Dwa dni po nieszczęsnej „spowiedzi” Galla do drzwi - Zysk i S-ka
Transkrypt
Dwa dni po nieszczęsnej „spowiedzi” Galla do drzwi - Zysk i S-ka
19 Dwa dni po nieszczęsnej „spowiedzi” Galla do drzwi Konopiuka zapukał znów Heinz. Mateusz był przekonany, że przyszedł umówić „egzamin poprawkowy”, ale gdy olbrzym kiwnął znacząco głową, już wiedział. Josef Gall zmarł poprzedniego dnia wieczorem. Lekarz stwierdził niewydolność serca. Zaraz po wyjściu Mateusza Gall nakazał synowi spalić zdjęcie z Hitlerem. Następnego dnia czuł się gorzej, cały dzień właściwie spał, ale syn nie widział w tym nic dziwnego. Z jego relacji wynikało, że ojciec nie zdradził mu szczegółów „spowiedzi”. Heinz był szczęśliwy, że udało mu się dopomóc ojcu wygładzić życie. Przyniósł kopertę z pieniędzmi za jego niezapłacony podatek kościelny. Konopiuk próbował oczywiście protestować, ale daremnie. — To jest wola ojca. Może ksiądz te pieniądze wrzucić jemu do trumny, bo ja ich nie wezmę. Z nieba lał się żar. Orszak pogrzebowy ruszył za potężną jasną trumną. Konopiuk postanowił nie przemawiać nad grobem, co zwykle czynił, i słowo ograniczyć do liturgicznej formuły, ale nie było to spowodowane upałem. Nie miał też na to żadnego wpływu fakt, że nie był pewien, czy Josef Gall nie dopomógł sobie zejść 101 z tego świata. Samobójstwo nie byłoby żadną przeszkodą. Po prostu nie wiedział, co powiedzieć. Nie zamierzał siebie obwiniać, ale świadomość, że przegrał tę rozmowę z Gallem, znów na niego natarła. Nie potrafił pokierować jego wyznaniami. Okazał się marnym przewodnikiem duchowym. Choć może to i dobrze. W tej niedojrzałej wiwisekcji byłego esesmana kryła się prawda o nim. Był sobą do końca. Groser poszedł — to znaczy dał się zawieźć na pogrzeb. Miał wątpliwości, czy powinien tam się wybrać, ale pasja pisarska zwyciężyła. „I jak tu odmówić przenikliwości psychologicznej Agnieszce. Zna mojego diabełka”. Był jak dziennikarz z bulwarowej gazety. Mógł oczywiście udawać, że reprezentuje zupełnie inny pułap, spojrzy na to głębiej. Pogrzeb Jezusa i esesmana w jednej osobie. Musi zarejestrować paradoks egzystencji. Ale czuł ten delikatny uśmiech Agnieszki... „No cóż, skoro mnie tak przejrzała, to nie ma sensu udawać”. — Żegnamy się z naszym zmarłym Josefem Gallem — przeczytał Mateusz. — Kto z nim był połączony w miłości, niech tę miłość zachowa i niesie ją dalej poza trumnę i grób. Kto czuł się przez niego kochany, ten powinien mu dziękować — a jeszcze więcej Bogu. Ludzie, dzięki którym doświadczamy miłości, są świadkami Bożej miłości. Kto go zranił i kto wobec niego zawinił, ten powinien prosić o Boże Miłosierdzie. Kogo on zranił i wobec kogo on zawinił, ten powinien mu przebaczyć, żeby i jemu było przebaczone w Jezusie Chrystusie. Proszę, jeśli ktoś z rodziny albo bliskich pragnie go pożegnać... 102 Gołym okiem było widać, że coś kaznodziei dzisiaj dolega. Ale nikogo to nie dziwiło. Upał. Do trumny zbliżył się mężczyzna liczący na oko osiemdziesiąt lat. Niski. Prawie że krasnal. Ubrany był w szaro-zielony mundur Kameradschaftsbund. Strój austriackich kombatantów, czyli dawnych żołnierzy wermachtu. Noszenie mundurów z czasów II wojny było zabronione. Twarz pokryta była pajęczyną czerwonych żyłek. Miał przy sobie karabin. I tym karabinem uderzył w sosnową trumnę. — Sepp, słyszysz mnie!? — zwrócił się czule, zdrobnieniem do swego przyjaciela i nasłuchiwał odpowiedzi z trumny. Kiedy zdawało się, że go usłyszał, otworzył usta, odsłaniając dość szczególne uzębienie. Malutkie jedynki i pokaźne siekacze po bokach układały się w żółty uśmiech triumfalny. Bezbarwne usta i te żółte zęby. — Przyszliśmy. Ja i Günter. Stephan i Hans. Josef Mały i Otto. Pobliże trumny zagęściło się od kombatantów. — Sepp, ukończyłeś swój szlak bojowy. Dla ojczyzny złożyłeś ofiarę krwi. Byłeś najlepszy z nas. Najlepszy z najlepszych! Zawsze ci zazdrościłem. Wszyscy ci zazdrościli. Chcieliśmy być tacy jak ty. Twoje kule zawsze trafiały do celu. A teraz ciebie dopadła kula. — Głos mu zadrżał. — Przed którą nikt nie ucieknie, nawet największy bohater. — Odczekał, przełknął ślinę. — Sepp, przyszliśmy zaśpiewać tobie naszą ukochaną pieśń. Sześciu dziadków uformowało się w szereg. „Krasnal” mruczał chwilę, szukając odpowiedniej tonacji, i nagle ruszyli. Chrypiąc, świszcząc, pomaszerowali... Ich hatt’ einen Kameraden, Einen bessern findst du nit... 103 Miałem ja kiedyś towarzysza Lepszego nikt nie znajdzie, nie! Gdy bęben nas do boju wysłał, Krok w krok na polu chwały Szedł razem obok mnie. Wybiegła na nas złota kula... Czy mnie, czy tobie dzisiaj zgon? Ach! jego mi wyrwała, druha, Jak członek mego ciała krwawi: U nóg mych pada, pada on! Wyciąga do mnie druh mój rękę, Gdy trzeba jednak spieszyć w bój: „Ręki ci, przebacz, dać nie mogę; Idź na wieczności twojej szlak, O, towarzyszu wierny mój!” Nikt z grupki żałobników nie dołączył do żołnierskiego chóru. Wszyscy w milczeniu doczekali końca, przekonani, że to ostatni akcent pochówku. Ale pieśń była jedynie przerywnikiem. Towarzysze krasnala usunęli się na bok, a on przy trumnie, z karabinem niczym wiosłem przy gigantycznej łodzi, zaczął kolejną przemowę. — Towarzyszu nasz, idź na wieczności drogę. Oto nasze dłonie. — Sześciu staruszków przybliżyło się, pięciu z nich przyklękło i dotknęło trumny. Jeden nie był w stanie, więc tylko położył dłoń na barku kolegi. Po chwili wstali, z wysiłkiem. — Nie musisz się obawiać, zachowamy cię w miłości i pamięci. Będziesz z nami poza grób. W obronie ojczyzny straciłeś nogę... Za te rany naród odznacza orderami, a Bóg nagradza wiekuistą chwałą. Bóg z nami. Wszedłeś do panteonu bohaterów narodowych. Tak, Sepp, możesz być tego pewien. Pomimo że tu, w naszym Judenfeldzie, traktowa104 no cię różnie. Nawet w kościele. Kiedy zabrakło prawdziwego kapłana, Rudolfa Untertana, znieważano cię. Nie będziemy psuli tej pięknej, smutnej chwili obrzydliwymi szczegółami, ale ci, co mają wiedzieć, doskonale wiedzą, o co chodzi... Wśród zgromadzonych przeszedł szmer, gdzieniegdzie podniosły się głośne komentarze. Większość skierowała wzrok na księdza w oczekiwaniu, że przerwie samozwańczemu przewodniczącemu ceremonii. Konopiuk jednak widocznie łudził się, że to już końcówka, która sama dogaśnie. Weteran zachęcony bezradnością żałobników powiódł triumfalnie wzrokiem. Wyraźnie czerpał satysfakcję z ich zniecierpliwienia. — Widzisz, Sepp, nie mogą wytrzymać, nie mogą ustać. Bo upał im doskwiera. Ale kiedy my w czterdziestostopniowym mrozie walczyliśmy o naszą południową ojczyznę, gdy za każdą skałą Krymu czaili się partyzanci, jak wściekłe psy, nie skarżyliśmy się, że ciężko. — I znów przyłożył kolbą w trumnę. — Niech już idą, nam się nie spieszy. Zaśpiewamy ci jeszcze twoje ulubione pieśni... Chcesz o brzozie? — I znów walnął kolbą. I wtedy z tłumu wystąpił Heinz. Podszedł do krasnala. Widok groteskowy. Pchła naprzeciw słonia. — Pan już skończy — rzekł ze spokojem, ale i z determinacją. — Skończę, jak powiem, co mam do powiedzenia. — Pan nie ma nic do powiedzenia, pan opowiada bzdury. — Jakim prawem, ty... ty... — Krasnal się zaciął i znów uderzył kolbą w sosnę, w nadziei, że to odstraszy napastnika. — Sepp, tu jakiś... — Nie dokończył, gdyż Heinz chwycił jego karabin. Staruszek jednak, jak bulterier, nie chciał go puścić. Wielkolud uniósł strzelbę do góry wraz z przebierającym nogami kombatantem. Na pomoc ruszyli towarzysze z Kameradschaftsbund. Dopiero wtedy wobec ogólnej szamotaniny ocknął się Konopiuk. — Ludzie, uszanujcie tę chwilę! — zawołał. 105 Teraz już wszyscy ruszyli do boju. Oprócz kuratora Untertana. Wydawało się, że nie pojmuje tego, co się dzieje przy trumnie. Patrzył otępiałym wzrokiem przed siebie. Pewnie w ogóle nie zauważył, że Groser przypatruje mu się z uwagą. Po chwili on, który z urzędu niejako powinien gasić ten pożar, oddalił się.