18 - Aimeiz
Transkrypt
18 - Aimeiz
Silla (historia nr 1.18 w serii książek Aimeiz, aimeiz.pl) I Od jedenastu lat Welmond przygotowywano do największej ewakuacji w dziejach ludzkości. To tu, w jednym z dwunastu miast portowych, miał się rozpocząć exodus wschodniej Europy. Plan zakładał budowę tarasu startowego o powierzchni dwunastu kilometrów kwadratowych, otoczonego wysokimi na dziesięć metrów murami, nad którymi górowały już wieże strażnicze. Dookoła kompleksu, jak macki ośmiornicy, wyrastały długie, zbrojone, pełne stalowych wrót korytarze, tak zaprojektowane, by maksymalnie kontrolować proces załadunku wybranych ludzi na promy orbitalne. Nie było tajemnicą, że tylko nieliczni opuszczą Ziemię w dniu jej zagłady, bo każdy, kto umiał liczyć, mógł bez trudu stwierdzić, że miejsc na pokładach okrętów jest mniej niż chętnych do lotu. O tym, kto ocaleje, a kto pozostanie na umierającej planecie, decydowała jedna osoba: nadzorca do spraw dystrybucji zasobów ludzkich w Instytucie Nadzoru Ludności pod Zgromadzeniem Narodowym, której auto w czarnym korowodzie mknęło właśnie pustymi ulicami Welmond. Cztery opancerzone luksusowe pojazdy omijały z idealną precyzją małe gruzowiska i duże betonowe bloki tarasujące drogi, z których nikt, poza najwyższymi władzami, już nie korzystał. Widok cicho sunących samochodów przyciągał wzrok mieszkańców, również tych najmłodszych, bezdomnych i zrzeszonych w złodziejskich szajkach. Mała ich grupka blokowała właśnie przejazd na jednym ze skrzyżowań, zabijając czas zabawą w ganianego między dwoma zapadliskami w jezdni. Kawalkada stanęła w miejscu. Z pierwszego pojazdu wyskoczyło czterech, ciężko uzbrojonych i naszpikowanych pancernymi biomechanizmami żołnierzy. Ich obecność nie zainteresowała jednak chłopców. Wciąż biegali w kółko, ignorując pogróżki groźnie wyglądających, zamaskowanych cyborgów do momentu, aż z drugiego auta nie wysiadła czterdziestoczteroletnia kobieta o bardzo jasnych włosach związanych z tyłu głowy w sztywny i agresywnie naciągnięty kok. Ubrana w szarą spódnicę do kolan i marynarkę w podobnym odcieniu, jak znienawidzona nauczycielka w przysposobieniówce, stukaniem obcasów drażniła uszy dzieciaków. Jej niebieskie lodem skute spojrzenie meduzy zmroziło w końcu gromadkę w miejscu. – Kim jesteście? – zapytała, nakazując żołnierzom opuścić broń. – Jesteśmy druhami Synogi! – wspólnie odkrzyknęli chłopcy. – Pytałam o to, jakie macie stanowiska pracy? – My nie wachtamy! – radośnie odpowiedziały dzieci, piskliwym śmiechem wzajemnie się nakręcając. – Rozumiem, jesteście bezrobotni. Wasza przydatność wynosi zero. Na miejsce we Flocie nie macie szans, więc nie widzę przeszkód, by unicestwić was już teraz – monotonnym i znudzonym głosem oświadczyła nadzorczyni. Jednym zerknięciem sprawiła, że żołnierze znów podnieśli broń. Chłopcy rozpierzchli się zygzakami, jakby próbowali unikać rzucanych w ich stronę kamieni, i szybko zniknęli w gruzach okolicznych budynków. Droga była wolna, więc Silla zawróciła w stroną pojazdu, z którego wysiadła, a kąciki jej ust drgnęły cichym wspomnieniem uśmiechu, który uleciał, nim ktokolwiek miał szansę go zauważyć. Kawalkada aut bez przeszkód dotarła do celu przed willę pośrodku rozkopanego placu, na którym powstawało jedno z ogniw łączących korytarze tarasu startowego. Rezydencja dyrektora projektu lśniła nieskażoną bielą na tle brudnych ścian otaczających ją robotniczych baraków, uwydatniając rozdźwięk między warstwami społecznymi. Silla dostrzegła krągłą sylwetkę kierownika, zanim jeszcze jej auto dotarło przed werandę budynku. Przeraźliwie gruby mężczyzna stoczył się ze schodów i pokryty potem próbował kokietować kobietę gestami krótkich rączek. Wyglądał przy tym jak wyrzucona na brzeg i miotana spazmami oślizgła ryba. Nadzorczyni nie zwracała na to uwagi, oziębła na wszelkie bodźce, wyuczona obojętności, otoczona szybą muzealnego eksponatu. Zatrzaśnięta myślami w innym wymiarze percepcji bez litości zignorowała wyuczony uśmiech mężczyzny i bez jednego spojrzenia w jego stronę weszła do środka. Nie okazywała uczuć, jakby dawno już zapomniała o tej możliwości, i nie wykonywała zbędnych gestów, niczym maszyna, która minimalizuje zużycie energii i maksymalizuje efektywność. Nawet oferowane przez dyrektora egzotyczne owoce i talerz wykwintnych mięs nie robiły na niej wrażenia. Tego typu dobrobyt miała na co dzień. Idąc prosto do biura, od razu wypytywała go o braki specjalistów, zakres potrzebnych prac, problemy i powody opóźnień, a mężczyzna jak pies podążał za nią, łapczywie chwytając powietrze między kolejnymi odpowiedziami. Nie odważył się usiąść za swoim biurkiem w gabinecie, stał więc razem z nadzorczynią tam, gdzie kobieta wybrała, obok drewnianej sofy obitej białą skórą. Rozmawiali o liczbach, statystykach, terminach, które nerwowo odczytywał z rękawa swojej koszuli w kratę. Wnętrze pokoju przypominało muzealny magazyn po brzegi wypełniony obrazami, kamiennymi posągami, meblami we wszystkich kształtach i stylach, zgromadzonymi zapewne nielegalnie i siłą. Ich wartość, wyliczana przydatnością dla Wielkiego Planu dzieloną przez zajmowaną przestrzeń, była raczej niewielka, choć i tak przekraczała zasób uwagi, jaki Silla poświęcała tym dziełom sztuki. Tak jak zebrany w budynku dobrobyt, nadzorczyni ignorowała próby mężczyzny, by znaleźć dla siebie choć odrobinę miejsca w błękicie jej oczu. Wpatrzona w okno za jego plecami uważnie słuchała wypluwanych ze śliną raportów, zapisując je na wbudowanym w wewnętrzne ucho urządzeniu notującym. To był wysoko zaawansowany biomechanizm, który obsługiwała myślami. Miała jedyny jego egzemplarz wykonany na specjalne zamówienie mimo ogólnego zakazu stosowania narzędzi w ten sposób kontrolowanych. Używała go przede wszystkim do zapisywania informacji, lecz nie każdy o tym wiedział, dlatego dyrektor co chwilę proponował jej dostęp do panelu swojego komputera. Gdy zdawkowo odmawiała, nie zdradzając posiadanej przewagi, zakłopotany kontynuował, wyliczając potrzebnych specjalistów. W tym czasie Silla rewidowała procentową wartość dla Floty osób z jego zawodem, zmienianymi ułamkami odbierając tysiącom ludzi miejsca na pokładach okrętów, tylko dlatego że jeden z nich był otyły i okropnie śmierdział. Nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia. Przepocony i wyraźnie zmęczony kierownik budowy skończył wreszcie swój wywód i nieświadomie, z wycieńczenia staniem, padł na sofę, plamiąc ją mokrym cielskiem. Szybko jednak odbił się i wrócił do pionu, z przerażeniem w oczach błagając, by kobieta nie traktowała tego jak obrazy. Silla wyszła bez słowa, ignorując mężczyznę. Wystrój budynku przyprawiał ją o mdłości, i gdyby spędziła tam choć sekundę dłużej, wybuchnęłaby gniewem, za który biedny dyrektor zapłaciłby resztą zdrowia psychicznego i prawdopodobnie zapocił się na śmierć. Do obowiązków nadzorczyni należały między innymi dystrybucja zasobów pracowniczych w rejonie wschodniej Europy oraz nadzór nad przydziałem kwalifikacyjnym robotników. Jednak głównym jej zadaniem było określanie przydatności wszystkich zawodów we Flocie za pomocą wartości procentowych, na których opierał się cały system ustalania priorytetu ewakuacji osób. Algorytm miał dość skomplikowane założenia i uwzględniał liczne modyfikatory zarówno osobowościowe, zręcznościowe, jak i biologiczne, w tym odporność psychiczną, wyniki testów czy wiek. Ale nawet tak duże zagmatwanie kalkulacji nie zmieniało faktu, że codziennie jedną decyzją Silla potrafiła skazać na śmierć tysiące pracowników hal. Wszystko po to, by maksymalnie zwiększyć szansę na przetrwanie ludzkości w najlepszej możliwej formie. Koszt takiej władzy był wysoki. Nadzorczyni nie miała męża i dzieci, praca pochłaniała jej cały czas i uwagę, a w trakcie wieloletniej kariery w wojsku przylgnął do niej pseudonim „Tyranka”, którego nikt głośno w towarzystwie Silli ze strachu nie wypowiadał. Nie przejmowała się tym, w ogóle nie zwracała uwagi na komentarze, plotki szemrane za plecami i nigdy publicznie nie zdradzała jakichkolwiek emocji, więc niektórzy twierdzili, że w ogóle ich nie ma. Ona wiedziała, że te obumarły w niej ponad dwadzieścia lat temu wraz z brutalną śmiercią jej ukochanego. Obiecała sobie wtedy do tego nie wracać, nigdy już nie ufać miłości i w tym zakresie osiągnęła sukces. Zimna i twarda, przez resztę życia nie pozwoliła nikomu się do siebie zbliżyć. Oddana karierze, budząca strach, każdej nocy walczyła z atakami lęku i czarnymi myślami, że umrze sama w ciemności, w obcym łóżku, które fundowała jej praca wymagająca ciągłych podróży. Silla Sereday, kontradmirał Floty, nadzorca do spraw dystrybucji zasobów ludzkich w Instytucie Nadzoru Ludności pod Zgromadzeniem Narodowym, porzucona przez ojca, opuszczona przez matkę, zdradzona przez brata, wykorzystana przez władze, znienawidzona przez świat. Tak o sobie myślała, a tragizm własnej postaci sprawiał jej odrażającą przyjemność. Brat Silli, Alias Onstrom, przebywał właśnie w Welmond, o czym nadzorczyni dowiedziała się przypadkiem, czytając raport z testów orbitalnych okrętu SS „Santlite 75”. Jednostka flagowa Floty, duma Zjednoczonych Narodów, ostrze i tarcza ludzkości, przechodziła właśnie serię prób rozruchowych, będąc na ustach wszystkich zainteresowanych podróżą do gwiazd. Koniec prac i aktywną służbę statku przewidywano dopiero na 2155 rok, ale już kompletowano załogę, a jednym z oficerów służby przejściowej został, na nieoficjalną prośbę nadzorczyni, właśnie Alias. Rodzeństwo od lat nie utrzymywało kontaktów, ale dziś, czytając swój ostatni raport, Silla zapragnęła zobaczyć brata raz jeszcze. Wysłała mu więc zaproszenie w formie rozkazu stawienia się w trybie bezzwłocznym w określonym przez nią miejscu. Wybrała plac handlowy śródmieścia, który niegdyś, według opowieści najstarszych tubylców, był pięknym ogrodem. Dziś tę przestrzeń zajmowali mieszkańcy handlujący wszelkimi dostępnymi im dobrami, poza jedzeniem, bo na obrót nim przyzwolenie miały tylko siły DARPA. Gdy Silla dotarła w umówione miejsce, oddelegowała ochroniarzy i niezauważona spacerowała wśród wyłożonych na ziemi koców, gdzie w rzędach lśniły różne metaliczne i plastikowe przedmioty. Szczotki, kołowrotek wędki, rozchodzone buty, pusta zapalniczka, świeczki, rolka lepszego materiału, zestaw do szycia i inne podstawowe produkty przyciągały uwagę przechodniów, którzy zatrzymywali się, negocjowali wymianę i przekazywali sobie rzeczy z rąk do rąk. Władze nie dbały już o żadne potrzeby oprócz tych absolutnie niezbędnych, jak pożywienie, woda czy kurtki na zimę. Resztę ludzie musieli zdobywać sami na pchlich targach. Silla przemierzała plac ze zwiniętą marynarką na ramieniu, mając na sobie przepisową białą koszulkę. Ozdób nie nosiła, bo ubiór dla niej był wymogiem, a nie przyjemnością, i gdyby musiała chodzić nago, nie przeszkadzałoby jej to ani trochę. Odpięła w butach obcasy, uwalniając się od tępego stukania w chodnik, i wyłączyła wszyty w mundur nadajnik, który wysyłał informacje o jej położeniu, a także informował innych żołnierzy o posiadanej przez nią randze. Wizualnie nie można było tego stwierdzić zgodnie z polityką sił DARPA, by nie ułatwiać terrorystom atakowania oficerów. To jedna z decyzji armii, którą Silla pochwalała. Poza tym niewiele ją interesowało. Nie angażowała się w oficjalne projekty, nie uczęszczała na narady dowódcze, wykonywała tylko swoje obowiązki, ignorując wszystko, co mogło ją rozpraszać. Mówiła oszczędnie, nie zużywała energii na bezzasadne gesty czy mimikę twarzy i unikała zbędnych interakcji. Teraz, jak niewidzialny demon sprawiedliwości, przenikała między handlującymi mieszkańcami Welmond, nie mogąc pozbyć się myśli, że swoją pracą skazała większość z nich na śmierć. – Silla? – zwrócił jej uwagę Alias, odnajdując wreszcie siostrę na placu. Powoli i jakby z niechęcią nadzorczyni podniosła wzrok, mierząc mężczyznę od stóp do głów i oceniając jego mundur, zaprojektowany specjalnie dla oficerów „Santlite 75”. Nie robił na niej wrażenia ani ubiór, ani on sam. Jasne i bezładnie zaczesane do tyłu włosy brata nie lśniły już młodzieńczym blaskiem, a niezadbane wąsy i cienka bródka sprawiały, że wyglądał jak pozostali ludzie na targu: bez wiary, bezdomni, walczący o skrawki jedzenia i spokój. Bystre oczy Aliasa, niegdyś ją bez reszty absorbujące, dziś straciły urok i ujawniały jedynie słabość w kompozycji z uległością. Stał na baczność, przerażony karcącą ciszą siostry i zdezorientowany nieuregulowanymi rodzinnymi konotacjami. – Spocznij i przestań – poleciła Silla. – Nie musisz traktować mnie tak oficjalnie – dodała ozięble, rozczarowana pierwszym po latach wrażeniem. – Rozumiem – wydukał Alias i jak obcy człowiek stał zakłopotany, zastanawiając się, od czego zacząć rozmowę. Nie widział jej siedemnaście lat, a ostatnim razem, gdy miał tę przyjemność, prawie zginął. Nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Gdyby nie siostra, tkwiłby tak zmieszany bez końca. – Wiem, że mnie nienawidzisz. Przepraszam. – Nie musisz nic mówić, to było dawno, a ja byłem głupi. – Oboje byliśmy głupi – przyznała Silla, pokazując na twarzy odrobinę zrozumienia. – Jest tak ładna pogoda, chodźmy na spacer – zaproponowała, walcząc z wojskowym tonem oplatającym każde jej słowo. Pierwsze wspólne z siostrą kroki wydawały się Aliasowi tak nienaturalne, że miał problemy z ich właściwą egzekucją. Wpatrzony we własne stopy próbował utrzymać równe tempo, jednocześnie walcząc z mimiką twarzy, która samoistnie zdradzała towarzyszące mu zdenerwowanie. – Nie zrobiłeś sobie tego zęba – zauważyła Silla. – Przyzwyczaiłem się już. – Rozumiem. – A ty przyzwyczaiłaś się już do pulsowania Słońca? – zapytał Alias, próbując przeskoczyć dzielącą ich wyrwę chłodnej obcości. Nieświadomie językiem dotykał górnej, prawej, ułamanej dwójki, która była pamiątką z ostatniego ich spotkania. – Nie zwracam na nie uwagi. – Nie wkurza cię? Jest coraz silniejsze. – Nie. – Ja nie mogę się przyzwyczaić, wiesz? – wyznał Alias. – Chciałbym już opuścić tę zniszczoną planetę i ruszyć w kosmos – próbował zainteresować sobą siostrę, która parła przed siebie, ignorując wszystko wokół, jakby przemierzała inny wymiar, tylko ciałem pozostając w znanej mu rzeczywistości. Miał tyle samo lat co ona, ale wyglądał dużo młodziej, częściowo za sprawą jej rygorystycznego podejścia do prezencji, w tym surowego ubioru i spiętych na siłę w sztywny kok włosów. Zapewne celowo zmiażdżonych, by ukryć ich piękno. Tę różnicę nadrabiał wojskowym mundurem Floty. Luźna, ale podkreślająca sylwetkę brunatna warstwa wierzchnia ukrywała zaawansowaną technologię. Zbędny w ten upał kombinezon na pokładzie okrętu będzie chronić go przed efektami działania próżni, promieniowaniem i bronią impulsową. Wewnętrzna warstwa munduru, jak druga skóra przylegająca do ciała Aliasa, nadzorowała jego czynności życiowe, a w przestrzeni miała za zadanie dbać o hermetyczność, ogrzewanie lub chłodzenie i pierwsze opatrunki ran. Stworzony w Chicago, w tej samej hali, gdzie budowano „Santlite 75”, strój Floty był najwyższej klasy zewnętrznym, ale mocno zintegrowanym z układem nerwowym, biomechanizmem. To napawało go dumą i dawało mu pewność siebie. Pilnie jej teraz potrzebował. – Widziałeś już okręt? – zapytała Silla, prowadząc pospieszną wycieczkę w stronę bocznej, spokojniejszej uliczki. – A ty nie? Przecież widać go gołym okiem – zażartował Alias i wskazał ręką błękitne, czyste niebo, gdzie wśród wielu małych ciemnych punktów jeden wybijał się ponad inne i zdradzał sylwetkę ogromnego statku. Nadzorczyni podniosła głowę, naśladując brata, ale był to tylko pusty gest, bo jej spojrzenie nie stawało ostrością na Flocie, ale biegło dalej w próżnię zagubione bezpowrotnie. – Po co przyjechałaś do Welmond? – zapytał Alias, przerywając gonitwę za siostrą. – Prowadzę śledztwo. – Jakie śledztwo? Silla stanęła kilka kroków dalej i zwróciła się twarzą do brata, po raz pierwszy od chwili przybycia do Welmond przełamując chłód skostniałego oblicza. Lekki uśmiech zawitał na jej ustach, ale zdradzał raczej bezsilność niż radość. – Wiesz, czym się zajmuję? – zapytała, patrząc przez chwilę na niego tak, jak kiedyś, z błyskiem zauroczenia w oku. – Myślę, że wszyscy wiedzą. – Wiedzą, że stworzyłam algorytm, który decyduje o życiu i śmierci, ale nie wiedzą, że on dosłownie zabija ludzi – wyznała Silla, ruszając dalej wąską uliczką. Ciągnęła brata za sobą między starymi sypiącymi się kamienicami, które obdarte z wszelkich elementów przydatnych do budowy okrętów wyglądały jak szczerbate, proszące o litość i zburzenie relikty wstydliwej przeszłości. – Włożyłam mnóstwo pracy w ten system. Na początku nawet myślałam, że faktycznie ratuję świat i po cichu dziękowałam dowództwu za tę możliwość. Dniami i nocami rozpisywałam zapotrzebowania Floty, układając wstępne założenia algorytmu. Twój wiek, doświadczenie, różnorodność pochodzenia, potencjał, szukałam idealnej formuły, by podział był sprawiedliwy. Przygotowałam nawet serie testów określających osobowość, inteligencję i psychikę, by dać szansę jednostkom indywidualnym. Chyba spełniłam swój obowiązek? – nagle zapytała ze wzrokiem rannego i bezbronnego zwierzęcia, odwracając się w stronę brata podążającego za nią jak cień. – Zrobiłaś, co miałaś zrobić – odpowiedział dyplomatycznie Alias, stając tuż przed nią, lecz myślami uciekając do bolesnych wspomnień, jakich przez lata nie potrafił wymazać z pamięci. – To samo powiedziałeś, gdy zmieniłam szkołę oficerską. Pewnie nadal myślisz, że to był błąd. – Nie wiem, czy jest sens do tego wracać. – Pamiętam – nostalgicznie westchnęła Silla, a na jej twarzy, jak Słońce wyłaniające się zza grubej warstwy chmur, zawitał uśmiech, lecz tak jak zimowe promienie nie przynoszą ciepła, tak wyłuskana przez nią radość była tylko pozorna. – Pamiętam twoją minę, gdy poznałeś prawdę – powiedziała, próbując wybrać kilka ziaren szczęścia z otchłani gorzkiego rozczarowania. – To zmieszanie i lęk, tak szybko przerodzone w desperację i chęć trwania w kłamstwie, ale ja nie mogłam tak żyć. Wiesz o tym? – zapytała, spoglądając ze współczuciem na brata, który nie miał odwagi podnieść wzroku, by odkryć to najwspanialsze ze wszystkich pożądanie. Mimo lat wciąż pielęgnował je w duszy. – Wiem, że to nie musiało się tak skończyć – stwierdził Alias z agresją rozczarowanego dziecka. – To był najpiękniejszy okres w moim życiu – westchnęła Silla, szukając w niebie pocieszenia na ziemi. – Myślałam, że wreszcie wyrwałam się z piętna poczucia porzucenia przez matkę, znalazłam swoją drogę i dorosłam. Byliśmy samodzielni, gotowi zdobywać kolejne szczeble kariery, kształtować wizję leżącego u naszych stóp świata, a potem... – przerwała, topiąc brata w błękicie swoich obojętnością oskarżających oczu. – A potem uczucie zdrady wróciło, jak wstydliwe wspomnienie sprzed lat – dokończyła, budując ze słów szafot z gilotyną niewypowiedzianych oskarżeń. – Nie wiedziałem, uwierz mi! – poprosił zdruzgotanym głosem Alias, próbując chwycić siostrę za ramię. – Nie dotykaj mnie! – krzyknęła Silla i zrobiła krok w tył, na chwilę tracąc równowagę. – Nigdy więcej – dodała już spokojnym głosem i ruszyła, porzucając zdezorientowanego brata na chodniku. – Wciąż nie możesz mi wybaczyć? – Alias pytał jej odwróconą plecami sylwetkę. – Silla, myślisz, że tylko ciebie dotknęło to odkrycie? Wtedy zwątpiłem we wszystko, w co wierzyłem. Mój ojciec ukrył przede mną twoje istnienie, tak jak twoja matka nie powiedziała ci o mnie. Przecież wiesz, że ja ciebie... – nie dokończył. – Chodź, chcę zobaczyć muzeum. – Nadzorczyni poganiała go na granicy chłodnej tolerancji. Alias przeklął pod nosem i zrzucił na chodnik zgromadzoną złość. Pognał za siostrą, dołączając do niej w cichej podróży przez dzielnicę rozdartą wybuchami wielkiej wojny, pokrytą gruzami, jak bebechami poległych żołnierzy nigdy niepochowanych, czcią nieposzanowanych. Omijali nadal obecne w bruku dusze męczenników, idąc równym, narzuconym przez nią tempem. – Wiesz, że to on zapewnił mi fotel nadzorcy? – zapytała Silla, przerywając zmowę milczenia. – Domyślałem się. Mnie pomógł dostać się na pokład „Santlite 75”. Pewnie myśli, że w ten sposób kupi sobie naszą wdzięczność. – To nie on. To ja wywalczyłam dla ciebie stanowisko oficera komunikacyjnego. Wiedziałam, że marzyłeś o tym. – Skąd? – Jestem kontradmirałem. Mam wgląd w profile wszystkich oficerów we Flocie. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie mierzyłeś wyżej. – Masz na myśli dowództwo okrętem? – zapytał Alias, wyczuwając w jej głosie stonowany zarzut. – Nigdy go nie chciałem, przecież wiesz. Rozmawialiśmy o tym w szkole oficerskiej. – Nie chcę tego pamiętać – chłodno stwierdziła Silla i przyspieszyła, widząc na horyzoncie masywną bryłę Muzeum Wielkiego Planu, które było tak skonstruowane, by przetrwać nawet wybuch Słońca. Budynek skrywał cały dorobek kultury europejskiej, kopię wszelkich dzieł, listę naukowych odkryć, miliardy godzin nagrań i całą historię opisaną od pierwszych lat do ostatniego dnia na Ziemi. Gigantyczna wierzchnia konstrukcja, gdy ogień umierającego Słońca pochłonie planetę, miała się zawalić, jak domek z kart i szczelnie odciąć podziemną część, w której ukryto kapsułę czasu. Jeśli tylko planeta zachowa integralność, osłonięty kilkudziesięciometrowymi ścianami pancerza i zakopany ponad pięć kilometrów pod powierzchnią sarkofag ocali dorobek Europy i będzie jednym z sześciu takich skarbców ludzkości na opustoszałej Ziemi przemierzającej samotnie kosmos. – Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, to po co się ze mną spotkałaś? – zapytał Alias. – Chciałam się pożegnać. – Nie rozumiem. O czym mówisz? – Dałam sobie zero. – Zero? Mówisz o procentach przydatności? To bez sensu, dlaczego? – Alias próbował przebić się przez ponurą zasłonę dzielących ich przeżyć, czując, że powoli traci z siostrą kontakt. – Flota nie potrzebuje osób zdolnych jedynie dzielić innych na wartościowych i bezużytecznych – orzekła Silla wyrokiem własnego sądu. – Jestem zbędna, jak miliony innych ludzi, dlatego dziś, po wizycie w obozie transferowym, wpisałam sobie w systemie zero procent. Ciekawe, czy mnie też wsadzą do pociągu i wyślą na śmierć? – zapytała, pędząc po torach przekonania o własnej zgubie wprost na ścianę muzeum. – Stój! – rozkazał Alias, stając siostrze na drodze i po raz pierwszy zderzając z nią nagie spojrzenie. W jej oczach ujrzał strach, naturalny lęk osoby porwanej z nurtem wydarzeń. Zrozumiał, że Silla nigdy nie porzuciła wrażliwości, a jedynie zamknęła ją w szkatułce infantylnych zachowań niegodnych kontradmirała, którą zakopała pod grubą warstwą rozsądnych myśli, z dala od Wielkiego Planu. Płakała. – Co widziałaś w tym obozie? – zapytał z równą jej stanowczością. – Oni ich zabijają! Wszystkich, którym dam za niski procent. Wysyłają ich na transfery, ale w obozach masowo mordują! – Silla roniła słowa jak łzy. – Myślałam, że moja historia to koszmar, jakiego nikt inny nie przeżył. Myślałam, że porzucona przez ojca i matkę nie mogę mieć już gorzej, że Akademia to najlepsza z najgorszych możliwości dla mnie, ale teraz rozumiem, jak absurdalne to było! Żyję, i to więcej niż mają tysiące dzieciaków, które posłałam na śmierć! – łkała, a jej oczy ożyły falą błękitu, zalewając policzki ciekłą rozpaczą ze stopionych lodów znieczulenia. – Ja przetrwałam, bo ktoś gdzieś stwierdził, że jestem przydatna. Dlatego nie trafiłam do hali, gdzie inni pracowali, całe życie budując okręty, a potem umierali nieświadomie, myśląc, że jadą budować kolejne okręty. Czy widzisz ten absurd?! Czy widzisz to okropieństwo?! Tę makabrę czyjejś bezduszności?! – eksplodowała przed bratem kipiącą złością i krusząc wreszcie stalową maskę. Odsłoniła rozżarzoną do białości twarz na nowo z niewinności zrodzoną. Alias nie miał słów. Stał wpatrzony w siostrę niczym w umierającą gwiazdę, która wchodzi w stan supernowej, by ostatnim błyskiem oznajmić światu, że istniała. Był przerażony, zagubiony, ale jednocześnie jak nigdy rozkochany w przepięknym widoku roztańczonych w jej oczach morskich płomieni. – Wiesz, jak ich zabijają? – zapytała Silla, tamując oziębłością wylew emocji. – Impulsem. W jednej chwili żyjesz, a potem nagle twoje ciało otacza czerwona poświata i zamieniasz się w papkę upchaną w rozgrzaną skórę. Twój mózg topi się i zamienia w zupę, a mięśnie sztywnieją na chwilę, zamieniając cię w plugawy, przepoczwarzony własny nagrobek i padasz bezwładnie, martwy, jak wór flaków, rozpryskując się... – Silla! – Myślisz, że wolno nam tak segregować ludzi, zabijać ich? – słodko dociekała Silla, jak dziecko ciekawe istnienia, nieświadome zła, niewinne, nietknięte brudem ludzkich przewinień. – Myślisz, że zbliżająca się zagłada Słońca to usprawiedliwia? – szukała pocieszenia w oczach brata. Alias wziął głęboki oddech i powoli wypuścił z płuc powietrze, kontrolując płynność procesu, jakby nie było nic ważniejszego na świecie. Już rozumiał, znał prawdę i choć przez chwilę go paraliżowała, teraz umysł miał czysty. Zdziwił się nawet, że tak szybko i gładko przyjął to, co usłyszał. Nigdy nie wątpił, że władza jest zła. Nigdy też nie myślał, że w ostatnich dniach Ziemi altruizm i litość będą brane pod uwagę. Nie ma na nie miejsca, gdy na szali jest przetrwanie. On to rozumiał, Silla to rozumiała, ale w przeciwieństwie do niej dawno to zaakceptował, i to już w szkole oficerskiej, kiedy jego miłość do siostry została urwana okropnym odkryciem i pojął, że kariera we Flocie to marsz po trupach do zatracenia własnej duszy. – Myślę, że nikt z nas nie ma na to wpływu – rzekł spokojnym, pewnym głosem, chłodno kalkulując każde słowo. – To nie jest coś, co możemy łatwo zmienić, ty i ja. To maszyna, którą dawno temu rozpędziliśmy i teraz już nikt jej nie zatrzyma. Nie mówię, że godzę się z tym, że oni ich mordują, cholera, to obrzydliwe, ale czy mamy wyjście? – Spróbował zbudować między nimi pomost bez zatracenia po drodze integralności własnych poglądów. Silla oczekiwała innej reakcji. Odepchnięta, zdradzona na powrót pokryła twarz skamieliną głęboko zmrożonego wodospadu emocji. Zostały po nim tylko wysuszone słone źdźbła łez, błyskawicznie znikające pod lodową skorupą pęczniejącego znieczulenia. – Innymi słowy, chcesz powiedzieć, że nie powinnam się tym przejmować? – chciała potwierdzić otrzymaną sugestię. – Nie o to mi chodziło – bronił się Alias, już stęskniony minionej wiosny jej spojrzenia. – My tylko wypełniamy rozkazy i walka z tym jest teraz bezsensowna. Zresztą kim ja jestem, żeby to oceniać? Jedno jest pewne, nie powinnaś się o to obwiniać. Decyzja, by dać sobie zero procent, to głupota, samobójstwo, które nic nie zmieni – zamierzał ją przekonać, ale okno do duszy Silli było już zamknięte. Znów dzielił ich mur wzniesiony śnieżną zaspą izolacji, sztywno zamkniętymi ustami i obumarłymi płatami jej policzków. Nadzorczyni wyprostowała plecy, ominęła brata, jak słup na drodze, i ruszyła dalej niczym maszyna puszczona w ruch bez celu. Dopełniła kamień serca i podjęła już decyzję. – Silla! – zawołał Alias rozdrażniony bezsilnością. – Doskonale wiesz, że to dylemat bez rozwiązania. Jeśli przetrwamy, zapiszemy się w historii jako ludobójcy, ale jeśli przetrwamy, to po części dzięki Wielkiemu Planowi. Nie możemy tego rozstrzygać w kategoriach dobra i zła, przecież wiesz – zwrócił się do siostry, hamując ją słowami. – Zamierzasz z nimi walczyć? – zapytał niepewnie, ze strachem wpatrzony w jej sylwetkę zmrożoną na środku gruzami zasypanej ulicy. – Myślisz, że mogłabym ich powstrzymać? – zapytała Silla. – A mogłabyś? – A jak myślisz? – Masz stopień kontradmirała i ogromną władzę we Flocie. – Flota nie ma żadnej władzy, bo jej dowództwo jest na komendę MRRG, a właściwie Andersa – stwierdziła Silla, wciąż wpatrzona w ziemię, gdzie mały, niezwykle gładki, okrągły kamień kusił ją, by kopnąć go przed siebie. Gdyby znów miała kilkanaście lat, zrobiłaby to bez wahania. – Całe szczęście gnój wkrótce umrze. – Umrze? – Alias powtórzył słowo, które zwróciło jego uwagę. – Tak, jest ciężko chory, choć nie znam szczegółów – przyznała Silla i odwróciła się do brata. – A co do walki z nimi, to bez obaw, nie będę walczyć. Przynajmniej nie teraz. – Rozumiem. – Nic nie rozumiesz – odparła i wznowiła marsz w stronę muzeum, w którym mogłaby spocząć na wieki, jako eksponat cywilizacji człowieka zgładzonego własną chciwością i okrucieństwem, zanim Słońce zdążyło tego dokonać. Przed bramą masywnego budynku Silla skręciła w boczną uliczkę, a jej brat poszedł za nią, oboje odpychani widokiem czarnych mundurów żołnierzy strzegących wejścia. Później nogi poniosły ich z powrotem w stronę starej dzielnicy miasta, gdzie życie toczyło się jak przed kilkuset laty. Bez prądu, działającej kanalizacji i żadnej komunikacji ludzie radzili sobie zapomnianymi już metodami. Między budowanym tuż obok portem a otaczającymi go dzielnicami mieszkalnymi wyrastała zauważalna gołym okiem cywilizacyjna przepaść skrajnych sobie epok. Graniczące często jedną ulicą ceglane domy i nowoczesne hale przypominały o nierównościach, jakie Wielki Plan wytworzył i pielęgnował. Jedne w ruinie, drugie błyszczące w Słońcu, odbijały społeczny podział na rozentuzjazmowane grupki dzieciaków, które co chwilę przebiegały drogę Silli, i starszych mieszkańców, zgarbionych, z opuszczonymi głowami. Na plecach dźwigali cały ciężar zmartwień młodszego społeczeństwa. – Odnalazłaś ją? – zapytał Alias dręczony ciszą, która dla niego była jak wstydliwe świadectwo nieporozumienia i wspólnej porażki. – Ostatnim razem, jak się widzieliśmy, mówiłaś, że wpadałaś na trop matki – zauważył, uciekając od niewygodnego tematu okropnego odkrycia siostry. – Tak jakby – mruknęła z niezadowoleniem Silla, bo w jej mniemaniu milczenie miało miejsce na liście najpiękniejszych z muz. – Wiem, że zginęła w więzieniu oskarżona pewnie o terroryzm, ale wszystko jest tajne i nawet ja nie mam do tego dostępu. – Myślisz, że próbowała się z tobą kontaktować? – Przez wiele lat myślałam, że jeśli nie próbowała, to znaczy, że nie chciała, ale skoro MRRG tak bardzo zależało na wykasowaniu wszystkich informacji o niej, to myślę teraz, że po prostu nie mogła – snuła słowa goryczy Silla, a jej głos z każdą chwilą nabierał miękkości. – Podejrzewam, że próbowała mnie znaleźć, i nawet prawie jej się to udało. Nigdy ci o tym nie mówiłam, zresztą nigdy nie uważałam tego za istotne, ale w pierwszym roku w szkole oficerskiej ktoś próbował przekazać mi jakąś wiadomość. To było tego dnia, kiedy na targu w Dorsan wpadłam w sam środek polowania na terrorystów. – Pamiętam, byłaś wtedy cały dzień roztrzęsiona – zauważył Alias. – Tak, bo nie wiedziałam, co się dzieje. Wtedy cała chmara ludzi, terrorystów i żołnierzy przebiegła koło mnie, a jeden nawet brutalnie się ode mnie odbił i nie pomyślałam, że to może być istotne. Wróciłam potem do ośrodka, zostawiłam marynarkę i wyszłam do łazienki. Kiedy byłam z powrotem, w pokoju znajdowali się już żołnierze i szef ochrony. Mówił mi, że przeprowadzają rutynowe przeszukania i nie miałam powodu, by mu nie wierzyć. Jedyne co mnie zdziwiło, to kawałek grubego, złożonego kilka razy papieru, jaki trzymał w ręku. Nikt już przecież w ośrodku nie używał kartek, prawda? Na wierzchu było coś napisane dużymi literami i odręcznym pismem. Jego palce przysłaniały napis, ale jestem pewna, że pierwszą literą było „S”. Teraz myślę, że to był list od niej, a cała akcja na targu służyła temu, by go mi przekazać. Gdybym tylko wracając do ośrodka, schowała dłoń w kieszeni... – Silla żałowała, walcząc z przypływem łez, które zawsze do niej wracały, jak fale na oceanie, zmazując wypisane na brzegu nietrwałe postanowienia, by już nigdy z powodu straconego dzieciństwa nie płakać. Po raz kolejny Alias mógł tylko milczeć. Nie potrafił jej pocieszyć. Nigdy nie był w tym dobry, a poza tym wiedział, że żadne słowa nie są w stanie nic zmienić. Nie mógł nawet dotknąć siostry, by podzielić się z nią zwykłą bratnią solidarnością. Cierpiał z bezsilności, jak ona. Oboje natchnęła nostalgiczna i smutna atmosfera odzwierciedlana w otaczającej ich teraz architekturze – starej, zmęczonej, zniszczonej, choć wciąż pięknej. Silla, myślami wertując swoją historię, zatracona w przeszłości, mówiła dalej, a jej aksamitny, delikatny głos zdradzał, że prowadzi w ten sposób swoistą rehabilitację. – Czuję się bezsilna. Czułam się tak od dawna, ale teraz przynajmniej opuściła mnie złość. Bezsilność to zależność od Słońca, to świadomość zbliżającego się końca, to właśnie złość, że nic, co posiadamy, co wiemy, co potrafimy, nie pozwoli nam zachować życia takim, jakie byśmy chcieli, by było. Nie mogę wrócić sobie dzieciństwa, zmienić naszej historii, ale mogłam chociaż wyładować gniew na potworach tego świata – powiedziała, windując wzrok do nieba, skąd czarne gwiazdy statków wzywały do opuszczenia planety. To nie była trudna dla Aliasa zagadka. Silla opowiadała o matce, bez której nie była pełną osobą, o zbrodni, której nie mogła powstrzymać, o słabości jednostki, która nie jest w stanie przeciwstawić się organizacji. Wiedział też, że nie ma sensu kontynuować tej rozmowy. Nie mógł jej nic doradzić ani pocieszyć, bo rozumiał, że tylko własną, wewnętrznie wykutą decyzją będzie w stanie zwalczyć demony zrodzone z goryczy. Wędrował więc za nią, zawsze pół kroku z tyłu, jak sługa milcząc i czekając na przywołanie. Zatrzymała go ściana zrujnowanego budynku, innego niż wszystkie, bo choć zdławionego czasem, wciąż pięknego i intrygującego. Pnącza oplatały, wbrew woli Słońca, to rozsypane domino ludzkiej konstrukcji, chcąc je do końca powalić i zamienić w pył swojego królestwa, jednocześnie zdobiąc bujnymi liśćmi ostatnie stojące mury niczym korona głowę króla. – Czy tak wygląda nasz świat? – zapytał Alias natchniony opowieścią Silli. Nie zdążył usłyszeć odpowiedzi, bo na placu zaroiło się od dzieci. Chmara rozkrzyczanych młodzieńców w różnym wieku biegała dookoła rodzeństwa, traktując ich jak idealną przeszkodę do zabawy w berka, zagłuszając spokój i myśli obojga. Alias chwycił jednego z małolatów za kołnierz. – Co wy robicie? – zapytał. – Gnieramy co życzy! – krzyknął chłopak, wyszarpując koszulę z uścisku. – Ta gryźnica jest życza! – dumnie zawołał miotany spazmami rozszalałej bestii. – Ruskaj go, przodku, bo Sidday pstryknie cię do wilka! – krzyknął jego kolega, grożąc obscenicznymi gestami dwójce dorosłych. – Kim jest Sidday? – spokojnie zapytała Silla. – To pierwszy druh Synogi! – odpowiedział schwytany dzieciak. – On wam oczai, kto jest wyższy! – zagroził, szarpiąc się tak mocno, że jego stara koszula zawyła jękami prucia. Gdy Alias puścił go, nie chcąc zdzierać mu z pleców ostatniej odzieży, chłopak wystrzelił jak z procy i trafił prosto w czarny mundur DARPA. Na placu przed punktem dystrybucji żywności wyrosły długie łańcuchy żołnierzy, tupotem ciężkich butów wzbudzając w Silli obrzydzenie. Niczym sieci rybackie zamaskowani mężczyźni chwytali chłopaków, powalali ich na ziemię, związywali im ręce, nakładali szare worki na głowy i ciągnęli w stronę ciężarówki, gdzie stał dowódca akcji z ciężkim karabinem na piersi. Uzbrojony po zęby, gotowy na najcięższe walki z dzieciakami przyglądał się działaniom wojennym. – Mogę zapytać, co chcecie z nimi zrobić? – grzecznie spytała go nadzorczyni. – Proszę odejść. To nie pani sprawa – splunął w odpowiedzi żołnierz, zdradzając głosem, że ma nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Nieustannie obserwując pole bitwy, nie mógł zauważyć klasycznej wojskowej marynarki zwiniętej w ręce kobiety, a mundur nie zgłosił mu obecności oficera wyższego stopniem, więc dalej uważnie wyglądał na placu potencjalnych zagrożeń. – Przecież to tylko dzieci. One nikomu nic nie zrobiły, dlaczego je zabieracie? – zapytała Silla zupełnie przez wojskowego zignorowana. – Przecież za rok i tak zostaną na Ziemi. Nie ma dla nich miejsca we Flocie, wiesz o tym? Po co za nimi teraz ganiać, to bez sensu. Marnujecie tylko siły na nich, a moglibyście zająć się budową okrętów, pomóc przy logistyce. Słyszysz mnie? Odpowiedz mi! – zażądała, podnosząc gniewnie głos. – A co pani chce wiedzieć? – obojętnie zapytał żołnierz, jak gdyby nie usłyszał ani jednego jej słowa. Dalej krążył wzrokiem po okolicy, traktując nadzorczynię na równi z powietrzem. Postawę zmienił dopiero wtedy, gdy rękaw munduru wyświetlił mu informację o zbliżającym się oficerze wyższym rangą. Zasalutował i stanął na baczność. – Mógłbyś jej odpowiedzieć? – poprosił w tonie rozkazu Alias. – Tak jest, poruczniku! A jakie było pytanie? – Poważnie? – zadrżała głosem Silla. – Chcę wiedzieć, co chcecie z nimi zrobić? – Zostaną zidentyfikowani, zwróceni do hal, z których uciekli, lub zlikwidowani za terroryzm. – Wypuście ich – rozkazała. Żołnierz spojrzał na porucznika, a potem na Sillę. – Nie mogę tego zrobić, mam rozkazy – odpowiedział z uśmiechem pogardy. – Od kogo? – zapytał Alias. – Od dowódcy mojej jednostki, kapitana Deserona – dumnie przyznał mężczyzna, spoglądając za siebie, gdzie czekała już ciężarówka pełna schwytanych chłopaków i pluton żołnierzy ciekawych rozmowy ich chorążego z oficerem i nieznaną im kobietą. – Uczyli cię hierarchii wojskowej w ośrodku szkoleniowym? – kontynuował przesłuchanie Alias. – Tak jest, panie poruczniku – odpowiedział mężczyzna, akcentując jego rangę. – To dlaczego stawiasz rozkaz kapitana ponad polecenie kontradmirała? – Co? – wydukał żołnierz i wypuścił z ust prostacki dźwięk zamyślenia, a potem zmierzył dokładnie Sillę, zatrzymując wzrok na jej marynarce. – Mogłaby pani się zidentyfikować? – poprosił niepewnie i spojrzał na swój rękaw, gdzie w oczy kłuł go stopień wojskowy, nazwisko i status nadzorcy. Chorąży przeklął głośno i nie czekał na ponaglenie. Machnął na swój pluton i obwiniając ich za całe zajście, plując przy tym obelgami, rozkazał, by wypuścili schwytanych chłopców. – Przepraszam, pani kontradmirał! – krzyknął, irytując dodatkowo Sillę. – Idź stąd – powiedział Alias i w ciągu dwudziestu sekund w okolicy nie było widać ani jednego czarnego munduru. Uwolnieni chłopcy również błyskawicznie się ulotnili, przywracając placu ciszę. – Coraz głupsi ci żołnierze – stwierdziła Silla – i do tego głusi – dodała z uśmiechem rozbawienia. – To przez te wielogodzinne apele w ośrodkach szkoleniowych – zauważył Alias. – Przez pół dnia, codziennie, w trakcie pierwszych kilku tygodni gadają im głupoty wymieszane z jakimś pseudodyskursem filozoficznym, żeby wytworzyć w nich niechęć do myślenia i awersję do dyskusji. Dlatego też w czasie tych apelów trzymają ich na mrozie lub w innych trudnych warunkach. Wszystko, żeby skojarzyć myślenie z czymś nieprzyjemnym i jak widać, chyba im się to udaje. – Skąd to wiesz? – Miałem pod sobą kilku takich wypranych gości. Poza tym to żadna tajemnica. – Ciekawe – mruknęła Silla, a potem zakwitła szczerym uśmiechem, by w ten sposób podziękować bratu i pokazać mu, że wspólnie spędzone chwile poprawiły jej nastrój. – Zaraz będzie tu moja ochrona – powiedziała, wkładając marynarkę. – Na sygnał stawiają się, jak psy na obiad – zażartowała i po raz pierwszy od ponad ćwierć wieku wspólnie się swobodnie zaśmiali. – Gdyby czasy były inne – rzekł Alias, wieszając w powietrzu wyraźną sugestię. – Gdyby... – powtórzyła Silla, widząc za jego plecami kawalkadę czarnych aut, które z ogromną prędkością wjechały na plac, rozganiając nielicznych przechodniów. – Załatwiłam ci wolne do końca dnia – powiedziała, wsiadając do opancerzonego samochodu. – Nie zmarnuj go – dodała tonem rozkazu i zanim dźwiękoszczelne drzwi stopiły się z ramą pojazdu, spojrzała na ruiny zduszonego pnączami budynku, mówiąc: – Tak właśnie wygląda nasz świat. II Ostatnie metry Henry pokonał już z niewielką zadyszką, czując w płucach spadek wydajności, w nogach zmęczenie materiału, a w stawach poluzowane części. Miał siedemdziesiąt dziewięć lat i kilka wyroków śmierci na karku, których DARPA nie mogła wykonać, bo choć starość rozklekotała jego ciało, to umysł wciąż krzepko pracował, pozwalając mu nagminnie unikać schwytania. Przystanął na chwilę, by złapać oddech i z daleka jeszcze wybadać spojrzeniem nastrój nadzorczyni. Poznał ją dwa lata temu właśnie tutaj, na ławce opuszczonego tarasu widokowego, gdzie teraz siedziała, jak pomnik wpisana w wyniszczony krajobraz. Oboje mieli swoje problemy, odmienne światy i do tego silne osobowości, a jednak wciąż wracali w to samo miejsce, by porozmawiać i tak po prostu spędzić razem parę chwil, czasami w ciszy, czasami gorąco debatując o rzeczach najmniej ważnych, a czasami zdradzając sobie najgłębsze tajemnice. Absurdalnie, będąc zaprzysiężonymi Wielkim Planem wrogami, mogli dzielić się wszystkim, zrzucając na chwilę wymuszone losem role. Henry westchnął zmęczony życiem i ruszył w stronę ławki, niesiony pozytywnym nastrojem chwili. – Witaj, Henry – Silla sucho zrealizowała rytuał powitania, nie pokrywając swojej wpatrzonej w dal sylwetki nawet jedną rysą zainteresowania. – Witaj, Sillo – dopełnił formalności Henry, zasłuchany w łoskot walącego się spichlerza z całym jego zebranym na dziś zapasem optymizmu. – Czujesz? – Co? – Stęchliznę powietrza – powiedziała Silla i wzięła głęboki wdech. – W końcu nam się udało zabić planetę. Wycięliśmy jej płuca, zatruliśmy krew, wyrwaliśmy serce i teraz powoli rozkłada się pod naszymi stopami. A wiatr roznosi smród tej zgnilizny jak zaproszenie na pogrzeb, który chcemy ominąć, budując to – bluźniła z ręką, jak maszt, wskazującą czarne plamki Floty na niebie. – Kurde, dziewczyno! – barwnie wyraził zdumienie Henry, chwytając głowę i barczystym śmiechem zagłuszając dreszcze koszmarnej przepowiedni. – Przestań psioczyć, bo mi noga odpadnie – zażartował, siadając obok na ławce, by pomasować obolałe udo. – Wciąż masz te bóle? – Tak i chyba będę je miał do końca świata. – Trzeba było nie skakać z trzeciego piętra. – Łatwo mówić, ale kiedy goni cię DARPA, nie myślisz, które to piętro, tylko skaczesz. – Bo to trzeba się przeturlać – poradziła mu, kręcąc palcem pętelkę w powietrzu. – Dzięki za radę – Henry burknął, ciut obrażony, i westchnął z uśmiechem na widok wiosny jej spojrzenia. Przyjaciele z dwóch stron barykady zderzyli zerknięcia, jak dwoje prześmiewców, doskonale rozumiejąc znaczenie banalnego sarkazmu we wzajemnym szyderstwie. Pierwszy raz znaleźli w sobie partnerów do żartów w kwietniu 2152 roku, poszukując na tarasie widokowym odosobnienia. Irytowali się wzajemną obecnością do momentu, aż ciekawość nie przezwyciężyła niechęci. On terrorysta, ona kontradmirał Floty – oboje dostrzegli w tym kontraście fundament wspaniałej konwersacji. Od tamtej pory, ilekroć ścieżki prowadziły ich do Welmond, znajdowali dla siebie czas, by kultywować dawno zagubioną tradycję wymiany poglądów w akcie realizacji najbardziej podstawowej potrzeby człowieka: afirmacji istnienia. – Rozmawiałam dziś z bratem, pierwszy raz od siedemnastu lat, i już musiałam go okłamać – wyznała Silla. – Siedemnaście lat to szmat czasu. – Pytał o moją matkę, ale przecież nie mogłam mu powiedzieć, że znalazłam ją na obcym okręcie, dosłownie obcym. Pomyślałby, że zwariowałam. Poza tym ta wiedza mogłaby go zabić. – Dobrze zrobiłaś – potwierdził Henry, masując dla odmiany sztywne kolano. – Dotarłaś w końcu do archiwum Floyd Industries? – zapytał. – Tak, kosztowało mnie to sporo pracy, ale w końcu dali mi dostęp do serwerowni w Oklahomie. – I co? – Wszystko zniszczono dawno temu, nawet fizyczne dokumenty, choć uchował się jeden elektroniczny raport o jakimś artefakcie powiązanym z Aimeiz, który miał być podobno odpowiedzialny za Kryzys Słoneczny. Nie da się jednak tego w żaden sposób zweryfikować. – Artefakt? – wyłowił Henry. – Też o nim słyszałem. Jakaś obca technologia, nad którą podobno firma Santlite miała kontrolę. Kiedy byłem młodszy, dużo młodszy, prowadziłem śledztwo w tej firmie. Trafiłem na ukrytą wiadomość, że Sante i Anders wywołali Kryzys za pomocą tego urządzenia. Później jednak okazało się to nieprawdą, choć sam artefakt prawdopodobnie istnieje. – Tyle tajemnic, tyle kłamstw – cicho wysnuła Silla, gubiąc wzrok za horyzontem. – Trudno się dziwić. Anders chce mieć pewność, że nikt nigdy nie pozna prawdy. – Słyszałeś o Knossos? – Co to? Nadzorczyni uśmiechnęła się zwycięsko. Rzadko miała okazję zaskoczyć Henry’ego jakąś informacją, bo zazwyczaj to on wiedział o wszystkim pierwszy, jakby na starość znalazł magiczną furtkę do ogrodu tajemnic. – To podobno kolejna obca rasa, z którą ludzie się zetknęli w kosmosie – tłumaczyła Silla, nie zmazując z twarzy zaskoczenia. – Powiedziały mi o tym dwie, bardzo ciekawe dziewczyny tydzień temu. Chciały dotrzeć do jakiejś tajemniczej kolekcji sztuki Exansila, która zawierała coś, co miało im pomóc odczytać wiadomość od tej obcej rasy. Myślały, że mam do niej dostęp. Mówiły też, że szukają jakiegoś Wistrosa. Kojarzysz tę rodzinę? – Oczywiście, dwustu dwunastu członków rodziny zginęło, bo jeden z nich przez przypadek natknął się na tajemnicę rządu amerykańskiego. Każdy o tym słyszał, to znaczy, oczywiście nie tę część o spisku władz amerykańskich – poprawił błąd Henry i zapytał: – Pomogłaś im? – Nie bardzo. W ogóle myślę, że chyba same do końca nie wiedziały czego szukają, ale przynajmniej miały zapał, wiarę, no i siebie nawzajem. – Knossos, Aimeiz, Wistros. Tyle tajemnic, kłamstw i zbrodni – Henry wymienił elementy wielkiej szarady, gęstą farbą malując las niewiadomych. – Gdyby ludzie wiedzieli, co rząd z nimi robi – obwieściła Silla, ubierając słowa w ponure barwy. – Myślisz, że zbuntowaliby się? Powstałaby kolejna Armia Wyzwolenia? – DARPA zniszczyłaby ją w mgnieniu oka. – No tak, to prawda – przyznał Henry, choć nie chciał. – Poza tym koniec świata to nie jest dobry czas na bunt – dodał, trochę rozczarowany brakiem pola do dyskusji, którą często celowo wszczynał dla zwykłej przyjemności prowadzenia sporów. Stawał wtedy w obronie słabszej strony, bez względu na to, czy się z nią zgadzał, czy nie. – Koniec świata – Silla wypowiedziała zaklęcie zagłady, słowem jak ostrzem rozcinając płótno istnienia, a drżeniem głosu niosąc skowyt bestii wieńczącej jej ostatni dzień na Ziemi. – Myślę, że świat tak naprawdę skończył się wraz z III wojną światową. Niestety nikt tego nie zauważył – oznajmiła z bliską ciału obojętnością. – W jakim sensie? – W takim, że wtedy po raz pierwszy w historii lud podniósł rękę na swoich panów. Owszem, były wcześniej rewolucje i przewroty, ale nigdy nie powstał taki twór jak Armia Wyzwolenia: prawdziwy, pozbawiony warstw byt społeczny, który walczył z władzami umierającej demokracji. – Przecież Armia Wyzwolenia miała przywódców – Henry rzucił jej pod nogi kontrargument, z dziecięcą radością wyczekując odpowiedzi. – Wielu, różnych, często działających samoistnie. To byli liderzy: osoby nadające kierunek woli grupy, przypadkowe postacie o nieco podwyższonej zawartości bohaterstwa we krwi. Było ich wielu, mniej lub bardziej zorganizowanych. Jedni tylko mówili, innych tylko słuchali, a każdy i tak miał ten sam, jeden, nadrzędny, zrodzony z woli ogółu przejrzysty cel. Dlaczego władze Ameryki i Europy, choć znacznie lepiej uzbrojone, nie potrafiły ich zniszczyć? – Zgadzam się, to była hydra o wielu głowach i ruch społeczny bez centrum dowodzenia. Każdy, kto chciał, mógł do Armii wstąpić i z niej wyjść, kiedy miał na to ochotę. – To była prawdziwa rewolucja. Zwykli ludzie za pomocą sieci zorganizowali się do tego stopnia, że stworzyli prawdziwą organizację zbrojną – coraz chętniej opowiadała Silla. – Jednak przegrali, i to tu, w Welmond, z hukiem – oznajmił Henry, pęczniejąc dumą z podłożonej metafizycznej nogi. – Tak. Magia samoistnie napędzającego się ruchu społecznego wyczerpała się, zanim wojna dobiegła końca. Śmierć ostatniego lidera, jak go nazywali, nie miała z tym nic wspólnego. Ludzie po prostu byli już zmęczeni walką, ale wtedy po raz pierwszy i ostatni ludzkość tak naprawdę podniosła się z ziemi. Wcześniejsze rewolucje zawsze były napędzane polityką, grą państw i często wykorzystywane jako siła napędowa do wewnętrznych rozgrywek między ludźmi u władzy. To smutne jak niektórzy potrafili bezdusznie przekierować na własne korzyści tę najpiękniejszą siłę – wolę ludzi, by wstać, sprzeciwić się i z narażeniem życia walczyć o szacunek. Armia Wyzwolenia była jednak inna. To była rewolucja przeciwko władzy jako takiej, a nie konkretnym ludziom czy partiom politycznym. Masy po prostu miały dość rządów i walczyły o to, by te na zawsze zniknęły. Nie było mowy o zastąpieniu jednych oligarchów innymi. Niestety idea padła, bo parszywi zawsze znajdą sposób, by zniszczyć uczciwych. Dziesięć milionów ludzi zginęło, a Amerykanie w końcu przejęli władzę w Europie. Wtedy właśnie świat się skończył – domknęła myśl Silla i pozwoliła rytmicznemu, mechanicznemu stukotowi pracujących przy budowie portu maszyn nadawać rytm żałobnej dla Ziemi procesji. Henry wyczuwał w słowach nadzorczyni gorycz i pogrążenie silniejsze niż zazwyczaj. Chciał jednak sformułować własną na ten temat opinię, nim nadejdzie chwila, by zapytać o wynik prowadzonego przez nią śledztwa. – Parszywi mają tę przewagę, że wykorzystają każdą metodę, by wygrać – powiedział, przeklinając w duszy konkretne nazwiska, które wynurzyły mu się w myślach, jak ryby na rzucony w wodę chleb. – Dlatego tyle zła jest na świecie. Porządni nie są agresywni, nie chcą walczyć, wolą rozmawiać i dlatego legną pod butem parszywych. Doskonale to rozumiem i jak dla mnie zło trzeba zwalczać złem, a co do końca świata, to dopóki istniejemy, dopóty jest jeszcze szansa – próbował zawrócić upuszczoną w przepaść utrapienia konkluzję. – Szansa... – powtórzyła Silla, a jej głos zabrzmiał jak echo roztrzaskanej o dno nadziei. – Silla! – krzyknął Henry, aż podskoczyła. – Popatrz, co zdobyłem – pochwalił się, trzymając w dłoniach tabliczkę prawdziwej czekolady. – W biurze mam takiej całe szuflady. – Wiem, ale nie jesteśmy w twoim biurze, prawda? – powiedział Henry z buzią pełną słodyczy. – Spróbuj, pyszna – wybełkotał, przystawiając jej opakowanie do twarzy. Uporczywie nalegał tak długo, aż w końcu ustąpiła i poplamiła palce czekoladą stopioną promieniami słonecznymi. Ubabrani kłopotliwą przyjemnością pożerali smakołyk w ciszy, ona leniwie, skromnie i z głodu, a on żwawo, jak dziecko łapczywie. Henry celowo wyzwalał w sobie całą niedojrzałość duszy, traktując ją niczym lek na rozsądek, odurzający zmysły narkotyk, zajęcie dla myśli, które ciągnęły obrazami upadku świata w stronę odległej o rok katastrofy. Tylko tak potrafił powstrzymać desperację i ściskające gardło odrętwienie, będące przekleństwem osób urodzonych z darem zuchwałej inteligencji. Każdy logiczny wywód prowadzony nad stanem cywilizacji prowadził go do straszliwych wniosków i stwierdzenia, że czas człowieka dobiegł końca. Chciałby, jak inni, otulić się oszustwem argumentów, ciepłą ignorancją, leniwą krótkowzrocznością poglądów, lecz umiłowanie prawdy, niczym narzędzie średniowiecznych tortur, zabraniało kłamstwu ukoić duszę. – To może dziś pogadamy o roku, o którym nikt nie mówi? – zapytał pobudzony dawką cukru. – Nikt o nim nie mówi, my też nie musimy – krótko ucięła wątek Silla, jak zawsze, gdy Henry próbował go poruszyć. Robiła z tego małą grę, w której z góry zwyciężała. – Ale to bardzo ciekawy temat. Wiesz, zawsze uważałem, że ten rok był najpiękniejszy w dziejach... – Byłam dziś w obozie transferowym – oznajmiła, gasząc jego słowa burzowym frontem ponurych na horyzoncie zwierzeń. Nastrój lekkich przekomarzań prysł zastąpiony chwilą ołowianej ciszy. – Mówiłem ci, żebyś tego nie robiła – jak groźbę przypomniał swe ostrzeżenie Henry. – Musiałam potwierdzić to na własne oczy. – Tylko niepotrzebnie ryzykowałaś, to był błąd. Miałaś już wszystkie dowody, żeby z nimi walczyć, a teraz dałaś im... – Nie – przerwała mu Silla. – Nie będę walczyć – dodała stanowczym, lecz uschniętym głosem. – Mówiłaś, że chcesz rozmawiać z paroma osobami w ZN i siłach Floty. Miałaś nadzieję zbudować koalicję i oficjalną sprawę. – Próbowałam. Rozmawiałam nawet z sekretarzem generalnym, ale to tchórz i ignorant. Nie interesuje go to, co się dzieje z ludźmi. Nikogo nie interesuje już nic poza miejscem we Flocie i towarzystwem w łóżku – Silla formowała w słowach odrazę do ludzi. – Gdyby faktycznie chodziło o przetrwanie ludzkości, o kontrolę populacji, ale nie, oni po prostu chcą rozrywki. Nie zdajesz sobie sprawy, co oni tam robią – mówiła, zaciskając zęby w nagłym przypływie gniewu. – Stworzyli maszynę do eksterminacji chłopców, a dziewczyny... – wstrzymała głos, jakby do gardła napłynęły jej wymiociny. – Dziewczyny segregują... pakują i rozwożą... – próbowała mówić, ale nie była w stanie dokończyć. Obrzydzenie zwyciężyło. Henry uciekł spojrzeniem w statyczny zarys miasta, gdzie dobrze mu oswojony osiadł mrok. Nie był gotów tego słuchać, tak jak ona nie potrafiła o tym mówić. – Czy możesz coś zrobić? – zapytał pustkę. – Czy ci żołnierze nie podlegają tobie? – To nie DARPA tym steruje. Nasze siły im tylko pomagają, bo boją się, bo mają w tym interes, nie wiem. To ona dowodzi i ma własną, prywatną armię, doskonale uzbrojoną i nietykalną. – Trafiłaś na jej trop? – To duch, nie można jej złapać. Szukamy jej już tyle czasu i wciąż nie mamy pojęcia kim jest, choć z danych w serwerowni wyciągnęłam raport z jej zatrzymania w Kalisto w 2120 roku. Niestety nie uchowały się ani jej zdjęcia, ani żadne przydatne dane. – To skąd wiesz, że to ona? – Bo w raporcie ktoś zapisał, że miała tatuaż Zory za uchem. Chociaż to też nic nie znaczy, bo to mogła być kolejna ofiara organizacji, która najwidoczniej działa od bardzo dawna. – To co teraz zrobisz? – Nic. Będę czekać – stwierdziła Silla, wzruszając lekko ramionami, jak gdyby podkreślała oczywistość. – Czekać? Na co?! – zapytał Henry, porażony jej reakcją. – Aż przyjdą po mnie. – O czym ty mówisz? Nic ci nie mogą zrobić. Jesteś kontradmirałem Floty. Oni doskonale wiedzą, że nie mogą sobie pozwolić teraz na... – ...zabójstwo? – dokończyła za niego Silla. – Nie bój się. Nie zabiją mnie. Nie ma takiej potrzeby, bo i tak nie mam na nic wpływu. Raczej odbiorą mi status nadzorcy i może opuszczą kilka rang. Sam Anders mi dziś pewnie o tym powie. – Co? Anders jest w mieście? – Tak, mam się z nim dziś spotkać, ale nie martw się, to rutynowa wymiana informacji. – Jesteś pewna? – Jestem pewna tak jak tego, że ubrudziłeś sobie czekoladą spodnie – zauważyła Silla, wskazując palcem plamę na jego udzie. – Jesteś okropna – Henry wybąkał z miną obrażonego dziecka i wyciągnął białą chusteczkę z kieszeni przepisowej szarej marynarki pracownika biurowego. Obślinionym rogiem materiału próbował usunąć zabrudzenie, tylko pogarszając sprawę. – Wiem, nie musisz mi tego mówić – stwierdziła Silla, zamieniając jego żart w narzędzie samookaleczenia – ale mniejsza z tym. Powiedz mi lepiej, co znowu robisz w Welmond? – zapytała, zmieniając temat. – Ostatnio często tu bywasz. – Jesteś okropną masochistką – wytknął jej Henry, zaborczo szorując chusteczką spodnie. – A jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to zamierzam dołączyć do wyznawców Synogi – oświadczył i otworzył szeroko usta w niedowierzaniu reakcji nadzorczyni. Silla wybuchnęła histerycznym śmiechem, siłą eksplozji rozpędzając posępną wokół mgłę. Przez chwilę skąpana w przyjemności tej przyziemnej rzeczy odzyskała lekkość bytu nastolatki, i gdyby nie agresywnie spięte włosy, rozświetliłaby świat jaśniej niż Słońce. Znała tę złodziejską grupę. Czytała raporty i wiedziała, że w jej skład wchodzą dzieci, więc nie mogła odpuścić sobie szansy na sarkastyczną uwagę. – Masz kryzys wieku średniego? – zapytała, jeszcze przez moment lśniąc niczym Gwiazda Północy. Henry parsknął jak koń, bo po raz kolejny musiał znosić prześmiewcze uwagi osób, które odnajdywały w jego pomarszczonej twarzy wieczny, nadany mu żartem natury, komizm. Zbyt często ludzie z góry zakładali, że nie mówi poważnie. Włosy miał już siwe, rzadkie i zaczesane na bok, uszy rozciągnięte, od zawsze długie i w kształcie przełamanej fali, a usta wygięte mimiką w zalążek uśmiechu. Kilkadziesiąt lat temu, gdy jeszcze pracował w Agencji, przeklinałby swój wygląd, dziś jednak cieszył się, że tak łatwo może ukrywać zżerające go rozczarowanie. – Mówię poważnie. Widzę potencjał w tej młodzieży. Nie zamierzam biegać z nimi po punktach żywnościowych, ale chcę pokierować ich rozwojem, wskazać im drogę – tłumaczył, próbując stanowczym tonem głosu nadrobić złudzenia wzrokowe. – Mówisz poważnie? – Silla wciąż nie dowierzała. – Oczywiście, że poważnie. Muszę tylko znaleźć ich lidera Siddaya Solomoya. – Mówisz poważnie – powtórzyła, tonując swoją radość. – Możesz nie mieć okazji. DARPA zaczyna się nim interesować, bo robi za dużo zamieszania. – Wiem, dlatego właśnie muszę go jak najszybciej znaleźć, co nie jest takie proste. Podobno pracował w hali w Tynan, ale to niewiele mi daje. – Przetrwał wybuch? – Tak. Podobno był wtedy na spacerze – przyznał Henry i zaśmiał się cicho. – Taką wersję sprzedał mi jeden z jego chłopaków. Oni traktują go jak bohatera i mentora. Słyszałem sporo historii o nim i o tym, jak wyciągał z hal rówieśników, przekonując ich swoimi opowieściami. Chciałbym ich posłuchać. – Myślisz, że jest w nim potencjał? – Silla zapytała z cieniem nadziei. – Jak najbardziej. Widzę w nim lidera. – W takim razie mam nadzieję, że go znajdziesz – szczerze życzyła nadzorczyni. – Jak go już spotkasz, to powiedz mu, że jeśli dobrze wybierze, to poprowadzi ludzi do nowego świata – powiedziała, próbując wskrzesić bezskutecznie uśmiech. – Ja nie mogłam – dodała, upadając do stóp spojrzeniem. – Domyślam się, że te słowa mają dla ciebie specjalne znacznie. – Czy ja wiem. To coś, co usłyszałam w dniu, gdy moja matka mnie porzuciła. Nic specjalnego – przyznała Silla i westchnęła. – W każdym razie nie poprowadziłam nikogo do nowego świata. Miałam tylko okazję go trochę skorygować – zażartowała i spojrzała na Henry’ego, zdradzając w oczach nową, przed chwilą zrodzoną myśl. – Już rozumiem, chcesz znaleźć tego chłopaka i jego małą organizację, żeby w ten sposób powstrzymać go od popełnienia tych samych błędów, które ty popełniłeś. Mam rację? Tym razem to Henry wybuchnął nadętym śmiechem. – Jesteś bardzo bystra. Chcę poprowadzić Synogę, by zrzucić z siebie ciężar porażek z przeszłości. To śmiała teza, godna przedyskutowania! – Ale chyba nie błędna? Z za młodu pisanej przez ciebie filozofii przecież narodził się największy w dziejach ludzkości ruch terrorystyczny. To na pewno zapisało się piętnem w twojej historii – snuła wnioski Silla, wiatrem słów wzbudzając sztorm śmiechu Henry’ego. Zapędziła go na mieliznę duszącego kaszlu, a potem w przystań ciszy, gdzie lekkim pochrząkiwaniem próbował łatać wyrwy w kadłubie budowanego przez całe życie światopoglądu. Henry wiedział, jaki typ amunicji poszarpał mu burtę. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wraz z nadzorczynią odtwarzali podobny schemat katastrofy, będąc przyczyną cierpienia, które usprawiedliwiali szlachetnymi intencjami. – To nie jest takie proste – cicho stwierdził, nie nadwyrężając głosu w obawie przed nawrotem kaszlu. – Próbowaliśmy zmienić świat i nikt nie może nam zarzucić, że zrobiliśmy coś złego – przekonywał, mówiąc coraz pewniej. – To, że oboje polegliśmy i nasze marzenia przerodziły się w koszmar innych, to nie znaczy, że pierwotnie nasze plany były złe. Raz puszczone koła w ruch podążają własnymi ścieżkami – powiedział i zrobił przerwę, dręczony palącym drapaniem w gardle. – Polegliśmy, z tym się zgodzę. – Przepraszam, nie chciałem tak tego przedstawić. Moja idea rozprysła się, gdy odwróceni dokonali pierwszego zamachu. W twoim przypadku osiągnęłaś sukces... – Sukces?! – ryknęła Silla, dźgnięta słowami jak bagnetem. – Śmierć milionów młodych robotników to sukces?! – Nie dajesz mi dokończyć – próbował bronić się Henry, czując nadchodzący atak kaszlu. – Utworzenie list priorytetów dla Floty to sukces, który pozwoli ludzkości przetrwać w najlepszej możliwej formie. To, że twoją pracę wykorzystano, by prowadzić masowe mordy, to na pewno nie twoja porażka. To raczej przejaw okrucieństwa biurokratów, którzy za tym stali – stwierdził i w końcu uległ naporowi flegmy w gardle. Silla nie odpowiadała, a on przez chwilę kaszlał, znów zawijając chrząkaniem do portu, gdzie czekała cisza. Nie pierwszy raz prowadzili podobną rozmowę, ale zawsze dochodzili do tego samego smutnego końca, kiedy nadzorczyni przestawała mówić, jakby w ten sposób poddawała się własnemu osądowi i od razu karze. Żadnym słowem Henry nie mógł już jej wyrwać ze stanu swobodnego spadania w otchłań własnych oskarżeń. Ciężko oddychając z nadzieją, że kaszel zostawił go już na dobre, wrócił do czyszczenia spodni z plamy po czekoladzie, która jak na złość wróciła, gdy tylko jego ślina wyschła. – Nie rozumiesz mnie. Nie wiesz, gdzie jestem, gdzie mnie zapędzili – powiedziała Silla głosem delikatnym jak muśnięcia wiatru. – Odkąd pamiętam, poruszam się w innym świecie, drogą pustą i szeroką, otoczona przestrzenią pól własnej wyobraźni. Jak siostra błękitnego nieba, dusza absolutu skażona odrębnością, jak trzmiel na deszczu unikam spadających z nieba interakcji, bo szorstkość dotyku rozsypuje moją integralność, a harmonia sprzeczności wzywa pieśnią niedoścignionej idylli, za którą tęsknię, pragnę, pożądam, bo raz zrodzona w pięknie dni nieuformowanych zmysłów na zawsze będę nimi skażona. – Nie wiedziałem, że jesteś poetką – prześmiewczo stwierdził Henry, próbując ponownie śliną zmoczyć plamę, by choć na chwilę przykryć ślad po czekoladzie. W podobny sposób, humorem i celową ignorancją, miał nadzieję zamaskować promieniujące z twarzy Silli rozkoszne i śmiertelnie niebezpieczne odrętwienie. – Jesteś inna, jak my wszyscy – rzekł głosem aktora z teatralnej sceny. – Już lata temu o tym śpiewali. Czekaj, była nawet taka piosenka, bardzo smutna, pewnie by ci się spodobała. Nie pamiętam tytułu, ale słowa leciały mniej więcej tak – zapowiedział cytat, wsłuchany w rytmiczne i płynne oddechy nadzorczyni. – Jest tyle różnych światów, tak wiele różnych Słońc, a my mamy tylko jeden, choć żyjemy w różnych, czy jakoś tak – zakończył rozczarowany brzmieniem fragmentu, który z muzyką budował dużo mocniejsze przesłanie. – Hm, co to była za piosenka – głośno myślał, próbując zagłuszyć okrutną jej ciszę. – To śmieszne, że nie pamiętam jej tytułu, ale wiem, że na ostatniej liście przebojów wszech czasów była na czterdziestej czwartej pozycji. Pamiętam, bo zaraz potem Wielki Plan wyciął cały przemysł rozrywkowy i już więcej list nie było. Słuchasz mnie w ogóle? – zapytał. – Chciałabym wrócić do Kalisto – powiedziała Silla, jak gdyby nie dotarło do niej ani jedno słowo. Henry westchnął, zostawił plamę na spodniach, podobnie jak wątek ulubionej muzyki, i podążył za jej myślami. – Przecież możesz w każdej chwili. – Nie. Chciałabym wrócić do tego Kalisto sprzed lat. – Z początku Wielkiego Planu? – Nawet wcześniej, do Kalisto z opowieści mojej matki. – Dobry wybór – zauważył Henry. – Miałem okazję odwiedzić to miasto w 2105 roku, gdy na Expo prezentowano pierwsze masowo produkowane biomechanizmy. Zaczynałem pracę w ANS i miałem związane z tym wydarzeniem zadanie – z dumą opowiadał uradowany lżejszym tematem rozmowy. – Widziałeś pola marsowe i wieżę światła? – zapytała Silla, odradzając w sobie wolę dyskusji, jak kwiat kolor po długiej suszy. – Miałem okazję. – Moja matka opowiadała mi, jak w czasie studiów regularnie chodziła tam pić. Podobno jej facet założył się z nią kiedyś, że zasłoni ciałem jeden z ekranów świetlnych wieży. Osiągnął nawet sukces, sprawił, że słup światła na chwilę zniknął, ale przez to oślepł, doznał poparzeń II stopnia, a zaraz potem trafił do więzienia. – Zabawne i głupie z jego strony – skomentował Henry, widząc zaangażowanie nadzorczyni tak rzadkie i cenne. – Moja matka go rzuciła – przyznała Silla, z uśmiechem wydobytym z dawno zapomnianego świata nieskalanej radości. – Chociaż ślepy ojciec byłby lepszy niż żaden – dodała, mroczną myślą zakopując krainę beztroski. – Kiedy byłam bardzo mała, mama opowiadała mi o wieży, która stała wcześniej w miejscu tej świetlnej. To był symbol całego kraju, zanim zdemontowano go w czasie Reorganizacji. Widziałam zdjęcia, coś pięknego. – Też je widziałem. Nie potrafię sobie przypomnieć nazwy tej wieży, ale był to symbol rozwoju technologicznego i początek pięknej ery. – Krótkiej ery – ponuro podsumowała Silla. – Krótkiej, ślepo nastawionej na konsumpcję i rozwój. Te dwie rzeczy przeplatały się w korporacyjnych strategiach przejęcia świata i pamiętam, że spać przez to nie mogłem. Teraz się z tego śmieję, ale sama wiesz, jak perspektywa z wiekiem odwraca się do góry nogami. Zabawne, że mania kolekcjonowania nowych gadżetów i nachalny ekshibicjonizm sprzętu, które mierziły mnie do nieskończoności, teraz bardzo by się ludzkości przydały. W ogóle rozwój codziennej technologii byłby ratunkiem dla świata, a pamiętam, że wtedy wyrywałem sobie włosy, jak usłyszałem, że naukowcom udało się przeszczepić człowiekowi w pełni cybernetyczny mózg. Miałem ochotę spakować się i wyjechać w las z dala od wszelkich miast. – Przeżył? – Kto? – zapytał Henry wyrwany z potoku myśli. – Ten człowiek z cybermózgiem. – Dobre pytanie. Nie wiem. W każdym razie idea sztucznego mózgu była dla mnie wtedy przerażająca, ale teraz myślę inaczej. Gdyby nie Kryzys, człowiek przeszedłby na wyższy poziom ewolucji. W sumie byliśmy cholernie blisko, bo jak tak teraz sobie przypominam, to w 2111 roku ruszały testy pierwszych pełnych cyberciał. Wtedy też chyba oświadczyli, że udało im się wytworzyć świadomą sztuczną inteligencję. Byliśmy u progu prawdziwej przemiany – żywo wspominał Henry, próbując młodzieńczymi wizjami cywilizacji mechanicznego człowieka zagłuszyć powracający ból kolana. – Cybermózgi i sztuczna inteligencja – Silla próbowała pojąć obce słowa, wymawiając je powoli i dokładnie. – Gdyby nie Kryzys, ludzie mogliby osiągnąć coś pięknego. Oczywiście nie był to świat bez wad – kontynuował Henry rozpalony gorączką wyskakujących, jak popcorn, przemyśleń. – Na przykład z prywatnością mogliśmy się pożegnać. Tak rozwinięta technologia pozwalała nawet mniejszym organizacjom szpiegować cię w każdej chwili i nie było na to rady, dlatego tak nienawidziłem technologii, choć z nią pracowałem. Wiem, to absurd. – Myślisz, że teraz jest lepiej? – zapytała Silla, spojrzeniem sugerując odpowiedź. – Zdziwiłbyś się, ile ZN o nas wie. – Ale chyba bez sieci, kiedy większość baz danych dawno temu padła... – To nieprawda – skorygowała go, bez skrupułów wchodząc w słowo Henry’emu. – W serwerowni w Oklahomie nadal trzymają całą historię sieci, blisko tysiąc siedemset zettabajtów danych, które wciąż aktualizują i wykorzystują. – Czyli zachowali to, co najgorsze ze starego świata. Pięknie, najwidoczniej stare nawyki łatwo nie umierają. A myślałem, że to Chińczycy mają gorzej – żartobliwie narzekał Henry. – Rosjanie mają gorzej – poważnie polemizowała Silla. – Czytałam niedawno raport służb wywiadowczych. Tylko z głodu umiera tam dziennie kilka tysięcy osób, a ile ginie w więzieniach, nie wiadomo. Szacunki bardzo się różnią, bo trudno prawidłowo założyć pojemność masowych grobów, które pokrywają niezliczone hektary terenu widoczne na zdjęciach satelitarnych. – To chyba jednak mamy lepiej – podsumował Henry, nie widząc przyjemności w tak mrocznej dyskusji. Znów zakaszlał, próbując wykrztusić drapiącą go suchość z gardła. – Dobrze się czujesz? – Jak na te lata, całkiem w porządku. – To dobrze – westchnęła obojętnością Silla i podniosła się z miejsca, nie odrywając oczu od horyzontu, a potem popłynęła, niczym duch, zahipnotyzowana widokiem i przyciągana przepaścią odgradzaną tylko niską barierką. – Wiem, co czujesz – powiedział Henry, ruszając za nadzorczynią wiernie jak pies. Miał wrażenie, że kobieta maleje, staje się przeźroczysta, przepuszcza wiatr i bez trudu może przeniknąć zabezpieczające przepaść poręcze. – Znam cię też na tyle długo, by rozumieć, że nigdy się z nikim tym nie podzielisz – dodał, stając u jej boku. – Wiedz jednak, że czuję się podobnie. Moja zbrodnia jest równie okropna i tak samo obca światu. – Mówisz o odwróconych? – zapytała Silla, ściskając dłońmi barierkę. – To nie to samo. – Nie znasz całej historii – szybko odparł Henry, zanim nadzorczyni zdążyła zaszufladkować swoje zdanie na półce nieodwołalnych przekonań. – Dawno temu jedną decyzją zabrałem światu nadzieję. To przeze mnie Błękitna rewolucja była katastrofą. Miałem okazję powstrzymać odwróconych przed wejściem do miasta, ale tego nie zrobiłem – przyznał, kładąc dłoń obok jej dłoni. – Byłeś wtedy w Kalisto? – Tak, to była ostatnia próba opanowania sytuacji z mojej strony. Prawda jest taka, że odwróceni, pod przywództwem Kastrimo, chcieli od dawna wywołać rewolucję w Europie. Zamieszki w Kalisto były dla nich świetną okazją – opowiadał Henry, tak jak ona, odwracając się w stronę opustoszałego placu i opierając plecami o barierkę. Oboje mieli teraz panoramę miasta za sobą, a przed oczami obraz niegdyś zielonego skweru, gdzie wciąż leżały dwa, stare, spróchniałe i w środku puste pnie drzew. Nikt ich nie uprzątnął, nawet natura, która we własnej agonii nie była w stanie dalej napędzać wiecznego cyklu przemiany materii. – Byłem wtedy w Europie i śledziłem uważnie rozwój organizacji, którą nieświadomie stworzyłem – zdradzał Henry, gotowy odsłonić przed Sillą błędy młodości, by tylko poprawić jej humor. – Gdy dowiedziałem się, że planują wejście do Kalisto, poprosiłem Kastrimo o spotkanie. Chciałem odciągnąć go od zbrojnych rozwiązań, ale mi się nie udało. Nie przekonałem ani jego, ani innych przywódców, mimo że to na moim blogu została zbudowana ich cała filozofia. Moja obecność w Kalisto w tym czasie tylko sprawiła, że do walk włączyło się więcej bojowników odwróconych. Nie miałem więc wyjścia, poparłem ich działania, choć nie wiedziałem, że w planach mają sprowokowanie walk. Nikt nigdy nie poznał prawdy, ale to odwróceni sterowali zamieszkami i wykorzystali nawet nastolatków jako żywe tarcze, by przelać pierwszą krew. Resztę historii znasz – rzekł i wziął głęboki wdech zakończony krótkim kaszlem. – Oni przejęli tę rewolucję, by zrobić z DARPA wrogów, a ja im na to pozwoliłem – podsumował i opuścił głowę w geście pokory. Silla nie ukrywała zdumienia tym wyznaniem Demastosa. Domyślała się, że prawda o Błękitnej rewolucji nie była tak jednoznaczna, jak ją ludzie przedstawiali, ale nie sądziła, że za masakrę cywilów odpowiadali odwróceni. – Czyli Lybnitz miał rację. To była prowokacja odwróconych – powiedziała i pokiwała głową, rozstrzygając w duszy winę Henry’ego. – W tej rewolucji Lybnitz miał swoje zbrodnie, za które później zginął. – Wszyscy mamy jakieś zbrodnie na sumieniu. Mniejsze, większe, masowe mordy – bez emocji stwierdziła nadzorczyni. Odwróciła się w stronę przepaści, pochyliła nad barierką i wzrokiem zmierzyła czarną skalistą ścianę. – Nie powiedziałem ci tego, by cię pogrążyć. Chciałem tylko, byś zrozumiała, że czasy narzucają metody, a dobra decyzja może szybko stać się złą i to bez znaczenia, czy tego chcemy, czy nie. – Wiem, rozumiem. Nie musisz mi tego mówić – zapewniła Silla, coraz mocniej pochylając się w stronę urwiska. – Do zobaczenia – szepnęła, a jej nogi stracił kontakt z podłożem. – Czy ty zwariowałaś?! – krzyknął Henry, chwytając jej ramię. – Naprawdę tak bardzo chcesz ze sobą skończyć? Po tym wszystkim, co ci powiedziałem, nadal się obwiniasz? Cholera jasna, Silla, o czym ty myślisz – mówił, próbując szturchnięciami zmusić ją, by w jakikolwiek sposób zareagowała. – Jesteś okropną masochistką, i do tego głupią. Skok z tej wysokości by cię nie zabił, tylko co najwyżej sparaliżował – stwierdził i zrezygnował, choć nadal trzymał mocno jej ramię. Silla eksplodowała śmiechem, szczerym, radosnym, jak po dobrym żarcie, zalewając przyjaciela obawą o własne zdrowie psychiczne. – Nie – stwierdziła, radykalnie tonując szaleńcze rozbawienie. – Nie? Co nie? – Nie obwiniam się – mruknęła. – Doskonale wiem, że nie odpowiadam za działania tych psychopatów w ZN i jestem tak samo bezsilna, jak miliony innych ludzi. – W takim razie, dlaczego chcesz się poddać? – pytał Henry, rozbity i przerażony huśtawką jej nastrojów. – Bo jestem samotna! – krzyknęła mu w twarz Silla. – Rozumiesz to?! – zapytała, w oczach błagając o odrobinę empatii. – Jestem sama i zawsze byłam. Nie znałam ojca, matkę tylko przez chwilę, a jedyny kontakt z drugim człowiekiem miałam w wojsku, na odległość rangi – mówiła ze szczerą, jak nigdy, rozpaczą w głosie. – Nie mam rodziny, dzieci, nikogo, nawet miłości, której los łaskawie dał mi dwa razy skosztować. Raz, by potem okrutnie zażartować, i dwa, by wyrwać pół duszy. Całe życie spędziłam w okresie Wielkiego Planu i patrzyłam, jak świat powoli umiera, zanika i gnije. Ty masz swoje wspomnienia, pamiętasz czasy sprzed Kryzysu, masz tę nostalgię, której ja nawet nie rozumiem. Jestem w środku pusta, jak to miasto, jak te okręty na niebie! – wiązała słowami żal i gniew, oskarżając palcem nieboskłon. – Należę do straconego pokolenia, wiesz? Ostatniego, dla którego już nic na Ziemi nie zostało. Rozumiesz już? Zrozum! – poprosiła, ręką zasłaniając twarz, by ukryć sączące się z oczu łzy. Cała ich rozmowa była dla Silli rozdrapującą rany torturą i dopiero teraz Henry to zrozumiał. Wszystkie jego wspomnienia, poglądy i historie niczym noże rozcinały jej chęć istnienia, przypominając o straconym życiu w sidłach przejściowego wieku. To prawda, stare pokolenie żyło jak on przeszłością, a młode tkwiło wzrokiem w niebie, wypatrując wśród gwiazd nowych miast. Pomiędzy nimi tkwili przeznaczeni na straty, niewspomniani w Wielkim Planie, ludzie zawieszeni w próżni. Henry poczuł wbite w serce ostrze racji i poległ ignorancją na polu bitwy, dlatego teraz skruszony milczał, niczym więzień odrodzonego sumienia. – Powinnam już iść. Mam jeszcze zadania do wykonania – stwierdziła Silla, wkładając maskę kontradmirała i obracając twarz w kamienny posąg. – Chcesz po tym wszystkim wrócić do pracy? – pytał Henry, wciąż pobudzony emocjami. Nie potrafił, jak ona, kontrolować natury swoich zachowań. – To wszystko, co mam. – Nie mów tak, a brat? Masz brata przecież! Widziałaś go dziś, tak? I co z tego, że minęło tyle lat, wciąż możesz odbudować z nim więź. Wierz mi, nie ma nic piękniejszego niż miłość rodzeństwa! – Miłość rodzeństwa? – powtórzyła Silla, wypluwając te słowa z odrazą. – Chcesz wiedzieć, jak wyglądała nasza historia? – zapytała tak, że Henry pożałował dobrych intencji. – Powiem ci, jak wyglądała nasza historia. Przez rok w szkole oficerskiej byliśmy razem, kochaliśmy się, dosłownie, jako para, bo żadne z nas nie wiedziało, że jesteśmy rodzeństwem. Byłam kompletnie mu oddana, zanurzona po uszy w szczęściu i ślepa na tragedię świata, a potem... – przerwała, łamiąc głos, jak zapałkę, by dokończyć tonem stalowej, wytrenowanej maszyny – a potem wszystko runęło. – Silla... – Henry wykrztusił i zamilkł. – Henry... – naśladowała go Silla – przestań próbować zbawić moją duszę. Wiem, co przeżyłam, znam swoje porażki i sukcesy. Nie zmienisz tego, jak o sobie myślę. Zresztą nie powinieneś, bo to mój świat, moje problemy. Mam wrażenie, że robisz to tylko po to, by zaspokoić swoje potrzeby i uciszyć własne koszmary. Zajmij się więc sobą, bo dużo czasu ci nie zostało – stwierdziła i porzuciła go, niczym zbędną zabawkę w piaskownicy. Henry poczuł piekący wir powietrza pędzącego przez dziurę w jego piersi, na przestrzał przebitej włócznią słów. Zwilżona trucizną lanca, trafiając w aroganckie serce, jak papier paliła dumę, zostawiając go bezbronnego i bez słów. – Stój! – krzyknął i nagi czekał ratunku. Silla zwolniła, w końcu stanęła i znów, jak ćma, przeistoczyła się w motyla. – Przepraszam – powiedziała skruszona. – Nie chciałam cię urazić. Spotkajmy się jeszcze wieczorem, w tym samym miejscu. Chętnie posłucham kolejnych opowieści o Kalisto sprzed lat. – Dobrze – odpowiedział Henry, skinął głową i już tylko patrzył, jak sylwetka nadzorczyni znika poniżej linii ziemi, wsiąkając w nią, niby letni deszcz, po którym ślad natychmiast ginie.