- Simon Zack

Transkrypt

- Simon Zack
Poszedłem się bić za wierzbę
Maszerują chłopcy, maszerują,
Karabiny błyszczą, szary strój,
A przed nimi drzewa salutują,
Bo za naszą Polskę idą w bój.
„Piechota” – polska pieśń patriotyczna
Volkswagen kübelwagen zatrzymał się pośrodku zrujnowanej wsi. Ze środka wysiadło dwóch
młodych mężczyzn, rozmawiając głośno i co chwila wybuchając śmiechem. Jeden z nich wyciągnął
z samochodu siekierę i kciukiem sprawdził ostrze.
Henryk obserwował ich z kryjówki w piwnicy. Gdy zorientował się, że Niemcy kierują się
w stronę jego gospodarstwa, wstrzymał oddech i przytknął dłoń do ust. Czyżby dowiedzieli się, że
w osadzie ktoś jeszcze przeżył? Szczelnie zasłonił szybę i cofnął się w głąb swego pogrążonego
w ciemności azylu. Przykucnął przy chropowatej ścianie. Znajomość podstaw języka niemieckiego,
wpojona mu w dzieciństwie przez babkę, ratowała go od początku wojny już kilka razy więc i teraz
wytężał słuch, starając się wyłapać znane słowa.
– Sto! – roześmiał się pierwszy z Niemców.
– Sto uderzeń! Zakład!
Hitlerowcy byli już na jego podwórku, zbliżali się.
– Tamta?
– Nie! Widzisz tę za studnią? Ta!
Przerażony Polak zamarł, gdy usłyszał śmiechy tuż przy ścianie swego domu. Wsunął rękę do
kieszeni, macając rękojeść scyzoryka.
Większość ludzi uciekła, gdy we wsi gruchnęła wiadomość o nadciągających wojskach
niemieckich. Henryk chował się w piwnicy swego domu od ponad dwóch miesięcy. Skonstruowanie
drewnianej ścianki nie zajęło mu dużo czasu, w końcu, podobnie jak świętej pamięci ojciec, był
stolarzem. Rozdzielił piwnicę na dwie nierówne części, zamaskował ślady swej pracy najlepiej jak
umiał i tak oto ten niewielki skrawek zimnej, ciemnej przestrzeni stał się jego schronieniem. Wiedział,
że kilka innych rodzin również zdecydowało się pozostać w swych gospodarstwach, nie mogli lub nie
chcieli uciekać. Nie utrzymywał z nimi kontaktu.
Niemcy przybyli po kilku dniach. Henryk ze swej kryjówki słyszał warkot nadjeżdżających
ciężarówek i skrzypienie gąsienic czołgów. Później silniki zamilkły, a wieś wypełniła się krzykami
obcej mowy. Przeszukiwali dom po domu. Żołnierze, którzy wtargnęli do jego gospodarstwa, nie mieli
ze sobą psa. Nie znaleźli go.
Inni nie mieli tyle szczęścia. Lamenty i prośby Polaków zlały się ze wściekłym ujadaniem
owczarków. Huk wystrzałów i wrzaski umierających ludzi sprawiły, że Henryk osunął się na ziemię,
zasłaniając uszy dłońmi. Nie dało się nie słyszeć.
– Powiedziałeś sto! – szorstka niemiecka mowa znów rozbrzmiała na podwórku. – Słowo się
rzekło, Walter. Masz sto uderzeń, żeby ściąć tę wierzbę. Jeśli nie dasz rady, zapalniczka jest moja.
Henryk szeroko wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w mrok. Może się przesłyszał?
– Dobra, cwaniaku! – prychnął drugi z Niemców. – Nie wiem, jak żeś wypatrzył najgrubszą
wierzbę w okolicy, ale takie twoje prawo. Patrz teraz, jak rąbie prawdziwy Aryjczyk!
Henryk poderwał się na równe nogi. Masakra mieszkańców wsi nie wypłoszyła go z kryjówki.
Wydarzenia przeklętej nocy kilka tygodni później, gdy niemiecki patrol odkrył we wsi ukrywających
się Żydów, również nie skłoniły go do pozostawienia rodzinnego domu.
Czterdziestolatek powtarzał sobie wciąż w myślach, że wojna nie jest jego sprawą, że trzeba ją
przeczekać i nie angażować się w piekło zewnętrznego świata. Wystarczy zbierać jedzenie, dbać, by
ubrania i koce były suche, być naprawdę cicho. Walka go nie dotyczyła. Był sam na świecie, bez
dzieci, rodziców, krewnych. Przed wojną obchodziła go jedynie stolarka, co więc miało się zmienić?
Przecież nieważne, kto wygra, i tak pewnie będą potrzebowali mebli i stołów. Bić się? Narażać życie?
Za co? W imię czego?
Śmiechy Niemców przesunęły się w głąb gospodarstwa. Henryk oczyma wyobraźni widział, jak
kierują się ku studni. Słyszał przechwałki jednego i szyderstwa drugiego. To nie mogła być prawda!
Założyli się, że zetną jego wierzbę? Ukochane drzewo zasadzone jeszcze przez pradziadka?
Jęknął głośno, gdy usłyszał pierwsze uderzenie siekiery w pień. Momentalnie chwycił się za
usta. Drugie uderzenie. Trzecie. Czwarte. Henryk za każdym razem krzyczał w dłonie. Kolejne
uderzenia niosły się echem. Śmiali się. Przekrzykiwali się w obcym, znienawidzonym języku
zwiastującym strach i śmierć.
Henryk dygotał. Po omacku doskoczył do ścianki. Wymacał uchwyty i odsunął barierę. Światło
sączące się do drugiej części piwnicy ukłuło go w oczy. Na zewnątrz śmiechy ucichły. Znów rąbali.
Wydostał się z piwnicy. Skulony przeszedł korytarzem na tył domu. Wyszedł na zewnątrz i na
kolanach tuż przy ścianie przesunął się do rogu budynku. Wyjrzał i omal nie krzyknął.
Pierwszy Niemiec, noszący mundur Wehrmachtu, siedział na brzegu studni, głośno odliczał
i klaskaniem dopingował kolegę. Drugi, rozebrany do pasa blondyn o imponującej muskulaturze,
machał miarowo siekierą, rąbiąc zapamiętale potężny pień starej wierzby. Witki podrygiwały przy
każdym uderzeniu, szeleszcząc cicho.
Nie myślał. Nie czekał. Wyrwał scyzoryk z kieszeni i rzucił się szaleńczym biegiem.
Siedzący na studni podskoczył wystraszony, gdy ktoś przebiegł obok niego.
– Walter, pass auf! – zdążył wrzasnąć.
Blondyn odwrócił się z szerokim, euforycznym uśmiechem. Ostrze wbiło się głęboko, po samą
rękojeść. Impet człowieka, który na niego wpadł, cisnął ich obu o pień drzewa. Niemiec wrzasnął
nieludzkim, cienkim głosem. Szarpnął się, odskoczył w bok, zatoczył i zaczął biec. Wył.
Henryk nawet za nim nie spojrzał. Opadł na kolana i drżącymi dłońmi zaczął głaskać szeroką,
rozrąbaną bruzdę na pniu wierzby. Dopiero gdy za plecami usłyszał krzyk, odwrócił się powoli.
Żołnierz przy studni wpatrywał się w niego, łapiąc za oparty obok karabin.
– Hände hoch! – ryknął.
Henryk zacisnął usta. Zorientował się, że nie trzyma już scyzoryka. Powiódł wzrokiem ku
swoim dłoniom. Prawa była cała we krwi zmieszanej teraz z żywicą. Podniósł oczy z powrotem na
Niemca i powoli zaczął unosić ręce.
Niemiec zawołał za słaniającym się na nogach towarzyszem. Gdy ujrzał, jak ten potyka się
i pada w wysoką trawę, wrzasnął przekleństwo i przycisnął karabin do ramienia. Henryk zamknął oczy,
zdążył jeszcze przełknąć ślinę.
Skulił się, gdy huknął strzał.
Oczekiwał bólu, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że nic nie czuje. Otworzył zaciśnięte powieki
i wprost przed sobą ujrzał zastygłą w krańcowym szoku twarz Niemca. Na środku jego klatki
piersiowej rosła ciemna plama. Lufa karabinu opadła, kolana ugięły się pod żołnierzem. Opadł
bezwładnie, uderzając ramieniem o brzeg studni.
– Spokój? – ktoś odezwał się za plecami oniemiałego Henryka.
– Tak. Dobrześ przymierzył, Michałku. A ten drugi szkop?
– Nie dycha. – Przy leżącym półnagim ciele Niemca wyrosła nagle ubrana w szary strój
sylwetka. – Patrzcie, kurka! Chłop jak dąb, a ten go załatwił scyzorykiem!
– Skąd żeś się, bracie, tu wziął? – Przed Henrykiem stanął młody mężczyzna. Pod pachą
trzymał dymiący jeszcze karabin, w zębach tańczył kłos trawy. – Polak?
– Tak, Polak – przytaknął szybko Henryk. – Co się stało?
Żujący trawę prychnął śmiechem i odwrócił się.
– Słyszycie go? Co się stało, pyta. Ano to się stało, żeśmy akurat w pobliżu byli, jak ci dwaj
nadjechali. Przyczailiśmy się i patrzymy. Namyślamy się, co robić. Aż tu nagle jak zza domu nie
wypadnie diabeł jakiś z nożem w ręku. W pełnym pędzie łubudu w tego dryblasa. No czegoś takiego to
żem jeszcze w tę wojenkę nie oglądał.
– Partyzanci – szepnął Henryk, wycierając nerwowo dłonie o spodnie.
– No ma się rozumieć. Mieszkasz w tej wsi? Jak się nazywasz?
– Henryk Kuchto.
– Kuchto? Twój ojciec aby się stolarką nie zajmował?
– Tak. Ja też.
– No tośmy się już, Henryku, spotkali w życiu. – Młodzian plunął kłosem w bok, podszedł
i niespodziewanie uściskał zesztywniałego mężczyznę. – Z ojcem jakieś osiemnaście roków temu
robiliście u nas, na trzeciej wsi przy kolei. Schody, dach, kawałek werandy. Pamiętasz?
– Tak, ale ciebie...
Chłopak roześmiał się.
– Bom jeszcze wtedy w kołysce leżał! Ojciec później latami powtarzał, jaka fachura robota ci
stolarze z Łapczanów, Kuchty.
Niski, brodaty mężczyzna w poobijanym hełmie podszedł do Henryka. Wyciągnął dłoń.
– Masz, chłopie. Twój nóż. Trzeba było nielichej odwagi na dwóch szkopów się z tym rzucić.
Ładnieś go dziabnął. Widziałem. Ale czemuś nie zaczął od tego przy studni?
Henryk zwiesił głowę i spojrzał przez ramię na rozłożyste drzewo za plecami. Zanim zdążył
odpowiedzieć, usłyszeli zbliżający się warkot silnika.
– Szlag trafi, jasna cholera! – zaklął młody. – Baśka, Tomasz! Łapcie tamtego i w krzaki z nim.
Edek i Henryk, pomóżcie mi z tym gołym.
– Ze mnie żaden żołnierz, ja wrócę do... – Henryk urwał pod stalowym spojrzeniem brodacza.
– Teraz tyś jeden z nas albo wkrótce trup jak ci tutaj – rzucił Edek, poprawiając hełm. – Nie
odpuszczą szkopy. Auta nie zdążyliśmy schować, zorientują się. Ruszaj się, panie stolarz!
Wydarzenia toczyły się w zawrotnym tempie. Gdyby nie krótkie, rzeczowe rozkazy, Henryk
poddałby się panice. Zaciągnęli zwłoki w pobliskie krzaki i ruszyli biegiem wzdłuż pól, przygięci przy
ziemi.
– Panienko, byle nie psy. Panienko, byle nie psy – szeptał któryś z partyzantów za plecami
Henryka, gdy daleko za nimi rozległy się głośne nawoływania po niemiecku.
Stolarz czuł, jak tchawica pali go żywym ogniem, tracił oddech, rozkołatane serce wyrywało się
z piersi, jakby chciało uciekać jeszcze szybciej. Potykał się kilka razy, lecz nie pozwalano mu się
zatrzymać. Dopiero gdy z łąki wpadli pomiędzy pierwsze drzewa, zwolnili nieco.
– Do rzeki i później w górę. Chyba ich jeszcze nie znaleźli, nasze szczęście. Pij, Kuchcik! –
Młodzian odpiął od pasa manierkę i podał zgiętemu wpół Henrykowi.
– A co tobie, Michałku, tak wesoło, co? Biedy my napytali i tyle. Trzeba było...
– Co, Edek, zostawiłbyś swojego?
– Żeż ty! – splunął brodacz, zgrzytnął zębami i ścisnął pięści. – Trzeba było samochód chować,
zamiast gawędzić, durniu!
– To jest Edek, Baśka, Tomasz. Mnie wołają Michał albo Młody. Resztę drużyny poznasz
niedługo.
Henryk ściskał podawane dłonie, od czasu do czasu rzucając ukradkowe spojrzenie w kierunku
odległej wsi. Woda skapywała mu z trzęsącej się brody. Podmuch wiatru rozkołysał korony brzóz
wkoło nich. Na ramiona i głowy posypały się pożółkłe liście. Jeden z partyzantów podniósł ich kilka
i zatknął do czapki.
– Zbiera się na tęgą ulewę, chwała Bogu. Zmyje nasze tropy. Odpoczęli? No to dalej. Tomasz,
prowadź, ja zagadam z Kuchcikiem.
Świat Henryka w ciągu niecałej godziny wywrócił się do góry nogami. Maszerując przez coraz
gęstszy las, rozmawiając ściszonym głosem z Michałem, Edkiem i resztą partyzanckiego patrolu, nawet
nie podejrzewał, że minie niemal rok, zanim znowu dane mu będzie ujrzeć zabudowania jego
gospodarstwa i ukochaną wierzbę.
Codzienne życie partyzanckiego oddziału składało się z rutyny marszów, kąpieli w lodowatej
wodzie, głodu i zmęczenia. Henryk przeszedł ćwiczeniową kwarantannę, nauczył się obsługi broni.
Szybko okazało się, że trzy dekady stolarki wpłynęły zbawiennie na jego umiejętności manualne,
w całej drużynie nie było bowiem pewniejszej pary rąk do naprawy karabinów, pistoletów, konserwacji
i reperowania wszelkiego sprzętu.
Nikt nie wymagał od niego uczestniczenia w walkach i to dla Henryka było prawdziwym
błogosławieństwem. W częstych koszmarach przeżywał to, co zdarzyło się w jego gospodarstwie.
Budził się i niemal od razu podrywał dłonie do twarzy, starając się w ciemności dostrzec, czy są
ubrudzone krwią.
Zima na szczęście była dość łagodna. Spędzali ją rozproszeni w mniejszych grupkach,
poukrywani w izbach lub przypadkowych gospodarstwach. Grzejąc się przy zaimprowizowanych
paleniskach, tłamsząc się w niewielkiej przestrzeni, cierpieli wspólnie głód, znosili smród niemytych
ciał i złorzeczyli na pchły, wszy i pluskwy niedające spać.
Pewnego wiosennego wieczora, akurat gdy Henryk zajęty był naprawą karabinu, podszedł do
niego Michał.
– Za kilka dni planujemy dużą akcję i potrzebni będą wszyscy. Wiem, że wcześniej nie
walczyłeś i może tym razem Bóg pozwoli, żebyś nie musiał, ale tak czy siak, iść trzeba.
Henryk nie przespał od tamtej pory więcej niż dwóch godzin. Gdy nadszedł czas, trząsł się jak
osika, leżąc w rowie przy drodze. Ściskał szczęki z całych sił, bo zdawało mu się, że dzwonienie zębów
słychać aż z asfaltu. Zasadzkę urządzili przy wjeździe do miasteczka. Uprzedzili wcześniej
mieszkańców, toteż tego ranka główna ulica była zupełnie opuszczona. Transport miał być słabo
chroniony, trzeba go było odbić, nie pozostawiając nikogo z Niemców przy życiu.
Wszystko poszło nie tak. Strzały rozległy się o wiele za wcześnie. Hitlerowców było o wiele
więcej. Huk wystrzałów, eksplozje granatów i krzyki zlały się w apokaliptyczną kakofonię. Henryk
przyciskał do piersi karabin, kulił się, powtarzając w kółko zaledwie pierwsze słowa modlitwy.
– Ojcze nasz, Ojcze nasz, Ojcze nasz.
Kanonada nieco zelżała i w końcu przemógł się, by wyjrzeć z rowu. Na drodze leżały ciała.
Jedna z ciężarówek z urwanym kołem i płonącą plandeką tarasowała przejazd. Ukryci za drugim
wojskowym samochodem niemieccy żołnierze ostrzeliwali się sporadycznie z pochowanymi za
budynkami partyzantami. Henryk mógłby strzelić im niemal w plecy, ale ręce nie chciały go słuchać.
Spostrzegł młodego Niemca, który na czworakach zbliżył się do krańca ciężarówki. Dzieciak wyczekał
moment, poderwał się i rzucił w boczną uliczkę. Kilka kul świsnęło po asfalcie pod jego nogami, ale
udało mu się dopaść muru bezpiecznie. Popędził dalej w głąb miasteczka, szara czapka zleciała mu
z głowy, gdy potknął się na bruku. Uciekał.
Henryk wiedział, że inni nie będą w stanie go gonić. Wahał się chwilę. Niemcy nawet nie
zauważyli, gdy przebiegł przez drogę kilkadziesiąt metrów za ich plecami i pognał za chłopakiem.
Dopadł go w zaułku. Tamten nawet nie wiedział, że jest ścigany. Dopiero gdy niemal wpadł na mur
i odwrócił się na pięcie, zobaczył tarasującego mu drogę Polaka. Poderwał trzymany pistolet
i wycelował w Henryka.
– Rzuć broń! – krzyknął Henryk łamanym niemieckim.
– Ty rzuć! Cofnij się! – wrzasnął żołnierz.
Chwilę patrzyli sobie w oczy. Henryk dostrzegł w spojrzeniu Niemca blask desperacji,
przerażenia, świadomość osaczenia i zaszczucia.
– Poddaj się, proszę, nie chcę... – przemówił znów Henryk.
Huknął pierwszy strzał, drugi, trzeci, czwarty. Niemiec naciskał spust pistoletu aż do
wyczerpania magazynka.
Henryk czuł kolejno każde z potężnych uderzeń pocisków. Zdało mu się, jakby ktoś z całej siły
kopał go w piersi i brzuch. Cofnął się i usiadł ciężko. Spojrzał w dół, na swój porozdzierany kulami
mundur, ale nie dostrzegł nigdzie czerwieni krwi. Nie było bólu. Oddychał urywanie, ale swobodnie.
Młody Niemiec wytrzeszczył oczy i wyszeptał coś pod nosem. Zaczął targać za pasek,
dobywając zapasowy magazynek. Dopiero gdy przeładował broń, Henryk poderwał niemrawo swój
karabin i ścisnął spust.
Pocisk przeszył szyję młodziana, rozpylając za jego głową szeroką aureolę krwi. Niemiec
cofnął się o krok. Upuścił pistolet i podniósł dłonie do gardła. Drapał nimi, starając się zacisnąć
buchającą krwią wyrwę. Chciał krzyknąć, ale z ust bryzgnął mu jedynie karmazynowy potok.
Henryk kwilił, oglądając agonię. Cały świat skurczył się do wykręconej spazmatycznie twarzy
młodzieńca i śliskich od gęstej czerwieni palców, wciąż drapiących przy nieistniejącej już grdyce.
– Dostał cię?! Dostał cię?! – ktoś krzyczał przy nim, rozdzierał mu mundur i koszulę. Czyjeś
lodowate ręce pojechały po jego nagim torsie. Szorstki dotyk przywrócił go do rzeczywistości.
Spojrzał w twarz Michała. Przyjaciel, blady jak wapienna ściana, szukał drżącymi dłońmi ran.
– Dzięki, Chryste, Chryste! – Henryk poczuł, jak partyzant łapie go za głowę i tuli do siebie. –
Tutaj, chłopaki! Jest Kuchcik! Cały, cały! Dorwałeś go, Heńku, dorwałeś go – powtarzał w kółko,
kołysząc się.
Stracili sześciu ludzi, mimo to akcję uznano za wielki sukces. Przechwycony ładunek okazał się
o wiele cenniejszy, niż zakładano.
Henryk siedział przy ognisku, gapiąc się w płomienie. Kilkukrotnie przynoszono mu blaszane
kubki z napitkiem, podtykano słoninę i chleb. Nie chciał jeść. Na zaczepki i zaproszenia reagował
jedynie ledwie dostrzegalnym uśmiechem i machnięciem ręki.
– To był twój pierwszy, co? – Michał usiadł obok niego z kubkiem w ręku. – Znaczy się oprócz
tego szwaba u ciebie na podwórku. Ale tam było inaczej, nie? Wiem, wiem, jak to jest. Przejdzie ci.
Przypomnij sobie, po co to robimy. Przypomnij, za co ta walka, i będzie lżej.
– A za co niby, Michałku? – wycedził zza zaciśniętych zębów Henryk. – Za wolność, za
ojczyznę? Za flagę? Honor?
Przyjaciel spochmurniał, łyknął z kubka i chwilę również patrzył w ogień.
– Piękne to, co nie? – zaczął nagle. – Za Boga, honor, ojczyznę. Ale to nie ja. Ja to robię za
Zbyszka. Za mojego Zbyszka. Za każdym razem, gdy celuję do szkopa, przypominam sobie jego twarz
i ten jego szczerbaty uśmiech. Szlag by to wszystko.
Michał cisnął zawartością kubka w ognisko. Buchnął niebieskawy płomień. Kilku z tańczących
mężczyzn roześmiało się. Akordeon zagrał ciut głośniej.
Henryk po kilku tygodniach dowiedział się, kim był Zbyszek. Edek zapytany o to po jednej
z akcji opowiedział historię dwóch młodzieńców, którzy niemal w całej partyzantce słynęli
z brawurowej, szaleńczej odwagi i więzi, która ich łączyła. Mówili, że to zażyła przyjaźń i braterstwo
broni. Część chłopaków chyba jednak wiedziała, że było to coś więcej, ale i tak akceptowała
towarzyszy bez mrugnięcia okiem.
Zbyszka zabił granat. W jednej chwili biegł przez polną drogę, ostrzeliwując serią przewrócony
samochód, by za moment po prostu zniknąć w gejzerze ognia i ziemi, który eksplodował pod nim.
Michał na pogrzebie stał jak posąg i nie uronił ani jednej łzy. Przełykał tylko co chwila ślinę, patrząc,
jak zawinięte w materiał szczątki zasypuje czarna ziemia.
Henryk tej nocy spędził niemal godzinę rozebrany do majtek, ze świecą w dłoni oglądając się
w kawałku wypolerowanej blachy. Szukał na swoim ciele choćby najmniejszego śladu ran. Wciąż
świeżo pamiętał potężne, obezwładniające i odbierające dech uderzenia kul. Mimo to nie miał na sobie
nawet zadrapania.
Brał udział w kilku następnych akcjach. W ferworze strzelanin i walki kilkukrotnie czuł, jak
pociski uderzają w jego ciało. Seria po nogach. Strzał w brzuch, ramię. Za każdym razem oprócz
zniszczonej odzieży nie było żadnego śladu zranienia.
Pewnego dnia zorganizowali zasadzkę. Kilku Niemców wyrwało się i zdołało dotrzeć do ściany
drzew. Partyzanci rzucili się w pogoń przez las. Henryk kilkukrotnie strzelał do uciekiniera, ale nie
trafił. Dorwał go w końcu po szaleńczej pogoni pośród młodych drzew. Skoczył na plecy uciekającego
i obaj runęli w krzaki. Henryk wylądował dość niefortunnie, szybko zorientował się, że wypuścił z rąk
karabin. Niemiec zwalił się na niego, krzycząc i okładając go pięściami. Przetoczyli się kilka razy,
w końcu Polakowi udało się schwycić przeciwnika za gardło. Zacisnął dłonie z całych sił. Niemiec
charczał i starał się wyrwać. Po kilku sekundach Henryk poczuł miarowe uderzenia w bok. Spojrzał
i zobaczył, jak bagnet w ręku Niemca raz po raz zagłębia się w jego brzuch. Nie czuł bólu, więc nie
zwolnił uścisku i po kilku chwilach hitlerowiec zwiotczał.
Polak, dysząc, klęknął obok. Zerwał z siebie mundur i koszulę. Powiódł dłońmi po gładkiej,
nienaruszonej skórze w miejscu, gdzie uderzało ostrze. Zaśmiał się histerycznie, po czym skrył twarz
w dłoniach i zaczął płakać.
Decyzję o opowiedzeniu wszystkiego Michałowi i Edkowi podjął tego wieczora. Przyjaciele
okazali się jednak upojeni nie tylko zwycięstwem, wciąż żartowali, śmiali się i śpiewali. Nie chcieli go
słuchać. Wściekły odszedł kilkadziesiąt metrów w ciemny las i aż do północy leżał, gapiąc się
w gwiazdy prześwitujące pomiędzy gałęziami.
– A ty wiesz, kochanieńki, że my wrócili w twoje strony? – spytał Edek, opierając się nagle
o pień drzewa. – Pół godzinki marszu i Łapczany! Twoja wioska. Pewnie niemieckie gnoje już ją
spalili, ale może jutro by my zerknęli we trzech, co? Wracasz na zabawę? Chłopaki pytają o ciebie. No
chodź. Nie?
Henryka zbudził krótki, urwany krzyk, a zaraz po nim rozpętało się istne piekło. Łoskot kilku
eksplozji ogłuszył go, sprawiając, że świat wkoło zawirował. Fragmenty gałęzi, liście i kamienie
spadały wkoło. Dym i pył oślepiały. Odgłosy serii karabinów maszynowych zlały się w ogłuszający
ryk. Udało mu się ustać na nogach dopiero za trzecią próbą. Zataczając się, pobiegł w stronę obozu.
Zobaczył, jak przyjaciele giną rozrywani pociskami sypiącymi się ze wszystkich stron.
Niektórym udawało się sięgnąć po broń i odpowiadali sporadycznym ogniem, ale wkrótce i oni padali
martwi.
Henryk wyglądał zza rozłożystego dębu, nie mogąc uwierzyć w to, co rozgrywało się przed
jego oczyma. Chciał biec do towarzyszy, ale jego nogi zdawały się zrośnięte z korzeniami potężnego
drzewa. Wszystko ucichło nagle. Ponad przebrzmiewającym jeszcze echem kanonady poniosły się
rozkazy rzucane po niemiecku.
Oddział komandosów Wehrmachtu, ściągnięty w celu rozprawienia się z coraz bardziej
dokuczliwymi polskimi partyzantami, kończył właśnie swą misję. Namierzyli obóz Polaków
i zaatakowali tuż przed świtem. Henryk widział, jak schodzą się ku leżącym ciałom, jak strzelają
w głowy tych, którzy jeszcze się poruszali.
Coś twardego stuknęło go w potylicę. Odwrócił głowę. Odziany w maskujący ubiór komandos
stał przed nim. Lufa jego karabinu spoczęła dokładnie pośrodku czoła Henryka. Oczy Niemca patrzyły
z chłodną precyzją, gdy naciskał spust.
Henryka ogarnęła ciemność.
Drgnął, zbudził się i zaczerpnął powietrza potężnym haustem. Zamrugał oczyma, powoli
odwrócił głowę. Leżał na brzuchu pośród dębowych liści. Las milczał wkoło niego. Dźwignął się na
kolana, rozejrzał. Pamięć powróciła znienacka, odbierając mu oddech. Dłonią pociągnął po czole.
Dokładnie pośrodku poczuł pod palcami szorstkie w dotyku nieznaczne wgłębienie.
Pośrodku obozu dymiła, dogasając, sterta spalonej broni i zwęglonego, bezużytecznego
ekwipunku. Hitlerowcy pozostawili zwłoki partyzantów tak, jak leżały. Henryk snuł się między nimi,
powłócząc nogami. Całe jego ciało zdawało się znieczulone, niemal zdrętwiałe. Rozpoznawał
najbliższych przyjaciół. Michał, Tomasz, Baśka, Lolek. Edek leżał bez części głowy, a jednak wciąż
ściskał w dłoni zgruchotany pistolet. Zginęli wszyscy. A jednak on wciąż żył.
Stanął na skraju lasu, w miejscu, gdzie brzozowy zagajnik przechodził w rozległe łąki. Osłonił
dłonią oczy i rozejrzał się po okolicy. Podniósł brwi, gdy jego wzrok natrafił na znajome tereny
i sylwetki zabudowań w oddali. Chciał biec, ale udało mu się zmusić nogi jedynie do niemrawego
truchtu. Dyszał głośno, przedzierając się przez zarośniętą łąkę sąsiadującą z jego gospodarstwem.
W końcu wypadł na polną dróżkę i powlókł się w stronę zabudowań. Utkwił wzrok w jednym jedynym
miejscu. Mimo że kilkukrotnie upadał i podnosił się, wciąż nie tracił go z oczu.
Przeszedł obok studni i kilka kroków dalej zatrzymał się.
Potężna wierzba trwała wciąż na swym miejscu. Prastare drzewo zdawało się pokurczone,
bezlistne witki zwisały nieruchomo. Poszarzała, chropowata kora odchodziła w wielu miejscach,
odsłaniając wyschnięte, martwe wnętrze. Henryk powiódł drżącą dłonią po powierzchni wierzby. Na
wysokości swojej klatki piersiowej znalazł w korze drzewa kilka ziejących, wyrwanych dziur.
– Boże przenajświętszy – szepnął, sięgając drugą dłonią pod koszulę i dotykając swych piersi.
Podobne ślady na drzewie odnalazł niżej, na wysokości swych ud, tam gdzie wciąż jeszcze
dobrze pamiętał uderzającą serię kul. Z boku pnia namacał kilkanaście głębokich sztychów.
Dokładnie na wprost jego czoła biegła głęboka szczelina. Wierzba rozpękła się w tym miejscu
na wylot. Niebieskie niebo przezierało z drugiej strony.
Henryk dotknął palcami matowych strużek zaschniętej żywicy, która kiedyś musiała płynąć
obficie w dół pnia, gdy w drewnie pojawiały się uszkodzenia.
– Moje rany... – załkał niemal bezgłośnie.
Poczuł na twarzy gorąco. Łzy, których nie uronił w lesie nad ciałami wymordowanych
przyjaciół, teraz popłynęły ciurkiem. Rozpłakał się, opadając na kolana u stóp uschniętego, martwego
drzewa.
***
Polonez zatrzymał się na podjeździe drewnianego domu. Ze środku niemal od razu wypadły
dwie dziewczynki i z głośnym śmiechem zaczęły gonić się po podwórku.
Do siedzącego na werandzie starca podeszli jego syn i synowa.
– No i jesteśmy. Jak się masz, tato?
– Żyję sobie – uśmiechnął się osiemdziesięcioletni Henryk Kuchto. – Ależ te dzieciaki rosną
szybko.
– No, Mariolka ma już sześć lat, Ania niedługo kończy cztery.
– Chodziło mi bardziej o ciebie, nie o moje ukochane wnuczki. Zdaje się, że jeszcze kilka dni
temu odprowadzaliśmy cię do szkoły. A teraz? Autem jeździsz, masz swoją rodzinę, pewnie już nawet
piwo pijesz!
Mężczyźni uścisnęli się mocno.
Gdy słońce schyliło się nad horyzontem, obaj usiedli z powrotem na werandzie, dzierżąc
butelki.
– Wiesz, tato, nigdy nie opowiadałeś mi za dużo o sobie, a ja... Piszesz jakieś pamiętniki
chociaż? Lata lecą i wiesz… Z wiekiem chyba coraz bardziej łaknie się historii swych korzeni. Co nie?
Starzec zamyślił się, pociągnął łyk i zapatrzył się w dal.
– No to pytaj, co tam chcesz wiedzieć.
– Nigdy nie opowiadałeś, jak się poznaliście z mamą. Wiem, że pochodziła ze wsi obok, a ty
walczyłeś w partyzantce? To tak się spotkaliście? Niemcy napadli Polskę i... Może jednak nie
powinienem o to pytać.
– Większość wojny spędziłem, ukrywając się przed światem w piwnicy tego właśnie domu –
uśmiechnął się smutno starzec.
– No ale później przystąpiłeś przecież do partyzantów i walczyłeś. Podobno tam, w lesie,
niedaleko jest cmentarz wojskowy nawet. Wuj Staszek opowiada ciągle, że wszyscy z tych wsi bili się
za wolność i ojczyznę.
– Ja nie.
– Jak to nie? To za co niby?
Starzec nieznacznym ruchem głowy wskazał kształt potężnej wierzby, odcinający się na tle
płonącego zachodem słońca nieba. Syn wytrzeszczył oczy, przypominając sobie opowieści ojca
z dzieciństwa i niemal nabożny kult, jakim od zawsze obdarzał prastare drzewo.
– Poszedłeś się bić... za wierzbę?!
Starzec nie odpowiedział. Wodził wzrokiem za dwójką swych wnuczek biegających z mamą po
łące za wierzbą. Najmłodsza wirowała w piruetach, śmiejąc się i wyciągając ręce do wznoszącego się
latawca.

Podobne dokumenty