Myśli, których nie słyszę Zuzanna Jakś Kropla. Łza. Deszcz. Płacz

Transkrypt

Myśli, których nie słyszę Zuzanna Jakś Kropla. Łza. Deszcz. Płacz
Myśli, których nie słyszę
Zuzanna Jakś
Kropla. Łza. Deszcz. Płacz. Najpierw jedna, zaraz po niej następna,
spadają kolejno, by potem spłynąć po szklanych policzkach szyby.
Namnażają się, bębnią jak końskie kopyta po soczystej trawie, wilgotnej od
świeżej rosy poranka. Ta pierwsza goni następną. Dogania, połyka.
W słuchawkach rozbrzmiewają skrzypce, dołączają flażolety. Grzywy
rumaków mierzwią się w pędzie galopu...
⁃ Halo, Klementyna? Słuchasz mnie?
I nagle magia znika, ucieka, gubi się gdzieś w zgiełku, między wieżowcami
Warszawy.
Podnoszę powieki, niedbale odgarniam kosmyk kasztanowych
włosów i potwierdzam ruchem głowy.
⁃ Pamiętasz o zmianie spotkania? Przydzielili cię do innej grupy, nie chcesz
współpracować... – gdzieś między piskami opon, dźwiękiem klaksonów,
a Marzeniem Schumanna, niosą się słowa.
Flegmatyczne mruknięcie wydobywa się z moich ust. Przenoszę
tkwiący w melancholii wzrok, z perfekcyjnie pociągniętych karmazynem ust
mojej matki na mijające nas kolejno wysokie biurowce w centrum stolicy.
Kolejna kropelka, kropla, strumień, rzeka, kałuża. Morze łez.
Bełkot, grupa ludzi. Bezsensowny, kompletnie nie interesujący mnie
potok słów przelatuje tuż obok moich uszu. Wychwytuję pojedyncze
słowa, nazwiska, te łatwiejsze staram się zapamiętywać, lecz przychodzi
to z oporem. Dziewczyna koło mnie opada na krzesło z głębokim
szlochem. Pary wszystkich oczu zwrócone są w jej stronę. Ktoś podaje
paczkę chusteczek, blondynka łapie jedną w chude, kościste palce
i przykłada do twarzy, by następnie wydać z siebie dźwięk, godny co
najmniej słonia i na koniec ckliwie podziękować za wysłuchanie. Cisza.
Rozumiem, że chyba teraz przypadła moja kolej. Wstaję.
⁃ Nazywam się Klementyna Rendaj, półtora roku temu moja próba
odejścia z tego świata
zakończyła się niepowodzeniem, dlatego znajduję się w tym miejscu.
Siadam. Zero niepotrzebnych uczuć, zero słabości. Nikt nie wydaje z siebie
najmniejszego dźwięku, tym bardziej słowa. Przesuwam wzrokiem po całej
sali, krzesło po krześle, oczy po oczach, nie da się ich rozróżnić, w każdych
te same emocje, ta sama przeźroczystość. Dziewczyna o krótkich,
rdzawych kędziorach, apatycznie wpatruje się w podłogę, chłopak obok
niej w kujonkach na nosie nerwowo przebiera rękoma, tleniona piękność
z niezrozumiałym dla mnie zainteresowaniem ogląda swoje włosy,
a siedząca koło niej wystraszona trzynastolatka, wydaje się być życiowym
popychadłem. Wraz z wybiciem godziny 17.00 kończą się te, jakże
„przydatne” mi zajęcia.
Idę szeroką ulicą. Stopa, za stopą. Uderzenia ciężkiego buta wybijają
rytm piosenki. Przyśpieszam... W pewnym momencie chude nogi plączą się
i z hukiem uderzam w ziemię. Przeklinam pod nosem i dyskretnie
rozglądam się na boki, by ocenić swoją sytuację. W pobliżu znajdują się
tylko dwie starsze kobiety i kilka dzieciaków, miasto sprawia wrażenie
opustoszałego. Próbuję się podnieść, robiąc to chociaż z namiastką gracji.
Dopiero w tym momencie zdaję sobie sprawę z tego, że leżę w brudnej
kałuży. Świetnie. Wstaję i próbuję strzepnąć ze spodni ciemne zacieki.
Kończy się to niepowodzeniem, co wprawia mnie w jeszcze większe
zdenerwowanie. Związuję długie loki, a na głowę zarzucam czarny kaptur.
Z moich ust wydobywa się niezadowolone westchnięcie. Skręcam za róg,
patrząc na perfekcyjnie wymyte szyby lokali i kieruję się w stronę
najbliższego przystanku autobusowego. Wsiadam do pierwszego
autobusu, który nadjeżdża po niecałej minucie oczekiwania. Opieram się
o poręcz i jeszcze mocniej naciągam kruczy kaptur na czoło, próbując
zakryć się nim całkowicie. Zaglądam do dużej torby i przewracam całą jej
zawartość, z zacięciem przerzucając stertę papierów, notatek i luźno
rozrzucone wafle ryżowe, pomieszane z miętówkami w zielonych
papierkach. Wreszcie dokopuję się do czarnego, szerokiego szala, którym
owijam szyję i większą część twarzy, pozostawiając na widoku tylko
ołowiane z domieszką błękitu oczy. Jesień to jedna z najgorszych pór roku,
dokładnie tak jak zima. Nienawidzę tysiąca warstw, wełnianych czapek,
grubych kurtek. Dlatego właśnie, dla zasady, marznę w wysłużonej już
z lekka, skórzanej ramonesce, która zdecydowanie bardziej pasuje na
„zimniejsze” letnie wieczory, niż zimne jesienne dni. Wyglądam przez
okno, deszcz, który przestał padać na jakąś godzinę, znów rozpoczął swoją
zmianę. Szara Warszawa powoli rozmywała się za niedomytymi szybami.
Autobus zmierza w nieznanym mi kierunku, w dal, w nowy świat, może
też nowe nadzieje. Opuszczam serce miasta i kieruję się w stronę drugiej
części Warszawy. STARA PRAGA, Park Praski. Drzwi się otwierają, chwilę
jeszcze stoję niezdecydowana, bezmyślnie patrząc w dal i chłonąc
muskające moją twarz mroźne podmuchy wiatru. Impulsywnie wychodzę
wraz z tłumem na zewnątrz. Od razu rzeczywistość wymierza mi szorstki
policzek i pcha w przód. Nie mam najmniejszego pomysłu, gdzie iść,
rzadko bywam w tej części miasta. Obieram kurs nad Wisłę, chcę pobyć
sama. Wpierw podążam przez skupisko wysokich budynków i w bardzo
szybkim tempie docieram nad wodę. Przedzieram się przez gęstwinę
wysuszonych roślin, poplątanych gałęzi. Towarzyszy mi jakieś dziwne
uczucie, porównywalne do sennego majaku. Droga przez piętra zarośli
wydaje się być obłędnie męcząca. Nogawką zahaczam o jedną
z wystających, ostrych gałęzi, która niczym metalowy szpikulec wbija się
w materiał. Ze złości szarpię z całej siły, powodując tym samym
powstanie kunsztownej dziury tuż pod kolanem. Wreszcie idę po piasku,
uwielbiam to uczucie, kiedy miękka powierzchnia zapada się pod ciężarem
stóp. Siadam na środku pustkowia, wsłuchuję się w szum wody, ciche
pohukiwanie wiatru. Jestem zupełnie sama ze swoimi myślami,
problemami i odrobiną marzeń, skrytą za mocnym makijażem. Sięgam do
torby i wygrzebuję gruby zeszyt, na jego okładce znajduje się masa
przeróżnych rysunków, cytatów i złotych myśli. Otwieram na nowej czystej
stronie i zabieram się do komponowania kolejnego, bezsensownego
elaboratu. Litera, dwie, słowo, zdanie, wers, zwrotka. Strona, zaraz po niej
następna i kolejna. Kiedy tak siedzę, nie przejmuję się niczym, czuję się
zupełnie wolna, niezależna i jakaś taka lekka, jakkolwiek dziwnie to brzmi,
zaczynam lubić to miejsce usytuowane pośrodku niczego. Nagle
uświadamiam sobie, że minęło dużo czasu, zbyt dużo. Słońce zaczęło
chować się za wysokimi wieżowcami, w domach powoli zapalają się
światła, a w jednym z nich, gdzieś w Śródmieściu, zdenerwowana kobieta
krząta się po salonie i ze zniecierpliwieniem nerwowo poprawia perfekcyjny
makijaż. Nie wiedzieć czemu, nie mam zamiaru wracać, jest mi wspaniale
nie czuć nic. Nagle nachodzi mnie ochota, zmoczenia się w nieskazitelnej
tafli. Wstaję ociężale i powoli zmierzam w stronę pomarańczowej, jak
niebo podczas zachodu słońca, wody. Krok za krokiem, zmierzam w stronę
Wisły, choć zdaje się ona być przerażająco głęboka. O krok za dużo.
Woda jest swego rodzaju wyzwoleniem, obmyciem z grzechów,
grzechów losu, jakimi są problemy. To wyzwolenie przynosi mi lekkość,
wolność, jaką dysponują ptaki. Jestem ptakiem, lekkim i tak szczęśliwym.
Wiersz o wyzwoleniu, zwany listem pożegnalnym został na dachu
siedmiopiętrowego bloku, a ja frunę w rytm Nocturna Chopina ku
wolności...