Fragment książki "Deyna" Stefana Szczepłka

Transkrypt

Fragment książki "Deyna" Stefana Szczepłka
Zbliżały się igrzyska olimpijskie. W Polskim Związku Piłki Nożnej nastąpiły
zmiany. Nowym trenerem reprezentacji został Kazimierz Górski. Zaczął w maju 1971
roku od zwycięstwa w wyjazdowym meczu ze Szwajcarią w Lozannie. I tak nastała
złota era polskiej reprezentacji.
Zmieniło się także życie Kazimierza Deyny. Do października roku 1968 pełnił
zasadniczą służbę wojskową. Mieszkał w ośrodku sportowym obok stadionu, ale poza
pierwszym miesiącem tzw. unitarki, nikt nie traktował go jak żołnierza. Raz tylko
zdarzyło się, że jego dowódcę w jednostce uprzedzono o kontroli, zebrał więc swoich
podwładnych – sportowców, żeby im się dobrze przyjrzeć. Stanęło kilku mistrzów
sportu, którzy w nienoszonych na co dzień mundurach wyglądalijak ostatnie ofiary.
Wszystkich wysłano do fryzjera.
Kazik nawet nie próbował dyskutować. Od razu pobiegł do trenera Vejvody, bo
tylko on był dla niego autorytetem we wszystkich sprawach, i dopiero przed nim
zaczął lamentować. Wtedy kto nie miał plerezy, ten się wśród dwudziestolatków nie
liczył. Pan Jaroslav popatrzył, poklepał Kazika po plecach i powiedział: – Kaziu, ja
ciebie rozumiem, ale jak cię piłka zobaczy, to się przestraszy. Poproś fryzjera, żeby
chociaż skrócił ci te „kotlety” na policzkach.
Rad nie rad, skrócił, ale szybko odrosły. I choć zmieniały się mody a lata
mijały, Kazik zawsze nosił długie baczki. W Polsce, w Anglii i w Stanach.
Dopóki służył w wojsku, nie musiał myśleć o samodzielnym życiu. Wszystko
podawano mu pod nos, na brak pieniędzy nie narzekał. Jeździł wtedy często do
Starogardu (latem bardzo lubił zbierać jagody w pobliskim lesie), a po każdym takim
pobycie w kieszeniach sióstr i braci lub ich dzieci zostawały jakieś złotówki. Im grał
częściej i lepiej, tym było ich więcej. W tym czasie miał też kilka propozycji z innych
klubów. Ale Legia już zdążyła się zorientować, jaki skarb jej się trafił, i nie zamierzała
się go pozbywać. Ponieważ jednak nie bardzo wiedziała, co mu zaproponować i jak
potraktować ŁKS, którego zawodnikiem Deyna stawał się automatycznie w dniu
zakończenia służby wojskowej, dokonano zabiegu wyjątkowo prostego, choć – gdyby
to dotyczyło zwykłego żołnierza – niezgodnego z prawem.
Kiedy centymetr w wojskowych koszarach stawał się coraz krótszy i do
ostatniego cięcia nożyczkami zostało już tylko kilka dni, Deyna otrzymał rozkaz z
Ministerstwa Obrony Narodowej. Pismo było szokujące, ale ponieważ sam Kazik nie
bardzo mógł się zdecydować, jak pokierować swoimi krokami, przyniosło mu ulgę.
Obywatel DEYNA KAZIMIERZ
Minister Obrony Narodowej dziękuje Wam za wzorową służbę dla naszej
Ojczyzny, Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i w uznaniu zasług przenosi Was do
służby w Marynarce Wojennej. Miejscem Waszego zakwaterowania będzie JW w
Gdyni. Jednocześnie mianuję Was na stopień bosmanmata.
Tak to mniej więcej wyglądało. Wojsko dla Kazika trwało nie dwa, a trzy lata
(służba w marynarce była o rok dłuższa). Czy trzeba dodawać, że bosmanmat nigdy na
oczy nie widział swojej jednostki, nie wiedział, gdzie ona się znajduje, nie przepłynął
mili okrętem i nie miał na sobie marynarskiego munduru?
Faktycznym „miejscem zakwaterowania” stało się pierwsze samodzielne
mieszkanie, które otrzymał od Legii. Kawalerka przy ulicy Płockiej na Woli. Deyna
spędził tam kilka miesięcy. Było z tym trochę problemów, lokator lubił bowiem
korzystać z życia. Kawalerka stała się w potocznym znaczeniu garsonierą. Kazik miał
niewiele ponad dwadzieścia lat i wszelkie prawa do poznawania świata. Czasami
nawet nieco z tym przesadzał i zapominał o swoich obowiązkach. Trzeba go było
szukać po całej Warszawie, a po dwóch dniach sam wracał. Raz spóźnił się na zbiórkę
przed wyjazdem na mecz do Krakowa, innym razem w ogóle nie pojechał na obóz do
Jugosławii. Z tych samych powodów. A była to jego pierwsza zima w Legii! Trenował
przez dwa tygodnie w błocie po kolana z drugą drużyną, na bocznym boisku lub
gdzieś na przedmieściach, co dało mu trochę do myślenia. Na jakiś czas przynajmniej.
Nigdy nie palił, jeszcze wtedy prawie nie pił. Uwielbiał tylko „bliskie kontakty
trzeciego stopnia” z dziewczynami. Z wzajemnością. Któregoś lutowego dnia 1967
roku do pensjonatu w Szklarskiej Porębie, w którym przebywali legioniści,
przyjechała dziewczyna z walizką. Najpierw upewniła się, czy dobrze trafiła, po czym
oznajmiła:
– Ja do pana Deyny. Jestem zaproszona.
Pana Deynę oczywiście poinformowano o niespodziewanej miłej wizycie, ale
pana trenera również. Vejvoda zaprosił go do swojego pokoju i z cierpliwością ojca,
kochającego swoje dziecko, powiedział:
– Kaziu, skoro koleżankę zaprosiłeś, to nie wypada się nią nie zająć. Wynajmij
jej pokój na tę noc, zaproś na herbatę, bo holka wygląda na zziębniętą, a potem idź na
stację i kup jej bilet powrotny do Warszawy. Koniecznie na jutro rano. Ale pożegnaj
się z nią już dziś.
Kiedy kończył się dodatkowy rok służby wojskowej, o istnieniu Deyny
przypomniał sobie ŁKS, który dotychczas w ogóle się nim nie interesował. Trochę to
nawet Kazika uraziło i pomogło podjąć decyzję o pozostaniu w Legii. Większy wpływ
od działaczy mieli jednak dwaj koledzy z drużyny, którzy zdecydowali się na taki krok
wcześniej i byli z tego zadowoleni – Lucjan Brychczy i duchowy opiekun młodzieży
w zespole, Benio Blaut.
Deyna postanowił zostać podoficerem zawodowym. Łódzki klub stracił w tym
momencie szanse na większe pieniądze. Musiał zadowolić się tym, co w takich
przypadkach przewidywały przepisy, za tzw. wyszkolenie. Wtedy kwota ta wynosiła
bodajże sto dwadzieścia tysięcy złotych. Nawiasem mówiąc, kiedy w roku 1972 Jan
Tomaszewski z dnia na dzień przeszedł z Legii, która go nie chciała, do ŁKS, ten
zapłacił stołecznemu klubowi dokładnie tyle samo, ile Legia dała łodzianom za Deynę.
Ile otrzymał Kazik za oddanie się wojsku, nie wiadomo. Podobno robiono
jakieś zrzutki. Być może działacze ŁKS przy okazji dostali pieniądze pod stołem, ale
byłaby to sytuacja wyjątkowa. Legia ze swoją wojskową księgowością, w porównaniu
z innymi klubami stała pod tym względem na straconej pozycji. Miała inne atuty.
Sprawami socjalno-bytowymi zajmowali się wówczas na Łazienkowskiej trzej
wyżsi oficerowie – generał brygady Wojciech Barański oraz pułkownicy – Zbigniew
Andruchów i Stanisław Gutaker. Dopiero nieco później, przy okazji jednego z
procesów sądowych, wyszło na jaw, że Deyna i Gadocha za pozostanie w klubie
otrzymali po sto tysięcy złotych. Ale o tym nawet w klubie nie wszyscy
zainteresowani wiedzieli. Członkiem zarządu sekcji piłki nożnej był również
pułkownik dyplomowany Czesław Kiszczak.
Wiosną 1969 roku wydarzyło się coś, co odmieniło życie Kazimierza Deyny.
Lecąc z Legią do Poznania, na lotnisku Okęcie zobaczył dziewczynę, od której nie
mógł oderwać wzroku. Kazio nie był szczególnie wygadany, nie pytał o wrażenia z
ostatniej premiery teatralnej, ale kiedy spojrzał, dziewczynom robiło się gorąco.
Tę adorował przez całą drogę, a w Poznaniu już wiedział wszystko. Nazywała
się Mariola Polasik (naprawdę Bogumiła Kazimiera, starsza od Kazika o trzy i pół
roku), numer telefonu napisał na „Przeglądzie Sportowym”. Na rozmowy
międzymiastowe wydawał coraz większe pieniądze. Uczucie było tak głębokie, że
zdarzało mu się po porannych treningach brać taksówkę z Legii na Okęcie, lecieć do
Poznania, spotkać się z Mariolą i wrócić samolotem na trening popołudniowy.
Nie mogło się to skończyć inaczej niż w kościele. Ślub odbył się w Poznaniu,
25 lipca 1970 roku. Świadkami byli dwaj najbliżsi koledzy, Benek Blaut i Władek
Stachurski. Delegacji na ślub i wesele przewodniczył pułkownik Edward Samoraj.
Wręczył serwis obiadowy i puchar z piotrkowskiej huty szkła. Nie to było jednak
najważniejsze. Pułkownik Samoraj miał największy w klubie wpływ na przydział
mieszkań. Nic więc dziwnego, że wkrótce młoda para otrzymała mieszkanie na
Puławskiej po Vejvodzie. Dwa pokoje z kuchnią. Tuż przed wyjazdem Kazika na
igrzyska olimpijskie do Monachium Deynowie przeprowadzili się do swojego
drugiego i ostatniego mieszkania w Warszawie. Na rogu ulic Świętokrzyskiej i Emilii
Plater, z widokiem na Pałac Kultury. Adres: Świętokrzyska 32, mieszkania 26.
W tym samym bloku z lat pięćdziesiątych mieszkali: Kazimierz Górski, Lucjan
Brychczy, Jacek Gmoch. Mieszkanie na szóstym, ostatnim, piętrze składało się z
dwóch pokoi i kuchni od strony Emilii Plater. Po mistrzostwach świata w Niemczech
Legia porozumiała się z sąsiadką, znalazła jej inne mieszkanie, a o jej kawalerkę
powiększono mieszkanie Deynów do trzech pokoi. Były powody. W połowie roku
1973 przyszedł na świat syn Norbert Kazimierz Sebastian.
Kazik miał tajny numer telefonu. Dzwoniło się przez centralę Ministerstwa
Obrony Narodowej 210-06 i prosiło wewnętrzny 33-572. Nie pamiętam, ale chyba
trzeba było przy tym się przedstawić.
Wróćmy z centrali na boisko. Na początku lat siedemdziesiątych najlepszą
reprezentację w Europie miała Republika Federalna Niemiec. Jej główny
rozgrywający Guenter Netzer był dla Kazimierza Deyny wzorem. Jeśli Kazik miał
kompleks jakiegokolwiek piłkarza, to w tym czasie był nim właśnie Netzer. W grze
obydwu można było dostrzec wiele podobieństw, nic więc dziwnego, że
niejednokrotnie ich do siebie porównywano. Do bezpośredniego pojedynku jednak
nigdy nie doszło, choć niewiele brakowało.
W październiku 1971 roku do Polski przyleciała reprezentacja RFN, która kilka
miesięcy później zdobyła mistrzostwo Europy. Helmut Schoen na ławce trenerskiej (z
twórcą Adidasa Adolfem Dasslerem, który chciał zobaczyć Warszawę), a na boisku
Franz Beckenbauer, Sepp Maier, Gerd Mueller, Paul Breitner, Juergen Grabowski,
Jupp Heynckes, Guenter Netzer.
Przegraliśmy 1:3. Część prasy obarczyła winą za porażkę Jana
Tomaszewskiego, co było niesłuszne i krzywdzące. Netzer panował w środku pola,
Mueller pod naszą bramką, a Kazimierz Deyna przyglądał się temu z trybun.
Kazimierz Górski postanowił sprawdzić Bronisława Bulę z Ruchu i Antoniego Kota z
Odry Opole. Po tym meczu więcej tego nie robił. Trzeba było niecałych trzech lat,
żeby Deyna zdobył opinię najlepszego pomocnika świata. Netzer został z tyłu.
Mecz z RFN był ostatnią dotkliwą porażką przed pasmem sukcesów.
Oczywiście pamiętamy jeszcze o Starej Zagorze, rumuńskim sędzi (Victor Pădureanu
wszedł do polskiej sportowej legendy jako Paduranu), który pomagał gospodarzom, i o
czerwonej kartce dla Włodzimierza Lubańskiego. Ale ostatecznie odbiliśmy to sobie z
nawiązką w Warszawie. Zwycięstwo 3:0 jeszcze nam nie dawało awansu do turnieju
olimpijskiego. Pomogli Hiszpanie, którzy nieoczekiwanie zremisowali z Bułgarami
3:3. Polscy piłkarze po dwunastu latach znowu pojechali na igrzyska. W Monachium i
innych miastach RFN rozegrali siedem meczów. Ten ostatni przyniósł im złoty medal.
Rozpoczęli od nadspodziewanie łatwych spotkań z Kolumbią – 5:1 i Ghaną –
4:0. Gadocha strzelił pięć goli, Deyna trzy, a Lubański jednego. Trudniejszy był trzeci
mecz z drużyną NRD, która dwa lata wcześniej pokonała nas w Rostocku aż 5:0. Tym
razem w Norymberdze, Niemcy nie mieli szans. Jedyny ich pomysł sprowadził się do
zamiany numerów na koszulkach. Kazimierz Górski miał lepszy. Wystawił debiutanta,
Zbigniewa Guta z Odry Opole. Niemcy pilnowali Lubańskiego, Deyny i Gadochy, ale
przez dziewięćdziesiąt minut nie mogli się zorientować, gdzie gra Gut, „człowiek,
który się nie męczy”. Gut miał nieprawdopodobną wydolność i kondycję, biegał po
całym boisku, siejąc zamęt w niemieckich szeregach. Wygraliśmy 2:1 po golach
środkowego obrońcy Jerzego Gorgonia. Niemcy nie wynaleźli takiego środka
dopingującego, który z powodzeniem mogliby zastosować w piłce nożnej. Koksowali
lekkoatletów i pływaków, ale z piłkarzami szło im gorzej.
W kilkunastodniowych turniejach istnieje coś takiego jak „syndrom czwartego
meczu”. Dla Polaków był to pojedynek z Danią. Męczyliśmy się ponad miarę i
ostatecznie zremisowaliśmy 1:1 po strzale Deyny. W duńskiej drużynie wystąpił
dwudziestoletni Allan Simonsen, który pięć lat później zdobędzie „Złotą Piłkę” dla
najlepszego gracza Europy.
Kazik miał wyjątkowy dar koncentracji. Ileż to bramek decydujących o
zwycięstwie lub remisie padło po jego strzałach lub zaskakujących podaniach! To
samo działo się i w następnym meczu, który – niewiele brakowało – w ogóle by się nie
odbył.
Miało to związek z napaścią terrorystów palestyńskich na kwatery zajmowane
w wiosce olimpijskiej przez sportowców z Izraela. Igrzyska zostały przerwane.
Piłkarze Polski i Związku Radzieckiego wyjechali do Augsburga, ale czekali w
szatniach aż ktoś podejmie decyzję. Tymczasem w Monachium zastanawiano się, czy
igrzyska zakończyć, czy kontynuować. Piłkarze siedzieli więc, nie wiedzieli, kiedy się
rozgrzewać i czy warto. Gdy ostatecznie wyszli na boisko, ich odporność psychiczna
prawie się wyczerpała. Lepiej te niecodzienne warunki znieśli nasi rywale. To oni byli
początkowo lepsi, a efektem przewagi stała się bramka, zdobyta w dwudziestej ósmej
minucie przez Olega Błochina.
Rosjanie wygrali pierwszy mecz w grupie z Marokiem 3:0, więc
jednobramkowe prowadzenie ich zadowalało. My, po remisie z Danią, żeby myśleć o
finale, musieliśmy wygrać. Przez dwadzieścia minut drugiej połowy mimo
wzrastającej przewagi Polaków wynik się nie zmieniał i Kazimierz Górski postanowił
wzmocnić atak. Wiedział, że musi posadzić na ławce Guta, a Lubańskiemu i Gadosze
dodać trzeciego napastnika. Powiedział więc do siedzącego obok Andrzeja Jarosika:
– Rozbieraj się. Wchodzisz za Guta, ale grasz w napadzie.
I teraz nastąpiło coś, czego doświadczony trener jeszcze nie przeżył. Jarosik
popatrzył na niego, nie ruszył się, nawet nie próbował zdjąć dresu i odparł:
– Teraz to ja nie gram.
Górski nie miał nawet czasu się zdenerwować. Za Jarosikiem siedział Zygfryd
Szołtysik i jemu polecił wyjść na boisko. Nie miał wyjścia. Zyga znakomicie rozumiał
się z Lubańskim, dużo biegał i mógł dodać kolegom trochę sił.
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy meczu, gdyby Jarosik nie ujął się
honorem. W każdym razie jego odmowa stała się szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
A my, dziennikarze, początkowo pisaliśmy o „nosie trenera”.
Niedługo po wejściu Szołtysika jego akcja z Lubańskim została przerwana w
polu karnym faulem Władimira Kaplicznego.
Pierwszym wykonawcą rzutów karnych w reprezentacji był Lubański, po nim
Gadocha lub Deyna. Kiedy przyznano nam jedenastkę w meczu z NRD, Lubański,
biorąc pod uwagę fakt, że Gadocha ma szansę zostać królem strzelców turnieju, zrzekł
się strzału na jego korzyść. Robert jednak przedobrzył. Posadził bramkarza w jednym
rogu, a strzelił w drugi. Chciał zmieścić piłkę przy słupku i pomylił się o kilkanaście
centymetrów. Strzelił w aut.
Lubański po faulu był już zmęczony, a zresztą przestrzegano zasady, zgodnie z
którą poszkodowany nie powinien wykonywać karnych. Więc Włodek, siedząc
jeszcze na ziemi i nie czując się na siłach, powiedział tylko do Deyny: – Kaziu, musisz
ty.
Jeśli ktoś kiedykolwiek w życiu strzelał karnego w końcówce meczu, zdając
sobie sprawę, że od jego uderzenia zależy wynik, ten dobrze wie, co przeżywa piłkarz
w takiej sytuacji. Można strzelać sto razy bezbłędnie na treningach, kiedy jednak
wyjdzie się na zapełniony stadion, uświadomi sobie odpowiedzialność, przypomni
fakt, że w kraju ludzie nerwowo patrzą w telewizor, przychodzi zwątpienie. A przecież
ten strzał miał wartość medalu olimpijskiego.

Podobne dokumenty