Do szczęścia przez łzy

Transkrypt

Do szczęścia przez łzy
Do szczęścia przez łzy
Utworzono: czwartek, 21 sierpnia 1997
Gabriela Cichoń pisze humoreski choć, zamierzała opisywać przykre wydarzenia z kopalni
Do szczęścia przez łzy
13 czerwca 1964 rok. Tąpnięcie w katowickiej kopalni "Wieczorek". Zginęło siedmiu górników. W tym
wypadku Gabriela i Alojzy Cichoniowie stracili ojców. Nieszczęście połączyło osierocone rodziny. Ich
matki zostały przyjaciółkami. Oni po siedmiu latach od katastrofy wzięli ślub. Kopalnia stała się dla
obojga drugim domem.
- "Wieczorek" to dla nas jakby rodzinna firma - śmieje się Gabriela Cichoń. - Ja odeszłam z kopalni zaledwie rok temu. Kiedyś
pracowali w niej mój dziadek, ojciec i mąż. Teraz zięć kontynuuje tradycje, jest nadsztygarem w wydziale elektrycznym.
Śmierć ojca to duży dramat dla kilkunastoletniego chłopca. Alojzy Cichoń musiał szybko dorosnąć.
- Od dziecka byłem przeznaczony do pracy kopalni. Miałem 17 lat, gdy zginął tata. Niespełna rok po jego śmierci zjechałem na
pierwszą swoją szychtę. Mama trochę protestowała, ale nie słuchałem jej. Jak to młody, chciałem postawić na swoim. W górnictwie
możny było zarobić więcej niż w innych branżach. Nie bałem się, nie miałem złych myśli - wspomina Cichoń.
On zaczynał od czyszczenia taśm. Później był ładowaczem na ścianie, górnikiem przodowym. Gdy skończył technikum awansował na
sztygara zmianowego. Ona do kopalni trafiła drogą okrężną. Od dziecka chciała sprzedawać w sklepie. Po pierwszej praktyce
porzuciła dziewczęce marzenia. Zmieniła plany zawodowe.
- Klientka wylała mi dwa litry mleka na głowę. Weszła do sklepu i powiedziała: pani mnie obsługiwała, to niech sobie pani to mleko
teraz wpije. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Zostałam ukarana za nie swoje przewinienie. Kierowniczka sklepu kazała
praktykantkom dolewać wody do baniek z mlekiem. Wtedy zraziłam się do handlu. Skończyłam szkołę, odbyłam wszystkie wymagane
staże, ale jednocześnie zrobiłam kurs maszynopisania - opowiada Cichoniowa.
W "Wieczorku" rozpoczynała staż zawodowy w hali maszyn. W jednej sali osiem kobiet. Przez osiem godzin ten sam łoskot, miarowy
stukot klawiatury. Słuchawki nie pomagały. Szukała perspektyw. Znalazła je w średnim studium ekonomicznym. Po maturze wśród
maszynistek nie zagrzała długo miejsca.
- To były takie czasy, że nawet kierowniczka hali maszyn nie miała średniego wykształcenia. Nie chciałam zadrażnień. Złożyłam
wniosek w biurze podawczym o przeniesienie mnie na inne stanowisko. Akurat w głównym sekretariacie był wakat. Ucieszyłam się, że
zostałam przyjęta. Wzorem dla mnie stał się wtedy pan Józef. Kiedyś był zawodowym żołnierzem, obsługiwał dyrektora.
Podpatrywałam jak sobie radzi w różnych sytuacjach - dodaje Cichoniowa.
Sekretarka i asystentka dyrektora musi być mistrzem w relacjach międzyludzkich. Gabriela Cichoń raz dała się zaskoczyć i ponieść
nowej dla siebie sytuacji. Delegacji geologów z Iraku usiłowała narzucić polskie zasady grzeczności. Powstrzymała wchodzących do
gabinetu mężczyzn, by ustąpili pierwszeństwa towarzyszącym im kobietom. Wszyscy zamarli. Incydent zakończył się na konsternacji.
Nie wyrzucono jej z pracy.
- Dyrektor nawet nie bardzo się złościł, zapytał mnie tylko: czy wiem, co zrobiłam - wspomina była sekretarka.
On przepracował pod ziemią 30 lat. Ona w biurach tej samej kopalni spędziła 36 lat swego życia. Cichoniowie uważają, że poczucie
wspólnoty zawodowej umacniało ich małżeństwo. Razem wychodzili do pracy. Wzajemnie dopingowali się do podnoszenia
kwalifikacji. Pomagali sobie w nauce. Dzielili obowiązkami domowymi.
- Trzeba się cieszyć tym, co się ma, a nie patrzeć, że inni mają więcej - podaje swoją receptą na rodzinne szczęście Gabriela Cichoń.
O tym, że Cichoniowa ma rację świadczy choćby zachowanie jej wnuka. Sześcioletni Matuszek rysuje ilustracje do opowiadań i
wierszy babci. W piwnicy ich domu ćwiczy mięśnie, ponieważ tak robi jego dziadek Alek.
- Z babcią robię porządki w ogródku, z dziadkiem gram w tenisa, z mamą maluję i będę inżynierem jak mój tata - zapewnia chłopiec.
Dzieci naśladują swoich bliskich, chcą im dorównać. Cichoniowie twierdzą, że druga młodość zaczyna się na emeryturze. Mają więcej
czasu na radości. On jest "złotą rączką", naprawia i remontuje wszystko w domu. Czasami bywa krytykiem literackim dla swojej żony.
- Piszę dla własnej przyjemności. Mąż jest pierwszym czytelnikiem, wytyka mi błędy. Mój dorobek to dopiero cztery opowiadania i
niewiele więcej wierszy. Uczę się warsztatu pisarskiego metodą prób i błędów - mówi skromnie Gabriela Cichoń.
Przygodę literacką rozpoczęła na emeryturę. Zmierzała opisać wszystkie niemiłe zdarzenia ze swojego życia. Zrezygnowała z tego
pomysłu.
- Po co komuś sprawiać przykrość, przecież ci ludzie żyją i mogliby rozpoznać siebie w moich opowiadaniach. Dlatego pisze
humoreski, zabawnych sytuacji jest sporo, trzeba sią tylko na nie otworzyć. Jedno moje opowiadania opublikowano w naszej gazecie
kopalnianej, w "Echu Wieczorka" - mówi Cichoniowa.
Sława, autografy, apanaże. To ich nie kręci. Alojzy Cichoń spędza sporo czasu w domowej siłowni lub na korcie tenisowym z
prostego powodu. Dla zdrowia i satysfakcji. Ruch poprawia nastrój i dodaje sił do życia. Jedyna córka Cichoniów - Dagmara Brożyna podziela filozofię życiową rodziców. Jednak nie pracuje w kopalni. Robi ceramiczne anioły, maluje pejzaże, rysuje różne scenki. Gdy
wychodziła za mąż za chłopaka z osiedla wiedziała, że opowieści o "Wieczorku" będą dalej pojawiły się w jej domu. Janusz Brożyna
już wtedy pracował w kopalni.
- Nie słyszałam, by w "Wieczorku" potrzebowali plastyka, a takie mam studia, gdybym jednak otrzymała propozycję pracy, to czemu
nie - śmieje się Dagmara Brożyna.
Może Mateusz faktycznie pójdzie w ślady taty, dziadka, pradziadka i prapradziadka. Byłby piątym pokoleniem w rodzinie, której losy
splecione są tą samą kopalnią "Wieczorek".
Jolanta Talarczyk

Podobne dokumenty