Bo mordercy się nie wierzy

Transkrypt

Bo mordercy się nie wierzy
Anna Kolimaga
Bo mordercy się nie wierzy
NAGRODA GŁÓWNA
W KATEGORII DO 18 ROKU ŻYCIA
W KONKURSIE
NA OPOWIDANIE O TEMATYCE KRYMINALNEJ
Warszawa 2016
Właśnie wjechaliśmy na piaszczystą ścieżkę prowadzącą przez stary, bukowy las, gdy
usłyszałem proszący głos swojej córki, Victorii.
– Tato, czy możemy się na chwilę zatrzymać? Nie mam już siły – jęknęła.
– Jasne – odpowiedziałem. – Czy odpowiada ci ta polana? – wskazałem na niewielki
skrawek terenu pozbawiony drzew.
– Tak. Nawet bardzo.
Zsiedliśmy więc ze swoich rowerów. Z koszyka przymocowanego do kierownicy
wyciągnąłem przygotowany wcześniej koc i prowiant składający się z kanapek, owoców i
słodyczy. Po chwili dołączyli do nas moja żona – Melanie i syn – Philip.
– Zgubiliście się po drodze? – zażartowałem.
– Nie, Philip się przewrócił i rozbił kolano. Na szczęście mieliśmy apteczkę –
odpowiedziała Melanie.
– Oj, pokaż nóżkę, Phil – zwróciłem się do syna.
Maluszek podszedł do mnie i wskazał na kolanko zaklejone plastrem.
– Boli? – zapytałem z troską.
– Tak, boji – odpowiedział, sepleniąc.
– A może pójdziemy się trochę rozejrzeć? Zobaczymy, kto znajdzie największy liść.
Co wy na to?
– Ja zostanę. Ktoś musi pilnować naszego pikniku – powiedziała Mel.
– Ja też zostanę – Vicki coraz częściej przejawiała oznaki kobiecej solidarności wobec
Mel. Zawsze była „córeczką tatusia”, więc troszkę mnie to zmartwiło. Zauważyłem jednak, że
teraz Philip nie odstępuje mnie na krok. Lubił obserwować, co robię. Na trzylatka był bardzo
bystry i, jak na syna mechanika samochodowego przystało, znał wszystkie marki
samochodów. Victoria natomiast świetnie się uczyła i w dodatku od trzech lat uczyła się grać
na skrzypcach. Byłem bardzo dumny ze swoich dzieci. A przynajmniej z Vicki i Philipa.
Miałem jeszcze jednego syna, Jamesa, ale w pewnym momencie życia drogi moje i
jego matki rozeszły się bezpowrotnie. Nie wiedziałem, gdzie teraz jest ani czym się zajmuje
James. Jedyną informacją jaką zdobyłem na jego temat było to, że zmienił nazwisko. Zresztą
wcale nie mam do niego żalu. Ja też nie chciałbym mieć nazwiska po ojcu – mordercy.
Tak, zabiłem. Zabiłem człowieka. To stało się pewnej pamiętnej nocy, której nie da się
wymazać z pamięci. Wspomnienia wezbrały we mnie potężną falą.
*
Idę przez las z moją pierwszą żoną, Ericą. Wracamy z romantycznej kolacji. Wszystko wokół
spowija ciemność. Jedynym źródłem światła jest słaby snop latarki. Towarzyszą nam
doskonałe nastroje. Nagle, zza ogromnego dębu wychodzi nam naprzeciw nie kto inny, tylko
Tom Lewis. Były narzeczony Ericki, którego zostawiła dla mnie. Jednocześnie mój
najwierniejszy wróg.
– Witam, gołąbki – zaczyna. Po głosie wnioskuję, że w jego krwi krążą niemałe ilości
alkoholu.
– Cześć, Tom – witam się najuprzejmiej jak tylko potrafię. – Czy możesz zejść nam z
drogi, proszę?
– Nie – słyszę po chwili krótką odpowiedź.
– Dlaczego?
– Chociażby dlatego, że ukradłeś mi ją – wskazuje palcem na Ericę.- Ale teraz nie
żałuję, że się z nią nie hajtnąłem. Spędzić całe życie z taką… - przerywa.
– Z jaką? – pytam.
– Mark, nie rób tego – ostrzega mnie Erica. – On jest pijany.
– No, dokończ – ponaglam go. I wtedy dokańcza. Obraża MOJĄ żonę. Wyzywa ją.
Popycham go. Tom zatacza się, lecz po chwili odzyskuje równowagę i wymierza mi celny cios
w podbrzusze. Wtedy tracę cierpliwość. Uderzam go na tyle mocno, że upada.
– I co? Nie masz siły się podnieść? – pytam drwiącym głosem. Nie słyszę żadnej
odpowiedzi. Erica pochyla się nad Tomem.
– Mark, on nie oddycha…
Później już tylko przesłuchania, rozprawa i więzienie. Spędziłem w pudle piętnaście
lat. Erica rozwiodła się ze mną, odebrała mi władzę rodzicielską na Jamesem i nie pozwoliła
mi się z nim kontaktować. Wychowała go w nienawiści do mnie. Wysyłałem synowi
mnóstwo listów, lecz każdy pozostał bez odpowiedzi. Żyłem nadzieją, że kiedyś James
odezwie się do mnie. Ta jedna myśl pomogła mi przetrwać w więzieniu. Kiedy z niego
wyszedłem dotarło do mnie, że naprawdę straciłem rodzinę. Nic nie było jak dawniej, chodź
tak bardzo tego chciałem. Wynająłem pierwsze mieszkanie, którego ogłoszenie znalazłem w
gazecie i zamknąłem się w nim. W ogóle nie wychodziłem z domu. Zacząłem grać w gry
hazardowe. Popadłem w długi. Jednak po dwóch tygodniach powolnego staczania się na dno
ludzkiej egzystencji, usłyszałem dzwonek do drzwi. Zdziwiony otworzyłem je i ujrzałem
swoich dawnych przyjaciół, Paula „Żbika” Simpsona i Elliota Greena. To oni po kilku
miesiącach żmudnej pracy namówili mnie w końcu na wyjście z mieszkania. Najpierw do
pobliskiego parku, później do sklepów, barów i, zanim się obejrzałem, funkcjonowałem już
jak normalny człowiek. Kupiłem samochód, znalazłem pracę i wtedy poznałem miłość
swojego życia, Melanie. Opowiedziałem jej całą historię o morderstwie, więzieniu, o Erice i
Jamesie. Melanie wszystko to zaakceptowała i już po dwóch latach zostaliśmy małżeństwem.
Stojąc pośrodku bukowego lasu wspominałem to wszystko i cieszyłem się, że mimo
trudów, nauczyłem się życia od nowa. A wszystko za sprawą Paula i Elliota. Niestety, Elliot
zaginął miesiąc temu. Policja wszczęła poszukiwania, ale niestety były one zupełnie
bezowocne. Paul i ja też szukaliśmy Elliota, ale także niczego nie udało nam się ustalić. Było
mi z tym bardzo ciężko, ale nie mogłem nic zrobić. Musiałem zająć się swoją rodziną.
*
– Tato, tato! – obok mnie, żywo gestykulując rączkami, stał Philip. Dopiero teraz
zorientowałem się, że weszliśmy w głąb lasu.
– Tak, synku?
– Zobacz, jaki mam duży liść! – i pokazał mi pokaźnych rozmiarów żółto-czerwony
liść kasztanowca. – Pobawimy się w chowanego?
– Jasne. Liczę do dwudziestu!
Doliczyłem do dwudziestu i zacząłem szukać synka. Zrobiłem kilkanaście kroków, gdy nagle
moja noga zahaczyła o coś, a ja runąłem na ziemię jak długi. „Głupie gałęzie” – pomyślałam.
Wtedy poczułem okropny smród. Serce mimo woli zabiło mi mocniej. Wstałem gwałtownie,
spojrzałem na to, o co zahaczyłem i przez chwilę zapomniałem jak się oddycha. Ujrzałem…
ciało. A raczej jego pozostałości. Twarz została rozszarpana przez zwierzęta. Prawa ręka była
odłączona od reszty ciała. Z nóg pozostały już prawie same kości, a wnętrzności były
zasłonięte przez ogromną armię robactwa. Szybko odwróciłem wzrok.
– Melanie! – wrzasnąłem najgłośniej jak tylko mogłem. – Melanie! – zrobiło mi się
słabo. Usiadłem na pobliskim pniu. Ukryłem twarz w dłoniach.
– Tatusiu, co się stało? – podniosłem głowę i ujrzałem Philipa stojącego w pobliżu.
Szybko oceniłem sytuację. Stał na tyle daleko, że nie mógł widzieć zwłok. Z drugiej strony
już nadbiegały Victoria i Melanie.
– Nic, synku. Zabierz Vicki i poszukajcie… kamieni – powiedziałem na tyle głośno,
żeby żona i córka też to usłyszały. Mel zrozumiała aluzję i odwróciła uwagę dzieci ode mnie.
Zajęła je czymś innym, a sama podeszła do mnie.
– Mark, co się stało? – zapytała zaniepokojona. Wskazałem na ciało. Powiodła
wzrokiem za moim palcem.
– A! – z jej ust wydobył się krótki, przerwany krzyk. Zasłoniła usta dłonią. Przez
dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie nie wiedząc co powiedzieć.
– Co robimy? – Mel przerwała ciszę. Przez chwile pomyślałem, że musimy uciec.
Uciec i zapomnieć o tym wszystkim. „O tym nie da się zapomnieć” – ta myśl przeszyła mnie
jak strzała. Oczami wyobraźni zobaczyłem niesamowicie realistyczny obraz martwego Toma
Lewisa. Zamrugałem kilka razy.
– Powinniśmy zgłosić to policji – odpowiedziałem po namyśle. – Ale ja nie jestem w
stanie tego zrobić.
Mel wyciągnęła telefon, wystukała numer alarmowy i zadzwoniła. Przez dłuższą chwilę
rozmawiała z dyspozytorem tłumacząc całe zajście.
– Zaraz przyjadą – rzuciła rozłączając się.
– Zabierz dzieci, jedźcie do domu, zaczekam tutaj – powiedziałem.
– Ale… – zaczęła.
– Jedźcie – powtórzyłem głosem nieznoszącym sprzeciwu. Melanie przytuliła mnie
szybko, szepnęła „trzymaj się”, zawołała dzieci i już po chwili cała trójka zniknęła pomiędzy
drzewami. Zaraz potem ja również poszedłem na polanę, aby policjanci wiedzieli, gdzie mają
się zatrzymać.
Po kilkunastu minutach, okropnie długich, niekończących się kilkunastu minutach,
nadjechał radiowóz.
– Dzień dobry. Śledczy Mike Warren – przedstawił się jeden z nich. – Czy zna pan
Melanie Tate?
– Dzień dobry. Tak, to moja żona. W tym lesie znaleźliśmy zwłoki – odpowiedziałem
szybko.
– Niech pan prowadzi – brzmiało polecenie. Odwróciłem się więc i poszedłem w
stronę, w którą tak bardzo nie chciałem iść.
– To tutaj – powiedziałem, gdy dotarliśmy na miejsce.
Funkcjonariusze przez chwilę przyglądali się trupowi. Później jeden z nich odszedł trochę
dalej, aby gdzieś zadzwonić.
– Poproszę pana dowód osobisty – zwrócił się do mnie Warren.
Podałem mu dokument tożsamości. Przyjrzał mu się dokładnie.
– Proszę zgłosić się jutro na komendę wraz z małżonką. Do widzenia, panie Tate –
powiedział, oddał dokument i odwrócił się. Nie odpowiadając, natychmiast pobiegłem pędem
w stronę polany, wsiadłem na rower i po niespełna trzydziestu minutach byłem w domu.
– I co? – zapytała Melanie, gdy tylko pojawiłem się w progu.
– Jutro mamy stawić się na komendę – odpowiedziałem. – Gdzie dzieci?
– Już śpią.
– Pytały o coś?
– Tylko o to, za ile przyjdziesz.
– To dobrze. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś tam zobaczyli. Sam nie mogę się
pozbierać – westchnąłem.
– Idźmy spać. Odpocznijmy – zaproponowała Mel.
*
Następnego dnia rano zawieźliśmy Victorię do szkoły, Philipa do przedszkola, a sami
pojechaliśmy na komisariat. Oboje byliśmy bardzo zdenerwowani. Dreszcze przechodziły
mnie na samą myśl o tym, że muszę iść na komendę, a przecież nic nie zrobiłem. Ale,
niestety, nie zawsze możemy robić to, co byśmy chcieli.
Jako pierwsza na przesłuchanie poszła Melanie. Po piętnastu minutach wyszła, a mnie
poproszono do środka. Był to niewielki, jasno oświetlony pokój. Ściany były koloru białego.
Na środku stał wysoki, kwadratowy stolik, a przy nim dwa czarne krzesła. W pomieszczeniu
byli dwaj mężczyźni. W jednym z nich rozpoznałem Warrena. Drugiego nie znałem.
– Prokurator Simon Fox – przedstawił się nieznajomy. – Prowadzę śledztwo w
sprawie zabójstwa Elliota Greena, którego ciało zostało wczoraj przez pana znalezione.
Nogi ugięły się pode mną. Myśli przelatywały przez moją głowę w zastraszającym tempie.
Elliota Greena? Mojego przyjaciela Elliota Greena zaginionego przed miesiącem?
– Przepraszam, kogo?
– Elliota Greena – powtórzył prokurator. – Proszę usiąść – wskazał mi krzesło
naprzeciw niego. Usiadłem. – Proszę podać swoje imię i nazwisko – polecił.
– Mark Tate.
– Proszę dokładnie opisać, co robił pan wczoraj, powiedzmy, od godziny czternastej.
Więc opisałem wszystko po kolei. Z każdym szczegółem, jak pojechaliśmy na przejażdżkę,
jak zrobiliśmy postój, jak poszedłem do lasu, jak zahaczyłem o nogę Elliota.
Gdy już wszystko opowiedziałem, Fox zadał mi kolejne pytanie.
– Elliot Green był pańskim przyjacielem, prawda?
– Owszem, był.
– Czy zamordowany miał wrogów?
Westchnąłem.
– Do tej pory myślałem, że nie. Był lubianym człowiekiem.
– Nie mówił panu o żadnych problemach?
– Nie, nie przypominam sobie.
Po zadaniu jeszcze kilkunastu podobnych pytań pobrali ode mnie próbki DNA (nie mam
pojęcia po co, ale zgodziłem się. W końcu i tak byłem niewinny. I w końcu mogłem wyjść.
Na korytarzu zobaczyłem Mel rozmawiającą z Paulem Simpsonem.
– Ciebie też wezwali? – zapytałem, chodź było to trochę idiotyczne pytanie.
– Tak. Zadzwonili do mnie jakieś dwie godziny temu. Przyjechałem najszybciej jak
mogłem. Nie powiedzieli mi o co chodzi. Dopiero Melanie powiedziała mi, że to był… –
westchnął.
– Elliot – dokończyłem.
Po chwili śledczy Warren poprosił Paula na przesłuchanie. Ja i Melanie postanowiliśmy
pojechać do domu. Przez całą drogę milczeliśmy. Żadne z nas nie wiedziało, co ma
powiedzieć w takiej chwili. Wybraliśmy więc ciszę.
Cierpiałem. Do tej pory nie dopuszczałem do siebie myśli, że ten trup w lesie był
moim przyjacielem. Tym przyjacielem, który zawsze się śmiał, był świetny w poprawianiu
nastroju. Zdecydowanie przydałby się w tym momencie. Byłem w totalnej rozsypce.
Po południu musiałem jednak wziąć się w garść. Nie chciałem, żeby dzieci wiedziały,
co się dzieje. Aby zająć czymś myśli zaproponowałem wieczorem, żebyśmy w coś zagrali.
Philip i Victoria zgodzili się bardzo chętnie, Melanie też nie trzeba było długo namawiać. Po
jakimś czasie atmosfera zrobiła się naprawdę przyjemna. I wtedy zadzwonił dzwonek.
Poszedłem otworzyć drzwi.
– Dobry wieczór. Jest pan zatrzymany pod zarzutem zabójstwa Elliota Greena. Proszę
zabrać najpotrzebniejsze rzeczy – rzekł stojący po drugiej stronie progu Warren. Otworzyłem
szeroko usta ze zdumienia.
– Jestem… co? Pod zarzutem… czego? – ocknąłem się po chwili.
Z salonu wyszła Melanie.
– Co się dzieje? – zapytała.
– Pani mąż jest oskarżony o zabójstwo Elliota Greena – powtórzył spokojnie Warren.
Wymieniliśmy z żoną spojrzenia.
– Ale to niemożliwe – szepnęła Mel.
– Zabierzemy męża na komisariat. Tam wszystko się wyjaśni – powiedział Warren.
– Melanie, zabierz dzieci na górę, ja pojadę na policję. Przecież wiesz, że jestem
niewinny – próbowałem przekonać żonę, że wszystko będzie dobrze, chociaż sam w to
wątpiłem.
Mel posłusznie zabrała Victorię i Philipa. Ja w tym czasie spakowałem do małej torby
podróżnej przybory higieniczne i kilka ubrań. Gdy zakładałem kurtkę, Melanie stanęła na
schodach.
– Zadzwonię do mojej mamy, zaopiekuje się dziećmi, a ja przyjadę na komisariat –
rzekła.
– Wydaje mi się, że to strata czasu, proszę pani. Przesłuchanie potrwa kilka godzin –
stwierdził Warren.
– Zostań z dziećmi w domu, przyjedziesz do mnie rano, dobrze? – Mel zeszła po
schodach i przytuliła mnie mocno. Poczułem jej łzę na swoim policzku.
– Musimy iść – ponaglał policjant.
– Pa, kochanie. Trzymaj się – pocałowałem ją w czoło.
– Pa – szepnęła cichutko, odwróciła się i pobiegła na górę.
Wyszedłem na dwór. Chłodny, jesienny wiatr musnął moją twarz. Uświadomiłem sobie, że
ktoś znów chce mnie wsadzić za kratki. Pytanie tylko, kto?
Dojechaliśmy pod komisariat kilka minut później. Tak samo jak rano wszedłem po
schodach, przeszedłem przez długi korytarz na pierwszym piętrze. Wszystko było tak, jak
rano. Jedyną różnicą było to, że byłem totalnie wyprany z emocji. Piętnaście lat spędzone w
więzieniu nauczyło mnie, że obojętnym na wszystko żyje się łatwiej. Każdy szanuje takich
ludzi. Mają większe poważanie wśród społeczności.
Ponownie wszedłem do pomieszczenia, w którym przesłuchiwano mnie rano. Na tym
samym krześle siedział ten sam prokurator.
– My się już znamy – powiedział tonem dużo zimniejszym niż rano i wskazał mi
krzesło. Usiadłem. Fox westchnął. Tak jak ja wiedział, że rozpoczyna grę, od której wiele
może zależeć.
– Dlaczego zataił pan fakt, że przed zaginięciem Greena pokłócił się pan z nim? –
brzmiało pierwsze pytanie.
– Nie zataiłem tego faktu. Po prostu pan o to nie pytał, prokuratorze.
– Więc pytam teraz. O co się panowie pokłócili?
– Nie pamiętam dokładnie – nie wiedziałem, co mogę powiedzieć, a czego
powinienem unikać. Nie miałem pojęcia, kto i ile zeznał przeciwko mnie. – Podejrzewam, że
chodziło o jakąś błahostkę.
– Pamięta pan może o jaką błahostkę?
– Niestety nie.
– Więc daty pewnie też pan nie pamięta?
– Osiemnasty września bieżącego roku.
– A jednak ma pan dobrą pamięć – zadrwił.
– Tak, to było dzień po tym jak wróciłem z rodziną z wakacji.
– Ach tak – mruknął. – Wracając do pytania. Czy ktoś był przy tej kłótni i mógłby
potwierdzić pana zeznania?
– Niestety nie, byliśmy sami.
– A może pokłócił się pan z zamordowanym o pieniądze? – wykrzywił usta w
złośliwym uśmiechu.
– Tak, chyba poruszyliśmy ten temat. Elliot był mi winny niewielką sumę pieniędzy.
– Dlatego go pan zabił?
– Nie zabiłem go – odpowiedziałem najspokojniej, jak tylko potrafiłem. Fox
uśmiechnął się złośliwie.
– To ogromny zbieg okoliczności, że to właśnie PAN go znalazł, nieprawdaż?
– Tak, rzeczywiście, ogromny.
– I jeszcze większy, że na miejscu zbrodni znaleziono PAŃSKIE DNA – powiedział.
Wbiło mnie w krzesło. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa.
– Jest pan zdziwiony? Myśli pan, że po miesiącu nie można wykonać odpowiednich
badań?
– To jest niemożliwe – straciłem nad sobą panowanie. – Ja go nie zabiłem! –
krzyknąłem.
Fox tylko na to czekał. Otworzył drzwi i usłyszałem jego słowa.
– Proszę odprowadzić pana do jego celi – polecił. – Przesłuchanie już się skończyło.
Do pokoju weszło dwóch ponad dwumetrowych mężczyzn. Podnieśli mnie z krzesła, zakuli w
kajdany i wyprowadzili z pomieszczenia. Nie protestowałem. Byłem zbyt zszokowany.
Przecież… to było niemożliwe. Nie mogli znaleźć tam mojego DNA, bo ja go nie zabiłem.
Nie zabiłem Elliota Greena. „Ale jestem mordercą. Mordercy się nie wierzy” – przebiegło mi
przez myśl.
Zanim się obejrzałem, już byłem w celi. Brudnej, obskurnej, zimnej, szarej celi. Takiej
samej, w jakiej spędziłem piętnaście lat swojego życia. Na środku stał stolik, taki sam jak w
„pokoju do przesłuchań” tylko dużo bardziej brudny. Na widok więziennej pryczy zrobiło mi
się niedobrze. Oparłem plecy o ścianę i osunąłem się na podłogę. Zakryłem twarz dłońmi. Nie
wiedziałem co mam o tym wszystkim myśleć. Chciałem wiedzieć, kto zeznawał przeciwko
mnie i kto wrobił mnie w morderstwo. O tym, że pokłóciłem się z Elliotem o pieniądze
wiedzieli tylko Paul i Melanie. Żadnego z nich nigdy bym nie podejrzewał o to, że mogą
zeznawać na moją niekorzyść. A może nie zrobili tego celowo? Może powiedzieli to tylko
przez przypadek? Te pytania pozostawały bez odpowiedzi.
Przez kilka pierwszych dni nikt nie mógł mnie odwiedzać. Byłem strasznie samotny.
Nie jadłem, nie piłem, nie mówiłem, rzadko wychodziłem z celi. Czułem, że znów się
staczam. Czułem się jak ptak, który po wielu latach wolności znów został zamknięty w klatce.
Cały czas myślałem o swojej rodzinie. Czy Melanie będzie chciała ode mnie odejść, jak
Erica? A może już złożyła pozew rozwodowy? Czy dzieci znienawidzą mnie tak, jak James?
Czy Paul i tym razem przyjdzie mi z pomocą? Tego też nie mogłem się jeszcze dowiedzieć.
Dopiero po siedmiu dniach mogłem przyjmować gości. Z samego rana przyszła do
mnie Mel. Pocieszała mnie, mówiła że wszystko będzie dobrze, że dzieci cały czas na mnie
czekają, że ufa mi i jest pewna, że nie zabiłem Elliota, jednak w żaden sposób nie podniosło
mnie to na duchu. Po jakimś czasie zabrakło nam tematów do rozmowy i zapadła krępująca
cisza. Czułem jak między nami wyrasta niewidzialna bariera.
– Myślę, że powinnaś już iść – powiedziałem. Melanie wstała i bez pożegnania wyszła
z pomieszczenia. Wróciłem do swojej celi, jednak po piętnastu minutach znów przyszedł po
mnie policjant i powiedział, że czeka na mnie Paul Simpson. Bardzo się z tego powodu
ucieszyłem.
– Siema, Mark – rzucił wesoło na powitanie.
– Cześć, Żbik – odpowiedziałem i oboje usiedliśmy.
– Jak tam? Rozmawiałeś już z prawnikiem? – zapytał.
– Nie, jeszcze nie. Słyszałem tylko, że nie wygląda to zbyt ciekawie. Ale przecież to
musi się wyjaśnić. Na pewno pomylili się w laboratorium. Nie zabiłem go, naprawdę –
zacząłem się tłumaczyć.
– Spoko, ja ci wierzę. Nie musisz mi się spowiadać – uśmiechnął się.
*
Kolejne dni były beznadziejnie takie same. Sąd przychylił się do wniosku prokuratora
i mogli trzymać mnie w więzieniu aż do zakończenia śledztwa. Próbowałem się nie poddawać
lecz było to coraz trudniejsze. Byłem okropnie zdołowany, strasznie tęskniłem za Victorią i
Philipem. Bałem się, że mogą mnie znienawidzić, tak jak zrobił to James. Coraz częściej
myślałem nad tym, czy moje życie ma jeszcze sens. Aż pewnego dnia czara się przepełniła.
Przyszedł do mnie Żbik. Zachowywał się normalnie, ale był jakiś nieswój.
– Muszę ci coś powiedzieć – wyznał w końcu.
– Wal, zniosę wszystko – powiedziałem.
Paul westchnął głęboko.
– Gdy szedłem do ciebie usłyszałem zdenerwowany głos Melanie. Podszedłem bliżej
tam, skąd dochodził i zobaczyłem, że rozmawia przez telefon. Usłyszałem fragment tej
rozmowy – Żbik spojrzał na mnie i przerwał na chwilę.
– Mów dalej, stary – ponagliłem go, gdyż poczułem niepokój.
– Rozmawiała z Jamesem.
– Z jakim Jamesem? – byłem kompletnie zdezorientowany.
– Z twoim synem, Mark.
– Żartujesz? – powaga na jego twarzy była wystarczającą odpowiedzią na to pytanie. –
Skąd to wiesz?
– Jej słowa brzmiały mniej więcej tak: „Ja już nie mogę wytrzymać tych ciągłych
wizyt u niego. James, ta rozprawa musi odbyć się jak najszybciej. Dzieci ciągle o niego
pytają. Już złożyłam papiery rozwodowe, ale jeszcze nie powiedziałam tego twojemu ojcu.
Prawie wszystko jest gotowe. Naprawdę świetna robota z tym Greenem. Niedługo będziemy
mogli wyjechać”.
Zatkało mnie. Po raz kolejny nie wiedziałem co mam powiedzieć. Moja własna żona wrobiła
mnie w morderstwo i zostawiła mnie dla mojego syna! To było nie do zniesienia.
– Koniec odwiedzin – oznajmił policjant wchodząc do pomieszczenia.
– Trzymaj się – szepnął do mnie Paul. – Muszę już iść.
Gdy Żbik wyszedł, gwałtownie wstałem od stołu i pobiegłem do celi. Postanowiłem, że nie
dam Melanie szansy na to, żeby się ze mną rozwiodła. W plecaku ze swoimi rzeczami
znalazłem kawałek sznura, którym przymocowywałem koszyk do kierownicy roweru.
Zrobiłem pętlę i wspiąłem się na stolik. Koniec sznura przymocowałem do żyrandola. Pętlę
założyłem sobie na szyję. Pomyślałem o Victorii i Philipie. Przecież oni potrzebują ojca. Ale
Melanie już znalazła im ojca. W dodatku mojego syna. Skoczyłem w przód.
*
Jak zwykle, odruchowo, wyciągnęłam cztery talerze. Z westchnieniem schowałam
jedne z nich. Do tej pory nie mogłam pojąć, dlaczego Mark popełnił samobójstwo. Przecież
tak bardzo go potrzebowałam. Mówiłam dzieciom, że tata niedługo wróci, że wszystko będzie
jak dawniej. A on zrobił coś takiego. Na domiar złego kilka dni po jego pogrzebie okazało się,
że był niewinny, a Elliota zabili James, syn Marka, i jego najlepszy przyjaciel, Paul. Oboje
przebywali teraz w więzieniu, ale w ogóle nie ulżyło mi na tę myśl. Byłam kompletnie
załamana. Czułam się współwinna temu wszystkiemu. Gdyby nie to, że poddałam pomysł
wycieczki rowerowej w dzień znalezienia Elliota, cała ta historia w ogóle by się nie zdarzyła.
Wyrzuty sumienia będą dręczyły mnie już do końca życia.

Podobne dokumenty