01 Wielka miłość małej Yen

Transkrypt

01 Wielka miłość małej Yen
1
Meadager Galla Szalona
Wielka miłość
małej Yen
Projekt okładki
oraz pozostałe grafiki:
Oleńska
Mad Books
2015
It must have been love, but it’s over now
It must have been good, but I lost it somehow
It must have been love, but it’s over now
From the moment we touched till the time I ran out
Roxette It Must Have Been Love
Deszcz lał z nieba nieprzerwanie, a jego gęste strugi rozmywały świat
w oczach Yen w bezbarwną, bezkształtną breję. Przemykała najpodlejszymi
i najciaśniejszymi uliczkami swojego wymarzonego Paryża, kuląc się w sobie
i obejmując opiekuńczo ramionami ciężkie popiersie. Już kilka razy chciała
je cisnąć precz i roztrzaskać na chodniku, ale nie mogła. Świadomość, że był
to przedmiot wykonany jego własnymi rękami, coś, czego dotykały jego
smukłe palce, co wyrzeźbił sam i co z tego względu – naturalnym prawem
Sztuki – nosiło w sobie cząstkę jego duszy, nie pozwalała jej tego zrobić.
Wspomnienia były wciąż zbyt świeże na ten ostateczny krok.
Yenlla naciągnęła kaptur na twarz. Pod pewnymi względami deszcz
okazał się dla niej w tej chwili darem niebios. Dzięki niemu nie było widać łez.
Wszystko, co się dzisiaj wydarzyło (a przede wszystkim ten nagły wysyp
kobiet w mieszkaniu jej kochanka), nie było dla niej właściwie niespodzianką.
Wiedziała o tym. Kiedy przetrząsała jego mieszkanie w poszukiwaniu
lekarstwa na gorączkę, natrafiła na terminarz i nie miała więcej złudzeń.
Jednak tym, co zabolało ją najbardziej, okazała się krótka notatka przy jej
nazwisku, która głosiła: „Uważać na Honey. Inteligentna, tylko udaje”.
Czy powinna być wdzięczna za komplement?!
Zatrzymała się na rogu ulicy, ignorując pełne nadziei spojrzenia
wyjątkowo umorusanych dzieci, których nawet okropna pogoda nie
zniechęciła do codziennego wypadu na ulice w poszukiwaniu szczęścia.
Wystawiła twarz prosto na deszcz, ciesząc się uderzeniami lodowatych kropli
na policzkach i powiekach. Kiedy poczuła się gotowa, ponownie otworzyła
oczy i zerknęła w kierunku miniaturowych okien na poddaszu najbliższej
kamienicy. Jej dotychczasowe mieszkanie. Najmniejsze i najkoszmarniejsze,
jakie tylko zdołała wyszukać – należało przecież trzymać się artystycznego
stereotypu. W środku ledwie udawało jej się podnieść głowę, ale ostatecznie
nie było jej potrzebne po to, aby się w nim prostować, czy w ogóle pozostawać
w pionie. Zresztą, i tak była tam raptem dwa albo trzy razy. Przeważnie
przesiadywała u Niego.
On był rzeźbiarzem i właściwie tylko tyle o nim wiedziała. Pochodził
prawdopodobnie z Węgier lub Rumunii, ale ciężko było to jednoznacznie
4
stwierdzić, bo sam bez przerwy się co do tego mylił. Widocznie, jak większość
ludzi, nie odróżniał jednego od drugiego. Kłamca! Zamiast na szczegółach
geograficznych skupiał się raczej na imitowaniu naprawdę przerażającego
pseudowschodniego
akcentu,
który
trudno
byłoby
przypisać
przedstawicielowi jakiejkolwiek narodowości. Yen zauważała to wszystko, ale
nie miało to dla niej znaczenia. Kochała go.
Kochała go od pierwszej chwili. Od pierwszego spotkania, które miało
miejsce już pierwszego wieczoru po paryskim występie jej francuskiego
tournée. Poznali się w dość podłej knajpce, w jeszcze podlejszej dzielnicy.
Roiło się tam od niespełnionych, ale za to wielce przekonanych o własnym
wyjątkowym talencie artystów, a pomiędzy nimi znajdował się i On. Miał
zdecydowanie najdłuższy i najbardziej czerwony szalik oraz wyjątkowo
sflaczały beret – niewątpliwe znaki wielkiego artyzmu. Siedział sam nad
szklanką współczesnego, oszukańczego absyntu w pozycji co prawda
ekstremalnie niewygodnej, ale też takiej, że lepiej nie mógłby go ustawić cały
sztab speców od wizerunku.
„Pozer”, orzekła Yen w ostatnim przebłysku rozsądku.
Zupełnie tak jak ona!
Od razu się spiknęli, ale związek ten z miejsca skazany był na
widowiskowy koniec. Yenlla była zakochana, on nie. Yenlla dawała z siebie,
co tylko mogła, on nic. Mimo to zdecydowała się postawić wszystko na jedną
kartę i została w Paryżu, kiedy tournée dawno się skończyło. Rzuciła
wszystko. Dla niego. Bo tak musiała, bo tak wypadało, bo wszystkie
bohaterki wielkich romansów tak robiły i zawsze im się udawało. Udało się
przecież Fanny Brice... Ale nie jej.
Nie JEJ.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na swoje niedawne mieszkanie i znowu
ruszyła przed siebie. Nie zamierzała tam wracać. Nie musiała dłużej udawać.
Wszystko skończone! Przyśle za jakiś czas Błyskotkę po te kilka rzeczy, które
za sobą zostawiła. Nie miała ochoty tarzać się od stóp do głów w kurzu
i pajęczynach pokrywających całe tamtejsze poddasze.
Kiedy teraz o tym myślała…
Roweno, przecież nie wiedziała nawet, jak się nazywał! Kazał się do
siebie zwracać per Mistrzu Pigmalionie, więc wszyscy usłużnie ochrzcili go za
plecami mianem „Piggy”. Zazwyczaj zresztą właśnie tak na niego wołali, co
powodowało u niego okresowe napady szału. Mistrz Pigmalion! Też coś!
Z pewnością wszyscy wokół aż palili się do tego, aby biegać za nim i bełkotać
po grecku. To doprawdy było żałosne...
Ale i tak go kochała. Mimo wszystko. Pierwszy raz naprawdę.
Kiedy przyszła do niego tego dnia – a daty jej wizyt były wcześniej
ustalane niby audiencje – wiedziała, że coś wisi w powietrzu. Złe przeczucia
uderzyły ją od progu, ale łudziła się, że ich przyczyna jest zgoła inna, niż
5
okazało się w finale. Bo też wyjaśnienie mogło być tak inne – piękne, proste
i romantyczne.
Choroba i czuwanie.
Znalazła Piggy’ego w strasznym stanie. Był cały rozpalony i potwornie
kaszlał. Leżał na podłodze wśród kamiennych odłamków – odpadów
kolejnego dzieła – mamrocząc coś w gorączce i ledwie mógł się poruszyć. Nie
był w stanie podnieść się o własnych siłach. W końcu nie był już najmłodszy,
a choroba w tym wieku bywa groźna. Mistrz Pigmalion bowiem skończył już
na pewno trzydzieści pięć lat i z tego powodu coraz rozpaczliwiej pragnął
zabłysnąć. Jego czas powoli się kończył. Jeżeli chciało się zostać artystą,
należało zacząć możliwie wcześnie, inaczej jaki to miało sens? Profity
najlepiej smakują w młodym wieku, kiedy można z nich w pełni czerpać.
Poza tym wciąż nadchodzą młodsze pokolenia, które mogą mieć albo coś
ciekawszego do powiedzenia, albo lepsze koneksje.
Korzystając z faktu, że Piggy był nieprzytomny, Yen uciekła się do
pomocy magii i bez problemu przetransportowała go do łóżka, a potem
kilkoma zaklęciami ogarnęła nieco mieszkanie. Prawie się od tego
odzwyczaiła. Dobrze, że tym razem nie zapomniała różdżki, bo Piggy bez
wątpienia był ciężki, o czym doskonale wiedziała – w końcu była jego kobietą.
Kiedy już umościła go wygodnie, zakrzątnęła się wokół niego, przygotowując
zimne okłady i poszukując jakichkolwiek lekarstw. Wtedy właśnie natrafiła
na terminarz i serce pękło jej na drobne kawałeczki.
Była młoda, była głupia, była naiwna, była zakochana. Nie wiedziała,
czego się spodziewała. Teraz już sama nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to
pytanie. Chwilowo była zbyt ogłuszona i obolała, aby móc czuć i myśleć
cokolwiek. Potrzebowała czasu.
Niezależnie od swojego odkrycia postanowiła jednak przy nim zostać.
Gdy Piggy nieco oprzytomniał, próbował ją od tego odwodzić na wszelkie
sposoby, ale postawiła na swoim. Zresztą on sam był zbyt słaby, aby
sformułować sensowną wypowiedź i tylko mamrotał coś, od czasu do czasu
machając niemrawo ręką w jej stronę, a podobne sygnały Yen mogła łatwo
zignorować. Przesiedziała przy nim całą noc, faszerując środkami
przeciwgorączkowymi, jakie znalazła, i żegnając się z marzeniami, które i tak
dzięki wpływom szczątkowego rozsądku nie były zbyt sprecyzowane. No bo co
dwudziestoletnia dziewczyna miałaby na dłuższą metę robić z takim starym
capem jak Piggy?
Panna Honeydell czytała z zainteresowaniem terminarz rzeźbiarza,
tudzież mnóstwo innych papierów, które przy okazji wpadły jej w ręce,
wysłuchiwała jego gorączkowych majaczeń – a te okazywały się miejscami
równie interesujące – i wreszcie się zdecydowała.
Gdy tylko zaczęło świtać, zeszła na dół, na ulicę i przywołała do siebie
pierwszego młodego obdartusa, jaki jej się nawinął. Podała mu pięć
6
zaadresowanych zwitków papieru. W każdym z nich złożony poważną
chorobą Mistrz Pigmalion informował o swoim fatalnym stanie zdrowia
wszystkie te Michelle, Fiony, Laury, Klementyny i Walentyny, odwołując się
do ich czułych serduszek i prosząc o pomoc.
Yen wiedziała, że postępuje słusznie. Chciała je zobaczyć, chciała się
przekonać, że naprawdę istnieją Gdyby tego nie zrobiła, na zawsze
pozostałyby jej wątpliwości. Zastanawiałaby się, czy może czegoś źle nie
zrozumiała. Gryzłaby się tym, łudziła i żałowała. Do końca życia.
Wkrótce panienki zaczęły się schodzić. Zjawiły się wszystkie, prawie
jednocześnie i niemal natychmiast. Naprawdę musiały być mu oddane, bo co
by o nim nie powiedzieć, Piggy miał w sobie Coś.
Przy personaliach pozostałych modelek nie namazano jednak ostrzeżeń
o inteligencji, więc szok był nieskończenie większy. Rozpętało się
najprawdziwsze piekło, więc Yen czym prędzej zbiegła z pola bitwy,
zgarniając po drodze swoje niedokończone popiersie. Na pamiątkę. Zdążyła
w ostatniej chwili, ponieważ gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, po drugiej
stronie rozległy się pierwsze odgłosy darcia i tłuczenia. Wybiegła na zewnątrz
i wędrowała w strugach deszczu aż do teraz.
Wydobyła się wreszcie z potwornych slumsów, w których rezydowała
przez minione trzy miesiące. Jej uczucia w tej chwili można było przyrównać
do rozkoszy pierwszego oddechu niedoszłego topielca. Poprawiła w rękach
popiersie, od dźwigania którego sztywniały jej ramiona. Wyszukała pierwszy
hotel wyglądający odpowiednio drogo i wynajęła w nim najlepszy apartament,
zamawiając z miejsca mnóstwo francuskiego szampana, rosyjskiego kawioru
i szwajcarskiej czekolady. Potem udała się do łazienki i przez dwie kolejne
godziny pluskała w wannie. Woda była aż gęsta od rozmaitych płynów,
pachnideł i olejków, które do niej wlała. Wreszcie odziała się w jedwabny
szlafrok dostarczony przed momentem z obrzydliwie ekskluzywnego butiku
naprzeciwko i rozłożyła w wielkim łożu z absurdalnym baldachimem.
Paryż od zawsze był jej wielkim, sekretnym marzeniem. W miarę, jak
kolejne jej związki kończyły się katastrofą, zawsze wmawiała sobie, że
w Paryżu wszystko byłoby inaczej. Paryż, miasto miłości! Gdyby tylko tam
trafiła, cała jej życie magicznie by się odmieniło. Kiedy więc dowiedziała się,
że ma wyjechać z Witchwayem na tournée po Francji, była wniebowzięta
i zdecydowana znaleźć wreszcie Księcia z Bajki. Za wszelka cenę.
I znalazła.
– Nigdy więcej! – zadecydowała Yenlla Vanilla Honeydell nad kolejnym
kieliszkiem szampana. – Nigdy więcej romantycznych głupot. Koniec z tym!
Podniosła słuchawkę telefonu, połączyła się z recepcją i poprosiła
o zarezerwowanie jej miejsca w najbliższym samolocie lecącym do Londynu.
7
8

Podobne dokumenty