PRUDENCJA Kiedyś miałam przyjaciółkę. Pewnego, upalnego

Transkrypt

PRUDENCJA Kiedyś miałam przyjaciółkę. Pewnego, upalnego
PRUDENCJA
Kiedyś miałam przyjaciółkę. Pewnego, upalnego letniego dnia w tajemnicy
pognałyśmy nad rzekę. Rozebrałyśmy się i poszłyśmy się kąpać. Obydwie ... z tej
nagości. Wciąż wydawało mi się, że węgorz wślizgnie mi się między nogi. Nie
wypływałam na głęboką wodę, bo i nie umiałam pływać. Astra również nie była dobrą
pływaczką, ale odważnie nurkowała pod wodę i jakoś wciąż udawało się jej dopłynąć
do brzegu. Nie płyń! Utopisz się! krzyczałam z mulistej mielizny. Nie bój się – temu
komu przeznaczone jest zginąć inaczej, nie utonie. Komu przeznaczone jest zginąć
inaczej? No, nam dwóm w ogóle nie jest przeznaczone zginąć ani umrzeć. My dwie może ja? - jesteśmy jeszcze święcie przekonane o naszej nieśmiertelności.
Wszystko wokół może skruszeć, wyparować, zniknąć, tylko nie my. Ile to miałyśmy
wtedy lat? Ja - dziesięć. - Astra - jedenaście, ale ona była o całą głowę wyższa ode
mnie, bo najwspanialszy chłopak z podwórka pisywał do niej listy miłosne. Listy: „ B.
mi się p.“; „K.C., a ty?“; Astra, utopisz się. Nie utopię się, komu przeznaczone...
Potem leżałyśmy na trawie. Zupełnie jak dorosłe. Patrzyłyśmy w niebo i
rozmawiałyśmy. Wyobraź sobie, mówi Astra, że to jest twój ostatni dzień. No i
wybuchałam głośnym śmiechem. Nie mogłam się powstrzymać. Ostatni dzień, a idź
ty... No - mówię po złapaniu oddechu - ty jak już coś wymyślisz. Gdzie podzieje się ta
potęga nieba ze wszystkimi chmurami i wieżami kościołów? Gdzie podzieją się
drzewa i zakola rzeki?; i wszystkie te ryby, i kamienie na dnie, ach, to wszystko,
gdzie to się podzieje? Zostanie dla innych, mówiła Astra i wstawała. A idź... - mówię.
Wiem, że będzie tak, jak ona mówi, ale nie wierzę. Coś tu jest nie tak. Jakiś błąd albo
nieprawda. A idź... - mówię i macham ręką. Nie chcę o tym myśleć. Lepiej jak
zapomnisz. Nagle schylam się i głaszczę trawę. Tak, tym razem naprawdę,
pamiętam, schyliłam się i pogłaskałam trawę. Nigdy więcej nie głaskałam trawy.
Nawet, gdybym chciała, to nie pogłaskałabym jej w ten sposób. Powiedzmy włosów
dziecka albo babci, skrzydła ptaka czy wiatr. Chodźmy, popędzała Astra, pośpieszmy
się. Ale po co mamy sie spieszyć, nie zrozumiałam, mama, myślisz, pogniewa się?
Szybciej, szybciej, zakłada na mokre ciało sukienkę, która lepiła się do drżących
ramion i do rosnących już piersi, a wokół brzucha i ud całkiem się zaplątała. Szybciej.
Szybciej. Wygląda na to, że coś Astrę gna. Chwyciła buty i na bosaka pobiegła ku
górze. A na mojej ręce usiadł motyl. Na nadgarstku. Takai aksamitny – cały czarny z
żółtawymi paskami. Zapatrzyłam się na czułki. Nie pobiegłam za koleżanką. Nagle
motyl zadrżał. A może to ja? Może niebo i rzeka? Wszysto nagle zastygło. Pisk opon.
Z jazgotem próbowała się zatrzymać. Ogromna cysterna. Moja koleżanka poleciała
do góry. Jakby i ona była motylem. Przez chwilę pomyślałam, że udało jej się unieść,
że pokonała siłę przyciągania ziemskiego, wysoko zafurkotała sukienka w czarne
jabłuszka.
Cała skurczyła się. Zaplątała. Ale została. Dla mnie i dla innych. Później, dużo
później, kiedy zrozumiałam, że wszystko jest tak, jak było, tylko Astry już nie ma,
wszystko zaczęło mi się wydawać beznadziejnie głupie. Na co komu to wszystko?
Wszystkie te tabelki, regułki, zadania i rozwiązania, miłości, narodziny, oceny, listy
pochwalne, ordery i bogactwo... Wtedy to wszystko i mnie roztrzaskało by się na
drzazgi, gdyby nie jeden czarny motylek, który usiadł mi na nadgarstku i poruszał
czułkami. Nie chciało mi się myć, czesać się, ech, nie chciało mi się, byłam jak w
kokonie, z którego nie mogłam się wydostać. Fleja, ganiła mama. A niech tam. Ale
pewnego zimowego dnia chłopak z sąsiedztwa dał mi lizak. Sam oddał, nie musiałam
go wyrywać. Stał i patrzył, jak jem lizak. Głuptasek. Tego dnia, pamiętam,
wymyśliłam sobie nowe imię – Prudencija. Stasię obróciłam w proch, żeby śmierć jej
nie znalazła. Przyjdzie szukać Stasi - nie wiadomo, w jaki sposób przybędzie, czy
jako cysterna, czy jakoś inaczej, nieważne - Stasi nie ma. Jest tylko jakaś Prudzia,
nigdzie nie zarejestrowana. Prudzia, dla której pozostało wszystko: niebo i trawa,
tabliczka mnożenia i tablica Mendelejewa, zatrzęsienie regułek i mnóstwo tego,
czego jeszcze nie wymyślono, nie przepowiedziano, nie wynaleziono. Świat
przytłoczony przedmiotami, zjawiskami, uczuciami. On nie rozsypie się nigdy.
Ania Szymanska