narodowej i podziału dochodu narodowego. Nie oznacza to bynajmniej tendencji do likwidacji administracji, lecz jedynie ograniczenie jej funkcji do zadań organizacyjno-technicznych. Rady robotnicze zostały powołane do życia w niezwykle ciężkiej sytuacji ekonomicznej, spowodowanej nagłym zerwaniem stosunków politycznych i gospodarczych między Jugosławią a krajami obozu socjalistycznego. Okres szybkiej odbudowy kraju zamyka się w zasadzie na roku 1949, w którym dochód narodowy znacznie przekroczył poziom przedwojenny, 70 osiągając wskaźnik 118,4 (poziom 1939 r. = 100). W roku 1952 wskaźnik ten spada niemalże do poziomu 1939 r. (101,0), przy czym najsilniej dotknięte zostało rolnictwo, gdzie analogiczny wskaźnik spadł do 66,3 (94,7 w roku 1949). Na tym silniejsze podkreślenie zasługują więc późniejsze osiągnięcia tego kraju. W latach 1952-1964 dochód narodowy (w cenach stałych) na 1 mieszkańca wzrósł o 154,1%, przy czym nie należy zapominać o silnym przyroście naturalnym. Płace realne wzrosły o 88%. W dziedzinie oświaty zaznaczył się bardzo poważny wzrost liczby absolwentów szkół wszystkich stopni. Dotyczy to w szczególności wyższych uczelni oraz 8klasowych szkół powszechnych. Odpowiednie wskaźniki wzrostu, przyjmując poziom 1952 r. za 100, wyniosły w 1964 r. – 375 i 380. Nawet w dziedzinie budownictwa mieszkaniowego notujemy tu pewne (wprawdzie nieznaczne) złagodzenie wskaźnika zagęszczenia mieszkań. Rozwój ekonomiczny spowodował gwałtowny wzrost liczebności społeczności zrzeszonej, utrwalając nową, typową dla społeczeństwa przemysłowego strukturę społeczno-zawodową i zapewniając licznym odłamom społeczeństwa realne możliwości awansu zawodowego w szeregach personelu kierowniczego, inżynieryjno-technicznego, administracyjnego i kwalifikowanych robotników przemysłowych. Społeczeństwo industrialne stanowi niezaprzeczalny postęp w porównaniu ze starym, półfeudalnym społeczeństwem jugosłowiańskim. Jednakże nie owa – nawet zdecydowana – negacja ponurej przeszłości przez przemysłową teraźniejszość, lecz nowy typ stosunków produkcji w łonie jugosłowiańskiego społeczeństwa przemysłowego stał się głównym przedmiotem dociekań autora. Struktura społeczno-zawodowa społeczeństwa industrialnego występuje zarówno w kapitalistycznym, jak i socjalistycznym systemie ustrojowym. O socjalistycznym charakterze stosunków produkcji decyduje nie tylko usunięcie kapitalistycznego właściciela czy akcjonariusza, lecz udział wszystkich członków społeczności zrzeszonej w decyzjach dotyczących rozwoju gospodarki upaństwowionej i podziale dochodu narodowego. Tego rodzaju analiza stosunków produkcji pozostawia nieco na uboczu osiągnięcia gospodarcze i społeczne, jakie pociąga za sobą industrializacja kraju. Nie oznacza to jednak skłonności do ich pomniejszania, bądź przemilczania. Niemniej, owe osiągnięcia nie mogą być przyjęte a priori jako absolutne kryteria rozwoju socjalistycznych stosunków produkcji. Wzrost produktu społecznego, dochodu narodowego i ogólnego poziomu płac nie oznacza sam przez się, iż możliwości, jakie stwarza likwidacja wyzysku kapitalistycznego oraz wy- rzeczenia obciążające społeczeństwo, zostały w pełni i w sposób najbardziej racjonalny wykorzystane. Ponadto, mówiąc o wyrzeczeniach należy sprecyzować, w jakim stopniu są one ponoszone przez poszczególne grupy społeczno-zawodowe i zbiorowości terytorialne. W okresach wyrzeczeń bowiem, zagadnienie zasad podziału dochodów występuje ze szczególną ostrością. O podziale dochodów uzyskanych przez społeczność zrzeszoną winna w okresie przejściowym decydować zasada: od każdego według jego zdolności, każdemu według jego pracy. Zasada ta wypływa z logicznego założenia, iż nie kapitał, lecz praca stanowi jedną podstawę do wynagrodzenia. Zróżnicowanie płac, uwarunkowane ilością i jakością świadczonej przez członków społeczności zrzeszonej pracy, jest więc nieuchronne. Ażeby jednak ilość i jakość pracy stały się rzeczywiście jedynym kryterium zróżnicowania płac, nieodzowne jest stworzenie warunków umożliwiających swobodne działanie prawa popytu i podaży siły roboczej o różnych kwalifikacjach, zgodnie z rytmem rozwojowym gospodarki upaństwowionej. O spełnieniu tych warunków decyduje polityka gospodarcza i społeczna. Jest rzeczą oczywistą, że ciężkie warunki startu gospodarczego powojennej Jugosławii, odziedziczone po starym systemie ustrojowym zacofanie kulturalne i rażące dysproporcje w rozwoju społeczno-ekonomicznym poszczególnych republik i okręgów, obiektywnie utrudniają i hamują ich realizację. Dlatego też nie istnienie lub brak idealnych warunków, lecz podstawowe tendencje polityki gospodarczej i społecznej w tym zakresie stały się przedmiotem dociekań autora. W dalszej konsekwencji nie zróżnicowane płac w ogóle, lecz wpływ podstawowych tendencji polityki gospodarczej i społecznej na te zróżnicowania, stało się przedmiotem badań. Ponadto, z punktu widzenia socjalistycznych stosunków produkcji, istotne jest nie tylko zróżnicowanie dochodów poszczególnych grup społecznozawodowych, lecz również tendencje tych grup do przekształcania się w zbiorowości „otwarte” lub „zamknięte”. W analizie grup społeczno-zawodowych szczególną uwagę poświęcono personelowi kierowniczemu, rola bowiem tej grupy w systemie gospodarczym i społeczno-politycznym zarysowała się najwyraźniej. Zrozumiałe zatem było dociekanie, czy i w jakim stopniu owa aktywność wpłynęła na pogłębienie dyferencjacji w łonie społeczności zrzeszonej. Ewolucja struktury społeczno-zawodowej nie może być rozpatrywana wyłącznie jako wyraz świadomej działalności personelu kierowniczego. Rozpatrując rozwój społeczności zrzeszonej na tle ewolucji społeczeństwa globalnego, nie można pominąć nacisku ekonomicznego i społecznego innych społeczności (w szczegól- 71 ności chłopstwa) oraz biernej postawy licznych odłamów społeczności zrzeszonej, zwłaszcza chłopów-robotników i robotników niewykwalifi1 kowanych . Ponadto dziedzictwo społecznogospodarcze i kulturalne przeszłości stanowi istotny i obiektywny element sytuacji. Niemniej, próba sprecyzowania roli personelu kierowniczego wydaje się celowa, nie zapominając, oczywiście, o tym, że w rzeczywistości społecznej elementy obiektywne i subiektywne splatają się z reguły tak ściśle ze sobą, że próby ich rozgraniczenia są często bezowocne. Punktem wyjścia tej próby winno być przede wszystkim ujawnienie najgłębszych obiektywnych implikacji decyzji podejmowanych w zakresie polityki gospodarczej i społecznej w odniesieniu do różnych grup społeczno-zawodowych. Same decyzje mogą być narzucone przez dominującą grupę czy też przyjęte jednomyślnie na skutek cichego przyzwolenia czy wręcz bierności pozostałych grup. Uwagi te dotyczą w szczególności zasad podziału funduszów spożycia społecznego, których celem jest stopniowe wyrównywanie szans zawodowych i społecznych wszystkich członków społeczności zrzeszonej. Proces ten winien – zgodnie z teorią socjalistyczną – wyrównywać historyczną krzywdę warstw upośledzonych, przeciwdziałać niebezpieczeństwu „grupowości” i „kastowości” oraz eliminować rażące różnice w poziomie rozwoju poszczególnych republik i okręgów. Ten ostatni moment jest szczególnie doniosły w kraju wielonarodowym, jakim jest Jugosławia. W okresie walki z okupantem faszystowskim, partia komunistyczna położyła kres walkom bratobójczym wywoływanym przez rodzimych i obcych faszystów i doprowadziła do zjednoczenia narodowego, głównie na płaszczyźnie politycznej. Pogłębienie jedności narodowej po odzyskaniu niepodległości jest uzależnione od procesu wyrównywania różnic w rozwoju gospodarczym, społecznym i kulturalnym poszczególnych republik i okręgów. Próba dokonania analizy społeczno-ekonomicznej systemu jugosłowiańskiego z punktu widzenia rozwoju socjalistycznych stosunków produkcji pozwoliła na zdefiniowanie rzeczywistego wpływu instytucji samorządu robotniczego na proces przeobrażeń społeczności zrzeszonej i społeczeństwa globalnego. Na tym gruncie łatwiej było sprecyzować rolę samorządu robotniczego w przedsiębiorstwie oraz wpływ poszczególnych grup społecznozawodowych na funkcjonowanie i charakter tej instytucji. Analiza samorządu robotniczego w Jugosławii zyskałaby niewątpliwie na wartości, gdyby można było ją oprzeć na porównaniu z wynikami analogicznych w swej treści badań w 1 Grupy te w poważnym stopniu pokrywają się. innych krajach socjalistycznych. Tego rodzaju zadanie wymagałoby jednak już na wstępie poważnego zespołowego wysiłku metodologicznego w celu znalezienia wspólnego mianownika dla różnych instytucjonalnych założeń i form realizacji budownictwa systemu socjalistycznego. Autor dysponował wprawdzie własną pracą doktorską na temat samorządu ro2 botniczego w Polsce , jednakże, nawet w tym przypadku, za wspólną nazwą kryły się już w samych założeniach instytucjonalnych samorządu robotniczego różnice zbyt istotne, by bez znalezienia wspólnego mianownika można było pokusić się o przygotowanie studium porównawczego. Autor doszedł do przeświadczenia, że w tej sytuacji podjęcie studium porównawczego byłoby skazane na niepowodzenie. Nie bez znaczenia była również trudność wynikająca z faktu, iż zarówno w teorii samorządu robotniczego rozwijanej w nauce jugosłowiańskiej, jak i w licznych wypowiedziach osobistości politycznych „droga jugosłowiańska” była oceniana jako powrót do klasycznych źródeł marksizmu i dalsze ich pogłębianie oraz jako świadoma (choć odosobniona) próba bezwzględnego przeciwstawienia się późniejszym wypaczeniom „stalinizmu”. Dlatego też powoływanie się autora na takie dzieła, jak Wojna domowa we Francji Marksa czy Państwo a rewolucja Lenina, zawierające najcenniejsze myśli klasyków marksizmu w interesującym nas zagadnieniu, było nie tylko wyrazem subiektywnych poszukiwań autora w celu znalezienia najtrwalszych i najwłaściwszych jego zdaniem kryteriów i punktów odniesienia, lecz również wyrazem troski o przyjęcie kryteriów i punktów odniesienia najwyraźniej wysuniętych w jugosłowiańskich pismach teoretycznych i wypowiedziach politycznych. Uświadamiając sobie brak owego szerokiego tła porównawczego, autor dostrzega niebezpieczeństwo skłonności do pochopnych porównań dotyczących stopnia, metod i form realizacji założeń nowego systemu ustrojowego w Jugosławii i innych krajach socjalistycznych. Należy więc stwierdzić, że z uwagi na obfitość krytycznych materiałów wykorzystanych w pracy, niedostateczna troska o właściwe kryteria porównawcze oraz o wszechstronność i reprezentatywność wykorzystanych materiałów mogłaby prowadzić do jednostronnych i krzywdzących ten kraj porównań. [...] ZAKOŃCZENIE W roku 1965 zapoczątkowana została w Jugosławii reforma gospodarcza, której general2 „Społeczno-polityczne funkcje samorządu robotniczego w Polsce w latach 1956-1962”, SGPiS, Warszawa 1963 (maszynopis). 72 nym i politycznym zadaniem było przyspieszenie rozwoju ekonomicznego kraju. Oczekuje się, że zadanie to zostanie zrealizowane dzięki lepszemu wykorzystaniu potencjału produkcyjnego i zapewnieniu wyższej wydajności pracy. Reforma gospodarcza winna również doprowadzić do podniesienia stopy życiowej ludno3 ści . Sama koncepcja reformy gospodarczej interesuje nas przede wszystkim z punktu widzenia perspektyw rozwojowych samorządu robotniczego. Zgodnie z argumentacją rozwiniętą w pracy, jedynie konsekwentna pionowa rozbudowa rad robotniczych mogłaby zabezpieczyć zasady centralizmu demokratycznego rad robotniczych w zarządzaniu gospodarką narodową i zarządzaniu państwem, i położyć kres nieustannym wahaniom między tendencjami do rozszerzania samodzielności ekonomicznej przedsiębiorstwa a tendencjami do centralizacji decyzji ekonomicznych. Nic jednak nie wskazuje na realne możliwości urzeczywistnienia tej idei. Wyrazem pierwszych tendencji jest założenie, iż przedsiębiorstwo będzie dysponowało coraz większą częścią wytworzonej akumulacji i że dochód osobisty pracownika będzie w coraz wyższym stopniu zależał od jego zaangażowania na stanowisku pracy oraz od jego wkładu w usprawnienie działalności produkcyjnej i ekonomicznej przedsiębiorstwa. Tak określona pozycja społeczno-ekonomiczna winna go skłaniać do wydajniejszej pracy i racjonalniejszego gospodarowania. Przyjmuje się, że po przeprowadzeniu reformy gospodarczej, wzrost produktu społecznego winien w 75% wynikać z podniesienia wydajności pracy i tylko w 25% – ze wzrostu zatrudnienia. Na zwiększenie części akumulacji pozostającej w dyspozycji przedsiębiorstwa wskazywałyby zniesienie podatku dochodowego i ograniczenie podatku obrotowego, co prowadzi głównie do zmniejszenia udziału jednostek społecznopolitycznych (federacji, republiki, gmin i powiatów) w polityce inwestycyjnej. Przeciwstawne tendencje natomiast znajdują swoje potwierdzenie we wzroście roli banków, na działalność których decydujący wpływ wywierają – przede wszystkim z uwagi na tendencje do scentralizowania systemu bankowego – najwyższe organ władzy państwowej. Wprawdzie przyjmuje się założenie, że inicjatywa przy powoływaniu do życia instytucji bankowych winna należeć również do przedsiębiorstw (głównie dyrektorów) w komitetach zarządzających banków. Założenie to zapew3 Patrz R. Gadomski, „Przesłanki reformy gospodarczej w Jugosławii”, „Życie Gospodarcze” 26/1966, s. 7, oraz „Jugosławia – reforma, problemy rolnictwa, współpraca z Polską” (wywiad z Edwardem Kardeljem), „Życie Gospodarcze” 41/1966, s. 9. nia przewagę największych przedsiębiorstw, które umacniają swoją monopolistyczną pozycję również na rynku kapitałowym. Należy przy tym uwzględnić fakt, że obciążenie wielu przedsiębiorstw z tytułu oprocentowania środków trwałych i obrotowych pochłaniają poważną część akumulacji. W związku z tym wysuwane są propozycje, aby anulować ciągnące się z tego tytułu na przedsiębiorstwach zadłużenie. W konsekwencji centralizacja w dziedzinie bankowości nie jest w stanie przeciwdziałać partykularno-monopolistycznym tendencjom wielkich przedsiębiorstw. W dziedzinie polityki cen zachowuje się w zasadzie tendencje do administracyjnego ich regulowania, na co wskazywaliśmy już w rozdziale III. Reforma gospodarcza zaczęła się od interwencji administracji państwowej zmuszonej do ujednolicenia – przynajmniej w pewnym stopniu – warunków gospodarowania różnych działach i gałęziach gospodarki narodowej. W konsekwencji wprowadzono podwyżkę cen – o 19% w przemyśle surowcowym, o 22% w transporcie kolejowym i o 33% w rolnictwie, przy czym administracyjna kontrola cen obowiązuje nadal. Istotnym elementem wskazującym na trudności wynikające z tendencji do sprowadzenia perspektyw rozwojowych samorządu robotniczego do ram przedsiębiorstwa jest przyjęta w założeniach reformy zasada, iż plany gospodarcze są obowiązujące dla podmiotów działalności ekonomicznej, które plany te uchwaliły. Tym samym wzrasta stopień podporządkowania przedsiębiorstwa władzy centralnego planifikatora. U podstaw tych wahań tkwią sprzeczności społeczne, które trudno byłoby przezwyciężyć w drodze rozwiązań technicznych, m.in. przez zapewnienie równowagi miedzy decentralizacją a centralizacją decyzji ekonomicznych. Pionowa rozbudowa rad robotniczych mogłaby sprowadzić funkcje administracyjne do zadań organizacyjno-technicznych. W tych warunkach same potrzeby i logika rozwoju gospodarczego określiłyby szczebel (narodowy, regionalny, branżowy, przedsiębiorstwa, jednostki produkcyjnej), na którym różnej doniosłości decyzje gospodarcze winny być podejmowane, przy czym organy podejmujące decyzje stanowią cząstkę jednolitego systemu przedstawicielskiego samorządu robotniczego. Nie wyklucza to, oczywiście, sprzeczności między przedstawicielami różnych grup społecznozawodowych. Społeczność zrzeszona ma jednak możliwość rozstrzygnięcia ich we własnym zakresie, bez potrzeby przekazywania administracji funkcji rozjemcy. Z tych wszystkich względów, autor nie mógł się opowiedzieć ani za rozszerzaniem samodzielności przedsiębiorstwa, ani za centralizacją dyspozycji gospodarczych. Integracja gospodarcza likwiduje przesłanki samodzielności 73 przyczyny, które z jednej strony nie pozwalają na osiągnięcie niezbędnego poziomu stabilizacji załóg, z drugiej strony zaś, uniemożliwiają wyzwolenie pożądanej ruchliwości zawodowej. W tych warunkach trudno nie żywić obawy, iż nastąpi dalsze pogłębienie różnic i sprzeczności między grupami społeczno-zawodowymi i w łonie tych grup oraz między republikami, co w warunkach państwa wielonarodowego jest problemem szczególnie drażliwym i poważnym. Wszystkie te sprzeczności mogą poważnie hamować dalszy rozwój gospodarczy Jugosławii. Należy bowiem pamiętać o tym, że szybki przyrost produktu społecznego i dochodu narodowego w latach 1952-1964 był przede wszystkim rezultatem niesłabnącego napięcia inwestycyjnego i niskiego udziału wydatków żywnościowych w dochodzie narodowym. W tym okresie przeciętna roczna stopa wzrostu produktu społecznego wynosiła około 9%. W tym samym okresie udział inwestycji brutto w dochodzie narodowym nie spadał nigdy poniżej 30%, osiągając nawet w roku 1962 – 38,4%. Akcja porządkowania gospodarki narodowej w roku 1965 pociągnęła za sobą spadek płac realnych (dochodów osobistych) o 3%, co przy założonej polityce pogłębiania zróżnicowania płac, musiało ugodzić przede wszystkim w pozycję społeczno-ekonomiczną grup zajmujących najniższe szczeble drabiny zawodowej. Nie można oczywiście po roku czy dwóch przesądzać o ostatecznych efektach reformy gospodarczej. Jednakże niektóre z jej podstawowych założeń mogą być interpretowane jako kontynuacja zapoczątkowanych znacznie wcześniej poszukiwań w celu ustanowienia równowagi miedzy decentralizacją a centralizacją zakresu dyspozycji gospodarczych. Pesymistyczna ocena możliwości znalezienia na tej drodze trwałego rozwiązania problemów gospodarczych i sprzeczności społecznych wyjaśnia źródło niepokoju ujawnionego przez autora w zakończeniu pracy. ekonomicznej przedsiębiorstwa, która mogła stanowić jedynie chwilowe rozwiązanie. Próby przyznania samodzielności ekonomicznej wielkim, zintegrowanym przedsiębiorstwom wzmogą ich partykularno-monopolistyczne tendencje i wywołują, w dalszej konsekwencji, nieuchronność daleko idącej ingerencji administracji centralnej. Reforma gospodarcza nie wprowadza również innych istniejących z punktu widzenia perspektywy realizacji założeń społeczeństwa wolnych wytwórców rozwiązań społecznoekonomicznych. Nie przewiduje ona urzeczywistnienia warunków dla swobodnego kształtowania się ogólnonarodowego rynku pracy, którego istnienie stanowi jedną z najistotniejszych przesłanek realizacji socjalistycznej zasady „od każdego według jego zdolności, każdemu według jego pracy”. Istniejąca sytuacja godzi przede wszystkim w chłopówrobotników, zamieszkujących najbardziej zacofane gospodarczo i przeludnione republiki i okręgi, zwłaszcza w warunkach dość gwałtownego zahamowania wzrostu zatrudnienie. Nie wydaje się przy tym, by wzmożona emigracja zarobkowa mogła w sposób istotny wpłynąć na poprawę sytuacji. Tej ciężkiej sytuacji nie rozwiąże również polityka popierania inwestycji przedsiębiorstw i okręgów wysokorozwiniętych w okręgach zacofanych. Do tego typu inwestycji mają zachęcać m.in. zwolnienia podatkowe. W rzeczywistości będzie to forma wykorzystania tanich rezerw siły roboczej w przeludnionych i najbardziej dotkniętych bezrobociem okręgach zacofanych w interesie obszarów najsilniej rozwiniętych. Nie należy bowiem zapominać o przyjętej zasadzie, iż o podziale dochodów przedsiębiorstwa decyduje się w jego siedzibie. Reforma gospodarcza nie zabezpiecza również pożądanej stabilizacji społeczności przedsiębiorstw, a ograniczenie wielkości scentralizowanych funduszów spożycia społecznego i wysoce nierównomierny podział zdecentralizowanej w poszczególnych przedsiębiorstwach i zbiorowościach terytorialnych nie gwarantują racjonalnej polityki budownictwa mieszkaniowego, oświaty i szkolnictwa, zdrowia itd. Są to Warszawa, październik 1966 r. *** Mity i porzucone sztandary Karol Modzelewski, pomysłodawca nazwy „Solidarność”, wymyślonej dla niezależnego, samorządnego związku, twierdzi nie od dziś, że „Solidarność” stała się mitem. Co więcej „ze względu na ten mit, zabrakło rzeczywistego oporu w chwili, gdy Polska została poddana w latach 90. ‘terapii szokowej’, która wpędziła kraj w pewnego kształtu kapitalizm, który obecnie wykazuje cechy trzecioświatowe w wielu dziedzinach: kapitalizmu naznaczonego brutalnym kontrastem między biedą a bogactwem”. Według Modzelewskiego „znaczna część potencjału ekonomicznego stworzonego podczas socjalizmu realnego zbankrutowała, co stało się przyczyną kryzysu warstw społecznych stanowiących ongiś bazę ‘Solidarności’”. Niektórzy powiedzieliby wręcz, że „Solidarność” 74 stała się ofiarą własnego sukcesu – rewolucja pożarła swoje dzieci. Modzelewski nie idzie na takie uproszczenia. Jego zdaniem „’Solidarność’ jako związek masowy w ścisłym znaczeniu przestał istnieć wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. Tylko zespół elit w ściśle określonych ramach organizacyjnych przetrwał stan wyjątkowy. Ale ‘Solidarność’ nie była już ruchem masowym. Nigdy nie podniosła się po tej klęsce. To, co pozostało z ‘Solidarności’ brało się z mitu, mitu wciąż zakorzenionego w pamięci zbiorowej”. Związek ten, według niego, nie miał spójnej ideologii i „był niejako nieślubnym dzieckiem systemu komunistycznego, Kościoła katolickiego i ruchu społecznego”. Modzelewski zdaje sobie sprawę, że „trzech rodziców jednocześnie, to zbyt wiele”, zaznacza wszakże że „podstawy socjalistyczne tego ruchu pozostały namacalne w hierarchii wartości rozwiniętej spontanicznie przez ruch: zasada egalitaryzmu, np., lub ambicje kolektywistyczne”. Co istotne, to co głoszono po 1990 r., w mniemaniu K. Modzelewskiego, nie miało już nic wspólnego z tymi wartościami ruchu robotniczego. Z ruchem robotniczym Karol Modzelewski związał się platonicznie, gdy miał zaledwie 19 lat. Studiował wówczas historię, a równolegle, jak wspomina: „stworzyliśmy, na Uniwersytecie Warszawskim coś w rodzaju komitetu rewolucyjnego”. Był to efekt „tajnego referatu Chruszczowa na XX Kongresie KPZR, deklaracji, która dała początek ograniczonemu skokowi ku destalinizacji w Polsce”. Do grupy tej, oprócz Karola Modzelewskiego, należeli m.in. Jacek Kuroń i Krzysztof Pomian. „Dla nas, wychowanych na marksizmie, to, co powiedział Chruszczow na temat błędów popełnionych przez Stalina – mówiono wtedy o ‘wypaczeniach’ – wydawało się zbyt uproszczone. Należało przeanalizować to wszystko w relacji do systemu. Jeżeli możliwe były takie błędy, oznaczało to, że istniała jakaś luka w systemie i że trzeba go było w związku z tym obalić. Do tego była potrzebna rewolucja. Kto miał poprowadzić tę rewolucję? Oczywiście, klasa robotnicza, tak jak nas uczył Lenin”. K. Modzelewski przyznaje, że stanowisko to doprecyzowane zostało jesienią 1956 r., kiedy powstały rady robotnicze w fabryce samochodów na Żeraniu (pod Warszawą) i kiedy robotnicy przejęli kontrolę w zakładzie. Od tego momentu zaczęto mówić o modelu samorządności robotniczej. Wówczas pojęcie to zweryfikowane zostało również w praktyce. Miłość platoniczna do klasy robotniczej przerodziła się w dojrzałe uczucie. Karol wspomina: „ten ruch protestu zawierał w sobie dokładnie to, o co nam chodziło: demokrację robotniczą. Próbowaliśmy, zaczynając od uniwersytetu, organizować zebrania w fabryce. Ze swej strony, zostałem zobowiązany do nawiązania kontaktu. Kiedy przybyłem do Żerania i wyłożyłem nasz projekt Lechosławowi Goździkowi, rzecznikowi robotników, odpowiedział nam, jak w Nowym Testamencie: ‘Idźcie i nauczajcie’. Począwszy od tej chwili nie chodziłem już na uniwersytet, ale każdego dnia przychodziłem do fabryki, aby tam prowadzić wykłady. 19 października, kiedy chciałem przekroczyć próg fabryki, napotkałem tłum ludzi. Jakieś trzy tysiące robotników zebrało się na wiecu. Powodem tej manifestacji było posiedzenie KC partii komunistycznej, które miało wyłonić nowe Biuro Polityczne. Podczas tego posiedzenia pojawił się nieoczekiwanie Chruszczow wraz z marszałkami Armii Czerwonej i zażądał, aby stare kierownictwo pozostało u władzy. Jednocześnie jednak radzieckie oddziały pancerne rozpoczęły marsz na Warszawę. Goździk przedstawił tłumowi nazwiska nowego kierownictwa i wozy pancerne, które przejechały nieopodal bram fabryki, wskazał na Rokosowskiego jako na odpowiedzialnego za te przygotowania militarne. Wtedy ludzie zrozumieli, że chodziło o próbę sił między Moskwą a nami”. Efekt psychologiczny był piorunujący. Odtąd można było mówić o „powstańczym stanie świadomości”, czy, jak kto woli, o świadomości rewolucyjnej. We wspomnieniach Karola Modzelewskiego: „Późno w nocy wozy pancerne z północy zbliżyły się do miasta. Chcieliśmy je zatrzymać w tunelu kolejowym. Przewidywaliśmy, że zablokujemy przejście pod torami za pomocą ciężarówek załadowanych piaskiem i śrubami, i przyjmiemy wozy z flagą biało-czerwoną i czerwoną w ręku i z butelkami wypełnionymi benzyną, śpiewając ‘Międzynarodówkę’. Mówiliśmy sobie, że gdyby chodziło o polskich żołnierzy, nie zdarzyłoby się nic, ale gdyby chodziło o żołnierzy radzieckich, rozpoczęłaby się bitwa. (…) Niektórzy działacze PZPR mieli karabiny maszynowe przejęte od strażników fabrycznych. Nic ponadto. Wozy zresztą nigdy się nie pojawiły. Wtedy sądziliśmy, że oni się nas przestraszyli, naszych śrub i koktajli Mołotowa. Ale dziś wiemy, że rzeczywistość była zupełnie inna. Gomułka negocjował z Chruszczowem i tej samej nocy Czu En-laj powiadomił ambasadora radzieckiego w Pekinie, że interwencja Armii Czerwonej w Polsce zostanie jasno i jednoznacznie potępiona publicznie przez chińską partię komunistyczną. Informację przekazano bezpośrednio Chruszczowowi 75 podczas jego spotkania z Gomułką i pokojowe rozwiązanie zostało znalezione”. Modzelewski nie wspomina o wyjściu naprzeciw podążającym do Warszawy kolumnom radzieckim wojsk polskich. To umknęło jego uwadze. Zapomina również o wkładzie PZPR-owskiej lewicy i intelektualistów w rozwój idei samorządności robotnicze. Taki aparatczyk, jak Lechosław Goździk, nie działał przecież w próżni. Wspomnimy zatem za niego o Juliuszu Wacławku, Józefie Balcerku i Szymonie Jakubowiczu. Nie zapomina jednak o poczuciu wygranej: „Wszyscy mieli poczucie wygranej i nadzieję, że stanie się to zarzewiem przyszłych zmian”. Trochę nas to dziwi, skoro „doświadczenie samorządności robotniczej należało już do przeszłości”, ale każdy ma przecież własną hierarchię wartości. „Normalizacja wprowadzona przez Gomułkę, tzn. powrót do starego porządku, dokonała się bardzo powoli. Po wydarzeniach na Węgrzech odczuwaliśmy przede wszystkim ulgę, ponieważ nie doszło do interwencji radzieckiej. Październik 1956 r. pozostawił ślady: niezależność Kościoła, utrzymanie własności chłopskiej oraz pewien zakres autonomii uniwersyteckiej, oczywiście ograniczonej, ale będącej postępem nie do pogardzenia w systemie autorytarnym. Rady robotnicze zostały zalegalizowane, ale nie posiadały faktycznie żadnej władzy. Zostały później, w 1958 r., połączone z radami zakładowymi związków zawodowych i komitetami zakładowymi partii. To był koniec pojęcia ‘samorządności’”. Karol Modzelewski poświęcił się wówczas pracy na Uniwersytecie, a konkretnie historii średniowiecznej. Inni walczyli piórem o samorządność robotniczą. Był nieukontentowany i chciał początkowo trzymać się z dala od świata polityki. Nie trwało to jednak długo. „Wraz z Kuroniem zorganizowaliśmy klub dyskusyjny, który bardzo szybko został zakazany. Wygraliśmy wybory w organizacji młodzieżowej na Uniwersytecie, ale nasze pole manewru było dość ograniczone, w tej mierze, w jakiej wszystko było poddane kontroli partii. Później napisaliśmy anonimowo tekst do tajnego rozprowadzania w fabrykach i na uniwersytecie. Zostaliśmy zdemaskowani i zatrzymani po raz pierwszy. Funkcjonariusz, który mnie wtedy przesłuchiwał, powiedział: ‘Towarzyszu Modzelewski, wasza mała konspiracja nadaje się do kitu’. I miał rację. To, co napisaliśmy znajdowało się na granicy śmieszności. Ale, kiedy po czterdziestu ośmiu godzinach pozwolono nam wyjść, Kuroń i ja postanowiliśmy napisać ten tekst na nowo, tym razem jako list otwarty do Partii”. Ten „list otwarty” przeszedł do historii; krążył na Wschodzie i na Zachodzie jako program na rzecz innego socjalizmu, socjalizmu demokratycznego, popularyzowany zwłaszcza przez trockistów, którzy przypisywali sobie inspiracje, np. Ludwik Hass. Karol Modzelewski nie wraca do tego tematu i nie przyznaje się do rewolucyjnych aspiracji i poszukiwań idei samorządności robotniczej wewnątrz PZPR. O tych inspiracjach i idei samorządności robotniczej inni jednak nie zapomnieli. Jego zdaniem „Była to wówczas najbardziej radykalna forma rewizjonizmu. ‘Rewizjonizm’ został tu użyty w sensie buntu przeciw systemowi, który deptał wartości, jakie głosił dotąd i zaprzeczał w ten sposób swoim ideałom. W gruncie rzeczy, tym, co zrobiliśmy była herezja. Zwalczaliśmy Kościół jako instytucję w imię prawdy głoszonej przez Chrystusa”. Nawet z tak pojętym rewizjonizmem daleko nie wszyscy chcieli się zgodzić. Modzelewski przyznaje, że poza pojęciem demokracji robotniczej czy samorządności robotniczej chodziło także w tym liście otwartym o pożenienie pojęcia planowania centralnego z mechanizmami rynku. To drugie odrzucał zarówno Juliusz Wacławek, jak i Józef Balcerek, zaakceptował jedynie Szymon Jakubowicz – mógł zatem spokojnie dołączyć do KSS KOR, a następnie do grona ekspertów „Solidarności”. „Te dwa elementy miały centralne znaczenie. Pojawiły się znowu w 1981 r. w programie ‘Solidarności’ – i bynajmniej nie z naszej inicjatywy. Ironią historii jest to, że to właśnie Leszek Balcerowicz, człowiek, który po upadku muru berlińskiego, pracował nad neoliberalną terapią szokową w Polsce, współpodpisał ten program jako doradca w zakresie programu reform na rzecz gospodarki samorządnej”. Tym razem inspiratorem był zatem również Leszek Balcerowicz. Zatem to na niego w gruncie rzeczy, nieświadomie, powołuje się Zbigniew Marcin Kowalewski (którego notabene Karol Modzelewski nie miał zapewne okazji poznać lub nie widział potrzeby uwzględnienia w swoich wspomnieniach), gdy przywołuje jak refren swej piosenki program „Samorządnej Rzeczpospolitej” uchwalony na I Zjeździe Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. A wszyscy przecież śpiewali w jednym „solidarnościowym” chórze. Był jeden wyjątek – Józef Balcerek śpiewał branżowo, podpierając się sekretarzem branżowych związków zawodowych (byłym CRZZ), Stanisławem Cieniuchem. Koncepcja samorządności robotniczej czy demokracji związanej z decentralizacją zarządzania gospodarką, zdaniem Karola Modzelewskiego, nie stoi dziś na wokandzie dnia. Faktycznie zmarłych nie wskrzesisz – Józef Balcerek zmarł w 1995 roku, Juliusz Wacławek 76 jeszcze wcześniej. Żył jeszcze, co prawda Szymon Jakubowicz, który raczył przed laty opublikować parę broszur – „Bitwa o samorząd 1980-1981” czy „’Solidarność’ a samorząd robotniczy”. Kwestia samorządności robotniczej wymagałaby osobnego potraktowania. Powszechnie uznawana jest za jedną z wczesnych form rewizjonizmu ideologicznego bazującą na modelu jugosłowiańskim. Jednak koncepcja opracowana przez zespół składający się z Marii Borowskiej, Józefa Balcerka i Leszka Gilejki wyróżniała się na tle innych. Od początku chodziło o system samorządu robotniczego, a nie o samorządne przedsiębiorstwa w modelu gospodarki quasi-rynkowej. Drugą cechą wyróżniającą była rola partii komunistycznej w tym systemie. Kwestie te podejmował Józef Balcerek w swojej pracy doktorskiej o systemie samorządu robotniczego w Polsce, a następnie w pracy habilitacyjnej o tymże systemie w Jugosławii. Bardzo krytyczne spojrzenie na biurokratyczne zwyrodnienia owego systemu w Jugosławii oraz postulowanie aktywnej roli partii komunistycznej w świadomym kształtowaniu robotniczych celów owego systemu w przeciwieństwie do rozwijającej się tendencji do zacierania sprzeczności klasowych w amalgamatowo rozumianej społeczności producentów były przyczyną ostatecznego osamotnienia Balcerka w krytyce systemu biurokratycznego i demaskowania zasadniczej dla narastającej opozycji systemowej kwestii wolności obywatelskiej i demokracji, która zastępowała w efekcie interes klasowy robotników. Wciąż tworzył też Zbigniew Marcin Kowalewski – autor kolportowanych w 1981 r. rozważań „O taktyce strajku czynnego”, drukowanych nakładem małej poligrafii „Solidarności” Ziemi Łódzkiej, ale sama idea w nowych, kapitalistycznych uwarunkowaniach nie miała już takiego znaczenia, a zwłaszcza wzięcia. W mniemaniu Karola Modzelewskiego: „Stoimy dziś w obliczu innych problemów. Największym niebezpieczeństwem jest (…) ogólna degradacja demokracji, która okazuje się pusta, albowiem zasadnicze dla codziennego życia decyzje gospodarcze są podejmowane poza ramami krajowymi. Tymczasem instytucje demokratyczne są w nich zakotwiczone. Sądzę, że utrata władzy przez rządy krajowe na korzyść globalnego rozwoju ekonomicznego jest przyczyną kryzysu, który dotyka lewicę socjaldemokratyczną. To dlatego grozi jej zanik. Lewica ma wrażenie, że kradnie się jej tradycyjne instrumenty polityczne. Gwałtownie, ponieważ nie odnalazła ona lepszego rozwiązania, skupia się ona na dominującym nurcie ideologicznym, chwali zalety wolnego rynku i w ten sposób mówi o modernizacji”. Troska o współczesną socjaldemokrację to stałe zmartwienie Karola Modzelewskiego, który w międzyczasie zaliczył epizod z „Solidarnością Pracy” i Unią Pracy, której pozostał honorowym przewodniczącym. W międzyczasie według Modzelewskiego wszystko stało się bardziej skomplikowane: „Potrzeba nowych narzędzi, aby stawić czoła procesom globalizacji. Można iść albo w kierunku sprzeciwienia się globalizacji, ku polityce zamknięcia, albo w kierunku jakiegoś rodzaju państwa ponadnarodowego, które nie istnieje i być może jest tylko utopią” lub „ma wiele wspólnego z utopią”. Karol Modzelewski nie dostrzega „przynajmniej na dziś, żadnego elementu konkretnego, który pozwoliłby na wcielenie w życie takiego projektu”. Nawet państwo opiekuńcze stało się utopią, skoro nawet we wspólnej Europie „historia Europy ma charakter zbyt bardzo niejednorodny, kultura zresztą także”, a „prawa człowieka są ukoronowaniem indywidualizmu”. Według Karola Modzelewskiego również „KOR nie posiadał żadnego wspólnego mianownika politycznego, ani nawet ideologicznego”. Chyba tylko poza jednym, o którym Karol Modzelewski jakoś nie wspomina – odrzucono przecież model stalinowskiego i leninowskiego komunizmu i socjalizmu. Co chyba jest już zbyt oczywiste. „Wspólnym były prawa człowieka. Jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że żądanie główne, poza wspieraniem represjonowanych robotników, polegało na wysuwaniu naprzód swobód indywidualnych związanych z klasycznymi prawami człowieka. W ten sposób KOR otworzył drogę aksjologii liberalnej. Nie mówię o liberalnej ideologii rynku, jaką znamy dziś, ale o koncepcji społeczeństwa, która opiera się na całokształcie wartości wysuwających wolność jednostki na czoło”. Modzelewski zauważa zatem wyraźne różnice polityczne między KOR-em a „Solidarnością”: „’Solidarność’ była ruchem masowym, do którego włączyły się wszystkie warstwy polskiego społeczeństwa. Duch kolektywu był tam o wiele bardziej obecny niż w KOR-ze”. Niepokoi go nie tyle i nie tylko komunistyczna wizja kolektywizmu, ignorującego prawa człowieka i jednostki, co sytuacja wręcz odwrotna. „Chodzi o ‘prawa ludzi’ [bynajmniej nie wyróżnionej klasy robotniczej]. To więcej niż tylko niuans znaczeniowy’”. A zatem o „stosunek jednostek do wspólnoty. W ten sam sposób, w jaki stanowię część ‘Solidarności’, ona, w pewien sposób, stanowi część mnie. Z tego kolektywizmu zrodził się fundamentalny egalitaryzm, a zwłaszcza solidarność”. Odwołuje się on zatem do szczególnej koncepcji społeczeństwa jako wspólnoty, nie pod- 77 noszonej dziś przez świat polityki – „Na tym polega istotnie jeden z problemów. Czy pewne koncepcje sprawiedliwości społecznej i rozdziału bogactw nie stanowią elementu tożsamości europejskiej? W tym punkcie różnimy się, np., wyraźnie od społeczeństwa amerykańskiego. (…) Ale z historycznego punktu widzenia jest to niedawna koncepcja, która datuje się od czasów keynesizmu. Redystrybucja dochodu narodowego, modele negocjacji społecznej i politycznej są to wszystko elementy, których nie można pomyśleć inaczej, jak tylko w ramach polityki interwencjonistycznej. Ta polityka jednak nie zniknęła całkowicie, w każdym razie nie w starych krajach UE, gdzie odnosiła, w ubiegłym stuleciu, wiele sukcesów: nierówności społeczne mogły zostać nawet zredukowane. Jeśli nie jest to cel, który sobie stawiamy, to po co prowadzić politykę gospodarczą?” recytuje Karol Modzelewski, zgadzając się zapewne z Tadeuszem Kowalikiem. Tylko tyle pozostało z idei socjalizmu – „także keynesizm się cofa (…). Jeśli spojrzeć na obecną sytuację, wydaje się, że nie zostaje wiele z lewicy. Spójrzmy na Polskę. Palące zagadnienia społeczne są podejmowane przez ruchy populistyczne, które proponują ludziom nacjonalistyczną retorykę prawicy”. Nic dziwnego, że w swych wspomnieniach Karol Modzelewski chętnie wraca do lat 60., kiedy wszystko wydawało się prostszym, a utopia była w zasięgu ręki: „Kuroń i ja zostaliśmy aresztowani 19 marca 1965 r. ZANIM UDAŁO SIĘ NAM ROZPROWADZIĆ PIERWSZE EGZEPLARZE LISTU. 3 sierpnia 1967 r., po odsiedzeniu dwóch trzecich kary, mogłem wyjść. W marcu 1968 r. zostałem ponownie skazany na trzy i pół roku więzienia, aż do 18 września 1971 r.” Historia zatem się powtarzała jako farsa: „Nazajutrz po wprowadzeniu stanu wojennego przez Jaruzelskiego zostałem uwięziony na dwa lata i osiem miesięcy, tym razem bez procesu”. W latach 60. miało to jednak inną wymowę: „Zbuntowani studenci zwrócili się w naturalny sposób do Kuronia i do mnie, a my przyjęliśmy role liderów. Istniały liczne grupki na Uniwersytecie Warszawskim w tamtym okresie, ale miały one w większości co najwyżej mgliste ambicje polityczne. Nie miało to nic wspólnego z jakąkolwiek utopią, chodziło raczej o próbę reakcji w obliczu sytuacji. Jak już mówiłem, październik 1956 r. pozwolił szkołom wyższym zyskać nieco wolności. Dla władz miało to spełniać rolę wentyla bezpieczeństwa. Należało dać ujść parze, kiedy presja była zbyt duża. Z tych ruchów protestacyjnych bez rzeczywistego celu zrodziło się w środowisku studenckim coś, co przypominało opozycję. Napięcie społeczne rosło, a to, co było wentylem prze- kształciło się w zagrożenie. Władze zdecydowały się wówczas na zniesienie tych enklaw autonomii, jakie pozostawiły inteligencji po 1956 r., a jako że inteligencja i studenci traktowali je jako prawa nabyte, konflikt stał się nieunikniony. (…) Zdjęcie sztuki Mickiewicza „Dziady”, która mówiła o buncie studentów przeciw carowi w latach 20. XIX wieku, który stłumili Rosjanie było wstępem do kampanii antysemickiej – „media podżegały przeciw Żydom. Przyczyn należy szukać w łonie samej Partii. Były w niej reprezentowane dwie frakcje: nacjonaliści pochodzenia plebejskiego, którzy wychodzili od tradycji oporu przeciw faszyzmowi podczas okupacji nazistowskiej, oraz intelektualiści, którzy wrócili z wygnania do ZSRR wraz z Armią Czerwoną i którzy bardzo szybko po wojnie zajęli najważniejsze stanowiska partyjne. Nacjonaliści uprawiali propagandę przeciw ‘żydowskim stalinowcom’ i wykorzystali ją przeciw ruchowi studenckiemu oskarżając studentów o uleganie manipulacji starych stalinowców i inteligencji żydowskiej. W takim kraju, jak Polska, gdzie istnieje podłoże antysemityzmu, to funkcjonowało sprawnie. Pozwoliło to na uniknięcie tego, aby niezadowoleni obywatele przyłączyli się do studenckiej rebelii” – wspomina Karol Modzelewski, który był izolowany – „byłem wtedy w więzieniu od marca, kiedy ruchy protestacyjne studentów znalazły się w apogeum i zostały brutalnie zdławione”. Niemniej „Bez ‘Praskiej Wiosny’ nie byłoby zapewne Marca ’68 w Polsce. Była to w pewnym sensie reakcja na wydarzenia w Pradze. Detonatorem było wydalenie Adama Michnika z Uniwersytetu. Tym samym rektor przekroczył granice. Zwłaszcza, że aby relegować studenta z uczelni za politykę, prawo wymagało, aby utworzono trybunał publiczny składający się z profesorów i obrony. Próbowano dwa razy relegować Michnika i jego grupę w ten sposób. Ale tym razem studenci rzucili ultimatum rektorowi, aby cofnął decyzję. Podczas zgromadzenia ogólnego policja wdarła się na teren Uniwersytetu i spałowała studentów. Nazajutrz Politechnika była już okupowana i rozpoczął się strajk. Strajk rozprzestrzenił się bardzo szybko na inne uczelnie w kraju. Nikt tego nie oczekiwał. Ani Gomułka, ani zresztą my sami”. Świat i Polska już się zmieniały; społeczność studencka i inteligencja pasjonowali się innymi tematami. O samorządności robotniczej zapomniano. Przy tym Karol Modzelewski nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do inspiracji płynących z Zachodu i czeskiej Pragi. „Żądania były mimo wszystko dość różne. My broniliśmy autonomii uniwersytetów. W Pradze rzecz szła o wiele więcej. Ale fakt, że Praska Wiosna zbiegła się 78 z protestami studentów w Polsce i protestami antyautorytarnymi na Zachodzie nie jest bez znaczenia. Nie są ważne hasła, ale raczej wspólna kultura rewolty”. Wspólna kultura rewolty z latami przybierała coraz wyraźniej charakter obyczajowy, zarówno we Francji, jak i w Polsce. Na scenie politycznej Karol Modzelewski pojawił się pod koniec 1980 r., o roku 1970 znów nie wspomina – może ze względu na odsiadkę. „Miałem kontakty z ludźmi z KOR-u, mój przyjaciel Jacek Kuroń był tam ważną figurą, ale ze swej strony nie bardzo się angażowałem”. Do ruchu robotniczego ponownie przyciągnęła go atmosfera, „jaka panowała, kiedy wybuchły strajki w stoczni gdańskiej. To była siła przyciągania, która zmuszała (…) do uczynienia pierwszego kroku”. Ale, co istotne, zmienił się duch protestu, nie był to już duch stricte robotniczy, czy klasowy – „w stoczni pojawił się prawdziwy duch republikański. Mieszał się strach z nadzieją [a inteligencja z robotnikami, czy studenci z robotnikami, jak pod koniec lat 60.]. Nie było jednak możliwe, aby komuniści zezwolili na niezależny związek. A jednak cud się wydarzył: zezwolili na wolne, lokalne związki. Było to coś w rodzaju niedokończonej kapitulacji. Zostałem nagle wciągnięty w sam środek tego wszystkiego, brałem udział w opracowywaniu statutu lokalnego związku we Wrocławiu. Mój pomysł polegał na uniknięciu konfrontacji i ustanowieniu swego rodzaju równowagi strachu. Podczas zebrania w Gdańsku przedstawiłem następujące argumenty: jeśli będziemy zbyt słabi, związki podzielą się według regionów i to doprowadzi do wojny domowej i do interwencji radzieckiej. Potrzebujemy więc organizacji zdyscyplinowanej na szczeblu krajowym, aby móc stawić opór. Następnie zaproponowałem, aby związek nazywał się ‘Solidarność’. Wyczytałem to słowo w jednym z biuletynów strajkowych robotników stoczni. Ta propozycja spodobała się większości delegatów i Lech Wałęsa natychmiast zmienił front, wbrew swoim doradcom, którzy byli przeciwni związkowi krajowemu, aby w końcu stanąć na czele ruchu” – wspomina Karol Modzelewski. W końcu przystąpiono do opracowania programu „Solidarności” – „Ten program powstał dopiero na wiosnę 1981 r. Początkowo nie chcieliśmy dyskutować o zagadnieniach ekonomicznych – przede wszystkim po to, aby udowodnić, że nie zamierzamy kwestionować władzy. Nasze stanowisko było jasne: wy rządzicie, a my bronimy robotników i społeczeństwa. Lecz sytuacja gospodarcza kraju pogarszała się z dnia na dzień i mieliśmy świadomość, że trzeba było coś zrobić. Ostatecznie byliśmy obcym ciałem systemu, na który moż- na było zrzucić odpowiedzialność za katastrofę. A z faktu, że fabryki były w naszym ręku, wynikało, że żaden urzędnik nie śmiał decydować o czymkolwiek. Nic się nie działo nawet wtedy, kiedy akurat nie strajkowaliśmy. Musieliśmy więc znaleźć jakieś ujście dla tej sytuacji, aby, z jednej strony, skanalizować rodzące się zniechęcenie społeczeństwa, z drugiej – skompensować brak zarządzania systemem. W marcu i kwietniu pracowali już członkowie porozumienia siedemnastu komisji zakładowych. Był to powrót do idei reformy z 1956 r. W lipcu zdecydowano o zorganizowaniu strategii ‘Solidarności’ na poziomie krajowym w celu znalezienia alternatywy dla gospodarki pustych wystaw sklepowych. Ale tą decyzją właziliśmy ostatecznie na plecy władzy. Rzeczywiście, samorządność robotnicza zakładała jako zasadę koniec nomenklatury. Dyrektorzy zakładów nie byliby już nominowani przez Partię, ale wybierani przez robotników. To była kontrrewolucja. Kadry partyjne coraz bardziej sprzyjały koncepcji stanu wojennego”. (…) „Nie mieliśmy dość czasu na eksperyment – kontynuuje Karol Modzelewski – Ale obawiałem się, że chaos gospodarczy, który trwał już kilka lat nabrał takich rozmiarów, że nawet ‘Solidarność’ nie zapobiegłaby wyjściu ludzi na ulicę po kilku miesiącach. W tej mierze można powiedzieć, że Jaruzelski zapewne rzeczywiście zapobiegł wojnie domowej. Ale przede wszystkim działał pod presją Moskwy i kadr partyjnych, milicji i wojska”. Co istotne, Karol Modzelewski bez ogródek zauważa, że „samorządność nie była jednak dla ‘Solidarności’ modelem reformy, ale narzędziem oporu” – „nie istniała konkretna utopia. Istniały pewne wartości, ale brały się one ze świata socjalizmu realnego, podobnie jak mężczyźni i kobiety w ‘Solidarności’, którzy także byli dziećmi systemu socjalistycznego. Te wartości nie przekładały się jednak ani na spójny program, ani na utopię”, polemizuje zatem poniekąd ze Zbigniewem Marcinem Kowalewskim. Nie zastanawiano się również nad żadną „trzecią drogą” między kapitalizmem a socjalizmem realnym. „To pojęcie było nam obce. ‘Solidarność’ nie chciała restaurować kapitalizmu – przynajmniej do czasu stanu wojennego. Słowo ‘socjalizm’ miało, samo w sobie, zawsze konotacje pozytywne. Prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych nie powstałaby wówczas w niczyjej głowie. Najważniejszą wartością dla ludzi była równość. Kiedy w 1980 r. robotnicy domagali się więcej pieniędzy, chcieli mieć tylko tyle, co inni”. 79 Z tych ideałów „Solidarności” w chwili rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu w 1989 r. nic jednak nie pozostało. „Wokół okrągłego stołu spotkały się dwie bezsilne elity. Z jednej strony, generałowie i funkcjonariusze, za którymi już nie stała Partia. Z drugiej strony – reprezentanci ‘Solidarności’, która utraciła w warunkach stanu wojennego swój status organizacji masowej. Jaruzelski zniszczył stanem wojennym w równym stopniu swoją partię. Począwszy od 1981 r. to nie Partia rządziła, ale tak naprawdę armia. Na szczeblu lokalnym decyzje były podejmowane przez oficerów współpracujących z policją partyjną. Kiedy Gorbaczow stworzył nacisk swoją perestrojką, Jaruzelski narzucił dyskusje z opozycją wbrew woli Partii. Nie można więc powiedzieć, że to ‘Solidarność’ ukręciła szyję Partii. Zrobił to osobiście Jaruzelski. Wokół stołu zasiadali więc tylko pozorni kulturyści, którzy w rzeczywistości nie mieli siły, aby walczyć. (…) „Wyobraźcie sobie następującą sytuację: nikt nie jest w stanie rządzić krajem. Gdyby Jaruzelski odszedł, co by się stało? Katastrofalna sytuacja gospodarcza i nikogo u władzy – wybuch pierwszych strajków zorganizowanych przez nowe pokolenie robotników, na których nikt nie miałby wpływu, byłby tylko kwestią czasu. Okrągły Stół był jedyną możliwością rządzenia bez użycia przemocy, a więc bez interwencji sił porządkowych” Karol Modzelewski trzeźwo ocenia sytuację, snując dalsze wspomnienia: „‘Solidarność’ uległa redukcji do kilku tysięcy osób. Poza prasą podziemną i kilkoma książkowymi publikacjami podziemnymi nic szczególnego nie wydarzyło się w okresie stanu wojennego. Organizacja została zniszczona, także ideologicznie. Znacząca część sympatyków dołączyła do klubu dysydentów antykomunistycznych. To dlatego ‘Solidarność’ nie różni się naprawdę od grup opozycyjnych w innych krajach wschodnioeuropejskich poza faktem, że mieliśmy w swoim czasie więcej władzy. Aktywna baza robotnicza zniknęła. To, co pozostało robotnikom, to było wspomnieniem walki o wolność w latach 80., mit i zaufanie do tych, którzy jeszcze reprezentowali nazwę „Solidarność”. Nowi, młodzi działacze robotniczy, którzy w 1989 r. zorganizowali strajki nie stanowili już kadr „Solidarności”, ale odwoływali się do tego mitu i żądali legalizacji niedozwolonego związku. Te strajki, o wiele słabsze niż w 1980 r., nie rzuciły generałów na kolana, ale przekonały ich, że należało szukać wspólnego rozwiązania politycznego wraz z depozytariuszami mitu, w celu uniknięcia przyszłych konfliktów”. Karol Modzelewski nie uczestniczył w rokowaniach wokół tzw. Okrągłego Stołu – „Nie uczestniczyłem w nim. Podtrzymywałem te dyskusje, ale uczciwie mówiąc nie sądziłem, że Jaruzelski może okazać się naprawdę gotowy na kompromisy i na wycofanie się. Co do tego pomyliłem się. Później nadszedł moment wolnych wyborów. Uważałem je za szanse dla Polski, aby wyjść z kryzysu gospodarczego i politycznego. Zgłosiłem swoją kandydaturę i był to – z perspektywy czasu – duży błąd” (…) „Straciłem osiem lat życia w więzieniu. Pozwolić się wybrać do Senatu oznaczało stratę kolejnych dwóch lat. Ta praca dała mi pewne doświadczenie, ale gra ostatecznie nie była warta świeczki”. Najwyraźniej Karol Modzelewski wciąż nie jest ukontentowany: „Nie byliśmy w gruncie rzecz przygotowani do zmiany ustroju. Nie istniał program i nie posiadaliśmy narzędzi politycznych, aby kontrolować w inny sposób proces zmian”. Jest jednak na swój sposób również szczęśliwy, ale chyba tylko prywatnie – „Jestem szczęśliwy, że mogę dziś spokojnie pracować w spokoju jako historyk specjalizujący się w historii średniowiecznej. Ojczyzna jest wolna i może robić odtąd co tylko chce – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jak to się mówi? Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”. Czy w błogim spokoju spoczywają również idee samorządności robotniczej i sztandary ruchu robotniczego? Oto jest pytanie i wrota do przeszłości i przyszłości ruchu robotniczego. W 1994 r., porzuciwszy czerwone sztandary i wpisując się w system kapitalistyczny, prof. Józef Balcerek, doradca „Solidarności-80” i „Sierpnia 80”, występując zapewne z pozycji narodowo-katolickich i ludowo antysemicko, pisał, jakby na przekór rozgrywającej się na naszych oczach historii i oceny sytuacji przez Karola Modzelewskiego: „Interes Polski dyktuje rozumne i odpowiedzialne rozstrzyganie o losach gospodarki upaństwowionej. W określonych sferach życia gospodarczego własność państwowa ma nadal rację bytu. W przemyśle spirytusowym, tytoniowym, gier hazardowych itp., w których zyski są nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do nakładów pracy czy sprawności menedżerskiej, monopol państwowy stanowi jedyną gwarancję autentycznych działań na rzecz ograniczenia ‘nadkonsumpcji’, powodującej niepowetowane straty społeczne i materialne. Przemysł zbrojeniowy jest z natury rzeczy domeną państwa odpowiedzialnego za stan obronności kraju i zainteresowanego w unowocześnianiu tego przemysłu. O losach infrastruktury technicznej (łączność, komunikacja, 80 uzbrojenie techniczne) i socjalnej (szpitale, szkoły itp.) o znaczeniu ogólnokrajowym i międzynarodowym winno decydować państwo. Pozostałe przedsiębiorstwa państwowe o kluczowym znaczeniu dla gospodarki i społeczeństwa winny być uspołecznione. Należy jednak wyraźnie rozgraniczyć własność państwową i społeczną, zgodnie z przestrogą Jana Pawła II, iż ‘…przejęcie środków produkcji na własność przez państwo o ustroju kolektywistycznym nie jest jeszcze równoznaczne z ‘uspołecznienie’, tejże własności’ (Encyklika ‘Laborem Exercens’). Uspołecznienie środków produkcji jest formą autentycznego uwłaszczenia 2/3 ludności zawodowo czynnej, dotychczas zatrudnionej w charakterze pracowników i robotników najemnych, a także realizacji zasady prymatu [pracy] nad kapitałem. W interesie całego narodu załogi przedsiębiorstw uspołecznionych pełnią funkcję gospodarza. Powołują one rady pracownicze, które mianują i odwołują dyrektorów, jednoosobowo odpowiedzialnych za zarządzanie przedsiębiorstwami, kierując się wyłącznie ich kwalifikacjami profesjonalnymi i moralnymi. Na bazie więzi kooperacyjnych samorządy (i rady) pracownicze tworzą rozbudowany poziomo i pionowo system samorządów (rad) pracowniczych. Dzięki temu mogą one zbudować własny system banków gospodarki uspołecznionej (na szczeblu lokalnym, regionalnym i ogólnonarodowym), zmobilizować niezbędną wolne środki pieniężne i podjąć dzieło restrukturyzacji kluczowych działów gospodarki narodowej, uwalniając się od dyktatu gospodarczego (i politycznego) międzynarodowych instytucji finansowych. Własność rodzinna na wsi (przede wszystkim gospodarstwa chłopskie) i w mieście (warsztaty rzemieślnicze, drobne przedsiębiorstwa wytwórcze, usługowe i handlowe) zapewnią również prymat [pracy] nad kapitałem. Współdziałanie przedsiębiorstw rodzinnych na zasadach rynkowych z gospodarką upaństwowioną i uspołecznioną leży w interesie wszystkich wymienionych form własności, przy czym finansowo niezależne przedsiębiorstwa uspołecznione i upaństwowione są w stanie udzielić przedsiębiorstwom rodzinnym niezbędnej pomocy finansowej i kredytowej. Również własność spółdzielcza urzeczywistnia zasadę prymatu pracy nad kapitałem. Świadczy o tym w szczególności spółdzielczość inwalidów, która nie tylko zapewnia rosnącemu odsetkowi ludzi niepełnosprawnych (około 10% ludności ogółem) pewien dochód, lecz ponadto przywraca im wiarę we własne siły. Co więcej, własność spółdzielcza likwidowana pod pozorem jej odbiurokratyzowania jest warunkiem przywrócenia gospodarce ro- dzinnej na wsi i w mieście kontroli nad zaopatrzeniem i zbytem przejętej przez nomenklaturowe spółki żyjące ze spekulacji, lichwy i grabieży. Wreszcie dla zdecydowanej większości społeczeństwa, która żyje i żyć będzie z pracy, spółdzielnia mieszkaniowa (lokatorska i własnościowa) jest jedyną drogą do własnego mieszkania, a spółdzielnia spożywców – jedyną szansą nabycia taniej i zdrowej żywności oraz niedrogich choć nowoczesnych dóbr konsumpcyjnych. Nie należy przeciwstawiać się własności prywatnej pod warunkiem jednak, że powstaje i rozwija się na własną odpowiedzialność i ryzyko, a nie kosztem celowo rujnowanej, jak obecnie własności państwowej, rodzinnej i spółdzielczej. Poszanowanie zasady równouprawnienia wszystkich form własności prowadzi do ekonomicznego upodmiotowienia całego społeczeństwa i zakłada powstanie na miejsce Senatu drugiej przedstawicielskiej – Izby Gospodarczej, dzięki której całe społeczeństwo będzie kształtować główne kierunki rozwoju gospodarki narodowej”. Prywatny program dostosowawczy Józefa Balcerka z łatwością wpisywał się w walkę narodowo-katolickiego ruchu zawodowego. Albowiem „Z prymatu pracy nad kapitałem wynika prawo do pracy i zasada pełnego zatrudnienia, które gwarantuje podmiotowość ekonomiczną, społeczną i polityczną całego Narodu. Dlatego też przeciwstawić się trzeba celowo i świadomie wprowadzanej klęsce masowego i chronicznego bezrobocia, bowiem mówiąc słowami Jan Pawła II, prowadzi ono do utraty ‘… szacunku, jaki każdy człowiek winien żywić dla samego siebie…’ (Encyklika ‘Sollicitudo Rei Socialis’)” . A zatem „Kłamstwem jest twierdzenie, że bezrobocie jest warunkiem wzrostu wydajności pracy i efektywności gospodarowania. Niszcząc fizycznie i psychicznie ludzi pracy, a w szczególności młodzież (2/3 bezrobotnych nie przekroczyło wieku 35 lat), tego rodzaju ‘strategia gospodarcza’ nadaje procesowi destrukcji nie tylko gospodarki, ale i społeczeństwa wprost obłędne przyspieszenie. Jest to tym bardziej niepokojące, że społeczeństwo jest świadomie wprowadzane w błąd. Według oficjalnej statystyki bezrobotnych jest 2,6 mln osób, a w rzeczywistości jest ich 4 4,5 mln, a stopa bezrobocia sięga nie 14%, lecz 20-25%. Z uwagi na krańcowe terytorialne zróżnicowanie tego zjawiska coraz więcej jest ośrodków, w których stopa bezrobocia sięga 50-70%, a chroniczne niedożywienie zwłaszcza dzieci i młodzieży, brak opieki lekarskiej i życie w slumsach składają się na proces fizycznego i psychicznego wyniszczenia Narodu 81 Polskiego, zapowiadając szybki jego ‘pokojowy’ Holokaust. Bezrobocie spycha dochody rodzin bezrobotnych coraz szybciej poniżej biologicznego minimum egzystencji. Prawie połowa oficjalnych bezrobotnych została już pozbawiona nawet głodowego zasiłku i skazana na żebraczą opiekę i pomoc społeczną. Sztucznie rozbudowana w celu zamaskowania rzeczywistych rozmiarów bezrobocia (wcześniejsze emerytury) armia 8,5 mln emerytów i rencistów jest skazana na arbitralność rządów nomenklatury dokonujących coraz drastyczniejszych cięć w funduszu emerytalnym i rentowym, w imię ‘ratowania’ budżetu państwa. Pod tym samym pretekstem nomenklatura dokonuje jeszcze drastyczniejszych cięć w funduszach przeznaczonych na ochronę zdrowia, oświatę, naukę, kulturę, wychowanie fizyczne i wypoczynek oraz budownictwo mieszkaniowe. W okresie 1981–1991 Polska straciła 1/4 swoich uczonych, a strategia gospodarczej destrukcji gwałtownie przyspiesza proces ‘drenażu mózgu’ i niszczenia myśli twórczej. (…) Fałszem jest oficjalna teza, że przyczyną zapaści budżetu państwa są podyktowane partykularyzmem roszczenia płacowe lub socjalne pracowników i robotników najemnych, chłopów, rzemieślników, drobnych producentów i kupców. Rzeczywistą przyczyną jest celowe doprowadzenie najlepszych przedsiębiorstw państwowych do bankructw, by usprawiedliwić ich przekazanie za symboliczną złotówkę w ręce obcych korporacji oraz spółek nomenklaturowych i mieszanych. Wreszcie firmy ‘prywatne’ w swej zdecydowanej większości zgłaszają do urzędów skarbowych jeżeli nie straty, to w najlepszym razie znikome zyski” – tak wyglądał program „O przetrwanie Narodu Polskiego”, który pociągnął za sobą „Solidarność-80” i „Sierpień-80” na radykalnie antyrządowe pozycje. W tym też klimacie znalazła się po części Grupa Samorządności Robotniczej, „Tygodnik Antyrządowy”, „Magazyn Antyrządowy” i „Samorządność Robotnicza”. To była zdumiewająca mieszanka, ale jakże skuteczna. Nawet na organizowanych przez „TRASY-BIS” spotkaniach związkowców Warszawskich Zakładów Komunikacyjnych siedzieli obok siebie eksperci i rzecznicy bezpłatnej komunikacji zbiorowej: prof. Józef Balcerek, ojciec Ewy Balcerek, członka GSR, oraz prof. Marian Rataj, ojciec Grażyny Polkowskiej, członka GSR, redaktorki prowadzącej „TRASY-BIS” i „Kuriera Mazowsze” Solidarności Region Mazowsze. W eskapadach do Szczecina i Katowic Józefowi Balcerkowi towarzyszył zazwyczaj prof. Przemysław Wójcik, współtwórca i redaktor słynnych już, wielotomowych badań nad położe- niem klasy robotniczej w Polsce wydanych przez Akademię Nauk Społecznych KC PZPR z lat 80., który mówił mniej więcej w tym samym duchu. Przypis: wszystkie cytaty w naszym tłumaczeniu za: „Od samorządności robotniczej do mitu ‘Solidarności’. Wywiad z Karolem Modzelewskim”, „Mouvement” nr 37, styczeń-luty 2005, ss. 109-118. Józefa Balcerka cytujemy za „Aktualny układ sił w świecie”, Bielsko-Biała 1994, wydane staraniem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Ofiar Wojny, ss. 18-21. Cyprian Norwid CZUŁOŚĆ Czułość – bywa jak pełen wojen krzyk, I jak szemrzących źródeł prąd, I jako wtór pogrzebny... * i jak plecionka długa z włosów blond, na której wdowiec nosić zwykł zegarek srebrny – – – Demokracja robotnicza czy dyktatura proletariatu? Wstęp Rewolucyjne rady robotnicze i komitety fabryczne obu rosyjskich rewolucji 1917 r. budziły niemałe zainteresowanie historyków i badaczy ruchu robotniczego. Dziś miejsce centralne w dociekaniach badaczy ruchów społecznych zajęły tzw. nowe ruchy społeczne. Jednak, jak przyznał ostatnio Immanuel Wallerstein: “żaden z nich nie był w stanie zdobyć masowego poparcia podobnego do tego, które tradycyjne ruchy społeczne osiągnęły po 1945 roku” (I. Wallerstein “Zapatyści – drugi etap”). W porównaniu z ruchem robotniczym z początku XX wieku są to wręcz ruchy marginalne, które nie zasługują na miano ruchów społecznych. Nic dziwnego, że badacze masowych ruchów społecznych wciąż wracają do ruchu robotniczego. Stosują jednak przy tych badaniach nowe kryteria. 82 Pierwowzorem takich dociekań w Polsce były rozważania badaczy ruchów społecznych skupionych wokół pisma “Colloquia Communia” i współtwórców „Studiów nad ruchami społecznymi” (1987). Do grona tych badaczy należeli, m.in.: Piotr Marciniak, Włodzimierz Marciniak, Wiktor Ross, Kazimierz Kloc i Radzisława Gortat. Zgodnie z “integralnym ujęciem” ruchu robotniczego, nie kwestionuje się, że ruch ten “był zjawiskiem historycznym o znacznej doniosłości”. Ba, “można go wręcz uznać za najbardziej dynamiczny i brzemienny w konsekwencje spośród ruchów społecznych budowanych na zbiorowym interesie dużej grupy społecznej”. Przy czym, w mniemaniu Piotra Marciniaka: “Konstatacja istotnego wpływu na ukształtowanie się nowoczesnego społeczeństwa nie jest, oczywiście, tożsama ze stwierdzeniem realizacji wszystkich czy większości celów, jakie ruchowi temu, na poszczególnych etapach jego rozwoju, przyświecały. Odnotowuje ona jedynie fakt, iż trwająca dziesięciolecia aktywność tego ruchu, przybierająca różnorodne formy organizacyjne i ideologiczne, nie pozostawała bez różnorodnych następstw, tak w otaczającym ruch świecie, jak i w samym ruchu” (P. Marciniak “Integralne ujęcie ruchu robotniczego” w: “Studia nad ruchami społecznymi” 1987, s. 106). Jednocześnie zasadniczym dla “integralnego ujęcia” – w przeciwieństwie do marksistowskiego – było stwierdzenie czy wręcz założenie, że “długotrwała praktyka i dynamika ruchu robotniczego, jako ruchu bazującego na egoistycznym interesie klasowym, może przysłaniać historyczność, a więc przemijalność, przesłanek, które tego typu ruch powołały do życia”. Dla piewców postkapitalizmu klasa robotnicza nieuchronnie odchodzi wraz “z historią kapitalizmu”. Słabnięcie czy zanik takich cech, jak: homogeniczność, koncentracja, zdolność do zbiorowego działania likwiduje, zdaniem P. Marciniaka, społeczną bazę działania ruchu robotniczego. W konsekwencji ruch ten musi uwzględnić interesy i żądania innych niż robotnicy grup społecznych, czyli poszukiwać “consensusu między nie dającymi się w pełni pogodzić interesami grupowymi”, a zatem zatracić swoją tożsamość (s. 109). Zdaniem P. Marciniaka: “Spadek znaczenia tradycyjnej tożsamości uzyskiwanej na podstawie codziennego doświadczenia prostego konfliktu ‘pracobiorcy’–‘pracodawcy’ jest umacniany przez problematyczność samych interesów i możliwości weryfikowania ich realizacji”. Co więcej postkapitalizm i nowa gospodarka nie dają się “sprowadzić do prostej dychotomii konfliktu klasowego”. W rezultacie “obok trady- cyjnych struktur masowych ruchów społecznych (w tym zwłaszcza: partii robotniczych i związków zawodowych) powstają ruchy, które nie daje się zdefiniować poprzez ‘interes’ przypisany jakiejś grupie i skierowany przeciw innej, a raczej przez ‘interes’ rozwiązania jakiegoś problemu ‘ogólnospołecznego’, o zmodyfikowanie – w danym aspekcie: szerszym lub węższym – funkcjonowania całej skomplikowanej aparatury społecznej (albo też wyłączenia się spod tego funkcjonowania)”. Zdaniem P. Marciniaka “nowe ruchy społeczne”, w przeciwieństwie do ruchów “tradycyjnych” i “egoistycznych”, w “nowy sposób definiują potrzeby społeczne”, czyli “całościowej praktyce przeciwstawiają równie całościową wizję”. W domyśle zapewne skuteczną, skoro “wobec praktyki masowej kultury i globalnej polityki ekonomicznej” stary ruch społeczny (w tym zwłaszcza ruch robotniczy) staje się “coraz bardziej problematyczny”. “Problematyczność” funkcjonowania ruchu robotniczego, zdaniem P. Marciniaka, dotyczy głównie krajów wysokorozwiniętych (”o rozbudowanej instytucjonalnej strukturze demokratycznej i ‘zanurzonym’ w tej strukturze ruchu robotniczym”). W tych krajach dominować mają, zgodnie z przypuszczeniami W. Marciniaka (ostatnio negatywnie również zweryfikowanymi przez I. Wallersteina), alternatywne ruchy kulturowe i ogólnospołeczne, w dodatku usytuowane “poza strukturami tradycyjnych ruchów społecznych”. Trudno jednakże nie zgodzić się z P. Marciniakiem, że próby połączenia po 1968 r. starych i “nowych” ruchów społecznych nie przyniosły trwalszych rezultatów. Jednocześnie P. Marciniak zauważa, że “w krajach przemysłowych, w których nie funkcjonują lub słabo funkcjonują kanały negocjowania klasycznych żądań ‘rewindykacyjnych’ klasy robotniczej” ruch wyrastający z zachowań strajkowych posiada wiele cech klasycznego ruchu robotniczego. Jednak, stając wobec zmiany całościowego systemu władzy politycznej i ekonomicznej, ruch ten, zdaniem Marciniaka, “inkorporuje – zarówno w sensie organizacyjnym, jak i ideologicznym – ‘celowe’ zadania przebudowy społeczeństwa”, co tłumaczy “silne nastawienie na wypracowanie alternatywnych wartości, organizujących nowy porządek społeczny” (s. 110). P. Marciniak nie zauważa, że rzekomo inkorporowane cele i idee były obecne już od zarania rewolucyjnego ruchu robotniczego, zapomniane zaś zostały na skutek reformistycznej polityki ruchu robotniczego w państwach kapitalistycznych. Wspomina o tym Radzisława Gortat w tychże “Studiach nad ruchami społecznymi”. Jednak dodaje, że “ro- 83 dzący się w odmiennych niż w dziewiętnastowiecznym kapitalizmie warunkach ruch robotniczy nie utrwala się jako ruch związkowy (a tym bardziej jako ruch polityczno-parlamentarny), lecz przekształca się w ruch społeczny w wielu momentach zbieżny ze – scharakteryzowanymi wyżej – ruchami ‘celowymi’, nie tracąc jednak właściwości ruchu robotniczego” (s. 110). W rzeczywistości te “zbieżne momenty”, a właściwie “zapomniane punkty” programu rewolucyjnego ruchu robotniczego nie są inkorporowane przez ruch robotniczy, lecz leżały już u podłoża rewolucyjnej walki klasy robotniczej, co przypomina, za Clausem Offe i Frankiem Parkinem, wspomniana już Radzisława Gortat. Zauważa ona, że “ruch klasy robotniczej, zyskując legalną reprezentację polityczną i ekonomiczną, ograniczył swe cele polityczne, wyspecjalizowawszy się w obronie ludzi jako robotników czy pracowników oraz klientów zabezpieczenia socjalnego. Doprowadziło to do relatywnego spadku zainteresowania sprawami ludzi jako obywateli, konsumentów, klientów administracji publicznej oraz generalnie do zaniku kulturowego wymiaru polityki ruchu robotniczego, w tym także istotnych aspektów konfliktów klasowych. Te ‘zapomniane punkty’ programu ruchu robotniczego podjęły nowe klasy średnie, rewitalizując pewne nieinstytucjonalne formy polityki, charakterystyczne dla wczesnego etapu rozwoju ruchu klasy robotniczej” (R. Gortat “O naturze nowych ruchów społecznych” w: “Studiach nad ruchami społecznymi” s. 53). Ujmując rzecz klasowo i konkretnohistorycznie Piotr Marciniak zwyczajnie zapomina, że to reformizm przysłonił przesłanki, które powołały ruch robotniczy do życia. Zapomnienie i niezrozumienie całościowego programu rewolucyjnego ruchu robotniczego daje o sobie znać w rozważaniach Włodzimierza Marciniaka, który abstrahując od obiektywnych interesów klasy robotniczej i “zapomnianych punktów” stale podkreśla nie tylko egoizm i partykularyzm ruchu robotniczego, ale wręcz “destrukcyjne” i “negatywne interesy klasy robotniczej”. W jego mniemaniu “negatywne interesy klasy robotniczej nie stanowiły punktu wyjścia do pozytywnego konstruowania ładu społecznego”, albowiem zapewnić go może jedynie “uniwersalna idea powszechnego ładu społecznego, a nie partykularny interes klasowy” (Włodzimierz Marciniak “Komitety robotnicze i kontrola robotnicza w Rosji w 1917 roku”, “Colloquia Communia” 6/11 1983 s. 67). Z takim oto warsztatem naukowym i oceną uwarunkowaną współczesnym stanem reformistycznego ruchu robotniczego w Europie W. Marciniak przystępuje do ahistorycznego roz- bioru i dezaktywacji rewolucyjnych komitetów fabrycznych 1917 r. znajdujących się pod przemożnym wpływem bolszewików, których posądzenie o preferowanie doraźnych interesów kosztem obiektywnych interesów klasy robotniczej jest więcej niż nieuzasadnione. Takie dezintegrujące “integralne ujęcie ruchu robotniczego” zakrawa na celową manipulację. I. Komitety fabryczne – organizacja rewolucyjna proletariatu Dla badaczy ruchów społecznych, w tym Włodzimierza Marciniaka, jest oczywiste, że powstanie komitetów fabrycznych w 1917 r. związane było z “głębokim kryzysem gospodarki państwowo-kapitalistycznej”, z “głębokim kryzysem systemu władzy politycznej” i równie “głęboką dezorganizacją zasadniczych struktur i stosunków społecznych”. Wyrazem głębokości kryzysu była nie tylko sytuacja rewolucyjna, ale wręcz rewolucja prowadząca do systemu dwuwładzy. Komitety fabryczne (fabriczno-zavodskije komitiety, w skrócie: fabzavkomy) wywodzą się wprost z komitetów strajkowych. Powstały one w rezultacie porozumienia między komitetami strajkowymi a przedstawicielami przemysłowców w trakcie lutowego strajku robotników Piotrogrodu. 10 marca 1917 r. umowę formalnie zaakceptowała Rada Piotrogrodzka i Towarzystwo Przemysłowców Piotrogrodu. W umowie poza uznaniem komitetów zaakceptowano 8-godzinny dzień pracy, czemu przeciwna była Piotrogrodzka Rada Delegatów. 23 kwietnia 1917 r. kompetencje komitetów uznał uchwałą Rząd Tymczasowy. W warunkach postępującego kryzysu i w trakcie rewolucji kompetencje komitetów fabrycznych uległy oczywiście poszerzeniu. Wkrótce komitety fabryczne uchwałą Rządu Tymczasowego uprawnione jedynie do: - “reprezentowania robotników danego przedsiębiorstwa w kontaktach z rządowymi i społecznymi instytucjami”; - “formułowania opinii odnośnie warunków społeczno-ekonomicznych robotników danego zakładu”; - “rozstrzygania zagadnień dotyczących wewnętrznych stosunków wzajemnych między robotnikami zakładu”; - “reprezentowania robotników wobec administracji zakładów i fabryk oraz właścicieli przedsiębiorstw w sprawach dotyczących stosunków wzajemnych między robotnikami a właścicielami”; zaczęły “ingerować w sferę najmu, broniąc robotników przed bezrobociem”, dążyły do “zlikwidowania kar” i “wywierały nacisk w celu zwalczania niektórych osób z personelu technicznego i administracyjnego”, “stopniowo 84 zaczęły ingerować w produkcję”, “objęły swoją kontrolą oficjalne dokumenty, wszystkie preliminarze w zakresie produkcji i wydatków, całą korespondencję”. A nawet “zaczęły ustanawiać wewnętrzny regulamin określający zasady normowania czasu pracy i wysokości płac, zatrudniania i zwalniania pracowników oraz mianowania nadzoru, w tym i dyrektorów. Z czasem komitety podjęły próby przejmowania pod własny zarząd przedsiębiorstw zamkniętych przez właścicieli. W takich wypadkach na ogół wymuszano na administracji ponowne podjęcie pracy”. Wówczas komitety obejmowały także kontrolę “nad zamówieniami, zużyciem paliwa i surowców oraz działalnością finansową”. Jak zaznacza W. Marciniak: “Przedsiębiorstwa przejęte przez komitety pod zarząd miały ogromne trudności w kontynuowaniu produkcji”. Albowiem “towarzystwa przemysłowców i instytucje rządowe powstrzymywały się od składania zamówień, sprzedawania surowców i paliw, banki odmawiały finansowania” (W. Marciniak “Komitety fabryczne i kontrola robotnicza w Rosji w 1917 roku”. “Colloquia Communia” nr 6(11), listopad-grudzień 1983). I nic w tym dziwnego skoro “rozwój komitetów fabrycznych dokonywał się w toku ostrej walki z przedsiębiorcami, w której często stosowanymi środkami były lokauty i sabotaże z jednej strony, a strajki i zaostrzanie kontroli z drugiej” (s. 59). Komitety fabryczne próbowały temu zaradzić drogą bezpośrednich kontaktów z pominięciem rynku i systemu kredytowego, co prowadziło do “naturalizacji wymiany, a następnie do produkowania na własne potrzeby, a nie na potrzeby rynku”. Co w rezultacie “pogłębiało rozprzężenie gospodarcze i prowadziło do zrywania normalnych rynkowych więzi społecznych, zwłaszcza między miastem a w s i ą “. Według W. Marciniaka: “Komitety fabryczne, same będąc produktem kryzysu, w znacznym stopniu przyczyniały się do pogłębiania chaosu w produkcji i na rynku”. Jednocześnie “przechwytywanie zarządu fabryk przez komitety fabryczne” i “sekwestr fabryk” nasilający się przed powstaniem październikowym dowodził, że “komitety fabryczne przekształcały się ze społeczno-ekonomicznej organizacji proletariatu w organizację polityczną, rozbijającą dawne stosunki organizacyjne w produkcji, aktywnie uczestnicząc w walce o władzę polityczną” (s. 59). Marciniak zdaje sobie sprawę, że dynamika rewolucyjnej walki klasowej i pogłębiającego się kryzysu prowadziła do przerastania instytucji kontroli robotniczej, komitetów fabrycznych w rewolucyjne instytucje walczące o władzę. Tym samym “tocząca się po wybuchu rewolucji lutowej walka pomiędzy zwolennikami kontroli państwowej (ugrupowania mienszewickie), społeczno-państwowej (związki zawodowe i większość pierwotna Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich) i robotniczej (partia komunistyczna)” zmierzała do “ogólnej rewolucyjnej walki klasowej”. Dynamika ta sprzyjała niewątpliwie bolszewikom. Nic zatem dziwnego, że wydany już po powstaniu październikowym dekret z 1 grudnia 1917 r. w sprawie kontroli robotniczej w wersji Lenina spotkał się ze “spontanicznym przyjęciem wśród robotników”, a kontrpropozycje upadły. W mniemaniu Marciniaka kontrola robotnicza w wersji bolszewickiej zakładała, że “całość wysiłków komitetów fabrycznych skupi się wokół zadań destrukcyjnych”. Jak zaznacza: “Kontrola robotnicza w swej praktyce oznaczała przede wszystkim niczym nie limitowaną wolność robotniczą. Pomimo powołania ponadzakładowych struktur organizacyjnych – dzielnicowych, rejonowych i ogólnokrajowych, komitety kontroli nie przekształciły się w system ekonomiczny. Przypadki nawiązywania wzajemnych stosunków gospodarczych między przedsiębiorstwami kierowanymi przez komitety były niezwykle rzadkie i przybierały najczęściej formę wymiany naturalnej. W działaniu komitetów dominował e g o i z m branżowy i zakładowy. Produkowanie na własne potrzeby i tym samym lekceważenie rynku doprowadziło do naturalizacji płacy. Kontrola robotnicza dezorganizowała struktury organizacyjne przemysłu i rozrywała więzi ekonomiczne” (s. 63). Cytując W. Fabierkiewicza (Rosja współczesna. Odbudowa gospodarcza, Warszawa 1926) Marciniak dodaje: “wobec braku jakiegokolwiek należycie działającego aparatu administracyjnego i bezwzględnej nieumiejętności zarządzania objętymi zakładami fabrycznymi, jaką wykazywały były komitety fabryczne, rządy takie doprowadziły w krótkim czasie do zupełnego rozprzężenia przemysłu i przerwania produkcji”. Na koniec autor zauważa, że “W miarę jak ruch komitetów fabrycznych likwidował produkcję i niszczył instytucjonalne ramy społeczeństwa, docierał do granic robotniczej wolności. Praca była już wolna, należało ją tylko zorganizować. Cele tego ruchu mogły być syndykalistyczne, ale efekty komunistyczne. Praca utraciła swą postać rynkową, dzięki czemu była dostępna bezpośrednio. Ta nowa forma ekonomiczna poszukiwała swej struktury i nadbudowy” (s. 64). Fundamenty pod nowy ustrój społeczny były więc położone. 85 W. Marciniak nie ukrywa, że kontrola robotnicza cieszyła się dużym poparciem ideowym anarchistów, gdyż wiele można było w niej dostrzec zasad zbliżonych do anarchistycznej idei syndykalizacji przemysłu, czyli przekształcania go w federację autonomicznych wspólnot gospodarczych. Jednak wpływ anarchistów w przeciwieństwie do bolszewików był niewielki. Zdaniem Marciniaka winę za to ponosi “anarchistyczny dogmatyzm”, “jałowa demagogia” i “polityczny antypragmatyzm anarchistów rosyjskich”. Dowodem obecności koncepcji syndykalistycznych w spontanicznym ruchu komitetów fabrycznych jest jednak “społeczny i wolnościowy charakter ruchu, w tendencji do ustanowienia robotniczego zarządu nad fabrykami”, preferowanie “akcji bezpośredniej” i doraźne działania w ramach struktur lokalnych. Według W. Marciniaka w rzeczywistości “kontrola robotnicza stanowiła jedynie etap przejściowy do kontroli sprawowanej przez państwo”, czyli była, zgodnie z określeniem Nikołaja Bucharina, procesem “zorganizowanej dezorganizacji” (s. 67). Nacjonalizacja przemysłu stała się faktycznym początkiem końca kontroli robotniczej w jej pierwotnym rewolucyjnym kształcie. Przy czym charakterystyczne dla jego toku rozumowania są przedstawione przez niego wnioski końcowe, które zawierają “program pozytywny” odmienny zarówno od projektu komunistycznego, jak i anarchistycznego. Wnioski te przytaczamy w pełnym brzmieniu ze względu na ich strategiczny charakter, pokrywający się z samorządowo-rynkową koncepcją zwolennikami, której w latach 80. byli inni teoretycy i działacze ruchu samorządów pracowniczych: wiceminister finansów Marek Dąbrowski i... nie kto inny, jak późniejszy premier, Leszek Balcerowicz. Wnioski W. Marciniaka: 1. “Próby trwałego ustanowienia kontroli robotniczej byłyby udane, gdyby powstały odpowiednie ku temu warunki. Rozumiem przez to: samodzielność przedsiębiorstw i bezpośrednich producentów (gospodarstwa domowe), co niemożliwe jest bez utrzymania regulacyjnej funkcji rynku konsumenta i informacji typu cenowego. W praktyce próby syndykalizacji przemysłu zmierzały w kierunku odwrotnym, ku państwowej kontroli i ewidencji. Kontrola robotnicza miałaby szanse trwałej realizacji, gdyby przekształciła się w system ekonomicznej regulacji. 2. Komitety fabryczne wyrosły z konfliktu interesów między burżuazją a proletariatem. Powstały więc na bazie tych stosunków społecznych, które uległy kryzysowemu załamaniu. W warunkach powszechnej dezorganiza- cji, rozerwania podstawowych więzi społecznych, atomizacji poszczególnych elementów struktury społecznej negatywne interesy klasy robotniczej nie stanowiły punktu wyjścia do pozytywnego konstruowania nowego ładu społecznego. Zniesienie wyzysku, wrogość wobec państwa, wolność robotnicza prowadziły jedynie do negatywnej praktyki akcji bezpośredniej. Kontrola robotnicza miałaby szanse trwałej realizacji, gdyby tworzyła instytucjonalne ramy społeczeństwa. 3. Komitety fabryczne i organa kontroli robotniczej nie stworzyły własnych rozbudowanych struktur informacyjnych. Praktyka społeczna nosiła charakter bezpośredni, nie została zapośredniczona przez system społecznej komunikacji. Kontrola robotnicza nie stworzyła swoich mitów, ideologii i doktryny politycznej. Nie stworzyła więc struktur, które reprezentowałyby ją pod względem ideologicznym i politycznym. Kontrola robotnicza miałaby szanse trwałej realizacji, gdyby wystąpiła jako uniwersalna idea powszechnego ładu społecznego, a nie partykularny interes klasowy” (s. 67). W myśl tej koncepcji “trwała kontrola robotnicza”, rynek, samodzielne przedsiębiorstwa i “uniwersalna idea powszechnego ładu społecznego”, odmienna od partykularnych interesów klasy robotniczej, poprzez swoją instytucjonalizację i reprezentację polityczną znosi lub zawiesza konflikty klasowe, a przede wszystkim konflikt między burżuazją a proletariatem. Nie musimy chyba dodawać, że idea ta sfalsyfikowała się właśnie w praktyce transformacji i “reformy Balcerowicza”. Okazało się, że jakimś dziwnym trafem nie uwzględnia ona sprzecznych interesów klasowych burżuazji i proletariatu, przedkładając nad nie solidarystyczny, “powszechny ład społeczny” – “Samorządną i Solidarną Rzeczpospolitą”. W tym też kontekście trudno uznać za nieporozumienie (lub raczej za niedorzeczność) powołanie przez samorządowych zwolenników Zjednoczonego Sekretariatu IV Międzynarodówki Robotniczej Partii Samorządnej Rzeczpospolitej. To nie przypadek, lecz zbieżność poszukiwań. “Colloquia Communia” z artykułem W. Marciniaka ukazały się pod koniec 1983 r., “partia” powstała rok później. Wówczas powołana została również Grupa Samorządności Robotniczej, która jednak nie odwoływała się do hasła Samorządnej i Solidarnej Rzeczpospolitej, lecz wprost do tradycji rewolucyjnego ruchu robotniczego. Z prorynkowego nastawienia W. Marciniaka jednoznacznie wszakże wynika, że rewolucyjne działania komitetów fabrycznych z 1917 r., zmierzające do realizacji doraźnych i jedno- 86 cześnie obiektywnych interesów klasy robotniczej, torujące drogę rewolucji socjalistycznej i dyktaturze proletariatu, nie dość, że miały charakter “destrukcyjny”, to jeszcze charakter ten wynikał z “negatywnych interesów klasy robotniczej”, które, w jego mniemaniu, “nie stanowiły punktu wyjścia do pozytywnego konstruowania nowego ładu społecznego”. Ład czy nieład wprowadzony Rewolucją Październikową nie był więc pozytywny – był ślepą uliczką. Godny jest więc krytyki i odrzucenia. Tymczasem w rynkowym ładzie wprowadzonym przez Leszka Balcerowicza, w którym rady pracownicze czy rady zakładowe mogą, co najwyżej, humanizować pracę, prorynkowi zwolennicy trwałych samorządowych fanaberii z łatwością odnaleźli się. Piotr Marciniak działacz “Solidarności Pracy” – Unii Pracy został ambasadorem Rzeczpospolitej w Mołdawii, jego brat Włodzimierz Marciniak – sowietologiem i okresowo pracownikiem polskiej ambasady w Moskwie. Ich krótki flirt z komitetami fabrycznymi, radami robotniczymi i samorządami robotniczymi zakończył się, gdy usunięte zostały doktrynalne przeszkody, czyli upadł “realny socjalizm”. Zakończył się – pełnym akcesem do gospodarki rynkowej, do kapitalizmu. Akces do gospodarki rynkowej i “demokracji” to efekt niechęci do “realnego socjalizmu”, gospodarki nakazowo-rozdzielczej, przymusowej nacjonalizacji i trustyfikacji przemysłu, sztywnych cen i centralizacji zarządzania gospodarczego. Akces ten dopuszcza jednak nie tylko “wolny rynek” i samoregulację, ale i przymus kapitalistycznego rynku, czy też efekt bezrobocia, które z demokracji rad już na wstępie uczyniły fikcję. II. Piętno klasowości? “Integralne ujęcie ruchu robotniczego” Piotra Marciniaka, podobnie jak recepta rynkowa Włodzimierza Marciniaka na “trwałość” komitetów fabrycznych, miały przede wszystkim usunąć rzekome zafałszowania spowodowane ideologią walki klasowej, zniekształcające jakoby postrzeganie zjawisk społecznych, a przede wszystkim ruchu robotniczego w jego “integralnym ujęciu”. Miały zastąpić podejście konkretnohistoryczne współczesnymi, jakże utylitarnymi analogiami, godnymi postkapitalizmu. W mniemaniu światłych naukowców i intelektualistów, w rodzaju Leszka Balcerowicza, Marka Dąbrowskiego i braci Marciniaków, nie tylko przedstawienie początków “realnego socjalizmu”, w tym ruchu komitetów fabrycznych z 1917 r., ale i kapitalizmu było spaczone ideologicznie i klasowo. W przeciwieństwie do komunizmu, który okazał się “ślepą uliczką rozwoju”, kapitalizm więc jest bez wątpienia systemem rozwijającym się, i jak doświadczenie Zachodu i zwykła empiria wskazują, rozwijającym się w kierunku wzrostu dobrobytu i demokracji. Tymczasem ruchy społeczne, które wręcz naturalnie powstają w różnych epokach, są tworem swojej epoki i wraz z nią przemijają lub ulegają modyfikacjom. Odmiennie – według P. Marciniaka – miała się sprawa z ruchem robotniczym: “Nie bez znaczenia jest wielość elementów konstytuujących ruch; widać to wyraźnie u początków ruchu robotniczego – jest on produktem tak działań robotników, jak i burżuazyjnej inteligencji czy też radykalnych przywódców burżuazji. Najistotniejsze wydaje się jednak – narzucone przez świat zewnętrzny – ograniczenie możliwości omawianej tu historycznej postaci ruchu: nie jest on samoorganizacją konstruowaną ze względu na własne potrzeby i horyzonty ideologiczne, lecz organizacją walki, dążącą do ukształtowania zgodnie z własnym wyobrażeniem ideologicznym otaczającego świata. Ruch nie jest dowolnie tworzoną rzeczywistością społeczną, lecz jest wyraźnie naznaczony piętnem wrogiego mu świata” (P. Marciniak “Integralne ujęcie ruchu robotniczego” w “Studiach nad ruchami społecznymi” 1987, s. 96). Rzecz ta nie jest bez znaczenia, albowiem “odzwierciedla się to w strukturze jego zadań, metodach działania, formach organizacyjnych, ideologii”. Przy takim postrzeganiu ruchu robotniczego oczywistym jest, że stosunki kapitalistyczne zburzyły tradycyjne więzi patriarchalne i poczucie bezpieczeństwa zapewnione w ramach dawnego, feudalnego porządku. Teraz, aby utrzymać siebie i rodzinę, trzeba wykazać się przedsiębiorczością. Takie ideologiczne wyobrażenie przyswoili sobie nie tylko neoliberałowie z Leszkiem Balcerowiczem na czele. Do dziś pokutuje ono w postrzeganiu rewindykacji społecznych jako wyniku zwykłej niezaradności, efektem której jest ucieczka do autorytarnego i konserwatywnego modelu feudalnego bezpieczeństwa. Wizja Piotra Marciniaka jest wręcz holistyczna. Według niego kapitalizm najpierw zajął się wytwórczością, by “dopiero po wielu dziesięcioleciach znaleźć właściwe uzupełnienie (ale nie podstawową formę istnienia) w stosownej politycznej organizacji społeczeństwa. Nietożsamość władzy ekonomicznej i politycznej rozbiła samostabilizujący i samokonserwujący się układ” (s. 108). Wniosek z tego jest oczywisty: trwający “wiele dziesięcioleci” system władzy politycznej był… nieadekwatny do zdrowych podstaw ekonomicznych gospodarki rynkowej (kapitali- 87 zmu). I zapewne z tego powodu nie należy skutkami społecznymi obarczać tegoż systemu. Wystarczyło poczekać cierpliwie owe “wiele dziesięcioleci”, by ziścił się system dobrobytu idący w parze z trudną wolnością gwarantowaną przez demokrację. Trudno mieć pretensje do rzeczywistości historycznej i „chwiejnego partnerstwa”. Istotne, że ruch robotniczy kształtował się w warunkach negocjacji i zbiorowej walki o swe interesy jako ruch “nastawiony przede wszystkim na realizację własnych klasowych interesów będących sumą interesów jednostkowych. Faktu tego nie może przysłonić ogólnospołeczna frazeologia, którą ruch robotniczy nader chętnie się posiłkował” (s. 108). Oczywiście samolubny interes egoistyczny klasy robotniczej nie kłóci się z ideologią kapitalizmu, według której egoizm jednostek składa się na realizację ogólnego dobra. Problem stanowi tylko ta „ogólnospołeczna frazeologia”, którą wnosili burżuazyjni bądź inteligenccy ideologowie mający czemuś coś za złe społeczeństwu. Wszystko bowiem rozwijało się jak najlepiej na tym najlepszym (z braku alternatyw) świecie, jak pisze dalej Piotr Marciniak. W miarę bowiem przekształceń „dyspozycji ekonomicznej” i władzy politycznej (”koncentracja kapitału, wyodrębnienie się funkcji zarządzania od funkcji własności, rozwój politycznego systemu organizacji kapitału, wzrost ekonomicznej aktywności państwa, zrośnięcie się władzy ekonomicznej i dyspozycji politycznej itd.”), kształtował się nowy typ „partnera-antagonisty” (!) dla ruchu robotniczego. Przy czym „warunkiem powodzenia działań stało się uwzględnienie interesów i żądań innych niż robotnicy grup społecznych” (s. 108). Skoro kapitaliści ograniczyli swój egoizm, podobnie powinni zrobić robotnicy i wszystko byłoby cacy w tym najlepszym ze światów – z braku alternatywy. Zatem negocjacje przenoszą się na teren walki wyborczej i klasa robotnicza integruje się w społeczeństwie burżuazyjnym. Koniec i kropka. Świat staje się bezalternatywny, sprzeczności zostały rozwiązane. „Techniczna i społeczna możliwość sterowania wieloma z tych zjawisk [ekologia, sterowanie inflacją, bezrobociem itp.], a zarazem skomplikowany rozkład interesów wokół każdego z nich – nie dający się sprowadzić do prostej dychotomii konfliktu klasowego – sprawia, że obok tradycyjnych struktur masowych ruchów społecznych (w tym zwłaszcza partii robotniczych i związków zawodowych) powstają ruchy, których nie daje się zdefiniować przez ‘interes’ przypisany jakiejś grupie i skierowanej przeciw innej, a raczej przez ‘interes’ rozwią- zania jakiegoś problemu ‘ogólnospołecznego’”. Albowiem: „Te ‘celowe’ ruchy społeczne w nowy sposób definiują potrzeby społeczne; w sposób dostosowany do nowego adresata – rozbudowanej struktury władzy ekonomicznospołecznej, której całościowej praktyce przeciwstawiają równie całościową wizję” (s. 109). Jednocześnie P. Marciniak wyraża rozczarowanie tradycyjnymi, „egoistycznymi” ruchami społecznymi, gdyż próby połączenia obu w „krajach postindustrialnych”, czyli wysokorozwiniętych krajach kapitalistycznych po 1968 r. nie przyniosły trwałych rezultatów. Inaczej sprawa przedstawia się w krajach jeszcze przemysłowych, takich jak PRL, gdzie słabo funkcjonowały lub wcale „kanały negocjowania klasycznych żądań ‘rewindykacyjnych’” klasy robotniczej. „Ruch wyrastający z zachowań strajkowych i posiadający wiele cech klasycznego ruchu robotniczego [czyli przede wszystkim „Solidarność"], stając wobec całościowego systemu władzy politycznej i ekonomicznej, inkorporuje – zarówno w sensie organizacyjnym, jak i ideologicznym – ‘celowe’ zadania przebudowy społeczeństwa. To tłumaczy silne nastawienie na wypracowanie alternatywnych wartości organizujących nowy porządek społeczny” (s. 110). W mniemaniu Piotra Marciniaka: „Dzięki temu, że w trakcie tych wydarzeń abstrahuje się od produkcji społecznej, rewolucja czy strajk są przede wszystkim wielką manifestacją demokratycznej wspólnoty ludzi wolnych, wspólnoty, w której nie tylko wychodzi się poza panujące stosunki społeczne, ale na dalszy plan spycha się również te specyficzne stosunki społeczne, które konstytuują ruch robotniczy” (s. 104). Ta umiejętność przekroczenia „egoistycznych” postaw tradycyjnego ruchu robotniczego wraz z umiejętnością „wypracowania alternatywnych wartości organizujących nowy porządek społeczny”, o której już pisał Włodzimierz Marciniak, wykazała swoją niebywałą skuteczność w warunkach społeczeństwa przemysłowego, jakim była Polska Rzeczpospolita Ludowa końca lat 80. I to już w 2 lata od wydania zbioru analizującego ruchy społeczne. Przy czym, zachwalany przez obu braci Marciniaków i Leszka Balcerowicza nowy rynkowy ład społeczny okazał się XIX-wiecznym, wilczym kapitalizmem! W kwestii konkretnohistorycznej, czyli w kwestii komitetów fabrycznych 1917 r., publikacją rozstrzygającą stały się „Protokoły komitetów fabryczno-zakładowych Piotrogrodu w 1917 r.” w wyborze czy też ocenzurowane przez Włodzimierza Marciniaka, ze wstępem i w tłumaczeniu Wiktora Rossa (”Colloquia Communia” 5-6 (16-17) 1984, ss. 5-48). 88 We wstępie do tej publikacji Wiktor Ross wskazał na „ciągłość problematyki ekonomicznej i społeczno-politycznej podejmowanej przez robotników na różnych etapach walki o wyzwolenie społeczne, szczególnie w okresach przełomowych, w momentach ciężkich, przewlekłych kryzysów ekonomicznych i społeczno-politycznych, załamania się legalnych struktur władzy” (s. 6). Przy czym zaznaczył, jakby mimochodem polemizując z Włodzimierzem Marciniakiem, że: „W dokumentach znaleźć można (…) przykłady twórczej inicjatywy robotników zasiadających w komitecie. Należą do nich propozycje dotyczące usprawnienia pracy poszczególnych wydziałów, a nade wszystko samodzielne podejmowanie produkcji wyrobów niezbędnych dla zwiększenia produkcji żywności przez chłopów” – nabrzmiały i nierozwiązany problem relacji miasto-wieś, który zdaniem W. Marciniaka jednoznacznie świadczy o konieczności urynkowienia, a zatem samoregulacji gospodarki. Odrzucając domniemany „egoizm” i partykularyzm rewolucyjnego ruchu robotniczego Wiktor Ross podkreślił, że w protokołach komitetów fabryczno-zakładowych z 1917 r. znajduje „niewątpliwie wyraz myślenie o potrzebach ekonomiki kraju w kategoriach globalnych, wolne od zakładowego czy branżowego partykularyzmu, zabezpieczające interesy wszystkich pracujących grup ludności, które to interesy były ignorowane przez władze, prowadzące militarystyczną politykę ekonomiczną” (s. 8). “Szczytowym momentem walki z likwidatorską, autodestrukcyjną polityką biurokracji podejmowaną w skrajnie niekorzystnej dla siebie sytuacji politycznej, jaka zaistniała na przełomie września i października [1917 r.], stał się sprzeciw komitetów wobec demontażu i ewakuacji zakładów” (tamże). Jak nadmienia W. Ross: „skala zainteresowań członków komitetu [Zakładów Putiłowskich] musi wywoływać uzasadniony podziw, skoro w tak trudnych warunkach kraju troszczyli się oni o szkoły i przedszkola dla dzieci pracowników, a nawet o porządki na koloniach letnich. Zakłady posiadały także swój własny teatr ‘Putiłowski’, a istniejąca przy komitecie komisja kulturalno-oświatowa powołała do życia ‘towarzystwo miłośników oświaty i sztuki’”. Kończąc ten wątek i stawiając kropkę nad “i” Wiktor Ross dodaje: “Zakłady Putiłowskie nie stanowiły pod tym względem wyjątku”. No cóż, można by powiedzieć, że przewaga bolszewików w komitetach była nieomal powszechna, to oni wspólnie (i wspólnym przykładem) z rewolucyjnymi komitetami fabrycznymi spełniali rolę konstytuującą klasowy ruch robotniczy tego okresu. Sprawa nie była jednak tak prosta. III. Komitety fabryczne a rewolucyjna przemoc Nawet dla Włodzimierza Marciniaka było jasnym, że narastająca, wręcz „ciągła eskalacja konfliktów między burżuazją i klasą robotniczą, w warunkach pogłębiającego się kryzysu gospodarczego i społecznego, czyniła przemoc rewolucyjną j e d y n y m s k u t e c z n y m środkiem działania (…)” (W. Marciniak „Komitety fabryczne i kontrola robotnicza w Rosji w 1917 roku”, “Colloquia Communia” 6(11) 1983, s. 66). Utrzymujące się wrzenie rewolucyjne i sytuacja dwuwładzy pozwalały klasie robotniczej rozwijać formy samoorganizacji i przejść do bezpośredniej kontroli nad zakładami pracy. W innej sytuacji kapitał nie pozwoliłby na naruszenie prawa własności i mieszania się w działalność gospodarczą. Dopiero presja strajkujących załóg, masowe demonstracje siły i determinacja klasy robotniczej przesunęły punkt ciężkości: na początku 1917 r. dynamika walk klasowych pozwoliła klasie robotniczej przejść do działań ofensywnych, zmieniających stosunek sił społecznych. Powołanie na fali strajków i protestów robotniczych Rad Delegatów Robotniczych i Żołnierskich, a następnie komitetów fabrycznozakładowych, stawiało na porządku dnia kwestię władzy. Wyłonienie Rządu Tymczasowego najwyraźniej nie załatwiało problemu. Kryzys był nazbyt głęboki, aby mogły go powstrzymać kompromisowe posunięcia. Chaos, samobójcza polityka klas panujących, głęboka dezorganizacja zasadniczych struktur i stosunków społecznych, jak i towarzyszący temu gwałtowny rozwój różnorodnych form samoorganizacji, kontroli i samorządności klasy robotniczej na porządku dnia stawiały kwestię zniesienia prywatnej własności środków produkcji. Z biegiem czasu coraz bardziej oczywistym było, że roli tej nie spełni Rząd Tymczasowy ani burżuazja. Patowa sytuacja sprzyjała siłom kontrrewolucji. Nadzieją mógł być tylko rząd odpowiedzialny przed masami ludowymi, a konkretnie przed Radami Delegatów – czyli rząd rewolucyjny, który miałby dość siły i poparcia społecznego, by zlikwidować własność prywatną i ukierunkować rewolucyjne wrzenie. Taką rewolucyjną formą władzy robotniczej mogła być tylko dyktatura proletariatu, która w konkretnohistorycznych okolicznościach przybrała postać rządu robotniczo-chłopskiego. Zarówno w Radach Delegatów Robotniczych i Żołnierskich, jak i w komitetach fabrycznozakładowych reprezentowane były wszystkie liczące się partie socjalistyczne i anarchiści. Jednak ze względów doktrynalnych tylko niektóre z nich gotowe były poprzeć przemiany 89 socjalistyczne. Część z nich zdecydowana była ograniczyć rewolucję do horyzontu przemian burżuazyjno-demokratycznych (mienszewicy, eserowcy), a zatem gotowe były oddać zdobytą władzę burżuazji, upodmiotowienie klasy robotniczej odsuwając na czas nieokreślony. To zaś bezpośrednio rzutowało na spór o kształt i kompetencje komitetów fabrycznych. Mienszewicy opowiadali się za kontrolą państwową; opanowane przez nich związki zawodowe i Rady Delegatów – za kontrolą państwowo-społeczną. Za kontrolą robotniczą i samorządem robotniczym optowały wyłącznie ugrupowania skrajne: bolszewicy, komuniścimaksymaliści i anarchiści. Nawet lewicowi eserzy stali na gruncie kontroli państwowej. Wspomniana już dynamika walki klasowej pozwoliła bolszewikom oprzeć się na komitetach fabrycznych i ugruntować swoje wpływy w klasie robotniczej. Jednocześnie trudno mówić o bolszewizacji komitetów fabrycznych. Choć obie rewolucje 1917 r. uruchomiły proces rozwoju form samorządowych w szerokich i różnorodnych grupach społecznych, co pozwoliło niektórym badaczom ruchów społecznych nazwać rewolucję 1917 r. REWOLUCJĄ SAMORZĄDOWĄ, to jednak państwo porewolucyjne „formuje się na bazie tylko tych form społecznej samoorganizacji, które zrodziły się wewnątrz masowego ruchu rosyjskiego proletariatu” (Dmitrij O. Czurakow, Russkaja rewolucyja i raboczeje samouprawlenije, Moskwa 1998, s. 8). Co samo przez się „daje niezły argument w ręce zwolenników poprzednich teorii dyktatury proletariatu” – jak pisze tenże Czurakow, badacz i entuzjasta komitetów fabrycznych postrzeganych jako organy samorządowe społeczeństwa obywatelskiego, wywodzące się od tradycyjnej rosyjskiej, ludowej obszcziny (przedkapitalistycznej formy samorządu chłopskiego). Jak zaznacza D. Czurakow (przyjmujący „integralne” ujęcie ruchu robotniczego): „w całym okresie rewolucyjnym, zarówno po lutym, jak i po październiku, potężny ruch dołów na rzecz samoorganizacji, który przeistoczył się w proces formowania się komitetów fabrycznozakładowych, jak również innych organizacji proletariackich, zachował niespodziewanie trwałą odporność na wpływy i nacisk zewnętrzny. I to niezależnie od faktu, że komitety od początku były areną ostrych starć konkurujących ugrupowań” (s. 25). Więcej, jego zdaniem komitety fabryczne tak naprawdę nie podlegały istotnej kontroli i wpływom żadnego centrum politycznego lub grupy takich centrów. Wpływ zewnętrzny był ograniczony. Jego zdaniem dotyczy to również wpływów partyjnych (s.26). A jednak niezaprzeczalny (zauważalny nawet przez autora) wzrost wpływów bolszewików w komitetach fabrycznych wynikał z dość oczywistych przyczyn: „bolszewicy nigdy nie byli oddzieleni ścianą od ruchu samorządowego w produkcji. Bez wahań zmieniali hasła partyjne na te, których twórcami byli robotnicy. Ponadto bolszewiccy aktywiści wywalczyli większość jako robotnicy posiadający największy autorytet w danym przedsiębiorstwie, a nie jako członkowie partii” (s. 27). Zdaniem Dmitrija Czurakowa robotnicy świadomie bronili niezależności swoich komitetów od partii na wszystkich etapach rewolucji, nawet w okresie zaniku ruchu samorządowego. Jednak nawet odwołujący się do obszczinnych tradycji demokracji robotniczej D. Czurakow musi przyznać, że komitety fabryczne pełniące zarówno funkcje rewolucyjne, jak i stabilizujące sytuację społeczną (s. 35), w swej pracy kreatywnej (sozedatelnoj – a nie destrukcyjnej, jak chce Marciniak) przechodzą od początkowej, umiarkowanej pozycji do coraz bardziej ofensywnych działań. Faktycznie, najbardziej umiarkowane były komitety, w których wpływ bolszewików był nieznaczący. Jednak i one wraz z pogłębiającym się kryzysem przechodziły na pozycje rewolucyjne. Pogarszającą się sytuację społeczno-gospodarczą coraz mniej mogły tolerować dołowe organa samorządu robotniczego. O ile wcześniej poczucie zwycięstwa, jakie miała „klasa rewolucyjna”, nie przeszkadzało robotnikom współpracować z przeciwną (antagonistyczną) stroną, to teraz nastroje zdecydowanie się zmieniły. Robotnicy powszechnie odrzucali zgniłe kompromisy. Tym samym, ich komitety coraz częściej krytykowały ugodową politykę Rad Delegatów Robotniczych, w przeciwnym razie same podlegały takiej krytyce ze strony robotniczych załóg. Środkiem doraźnym były ponowne wybory i, w ich rezultacie, zmiana kierownictwa i radykalizacja komitetów. Proces ten daleko nie zawsze był równoznaczny z bolszewizacją komitetów. Jak zauważa D. Czurakow, akcentujący przede wszystkim specyfikę zjawiska, nieudane próby wprowadzenia w ogarniętej rewolucją Rosji form społecznego partnerstwa i solidaryzmu społecznego (zapewniające „pokój społeczny”) sprzyjały tworzeniu się „nowych form samoorganizacji proletariackiej, bardziej dostosowanych nie do pokojowych, lecz do nadzwyczajnych warunków zewnętrznych” (s. 41). Czynnikiem determinującym rosnącą aktywność komitetów fabrycznych była dramatycznie pogarszająca się sytuacja społeczno-ekonomiczna klasy robotniczej, a nie motywacja polityczna. 90 Trafniej byłoby powiedzieć, że początkowo kontrola robotnicza nad produkcją była najprostszą formą obserwacji uczestniczącej klasy robotniczej, której poddany był przeciwnik klasowy. Taka kontrola nie mogła jednak przełamać stosunków obowiązujących w kapitalistycznej fabryce czy też przedsiębiorstwie. Wraz z pogłębianiem się kryzysu i z rozwojem rewolucji robotnicy i ich organizacje przechodzili od najbardziej palących i elementarnych problemów związanych z przeżyciem do spraw związanych z całościową obudową robotniczego bytu (s. 43). Coraz częściej też robotnicy uświadamiali sobie, że „komitety są nie tylko organizacją ekonomiczną, ale i polityczną, ponoszącą odpowiedzialność za umacnianie rewolucji” (s. 46). Latem 1917 r. zauważalne są już jakościowe zmiany w psychice i świadomości społecznej klasy robotniczej. Robotnicy uznają komitety za „organa rewolucyjnego samorządu” broniące ich profesjonalnych, grupowych i klasowych interesów. Tym samym, staje się dla nich oczywistym, że działania komitetów fabrycznych powinny być zgodne z „ogólnoproletariackimi zadaniami i stać wyłącznie na pozycjach walki klasowej proletariatu” (s. 49). Nie jest to oczywiście równoznaczne z uznaniem podległości komitetów strukturom partyjnym, związkowym bądź państwowym. Konsekwencją takich ocen jest nieodparta potrzeba centralizacji komitetów w górę – od międzyzakładowych po regionalne. Logicznym dopełnieniem i konsekwencją tego procesu mają być ogólnokrajowe struktury kontroli robotniczej. Tymczasem, komitety fabryczne coraz częściej przechodzą od pasywnych form kontroli do kontroli aktywnej, stając się organizacjami samorządowymi. Niemniej robotnicy, nawet biorąc na siebie niekiedy pełne zarządzanie przedsiębiorstwem, wciąż jeszcze oddawali właścicielom zysk z jego działalności. Dopiero jesienią 1917 r. szerokość i różnorodność kontroli robotniczej osiągnęła poziom pozwalający stwierdzić „wyjście walki robotniczej poza granice standardowych typów konfliktów”. A zatem, w przeddzień rewolucji październikowej dynamika walk robotniczych doprowadziła do „odrzucenia całego systemu wartości społeczeństwa burżuazyjnego” (s. 56). Ta teza Dmitrija Czurakowa przeczy spiskowym teoriom dowodzącym, że Lenin i bolszewicy, przygotowując zamach, nie kierowali się obiektywną dynamiką walk klasowych, a także zapewnieniom zwolenników nieograniczonych możliwości tzw. czynnika subiektywnego. Jednak komitety rozwijały się nierównomiernie; pod koniec tego okresu nie obejmowały nawet połowy przedsiębiorstw produkcyjnych. Nie zdołały zatem w okresie przedpaździerni- kowym, czyli przed powstaniem bolszewickim, przekształcić się w siłę zdolną realnie zakwestionować samobójczy kurs gospodarki kapitalistycznej (s. 58). Komitety fabryczne i inne formy samoorganizacji proletariatu pozostawały w bezpośredniej zależności od zaostrzającej się walki klasowej między klasą robotniczą a burżuazją. Można zatem uznać, że wraz z powstaniem bolszewickim walkę tę klasa robotnicza podjęła na wyższym, ogólnokrajowym szczeblu wykorzystując do tego instytucje państwowe dyktatury proletariatu, pozwalające na upowszechnienie działań rewolucyjnych i skoncentrowanie wysiłków na najbardziej newralgicznych odcinkach walki klasowej. Działania te były zrozumiałe dla klasy robotniczej, niemniej w ocenie jej samorządowych organizacji wymagały one konsolidacji wszystkich ugrupowań robotniczych – w tym zjednoczenia lub sojuszu partii socjalistycznych w ramach Rad Delegatów Robotniczych. Tymczasem, faktyczny dyktat jednej partii oraz niechęć do rewolucji proletariackiej ze strony mienszewików i eserowców wywołały w zorganizowanych środowiskach robotniczych niemałą konsternację. Jednocześnie, oporu „klasy rewolucyjnej” nie budziła ani przemoc rewolucyjna, ani dyktatura proletariatu nad burżuazją i całą „klasą kontrrewolucyjną”. Bez poparcia robotników dla rewolucyjnych przemian powstanie bolszewickie nie miałoby szans przetrwania. Co więcej, w organizacjach robotniczych, takich jak komitety fabryczno-zakładowe czy związki zawodowe, wciąż obowiązywały zasady demokratyczne – działały wszystkie partie robotnicze i socjalistyczne. W miarę rozwoju sytuacji zmieniał się jednak stosunek sił na korzyść bolszewików, którzy konsekwentnie bronili rewolucji i interesów klasy robotniczej. Nawet upaństwowienie i przekształcenie samorządowych struktur komitetów fabrycznych w ogniwa władzy robotniczej nie wywołało większych sprzeciwów. Robotnicy rozumieli, że w nadzwyczajnych okolicznościach dyktatura proletariatu wymaga wykorzystania instrumentów państwowych i centralizacji wysiłków. Co więcej, robotnicy rozumieli także, że i bez nadzwyczajnych okoliczności komitety fabryczne, które całkiem dobrze sobie radzą z problemami doraźnymi, nie są w stanie rozwiązywać problemów globalnych wynikających choćby z międzynarodowego kapitalistycznego podziału pracy. Niektórych z tych problemów nie jest w stanie nawet rozwiązać państwo rewolucyjne – wymaga to rewolucji światowej. Sam fakt, że oddawali zyski z działalności przedsiębiorstw wskazuje, że zdawali sobie sprawę z takich ograniczeń. Przeczy to 91 tezie W. Marciniaka o postrzeganiu kontroli robotniczej jako sytuacji „pełnej wolności robotniczej”. Z faktu tego szczególnie zdawali sobie sprawę bolszewicy. Fala robotniczych protestów i robotniczych strajków wybuchła dopiero w odpowiedzi na zróżnicowanie płac w ramach NEP-u: „szczyt strajkowej aktywności robotników w porewolucyjnym okresie przypada na lata 1923-1925, czyli czas największego zwrotu państwa w kierunku reform rynkowych w ekonomice – fakt sam przez się znamienny. Później aktywność strajkowa robotników spada – i to w czasie, gdy znów decydujące znaczenie nabierają tendencje centralistyczne” (s. 180), których szczyt przypadał na okres „komunizmu wojennego”. Dmitrij Czurakow przyznaje, że sprzeciw wobec procesów upaństwowienia struktur komitetów fabrycznych był największy i najzaciętszy w tych zakładach, gdzie „nawiązany został wewnętrzny dialog między robotnikami, pracownikami nadzoru i przedsiębiorcami” (s. 178). Z tego faktu wyciąga stosowny wniosek: „fabryczne samozarządzanie powinno obejmować robotnicze samorządy jako jedną z części składowych”. Wówczas zachowany zostałby „pokój społeczny” i funkcjonowałyby należycie „mechanizmy poszukiwania kompromisu”. Takie postawienie sprawy ukazuje Dmitrija Czurakowa jako zwolennika partycypacji robotniczej, który w akcie sprzeciwu wobec etatyzacji gospodarki gotów jest zaaprobować dowolne kompromisy, czyli zgniłe kompromisy z kapitałem wolnorynkowym. Nie przypadkiem jego zainteresowanie we współczesnym świecie budzą zaawansowane eksperymenty z programem ESOP w USA (s. 189), które jakimś dziwnym trafem wpisuje on w obszar tematyki związanej z samorządnością robotniczą. Zapomina przy tym, że system demokracji robotniczej przeciwstawny jest nie tyle dyktaturze proletariatu i centralizacji, co demokracji burżuazyjnej i dyktaturze kapitału. Niemniej na pytanie – jakiej klasie, w ówczesnej Rosji, najbardziej sprzyjał system silnego i scentralizowanego państwa? – odpowiada on, że „właśnie robotnikom przemysłowym” (s. 166). IV. Biurokratyzacja czy upaństwowienie? Komitety fabryczne jako forma samoorganizacji klasy robotniczej od początku swego istnienia dostosowane były do działania w sytuacji nadzwyczajnej, czyli zaostrzającej się walki klasowej. Działania zmierzające do ich zalegalizowania, ukierunkowania i określenia ich uprawnień były wypadkową stosunku sił – efektem kompromisu, którego wyrazem był również Rząd Tymczasowy. Kompromisowe propozycje socjalnego partnerstwa i pokoju społecznego w 1917 r. nie miały szans powodzenia. W tej sytuacji ewolucja komitetów fabrycznych od form samoorganizacji klasy robotniczej do postaci samorządu robotniczego była wypadkową dynamiki walki klasowej. Wypadkowa ta sprzyjała niewątpliwie radykalizacji komitetów i pozostałych organizacji robotniczych, które musiały wybierać między rewolucją a kontrrewolucją. Tymczasowość kompromisów była aż nazbyt oczywista, by można było oczekiwać, że komitety ograniczą swoje zadania do uprawnień zatwierdzonych przez Rząd Tymczasowy. Wkrótce okazało się, że w odpowiedzi na sabotaż, lokauty, dezorganizację i militarystyczną politykę gospodarczą czy gwałtowne ubożenie klasy robotniczej, komitety fabryczne jako rewolucyjne organizacje tej klasy przystąpiły do zabezpieczenia i organizacji całościowych warunków pracy i bytu robotników. A zatem nie tylko ekonomicznych, ale i społeczno-politycznych. Szerokość zadań od początku wymagała metod nadzwyczajnych i stosowania nie tylko ekonomicznych środków przymusu. Częstokroć nie wystarczał nawet nacisk moralny. Przejście do form kontroli aktywnej i całościowej wiązało się z obowiązkiem zabezpieczenia i zaopatrzenia załóg w podstawowe produkty – niezbędne dla produkcji i życia. W nadzwyczajnych okolicznościach komitety nie stroniły nawet od rekwizycji mąki czy nadwyżek towarów. Zdaniem Dmitrija Czurakowa „działalność zaopatrzeniowa pasowała idealnie do fabryczno-zakładowych komitetów jako organów przedstawicielstwa produkcyjnego. Pozwalała bowiem robotnikom stosować swój organizacyjny potencjał i otrzymywać realną korzyść, tym samym realnie poprawiać własne położenie. Nakierowana jakby na zewnątrz energia komitetów w tym przypadku nie przynosiła strat w pracy przedsiębiorstwa”. Więcej, aprobata takich działań przez właścicieli podtrzymywała nawet partnerstwo socjalne (s. 51). Komitety nie ograniczały się jednak tylko do tej działalności. W swym rozwoju komitety fabryczne doszły nawet do nieodpartej, choć nierealistycznej dla nich, potrzeby kontrolowania banków, a zatem zrozumienia potrzeb kontroli państwa rewolucyjnego nad kapitałem finansowym. Ewolucja komitetów fabrycznych w kierunku organizacji samorządowych stawiała również na porządku dnia walkę o dyscyplinę pracy. W tym przypadku komitety fabryczne stosowały nawet przymus administracyjny. Tak szerokie zadania pozwalały komitetom wykształcić aparat, który stał się podstawą 92 zakładowych i regionalnych ogniw upaństwowionej kontroli państwa robotniczego (państwowej kontroli). Takiego aparatu nie posiadały związki zawodowe i partie robotnicze. Komitety fabryczne w swym rozwoju stanęły jednak przed nierozwiązywalnym dylematem. Okazało się bowiem, że ruch ten w swoim historycznym kształcie nie jest w stanie rozwiązać nabrzmiałych problemów społecznych, w tym niewydolności i zacofania i finansowania całego systemu gospodarczego. Nic zatem dziwnego, że po rewolucji październikowej proces budowy państwa robotniczego i upowszechnienia kontroli robotniczej w szeregu mniejszych zakładów pracy pokrywa się z procesem biurokratyzacji komitetów fabrycznych oraz procesem biurokratyzacji Rad, jako nowego państwowego ciała administracyjnego. Komitety fabryczne nie są wyjątkiem, a zatem podobnie jak inne rewolucyjne instytucje społeczne w sytuacji względnej stabilizacji podlegają procesom biurokratyzacji. Są zatem na równi z innymi organami państwa radzieckiego wyznacznikiem biurokratyzacji dyktatury proletariatu. Nadmierne przyrosty biurokratyczne były widoczne już w początkowym okresie kształtowania się państwa rewolucyjnego, udział upaństwowionych komitetów fabrycznych w tym procesie jest oczywisty. Zdaniem licznych badaczy komitetów fabrycznych, ustrzec je przed biurokratyzacją i upaństwowieniem może jedynie wprowadzenie rynkowych mechanizmów ekonomicznych. Alternatywą dla konkurencji rynkowej może być jednak równie dobrze konkurencja polityczna w ramach instytucji dyktatury proletariatu, która oczywiście nie wyklucza działania praw ekonomicznych. Konkurencja polityczna partii robotniczych i socjalistycznych pozwala jedynie korygować (w okresie przejściowym) zgodnie z potrzebami klasy robotniczej przegięcia, zarówno te prorynkowe, jak i te biurokratyczne. Przy czym, istotne jest, że klasa robotnicza już wówczas wykazywała wyraźną niechęć do urynkowienia gospodarki, czego dowodem jest największa fala strajków w okresie NEP-u. Taki oparty na konkurencji partii (wewnątrz organizacji robotniczych, w przeciwieństwie do burżuazyjnej demokracji parlamentarnej) typ dyktatury proletariatu można nazwać demokracją robotniczą. Rzecz w tym, że w rewolucyjnej Rosji zabrakło ugrupowań, które jednocześnie opowiedziałyby się za rewolucją proletariacką i, w przeciwieństwie do lewych eserów, stroniły od metod terrorystycznych (zbrojnych) w walce z bolszewikami o kierunek przemian. Z perspektywy historycznej widać, że nie sprawdziło się również partyjniackie podejście do ruchu robotniczego zakładające, nie wie- dzieć czemu, że tylko jedna partia może reprezentować interesy klasy robotniczej, oczywiście „nasza”. Potrzeba istnienia i współpracy kilku podmiotów rewolucyjnych od początku była oczywista dla robotników. Niedocenienie takiej potrzeby przez bolszewików zemściło się po stokroć. Jak przyznaje Lew Trocki, pluralizm partii socjalistycznych i zakaz frakcji wprowadzono czasowo w nadzwyczaj niekorzystnych i dramatycznych okolicznościach. Zdaniem L. Trockiego zwycięstwo rewolucji proletariackiej w Niemczech pozwoliłoby dopuścić konkurencję partyjną i programową. Proces stalinizacji i upaństwowienia rewolucyjnego ruchu robotniczego, w tym Kominternu, odsunął na dziesięciolecia tę alternatywę i te rozważania. V. Bolszewizacja komitetów fabrycznych System samorządu robotniczego tworzy się już latem 1917 r., wraz z przejściem komitetów fabrycznych do sprawowania kontroli robotniczej w skali szerszej od pojedynczego zakładu. Wspólne działanie niewątpliwie wymaga koordynacji, sprzyja również tworzeniu się wszelkiego rodzaju centrów: miejskich, międzyzakładowych, gałęziowych, produkcyjnych i terytorialnych – świadczących o potrzebie jednoczenia ruchu komitetów fabryczno-zakładowych. Jak wskazuje Dmitrij Czurakow opierając się na najnowszych badaniach, doliczono się aż 94 zjednoczonych centrów komitetów fabryczno-zakładowych, z czego 75 miało charakter terytorialny, 8 – branżowy, a 11 – produkcyjny. Spośród 75 centrów terytorialnych 65 kierowali bolszewicy (D. O. Czurakow Russkaja rewolucyja i raboczeje samouprawlenije, Moskwa 1998, s. 70). Proces upolitycznienia komitetów fabrycznych przebiegał w trybie przyśpieszonym w miarę narastania dynamiki walk klasowych i zwoływania kolejnych konferencji komitetów fabrycznych. Konferencje takie odbywały się na przestrzeni całego 1917 r. w licznych miastach Rosji. Spośród 49 konferencji i zjazdów ruchu komitetów fabrycznych, które odbyły się między 29 kwietnia a 5 lipca, tylko na 4 forach dominowała prawica socjalistyczna, na pozostałych zdecydowaną przewagę mieli bolszewicy. Oni też jako jedyni byli w stanie dotrzymać kroku radykalizującej się klasie robotniczej. O gwałtownym przesuwaniu się nastrojów na lewo świadczą wysuwane przez robotników hasła „natychmiastowej nacjonalizacji” całych gałęzi przemysłu oraz „przymusowej syndykalizacji” zakładów, nie mówiąc już o kontroli produkcji i banków. Nic zatem dziwnego, że na I Ogólnorosyjskiej Konferencji komitetów fabryczno-zakładowych, zwołanej w przeddzień Rewolucji 93 Październikowej (17-22 października 1917 r.), na 99 delegatów z głosem decydującym i 68 z głosem doradczym, aż 86 to bolszewicy. Wśród pozostałych znalazło się 22 eserów, 11 anarchosyndykalistów, 8 mienszewików, 6 eserów-maksymalistów. O postępach upolitycznienia robotników najlepiej świadczy fakt, że tylko 4 delegatów nie potrafiło określić jednoznacznie swojej przynależności partyjnej (s. 72). W rezultacie konferencji wybrano 9-osobową Centralną Radę fabryczno-zakładowych komitetów Rosji. Zdecydowanie wolniej postępował proces bolszewizacji już upolitycznionych Rad. Jednak proces samostanowienia systemu samorządów robotniczych nie miał charakteru powszechnego, co więcej, powiązania międzyzakładowe, terytorialne i ponadlokalne nie były trwałe. Z reguły zanikały one po osiągnięciu celów doraźnych. Zmieniał się również zakres i formy ich działalności, które często miały charakter interwencyjny i właśnie doraźny. W tej sytuacji Centralna Rada nie mogła stać się faktycznym centrum ruchu komitetów fabrycznych. Słabość i nietrwałość to zresztą charakterystyczne i, by tak rzec, obiektywne cechy ruchu komitetów fabrycznych. Taką prawidłowość rozwoju organizacji samorządowych klasy robotniczej odnotowuje nawet Dmitrij Czurakow (s. 74), który uwzględniając tę prawidłowość odwołuje się, nota bene, do stosownych wywodów i autorytetu K. Marksa przestrzegającego przed nadmiernymi oczekiwaniami i wskazującego na partykularyzm obszcziny i samorządów. Przekraczanie przez komitety fabryczne granic lokalnych i granic partykularyzmów miało charakter nietrwały, pozwalało jednakże zakwestionować obowiązujący dotychczas, burżuazyjny model stosunków społecznych, w tym również ustrój państwa. Jak podkreśla Dmitrij Czurakow „okresowo wyraźnie wyodrębniający się sojusz różnorodnych organów samorządów nie stał się trwałą konstrukcją przyszłej państwowości” (s. 76). Jego zdaniem przyczyną takiego stanu rzeczy był nie tyle separatyzm robotników, co słabość systemu ukształtowanego po rewolucji lutowej, czyli niedostosowanie tego prozachodniego systemu do specyfiki rosyjskiej – tradycyjnej i głębokiej demokratyczności systemu pracy, czego symbolem była rosyjska ludowa obszczina. Przy czym, D. Czurakow odnotowuje wręcz naturalną potrzebę współdziałania „dwu gałęzi proletariackiej samoorganizacji”: komitetów fabrycznych i Rad Delegatów Robotniczych i Żołnierskich oraz oddolne współdziałanie organów samorządu produkcyjnego (komitetów fabrycznych) z organami samorządu profesjonalnego (związkami zawodowymi). Konflikty między tymi ostatnimi, jego zdaniem, miały podłoże polityczne (ścieranie się wpływów bolszewików i mienszewików, konflikt między prawym i lewym skrzydłem socjaldemokracji) i ogólne, cywilizacyjne: zderzenie modelu zachodniego, propagowanego konsekwentnie przez mienszewików, z modelem społeczeństwa obywatelskiego wywodzącym się z żywych tradycji ludowej demokracji (obszcziny). Takie cywilizacyjne podejście przeciwstawia on podejściu klasowemu, marksistowskiemu, metodologicznie „alternatywnemu wobec podejścia cywilizacyjnego” (s. 67). Przeciwstawienie to Dmitrij Czurakow doprowadza do logicznego końca, próbując Marksowską dialektycznie rozwiniętą analizę społeczeństwa burżuazyjnego, której „elementarną formą” był „towar”, zastąpić odpowiednią matrycą wraz z elementarnym i pierwotnym ogniwem – obszcziną (s. 176). W ten sposób niedwuznacznie, choć nie wprost, nawiązuje on do anarchistycznych i anarchosyndykalistycznych idei kolektywizmu, zachowując przy tym rosyjską specyfikę. Model zachodni widzi Czurakow nie tylko w kontekście wpływów liberalnych demokratów (kadetów) czy mienszewików, lecz również wewnętrznych podziałów w partii bolszewickiej. Ogólnie rzecz biorąc, zarzuca bolszewikom etatyzm, który stwarzał największe zagrożenie dla „samodzielności i dalszego rozwoju niezależnych organów samorządu robotniczego w produkcji, czyniąc kryzys tych struktur praktycznie nieuniknionym” (s. 112). Przy czym D. Czurakow akcentuje, że tendencja do etatyzacji i przypisywania decydującej roli państwu miała w tym czasie charakter powszechny, ogólnoświatowy, co bez wątpienia wiązało się z militaryzacją i wojną światową, czyli koniecznością centralizacji wszelkiej działalności gospodarczej w ramach społeczeństwa industrialnego z jego dwiema przodującymi, a zarazem antagonistycznymi klasami: burżuazją i klasą robotniczą. W 1917 r. ten industrialny układ był poniekąd determinujący zważywszy na niezrozumienie i nie docenianie przez bolszewików znaczenia specyficznie rosyjskich wartości demokracji pracowniczej (w tym przypadku obszcziny), które mogłyby stać się alternatywą dla etatystycznego upaństwowienia. Tak określona, ahistoryczna alternatywa charakterystyczna jest dla współczesnych wizji społeczeństwa obywatelskiego zakładających przejście z kapitalizmu/industrializmu do postindustrializmu. Podobny punkt widzenia reprezentują wyznawcy tzw. socjalizmu samorządowego. 94 D. Czurakow otwarcie przyznaje, że nie ma pewności, jak miałaby wyglądać struktura socjalna w społeczeństwie postindustrialnym, na progu którego – jego zdaniem – stoi współczesna Rosja, jednak domniemywa, że wyparty z niej zostanie dominujący dotychczas „industrialny układ”. Tym samym, samorząd robotniczy zostanie zastąpiony lub będzie zaledwie jedną z części składowych samorządu pracowniczego i obywatelskiego. Jednocześnie antagonizm klasowy między proletariatem a burżuazją zastąpi kooperacja „klasy handlowoprzemysłowej” z „klasą pracowniczą”, co wynika z „konieczności poszukiwań szerokiego kompromisu” (s. 186) w ramach nowoczesnych instytucji społecznych. Uwikłany w reklamę specyfiki rosyjskiej i swoich, jakże specyficznych samorządowych wizji, nie zadaje on sobie pytania o to, co by było, gdyby w roku 1917 zabrakło w Rosji bolszewików. Jak rozwijałaby się i czym skończyła „REWOLUCJA SAMORZĄDOWA”? Wszak nietrwałość form samoorganizacji i samorządności robotniczej każe domniemywać, że kompromis między rewolucją na jej tzw. proletariackim etapie a kontrrewolucją był wówczas wykluczony. Dla „klasy rewolucyjnej” – klasy robotniczej – nie była to rzecz bez znaczenia. Albowiem nieobojętny jest dla niej terror kontrrewolucyjny, który, w przeciwieństwie do państwowych instrumentów przymusu dyktatury proletariatu wymierzonych w burżuazję i stare klasy panujące, zmierza wprost do jej bezwzględnej pacyfikacji. Nawet Dmitrij Czurakow musi przyznać, że „robotnicy popierali scentralizowaną regulację państwową i nie przeciwstawiali jej własnej, samodzielnej działalności ekonomicznej” (s. 152). Ich sprzeciw budził nie interwencjonizm państwowy i centralizacja, lecz przejawy biurokratyzacji i oderwania się robotniczej władzy od swoich robotniczych korzeni. Powszechnie odrzucano jedynie mechanizmy biurokratyczne, którym przeciwstawiano kontrolę i władzę robotniczą. Wyróżniając w swych dociekaniach specyfikę ekonomicznych i kreatywnych form rosyjskiej demokracji robotniczej D. Czurakow poprzestaje na stwierdzeniu, że destrukcyjna rola komitetów fabrycznych – tak eksponowana przez Włodzimierza Marciniaka – związana była z obaleniem starego porządku (s. 28). Fakt, że rewolucyjny aspekt demokracji robotniczej i rewolucyjna forma komitetów fabrycznych z natury swej w znacznym stopniu są zakorzenione w aspekcie internacjonalistycznym rewolucji, stawia tę kwestię poza obszarem zainteresowań autora. W tym kontekście należy przyjąć, że bolszewizacja komitetów fabrycznych, po macosze- mu traktowana przez zwolenników tezy o specyfice i wyjątkowości, pokrywa się w znacznym stopniu z krystalizacją rewolucyjnej formy i rewolucyjnego aspektu działalności komitetów. Ta zaś rewolucyjna, internacjonalistyczna forma nie sprowadza się wyłącznie do podobieństwa zewnętrznego – różnic nie brakuje, czego przykładem jest choćby rewolucja niemiecka 1918 r. W Niemczech również powstały rady robotnicze, które „niemal natychmiast podejmowały się zaopatrzenia ludności, niekiedy nawet utrzymania porządku. Niemniej ruch rewolucyjny miał charakter żywiołowy. W Niemczech nie było ani wyraźnie sprecyzowanego programu rewolucyjnego, ani siły politycznej, dążącej do zdecydowanego pogłębienia procesów rewolucyjnych. (…) Tam, gdzie kierownictwo w radach przejęli konsekwentni rewolucjoniści (…) rady stały się rzeczywistymi ludowymi organami wykonawczymi: oczyszczały aparat państwowy z elementów reakcyjnych, wprowadzały kontrolę nad produkcją, ustanawiały 8-godzinny dzień pracy, a nawet proklamowały ‘Republiki Rad’. Jednakże w zdecydowanej większości rad (…) decydujący głos miała reformistyczna SPD i prawica USPD. (…) 10 listopada 1918 r. obie partie porozumiały się w sprawie utworzenia rządu – Rady Pełnomocników Ludowych (…). Wkrótce też nastąpiły pierwsze reformy społeczne, jak: pełna swoboda stowarzyszeń i zgromadzeń, 8godzinny dzień pracy, umowy zbiorowe, tworzenie rad robotniczych w większych zakładach pracy, ubezpieczenia od bezrobocia i powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn i kobiet w wieku ponad 20 lat. W dniu 15 listopada 1918 r. Centralna Komisja Związków Zawodowych zawarła porozumienie ze związkami pracodawców, w wyniku którego powołano do życia Centralną Wspólnotę Pracy (…). Nie było już mowy o wywłaszczaniu kapitału, lecz wysunięto koncepcję współpracy z nim [„szerokiego kompromisu społecznego"]. Pracodawcy uznali związki zawodowe za oficjalne przedstawicielstwo robotnicze, Centralna Komisja natomiast uznała prywatną własność środków produkcji i zobowiązała się powstrzymać robotników od wystąpień, które godziłyby w to prawo” (Tadeusz Kotłowski, Niemcy 19191923, Poznań 1986, s. 22-23). Dla SPD rewolucja była już 10 listopada zakończona. W tych warunkach rady rychło utraciły wszelkie rzeczywiste znaczenie dla klasy robotniczej. Robotnicy w swej masie pozostali niewdzięczni. Nie brakuje zatem również podobieństw: „szeroki kompromis społeczny” to wspólna cecha zarówno „integralnego ujęcia” ruchu 95 robotniczego (Piotr Marciniak), jak i „cywilizacyjnego” (Dmitrij Czurakow). Wspólna dla współczesnej socjaldemokracji. Wspólna – w opozycji do podejścia klasowego i konkretnohistorycznych uwarunkowań walki klasy robotniczej. Odmienna od bezkompromisowego podejścia konsekwentnych rewolucjonistów. Nie brakuje również badaczy, którzy sam bolszewizm, z jego niechęcią do „szerokiego kompromisu społecznego” i umiejętnością dostosowania się do dynamiki wystąpień robotniczych, odnoszą do specyfiki rosyjskiej lub azjatyckiej. VI. Samodzielność przedsiębiorstw – biurokratyczna namiastka demokracji robotniczej Pod rządami Stalina, do 1937 r., formalnie utrzymywał się pośredni wpływ robotników na gospodarkę i warunki ekonomiczne. Kontrola robotnicza w swej formie namiastkowej sprowadzona została jednak do ram tzw. trójkąta, w którym oprócz dyrektora przedsiębiorstwa uczestniczyli szefowie zakładowych związków zawodowych i zakładowej organizacji partyjnej, odpowiedzialni zarówno przed własną bazą członkowską, jak i przed instancjami nadrzędnymi. Teoretycznie organizacje zakładowe: związkowa (reprezentacja wszystkich zatrudnionych) i partyjna (reprezentacja świadomych klasowo robotników) miały korygować decyzje jednoosobowego kierownictwa zakładu. Jednak w praktyce w latach 30. nastąpiło pełne ich podporządkowanie biurokracji państwowej i gospodarczej, czemu sprzyjało upaństwowienie związków zawodowych i partii robotniczej. Proces ten był na tyle skuteczny, że w 1937 r., na plenum KC, A. Żdanow mógł stwierdzić autorytatywnie, podpierając się autorytetem Stalina, że trójkąt stanowi całkowicie zbędną formę zbliżoną do organu kolegialnego zarządzania. W tychże latach dodatkowo ograniczono rolę związków zawodowych – likwidując, np. umowy zbiorowe (1934) i wpływ związków na kształtowanie siatki płac, nie mówiąc już o innych formach samoorganizacji robotników, za wyjątkiem kulturowych, a przede wszystkim subkulturowych, trudnych do kontrolowania nawet w ramach struktur biurokratycznych. W przeciwieństwie do Jugosławii i Polski, gdzie eksperymenty z samorządem robotniczym były kontynuowane po II wojnie światowej, w ZSRR nawet chruszczowowska odwilż nie przyniosła istotnych zmian w upodmiotowieniu robotników. Niezmiennie argumentowano, że ZSRR był na innym etapie rozwoju. Tym większym zaskoczeniem było opublikowanie – już po wstrząsie, jaki niewątpliwie wywołały wydarzenia w Polsce w latach 19801981 – artykułu ówczesnego przywódcy ZSRR, Jurija Andropowa, zatytułowanego “Nauki Karola Marksa i niektóre problemy budownictwa socjalistycznego” (”Kommunist” z marca 1983 r.), w którym wrócono, ni stąd – ni zowąd, do tematu demokracji pracowniczej i kolektywnych form zarządzania. W ślad za tym artykułem poszły też rozwiązania prawne (na co wskazuje D.O. Czurakow, op. cit.). 12 kwietnia opublikowano projekt rozporządzenia “O kolektywach pracowniczych i zwiększeniu ich roli w zarządzaniu przedsiębiorstwami, instytucjami i organizacjami”. Projekt niezwłocznie został zatwierdzony i uzyskał wszelkie stosowne umocowania prawne. W ten oto sposób odgórnie i biurokratycznie zapoczątkowany został proces organizacji, a nawet częściowej samoorganizacji rad załóg pracowniczych (sowietow raboczich kolektiwow, w skrócie: STK), które w połowie lat 80. funkcjonowały już w większości radzieckich przedsiębiorstw. Najbardziej aktywne z rad stworzyły nawet samodzielną strukturę, pod tą samą nazwą. Wraz z gorbaczowowską pieriestrojką zaostrza się jednak walka klasowa – na proces organizacji i samoorganizacji rad załóg pracowniczych (STK) nakładają się protesty i wystąpienia robotnicze. Wystąpienia te niewątpliwie sprzyjają rozwojowi form samoorganizacji robotniczej. Tworzą się najprzeróżniejsze komitety strajkowe, zjednoczone fronty robotnicze i alternatywne związki zawodowe, czy miejskie robotnicze komitety pomocy, które z biegiem czasu przekształcają się w raczkujące, radykalne ugrupowania polityczne. Ten żywiołowy proces, pod nieobecność rewolucyjnej partii robotniczej i rewolucyjnego kierownictwa, kończy się na początku lat 90. wraz z administracyjną decyzją odstąpienia od namiastkowych form demokracji robotniczej i polityką prywatyzacji przedsiębiorstw sprzyjającą uwłaszczeniu biurokracji państwowej. Jednocześnie, skutki prywatyzacji dla demokracji i samoorganizacji robotniczej okazują się wręcz katastrofalne, podobnie zresztą jak dla całej klasy robotniczej, która w ZSRR w międzyczasie zwielokrotniła swoją liczebność. Przy nich upaństwowienie i nacjonalizacja przemysłu z pierwszych lat władzy radzieckiej wydają się wręcz zbawienne i uzasadnione. Zważywszy, że po prywatyzacji realnymi właścicielami przedsiębiorstw stali się przedstawiciele poprzedniej administracji (nomenklatury) i nowej finansowej elity bezwzględnie wyzyskujący robotników, zaś wiodącą pozycję wśród finansowej elity zajął kapitał zagraniczny i spekulacyjny, należy uznać, że nowy ustrój bezapelacyjnie został wprowadzony w interesie nuworyszowskiej i monopolistycznej burżuazji, 96 której w sukurs przyszedł międzynarodowy kapitał finansowy. Z punktu widzenia klasy robotniczej wymiar klęski jest wręcz katastrofalny, choć nie druzgocący. Druzgocącym ciosem była, poprzedzająca demontaż ZSRR i obozu „realnego socjalizmu”, organizacyjna likwidacja rewolucyjnego ruchu robotniczego dokonana przez J. W. Stalina. O nieprzypadkowej roli przypadku w historii (zamiast zakończenia) 100 lat temu, na początku XX wieku Róża Luksemburg, polemizując z Leninem w kwestii organizacyjnej, wyrażała myśl, że socjaldemokracja jest ruchem samej klasy robotniczej. Jako taki nie mógł on stać na stanowisku sekciarskim i odcinać się za pomocą papierowych paragrafów od procesów w nim zachodzących. Według Róży: “(…) całkiem chybiona jest sama myśl, jakoby w interesie ruchu robotniczego leżało odparcie masowego napływu tych żywiołów, które zostają wydzielone przez postępujący rozkład społeczeństwa burżuazyjnego” (Róża Luksemburg „Zagadnienia organizacyjne socjaldemokracji rosyjskiej”, Wybór pism, Warszawa 1959, t.1, s. 354). Ale „twierdzenia, że socjaldemokracja, klasowa przedstawicielka proletariatu, jest jednocześnie przedstawicielką wszelkich postępowych interesów społeczeństwa i wszelkich ofiar uciśnionych przez ustrój burżuazyjny, nie wolno interpretować w tym sensie tylko, że program socjaldemokratyczny idealnie obejmuje wszystkie te interesy. Twierdzenie to stanie się ciałem w postaci historycznego procesu rozwojowego, mocą którego socjaldemokracja również jako p a r t i a p o l i t y c z n a stanie się stopniowo schroniskiem najróżniejszych niezadowolonych żywiołów, że stanie się ona rzeczywiście partią ludu przeciw znikomej mniejszości panującej burżuazji. Chodzi tylko o to, aby potrafiła ona obecne bolączki tej wielobarwnej, biegnącej za nią rzeszy podporządkować na długo celom ostatecznym klasy robotniczej, aby potrafiła nieproletariacki duch opozycyjny wciągnąć do rewolucyjnej akcji proletariackiej – jednym słowem zasymilować i przetrawić napływające do niej żywioły. To ostatnie jest jednakże tylko tam możliwe, gdzie – jak dotąd w Niemczech – silne, wyszkolone, doborowe jądro proletariackie nadaje już ton socjaldemokracji i jest dostatecznie świadome, aby zdeklasowane i drobnomieszczańskie żywioły podporządkować sprawie rewolucji. I w tym wypadku bardzo celowe jest surowsze nawet przeprowadzenie idei centralizacji w statucie organizacyjnym i surowsze ujęcie dyscypliny partyjnej w paragrafy. (…) Jednakże i w tym wypadku statut partyjny sam przez się nie powinien być bynajmniej orężem dla odparcia oportunizmu, lecz jedynie ostatecznym, przymusowym środkiem wywierania wpływu rzeczywiście istniejącej rewolucyjnoproletariackiej większości w partii” (tamże, s. 355). Ale dla Róży Luksemburg napływ żywiołów burżuazyjnych nie był jedynym źródłem prądów oportunistycznych w socjaldemokracji: „inne źródło leży raczej w samej istocie walki socjaldemokratycznej, w jej sprzecznościach wewnętrznych. (…) Powiązanie wielkiej masy ludowej z celem wychodzącym poza ramy całego dzisiejszego ustroju, walki codziennej z przewrotem rewolucyjnym – oto sprzeczność dialektyczna ruchu socjaldemokratycznego, który musi się konsekwentnie przebijać między dwiema skałami podwodnymi: między zatraceniem owego masowego charakteru a wyrzeczeniem się celu ostatecznego, między powrotem do roli sekty a przekształceniem się w burżuazyjny ruch reformistyczny” (tamże, s. 356). Już w okresie wojny, niechęć rewolucyjnego skrzydła SPD do stania się „sektą” wyraziła się w niechęci do utworzenia własnej partii, niezależnej nie tylko od oportunistycznej prawicy, ale i od chwiejnego centrum. Przez cały okres trwania Rewolucji Niemieckiej problem braku samodzielnej partii rewolucyjnej wracał jak bumerang na każdym etapie tej rewolucji. Po upływie stulecia (tekst artykułu Róży Luksemburg opublikowano w „Iskrze” 10 lipca 1904 r.) łatwo jest zapewne krytykować Grupę Spartakusa za niechęć do odrzucenia swoich wcześniejszych poglądów, nawet jeżeli to odrzucenie w praktyce wymusiła rzeczywistość – tyle, że w sytuacji, gdy było już zbyt późno. W SPD przewagę (jak najbardziej biurokratyczną) zyskała prawica głosująca za kredytami wojennymi i staczająca się coraz bardziej na pozycje kolaboracji z reżymem cesarskojunkierskim, już na początku wojny. Polityka SPD rozmijała się całkowicie z nastrojami klasy robotniczej, jednak klasa ta nie miała alternatywy programowej ani organizacyjnej. Jeszcze w grudniu 1916 r., kiedy zanosiło się na rozłam w SPD i przejęcie przez lewicową opozycję organu partyjnego “Vorwaerts”, opozycja nie zdecydowała się na ten krok pozwalając na wykluczenie się z grona partyjnego. To wykluczenie zapobiegło rozłamowi i ewentualnemu stworzeniu rewolucyjnej partii. W latach 1917-1918, w przeciwieństwie do sytuacji w Rosji i taktyki bolszewików, w Niemczech spontanicznie kształtujące się zalążki organizacji rewolucyjnych – komitety robotnicze pod kierownictwem Rewolucyjnych Zwierzchników – nie spotkały się ze zdecydowanym poparciem ze strony rewolucyjnych socjalde- 97 mokratów. Uwikłanie w rozbieżności programowe z centrum, nie rozwikłane wcześniej, skutecznie storpedowało próby owej współpracy. Tymczasem żywiołowe wystąpienia klasy robotniczej były w stanie wpływać na ustępstwa ze strony prawicy SPD. Problem tkwił w fakcie, że oczyszczona z elementów lewicowych i rewolucyjnych, partia ta uzyskała czystość ideologiczną i zwartość organizacyjną, której brakowało rewolucjonistom i centrum połączonym w USPD. Sile organizacyjnej SPD nie były w stanie sprostać słabe i niespójne siły organizacyjne lewicy rewolucyjnej. Problem zatem tkwił nie w masach, ale właśnie w braku organizacji rewolucyjnej. W polemice Róży Luksemburg z Leninem z 1904 r., argumentacja Róży wydaje się bardziej przekonująca. Jest w niej rozmach, otwartość i wizja, której brak aptekarskim wywodom Lenina, brzmiącym niczym kazuistyka. Czyż nie jest przekonujący argument Róży, że nie da się rozwiązać zawczasu problemów, które wyłonią się w toku procesu? O ile wybuch wojny był szansą dla takiego kraju, jak Rosja i dla jej rewolucyjnego ruchu robotniczego, o tyle wojna była klęską tej wizji procesu przezwyciężenia kapitalizmu, jaki był konstytutywny dla socjaldemokracji niemieckiej. Rewolucyjni marksiści, skupieni wokół Róży Luksemburg, odnosili przed wojną błyskotliwe zwycięstwa nad oportunistycznymi przeciwnikami. Jednak powolny rozwój partii w kierunku opisywanym przez Różę Luksemburg z nieubłaganą historyczną mocą szykował oportunistom zwycięstwo w realnym świecie, a nie na szpaltach pism partyjnych. Jeżeli dziś nauczyliśmy się, że stan kraju zacofanego, ale rzuconego w wir procesów globalnych, wskazuje krajom starym ich własne problemy i perspektywy, to należałoby nareszcie pojąć sens tego twierdzenia w odniesieniu do doświadczeń Rewolucji Niemieckiej i Rosyjskiej. Tę świadomość miała przecież sama Róża Luksemburg wskazująca, że klasa robotnicza Rosji wskazuje niemieckiej klasie robotniczej perspektywy, ale nie wyciągnęła z tego wniosków. Organizacyjna walka z oportunizmem toczona przez Lenina była wyrazem percepcji sprzeczności, która zżerała bardziej nawet marksizm zachodni niż ten w jego kraju. Koncepcja Róży Luksemburg była ekstrapolacją istniejącego procesu, choć – jak mało kto – miała ona możliwości zakwestionowania starej wulgaty marksizmu. Jednak to Leninowi przypadło w udziale dostrzeżenie tego ważkiego problemu rewolucyjnego ruchu robotniczego. Na tym tle pojawia się również kwestia wnoszenia świadomości rewolucyjnej do klasy robotniczej. Dla Róży Luksemburg ta świadomość ucieleśnia się już w samej partii jako w ruchu i stąd nie ma potrzeby żadnego wnoszenia. W przypadku Lenina, walka o świadomość rewolucyjną była walką o tę świadomość z oportunizmem, a więc już wśród ideologów ruchu. Wydarzenia w Niemczech pokazały, że wychowane w posłuchu wobec SPD i poszanowaniu parlamentaryzmu masy robotnicze nie wytwarzały żywiołowo świadomości zdolnej do odparcia uległej wobec kontrrewolucji ideologii SPD. Rewolucyjni Zwierzchnicy podporządkowywali się nierzadko kolaboracjonistycznym centralom związkowym; nie byli w stanie samodzielnie pozbyć się przedstawicieli SPD z rad, nawet jeśli ci działali w kierunku zakończenia aktywności owych ciał robotniczych. Gdyby rewolucjoniści mieli trybunę propagandową i zwartą partię, nie mieliby trudności z ideologicznym pognębieniem swych przeciwników. Wnoszenie świadomości do mas odbywałoby się dzięki głosowaniu nogami robotników na tę koncepcję, która byłaby im bliższa, tak jak to było w rosyjskich komitetach fabrycznych. Rozwiązaniem „lewicowych komunistów”, zwolenników niezależnych organizacji robotników, instytucji niezależnych od partii, było uczynienie z rad permanentnych instytucji państwa komunistycznego. Problem w tym, że te instytucje nie mogły się utrwalić bez zwycięstwa rewolucji socjalistycznej. Resztki organizacji fabrycznych w Niemczech, w latach 20. same przekształciły się w coś na kształt partii politycznej, gdyż nie były w stanie pełnić innej funkcji poza analizą sytuacji (potwierdza to H. Canne-Meier w “Histoire des conseils ouvriers en Allemagne 1919-1935″). Nienawiść, jaka ogarnęła spadkobierców „lewicowego komunizmu” do Lenina, wynikała z faktu, że te instytucje nie mogły zaistnieć również i w Rosji radzieckiej mimo zwycięstwa rewolucji. Jednak zapomnieli oni o fakcie, że w obliczu braku zwycięstwa rewolucji socjalistycznej w skali globalnej, w Rosji nie można było odpowiedzialnie budować społeczeństwa socjalistycznego, a tym bardziej komunistycznego, z wszelkimi tego konsekwencjami. W przeciwieństwie do marksistów, owi teoretycy uważają, że tego typu instytucje są możliwe już w kapitalizmie, a więc tym bardziej w państwie okresu przejściowego. Tworzenie izolowanych fabryk samorządowych jest dla nich synonimem prawdziwej dyktatury proletariatu. Nie zauważają, że w ten sposób odwracają pierwotne założenie, na którym opierała się Róża Luksemburg. W tym 98 modelu interes partykularny klasy robotniczej wyrażony sumą indywidualnych interesów poszczególnych zakładów pracy staje się jednym z wielu interesów uciskanego społeczeństwa, a nie interesem partykularnym, w znaczeniu powszechnym, klasy robotniczej. Oportunizm zawarty w organizacyjnej strukturze partii robotniczej znalazł swoje zwieńczenie i, by tak rzec, doskonałe zakończenie. Od tej pory w ruchu robotniczym mamy do czynienia z ciągłym poszukiwaniem teoretycznego uzasadnienia na obalenie tezy o powszechnej, emancypacyjnej roli klasy robotniczej, która pozostaje aktualna po dziś dzień. 3-29 sierpnia 2005 r. Włodek Bratkowski Cyprian Norwid CO SŁYCHAĆ? Jeżeli ten list wierszem piszę, to z przyczyny Prozaiczniejszej niźli prozą-gadaniny – I czynię jak ów doktor, wolny od pustoty, Co wtedy tylko tańczył, gdy miał brać na poty. – Wkrótce albowiem wszystko Ludzkość z[użyteczni, Ludzie będą, dla wprawy w gimnastykę, [grzeczni: Jak kichnie kto?... będzie to hałasem dla [sąsiada, Że Bursa stoi słabo i że renta spada – Jak poprawi krawatę, prosty z tego wniosek, Że wiele jest o cenach bawełny pogłosek. „ J a k s i ę m a s z ? ” – będzie stawką, a „ b ą d ź [ z d r ó w ” – wykrętem, Panny będą rachować Fijołki z procentem. Arbuzy pójdą w górę. Kapusta Czerwona Zburczy Różę Stolistną, że nie oceniona, I każe jej do Chwastów wdzięczyć się za [płotem; Niezapominkę zmięsza z błotem, jak nic-potem! Z Słonecznikiem, choć ten jest osobą [stateczną, Zajdzie w ulotną sprzeczkę, ale niebezpieczną, Którą on zniesie, patrząc w niebo jak [astronom. Na Hijacynty gorzej wpadnie niż ekonom I nie wstrzyma jej kuzyn Pasternak, ni [Czosnek, Sławny z rozsądku, błahych nieprzyjaciół [piosnek – On, co jeszcze na puszczy, z Cebula do [współki, Ledwo że nie zbuntował Mojżeszowe pułki, Radząc, by lud w nim uznał rzecz nad wolność [starszą I wrócił wielbić Czosnek z amnestia monarszą. ---------------------------Lecz Ogrodnik cóż na to?... – p o s k r o b i e s i ę [w głowę I uda, że nie słyszy, bo ma w domu [krowę. ZWIĄZKI ZAWODOWE I ROBOTNICY Fałszerstwo niedoskonałe Lekturze pracy Juliusza Gardawskiego Przyzwolenie ograniczone. Robotnicy wobec rynku i demokracji (Warszawa 1996) towarzyszą ambiwalentne odczucia. Z jednej strony, cieszy zainteresowanie badacza klasą robotniczą; z drugiej, irytuje dyspozycyjność tego typu badań wobec „zamówień społecznych” i wyzwań transformacji kapitalistycznej, która nie przystoi bezstronnej jakoby nauce. Do tego standardu przyzwyczaiły nas jednak dyspozycyjne media i równie dyspozycyjni socjologowie, których zaangażowanie w procesy transformacji po stronie „proreformatorskiego centrum” nie jest bez znaczenia (wspomina o tym prof. Mirosława Marody: „koncentruje się uwagę na tych procesach, które przybliżają lub oddalają pożądany stan przyszły, pomijając przy tym wiele innych wątków”). „Rosnące zainteresowanie klasą robotniczą, zresztą nie tylko polskich, ale również czołowych europejskich i amerykańskich, burżuazyjnych politologów, socjologów, psychologów społecznych, a także polityków – jest zrozumiałe. Bez względu na to, czy rozpatrujemy globalne tendencje rozwoju współczesnego świata, czy też jedynie nasze krajowe problemy związane z pytaniami o trwałość kapitalistycznej transformacji – nie można dać sensownej odpowiedzi na związane z tym pytania bez analizy tendencji rozwojowych i przewidywanych zachowań robotników” - pisał Jerzy Łazarz w artykule “Jaka jesteś klaso?” (”Samorządność Robotnicza”, nr , s. 4-15). Gdyby chodziło tylko o sensowne odpowiedzi, nie byłoby sprawy – rzecz w tym, że nauki społeczne i media tworzą wspólnie aparat propagandowy „proreformatorskiego centrum”. Dyspozycyjność wiąże się z finansowaniem, a zleceniodawcy mają konkretne oczekiwania. Dyspozycyjne nauki społeczne starają się je spełniać. Najwyższą ocenę uzyskują jednak rzetelne analizy jako najbardziej przydatne. 99 Inaczej sprawy się mają z popularyzacją – tu na całego wkraczają propaganda i indoktrynacja, w której udział biorą również przedstawiciele nauki. Rzecz jeszcze bardziej gmatwa się ze względu na braki kadrowe oraz na przesłanki teoretyczne i poglądy, którymi kierują się badacze. * Z naszego punktu widzenia wyjątkowo istotne jest rozróżnienie, przyjęte przez Juliusza Gardawskiego, między klasową odmianą świadomości społecznej – świadomością społeczną robotników (szeroko rozumiane poglądy rozpowszechnione wśród członków danej klasy) a świadomością klasową, czyli klasową świadomością robotników (świadomość zróżnicowania interesów klasowych i konfliktów klasowych): przekonania związane z samoidentyfikacją klasową, ocena położenia własnej grupy względem innych, poczucie dystansów międzygrupowych, postrzeganie konfliktów społecznych, skłonność do dzielenia społeczeństwa na grupy swoje i obce – świadomość przeciwników, wizje ustroju wyzbytego upośledzeń klasowych, nastawienia radykalne i rewolucyjne. Marek Ziółkowski uważa, że „ten typ świadomości przybiera niekiedy postać latentną (uśpioną), odnosi się to do zasobów pamięci długotrwałej. Dopiero pojawienie się odpowiedniego bodźca może aktualizować tę świadomość lub nawet, w pewnych sytuacjach społecznych, generować ją z wiedzy dotychczasowej” (M. Ziółkowski, „Świadomość wielkoprzemysłowej klasy robotniczej – teoretyczny i historyczny kształt badań” w: Robotnicy ‘84-’85. Świadomość pracowników czterech wielkich zakładów przemysłowych, Wrocław 1990). Zdaniem M. Ziółkowskiego „empiryczne badania świadomości, zwłaszcza prowadzone technikami wywiadów kwestionariuszowych, nie są dobrym sposobem wykrywania tak pojmowanej świadomości klasowej”. Zgadza się z takim poglądem Jacek Tittenbrun, który zauważył, że J. Gardawski „wpisał się swoją książką w miłościwie nam panujący paradygmat rodzimej socjologii, na mocy którego pojęcie badań empirycznych zostało praktycznie zmonopolizowane przez techniki poboru wypowiedzi werbalnych. Można przyznać, że na tym tle badania Gardawskiego wyróżniają się nawet korzystnie, gdyż wykracza on przynajmniej poza kolejny, sprawowany w ramach poprzedniego monopolu submonopol badań ankietowych i kwestionariuszowych, jako że wykorzystuje np. wywiad swobodny” (J. Tittenbrun, „Teoria i metoda”, „Samorządność Robotnicza” nr 17/1997, s. 3-4). Zapewne te ograniczenia spowodowały, że praca Juliusza Gardawskiego dotyczy głównie pierwszego z wymienionych aspektów świadomości, tzn. świadomości społecznej robotników. To, że „taka postać świadomości grupowej może być korelatem zróżnicowań klasowych, jeśli wyróżnione grupy będą powiązane relacjami wyższości i niższości ze względu na jakiś system przywilejów i upośledzeń” również wykracza poza przedmiot pracy J. Gardawskiego (s. 15). Poza przedmiotem badań J. G. znalazła się zatem zarówno ta druga, głębsza świadomość, bardziej dla nas interesująca i znacząca – świadomość klasowa, jak i zróżnicowania klasowe. Wybór jest usprawiedliwiony zakresem pracy – badanie szeroko rozumianych poglądów rozpowszechnionych wśród robotników (świadomość społeczna). Nie aprobujemy jednak odrzucenia przez autora poszukiwania wiarygodnych odpowiedzi na pytanie: Skąd wzięły się te szeroko rozpowszechnione poglądy? Nie znaczy to jednak, że autor nie widzi takiego problemu (ma on bowiem kapitalne znaczenie), jednak jego odpowiedź jest charakterystyczna i tendencyjna – wskazuje bowiem na zaangażowanie J.G. po stronie „reformatorskiego centrum” w procesy transformacji ustrojowej. Na Zachodzie rozpowszechniona była teza o „zaniku rewolucyjności klasy robotniczej”, o akceptacji przez zachodnią klasę robotniczą systemów wartości klas dominujących i ukształtowania się postaw specyficznie ambiwalentnych (s. 19). Brak rewolucyjności i konserwatyzm klasy robotniczej uzasadniane były zjawiskiem segmentacji klasy (pojawienie się w niej wielu kategorii o odmiennych interesach czy sposobach postrzegania zjawisk społecznych itp.) lub inkorporacji klasy (wchłaniania klasy robotniczej przez klasy wyższe, przyjęcie przez robotników wartości klas dominujących, s. 20), zaś socjologowie klasy robotniczej nie kwestionowali przyczyn tego zjawiska – wpływu klas dominujących, wyodrębnienia się tzw. arystokracji robotniczej, elity robotniczej, która była odpowiedzialna (zwłaszcza zdaniem marksistów) za dezintegrację klasy robotniczej. Ich zdaniem, „wraz z podnoszeniem się standardu życia robotnicy w coraz większym stopniu identyfikują się z panującym ładem politycznym i tracą dawny radykalizm” (s. 21). A zatem zjawisko ma szersze podstawy – wraz z pojawieniem się społeczeństwa konsumpcyjnego pogłębiają się różnice między robotnikami zamożnymi i tradycyjnymi. Robotnicy zamożni zostają w pewnym sensie „sprywatyzowani” (tzn. sprywatyzowane stają się ich poglądy na rzeczywistość społeczną, tracą solidarność klasową, nie podtrzymują 100 więzi z innymi robotnikami, skupiają swoje zainteresowania na najbliższej rodzinie i instrumentalnie traktują pracę, hołdują ideologii pieniądza (s. 21-22). Tak, zdaniem brytyjskich socjologów, zachowuje się – w okresie dobrobytu – tzw. nowa klasa robotnicza. Jej „sprywatyzowany tryb życia kieruje bowiem aspiracje wyłącznie ku wzmożonej konsumpcji”, zaś „radykalne wystąpienia robotnika sprywatyzowanego mogą być wywołane jedynie chęcią podniesienia płacy i jego bunt wygasa w momencie osiągnięcia celu” (s. 22). W przeciwieństwie do Brytyjczyków, francuscy socjologowie głosili wówczas tezę o radykalizmie nowej klasy robotniczej, bowiem „nowoczesny przemysł pociąga także za sobą strukturalne zmiany w usytuowaniu pracobiorców – nowa klasa robotnicza zdobywa faktyczną władzę nad procesem produkcji” i „szybciej niż inne sektory (klasy robotniczej) dochodzi do uświadomienia sobie sprzeczności wrodzonych systemu kapitalistycznego” (s. 23). Brytyjczyków wspierali wówczas Amerykanie, wysuwając koncepcję mieszczanienia klasy robotniczej (s. 25). Była to kolejna wersja tezy o burżuazyjnieniu klasy robotniczej, głoszonej zwłaszcza w USA w latach 60. Z badań porównawczych wynikało, że teza o wzroście identyfikacji robotników zamożnych z panującym ładem politycznym i o zaniku wśród nich radykalizmu nie dotyczyła krajów o autorytarnych systemach politycznych, ani krajów wkraczających dopiero na drogę industrializacji, ba, “w wymienionych sytuacjach najbardziej radykalną grupą okazywali się właśnie robotnicy zamożni, wyżej wykształceni” (s. 24). Wskazywano na różnice i odmienną sytuację zarówno gospodarczą, jak i badawczą w Wielkiej Brytanii i Francji – przyjmowanie przesłanek teoretycznych a priori, rzadziej na podstawie danych empirycznych (s. 24). Taki zarzut postawiono badaniom francuskim. Jednocześnie wskazywano, że „rozwój technologii polepsza warunki pracy, lecz nowe formy organizacyjne tworzą specyficzne formy napięć i upośledzeń, które wcale nie redukują różnic i podziałów klasowych” (s. 25). Co więcej, tworzy się tzw. sektor peryferyjny i podklasa, odrębny rynek pracy. Sektor peryferyjny charakteryzuje się: niskimi zarobkami, łamaniem praw pracowników (brak związków zawodowych, złe warunki pracy, brak ubezpieczeń, upośledzenie społeczne). W „podklasie” znaleźli się również bezrobotni, którzy nie mają szans na pracę i nie nadają się do pracy (trwałe bezrobocie), przede wszystkim jednak, emigranci i ludność napływowa. W Polsce, jak wiadomo, pojawieniu się „sektora peryferyjnego” i „podklasy” nie towarzyszy jako jej swoista przeciwwaga „nowa klasa robotnicza”, dobrobyt i stabilny rynek pracy. Zachodni badacze podkreślali jednak, że w ówczesnych warunkach robotników charakteryzowała ambiwalencja (s. 28) nastawień i postaw. Tezę tę akceptuje J. Gardawski również w odniesieniu do polskich robotników. Dla Anglików nie była ona jednak oczywista w stosunku do tzw. tradycyjnych robotników, których radykalizm i rewolucyjność dały się kapitalistom we znaki. Nawet w okresie dobrobytu wielu badaczy akcentowało tezę o częściowym przyswojeniu przez klasy niższe wartości klas wyższych – „obok poparcia dla istniejącego ładu polityczno-ekonomicznego występują w postawach robotników orientacje mogące skłaniać do masowej radykalizacji nastrojów” (s. 29). Robotnicy bowiem zaledwie „przykrawają na swoją miarę system wartości dominujących”. Wtenczas opracowano również użyteczne w badaniach typologie (użyteczne także dla polskich socjologów). Według typologii Davida Lockwooda mamy do czynienia, z grubsza biorąc, z trzema typami robotników (ss. 32-35). Typ tradycyjny proletariacki – istnieje w przemysłach „zacofanych” (skąd my to znamy?!), w zanikających społecznościach lokalnych (enklawy robotnicze w niewielkich miastach i osadach przemysłowych). Związany jest, m.in., z górnictwem i przemysłem stoczniowym. Typ tradycyjny uległy – w przeciwieństwie do poprzedniego, to typ robotnika akceptującego swoje podporządkowanie. Tworzą go robotnicy, którzy wierzą, że „elity kierują krajem w imię interesu ogólnego”, uznają społeczne i polityczne przywództwo klas wyższych i akceptują swoje podporządkowanie (s. 34). „Robotnicy ulegli mają inną wizję struktury społecznej niż robotnicy proletariusze. O ile ci ostatni postrzegają społeczeństwo dychotomicznie, przez oś władzy i siły, o tyle robotnicy ulegli mają raczej skłonność do posługiwania się modelami wieloszczeblowymi, opartymi na hierarchii statusów i prestiżu”. W typie tradycyjnym uległym mieszczą się przede wszystkim: starsi robotnicy, kobiety, osoby o niskich dochodach, mieszkańcy małych miejscowości oraz, co szczególnie podkreśla Lockwood, robotnicy wyizolowani z własnego środowiska, pozostający w bezpośrednich kontaktach z pracodawcami, zatrudnieni w małych firmach rodzinnych i zawodach związanych z silnym oddziaływaniem władzy paternalistycznej. 101 Typ sprywatyzowany – robotnicy zatrudnieni w dużych fabrykach nastawionych na produkcję taśmową, skłonni traktować swoją pracę instrumentalnie oraz zapatrzeni w sferę konsumpcji (ss. 35-36). Dla typologii robotników Franka Parkina szczególne znaczenie ma stopień akceptacji wartości klasy dominującej w świadomości społecznej klasy podporządkowanej (s. 38). Parkin wyodrębnia trzy główne systemy znaczeń: system wartości dominujących, system wartości podporządkowanych i system wartości radykalnych. Przy tym podaje dwa sposoby postrzegania rzeczywistości społecznej przez klasę podporządkowaną, które są związane z akceptacją dominującego systemu wartości: model oparty na szacunku i uległości (nierówności postrzegane jako nieuniknione i sprawiedliwe) oraz aspiracyjny model rzeczywistości. Model oparty na szacunku i uległości odpowiada osobom, które bezpośrednio doświadczają wpływu członków klasy dominującej, a także ludziom żyjącym w społecznościach wiejskich i w małych miastach. Drugi – wiąże się z posiadaniem pewnej władzy nad członkami klasy podporządkowanej, np. pracownicy wyższego nadzoru czy policjanci (ss. 39-40). System wartości podporządkowanych związany jest z tzw. subkulturą klasy robotniczej i z tradycyjnymi społecznościami klasy robotniczej. Zdaniem Parkina dominują tu tendencje przystosowawcze i kształtuje się „specyficznie robotniczy typ świadomości ambiwalentnej” (s. 40). Parkin wyróżnia nawet grupę robotników tradycyjnych i zarazem akceptujących ład kapitalistyczny. Wartości tradycjonalistów przybierają postać negocjacyjnej wersji dominującego systemu wartości (modyfikacja wartości z perspektywy warunków własnej egzystencji). Zdaniem Parkina, członkowie klasy podporządkowanej (przynajmniej ci nierewolucyjni i nie radykalni) „są bezradni wobec silnego oddziaływania dominującego systemu wartości (edukacja, środki masowego przekazu) i nie mogą przeciwstawić temu systemowi jakichś innych źródeł wiedzy. Jednocześnie nie wszystkie wartości klas dominujących są możliwe do zaakceptowania przez tych robotników. W konsekwencji ich myślenie skazane jest na jakąś formę kompromisu z wartościami narzuconymi przez wyższe klasy społeczne” (s. 41). W przekonaniu Parkina, „gdy robotnik dokonuje wartościowania w kategoriach ogólnych, to układu odniesienia dostarcza mu dominujący system wartości. Z kolei, w sytuacjach konkretnych, wymagających podejmowania real- nych wyborów i decydowania o kierunku osobistego działania, moralnym układem odniesienia staje się system wartości podporządkowanych”. System wartości radykalnych, zdaniem Parkina, wnoszą do klasy robotniczej partie robotnicze. Występuje on zatem na obrzeżach klasy podporządkowanej w formie zespołu wartości określanych mianem „świadomości klasowej”, która zakłada świadomość zróżnicowań i konfliktów klasowych, a także wizje alternatywnych stosunków społecznych. I choć, zdaniem Parkina, zasięg świadomości klasowej był wąski (w okresie badanym), był jednak znaczący dla środowiska robotniczego, bowiem: „Aksjologia socjalistyczna dostarczała robotnikom poczucia osobistej godności i wysokiej wartości moralnej, której odmawiała im klasa dominująca. Radykalny system wartości wyróżniał godność pracy i dawał pracobiorcom w pełni satysfakcjonującą identyfikację społeczną” (s. 43). Parkin uważa, że „świadomość klasowa jest czynnikiem korzystnym z punktu widzenia społecznego samookreślenia się robotników”. W zasadzie akceptuje tezy Kautskiego i Lenina o wnoszeniu z zewnątrz do środowisk robotniczych radykalnej świadomości klasowej. Odrzuca natomiast tezę o rozwijaniu i wzmacnianiu impulsów powstających „na dole”. Przy okazji zauważa, że “zanik radykalizmu partii może istotnie wpłynąć na zanik radykalizmu klasy podporządkowanej” (s. 43). * Zdawałoby się, że z takim bagażem wiedzy i osiągnięć zachodniej socjologii klasy robotniczej, który streściliśmy za J. Gardawskim, nie będzie problemu z konstruowaniem adekwatnych modelów badawczych na użytek krajowy. A jednak, korzystając również z dorobku krajowego i bagażu własnych doświadczeń, a przede wszystkim z dociekań guru socjologii PRL – Włodzimierza Wesołowskiego – przy jednoczesnym odrzuceniu osiągnięć nurtu marksistowskiego (i nie tylko), w których akcentowano „szczególną rolę świadomości klasowej”, J. Gardawski podkreśla, że „kwestie świadomości klasowej nie są tu rozważane – praca jest poświęcona wyłącznie świadomości empirycznej robotników przemysłowych” (s. 46). Tym samym J. Gardawski odstawił poza pole swoich rozważań dwie koncepcje kształtowania się świadomości klasowej. Pierwszą, Parkina – wnoszoną jakoby przez radykalne partie robotnicze (których w Polsce zresztą nie ma), związaną z wnoszeniem tzw. radykalnego systemu wartości oraz drugą, również wymienioną wcześniej – koncepcję Marka Ziółkowskiego (s. 15), w 102 której świadomość przybiera „postać latentną, która może się aktualizować i pojawić w pewnych typach sytuacji społecznych”. Zauważmy, że w wersji leninowskiej „robotnicy samoistnie mogą osiągnąć jedynie świadomość tradeunionistyczną, lecz nigdy nie wytworzą świadomości w pełni klasowej, rewolucyjnej” (s. 46). Oba sposoby dochodzenia robotników do klasowej świadomości są możliwe. Różni je tylko stopień radykalizmu, rewolucyjności i „wypełnienia”, czyli adekwatności do wzorca wyznaczonego przez rewolucyjny marksizm. To jeszcze nic, podpierając się wątpliwym autorytetem W. Wesołowskiego, J. Gardawski dystansuje się od socjologii klasy robotniczej rodem z Wysp Brytyjskich, od socjologów, którzy w swych koncepcjach typologii za kryterium badawcze brali „postrzeganie społecznych nierówności oraz stosunek do dominującego systemu” (s. 47). Upoważnia go do tego, jego zdaniem, nowa, a zarazem „specyficzna sytuacja historyczna Polski”, która powoduje “konieczność odwołania się do dodatkowych narzędzi interpretacyjnych”. „Nowa sytuacja” to postępująca od 1989 r. destrukcja dawnego układu społecznego oraz “koniec czasu, w którym szczególna pozycja społeczna przypadała przemysłowej klasie robotniczej” (s. 72). „Powoli odtwarzać zaczęła się struktura, w której nad robotnikami pojawiają się klasa średnia i klasa wyższa wraz z towarzyszącymi temu ważnymi konsekwencjami ekonomicznymi, kulturowymi, politycznymi” (s. 72). Tej nowej, a zarazem jakże starej sytuacji (dziki, nieomal XIX-wieczny kapitalizm!), czyli transformacji kapitalistycznej, towarzyszy “zjawisko dekompozycji” i dyferencjacji statusu klas społecznych. “W zmieniających się warunkach społecznych i ekonomicznych można wyodrębnić klasy wchodzące, rozwijające swe wpływy, przyjmujące strategie ofensywne, oraz klasy schodzące, tracące swe wcześniejsze miejsce w społeczeństwie” (s. 74). Zdaniem J. Gardawskiego, „robotnicy należą do klas schodzących, przyjmujących postawę obronną”. J.G. powtarza za W. Wesołowskim niczym pacierz: „klasa robotnicza nie prowadzi walk ofensywnych czy sporów zasadniczych o nowe rozwiązania” – prowadzi walkę o utrzymanie poziomu życia rodzin, o utrzymanie zatrudnienia, o zdobycie mieszkań itp. (s. 74). Jak typowy karierowicz przyłącza się do zwycięskich klas (klas wchodzących) i potakując Wesołowskiemu deklaruje zgodę na uznanie nadrzędności materialnych interesów grupowych klas wchodzących (średniej i wyższej) w okresie transformacji (s. 72), określając je – za Wesołowskim – jako interesy transgresyjne (strasznie uczona nazwa!), nadając im jednocześnie wartość interesu ogólnego, tym samym stawiając się dobrowolnie, na własne życzenie, w pozycji uległej wobec wartości dominujących. Mamy zatem do czynienia z tradycyjnym, uległym typem inteligenta. Według W. Wesołowskiego i J. Gardawskiego, „interesy transgresyjne to globalne interesy naszego społeczeństwa, wydobywającego się z archaicznych instytucjonalnych struktur ekonomiczno-społecznych i starającego się szybko [przyspieszona akumulacja kapitału – GSR] wprowadzić nowoczesny, skuteczny ład ekonomiczny. Aby to osiągnąć, trzeba przeprowadzić prywatyzację i dokonać szeregu zmian bolesnych dla podstawowych grup społecznych. Zrozumienie interesu transgresyjnego zakłada konieczność ‘wybiegania myślą ku stanom nieistniejącym, choć znanym z doświadczenia innych społeczeństw’” (W. Wesołowski, Transformacja charakteru i struktury interesów: aktualne procesy, szanse i zagrożenia, w: Społeczeństwo w Transformacji. Ekspertyzy i studia, Warszawa 1993) (ss. 7273). Ta służalczość wobec „wchodzących” i „dominujących” klas, czyli tak naprawdę wobec kapitalistów, kwestionuje bezstronność naukową J. Gardawskiego i W. Wesołowskiego. Stronniczość jest ewidentna. Pośrednim jej efektem jest dekompozycja pojęć i typów socjologii klasy robotniczej. Z kategorii proponowanych przez W. Wesołowskiego, Gardawski za przydatne do opisu nastawień robotników uznaje, poza „interesami transgresyjnymi”, również „interesy egzystencjalne” (pomija milczeniem „pragmatyczne kalkulowanie”) – utrzymanie zatrudnienia, dotychczasowego poziomu płacy realnej, czy zdobycie mieszkania. Zdaniem Wesołowskiego, pracownicy postrzegają swoje interesy na poziomie egzystencjalnym, lecz „taka egzystencjalna postawa może być szczególnie groźna dla procesów transformacji, zwłaszcza jeśli zostanie uogólniona”. Uogólnieniem jest “rozumienie interesów egzystencjalnych jako uniwersalnych”. Wesołowski jednak, w przeciwieństwie do Gardawskiego, odwołując się do wyników badań, wskazuje, że “pracownicy polskiego przemysłu” nie akceptują “reguł wiązania interesów egzystencjalnych z transgresyjnymi”. Z tym właśnie nie zgadza się J. Gardawski i udowodnieniu tezy odwrotnej (zgody na transformację kapitalistyczną) poświęca swoją pracę (s. 73). Jednocześnie, jakby draństwa było jeszcze mało, zapewnia, że interesy transgresyjne i 103 egzystencjalne „mogą być wykorzystane do opisu nastawień robotników” i zastąpić pojęcia systemu wartości dominujących oraz wartości podporządkowanych. W ten oto swojski sposób zneutralizowana została klasowa wymowa badań brytyjskich socjologów klasy robotniczej, w tym pracy F. Parkina, Class Inequality and Political Order, Londyn 1971. Koniec wieńczy dzieło. Pod koniec tego rozdziału jednoznacznie przedstawiony został cel pracy i empirycznych dociekań naznaczonych piętnem osobowości J. Gardawskiego – wykazanie, że „większość robotników zdaje sobie sprawę z nieuchronności zmian gospodarczych, konieczności prywatyzacji i wprowadzenia zasad rynku i konkurencji. Nie jest także gotowa do strajkowania w imię przywrócenia status quo ante” (s. 74). W rozdziale analizującym różnice między brytyjską a francuską koncepcją nowej klasy robotniczej, J. Gardawski (za Jolantą Kulpinską) zauważa, że różnica wynika przede wszystkim z teoretycznych przesłanek i a priori przyjętych założeń oraz ze specyfiki stosunków przemysłowych, odmiennych we Francji i Wielkiej Brytanii. Ta jakże trafna uwaga odnosi się jednak również do książki Gardawskiego. Po pierwsze, jak już pokazaliśmy, J.G. a priori przyjmuje założenia badawcze, tuszujące rzeczywisty stan rzeczy („wybieganie myślą ku stanom nieistniejącym, choć znanym z doświadczeń innych społeczeństw”, s. 73). Po drugie, bada zaledwie fragment świadomości klasy robotniczej, w dodatku „przykrojony” do a priori przyjętych założeń (poza polem badawczym pozostaje świadomość klasowa, którą zresztą trudno badać metodami preferowanymi przez J. G., nie przejawia się ona bowiem na co dzień, może mieć postać latentną; poza polem badawczym znalazły się również postawy robotników strajkujących w latach 1992-1993). Po trzecie, jest tendencyjny – opowiada się bowiem wprost za kapitalistyczną transformacją i za dominującą (wchodzącą) hierarchią wartości. To przekreśla w znacznym stopniu J. Gardawskiego jako rzetelnego i bezstronnego badacza i naukowca. Niemniej istotnym jest wskazanie, że dociekania brytyjskich socjologów, na których w jakimś stopniu wzorował się J. G. odpowiadały rzeczywistości społecznej Europy Zachodniej i Wielkiej Brytanii w okresie względnego dobrobytu i pokoju społecznego. Tymczasem, przedłużająca się obecnie recesja i globalizacja gospodarki zdestabilizowała również sytuację w Europie Zachodniej. Skończył się okres pokoju społecznego. Gwałtownie rośnie walka klasowa oraz nie tylko względny, ale i bezwzględny wyzysk klasy robotniczej wszystkich sektorów. Na progu kolejnego tysiąclecia zmieniły się formy „współżycia” klasy dominującej i klasy podporządkowanej, zmieniła się również świadomość zarówno społeczna, jak i klasowa, robotników. Również w Polsce kryzys i recesja rozmontowały pożądaną przez „wchodzącą klasę” perspektywę. Okazało się, że a priori zapowiadana nowa klasa średnia tak naprawdę nie zaistniała w rzeczywistości społecznej (tym bardziej jako klasa). Ukształtował się zatem system dychotomiczny (postrzegany zresztą przez robotników), którego obraz zaciemnia jedynie tzw. klasa polityczna wraz ze swoimi sługusami. Jak już wskazywał Ryszard Bugaj, interesy wiążą klasę polityczną z kapitałem. Polaryzacja sceny klasowej doprowadzi prędzej czy później do polaryzacji sceny politycznej. Ta zresztą postępuje. Jej tempo zależy od dynamiki walk klasowych i wzrostu świadomości społecznej, który to obszar pozostał poza sferą zainteresowania publikacji i badań J. Gardawskiego, choć przejawiał się już w postaci strajków w latach 1992-1993. W takim kontekście należy powątpiewać w trwałość postaw i nastawień robotników charakterystycznych, według J.G., dla całego okresu badań, które to podobno były „rzeczywistym parasolem nad ustrojową transformacją”. Wątpliwym zresztą jest, żeby to właśnie było „parasolem” (faktem jest, że „Solidarność” rozpostarła wówczas „parasol” nad rządem). Od 1999 r. Polska weszła w okres recesji. W tej sytuacji trudno utrzymać będzie nie tylko przyzwalające nastawienia, ale i ambiwalentne postawy opisane przez zachodnią socjologię klasy robotniczej, choć takie postawy są znacznie bardziej trwałe. Ambiwalencja w okresach kryzysu i zaostrzania się walk klasowych nie decyduje jednak o ich przebiegu. W tym przypadku wiodącą, decydującą pozycję mają „interesy egzystencjalne”, szczególnie te uogólnione (przyjmując terminologię W. Wesołowskiego). One zatem przeważą i otworzą klasę robotniczą na radykalne wartości (sprzyjać temu będą przedłużające się konflikty społeczne, strajki itd.), w których efekcie odczuwalny będzie narastający skokowo proces odzyskiwania świadomości klasowej przez robotników. Sprzyjać temu będzie również przedłużający się stan dekoniunktury gospodarczej w kraju i za granicą. Nadzieje na stabilizację i spokój społeczny nie mają uzasadnienia w otaczającej nas rzeczywistości. * 104 Typy orientacji ekonomicznych klasy robotniczej przedstawione i opisane przez J. Gardawskiego jako charakterystyczne dla obecnej sytuacji kraju, są z gruntu nieprzekonujące. Z łatwością można wyróżnić, na podstawie tegoż materiału badawczego, inne orientacje. Wskazał już na to prof. Jacek Tittenbrun: „Widać tu jak wiele zależy od, mówiąc uczenie, konceptualizacji przyjętej przez badacza. Dlaczego np. wśród owych typów pojawiają się takie, a nie inne? Nawet nie wykraczając poza materiał zebrany przez J. G. łatwo dałoby się wyodrębnić np. orientację lewicowo-rewolucyjną czy samorządową zamiast rozczłonkowywać ją na elementy zaliczane potem do innych typów” (J. Tittenbrun, „Teoria i metoda”, recenzja pracy J. Gardawskiego w „Samorządności Robotniczej” nr 17/1997). Ale również w przyjętej przez J. Gardawskiego typologii są oczywiste zniekształcenia, które szczególnie wyraźnie wychodzą na jaw, gdy skonfrontuje się oceny zawarte w opisach typu tradycyjnego Davida Lockwooda i Juliusza Gardawskiego. Bazą typu tradycyjnego proletariackiego D. Lockwooda jest górnictwo i przemysł stoczniowy i tym podobne przemysły „schyłkowe”. Typ tradycyjny Gardawskiego w zasadzie pokrywa się z typem tradycyjnym uległym D. Lockwooda. Typ tradycyjny proletariacki (bojowy) w ogóle nie został przez Gardawskiego wyróżniony, chociaż sytuacja polskiego górnictwa i przemysłu stoczniowego była i jest zbieżna z pozycją górnictwa za rządów Margaret Thatcher. Gdyby nawet założyć pewne rozwarcie nożyc ze względu na wstrząs, jakim było wprowadzenie stanu wojennego, upadek „realnego socjalizmu” i towarzysząca mu „terapia wstrząsowa” Balcerowicza, to i tak trudno oczekiwać, by dziś nożyce się nie zwarły, gdy w stan upadłości stawiane są kolejne stocznie, huty i kopalnie, a górnictwo w ramach „restrukturyzacji” ma być sprowadzone do „bieda-szybów” (casus Wałbrzycha), do wzorca wytyczonego przez M. Thatcher. Roztopienie typów orientacji wskazanych przez Jacka Tittenbruna oraz Davida Lockwooda w orientacji umiarkowanie modernizacyjnej wydaje się oczywiste, skoro orientacja ta skupia, wg. J.G., 60% ogółu robotników. Być może, w badaniach w ogóle nie uwzględniono „przemysłów schyłkowych”. Stopniowe zresztą, choć konsekwentne „zwijanie się” gospodarki wskazuje na wysoką niestabilność terenu badawczego i trudności z tym związane. Jak bowiem badać świadomość społeczną robotników w zakładach, które zlikwidowano w okresie badawczym? Po trans- formacji ustrojowej takie zakłady były – na początku lat dziewięćdziesiątych – liczone w setkach, a nawet tysiącach (o 25% spadła wtedy liczba robotników). Zapewne zakłady te nie były objęte badaniami, ewentualnie nie można było powtórzyć badań w latach następnych w celu chociażby porównania zmian nastawień. Niewiarygodnie zatem brzmią zapewnienia o porównywalności i reprezentatywności tych badań. Już tylko na tej podstawie można zakwestionować zasadniczą tezę opracowania J. Gardawskiego – utrzymywanie się „ograniczonego przyzwolenia” i orientacji „umiarkowanie modernistycznej” w dłuższym okresie, a zatem również w okresie kryzysu i kolejnej wielkiej fali bankructw, porównywalnej z tą z początku lat 90. (kiedy to znów likwidowano setki zakładów i tysiące firm), wysokiego i wciąż rosnącego bezrobocia (18%), braku perspektyw na szybką poprawę sytuacji (co więcej, oczekiwane jest nawet pogorszenie sytuacji). Badania te nie wydają się wiarygodne, skoro nie odzwierciedlają nawet gwałtownego wzrostu frustracji i niezadowolenia, które przejawiło się w postaci fali strajków w latach 1992-1993 (czyli w okresie badawczym). Czyżby strajkowali entuzjaści reform ustrojowych i modernizacji, żeby wymusić przyspieszoną transformację i strukturalne bezrobocie (tak zresztą sprawę stawiało kierownictwo „Solidarności”)? O to można by posądzić ówczesną „Solidarność”, ale to nie ona była wiodącą siłą w protestach górników w Lubinie i Zagłębiu Miedziowym, w FSM Tychy i górnictwie węgla kamiennego (WZZ „Sierpień ‘80″). Czyżby w Zagłębiu Wałbrzyskim nastąpił wzrost optymizmu społecznego po degradacji całego regionu? Czyżby umiarkowane nastroje zdominowały nastawienia byłych pracowników PGR-ów? Przykłady można by mnożyć. W sposób oczywisty praca J. G. rozmija się z odczuciami większości społeczeństwa, a co dopiero klasy robotniczej. Widać to szczególnie wyraźnie z dzisiejszej perspektywy, ale i wówczas nie brakowało konfliktów społecznych. Nastroje klasy robotniczej mają zresztą szczególne znaczenie. Przecież tej klasy dotyczyły badania. Jedynym wytłumaczeniem może być i jest (zdaniem J. Gardawskiego) tzw. dysonans prywatyzacyjny. Według autora, „opór ten pojawił się, jednak przybrał inne formy niż przewidywano” (s. 134). „Jedną z ważnych osobliwości świadomości ekonomicznej robotników przemysłowych, zwłaszcza tych o orientacji umiarkowanie modernizacyjnej, była pogłębiająca się niespójność przekonań, ambiwalencja poglądów na prywatyzację w skali makro i mikro. Polegała ona na tym, że w ciągu trzech lat 105 (1991-1994) podniósł się poziom poparcia dla projektów prywatyzacji w skali całej gospodarki, a jednocześnie obniżył się poziom zgody na to, by zakład zatrudniający respondenta przestał być własnością państwową. Równolegle zmniejszyła się gotowość samego respondenta, by zatrudnić się u prywatnego pracodawcy”. Nawet J. G. uważa, że jest to fakt o „znaczeniu trudnym do przecenienia” (s. 137). Ten wyraźny obraz dysonansu autor wiąże ze „zużyciem się wartości socjalistycznych” i zapewne brakiem realnej alternatywy. Sam jednak Gardawski podkreśla, że nie wszystkie wartości socjalistyczne „zużyły się”. Ponadto, stopień „zużycia” jest różny. Nawet słowo „socjalizm” odzyskuje swój blask w szeregach „Solidarności”, o czym wspomina J.G. Zatem dysonans prywatyzacyjny tylko w jakimś stopniu tłumaczy zaobserwowane zjawisko. Znacznie większe znaczenie ma zwyczajny strach przed bezrobociem i przemoc państwowa, czy indoktrynacja. Podobne efekty opisane były zresztą przez Parkina, nie miały one jednak przełożenia na zaniechanie strajków i protestów (s. 141), choć związki zawodowe i inicjowane przez nie akcje strajkowe oceniane były przez robotników brytyjskich krytycznie. Na przekór temu, robotnicy popierali strajki w swoich zakładach. Załóżmy zatem, że podobnie miała się sprawa z falą strajkową lat 1992-1993. Zgadzałoby się to nawet z twierdzeniem, że robotnicy wówczas zakwestionowali wszystkie elementy kapitalistycznej transformacji, choć nie wprost (ani jeden strajk nie odbywał się pod wyraźnie antykapitalistycznymi hasłami politycznymi – J. Łazarz, j.w.) Analogie, jak widać, nasuwają się same. Z tym, że po co przyspieszono wówczas wybory, skoro nie było żadnego zagrożenia dla kierunku reform? Czemu nastąpiła zmiana ekipy rządzącej z „postsolidarnościowej” na znienawidzoną „post-PZPRowską”? Tymczasem, zdaniem J.G., „w wypadku Polski schematy zaczerpnięte z brytyjskiej socjologii klasy robotniczej mają jeden mankament” nie ma u nas wykrystalizowanej klasy dominującej, nie ma też tworzonego przez nią systemu wartości dominujących”. Zresztą, gęsto tłumacząc się, Gardawski dodaje: „kwestia identyfikacji systemu wartości dominujących jest kwestią złożoną, nawet w krajach zachodnich o stabilnej strukturze społecznej” (s. 141). A co dopiero w Polsce! Co więcej, „wartości dominujących nie głosi i nie przekazuje wąska elita reformatorska, indoktrynująca klasę podporządkowaną. Ich źródłem jest światowy system gospodarki ryn- kowej”, czyli kapitalizmu (czego Gardawski już nie dodaje). Jednak dalej pisze: „w polskim przypadku wyjaśnienie akceptacji kapitalizmu nie może odwoływać się ani do socjologizacji, ani nawet do jakiejś globalnej indoktrynacji dokonywanej przez klasy dominujące krajów zachodnich” (ss. 207-208). Jeszcze w 1992 r., w pracy Robotnicy 1991. Świadomość ekonomiczna w czasach przełomu, Gardawskiemu do opisu rzeczywistości wystarczały takie pojęcia, jak: „czerwona burżuazja” czy „biurokracja”, ewentualnie „nomenklatura” (dysponująca władzą – wg. robotników, s. 11). Teraz, gdy powszechnie nie tyko robotnicy mówią o „złodziejskim uwłaszczeniu” biurokracji, nomenklatury czy elit, on wciąż tropi skrystalizowaną postać klasy wchodzącej (wyższej). Tymczasem robotnikom do identyfikacji klasowej wystarczy proste przeciwieństwo: my i oni. Natomiast teoria biurokracji czy „nowej klasy” ma swoją bardziej precyzyjną interpretację w wydaniu lewicowych intelektualistów, chociażby w trockizmie. Obstając przy swoim, Gardawski oświadcza z samozaparciem: „Akceptacja kapitalizmu przez większość polskich robotników wiąże się przede wszystkim ze społecznymi doświadczeniami ekonomicznego i politycznego załamania się socjalizmu autorytarnego. Dlatego zamiast używanych przez Parkina pojęć ‘wartości klasy dominującej’ i ‘wartości klasy podporządkowanej’ bardziej przydatne są kategorie nawiązujące do propozycji Włodzimierza Wesołowskiego” (s. 208). Próżno byłoby szukać takich stwierdzeń w jego pracy z 1992 r. (patrz nasz artykuł: „Powrót hegemona”). Zdaniem Gardawskiego, konsekwencją akceptacji przez robotników w kategoriach ogólnych głównych wartości transgresyjnych (instytucji rynkowo-kapitalistycznych oraz prywatyzacji) jest „pęknięcie tradycyjnie rozumianej solidarności klasowej, zanik nastroju poparcia dla wspólnych akcji w skali całego kraju” (s. 208). Tezę tę podważa jednak sam autor przy okazji pobieżnej analizy strajków (s. 194): „Hipoteza o instrumentalizacji mentalności robotników nie wydaje się jedynym kluczem do analizy strajków z lat 90. W punktach zapalnych gospodarki, gdy strajki już wybuchają, pociągają za sobą pewne zachowania o charakterze kolektywistycznym, solidarnym. Ponadto strajki łatwo przybierają wymiar polityczny. (…) Może jest więc tak, iż instrumentalizm klasy robotniczej jest naskórkowy i ukrywa się pod nim silniejsza niż można sądzić, skłonność do zachowań kolektywistycznych, która jednak nie daje się wykryć metodą badań kwestionariuszowych” (s. 194). To po co badać naskórkową postać świadomości? 106 Masz babo placek, wraca nie dająca się badać metodą preferowaną przez polskich socjologów, zapomniana świadomość klasowa, która „w pewnych typach sytuacji społecznych”, „przy pojawieniu się odpowiedniego bodźca”, aktualizuje się lub generuje z wiedzy dotychczasowej (kłania się M. Ziółkowski, s. 15). O ile jednak Ziółkowski znalazł się na obrzeżach pracy J. Gardawskiego, o tyle przydał się Wesołowski i jego „wartości transgresyjne” (”odpowiadające transgresyjnym interesom gospodarki adaptującej się do ekonomiki światowej”). Tylko dzięki nim można było sformułować tezę o akceptacji przez robotników instytucji rynkowo-kapitalistycznych oraz prywatyzacji. Po czymś takim J.G. mógł już wprost zakomunikować: „prawdziwym parasolem ochronnym nad reformą gospodarki rozpoczętą przez Leszka Balcerowicza były nie tyle zachowania organizacji pracowniczych, ile ukształtowanie się orientacji umiarkowanie modernizacyjnej i przyswojenia jej przez duży odłam polskiej przemysłowej klasy robotniczej” (s. 208). A zatem zaaplikowana klasie robotniczej „terapia wstrząsowa” L. Balcerowicza była przez klasę robotniczą chroniona. Podejrzewamy, że ambiwalencją i dysonansem nie da się tego wytłumaczyć. * W 1991 r., gdy „rząd podjął działania przeciwko przedsiębiorstwom państwowym” (s. 90), zespół badawczy J. Gardawskiego przymierzał się właśnie do rozprawy z homo sovieticusami. Wówczas to opracowano wzory badawcze. Dwa pierwsze dobrze wpisywały się w dychotomię paradygmatu i „zamówienie społeczne”. Wzór pozytywny – to wzór liberalny, wzór negatywny – to, oczywiście, wzór homo sovieticus. Pojawiła się też trzecia orientacja, którą nazwano socjalizmem drobnomieszczańskim. Wówczas zastanawiano się czy „socjalizm drobnomieszczański” będzie wzorem trwałym (ss. 88-89). „Nie można było wykluczyć ewentualności, że wzór ten stanowił tylko fazę przejściową między wymienionymi poprzednio wzorami skrajnymi” (liberalnym i homo sovieticus). Aby utrwalić ten wzór wystarczyło dla niepoznaki zmienić nazwy na bardziej neutralne. Wzór homo sovieticus zmieniono więc na wzór tradycyjny, socjalizm drobnomieszczański – na „umiarkowanie modernizacyjny”, wzór liberalny, jako ze wszech miar pozytywny nie uległ przemianowaniu jako godny poparcia i nie nasuwający złych skojarzeń! ex. GSR 31 grudnia 2002 r. Powrót hegemona W 1992 r. ukazał się 25. zeszyt z serii “polityka ekonomiczna i społeczna” niemieckiej Fundacji im. Friedricha Eberta w Polsce. Jak wiadomo, socjaldemokraci niemieccy, Ebert i Noske, rozprawili się swego czasu z rewolucją niemiecką, likwidując przy okazji fizycznie Różę Luksemburg i Karola Liebknechta. Dziś fundacja imienia jednego z nich rozprawia się z „realnym socjalizmem”, popierając przekształcenia systemu społecznego w imię transformacji ustrojowej. Socjaldemokraci, jak wiadomo, w pełni akceptują przekształcenia własnościowe i kapitalizm, pragnąc jedynie ulżyć społeczeństwu „bólów transformacji” związanych li tylko ze skrajnościami kursu liberalnego. 25. zeszyt to całkiem pokaźna broszurka pióra wówczas jeszcze doktora Juliusza Gardawskiego, adiunkta Zakładu Socjologii Szkoły Głównej Handlowej, dziś już profesora, specjalisty od postaw robotniczych (i nieistniejącej już samorządności pracowniczej). Opracowanie to (J. Gardawski, „Robotnicy 1991. Świadomość ekonomiczna w czasach przełomu”) ma wyjątkowy charakter, dotyczy bowiem analizy postaw robotników w okresie przełomu. W zasadzie nie tyle „postaw”, co „nastawień”, gdyż „postawy” kojarzą się – wg. J. Gardawskiego – „nie tylko z wiedzą o przedmiocie i z emocjami, jakie mu towarzyszą, lecz także zachowaniami wobec niego”, czego nie badano. Praca ma charakter empiryczny i opiera się na badaniach, których początki sięgają jeszcze PRL-u. * Uchwycenie nastawień w momencie przełomu „ma służyć jako punkt odniesienia dla przyszłych badań dynamiki postaw robotników, zmian wzorów nastawień wobec różnorodnych segmentów życia społecznego”. Z pierwszej części opracowania dowiadujemy się, że „badania socjologiczne prowadzone od końca lat pięćdziesiątych do 1980 r., a nawet dane uzyskiwane w okresie 1980-1981 wskazywały, że w czasie formowania poprzedniego systemu ukształtowały się specyficzne postawy społeczne o stosunkowo szerokim zasięgu, których charakter okazał się trwały.(…) Szczególne znaczenie miały dwa elementy tych postaw: pierwszym była akceptacja idei społeczeństwa bezklasowego oraz umiarkowanego egalitaryzmu”. Umiarkowanego, bo kładziono nacisk na sprawiedliwość, równość szans i na uzależnienie dochodów od ilości i jakości pracy. Wizja sprawiedliwej rozpiętości dochodów zakładała jednak, że dystanse będą niewielkie, mniejsze niż faktycznie występują- 107 ce. Jednocześnie popierano upaństwowienie wielkiego przemysłu.” „Drugim elementem postaw było przekonanie, że system jako całość powinien zaspokajać podstawowe potrzeby obywateli (praca, zdrowie, wykształcenie, mieszkanie). Monopolizacja odpowiednich dziedzin przez instytucje państwowe została uznana za rozwiązanie dobre. Dało to w efekcie akceptację socjalizmu jako idei społeczeństwa o wbudowanych gwarancjach równościowych i szeroko rozwiniętych funkcjach ochronnych (samo słowo ‘socjalizm’ miało w społecznym odczuciu charakter dodatni). Jednocześnie, te właśnie wartości, powszechnie zinternalizowane, były przesłanką krytyki systemu w jego realnym kształcie – rozbudził on lub wzmocnił oczekiwania, których zaspokoić nie był w stanie.” „Społeczna sprawiedliwość w jej umiarkowanie egalitarnym rozumieniu była wartością wysoko cenioną również w latach siedemdziesiątych, mimo iż elita wówczas rządząca nakłaniała do bogacenia się.” „Socjologiczne analizy porównawcze wykazywały, że ranga tak rozumianej sprawiedliwości społecznej (równy podział – GSR) podnosiła się i z upływem lat oraz różnicowaniem się społeczeństwa doszła – pod koniec dekady – do pierwszego miejsca w hierarchii wartości. Postrzeganie rosnących nierówności, wzrost skłonności do dychotomicznego dzielenia struktury społecznej na ‘nas’ (społeczeństwo) i na ‘nich’ (władza), przy jednoczesnym silnym uwewnętrznieniu się ideału równościowego, potęgowało frustrację.” Z drugiej strony istniało „powszechne poczucie absurdalności mechanizmu gospodarczego.” „W społecznej świadomości utrwalił się więc, z jednej strony, wysoki poziom identyfikacji z wartościami socjalistycznymi, które, przynajmniej do wprowadzenia stanu wojennego w 1981 r. (ale również w latach następnych, chociaż w węższym zakresie), stanowiły kryterium oceny zjawisk ekonomicznych i społecznych. Z drugiej, towarzyszyło temu poczucie, że gospodarka jest źle urządzona. Alternatywą nie był jednak kapitalizm, lecz jakaś postać lepszego socjalizmu, wyobrażalna niejasno.” Mija się zatem z prawdą R. Bugaj, gdy twierdzi, że „ruch, który komunizm obalił, kapitalizmu generalnie nie odrzucał. Ale to miał być inny kapitalizm” (R. Bugaj, „Polska po przejściach. Stracona dekada”). Ma rację natomiast, gdy podkreśla egalitarną podstawę i robotniczą bazę tego ruchu. Ale oddajmy głos Juliuszowi Gardawskiemu i badaniom empirycznym. „Sposób postrzegania społecznych nierówności i częste definiowanie przez robotników warstwy dysponującej władzą jako ‘czerwonej burżuazji’ wskazują pośrednio, jak wyobrażano sobie udoskonalenie systemu. W pojęciu ‘czerwona burżuazja’ zawarta była treść następująca: po pierwsze, przeciwnikiem była burżuazja, wizja ładu pożądanego wykluczała wówczas strukturę analogiczną do liberalnej, kapitalistycznej (wielki przemysł nie powinien być prywatny, lecz społeczny). Po drugie, przeciwnikiem byli ‘czerwoni’, to oni właśnie nieprawnie zawładnęli majątkiem społecznym (wspólnym dobrem), a zarazem nie umieli skutecznie nim zarządzać. Ten potoczny sposób radzenia sobie ze złożoną rzeczywistością wytwarzał wśród części robotników dyspozycję do myśli, by wziąć w swoje ręce zarządzanie majątkiem narodowym, wyjąć z rąk biurokracji, ‘czerwonej burżuazji’ to, co należy do ogółu ludzi pracy. Tradycyjną dla ‘realnego socjalizmu’ odpowiedzią na kryzysy stała się w tym klimacie idea samorządzenia bezpośrednich wytwórców.” Juliusz Gardawski podkreśla, że określenia „samorządzenie” (nie samorząd) używa nie przypadkiem, albowiem ma na myśli „kwestie ideologiczną, a nie rozwiązanie instytucjonalne”. „Idea samorządzenia równie trwale wiązała się z ‘realnym socjalizmem’, jak określenie ‘wypaczenia’, które symbolizowało wiarę w możliwości urzeczywistnienia w czystej postaci wysokich wartości socjalistycznych.” „Powyższy krótki opis świadomości musi być uzupełniony o jedną ważną kwestię, częściowo tylko odnoszącą się do świadomości ekonomicznej. Mianowicie robotnicy nie zaakceptowali ideologicznej nadbudowy systemu, byli silnie przywiązani do wartości narodowych i do katolicyzmu, a także akceptowali własność prywatną w sferze usług, rzemiosła, drobnego handlu. To między innymi czyniło, że empiryczne postawy robotników znacznie różniły się od ideologicznego modelu ‘robotnika socjalistycznego’. Okres pierwszej ‘Solidarności’ (sierpień 1980-grudzień 1981) może być uznany za swoisty bunt wartości socjalistycznych, zinternalizowanych głównie w robotniczej świadomości, przeciwko ‘socjalizmowi realnemu’. Niepowodzenie tego buntu – stan wojenny – doprowadził do osłabienia wzoru wartości socjalistycznych.” Z takim twierdzeniem zgodził się Karol Modzelewski w artykule “Przemiany ‘Solidarności’” (”Więź” 7-8, 1991). „Samo słowo ‘socjalizm’, wywołujące przed 1980 rokiem dodatnie skojarzenia emocjonalne, zaczęło tracić ten odcień. Jednocześnie rozpoczął się proces kolejno następujących po sobie przekształceń obrazu robotnika i klasy 108 robotniczej, zarówno w społecznej świadomości, jak i w programach gospodarki.” „Pod koniec lat siedemdziesiątych, jeszcze ‘pięć minut przed dwunastą’, jeśli mierzyć dystansem do sierpnia 1980, głoszone były wśród inteligencji opinie, że robotnicy są zbiorowością wyzbytą odniesienia do wyższych wartości. Uznawano, że cechą konstytutywną postaw robotniczych była demoralizacja pracy. Stąd zaskoczenie Sierpniem i etosem ‘Solidarności’, który wywołał ostry dysonans poznawczy. Redukowano go przez zastąpienie dawnego stereotypu ‘robola’ obrazem robotnikawyraziciela ogólnonarodowego buntu przeciw nieakceptowanej władzy. Wtedy to, jedyny raz, robotnicy byli traktowani przez pozostałą część społeczeństwa jako ‘przewodnia siła narodu’.” Uznano zatem hegemoniczną rolę klasy robotniczej! „Oceny klasy robotniczej zmieniły stosunkowo szybko swój znak – z dodatniego w czasach 1980-1981 – stał się on neutralny, a nawet ujemny, pod koniec dekady.” „Robotnicy, którzy jeszcze kilka lat temu byli posądzani przez elitę poprzedniego systemu, iż ‘nie dorośli do socjalizmu’ i zachowali ‘przeżytki myślenia burżuazyjnego’, teraz oto zostali oskarżeni o nastawienie dokładnie przeciwstawne – antyburżuazyjne i egalitarystycznoetatystyczne. Jeden stereotyp został zastąpiony przez inny, przeciwstawny” – liberalny. „Dyskutować ze stereotypami można tylko odwołując się do empirii.” Z badań empirycznych zaś wynika, że nastąpiły istotne zmiany w świadomości robotników, w 1980 r. Odnotowywano bowiem „bardzo wysoki poziom poparcia zarówno egalitaryzmu, jak i efektywności (zwalniania nieefektywnych pracowników, likwidacja nierentownych przedsiębiorstw). (…) W świadomości robotników było miejsce zarówno dla równości i sprawiedliwości, jak i mechanizmów gospodarczych dających wysoką wydajność.” Świadczyły o tym również tezy programowe uchwalone przez Zjazd „Solidarności” w październiku 1981 r. „Tezy programowe (…) łączyły idee egalitarne (przeciwdziałanie ‘różnicom socjalnym między zakładami pracy i regionami’, ‘rozwój poczucia bezpieczeństwa’, ‘obrona poziomu życia ludzi pracy’ itp.) z zasadami efektywnościowymi (‘nowy ład społeczno-gospodarczy’, ‘rynek’), przy wyraźnym przesunięciu akcentu ku egalitaryzmowi i samorządności. Wyniki badań z 1980 r. potwierdzają (…) tezę o zasadniczo socjalistycznym charakterze etosu pierwszej, masowej ‘Solidarności’ – szczególnie w okresie początkowym.” Od 1981 r. obraz zmienił się – „znaczący odsetek respondentów wycofał poparcie dla egalitaryzmu. Tendencja ta utrzymała się w okresie późniejszym, sięgającym 1981 r.” Coraz częściej respondenci mieli świadomość „konieczności wyboru i jednoczesnej niemożności realizacji zasad obu modeli (tzn. egalitarnego i efektywnościowego).” Wzrastał poziom akceptacji rynku i konkurencji, którym przypisywano mityczną rolę. Badania wykazują, że w latach osiemdziesiątych, do 1988 r. włącznie, postępuje „społeczny proces zawężania się (…) poparcia idei równościowych oraz, z drugiej strony, rozszerza się akceptacja orientacji rynkowej prywatyzacji. Zarazem okazało się, że nieco ponad połowa respondentów pozostała wierna egalitaryzmowi.” Przy czym, w niektórych badaniach, np. Marka Ziółkowskiego z lat 1984-85, zaznaczono, że: „sposób odróżniania egalitaryzmu od efektywności ma charakter jednostronny (‘przyjmując oryginalną koncepcję égalité można ją znakomicie połączyć np. z efektywnościowym modelem urządzenia gospodarki’). Nic dziwnego zatem, choć respondenci wypowiadali się częściej za modelem efektywnościowym niż egalitarnym, ‘wiele osób akceptowało jednocześnie elementy jednego i drugiego modelu’.” Co ciekawe, stopień akceptacji społecznej własności środków produkcji, w przeciwieństwie do prywatnej, wynosił 56,9% do 11,0%, zaś planowej gospodarki i wolnej konkurencji w życiu gospodarczym – 57,1% do 40,0%. „Respondenci postawieni wobec powyższych alternatyw skłonni byli raczej wybierać zasady o treści socjalistycznej niż wolnorynkowej (na marginesie trzeba dodać, że w omawianych badaniach zaobserwowano niechęć do słowa ‘socjalizm’) 28,1% respondentów wybrała łącznie obie zasady socjalistyczne, gdy obie zasady wolnorynkowe wybrało jedynie 5,6%.” „Wówczas również jedna trzecia ankietowanych dopuszczała bezrobocie, odrzucając zasadę pełnego zatrudnienia (od 33,3% do 34,9%). A zatem, jak podkreśla J. Gardawski, „jedna trzecia robotników wybierała ‘ostry’ wariant reformy gospodarczej przy pełnym (? – GSR) rozeznaniu jego społecznych konsekwencji.” Stosunek do bezrobocia okazał się głównym kryterium różnicowania postaw. Według badań, do transformacji z 1989 r. „ok. jedna trzecia ogółu Polaków, a także jedna trzecia robotników akceptowała radykalną zmianę gospodarczą wraz z jej uciążliwościami społecznymi, w tym bezrobociem.” Stopień tej akceptacji jest jednak dyskusyjny. Trudno bowiem sądzić, by groźbę tę i uciążliwości społeczne “ta jedna trzecia” brała do siebie, czyli przewidywała, że sama znajdzie się bez pracy. Nawet wśród robotników reprezentujących liberalne nastawienie (zdecydowana mniejszość), dla których 109 bezrobocie było “nieuniknioną ceną płaconą za modernizację i racjonalizację gospodarki, sprawa nie była jednoznaczna.” “Niewielka część tych robotników akceptowała bezrobocie ze względu na jego dobroczynny wpływ na moralność pracy. (…) Zazwyczaj sądzili oni, że powinno ono dotyczyć wyłącznie ludzi nierzetelnych, powinno być środkiem edukacji społecznej.” Wśród nie-liberałów panowało raczej przekonanie, że „nie może być u nas bezrobocia, bo tyle jest w Polsce do zrobienia”. Tym bardziej nie było mowy o dopuszczeniu „strukturalnego bezrobocia”. * Przekształcenia polityczne i ekonomiczne w 1989 r. wpłynęły na zmianę społecznych nastawień, w tym podniosły znacznie akceptację bezrobocia (w pierwszej połowie 1990 r. z 42,6% do 46,6%, w zależności od badań). Szczególnie wysokim poziomem akceptacji bezrobocia („co świadczy o determinacji w żądaniach zmiany sposobu funkcjonowania gospodarki”) cechowali się działacze samorządów, „Solidarności” i administracja, czyli „zwycięskie siły społeczne”. Zarazem, „w tych grupach powszechne było przekonanie, że bezrobocie ich nie dotknie, przyspieszy natomiast rozwiązanie trudności gospodarczych.” Opcję liberalno-rynkową w pierwszej połowie 1990 r. popierało 82,1% dyrektorów, 67,0% działaczy samorządów i tyleż „Solidarności”, 53,0% kierowników, zaledwie 25,5% robotników i 20,4% działaczy OPZZ. Odwrotnie kształtowało się poparcie dla egalitaryzmu i opcji egalitarno-paternalistycznej: dyrektorzy – 5,1%; kierownicy – 13,6%; robotnicy – 39,0%; działacze samorządu – 12,8%; działacze „Solidarności” – 17,6%; działacze OPZZ – 41,9%. Tymczasem, jak wiadomo, zmienił się zarówno ideowy, jak i jakościowy obraz „Solidarności” i samorządów pracowniczych. Obraz administracji i biurokracji zakładowej nie uległ istotnym zmianom. Nie były to więc te samorządy i ta „Solidarność”, co w latach 1980-81. „Dynamika nastawień społecznych świadczy o wzrastającym przyzwoleniu na rozwój instytucji rynkowych, przy jednocześnie nieliniowym charakterze tego procesu, a także o utrzymywaniu się stosunkowo wysokiego poziomu poparcia zasad sprawiedliwości i równości społecznej.” Przy tym, badacze stwierdzili „korporacyjną postawę” działaczy samorządowych, ich głęboką identyfikację z dyrekcjami i interesem branżowym. Ich zdaniem „instytucja samorządu pracowniczego w połowie lat osiemdziesiątych nie jest w większości kontynuacją auten- tycznego ruchu samorządowego z 1981 roku” (M. Jarosz). Przyjmując za pewnik utrzymywanie się wysokiego poziomu poparcia zasad sprawiedliwości i równości społecznej wśród robotników (39,0%), szczególnie symptomatyczne jest rozminięcie się ocen robotników z preferencjami działaczy „Solidarności” i samorządów pracowniczych. Potwierdza to tezę o braku ciągłości zarówno w ruchu samorządowym, jak i związkowym. Charakterystyczny jest zbliżony do robotników poziom akceptacji egalitaryzmu wśród ówczesnych działaczy OPZZ (39,0% 41,9%). Można się zgodzić z J. Gardawskim, że „po zaprowadzeniu stanu wojennego zaczęła zanikać (…) wiara w możliwość wspólnego działania i w sens takiego działania”. Trzeba jednak zaznaczyć, że zanik tej wiary dotyczył szeregowych pracowników, zwykłych robotników, którzy jednocześnie tracili wiarę nie tylko w partycypację w zarządzaniu, w samorządy pracownicze, ale również w działalność stricte związkową (gwałtowny spadek ‘uzwiązkowienia’)”. W części zasadniczej opracowania „Robotnicy 1991″, autor wskazuje, że w latach 199091 robotnicy znaleźli się w osamotnieniu. Poczucie osamotnienia było rozłożone stosunkowo równomiernie między robotników zaliczonych do zwolenników liberalizmu, umiarkowanej modernizacji i tradycjonalizmu. Na pytanie, kto najlepiej reprezentuje interesy robotników w Polsce, 68,5% robotników stwierdziło, że nikt, zaledwie 12,6% wskazało na NSZZ „Solidarność”, 5,5% na OPZZ, 4,2% na prezydenta, 3,2% na rząd, 2,0% na Sejm, 1,8% na Kościół, 1,0% na Senat. Na pytanie „Kto najlepiej reprezentuje interesy robotników w przedsiębiorstwie zatrudniającym respondenta?” Nikt – odpowiedziało 55,6%; 15,2% - wskazało na samorząd; 14,5% NSZZ „Solidarność”; 6,7% - dyrekcję; 5,6% OPZZ. Co ciekawe, w zależności od sposobu postawienia pytania od 47,3% do 76,0% respondentów opowiadało się za tak czy inaczej rozumianym egalitaryzmem. „Przy tym jedynie 32,9% robotników odrzuciło kategorycznie prymitywny egalitaryzm równych żołądków.” Nie dziwi zatem konstatacja J. Gardawskiego: „Z orientacją egalitarną robotnicy identyfikowali się przez cały okres ‘realnego socjalizmu’; wynikała ona nie tylko z edukacyjnego wpływu tego ustroju, lecz również z położenia robotników w strukturze stratyfikacyjnej (przebywanie na niższych piętrach tej struktury rodziło w sposób naturalny dyspozycję do żądań zmniejszenia dystansów społecznych). Również po 1989 r. nie odnotowano tu istotnej zmiany.” 110 Zasadniczą tezą J. Gardawskiego jest stwierdzenie, „że w 1991 r. preferencje robotnicze były najpełniej wyrażane przez wzór modalny, nazywany w tej pracy ‘umiarkowaną modernizacją’. Tak zorientowani robotnicy utrzymywali ‘klimat przyzwolenia na obniżanie stopy życiowej’ i, tym samym, na zmianę ustrojową. Podstawowe wyznaczniki wzoru umiarkowanej modernizacji były, zdaniem Gardawskiego, typowym robotniczym nastawieniem wobec gospodarki w 1991 r. Wzór zakładał poparcie zasad rynkowych – konkurencji i efektywności, łącznie z akceptacją uciążliwości związanych z rynkiem (zwolnienia z pracy, bankructwa). Zgodzie na rynek towarzyszyło jednak optymistyczne przeświadczenie, że będzie on nagradzał rzetelnych i karał nieuczciwych. Ponadto, umiarkowani modernizatorzy przyjmowali, iż rynkowa selekcja nie będzie zagrożeniem dla istniejącej już substancji ekonomicznej, dla majątku trwałego, a jedynie wymusi jego efektywne zastosowanie oraz nie spowoduje strukturalnego bezrobocia (nie odbierze pracy tym, którzy chcą i mogą pracować). Kolejnym elementem wzoru było poparcie własności prywatnej w gospodarce, mimo iż kapitalizmowi narzucano istotne ograniczenia, które miały chronić przed spekulacją i wyzyskiem. Legitymizowany był polski kapitał jako odpowiedź na ewentualne pojawienie się obcego kapitału spekulacyjnego. Jednak osoba polskiego kapitalistycznego pracodawcy budziła niechęć (podejrzewano nielegalny sposób zdobycia pieniędzy, lękano się brutalności wobec pracobiorców). Umiarkowani modernizatorzy popierali natomiast bez zastrzeżeń drobną własność w gospodarce, liczyli przy tym, iż sami będą mieli udziały we własności (szczególnie akcje pracownicze – bowiem fabryki ‘powstały z ich trudu’, a także liczyli, że zdobędą własne małe firmy rzemieślnicze). Wizja akcjonariatu wypierała z ich myślenia wizję samorządności pracowniczej, tak ważnej w latach osiemdziesiątych. Byli przeciwnikami państwowego monopolu własności w gospodarce oraz bezpośredniej ingerencji państwa w zarządzanie przedsiębiorstwami, jednak oczekiwali aktywnej polityki ekonomicznej ze strony państwa – miała ona, w ich przeświadczeniu, chronić przed aferami i spekulacją, wprowadzać ‘ład i porządek’. Respondenci z omawianej kategorii występowali przeciwko egalitaryzmowi, szczególnie w wersji kategorycznej, kojarzonej z ‘urawniłowką’, postulowali merytokratyczną zasadę rzetelnego wiązania wkładu pracy z płacą. Bardzo ważnym wymiarem wzoru, zdaniem J.G., najważniejszym, tkwiącym w podtekście większości postulatów, było oczekiwanie, iż gospodarka będzie domeną sprawiedli- wości – ogólnie ujmując, można nazwać to robotniczą wizją ‘sprawiedliwościowej gospodarki rynkowej’. Umiarkowani modernizatorzy krytykowali ‘realny socjalizm’, uważali, że nie wróci on i wrócić nie powinien, zarazem mówili o jego dodatnich stronach (opieka socjalna itd.), niekiedy godzili się ze zdaniem, że socjalizm był dobrą ideą, chociaż stale wypaczaną.” W roku 1991, konsekwentni zwolennicy umiarkowanej modernizacji stanowili 30,0%, zwolennicy tradycjonalizmu – 11,6%, liberalizmu – 5,9%. W szerokich ujęciach nie tylko konsekwentni, ale i zbliżone stanowiska, stosunek ten przedstawiał się następująco: 62,7% – umiarkowana modernizacja; 48,3% – tradycjonalizm; 21,2% – liberalizm. Już w roku 1992, Juliusz Gardawski zauważył „rosnącą w środowisku robotników frustrację i agresję”. Jednak, jego zdaniem, „nie spowoduje ona u umiarkowanych modernizatorów chęci powrotu do ‘realnego socjalizmu’, raczej wywoła zadanie, by budować inną gospodarkę rynkową niż ta, tworzona według zamysłu skrajnie liberalnego.” Jednocześnie, miejsce klasy robotniczej w nowo kształtującej się strukturze społecznej uległo znacznemu osłabieniu. Rozsypał się „agregat realsocjalistyczny” – „nowa klasa średnia” w znaczeniu, jaki terminowi temu nadał Jacek Kurczewski, tj. „klasa pracobiorców zatrudnionych przez państwo i nie dysponujących władzą, klasa, której ważnym składnikiem byli wykształceni robotnicy”. Zdaniem Kurczewskiego, nowa klasa średnia była “gruntem społecznym pierwszej ‘Solidarności/”. Popioły i diament W tymże 1992 r. J. Gardawski stwierdził, że maleje szansa na stworzenie w Polsce ładu zwierającego wątki zaczerpnięte z wizji robotników mieszczących się we wzorze umiarkowanej modernizacji, tzw. wizji sprawiedliwościowej gospodarki rynkowej. W podsumowaniu nie ustrzegł się on jednak pewnych uproszczeń. Wizję „sprawiedliwościowej gospodarki rynkowej” nazywa robotniczą w ogóle, choć z jego własnego opisu wynika, że jest ona przypisana wzorcowi „umiarkowanej modernizacji”, a zatem bliska jest robotnikom, którzy podzielają te nastawienia, nie innym, nie wspominając już o marksowskiej „świadomości fałszywej”, teorii adekwatnej dla oceny tego zjawiska. Nie wydaje się nam również, w przeciwieństwie do J. Gardawskiego, by”“rosnąca w środowisku robotników frustracja i agresja”, której objawy były widoczne już na początku 1992 r. (w momencie pisania podsumowania przez J.G.) mogła być skanalizowana w jakiejś „innej 111 formie gospodarki rynkowej”. Naszym zdaniem, wszystko wskazuje – również „osamotnienie klasy robotniczej” – że wzrastać będzie odrębna, klasowa świadomość robotników, zgodna z ich pozycją w hierarchii społecznej, a zatem świadomość z gruntu egalitarna, która i tak wykazuje cechy trwałe. Dziesięć lat po napisaniu „Robotników 1991″, sytuacja społeczna zmieniła się diametralnie. „Boom” kapitalistyczny lat dziewięćdziesiątych w Polsce załamał się. Kryzys gospodarczy zaowocował falą bankructw i upadłości przedsiębiorstw, które dostosowały się już wcześniej do gospodarki rynkowej (kapitalistycznej). Bezrobocie strukturalne przekroczyło na początku 2000 roku poziom 15% i rośnie zbliżając się nieuchronnie do granicy 20%. Kryzys kapitalizmu wydał swoje owoce. Trudno, by robotnicy, tak wrażliwi na załamanie się „realnego socjalizmu”, nie zauważyli tego, co przyniósł kapitalizm w skrajnie liberalnym wydaniu. Tym bardziej, że neoliberalizm ma charakter globalny i jego skrajności coraz wyraźniej globalizują się nie napotykając na realną alternatywę ustrojową, choćby tylko realną jako alternatywa, a nie jako „realny socjalizm”. Poziom frustracji jesienią 2002 r., a więc dziesięć lat po publikacji badań J. Gardawskiego, przekroczył granice bezpieczeństwa, co prof. J. Gardawski bagatelizował jeszcze latem w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” („Brakuje pary do gwizdka”, „Rzeczpospolita” z 17 lipca 2002 r.), zaznaczając jednak, że: „sojusz różnych grup byłby niebezpieczny dla prywatyzacji”. Do sojuszy jednak doszło, choć, jak na razie, na ograniczoną skalę – manifestacja 18 października „ponad podziałami” zgrupowała zarówno górników ze wszystkich, dotychczas zwalczających się związków zawodowych, jak i hutników, kolejarzy, pielęgniarki oraz zakłady protestujące w ramach Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego. Siła i charakter protestu świadczą o rodzeniu się nowej solidarności i świadomości robotniczej. Od nastawień, które, jak wszystko wskazuje, miały tymczasowy charakter, robotnicy przeszli i wrócili do postaw tradycyjnych i charakterystycznych dla klasy robotniczej. Zaczął się okres rewindykacji wartości i zasad, jakimi przeszło 100 lat kierował się polski ruch robotniczy. Z czym z pewnością prof. J. Gardawskiemu trudno będzie się zgodzić. Ogranicza go jego postawa ideowa, zbliżona do socjaldemokratycznej. Rola eksperta rządowego jest zawsze stronnicza. Stronniczość, gdy powstają barykady, sprowadza się do wyboru strony konfliktu, który ma wymiar klasowy. Wymiar na miarę walki klas, której to kategorii prof. Gardawski nie zauważa, badając klasę robotniczą. No cóż, trudno dostrzec słonia pod mikroskopem. Przy zastosowaniu metod nie w pełni przystających do badanego przedmiotu (metodom prac badawczych J. Gardawski poświęca drugą część pracy, rozdział 4, s. 3138). Trudno oczekiwać, by była to analiza klasowa, oparta na teorii walki klas, uwzględniająca stan świadomości klasowej, wpływ ideologii panującej na przekonania robotników i w konsekwencji kształtowania się świadomości fałszywej. Można jednak stwierdzić na podstawie jego opracowania, że dzisiejsza klasa robotnicza poprzez swoje „osamotnienie”, a raczej wyodrębnienie, osiąga poziom rozwoju „klasy w sobie”, o poziomie świadomości tradeunionistycznej. Przed nami jest walka o to, by klasa ta osiągnęła stan „klasy dla siebie”. Najistotniejszym z tego punktu widzenia jest rozpad mitu tworzenia się w Polsce „nowej klasy średniej”, która miała być podwaliną systemu kapitalistycznego. Zgodzić się należy z obserwacją Juliusza Gardawskiego, że „dla polskiego robotnika w 1991 roku nowa klasa średnia była synonimem grupy nieuczciwych dorobkiewiczów”. Mimo że w pewnym momencie przed robotnikami wielkoprzemysłowymi otworzyły się: „dwie nowe ścieżki kariery – pierwsza bardzo wąska i spełniająca głównie symboliczną rolę, związaną z awansem najwybitniejszych działaczy ‘Solidarności’ w instytucjach politycznych i quasi-politycznych, oraz nieco szersza, wiodąca do gospodarki prywatnej, do handlu.” Od początku bowiem tego procesu, gdy najbardziej „przedsiębiorczy” wychodzili z przedsiębiorstw państwowych, „pozostali odczuwali to jako boleśniejsze ‘opuszczenie’ i ‘oszukanie’”. Po upływie dekady (straconej według R. Bugaja) można stwierdzić, że nie powstały warunki dla zaistnienia „nowej klasy średniej” (druga, szersza ścieżka wiodąca do „kariery” drobnego przedsiębiorcy – załamała się), ba, warunki te nie powstały nie tylko dla robotników, ale dla całego agregatu społecznego, który w tej „nowej klasie średniej” widział swoją pozycję w kapitalizmie, swoje miejsce w gospodarce rynkowej. Według Juliusza Gardawskiego, w roku 1992, „robotnicy wykwalifikowani deklarowali (…) wyraźnie odmienne opinie zarówno od osób o niższym statusie, jak od pracowników nadzoru (…) Pękła więc więź łącząca w latach 1980-81 (a także, być może, wcześniej) robotników, techników, inżynierów.” Dziś ta odrębność wielkoprzemysłowej klasy robotniczej uległa zaostrzeniu. Wraz ze wzrastającym „osamotnieniem”, a raczej wraz ze wzrostem podmiotowości robotników znikła szansa na tworzenie w Polsce ładu zawierają- 112 cego wątki zaczerpnięte z utopijnej wizji ‘sprawiedliwościowej gospodarki rynkowej’. Tak więc, drogi klasy robotniczej i kapitalistów ostatecznie się rozeszły. Zeszły się przedtem tylko czasowo w ramach fałszywej świadomości. Obraz ten mąci nieco dochodzący do głosu ruch populistyczny, ale to już temat na inny artykuł. ex. GSR 23 października 2002 r. Cyprian Norwid Styl nijaki Szkoła-stylu kłóciła się z szkoła-natchnienia, Zarzucając jej dziką niepoprawność. – Ale!... Potomni nie są tylko grobami z kamienia, Ciosanymi cierpliwym dłutem doskonale: Są oni pierw Współcześni, których przeznaczenia Od do-raźnego w chwili że zależą słowa; Przestawa być wymowną spóźniona wymowa! RECENZJE I POLEMIKI Saltowitalizm czy saltomortalizm? Broszurę Piotra Kendziorka Lenin i rewolucja. O próbie nowego odczytania pism Lenina przez Slavoja Żiżka, redakcja „Dalej!” opatrzyła wstępem, w którym ostrożnie dystansuje się od jej „kontrowersyjnej” zawartości, podkreślając jednocześnie oparcie własnej tożsamości politycznej na tradycji „antyautorytarnego marksizmu”. Oznacza to usytuowanie się pomiędzy dwiema postawami, które redakcja „Dalej!” zdaje się na równi odrzucać, a mianowicie między „emocjonalnym gestem prostej identyfikacji z tradycją marksizmu bolszewickiego” a „totalnym jego odrzuceniem”. Dla „kulturalnej” redakcji „Dalej!” nomina sunt odiosa. Któż miałby trwać przy tradycji bolszewizmu z czysto emocjonalnych względów? Któż to miałby odrzucać go totalnie? Brzmi to jak zarzut pod czyimś (czyim?) adresem, ale tak naprawdę to redakcja „Dalej!” pisze o sobie. Obie te postawy są jej własnymi postawami. Najlepiej obrazuje to właśnie omawiana tutaj broszura Piotr Kendziorka. Autor odrzuca bowiem totalnie marksizm bolszewicki, jednocześnie ukazując swoje emocjonalne przywiązanie do tej tradycji, z której wyrósł. Podkreśla, że najtrwalsze „okazało się dziedzictwo opozycji trockistowskiej, której przedstawiciele z czasem odrzucili autorytarny bagaż historycznie ukształtowanej ideologii leninizmu. Wyrazem tego stanu rzeczy było, m.in. pełne zaakceptowanie przez Lwa Trockiego w latach 30. zasady pluralizmu politycznego jako podstawy funkcjonowania demokracji socjalistycznej.” Opozycja trockistowska przetrwała, podczas gdy inne nurty „antyautorytarne” rzekomo zeszły ze sceny. Dlaczego opozycja trockistowska przetrwała, kiedy inne znikły (skąd znikły?), o tym nasz autor już milczy. Kendziorek zapomina bowiem dodać, że ewolucja owych innych nurtów trwała nadal aż do odrzucenia nie tylko „autorytarnych wypaczeń” marksizmu, ale i samego marksizmu, nie mówiąc już o całokształcie dzieła Lenina. Dla Pannekoeka, np., krytyka idzie tak daleko, że generalnie winą za niepowodzenia ruchów rewolucyjnych w Europie obarcza on Lenina i bolszewizm. W tym sensie trockizm przetrwał wyłącznie z braku konkurencji na swoim polu. Fakt trwania walki o ideały społeczne przyświecające komunistom od Marksa po Lenina jest dla Kendziorka pomijalny w tłumaczeniu trwałości trockizmu. Zaś aktualność Trockiego wyrażająca się w analizie zdegenerowanego państwa 113 robotniczego upadła wraz z zakończeniem przewidzianej przezeń ewolucji biurokracji. Do czego mają się więc dziś odwoływać spadkobiercy coraz bardziej widmowej tradycji? Powrotu do „ortodoksyjnego marksizmu” nie ma, ponieważ jest on kojarzony ze stalinizmem, a więc tradycją autorytarną. Szczególnie, że Marks – według tradycji o nie zaszarganej reputacji – też był autorytarystą. Bo przecież istnieją inne tradycje, które nie są obarczone tego typu spuścizną wymagającą odrzucenia dwóch trzecich jako dziedzictwa autorytaryzmu, a pozostałej jednej trzeciej jako koncepcji o charakterze wprawdzie naukowym, ale zbyt błahym i nadwerężonym zębem czasu („… jakkolwiek marksowska teoria kapitału nic nie straciła na aktualności, to jej powiązanie z perspektywą emancypacji ludzkości wydaje się znacznie bardziej problematyczne”, Kendziorek, s. 13), aby stanowiła jakiś powód dla trwania przy definiowaniu siebie jako marksisty. Co więcej, posttrockiści ewoluowali wszakże po śmierci swego mistrza. Nietrudno zauważyć, że równoległa ewolucja ruchów lewicowych odbywała się swoim torem, a z czasem pole, na którym trockizm czy posttrockizm miał coś do powiedzenia stało się ugorem obrosłym chwastami. Doszlusowanie posttrockistów w obszar uznanej lewicowości odbyło się na zasadzie doewoluowania się ich w obszar lewicowości definiowanej przez nurty stojące od zawsze w opozycji do marksizmu, wykuwające swą tożsamość w walce z jego przeciwstawianiem „partykularyzmu” klasy robotniczej uniwersalizmowi demokracji postburżuazyjnej (sedno „problematyczności” wartości perspektywy emancypacyjnej koncepcji Marksa). Nazywanie swoją tradycją prostej (czy również emocjonalnej?) rejterady na pozycje wrogie wobec własnej tradycji jest co najwyżej wyrazem tego, że własna ewolucja nie została jeszcze zakończona. Broszura Kendziorka ma szansę skończyć z tą schizofrenią. W związku z tym, trudno oprzeć się wrażeniu nieszczerości deklaracji o wadze debaty, którą miałaby zapoczątkować broszura P. Kendziorka. „Antyautorytarny marksizm” to wszakże oksymoron, coś na kształt wyrażenia gorący lód. Szczególnie po lekturze broszury P. Kendziorka, choćby sam autor nie podsuwał takiego wniosku explicite. Co więcej, takie wnioski odnoszą się również do tradycji trockizmu. Kamyk trącony nogą pociąga za sobą lawinę. Cóż obiecuje dziś przynależność do tradycji trockistowskiej? Poza finansowym „wspomaganiem” i turystyką polityczną, rzecz jasna. To zresztą przestało już być wyróżnikiem. Cóż poza uwikłaniem się w te same problemy przywiązywania przestarzałej już wagi do błyskotliwej analizy totalitar- nego panowania biurokracji, do której powstania Trocki przyczynił się przecież na równi z Leninem, jeśli przyjmiemy już krytykę tego ostatniego? Z innej strony patrząc, ryzyko związane z ewentualnym „powrotem do źródeł” czy poszukiwania „marksistowskiej ortodoksji” jest zbyt duże. Historyczne debaty, których czas bezpowrotnie minął, mogą prowadzić tylko do dalszego pogłębienia krytyki Lenina krytyką marksizmu, a co za tym idzie, i trockizmu. Trudno liczyć na to, że historyczni krytycy bolszewizmu zatrzymają się w krytyce Trockiego ze względu na jakieś zahamowania „emocjonalne”. Próby pogodzenia „antyautorytarnego marksizmu” z bolszewizmem bez Lenina, które mają legitymizować tendencje posttrockistowskie jako wiarygodne w ramach systemu demokratycznego, są oparte na zbyt kruchych podstawach, aby wystawiać je na ryzyko nieobliczalnej debaty. Nawet najsurowsze potępienie stalinizmu i „marksizmu stalinowskiego” blednie w obliczu powszechnie przyjmowanej tezy o ciągłości pomiędzy Leninem a Stalinem. Co więcej, już u Żiżka, Stalin jawi się jako przywódca, który zapoczątkował okrężną, acz bolesną, ale przecież nieuniknioną w warunkach stworzonych przez utopistę Lenina, drogę wyprowadzania świata, który dostał w spadku, ze ślepego zaułka historii. W obliczu „końca historii”, czyli ostatecznej bezprzedmiotowości sporu Trockiego ze Stalinem, tracą na znaczeniu epitety „stalinizm”, „stalinowiec”, którymi posttrockizm lubił szafować na lewo i prawo. Jeżeli w myśli Lenina nie pozostało wiele do wypaczenia w kwestii autorytaryzmu, to trudno na poważnie zarzucać Stalinowi taką zbrodnię, a cóż dopiero budować na niej swoją odrębną, nieskażoną tożsamość lewicową. Jest to rzadki przypadek odbudowywania wstecz dziewictwa jakiegoś nurtu politycznego poprzez etapowe przyjmowanie stałej i niezmiennej od początku krytyki i liczenia na zachowanie poważania dzięki rejteradzie na całej linii. Skuteczną krytykę stalinizmu, osadzoną w tradycji marksizmu i leninizmu, można przeprowadzić jedynie na gruncie powrotu do ortodoksyjnego marksizmu, co nie oznacza marksizmu bezrefleksyjnego czy bezkrytycznego, ale biorącego pod uwagę zasadnicze podziały klasowe i filozoficzne. Z tymi ostatnimi wiąże się kwestia linii podziału na idealizm i materializm jako podziału politycznego, w której to kwestii również pozwalamy sobie nie zgodzić się z Kendziorkiem oraz bodajże całą sforą wściekłych filozofów, dla których praca Materializm a empiriokrytycyzm jest kamieniem obrazy. 114 Oczywiście, jeśli ktoś potrafi przyznać się do błędu, to tylko dobrze o nim świadczy. Ale w przypadku redakcji „Dalej!” chodzi o coś zgoła innego. Chodzi o mimikrę bez przyznawania się do błędu. Najlepiej nie poruszać niebezpiecznych (i kontrowersyjnych) tematów. Nie ma w tym ani odwagi, ani uczciwości. Czasami jednak prowokacja jest zbyt dokuczliwa, aby jej nie ulec – jak to miało miejsce w przypadku P. Kendziorka, który nie wytrzymał reanimacji trupa przez Żiżka. Taktyka przemilczania i straszne skutki jej zignorowania, czyli mowa jest srebrem, a milczenie złotem Wydanie Rewolucji u bram odczytuje Kendziorek jako możliwość przełamania „dotychczasowego niemal monopolu prawicy różnych odcieni w sferze obiegu idei w okresie po upadku tzw. realnego socjalizmu”. Prowokacja (intelektualna), za jaką prawicowi intelektualiści poczytali sobie książkę Żiżka, miała wzmocnić ów efekt przełamania. Jednak cena, jaką przyszło zapłacić za ową szansę, czyli „pozytywne odwołanie się Żiżka do postaci Lenina jako teoretyka i przywódcy Rewolucji Październikowej”, okazała się wygórowana nawet dla trockisty Kendziorka, nie mówiąc o innych sympatykach środowiska „Krytyki Politycznej”, którzy uznali, że dla podtrzymania „generalnej otwartości części polskiej inteligencji i intelektualistów … wobec idei lewicowych, szczególnie tych, które zostały usankcjonowane intelektualnie poprzez szerszą recepcję w zachodnich środowiskach akademickich”, wystarczyłoby przetłumaczyć dowolną inną książkę tego autora (patrz choćby Agata Bielik-Robson). Tym bardziej, że – jak pisze Kendziorek – „rozgłos towarzyszący odbiorowi książki Żiżka w naszym kraju jest zjawiskiem tym bardziej frapującym, że nie znajduje on analogii w jej recepcji w zachodnim obiegu intelektualnym, zarówno ogólnym, jak i lewicowym”. Wytłumaczeniem tego ewenementu, czy inaczej wypadku przy pracy, może być to, że akurat tym dziełem Żiżka zainteresowało się krytycznie środowisko nie mieszczące się w intelektualnym spektrum pluralistycznych poglądów tzw. nowej radykalnej lewicy. Po ukazaniu się w Internecie tłumaczenia wstępu i części posłowia do Rewolucji u bram, wybór książki z punktu widzenia zespołu „KP”, pragnącego utrzymać wiodącą pozycję na nowej radykalnej lewicy, był przesądzony (i wymuszony). Faktycznie, o Leninie nikt w tym środowisku nie chciał dyskutować traktując temat, podobnie jak Piotr Kendziorek – taki sam reprezentant tzw. nowej radykalnej lewicy – za dawno wyczerpany i zamknięty. Prowokacyjny temat okazał się jednak na tyle nośny, że wywołał burzę w szklance wody, która wylała się na stół, przy którym zasiadali przedstawiciele głównego nurtu, poruszając polskie środowisko lewicowe w stopniu, w jakim nie zdołała tego osiągnąć ożywiona wszakże na Zachodzie dyskusja nad książką Negriego i Hardta (budząc poniekąd zdziwienie naszego autora). Środowisko „KP” szybko jednak postarało się wytrzeć wodę rozlaną na pański stół odżegnując się od Lenina i karnie równając w szeregu sowietologicznym, popierając tezę – mającą zresztą placet Żiżka – o harmonijnej ciągłości między Leninem a Stalinem. O ile słaba recepcja Negriego i Hardta jest wytłumaczalna niezaprzeczalnym zacofaniem polskiej nowej radykalnej lewicy w stosunku do jej zachodniego odpowiednika i wiadomo, że upłynie jeszcze dużo wody zanim wielość stanie się podstawowym problemem egzystencjalnym ludzi żyjących w jakimkolwiek kontakcie z rzeczywistością, o tyle konieczność pacyfikacji dyskusji o Leninie, choćby w ostrożnym kontekście nakreślonym przez Żiżka, a nośnej ze względu na widzialne gołym okiem kłopoty z lewicową tożsamością eklektycznie łatane dzięki konfrontowaniu problemów różnorodnych grup kulturowych z abstrakcyjnie zdefiniowaną demokracją, okazała się zagadnieniem palącym i wywołującym zaściankowe, nadwiślańskie emocje. Trudno zgodzić się z hipotezą Kendziorka, że różnica między Polską a Zachodem w tej kwestii wynika z tego, że „na Zachodzie nie udało się prawicy ustanowić tak silnej hegemonii idei antykomunistycznych i prawicowych, denuncjujących wszelkie pozytywne odniesienia do Rewolucji Październikowej jako wyraz ciągot totalitarnych, jak to miało miejsce w Polsce i większości innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej” (s. 5). Ryzykując zaliczenie nas do degradującej towarzysko i filozoficznie koncepcji prymatu materialnego nad idealnym (Lenin), stwierdzimy, że z punktu widzenia burżuazji i jej interesów, nawet najbardziej wywrotowe idee nie niosą żadnego realnego zagrożenia, jeśli są totalnie nieskuteczne. W przeciwieństwie do Europy Zachodniej, obszary objęte materialnym wpływem Rewolucji Październikowej i jej następstw, choćby w najbardziej zdegenerowanej formie, są nosicielem grzechu pierworodnego – zamachu na świętą własność prywatną. Grzechu pierworodnego się nie wybacza. A cóż jest do wybaczania tym, którzy sami się autocenzurują i w swoim antykomunizmie licytują się z zawodowymi antykomunistami? W przeciwieństwie do P. Kendziorka, nie uważamy, aby publikacja Żiżka miała wartość 115 przede wszystkim ze względu na przełamanie monopolu prawicy w sferze obiegu idei. Rozumiemy wagę, jaką postmarksiści przywiązują do narracji, do języka, jako do jedynych adekwatnych w ich przekonaniu narzędzi konstruowania, a więc i wpływania na rzeczywistość społeczną. Jednak z punktu widzenia takiego celu, jak go nakreślił P. Kendziorek, wybór przez Żiżka bohatera swojej opowieści, jest całkowicie nietrafiony. O ile nie uzna się słoweńskiego filozofa za człowieka niezbyt rozgarniętego, powinniśmy raczej przyjąć za dobrą monetę tłumaczenie owego wyboru, jakie on sam podaje. Chodzi mianowicie o kryzys, jaki przeżywa współczesna lewica złapana w pułapkę totalnej niemożności przezwyciężenia marazmu, pustki tożsamościowej i braku skuteczności w działaniu. Piotr Kendziorek nie widzi problemu Tymczasem P. Kendziorek całkowicie abstrahuje od kondycji lewicy, skupiając się na opisie – za Antonem Pannekoekiem i Karlem Korschem – straszliwych spustoszeń, jakie poczynił względem ruchu rewolucyjnego leninizm, bolszewizm, ba, materialistyczna tradycja Oświecenia. Należy przy tym uczciwie zaznaczyć, że w swojej krytyce Żiżka, Kendziorek jest przekonujący i trafnie punktuje nowolewicowe spłycenia zasadniczej myśli Marksa w kwestii fetyszyzmu, powstawania wartości czy relacji wartości użytkowej i wymiennej. Należałoby jednak konsekwentnie dodać do tego krytykę nowolewicowych wniosków, jakie wypływają z takiego przeinaczania koncepcji Marksa. Skoro nie zrobił tego, Kendziorek niech to zrobi inny przedstawiciel nowej lewicy, T. R. Wiśniewski: „… wprawdzie marzenie o jednolitym projekcie wyzwolenia człowieka okazało się nieuzasadnione, jednak nie musi to oznaczać rezygnacji z nieustannych prób cząstkowego eliminowania szczególnie wyrazistych przejawów represji wobec ludzkich jednostek. Tu właśnie, w ciągłej walce o minimalizowanie cierpienia płynącego z nieuzasadnionego panowania leży … przestrzeń społecznej aktywności właściwa jednostkom i społecznym formacjom odwołującym się do pojęcia lewicowości.” (T. R. Wiśniewski, „Lewica postmodernistyczna”). Akurat krytyczna postawa wobec takiego światopoglądu istnieje u Wiśniewskiego, jak i samego Żiżka. Dla tego ostatniego stanowi nawet desperacki punkt wyjścia dla zainteresowania się potworem Leninem. Tymczasem P. Kendziorek, ze stoickim spokojem, analizuje antydeskryptywizm Żiżka, chwali próbę „najpoważniejszego zmierzenia się z koncepcjami teoretycznymi słoweńskiego filozofa” podjętą przez Sławomira Sierakowskiego, wykazuje jego (Żiżka) przystawanie do „konstruktywistycznej koncepcji świata społecznego” Laclau’a i Mouffe, wszystko po to, aby umiejętnie i słusznie wykazać sprzeczność, w jaką wikła się Żiżek, kiedy z tych pozycji usiłuje posiłkować się marksizmem. Nie zauważa jednak, jak sam wpada w tę samą pułapkę, kiedy to z aprobatą cytuje Żiżka, który „akceptuje standardową krytykę filozoficzną leninowskiej teorii odbicia, będącą TRWAŁĄ SKŁADOWĄ [podkreślenie nasze] ‘marksizmu zachodniego’: ‘A zatem zamiast leninowskiego (skrycie idealistycznego) pojęcia obiektywnej rzeczywistości jako istniejącej ‘na zewnątrz’, oddzielonej od świadomości warstwami złudzeń i zniekształceń oraz dostępnej poznawczo poprzez proces nieskończonych przybliżeń, powinniśmy stanąć na stanowisku, że ‘obiektywna’ wiedza o rzeczywistości jest niemożliwa właśnie dlatego, że my (świadomość) jesteśmy już zawsze częścią jej samej, znajdujemy się w jej środku – tym, co nas oddziela od obiektywnej wiedzy na temat rzeczywistości, jest właśnie ontologiczne zanurzenie w niej” (za Kendziorkiem, s. 17). Zapewne przejawem autorytaryzmu będzie powiązanie tej obowiązującej wykładni z koncepcją Laclau’a i Mouffe: „Społeczeństwo jako obiektywna struktura nie istnieje, gdyż jego momentem konstytutywnym są (zbiorowe) działania komunikacyjne polegające na konstytuowaniu określonych obiektów jako pewnych całości, które zostają ‘zobiektywizowane’ i są reprodukowane w sieci tekstów i instytucji (gdzie ich nazwy stają się elementem społecznej praktyki)” (Kendziorek, s. 6/7). Ba, Kendziorek pisze dalej (słusznie): „Problem z aplikacją tego wywodu do Żiżkowskiej koncepcji społeczeństwa … polega na tym, że przyjął on … jako punkt wyjścia analizy i krytyki współczesnego kapitalizmu marksowską teorię kapitału. Tymczasem nie da się pogodzić tej teorii z ideą, iż kapitał jako fakt społeczny jest tylko kontyngentnym efektem nazwania pewnego skądinąd nie ustrukturyzowanego obiektywnie stanu rzeczy, polegającego na istnieniu pieniądza, towarów, fabryk, robotników, umowy o pracę, prawa własności itd.” (s. 7) Nie da się pogodzić TRWAŁEJ SKŁADOWEJ marksizmu zachodniego z marksizmem. Czy co innego miał na myśli Lenin, kiedy pisał swoją krytykę empiriokrytycyzmu, jak to, że nie da się rosyjskiego machizmu pogodzić z materializmem Marksa? Co wolno Kendziorkowi, to nie Leninowi. Krytyka tego momentu ma charakter doniosły z filozoficznego punktu widzenia. Pozornie świat kapitału wygląda w ten sposób, że cyrkulujący pieniądz pomnaża się w procesie owej cyrkulacji. Ten proces dokonujący się poza świadomością ludzi jako wynikający z obiek- 116 tywnych praw ekonomii opisującej stosunki między rzeczami, których bezwiednymi nośnikami są ludzie, poddaje Marks krytycznej analizie. Takie rozumienie i objaśnianie owego procesu nazywa fetyszyzmem i odsłania fakt, że to nie stosunki między rzeczami, ale między ludźmi są istotą procesu kreowania wartości. Mamy tu odrzucenie przez Marksa prymitywnego materializmu, albowiem powierzchniowe badanie rzeczywistości okazuje się fałszywe, nie chwytające prawdziwych relacji czy prawidłowości. Trudno jednak do końca zgodzić się z Kendziorkiem, że Żiżek oddala się w tym miejscu od Laclau’a i Mouffe, ponieważ trzyma się Marksa. Najpierw mówi on, za Marksem, że ludzka siła robocza ma własność uprzedmiotowiania „w towarach wartości wykraczającej poza wartość wszystkich nabytych na rynku elementów produkcji”, z drugiej twierdzi, że „skierowanie towarów do sfery cyrkulacji, gdzie stają się one przedmiotem przekształcenia w ogólną wartość społecznego bogactwa, jakim jest pieniądz, tworzy podstawę dla pomnożenia wartości w stosunku do jej pierwotnej wielkości” (s. 8). Otóż zgodnie z Marksem (i Kendziorkiem) sprawa wygląda tak, że wartość ulega pomnożeniu w sferze produkcji, a nie w sferze cyrkulacji (nie należy mylić cyrkulacji towarów z cyrkulacją kapitału). Błąd ten ma znaczenie dla dalszych wywodów. Jeżeli wszystko ulega utowarowieniu, włącznie z „seksem, jedzeniem, komunikacją” etc., a utowarowienie jest równoznaczne, bądź stanowi „podstawę dla pomnożenia wartości” (i ma to być zgodne z Marksem), to nowolewicowe wywody typu: „we współczesnym kapitalizmie przekształceniu w towar, będący obiektem wymiany rynkowej i służący pomnażaniu wartości przez instytucje kontrolujące ten proces, ulega sam proces życiowy indywiduów” stają się idealistycznym (excusez le mot) bełkotem szukającym pozorów zgodności z klasykiem. W odróżnieniu od zachodnich postmarksistów, Żiżek (i Wiśniewski) widzą nieadekwatność ujęcia kwestii społecznej przez lewicę do rzeczywistych wyzwań. Żiżek kończy więc jako enfant terrible wśród politycznie poprawnych nowolewicowych przyjaciół, zaś Wiśniewski udaje, że krytyka jego odnosi się tylko do… postmodernizmu: „… postmodernistyczną diagnozę kondycji współczesności stanowi stwierdzenie niemożności wypracowania przez nowoczesną tradycję europejską jakichkolwiek spójnych, całościowych strategii interpretacyjno-diagnostycznych, na których można by oprzeć wartościową koncepcję społecznej praktyki. Ani tradycja liberalna, ani opozycyjna wobec niej postawa radykalnie negująca zasadę indywiduum ugruntowanego na pojęciu własności nie potrafiła, zdaniem postmodernistów, uniknąć pułapek myślenia ‘totalizującego’, wynikającego ich zdaniem z oświeceniowej tradycji rozumu ‘tożsamościowego’, tzn. takiego, który bądź explicite, bądź implicite zakłada zdolność do pełnego, pojęciowego ujęcia rzeczywistości. W tej sytuacji, wszelkie uzurpacje Rozumu do sprawowania kontroli nad społecznymi procesami poznawczymi okazują się nieuzasadnione, a sam Rozum zostaje albo po prostu wyklęty jako narzędzie panowania, albo przynajmniej potraktowany jako jedno z wielu narzędzi analizy rzeczywistości, którego status zostaje zrównany z innymi, takimi jak właśnie poczucie estetycznego smaku, intuicja moralna, współczucie czy też poczucie solidarności z innymi. Wobec takiej diagnozy upada nawet teoretyczna możliwość skonstruowania powszechnie ważnej teorii emancypacji, która tym samym zostaje odesłana do lamusa przebrzmiałych ‘wielkich narracji’, charakterystycznych dla świata nowoczesnego. Świat ponowoczesny, to świat ‘myślenia różnicą’, świat pokawałkowanej teorii i takiejże praktyki.” (Wiśniewski, op. cit.). Tu, gdzie niektórzy widzą problem, Kendziorek jest bezkrytyczny. Chodzi wszakże o przezwyciężenie autorytarnej przeszłości. To zadanie przesłania Kendziorkowi trzeźwość spojrzenia. W momencie, kiedy jego formacja osiągnie upragniony cel, nikogo już tam nie będzie. Niepowstrzymane obroty o 360 stopni Trudno nie zauważyć tu prawidłowości, która jak Nemezis ciąży na krytykach Lenina – zaczynając od wodza rewolucji dochodzą oni nieodmiennie do „przezwyciężenia” również i Karola Marksa, co sugerowałoby jakiś wewnętrzny związek pomiędzy myślami obu tych autorów, bardziej nierozerwalny, niżby się na pozór wydawało. Dialektyka, nie mówiąc już o materializmie dialektycznym, jest w równym stopniu nosicielem autorytarnych zalążków, co Partia w koncepcji Lenina. Jak pisze P. Kendziorek, właśnie prymitywnie materialistyczne stanowisko Lenina nadało potencjał totalitarny instytucji partii leninowskiej. Kendziorek nie jest tu oczywiście oryginalny. Krytykę pracy Lenina Materializm a empiriokrytycyzm podjął już Pannekoek, a jego przemyślenia przyjął za swoje Korsch. Rzecz jasna, krytycy Lenina z lewa nie przyjmują za swoje koncepcji empiriokrytyków. Jednak, co ciekawe, jako trafną odpowiedź marksistowską na to zjawisko wymienia Pannekoek wyłącznie przemyślenia J. Dietzgena twierdząc, że załatwiają one sprawę. Pannekoek, Korsch, ale i Kendziorek nie zatrzymują się na dłużej nad sprawą marksistow- 117 skiej odpowiedzi, a skupiają (wszyscy, jak jeden mąż) na kwestii owego autorytarnego potencjału, który zalągł się w myśli Lenina w wyniku jego niezdolności do przekroczenia XVIII-wiecznego materializmu. Nawet jeżeli empiriokrytycy nie mają racji, to sedno sprawy nie tkwi w tym, ale w fakcie, że książka Lenina odegrała zasadniczą i złowrogą rolę w kształtowaniu i uzasadnianiu późniejszej polityki państwa radzieckiego wobec swobodnej myśli naukowej czy filozoficznej. Stało się tak za sprawą stronniczego (partyjnego), a więc ideologicznego prymatu państwowotwórczej filozofii materializmu (prymitywnego) nad wolnością dyskusji. Tymczasem Żiżek, według Kendziorka, zupełnie niepotrzebnie, wdał się w dywagacje merytoryczne wokół tematu książki Lenina, jakby to była istota sprawy. Jednak sam tok rozumowania P. Kendziorka wskazuje na istotne, mimo wszystkich zaklęć, znaczenie leninowskiej linii podziału zarysowanej w Materializmie i empiriokrytycyzmie między idealizmem a materializmem. Przekonanie o niemożności przekroczenia granicy nakreślonej przez doświadczenie zmysłowe, wyjścia poza wrażenia przy głęboko agnostycystycznym przekonaniu o niepoznawalności świata leżącego poza wrażeniami, jest podstawą cytowanej przez Kendziorka „krytyki filozoficznej leninowskiej teorii odbicia, będącej trwałą składową ‘marksizmu zachodniego’”. Z tej krytyki wynika wszakże konstruktywistyczna koncepcja świata społecznego, której Kendziorek nawet nie próbuje godzić z marksizmem. Bezpłodność lewicy Tu właśnie tkwi sedno bezpłodności współczesnej lewicy. Nie mogąc zdobyć się na powiedzenie czegoś pewnego o świecie obiektywnym – gdyż oznaczałoby to wypowiadanie się o „rzeczy samej w sobie” – lewica nie jest w stanie stworzyć całościowej koncepcji emancypacyjnej. Utopijność koncepcji Lenina, twierdzi Żiżek, była jednocześnie jej siłą. Dzisiejszej lewicy nie stać na taką utopię. Zaś Kendziorka nie stać na podjęcie problemu jałowości współczesnej radykalnej lewicy. Opowieść Kendziorka kończy się tam, gdzie dopiero rozpoczyna się fascynujący temat. Dlaczego bycie (post)trockistą pozostaje dla Kendziorka wartością samoistną, chociaż wikła się w ten sposób w nieustającą sprzeczność między tradycją „autorytarną” a „nieautorytarną”? Istnieją przecież formacje nie uwikłane w ten konflikt wewnętrzny. Dlaczego, jeśli ocenia – wbrew Pannekoekowi i Korschowi – że prawdziwe oblicze Lenina-autorytarysty ujawniło się już całe lata wcześniej niż ukazało się tłumaczenie książki Materializm a empiriokry- tycyzm, a więc dostępne zachodniemu czytelnikowi, nie uważa, że należałoby wyciągnąć wnioski z autorytarnych tendencji zwalczających się grup posttrockistowskich nie mających na swoje usprawiedliwienie nawet żadnej walki idei, a tylko nagie pragnienie władzy i dominacji? Książka Żiżka na gruncie zachodnim jest bezpłodna, albowiem nawołuje do wzięcia z Lenina formy wyrzucając treść (ową treść, której sednem jest grzech pierworodny komunizmu). Nawołuje do nałożenia kostiumu i masek z Rewolucji pour épater le bourgeois. Te wszystkie kwestie, które tak podniecają nową lewicę, są rozwiązywalne w ramach walki o prawa człowieka, czyli w ramach i w ograniczeniach demokracji. Lewica jednak rozpada się przy okazji na grupki interesów partykularnych, które wzajemnie sobie przeszkadzają w staraniach o uznanie w ramach demokracji burżuazyjnej. Są bowiem walką o przywileje, a walka o przywileje jest grą o sumie zerowej, albowiem nie narzuca zmiany paradygmatu, ale tylko zmianę łaski pańskiej. Z punktu widzenia marksizmu, można by powiedzieć, że jest to gra o nowy podział ograniczonej i niezależnej od tej gry wartości dodatkowej. Żiżek, wyśmiewając zadęcie poszczególnych interesów grupowych, mówi o pewnej koniecznej w społeczeństwie pokorze wobec zastanych instytucji i o pozytywach konserwatywnej drogi wygładzania kantów władzy zwierzchniej poprzez różne zwyczajowe formy przystosowania – humor, kontrolowana agresja mająca rytualne znaczenie itp. Wierzy jednak w koniec historii, jakim jest spełnienie praw człowieka. Nam jednak wydaje się, że więcej zdrowego rozsądku wykazuje w tym względzie Hannah Arendt, która twierdzi, że coś takiego, jak prawa człowieka, nie istnieje poza praktycznym ich wyrazem, jakim są zawsze prawa obywatela. Żiżek pisze o różnicy kulturowej między dwoma systemami, które uważa skądinąd za jednakowo totalitarne – między komunizmem a faszyzmem. Faszyzm był już systemem małpującym pewne zewnętrzne gesty socjalizmu, pozbawionym prawdy wewnętrznej tego ostatniego. Sentymentalizm Hessa zderzony z brutalnością Lenina jest tego symbolem. Sentymentalizm Brechta zderzony z realnymi problemami budowy państwa radzieckiego pokazuje słabość przywdziewania kostiumów i masek, którą to receptę przecież sam proponuje lewicy. Co więcej, proponuje pozbycie się maski sentymentu i zastąpienie tego maską szorstkości rewolucyjnej. Żiżek – spec od lewicowego PR-u? Wydaje się, że ma sam wątpliwości czy warto reanimować tego trupa. Któż dziś na lewicy 118 odnajdzie podmiot historii zdolny zjednoczyć tę formację na gruncie interesu materialnego? Do tego potrzeba utopii, a przy dzisiejszym poziomie samoświadomości lewicy nie może być mowy o wierze w utopię. Szczególnie, że Kendziorek postuluje za Gramscim postawienie „kwestii ideologii jako obszaru, który nie jest związany z żadnymi apriorycznie i nieuchronnie ukonstytuowanymi podmiotami społecznymi, lecz sam jest obszarem kształtowania się konkretnych form politycznej i społecznej podmiotowości” (Kendziorek, s. 39). Utopia („Inny świat jest możliwy”) ma znaczenie tylko jako straszak na prawicę, żeby ta zgodziła się ideologicznie na redystrybucję dochodu materialnego. Wszak Żiżek wypowiada to, co stanowi sedno obaw lewicowych w obliczu kapitalizmu: „wewnętrzna przeszkoda/antagonizm, będąca ‘warunkiem niemożliwości’ pełnego rozwoju sił produkcyjnych, jest jednocześnie ‘warunkiem możliwości’: jeśli zniesiemy tę przeszkodę, wewnętrzną sprzeczność kapitalizmu, nie uwolnimy pędu do produkcji, ale stracimy tę siłę, która wydaje się generowana i jednocześnie tłumiona przez kapitalizm – jeśli usuniemy przeszkodę, potencjał tłumiony przez tę przeszkodę zniknie” (za: S. Sierakowski, „Dziecięce choroby lewicowości”, w: S. Żiżek, Rewolucja u bram, Warszawa 2006, s. 10). Sekunduje mu Kendziorek mówiąc o zmistyfikowaniu przez Lenina ekonomicznej i politycznej sfery życia. Ba, technokratyczny ekonomizm Lenina idzie w parze czy też wynika z błędnego postawienia kwestii podmiotu emancypacyjnego przez Marksa. Przegięcie Lenina było może tylko sposobem na poradzenie sobie w praktyce z owym błędem. Kendziorek słusznie wskazuje na koncepcję podziału w komunizmie związaną z „bonami pracy” (skądinąd stanowiącymi kamień węgielny koncepcji Proudhona). Wyliczanie czasu indywidualnego pracy niezależnie od społecznie niezbędnego czasu pracy – jako sprzeczność w koncepcji – wymaga na pewno namysłu. Niemniej wyciąganie z tego wniosku o niemożności przezwyciężenia kapitalizmu (czy raczej – mechanizmu rynkowego) ze względu na niezdolność systemu produkcji nie opartego na motywie maksymalizacji zysku do przetrwania jest nieuzasadniona z powodu innych argumentów dostarczanych przez teorię Marksa. A jednak stanowi sedno lęków nowej lewicy prowadzących do jej nerwicy. To, że Żiżek potrafił je sformułować i otwarcie wypowiedzieć, jest zapewne wynikiem jego treningu psychoanalitycznego. Podobnie jest z jego powołaniem się na Lenina – potrafił przezwyciężyć inne tabu lewaków na tle nerwicowym. Tabu i lęki nowej lewicy Według Laclau i Mouffe, „pomysł całkowitej przebudowy społeczeństwa jest skrajnie niebezpieczny. Zawsze lepiej rozpoczynać od istniejącego porządku politycznego, aby go przekształcić, zradykalizować. W przypadku liberalnej demokracji strategia powinna polegać na zmuszaniu rządów do odpowiedzialności za swoje ideały i na formułowaniu krytyki z wewnątrz.” (za Sierakowskim, s. 16). Odpowiedź Żiżka – zdaniem Sierakowskiego – przypominałaby zapewne odpowiedź Lenina przeciw krytykom „drugiego kroku”, czyli przejścia od rewolucji lutowej do rewolucji komunistycznej: że „opcja demokratyczna” sama ma charakter utopijny: „W obecnych warunkach rosnących nierówności, dyskryminacji, terroryzmu i przemocy ideały demokratyczne, o których mówią Laclau i Mouffe, są nie do utrzymania i konieczny jest radykalny drugi krok, inaczej zwyciężą konserwatywni populiści.” (Sierakowski, s. 16). Problem w tym, że „rządy” (czyli zarząd komisaryczny burżuazji) nie uważają konserwatywnego populizmu za jakiś nadzwyczajny kłopot. Kłopotem nie jest także ani nierówność, ani dyskryminacja, natomiast jest nim terroryzm i przemoc pozapaństwowa. Konserwatywny populizm jest formą okiełznania niezadowolenia z nierówności i dyskryminacji oraz niedopuszczenia do eskalacji przemocy rodzącej się z rozpaczy wynikłej z biedy. Utopijna jest koncepcja „zmuszania rządów do odpowiedzialności za swoje ideały”, ponieważ ideałem rządu jest pragmatyzm władzy. Jeżeli gwarantem demokracji liberalnej jest „zmuszanie”, czyli obywatelski nacisk na rządy, to ma znaczenie fakt, czy nacisk ten odbywa się w kwestiach neutralnych czy istotnych strukturalnie dla systemu. A propos, w swej krytyce pracy Lenina, A. Pannekoek kładł nacisk na to, że Lenin zwalczał rosyjskich machistów pod hasłem, że staczają się oni na pozycje fideizmu. Fi donc, mówił Pannekoek, zarzut fideizmu jest zarzutem z lamusa XVIII-wiecznego racjonalizmu, o którym dziś już wiemy, że był autorytarny. Co ciekawe, Kendziorek nie przywołuje tego argumentu Pannekoeka. Czy przez przypadek? Czy populiści są groźniejsi od Kościoła? Przeglądając zawartość książki Lenina można w niej znaleźć coś więcej, niż tylko to, co da się wyczytać z przedmowy Instytutu Marksizmu-Leninizmu. Nacisk na rząd sprowadza się do nie przejmowania rządu we własne ręce. Jeżeli ktoś uważa, że utopią jest komunizm (mniejsza w tej chwili, jak jest on pojmowany), to nie ma sensu przejmowanie władzy, gdyż każda władza zacznie się rządzić własnymi prawami i 119 prawdziwi demokraci będą musieli nieodmiennie zwiększać swój nacisk na rząd przypominając mu o „jego” ideałach. Łatwiej naciskać na rządy podatne na argument demokracji niż na rządy mające usprawiedliwienie w nadzwyczajnych warunkach i okolicznościach budowy nowego systemu. Walka o prawa mniejszości dowolnego typu nie wymaga przebudowy systemu, a więc nie jest utopijna. Niestety, w warunkach erozji lewicy (jej ewidentnie papierowej siły) skuteczność nacisków jest mała, nawet w kwestiach błahych z punktu widzenia burżuazji. Argument o utopijności rozwiązań demokratycznych, o słuszności odrzucenia demokracji ze względu na jej fasadowy charakter, ma istotnie wagę wyłącznie w obliczu wielkich planów i wizji społecznych. A ponieważ taka wizja obejmuje alternatywę dla demokracji burżuazyjnej, czynienie jej zarzutu z „braku demokratyczności” jest śmieszne. Jak każda próba przezwyciężania przestarzałych koncepcji, przezwyciężanie demokracji burżuazyjnej ma za punkt wyjścia powrót do źródłosłowu, do pierwotnego znaczenia i celu demokracji, a mianowicie do wymuszenia warunków równego startu i równych szans dla ludu. Demokracja, to DYKTATURA ludu mająca określony cel historyczny i społeczny. Niepowodzenie w jego realizacji i przedłużające się istnienie prowadzi do tego, że współczesny mechanizm demokracji przeczy swej istocie. Mechanizm demokracji polega na hamowaniu zmian i utrwalaniu status quo. Jak mówi Żiżek: „wciąż zmieniać, tak aby wszystko pozostało bez zmian”. Uznanie liberalizmu (w przeciwieństwie do neoliberalizmu) oraz demokracji pociąga za sobą uznanie – mniej czy bardziej uświadomione – hipotezy „końca historii”. W ramach demokracji możliwe jest rozwiązanie wszelkich bolączek społecznych – tak brzmi aksjomat radykalnej demokracji. Wystarczy tylko te bolączki poklasyfikować, a następnie wysuwać jako poszczególne grupy postulatów, aby osiągnąć efekt ich dopełniania czy wypełniania istoty demokracji. Mądre rządy spełniają w tym schemacie funkcję rozsądnych rodziców, którzy wysłuchują kaprysów dzieci i oceniają, które z nich są możliwe do spełnienia, a które jeszcze nie. „Mądrość” władz staje się samoistnym mechanizmem, zewnętrznym niczym prawidłowość przyrodnicza w odniesieniu do subiektywnych wiązek społecznych woli partykularnych (wrażeń). Mamy tu namiastkę „niewidzialnej ręki rynku” ze sfery gospodarczej przeniesioną do sfery politycznej. Cud pełnego automatyzmu powtarza się w polityce. Nacisk partykularnych interesów składa się na spójny interes ogólny. Ideał społeczeństwa burżuazyj- nego, czyli harmonijne istnienie obok siebie niezależnych monad staje się faktem w końcu historii. Parę uwag na koniec Jeżeli słuszna obserwacja, że tworzenie wartości jest stosunkiem ludzkim, a nie stosunkiem między rzeczami, a co za tym idzie, że ten stosunek jest możliwy dzięki nadaniu spójności „pewnemu skądinąd nie ustrukturowanemu obiektywnie stanowi rzeczy, polegającemu na istnieniu pieniądza, towarów, fabryk robotników, umowy o pracę, prawa własności itd.”, ma służyć jako pretekst do uznania, że „seks, jedzenie i komunikacja” są równoprawnymi formami organizacji kontyngentnych skądinąd subiektywnych wrażeń, to możemy domyślać się już, jaką wagę ma polemika Lenina z empiriokrytykami. Cóż bowiem oznacza koncepcja Laclau’a i Mouffe? Otóż, że społeczeństwo jako takie nie istnieje, istnieje tylko nasze przedstawienie tego społeczeństwa. Czyż idea ta nie jest przekonująca, skoro zarówno umowy o pracę czy prawo własności można potraktować przecież jako formę (idealną) organizacji naszych wrażeń. Bardzo subiektywna forma, nie wynikająca przecież z żadnych relacji między obiektywnie istniejącymi rzeczami materialnymi świata zewnętrznego. Jest to czyste, nasze, subiektywne organizowanie tych bodźców, które są nam dostępne w przeciwieństwie do świata zewnętrznego, materialnego. Prawo własności nie jest w żadnym wypadku „odbiciem” w naszej głowie jakichś obiektywnych relacji świata materialnego i zewnętrznego. Ale, oczywiście, każdy marksista (materialista dialektyczny) wie, że umowa o pracę czy prawo własności nie są subiektywnymi formami organizacji naszych wrażeń, ale wynikiem historycznego rozwoju stosunków społecznych. Zagadnienie powraca więc na płaszczyznę, na jakiej postawił ją Lenin, a mianowicie, czy historyczny rozwój społeczeństwa jest li tylko historycznym rozwojem naszych subiektywnych wrażeń, czy też rozwojem obiektywnej rzeczywistości materialnej dziejącej się poza naszymi głowami. W sumie rzecz sprowadza się do tego, czy świadomość jest częścią świata materialnego, czy raczej to świat „materialny” jest częścią, a może emanacją, świata psychicznego (duchowego), w każdym razie niematerialnego. Rzecz jasna, w swoim potępieniu Lenina, Kendziorek nie staje na stanowisku machistów przeczących istnieniu materii. Lenin twierdzi, że materia jest kategorią filozoficzną, co oznacza tylko to, co zostało wyżej powiedziane – określenie relacji między materią a ideą, prymatu jednej nad drugą. Jego oburzenie wzbu- 120 dza raczej (podobnie, jak u innych krytyków Lenina w tym względzie) to, że Lenin „wmawia” swoim kolegom, zwolennikom Macha i Avenariusa, że stoją na stanowisku idealizmu. Jest to imputacja, która zaowocowała totalitarną postawą Lenina po Rewolucji Październikowej. Najostrzej wyraził to Pannekoek w swojej polemice z Leninem pt. Lenin jako filozof (1938 r.). Chodzi bowiem o ograniczanie swobody poszukiwań i podporządkowywanie nauki wymogom ideologii. W tym względzie Kendziorek w pełni zgadza się z Pannekoekiem i Korschem. Tu tkwi sedno sprawy, a nie w rozstrzygnięciu, czy Mach był subiektywnym idealistą, czy też nie. Tutaj można by się nawet z Leninem zgodzić, tyle, że nie pasowałoby to ze względu na wczesne, prekursorsko nowolewicowe interpretacje materializmu i dialektyki Marksa, proponowane przez Korscha i innych lewicowych komunistów, które prowadzą do uniwersalizacji koncepcji Marksowskiej i przystosowania jej do opisu kondycji ogólnoludzkiej, a nie do specyficznego przypadku kondycji ludzkiej, jakim jest położenie robotnika względem kapitału. Tego typu ewolucja marksizmu wiąże się ze zniekształcaniem samej teorii kapitału, co wiąże się z rejteradą nowej lewicy na pozycje wulgarnej ekonomii (w pojmowaniu mechanizmu powstawania wartości dodatkowej). Należałoby w tym miejscu napomknąć o mającym swe źródło w kapitulacji wobec wulgarnej ekonomii myleniu wartości dodatkowej z wartością dodaną, które stało się już nagminne nawet w środowiskach uważających się za marksistowskie. Dalszą konsekwencją tej ewolucji jest uznanie innych form emancypacji za równorzędne z emancypacją klasy robotniczej. Skoro bowiem alienacja i fetyszyzm w sensie podporządkowania całego życia jednostek logice wyzysku przez kapitał są udziałem całego społeczeństwa (poza wąską klasą kapitalistów), to nie ma sensu definiowanie klasy robotniczej jako tworu odrębnego od tzw. klasy pracowniczej, czyli ogółu ludzi pracy najemnej. Te wszystkie fakty ewolucji marksizmu mają swe źródło w stałym przenikaniu koncepcji idealistycznych na grunt marksizmu. To leżało u podłoża tzw. ortodoksyjnego marksizmu II Międzynarodówki, u podłoża zjawiska poputczików zwycięskiej rewolucji proletariackiej w Rosji, czy wreszcie odejścia od stanowiska klasowego na rzecz stanowiska ogólnodemokratycznego tzw. nowej radykalnej lewicy po 1968 r. Jeżeli Żiżek paradoksalnie (czy prowokacyjnie) występuje jako obrońca Lenina jako autora Materializmu i empiriokrytycyzmu, to czyni tak, ponieważ jest to zasadnicza składowa jego interpretacji tej postaci jako jedynej w swoim czasie gotowej na zrozumienie wyzwań owego czasu. Postać Lenina wskazuje bardzo dobitnie, że „prymitywny materializm XVIII wieku”, o jaki oskarża go otoczenie NIE STOI w sprzeczności z aktywnością w owej rzeczywistości materialnej, której odbicie znajduje się w jego głowie, ale bynajmniej nie w głowach jego towarzyszy partyjnych. Trudno powiedzieć, co znajduje się w ich głowach, ale zapewne ich subiektywne wrażenia nie szły w kierunku poszukiwania możliwości wybuchu rewolucji, a kiedy już wybuchła Rewolucja Lutowa, to jakoś nie szły w kierunku możliwości jej przerośnięcia w rewolucję socjalistyczną. Dla filozofa pokroju Żiżka, Lenin zapewne stał się natchnieniem, ponieważ jest w nowolewicowym oglądzie postacią paradoksalną. Ten prymitywny materialista, który uważa, że obiektywna rzeczywistość odbija się w jego głowie, jest oskarżany przez subiektywnych towarzyszy o to, że arbitralnie narzuca swoją wolę procesowi historycznemu forsując rewolucję w kraju zacofanym, wbrew swemu „ortodoksyjnemu marksizmowi II Międzynarodówki”. Więc może w Materializmie i empiriokrytycyzmie to on miał rację? Szczególnie, że współczesny stan nowej lewicy i jej tożsamość wydają się mocno nadwątlone i nie wykazują oznak jakiegoś znaczącego przekroczenia ram tzw. radykalnej demokracji. Przyjęcie klasowego punktu widzenia, którego to wymogu Żiżek jednak nie rozumie, i nie jest w stanie zrozumieć, jest dla materialisty dialektycznego tym właśnie sposobem organizacji bodźców dopływających z zewnętrznego świata, który stanowi o skuteczności działania. Materializm nie oznacza pasywności, ale praktykę społeczną, która jest nie do pogodzenia z idealistyczną koncepcją wrażeń. Co ciekawe, polemika wokół pracy Lenina ma charakterystyczny aspekt. Krytycy Lenina (przede wszystkim Pannekoek) nie przeczą, że ostatecznie koncepcje Macha i Avenariusa mają charakter idealistyczny. Uważają jednak, że wystarczającym odporem dla tych wyrafinowanych spekulacji są wypady socjalisty J. Dietzgena w sferę filozofii. Sami nie podejmują się przeprowadzenia krytyki Macha i Avenariusa z „prawdziwie” marksistowskich, dialektycznych pozycji. Po to przynajmniej, aby pokazać, jak taka krytyka powinna wyglądać. Co więcej, Pannekoek odsłania wreszcie, o co tak naprawdę chodzi. A chodzi o to, że gdyby ruch socjaldemokratyczny znał pracę Lenina wcześniej, w momencie jej opublikowania w 1908 r., a nie poznał ją dopiero po zwycięstwie Rewolucji Październikowej, socjaldemokraci zorientowaliby się zawczasu, z jakim totalitarystą mają do czynienia. Z człowiekiem, który nie dopuszcza do swobodnej wymiany myśli i na- 121 rzuca nauce ideologiczne ograniczenia. Partyjność nauki i jedynie słuszny światopogląd, to synonimy, a więc Lenin = Stalin. Problem w tym, że socjaldemokraci mieli okazję „rozszyfrować” Lenina nawet wcześniej niż dopiero w 1908 r., przy okazji dyskusji wokół kwestii redakcji „Iskry”. W trakcie tej dyskusji Róża Luksemburg zajęła stanowisko przeciwne Leninowi, podobnie jak zdecydowana większość ruchu. Argumenty właśnie dotyczyły kwestii demokracji i autorytarnego stylu prezentowanego rzekomo przez Lenina. Tak więc, argument personalny jest tu całkowicie chybiony. Nie sposób wykręcić się od sprawy merytorycznej, czyli rozstrzygnięcia wartości rozpraw- ki Lenina. Z krytyki Pannekoeka i Korscha pozostaje smętne wrażenie, że obaj panowie nie chcąc przyznać się do tego, że idealistyczne bzdety Macha (będące gorszą wersją Berkeley’owskiego solipsyzmu, bo niekonsekwentną) robią na nich wrażenie i zagrażają ich słabowitemu materializmowi (którego obronę pozostawiają Dietzgenowi). Wyginają więc buzie w podkówkę i płacząc wrzeszczą, że może Lenin ma rację merytorycznie, ale to przecież wredny facet. Cd(z)n, czyli ciąg dalszy (zapewne) nastąpi 31 maja 2008 r. APEL DO CZYTELNIKÓW! „Samorządność Robotnicza” jest redagowana i wydawana przez zespół społeczny, który pragnie utrzymać niezależność w swych osądach, zdając się wyłącznie na ocenę swych Czytelników. Jeśli spodobało Ci się pismo i chciałbyś pomóc w jego ukazywaniu się, czekamy na Twoje wsparcie tak intelektualne: kontakt z redakcją: [email protected], jak i finansowe: Piotr T. Strębski BRE Bank mBank: 63 1140 2004 0000 3602 3174 9298 Tytuł wpłaty: „Samorządność Robotnicza” Numer autorski Ewy Balcerek Nasza strona internetowa; www.dyktatura.info 122