Asia To Go cz.2

Transkrypt

Asia To Go cz.2
Asia to go
XIX. Good Morning Vietnam
featuring "Wyznania GEJsza" love story
Asia to go
Do Wietnamu miałem jednak jeszcze kawałek.
Najpierw czekał
mnie szok: w autobusie była toaleta. I to właśnie toaleta, nie sracz, nie kibel, nie buda z desek, nie dziura w podłodze. Oczywiście tzw. tour operator, pilot, etat dla krewnego, musi sobie dorobić, więc zabrał nas do zaprzyjaźnionej restauracji. Na szczęście nie są bardzo cwani, obok były dwa
inne lokale. Jeden tańszy od sugerowanego, w drugim bariera językowa
uniemożliwiała ustalenie czegokolwiek. Poprosiłem o kanapkę, dostałem
w wersji zrób to sam – bułka, serki topione i popatrzymy, czy jesteś zaradny. Byłem, więc dostałem w prezencie banany i uśmiech. Dojadłem papierosami i byłem gotów na Wietnam. Wcześniej jednak trzeba było przekroczyć Mekong.
Stada ludności handlują ze sobą na całego w obrębie pasa przygranicznego, noszą kartonowe pudła, w których jest wszystko, myślę, że
można tam kupić nawet Arkę Przymierza, Graala i Zwoje znad Morza
Martwego. Dookoła pojazdów kręcą się handlarze żywności, głównie owoców. Do autobusu ich nie wpuszczono, ale ledwo uchylono drzwi, żeby
przewietrzyć i już wlali się do środka niczym potop. Kierowca i tour operator walczyli, w końcu udało im się ich wypchnąć, więc nie musieliśmy kupować ananasa, mango, kuchenki mikrofalowej ani magnetofonu kasetowego.
Granica. Żegnaj Kambodżo. Duchowo będę wracał ciągle, mam
nadzieję, że pewnego dnia i fizycznie. Z niepozornego kawałka Azji zostałaś moim najukochańszym krajem regionu. W lutym myślałem o tym, że
szkoda, że plaże kiepskie i nie będzie się dało porządnie wypocząć. W marcu już tylko o Tuol Sleng i Pol Pocie. Wiele miesięcy później dostałem pytanie:
- Czysto hipotetycznie: gdybyś miał jechać w podróż poślubną, to dokąd?
- Korea Północna, Birma, Filipiny, Indonezja
- A z krajów, w których byłeś?
- Kambodża!
Potem było, że jak to, a Indie, Tajlandia? A co za sztuka pojechać
na zajebiste plaże i porobić sobie zdjęcia pod Taj Mahal? Siedzieć w dobrobycie, jeść zachodnie żarcie i nic pojebanego się nie dzieje. A tu masakra,
kajdany, szubienice, czaszki, krew na ścianach, inwalidzi na ulicach, bieda jak chuj, trauma na całe życie. Właściwie to lepsze na podróż przedślubną. Jak to razem przeżyjecie, to już nic gorszego was nie spotka.
Asia to go
No chyba, że weźmiecie kredyt w Providencie.
Granica. Wszyscy wysiadać. O wietnamskiej biurokracji krążą
legendy, zaś wspomnienia z ambasady pozwalały na żywienie obaw natury czasowej (ile to potrwa?), lingwistycznej (jak im to wyjaśnić?) i personalnej (co za niemiłe fiuty). Mniej więcej się sprawdziło: podzielono nas na
Wietnamczyków i Niewietnamczyków (nowa kategoria narodowościowa).
Powiedzmy, że Wietnamczycy machnęli paszportami i przeszli, nasze zaś
zrzucono na stertę i położono z boku. Pan niechętnie je sprawdzał (dziwne
języki, dziwne litery, dziwne nazwiska, komu by się chciało?) i wołał kolejno wylosowanych turystów. Jednak ilekroć trafiał się jego rodak, to z radością odkładał nasze paszporty i zajmował się nim. Dzięki temu wszystko trwało prawie godzinę. Byłem wówczas nieco przyzwyczajony do azjatyckich standardów i tego, że lekkie dojebanie białemu potrafi sprawić
niemałą przyjemność większości mundurowych, więc znosiłem to spokojnie – w końcu się przejdzie te magiczne kilka metrów granicy, drzeć się
nie ma o co, bo tylko sobie krzywdę można zrobić. Jakiś starszy Amerykanin zaczął protestować, że to skandal jak nas traktują, outrageous, że
tamci ludzie przecież nie stali w kolejce, a my tak i że tak nie można. Na
szczęście celnik nie zrozumiał nic z tego wywodu i nadal spokojnie odprawiał przyjaciół, czasem kogoś z nas. Pierwsze spostrzeżenie kulturoznawcze: naprawdę mają równość i socjalizm - są równie chamscy i niemili tak
dla siebie, jak i dla turystów. Tylko swoich szybciej odprawiają. Moje
szczęście dało o sobie znać, odprawiony zostałem jako przedostatni.
Koło 19 opuściliśmy gościnne pogranicze i pojechali do Ho Chi
Minh City. Nie słyszałem, żeby ktoś używał tego określenia. Sajgon dla
normalnych, bo to kojarzy się z milionem rzeczy, od Apocalypse Now po
sajgonki. Są miejsca, które mają magiczne nazwy wywołujące burzę skojarzeń i Sajgon to na pewno jedno z nich. Niemniej oficjalnie to jest Ho Chi
Minh City, tylko poza radą miejską i kartografami nikt tak nie mówi.
HCMC w słowie pisanym zdarza się spotkać.
Saigon... shit; I'm still only in Saigon... Every time I think I'm gonna
wake up back in the jungle.
Pierwsze zmartwienie związane było z wymianą waluty: sobota,
19:30. Szanse na działający bank jak na uczciwego polityka. Humanitarnie wysadzono nas w samym centrum miasta. Rozglądam się i na szczę-
Asia to go
ście są czynne exchange. Dzięki xe.com, wiedziałem, że za euro powinno
być jakieś 23,684 dongów. Uczymy się nowych banknotów: dla ułatwienia
na każdym jest wujek Ho Chi Minh, Azja standard. Różnią się dość wyraźnie kolorami, ale zastawiono kilka pułapek na turystów. Największą
jest 10 i 100 tysięcy dongów. Niemal identyko, trzeba liczyć zera, albo patrzeć na rewersy. Atrakcjami są stare banknoty, na dwustu dongach jest
oczywiście wujek Ho, a z tyłu traktor! Ubaw po pachy, niestety to dość
rzadko spotykana atrakcja. Na dwóch tysiącach są robotnice w fabryce.
Raczej ciężko przegapić, że jesteśmy w kraju socjalistycznym. Żeby było
jeszcze wygodniej, są monety, których nikt za bardzo nie kocha i bywa, że
nie chcą ich przyjąć. Na szczęście to rzadko spotykany problem. Anglojęzyczni mają niesamowitą radość z nazwy waluty, jak głosi ładnie ling.pl:
dong (wulg.) penis. Wiedziałem, ale mnie to nie bawiło, niemniej Brytyjczyk wcześniej spotkany mówił mi: nie mogłem tam, wyobraź sobie, że ktoś
do ciebie mówi, że chce osiem tysięcy chujów za zupę. Dwadzieścia euro
sprawiło, że miałem portfel wypchany po brzegi – to, że emitowane są wysokie nominały, nie znaczy, że nam je tak od razu dadzą.
Udało mi się wyprosić Couchsurfing na Sajgon. Znalazłem telefon publiczny – nie jest to takie banalne, wszyscy przecież mają komórki.
W temacie telekomunikacyjnym dopiero miało miejsce jajo: okazało się, że
mój telefon nie działa. Gdy tylko chciałem się podłączyć, to informowano
mnie, że nie, nie da się, brak dostępu. Na stronie Plusa wisi info, że mają
tam partnera roamingowego, jednak moje przejścia świadczą inaczej, no
chyba, że coś się zmieniło. W marcu 2009 info takie też wisiało, ale wówczas mogłem używać mojego telefonu do pogrania sobie w Tetrisa na kiblu.
Mój człowiek w Sajgonie, Josh, nakazał czekać pod Highlands
Coffee. Popatrzyłem na ceny, dziękuję, na zewnątrz też jest fajnie. Gdy
tam stałem, dziewczynki dwa razy próbowały namówić mnie na boom-boom. Ach, prawie Me so horny, me love you long time! Josh okazał się być
bardzo miłą osobą, przyjechał po mnie na skuterze, załadowaliśmy się i
pojechali.
Sajgon to extremum, jeżeli chodzi o ruch uliczny, chociaż extremum to niemal każde większe miasto w Azji. Nie wiem, czy są jakieś przepisy, no świateł trochę przestrzegają, ale też nie są przesadnie uparci w
tym temacie. O dziwo jakoś to działa i wypadków jest chyba mniej, niż być
powinno przy takim cyrku, ale początkowo przechodzenie przez ulicę daje
Asia to go
niezły rzut adrenaliny. Trzeba wyłączyć myślenie i po prostu wejść w strumień motorów, następnie iść rytmicznie przed siebie. Nikt się nie zatrzyma, ale wszyscy nas wyminą. Największy błąd to spanikować i przyspieszyć, lub zwolnić kroku. Wtedy lokalni durnieją, zaczynają trąbić, hamować i denerwować się. Teoria jest fajna, jednak wymaga trochę przyzwyczajenia i przyjęcia do wiadomości jakże prostej informacji, że nie wjadą w
nas, gdy rzucimy się niczym samobójcy pod koła. Dom Josha nie był bardzo oddalony od centrum i wyglądał wielce okazale. Dwa piętra, wielka
kuchnia, świetna łazienka. Od razu nakazał częstować się zawartością lodówki. Było w niej piwo, wódka i światło, więc od razu mi się spodobało.
Na stanie miał jeszcze dwójkę Kanadyjczyków. Musiał gdzieś iść, zostawił
nas samych. Po zapoznaniu się i wymianie informacji nabraliśmy ochotę
na coś do jedzenia. Tu okazało się, że prawda jest smutna: wychodząc,
Josh nas zamknął.
Obadaliśmy balkon. Opracowaliśmy drogę ewakuacyjną na wypadek pożaru: wyjście nie było takie trudne, wymagało trochę skakania po
dachach i daszkach, a także zjazdu po kablu, ale było do zrobienia. Powrót
jednak nie wydawał się możliwy, a przynajmniej nie bez skręcenia karku.
Im bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy udupieni, tym bardziej
chcieliśmy wyjść coś zjeść. Przeszukaliśmy okolice drzwi. Z jednej strony
głupio myszkować po domu komuś, kto zgodził się przenocować cię i zaufał, z drugiej jeszcze głupiej zamykać ludzi. Udało nam się otworzyć
pierwsze drzwi, drugie, ale polegliśmy przy kracie. Powróciliśmy na balkon i próbowaliśmy zainteresować kogoś z sąsiadów naszą smutną sytuacją, niestety bezskutecznie – nikt nie mówił po angielsku. Gdyby nawet
ktoś mówił, to chyba by nie przeszło, bo jak? „Dobry wieczór, chcielibyśmy
tylko wyskoczyć po zupę, ale nasz wietnamski przyjaciel zamknął nas na
głucho i nie mamy jak wyjść. Czy możemy przejść przez państwa balkon? I
proszę nie zamykać, za jakąś godzinę będziemy chcieli wrócić!”
Odbyliśmy wiele cennych rozmów, żrąc orzeszki naszego gospodarza. Wyżyny kreatywności osiągnęliśmy, układając plan porwania kota
sąsiadów. Trzeba było tylko zwabić go na nasz balkon, a potem wziąć jako
zakładnika i zażądać trzech misek zupy (w tym jednej wegetariańskiej) za
zwrot zwierzyny. Koszt okupu: 24000 dongów. W wypadku odmówienia
współpracy, bylibyśmy bezwzględni i zjedli kota na oczach właścicieli. Robiliśmy „kici kici” we wszystkich znanych nam językach, ale niestety albo
kot był wyjątkowo tępy, albo przewidział nasze niecne plany. Absurd wy-
Asia to go
jebał pod sufity w okolicach 1, gdy żeby tylko coś powiedzieć, powiedziałem:
- Szkoda, że nie mamy ryby, za pomocą ryby na pewno już dawno byśmy
go tu zwabili.
- Gdybyśmy mieli rybę, to nie próbowalibyśmy złapać kota, tylko dawno ją
zjedli. Sto razy bardziej wolę jeść rybę, niż kocinę.
Kota nieco zainteresowało, gdy Kanadyjczyk zaczął udawać ptaka i trelić. Misterny plan poszedł w odstawkę w momencie, gdy właścicielka kota wyszła przed dom, dzierżąc w dłoni wietnamski Fakt, energicznym ruchem nogą przesunęła swojego mruczusia, zdzieliła w plecy gazetą
i rozsiadła się przed wejściem na tłustym tyłku, kot na wychudzonym.
Jedno z nich pomiaukiwało (zagadka, które). Do kompletu atrakcji wyłączyli prąd na jakieś 30 minut. Pokonani przez rzeczywistość wypiliśmy
kilka piw, dożarli orzeszki i poszli spać. Mnie jeszcze pokonało pytanie, co
to cyrylica i czy mamy to w Polsce.
Następnego poranka Kanadyjczycy wyjeżdżali bardzo wcześnie.
O 6:30 Josh mnie obudził i powiedział, że mogę spać w jego łożu małżeńskim. Mój stopień kontaktowania ze światem był taki, że ledwo je zlokalizowałem, ale rzeczywiście, nieco milej niż na glebie. Z lekka dziwiło mnie,
że otula mnie kołdrą, ale uznałem, że może ma potrzebę opiekowania się
kimś, diabli wiedzą, fajnie, że jest gdzie spać. O 8:30 wstałem i nie chcąc
przeszkadzać gospodarzowi w wolnym dniu udałem się w stronę najbardziej interesującej mnie atrakcji Sajgonu, a raczej okolic: Cu Chi Tunnels.
Śniadanie wybrałem banalnie i raczej drogo, jakaś wietnamska
wariacja na temat restauracji sieciowej, zwabiły mnie tam napisy po angielsku. W tym kraju drogo oznacza kanapkę nadziewaną rybą za 11 tysięcy, popite kawą za 13. Opowieści o wietnamskiej kawie okazały się nie
być przesadzone: nawet w takim chujowatym lokalu kawa była wspaniała.
Miałem rozpisane, jak dotrzeć do atrakcji przy pomocy lokalnych autobusów, jednak wcześniej trzeba było znaleźć pętlę. W drodze tam zaliczyłem
poważne faux pax: zobaczyłem posuniętą w latach kobietę z wypaloną połową twarzy. No i mnie zwiesiło, rozdziawiłem usta jak idiota i gapiłem w
nią kilka sekund. Spojrzała na mnie z tak straszną nienawiścią, że uciekłem. W innym kraju to by nie zadziałało, ale tu Wietnam, legendarna
wojna/konflikt, jak żartują amerykaniści, każdy powyżej 40-ego roku życia
załapał się na atrakcje, które zafundowali im rycerze demokracji i wolnego rynku.
Asia to go
Znalezienie pętli wydawało się łatwe, była niemal w samym centrum miasta. Jej rozmiar przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Gorąco
jak szlag, człapię i szukam odpowiedniego autobusu. Myślenie nie ma tu
przyszłości, organizacja ruchu jest tak skomplikowana, że nie ogarnąłem
jej umysłem. Podejrzewam, że nie istnieje, ale wstyd im się przyznać, więc
wbili losowo znaki w centrum miasta, a teraz patrzą, co z tego wyszło.
Opowieści o bucowatości Wietnamczyków okazały się być jeszcze bardziej
prawdziwe, niż te o kawie. Większość cywilów, gdy tylko widziała mnie z
mapą w dłoniach i uśmiechem na ustach, nawet nie czekała, aż się odezwę, tylko od razu mówiła jasno i wyraźnie „NO!”, zazwyczaj dodając do
tego zdecydowane machnięcie palcem. Taksiarze bardzo chcieli mnie zawieźć do Cu Chi Tunnels, no przynajmniej do autobusu numer 13, ale odmawiali udzielenia informacji, gdzie też zaczyna kurs potrzebna mi linia.
Nie będę przecież brał taksówki, żeby podjechać góra pięćset metrów – ta
jebana linia jest gdzieś na tej pętli, po której się miotam! W końcu jakaś
dobra dusza w mundurze policjanta wskazała mi kierunek i znalazłem
przystanek.
Za 2000 dongów kupiłem wielki worek ice tea. Lepsza, niż to, co
u nas oferują za grube pieniądze. Żadnych E223, E3485, barwników, utleniaczy i gnojowicy, tylko herbata. Nie wiem, czy było tam więcej picia czy
lodu, ale nie miałem na pewno powodów do niezadowolenia, z nieba świeciła taka lampa, że wybrzeże Kambodży poczęło jawić się jako miejsce wyjątkowo chłodne. Pomnożyć przez szalony ruch uliczny, potęgować przez
spaliny, dzielić na kurz i można zrozumieć, dlaczego wcale niemało osób
nienawidzi Sajgonu.
W końcu udało się wsiąść do autobusu, zapłacić 5000 za bilet i
posadzić tłusty tyłek na krzesełku. Wietnam to miejsce, gdzie dziękujemy
historii za kolonizację francuską i katolickich misjonarzy – efektem jest
łaciński alfabet (no, z małymi modyfikacjami). Dzięki temu wiemy, dokąd
jedzie autobus i jak nazywa się ulica, odbiera to nam też zabawę w transkrypcję.
Przejazd do tunelów Cu Chi nawiązywał do wielkiego dzieła Tołstoja „Droga przez mękę”. Sajgoński ruch uliczny to coś pomiędzy katastrofą, a dziełem sztuki. Zwężenia i zajeżdżanie drogi dałoby się jeszcze
przeżyć, ale klaksony... Wietnamczykom powinno się je wydawać tylko po
wypełnieniu przez nich odpowiednich formularzy, zawierających pytania
takie jak „czy po wydaniu klaksonu będziesz cały czas go napierdalał, czy
Asia to go
też może będziesz czasem robił sobie przerwy?”. Większość by nie zdała, a
już na pewno nie kierowca tego autobusu. Nawet gdy nic się nie działo,
nawet gdy staliśmy na światłach, to walił w klakson. Gdyby zasnął za kółkiem, to dalej tłukłby w kierownicę, taka choroba zawodowa, odruch bezwarunkowy. Jak żonę posuwa, to pewnie też tłucze prawą ręką i się wydziera, żeby mu z drogi.
Rozważałem zakład o 10000 dongów: jeżeli dojedziemy do Cu
Chi, a pan ani razu nie zatrąbi, wówczas dycha pana. Bariera językowa
uniemożliwiła zrealizowanie planu, a bardziej przebojowy ode mnie okazał
się pewien Amerykanin. Gdy do autobusu wbiło dziecko sprzedające lody,
to policzył, ilu jest pasażerów i postawił każdemu loda (w sensie spożywczym), w tym kierowcy i obsłudze. „Musimy dbać, żeby nasz kierowca był
szczęśliwy” - powiedział przy tym. Dziecko z lodami się posrało ze szczęścia, pewnie skasowało nieco więcej, niż ustawa przewiduje. Delektując
się wodą z cukrem, analizowałem dyskretnie poddanego Obamy. Wiekowo
nawet wyglądał, mógł się załapać na kawałek wojny. Tylko dlaczego z tej
okazji chciałby kupować wszystkim lody? Chyba, że miał aż tak dobre serduszko.
Oglądanie rzeczywistości pozwoliło na wyciągnięcie jeszcze jednego wniosku: Wietnamczycy to szaleńcy! Mają socjalizm, ale na ulicach
wywiesili plakaty nawołujące o więcej socjalizmu.
Jazda do Cu Chi trwa dość długo. Na pętli trzeba przesiąść się
na autobus podmiejski. Ścisk mniejszy, jedziemy przez wioskowate klimaty, Pluton, Urodzony Czwartego Lipca przed oczyma, jest pięknie. Pod koniec podróży zagadali do mnie Azjaci. Najpierw myślałem, że kolejni cholerni handlarze, ale ci jednak nie występują w składzie dwóch starszych
panów i dwie młodsze panie. Widziałem, że nie lokalni – zbyt dobrze ubrani, a i fizjonomie inne. Okazało się, że oni są z Tajwanu, zaś panie pochodzą z Filipin. Jeden był prezesem, drugi jego zastępcą, one sekretarkami.
Po kilku minutach rozmowy odkryłem, że zależności idą mniej więcej jak
u nas: najlepiej po angielsku mówiły sekretarki. Nieco gorzej zastępca, zaś
najgorzej pan prezes. Gdyby wzięli ze sobą portiera, to ten pewnie wymiatałby na poziomie Profa. Średnią miałem melodię na odpowiadanie po raz
milionowy na ten sam zestaw pytań, ale byli bardzo mili i widocznie im
zależało. W momencie, gdy zapłacili mi za autobus, to poważnie zgłupiałem:
- Dlaczego? - zapytałem
Asia to go
- Chcemy ci pomóc, bo jesteś młodym turystą zainteresowanym Azją –
usłyszałem w odpowiedzi. 3000 dongów nie fortuna, ale gest piękny, dziękuję. Idziemy do wejścia, szybkie polecenia po chińsku, Filipinka wyrywa
przed nas i kupuje wszystkim bilety wstępu. Chcę oddać, ale oni nie chcą
wziąć.
- Pewni jesteście? To już wcale nie jest tanio, 80 tysięcy.
- Tak, tak, chcemy ci pomóc, nie przejmuj się.
Cholera, zaczynam bać się podstępu, wszędzie obawiałbym się
takiej dobroczynności, ale tu już niemal leję po nogach. Robimy sobie zdjęcia, bardzo im zależy, żebym był na każdym. Nie przeszkadza mi to, i w
Chinach, i w Indiach było to samo. Pojąć nie mogę, po co im zdjęcia z obcym białym, ale jeżeli tylko sprawia im to przyjemność, to mnie nie boli.
Początek konkretu zwiedzaniowego: makiety z dawnych lat,
składowiska amunicji, manekiny w mundurach. Przydzielają nam przewodników i oglądamy film: życie i śmierć w tunelach. Niektórzy urodzili
się tam i światło słoneczne zobaczyli dopiero w kolejnym roku życia. Dość
rozbudowana część o tym, jaki Vietcong był wspaniały. Wątek ten jeszcze
powróci, tu był umiarkowanie nachalny.
Po projekcji idziemy do tuneli. Po drodze leje po bombach, dziwo,
że tyle lat się ostały. Tunele były jednak na takiej głębokości, że mogli sobie bombardować, a bombardować. Nie spodziewałem się wielkich korytarzy, ale to po prostu koszmar – miejsca nie ma w ogóle. Idę zgięty w pół, co
chwilę ocieram plecami o sufit (to boli), a ramionami o ścianki (to też boli).
Po dwudziestu metrach wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia. Można się
w końcu wyprostować. Wszystko zrekonstruowane (no, poza smrodem stada ludzi, którzy tam mieli nieszczęście żyć). Stół, przy którym siedzi dowództwo manekinów, szpital polowy z porodówką (są nawet symulujące
rannych manekiny i sprzęt z epoki). Kolejne tunele jeszcze mniejsze. Nagle w jednym ktoś dostaje ataku paniki, uderzył go nietoperz. Ciemno, nic
nie widać, ani do przodu, ani do tyłu. Nietoperz nie ma jak przelecieć i obija się o ludzi. W końcu jakoś wyfrunął. Siedzę na stopach, ledwo mogę oddychać. Klaustrofobia krańcowa mnie ogarnęła, chociaż wiem, że nie
mam. Ktoś zaczyna wrzeszczeć. Piekło na wycieczce. W końcu udaje się
wydostać do kolejnego pomieszczenia.
- Ten tunel miał dziewięć metrów długości – informuje przewodnik. Nie
wyobrażam sobie łażenia kilometrami jak to robiły setki żołnierzy każdego
dnia. Pan przewodnik mówi, że jeżeli ktoś nie czuje się na siłach, to tam
Asia to go
jest wyjście. Kilka osób rezygnuje, oczywiście zostaję. Moi tajwańscy przyjaciele poddają się, ja i Amerykanin ratujemy honor turystów świata.
Ostatni tunel to już niemal czołganie się na czworakach. Potem koniec.
Zlany potem, brudny, poobcierany, nie wiem, czy szczęśliwy, ale zafascynowany na pewno. Następnie część muzealna - wystawa pułapek, jakie
czekały na klientów: głównie zapadnie, różnica tylko w tym, czy wbijało
się w nogę kolce, drzazgi czy gwoździe.
Łącznie tunele ciągną się przez 250 kilometrów! (widziałem też
info, że 120) Dorodni Amerykanie nie dawali sobie w nich rady, więc używali zaprzyjaźnionych Koreańczyków do ich penetrowania (tuneli, nie
Amerykanów). Robota mało wdzięczna, śmiertelność duża (czołgasz się nogami do przodu i masz nadzieję, że nie upierdoli ci zaraz nóg, ani nie wsadzą ci bagnetu do dupy). To dodatkowo wyjaśnia ciepłe uczucia, jakimi lokalni darzą Koreańczyków. Nikt nigdy nie znał całego rozkładu tuneli, nie
chciano ryzykować, że wygada przy wpadce. Poza pułapkami: buty, jakich
używano, czyli guma zamiast podeszwy, pełen recycling.
Legenda głosi, że za dodatkową opłatą można sobie postrzelać z
karabinu stacjonarnego. Nie widziałem, ale też nie szukałem, podobno do
wyboru jest M60 i Tommy Gun. Z mniej wiarygodnych źródeł: za 5$ można rzucić granatem, a za 10$ odpalić bazookę. A za 1000$ może nawet i
spalić miotaczem ognia wietnamską wioskę. Ależ wszystko drożeje, kiedyś
można było za darmo i jeszcze medal dawali!
Tajwańczycy zabrali mnie na kawę. Z racji panującej temperatury zdecydowałem się na lodową, oni pili ciepłą, podziwiam. Panie odprawiono na spacer, my zaś spędziliśmy godzinę rozmawiając na różne tematy. Oczywiście nie wiedzieli za wiele o Polsce, więc jakieś podstawowe info
im przekazałem. Tak, mamy własny język, brzmi mniej więcej tak. Nie, to
nie to samo, co Holandia. Miewamy -20 w zimie, tak, są kraje, gdzie jest
nawet chłodniej. Jesteśmy w UE, nie mamy euro, ale chcemy mieć. Fajnie
się patrzy, gdy ludzie robią „wow” na takie info. Sam o Tajwanie wiem
niewiele: stolica Taipei, Sun Yat-Sen i Chang Kai-shek, to kojarzę, ale bez
rewelacji, niemniej byli pod wrażeniem. To chyba największa nagroda –
gdy te niby wszystkie nonsensowne informacje nagle pozwalają ci błysnąć
w towarzystwie ludzi z końca świata. Potem przerobiliśmy kilka tematów:
dlaczego przyjechałem do Wietnamu („Bo jest! Poza tym kilka filmów, które lubię, działo się tutaj, no i niezła historia kolonializmu i impreza z
Asia to go
USA”). Zapytałem o stosunki Tajwanu z Chinami. Żaden Beijing, tylko
Peking! Gdy lecimy do Pekinu...
- Jak to? Są bezpośrednie loty? Myślałem, że nie ma?
- Są, są, tylko najpierw trzeba lecieć do Hong Kongu, tam się przesiąść i
już jesteśmy w Pekinie.
No tak, typowo bezpośredni lot.
- Czy wszyscy w Polsce są tacy jak ty?
To mnie chyba najbardziej ubawiło.
- Jak zarabiasz na życie?
Full time alcoholic, part time writer – chciałem odpowiedzieć.
Powołałem się jednak na mój krótki epizod współpracy z Gazetą Krakowską, omijając etap zakończenia go. Oczywiście wywołało to wielki aplauz.
Ech, Azjaci, naiwni jak dzieci, myślą, że jak ktoś tu pracuje w gazecie to
pana boga za nogi chwycił, zarabia fortunę i do końca życia jest ustawiony. Nie wyprowadzałem ich z błędu, bo jeżeli im mówisz prawdę, to myślą,
że robisz z siebie męczennika i bredzisz. A gdyby tak trafili na ludzi, którzy tam naprawdę dłużej popracowali... Słyszą UE, gazeta i widzą fortuny
w euro.
Powróciły Filipinki. Kochali mnie już do tego stopnia, że kusiło
zaproponować perwersje, albo poprosić, żeby mnie też taką skołowali. Rozpoczęliśmy powrót. Po drodze poszaleli i zaopatrzyli się w różne wiktuały
ze straganów. Kolektywnie jedliśmy mango na ostro i przepiórcze jaja.
Coś mi tam trybiło, że to może być ryzykowne, ale one dosłownie karmiły,
więc nie pyskowałem, tylko pokornie żarłem, co też do ust podawały. Autobus powrotny spowodował, że zbliżyliśmy się jeszcze bardziej, w pornosach się tak blisko nie trzymają jak my w tym busie. Dotarliśmy do pętli,
to chyba czas się pożegnać?
- Czy pozwolisz nam zaprosić się na posiłek?
- No, nie wiem. Ach, niech będzie, znajcie moje dobre serce. Pozwalam.
Poszliśmy do restauracji. Znali ich tam, gdy tylko zobaczyli pana
dyrektora, rzucili się tańczyć wokół nas. Nakrył się stół, pojawiło się piwo
Saigon. Moje jedyne przemyślenia co do menu sprowadziły się do konstatacji „o kurwa, ale mają akcentów w tym wietnamskim”. Próbowali mi tłumaczyć, ja też próbowałem – że nie jem mięsa, może być ryba. W końcu
pozamawiali jakieś chore ilości potraw. Na stół wjechały standardowe zakąski i mniej standardowa ryba – wielka, surowa, na półmisku, pod nim
palnik. Prezes rzucił się do działania z ogniem w oczach, który szybko
Asia to go
przełożył się na ogień pod palnikiem. Znęcał się nad rybą, przerzucał ją,
oblewał sosami. Pracownicy kibicowali z uśmiechem i podziwem, a ten był
w swoim żywiole. Biedna ryba nie, nie była też mała, co chwilę przelatywały mi przed oczyma płetwy grzbietowe, ogonowe i pysk. Każdy mógł wybrać, którą część płetwala chce, czy woli ją mniej lub bardziej wypieczoną.
Zdecydowałem się ostrożnie na coś ze środka stawki, ani ogon, ani głowa
do mnie specjalnie nie przemawiały. Musiano mi to oczywiście nałożyć,
nie byłem w stanie poradzić sobie pałeczkami z dzieleniem ryby, a odmówiłem używania zachodnich sztućców. Ryba w tej formie nie została moim
ulubionym daniem, ale za atmosferę podawania, ogólną radość towarzyszącą smażeniu („więcej ognia, nie, teraz na lewy, nie, bardziej głową, wylał się sos, nie, inaczej”) ze spokojnym sercem i sumieniem mogę powiedzieć, że warto.
Jednak tytuł gwiazdy posiłku przypadł niepozornie wyglądającej
potrawie, jakieś tam zawijątka w sosie. Wydawało mi się, że to mięso, ale
uświadomiono mnie, że nie, to nie mięso, to żabie udka. Rzeczywiście, to
danie wegetariańskie. Nie bardzo chciałem, ale nalegano, żebym spróbował, a na pewno pokocham. Dobrze, w końcu próbowanie lokalnych potraw to jedna z wielkich radości podróżowania.
- Normalnie się to je? Biorę pałeczkami, gryzę i połykam?
- Tak, tak
Biorę więc pałeczkami, wrzucam do buzi. Gryzę.
- O KURWA MAĆ!
- Oh, mister, pogryzłeś czaszkę, tego się nie gryzie, ją się wysysa.
- Właśnie to miałem na myśli pytając, czy to się je normalnie – odparłem
ze stoickim spokojem wydłubując kawałki czaszki z zębów. Nauczony doświadczeniem udka wyssałem. Nie smakowało mi, kurtuazyjnie trochę
zjadłem, ale uciekałem jak najdalej się dało do potraw obarczonych mniejszym ryzykiem. Będąc w klimatach kulinarnych, musiałem zadać pewne
pytanie:
- Czy to prawda, że Wietnamczycy jedzą psy?
- Tak. Och, chciałaś iść na psa? Tu obok jest świetna restauracja, możemy
jeszcze pójść jeżeli chcesz, ale psy nie są najlepsze.
- Nie, nie, tak kulturoznawczo pytałem. Wierzę, że nie są. A czy to prawda, że w Chinach jedzą koty? Gdy tam byłem, jeszcze wtedy nie będąc dziwem wegetariańskim, dostałem zupę ze strasznie syfnym mięsem i podejrzewam, że to mogła być kocina, udająca wołowinę.
Asia to go
- Możliwe, ale kocina niczego nie udaje, normalnie w menu jest wypisana.
Sylwestra, Garfielda, Lassie i Szarika też by pewnie wpierdolili.
Filipinki chichrały się, jakby im ktoś robił coś fajnego. W końcu
wydusili z nich: przyjdzie ichnia koleżanka, która wkrótce będzie brała
ślub. Dyrektor nie był zachwycony, powiedział, że nie wolno robić takich
spontanicznych akcji. Filipinki potulnie położyły uszy po sobie, przestały
się cieszyć i zadzwoniły do koleżanki, że nici z imprezy. Miałem wizję: orgia w sześć osób. Brakowało jednej dziewczynki, więc postanowiły zadbać i
o jakąś dla mnie. W tej części świata Filipiny to trochę zagłębie burdelowe, mniej więcej jak u nas mówi się o paniach z Ukrainy. Lepszy wybór,
bo średnia urody wypada zdecydowanie na korzyść sióstr z Azji południowej.
Pracowali w branży stalowej, czyli chyba kasa niezła, ale przez
wrodzony takt nie pytałem. Żalili się na Wietnam: mówisz, żeby robili, a ci
nie chcą więcej niż osiem godzin dziennie, domagają się kasy za nadgodziny, wszystko strasznie powoli. Chiny... W Chinach to jest życie. Powiesz,
że mają pracować na trzy zmiany, będą pracowali. Kierownictwo nie ma
nastroju na wypłacenie nadgodzin – przyjmują do wiadomości i zapierdalają dalej w pocie czoła. Przyznali się jednak, że warunki pracy i pieniądze
płacone w Chinach nieco wołają o pomstę do nieba i w związku z tym zdarzało im się inspirować strajki i nieoficjalnie mówić ludziom, że mogą coś
sobie wywalczyć. Spożywałem piwo, oni w sumie też, szło im to tak sobie,
mnie szło świetnie. Piwo nazywa się Saigon, ma 330 ml i 4,9%. Gdy skończyłem trzecie, pan dyrektor zapytał, czy dam radę czwarte. Myślałem, że
sobie jaja robi, powiedziałem, że dam i dziesiąte jak o takich piwach mówimy. Spytał, czy jeżeli kupi mi czwarte, to wypiję i czwarte. Po chwili zaczął niemal przerażony szeptać „to niemożliwe”, widząc, jak w kilka minut
wypijam to nieszczęsne czwarte. Zrozumiał potęgę słowiańskiej duszy. A i
tak miał szczęście, że nie trafił na ruskich, bo do dzisiaj by tam siedzieli, a
ten koło dwudziestego czwartego ani chybi umarłby na zawał.
Gdy nasze radosne spotkanie miało się już ku końcowi, a dzień
zmierzchał, dostałem dyrektywy od prezesa:
- Idź się wysikać
- Ale nie mam potrzeby
- Idź, bo będziesz długo jechał autobusem i nie będziesz się miał jak wysikać!
Asia to go
Nie chcąc być niegrzecznym poszedłem. Jak prezes, to pewnie
wszyscy w firmie sikają jak tylko krzyknie, a wielu jeszcze niekontrolowanie na sam widok jego osoby. Snując te przemyślenia nad pisuarem odkryłem, że kostka toaletowa jest w kształcie serduszek. Nie do końca rozumiem, ale przyjmuję do wiadomości. Może ma to wpływać na pozytywny
nastrój randki, chłopak nie może się przełamać, idzie lać, widzi serca, wychodzi i obwieszcza restauracji „mój ci on/a!”.
Zacząłem obawiać się, do której jeździ autobus, do miasta niezły
kawałek, a doświadczenie mówi, że w tej części świata nie należy przesadnie liczyć na komunikację nocną. Uspokojono mnie: jeżeli tylko nie będzie
transportu, to stawiają mi taryfę. Delikatnie mówiąc było mi już zajebiście
głupio, ale oni wydawali się tym szczęśliwsi, im więcej mogli mi kupić. Zawieźli mnie taksówką na znaną już dobrze pętlę, zastępca dyrektora zaprowadził za rączkę do autobusu. Dziękowałem wylewnie, paląc z nim pożegnalnego peta. Mi z kolei dziękowano za spędzenie dnia z nimi. Nie bardzo wiem za co, ale jeżeli kiedyś się dorobię, to chyba też zacznę szukać
fajnych turystów i będę ich wspierał finansowo.
Przez cały czas spotkania nie wyjąłem ani jednego papierosa z
paczki. Częstowali mnie swoimi. Dzięki temu przerobiłem taką ciekawostkę, jak Davidoffy z Tajwanu.
Powrót trwał cholernie długo. Nie było nudno, ponieważ mieliśmy zepsute światła, w tym kierunkowskazy, pomocnik kierowcy wychylał
się przez drzwi lub okno, machał ręką i krzyczał „buebue”, żeby pokazać
innym, dokąd jedziemy. Zrozumiałem też genezę powiedzenia „zrobić komuś Sajgon”. Odnosi się ono bezpośrednio do wspominanego z uporem ruchu drogowego.
Gdzieś w połowie drogi z Cu Chi do Sajgonu przeżyłem olśnienie.
Bez działającej komórki nie jestem w stanie zrealizować żadnej transakcji,
przecież wszystkie mam potwierdzane sms kodem. Zaczęło do mnie docierać: chcę kupić przynajmniej jeden bilet lotniczy, a na drugim chciałbym
zmienić datę. Nie zrobię tego bez komórki. Humor od razu mi się poprawił. Wróciłem sobie w podskokach i z pieśnią Atari Teenage Riot na
ustach. Dzień marzenie się udał. Nie sądziłem, że prawdziwe atrakcje dopiero na mnie czekają.
Po drodze nakupiłem piwa, w każdym większym sklepie samoobsługowym zatrzymywałem się i wybierałem, co tam mają. Postanowiłem
spróbować wszystkiego, może kryją się tu jakieś perły, o których świat nie
Asia to go
wie? - pytałem sam siebie, dokładając do koszyka napój o wdzięcznej nazwie Zorloc. Szczęście sprzyjało mi tego dnia, idąc na azymut i nie wyjmując mapy, znalazłem bez większych problemów mieszkanie Josha. Zastałem go przed telewizorem, podzieliłem się wrażeniami z Cu Chi Tunnels.
On spędził cały dzień ze swoją dziewczynką, która pracuje gdzieś na lotnisku, a potem był na siłowni. W przerwach między towarzyskim śmianiem
się z durnego programu w TV, popijając Zorloca, wysłałem tony maili o
tym, jaki Wietnam jest fajny. Już za kilka minut miałem przekonać się, że
też dość niespodziewany, a przede wszystkim zaskakujący. Nie przeciągając, oto epicka historia, której tytuł roboczy „Pedał z Sajgonu” (a kiedyś to
była „Dama z Szanghaju”, wot znak czasów) ewoluował i ostatecznie nabrał bardziej poprawnego brzmienia "Wyznania GEJsza".
Zaczęło się niewinnie. Wypiłem, co do wypicia było, podziękowałem za łoże małżeńskie z nim, położyłem się w piżamie i w mym małym
pokoiku z materacem i zbierałem się do spania, kiedy przyszedł Josh,
dzierżąc pod pachą skoroszyt. Rozpoczął opowieść o tym, że uczy się masażu wietnamskiego i obecnie jest na pierwszym stopniu wtajemniczenia.
Żeby przejść na kolejny musi wymasować dwadzieścia pięć osób. Na razie
udało mu się znaleźć siedem, a czy będę tak dobry i zostanę ósmą? Ależ
będę, normalnie płacić trzeba, a wierzę, że nie skręcisz mi przypadkiem
karku ani nie połamiesz kręgosłupa.
Dobył plansz z wiedzą tajemną. Zacznę tu, a potem tam, ważne
w masażu wietnamskim są mięśnie krocza, więc nie dziw się, że będę je
uciskał. A uciskaj se, brzydsze od ciebie już uciskały. Przyniósł opaskę na
oczy – to pomaga się zrelaksować. Przyniósł olejek – czy odpowiada ci zapach, czy wolisz inny. Odpowiada, odpowiada! Leżę sobie na plecach, opaska na oczach, a ten zaczyna akcję. Plecy, kark, rewelacji nie ma, Tajka
była lepsza. Tak sobie leżę, a ten w kółko mówi, żeby się relaksować i zasnąć. Panie, nie zasnę, jak mnie ktoś smyra! Spytał czy może mi zdjąć gacie, będzie wygodniej. Proszę cię bardzo. Leżę na brzuchu, ten mi tyłek
masuje. Kolonoskopię chyba najchętniej by mi zrobił, specjalnie mnie nie
relaksuje, ale niezłe. Następnie przeszedł do osławionych już mięśni krocza. Zasugerował przewrócenie się na plecy. Z kroczem w ujęciu frontalnym miał chyba większe doświadczenie, szczególnie upodobał sobie moje
pachwiny. Efekty przyszły dość szybko, zresztą jak ktoś się zabawia okolicami ptaka i worami, to chyba ciężko o inną reakcję.
Asia to go
Zaczęło mnie to coraz bardziej intrygować, ale postanowiłem
jeszcze nic nie mówić. Było to szczególnie trudne, gdy chyba przeświadczony o tym, że śpię, zaczął mi robić klasyczną laskę. Próbowałem nie dostać
ataku śmiechu, ale było naprawdę ciężko. Niestety, nie był on fachowcem
w temacie. Bywało i gorzej, ale on strasznie szybko stracił zapał i robił tę
laskę tak na odwal, że w końcu straciłem cierpliwość i zapytałem wprost,
czy te kpiny będą jeszcze długo trwały. Zeznał, że nie, że chyba już nic
więcej dzisiaj nie osiągnie. Ja też tak myślę. Poczynił jakieś pozorne czynności na mych udach, które miały zakończyć masaż. Gdy przestał, uchyliłem opaskę, tylko po to, żeby odkryć, że właśnie zdejmuje aparat z półeczki nad łóżkiem. Zestresowany całą sytuacją zachował się wyjątkowo niefachowo – aparat wypadł mu z rąk, baterie wypadły, a on zastygł w bezruchu, oczekując na moją reakcję. Byłem właśnie na kolejnym etapie duszenia się ze śmiechu i nie bardzo mogłem cokolwiek powiedzieć. Podziękował mi za współpracę, ja jemu i położyłem się, zastanawiając, czy 22 marca to jakiś magiczny dzień, w którym dzieją się cuda i dziwy.
Gdy godzinę później szedłem do łazienki, zastałem go przy komputerze. Żywiołowo tłukł w klawiaturę. Zapewne zostaliśmy gwiazdami
jakiegoś portalu gejowskiego. Nie do końca rozumiem, co to za wspomnień
czar, mieć filmik, jak się komuś robi pałę, ale dyplomatycznie wyjaśnijmy
to różnicami kulturowymi. Może tam to jakieś trofeum, przegałkował już
siedmiu innych couchsurferów, jak wiadomo wspomnienia to najlepsze pamiątki. Jedni skalpy, inni głowy, ten dokumentuje swoją działalność w
sprawie lodów. Ech, mam nadzieję, że chociaż niezgorsze oceny dostaliśmy
tam, gdzie to wrzucił. Czułem się też, jakbym oddał wielki dług. Te samotne noce spędzone nad Redtube czy Eskimotube, oglądanie tych wszystkich
perwersji z różnych zakątków świata. Dzięki niemu może i ja komuś sprawię radość. Gdybym wiedział, to zostałbym w butach i narzucił koszulkę
NIN czy Tori, wyglądałoby to o wiele lepiej, a na pewno ciekawiej i bar dziej intrygująco. Dałoby się jakąś muzyczkę w podkładzie. A tak, oglądanie tego może sprawić przyjemność tylko wybitnie perwersyjnym jednostkom.
Nie ryzykując porannego sexiku, zebrałem się i już chwilę po 8
wyruszyłem na zdobywanie Sajgonu. Pełen optymizmu wpadłem do typowo wietnamskiej jadłodajni, gdzie moje bełkotanie w temacie opcji wegetariańskich przyniosło efekt w postaci ryżu. Samego ryżu. Westchnąłem
ciężko i zasiadłem do tego. Po chwili podano mi sos sojowy. Nieco lepiej,
Asia to go
ale posiłek życia to nie jest. Po kolejnej chwili podano mi sałatę. Potem
jeszcze ogórka. Może gdybym posiedział z godzinę, to w końcu dostałbym
większą ilość sensownych rzeczy. Za to kawa bajka, to jest taka nagroda
pocieszenia w Wietnamie: jak kiepsko z jedzeniem by nie było, to kawa będzie świetna. Na deser dostałem gratisową herbatę jaśminową.
Wszystkie przewodniki i poradniki głoszą jasno: zanim siądziesz
do jedzenia, to ustal cenę posiłku, żeby uniknąć późniejszych nieporozumień. Czy napiwek jest wliczony, a może są opłaty za nakrycie, czy też za
klimatyzację. Cholernie chciałbym zobaczyć autorów tych mądrości w
ulicznej restauracji w Wietnamie. Z pewną taką nieśmiałością szedłem zapłacić, ale na szczęście trafili się uczciwi, zachwyceni tym, że biały wybrał
ich lokal. Za wszystko skasowali mnie 10 tysięcy – niecałe pół euro. Byli
zaskakująco sympatyczni, nawet próbowali dowiedzieć się, skąd jestem,
więc im pokazałem na mapie, niestety nie spotkało się to ze zrozumieniem.
Punkt pierwszy: War Remnants Museum, czyli muzeum wojny,
wiadomo której (czemuż to nie konfliktu?). Do 1993: muzeum amerykańskich zbrodni wojennych. Motto na zwiedzanie: Kto się lubi, ten się czubi.
Patrz: Wietnam. Bilet 15 000, na zewnątrz czołgi, helikoptery, działa,
amunicja jakaś. Pierwsza sala, zdjęcia korespondentów. Wietnam to niezła kopalnia World Press Photo, kolejno:
1963 – 11 czerwca, Sajgon, samospalenie. Thich Quang Duc podpala
się w proteście przeciwko religijnym represjom rządu Południowego
Wietnamu. Malcolm W. Browne miał „szczęście” być przy tym, cztery
rolki zdjęć zrobił, gdy mnich płonął żywcem w ciszy. Przypomniało
mi się, kiedy widziałem to zdjęcie po raz pierwszy – w wieku 15 lat,
na okładce Rage Against The Machine. Wtedy oczywiście nie ogarniałem, o co chodzi.
1965 – Kyoichi Sawada, wrzesień. Matka i dzieci, uciekając przed
amerykańskim bombardowaniem, przeprawiają się przez rzekę
wpław. Mój zwycięzca na zdjęcie z Wietnamu.
1966 – Sawada ponownie, 24 luty. Amerykanie ciągną zwłoki żołnierza Vietcongu za tankietką. Sam autor nie ucieszył się z nagrody,
tragizm zdjęcia denerwował go. Tragizm życia dopadł go cztery lata
później, zginął podczas pracy w Kambodży.
1967 – Rentmeester, zdjęcia żołnierza w czołgu, zrobione z perspektywy podłogi. Na tle innych to niemal fota z wakacji.
Asia to go
1968 – Eddie Adams i egzekucja w centrum miasta, żołnierze południa przyprowadzili podejrzanego na róg ulicy. Fotograf był pewien,
że będą go przesłuchiwali. Egzekucja bez jednego pytania. Zdjęcie
można odnaleźć w klipie Billego Joela do „We didn't start the fire”.
Wiele lat później autor nadal nie pozbył się wspomnień związanych
ze zdjęciem i nie zamieścił go w swoim studio.
1972 – Ut Cong Huynh, Południowy Wietnam, 8 czerwca. Naga
Phan Thi Kim Phuc ucieka z miejsca, gdzie Południowcy omyłkowo
zrzucili napalm. Chyba najbardziej znane zdjęcie z epoki.
Wszystkie wymienione i wiele więcej znajdują się w muzeum.
Dość szybko pogarsza nam się humor. Pod względem powiedzmy propagandowym jest to zrobione genialnie. Cytaty z amerykańskich polityków,
konstytucji i Deklaracji Niepodległości zderzone ze zdjęciami masakr wojennych. Największe anty wow robią wszyscy przy zdjęciu żołnierza amerykańskiego z praktycznie samą skórą Wietnamczyka w rękach. Podpis:
We hold these truths to be self-evident, that all men are created equal, that
they are endowed by their Creator with certain unalienable rights, that
among these are Life, Liberty and the pursuit of Happiness. The US Declaration of Independence.
Dalej, rzeźba o tytule „Matka”, poskładana z odłamków bomb.
Zdjęcia zdeformowanych wskutek działania Agent Orange dzieci. Zdeformowane płody w formalinie. Użyte chemikalia wsiąkły w glebę i powracały w formie toksycznych deszczy. Od 1961 do 1971 wylano łącznie 72 miliony litrów substancji toksycznych na Wietnam, w tym 44 miliony legendarnego Agent Orange. Jakoś tak obstawiam, że mogło tego być więcej.
Hugh Warner, ojciec Briana Warnera, znanego szerzej jako Marilyn Manson, latał jako jeden z pilotów zrzucających Agent Orange. Potem był
strach, czy nic z tego nie przeniosło się na dziecko. Akurat na to dziecko
nie, na od 2,1 do 4,8 miliona Wietnamczyków wylało się z nieba, efekty
smutne.
Kolejny cytat: To initiate a war of aggression is not only an international crime, it is the supreme international crime, differing only
from other war crimes in that it contains within itself the accumulated
evils of the whole – Trybunał w Norymberdze, przyjęte przez aklamację.
Historia Ho Minh Chanha – w ramach przesłuchania amputowano mu na raty nogi, od stóp po uda. Oczywiście My Lai, czyli pomiędzy
Asia to go
347 a 504 ofiar, nierzadko zgwałconych i torturowanych wcześniej. Niektóre ciała z wyciętym C Company w klatce piersiowej. Pierwsza liczba to
wersja USA, druga to wietnamska. To jest niemal wzruszające, Amerykanie przeprowadzili śledztwo i podważyli liczby podane przez Wietnamczyków. „Patrzcie, nie jesteśmy tacy źli, tylko 347 osób, nie przesadzajcie, że
504, to wcale nie była taka duża masakra”. Szczególnie wykazał się w niej
drugi porucznik Calley, nie mniejszym zapałem wykazał się kapitan Medina, organizator całej rzeźni. Dla tych, którzy nie byli na amerykanistyce: początkowo raporty mówiły o zabiciu 128 komunistów i 22 cywilów,
Stars and Stripes z dumą ogłosiło. Nie wszyscy jednak w wojsku byli tacy
fajni, jak być powinni, nie trzymali sztamy z resztą i nie do końca odnaleźli się w klimatach mordowania ludności cywilnej. Pół roku później 21-letni
Tom Glen napisał list do generała Creightona Abramsa, w którym oskarżył armię USA o brutalność wobec ludności Wietnamu.
Do prowadzenia śledztwa wybrano osobę, która wykazała się
wyjątkowymi kwalifikacjami moralnymi. Mający wówczas 31 lat Colin Powell ocenił stosunki między wojskami a Wietnamczykami jako doskonałe!
Źli i nieżyczliwi mówili potem, że jego zadaniem było wybielenie My Lai.
Poszło mu tak, jak wiele lat później z Irakiem, czyli kiepsko. Całej sprawie
może i dałoby się ukręcić łeb, gdyby nie Ron Ridenhour, były członek kompanii Charlie. Wysłał detale masakry do Nixona, Pentagonu, Departamentu Stanu i wielu członków kongresu. Większość patriotycznie olała doniesienie, ale Morris Udall, demokratyczny kongresmen z Arizony, nie.
Niektórym z uczestników postawiono zarzuty. Od 12 listopada 1969 media zaczęły donosić o My Lai. Było trochę procesów, uniewinniono, kogo
się dało, a gdy już nie było wyboru, to Nixon interweniował, żeby wypuścić
na wolność, ogólnie nic wielkiego się nikomu nie stało. Nie myślmy jednak, że nie było skruchy i żalu. Już w 2009 roku, 19 sierpnia, Calley powiedział, że mu przykro i to każdego dnia: I feel remorse for the Vietnamese who were killed, for their families, for the American soldiers involved
and their families. I am very sorry. Podoba mi się forma bezosobowa who
were killed. A who ich killnął? Nieco wcześniej, w 2004, Colin Powell przemówił u Larrego Kinga: I mean, I was in a unit that was responsible for
My Lai. I got there after My Lai happened. So, in war, these sorts of horrible things happen every now and again, but they are still to be deplored.
Zdjęcia grupy Wietnamczyków z masakry My Lai, na pierwszym
planie staruszka. Komentarz autora: zobaczyłem, że mają zamiar ich roz-
Asia to go
strzelać. Powiedziałem, żeby poczekali i zrobiłem zdjęcie. Gdy odchodziłem, usłyszałem strzały, a kątem oka zobaczyłem osuwające się na ziemię
ciała.
Kolejne radosne historie wojenne: 25 lutego grupa amerykańskich żołnierzy pod dowództwem Boba Kerrey przyszła do wioski Thanh
Phong. Na początek ścięli dziadków, 66 i 62 lata. Potem wyciągnęli z
ukrycia trójkę ich wnuków, dwójkę zabili od razu, trzeciego wypatroszyli.
Potem zastrzelili piętnastu cywili, w tym trzy ciężarne kobiety. Przeżyła
jedna osoba, dwunastoletnia dziewczynka ranna w nogę. Wersja amerykańska (wikipedia jako autorytet naukowy) głosi, że odpowiedzieli na
ogień, przeświadczeni o tym, że stamtąd ktoś do nich strzela. Problem, że
standardową procedurą dla ich działania było dispose of the people we
made contact with. Trochę schrzanili, że dziewczynka się uchowała. W
kwietniu 2001 New York Times napisał o incydencie. A Bob Kerrey? Od
1989 do 2001 był senatorem. Fajne jest to, że reprezentantem twojego stanu (Nebraski akurat) jest koleś, który ma na koncie pomyłkowe (jak
twierdzi) zmasakrowanie wioski. Mógł na obrady chodzić z medal of honor, który dostał za Wietnam. Sam wyraził ubolewanie nad sytuacją i opowiedział, że cierpi z powodu tego co zrobił (You can never, can never get
away from it. It darkens your day. I thought dying for your country was
the worst thing that could happen to you, and I don't think it is. I think
killing for your country can be a lot worse – przyznam, że niezgorszych
stażystów do pisania sobie zatrudnił, bije Powella o trzy długości). Czy do
nich strzelano, czy chłopaków poniosło, czy jest mu autentycznie żal, czy
też wie, że musi tak powiedzieć, bo idzie to do mediów, to, powiedzmy,
sprawy drugorzędne (mieszkańcy Thanh Phong mogliby mieć na ten temat inne zdanie). „Najlepsze” jest jednak, że za akcję Thanh Phong dostał
brązową gwiazdę. Uzasadnienie? The net result of his patrol was 21 Viet
Cong killed, two hooches destroyed and two enemy weapons captured.
Oczywiście muzeum jedzie także na tonach zwycięskich i propagandzie sukcesu.
Only the American imperialists are the losers. All the People of
Viet Nam are the winners (General Tran Van Tra, 7 maja 1975)
Cytują też wroga:
Asia to go
Yet we were wrong, terribly wrong. We owe it to future generations to explain why - Robert McNamara, The Tragedy and Lessons of
Vietnam
Pokazują, jakie było podejście przed:
My solution to the problem would be to tell them (the North Vietnamese) frankly that they've got to draw in their horns … , or we're going
to bomb them back into the Stone Age - Curtis Lemay, dowódca strategiczny sił powietrznych, 25 listopada 1965.
Niech przemówią cyfry, czyli statystyki uczestników i ofiar, rozpisane na poszczególne lata. W wersji z muzeum: trzy miliony Wietnamczyków zginęło, w tym dwa miliony cywili. W wersji wikipediowej: 1,5 miliona Wietnamczyków Południa, dwa miliony z Północy – cywile sami!
USA i sojusznicy: 315 tysięcy zabitych, no ale 220 tysięcy to Wietnamczycy, 30 tysięcy to Laotańczycy. Samych Amerykanów 58 tysięcy. Tak więc
fajnie by było, gdyby w filmach o Wietnamie ginął czasem ktoś poza Johnem, Richardem i Georgem.
Gdy już opuścimy radosne budynki muzeum, na zewnątrz czeka
rekonstrukcja czasów kolonialnych. Więzienia, klatki, opisy praktyk, wobec części amerykańskiej to niemal słabo. Cały ten mix wystarcza, żeby
wychodzić w nastroju wyjątkowo mało radosnym, spotkałem płaczących
Amerykanów. Najdziwniejsze w tym wszystkim, że sami Wietnamczycy
wydają się być całkiem pozytywnie nastawieni do USA. Można spokojnie
znaleźć naklejki, pamiątki czy koszulki z motywami flagi amerykańskiej.
Chyba uznali, że historia historią, ale jednak ekonomia głupcze! Nie można też mieć najmniejszych złudzeń co do poziomu życia ludności, przesadnego dobrobytu nie mają. Samo muzeum... Można mówić, że jest propagandowe, że łączenie cytatów z Deklaracji Niepodległości ze zdjęciami masakr to tani chwyt, niemniej tam nie ma cudów i głupot. To się wszystko
zdarzyło, to nie są wymysły i antyamerykanizm, tylko tendencyjne przedstawienie faktów. Wysiadają wobec tego wszystkie filmy, przy zdeformowanych płodach w formalinie nawet „Pluton” to wersja na niedzielny
obiad. Fajnie byłoby wysłać tam paru naszych polityków, bo tendencje idealizowania USA są nadal dość powszechne, tymczasem Azja PołudniowoWschodnia to taki piękny region, gdzie szybciutko możemy pozbyć się złudzeń co do tego, że nasi przyjaciele zza oceanu wyróżniają się pozytywnie
na tle światowego ogółu.
Asia to go
Interesujące są też kariery wielu uczestników „konfliktu wietnamskiego”, trybunał wydawałby się bardziej na miejscu, niż medale i
świetlana przyszłość. Właściwie Niemcy mogliby się podnieść: wy tu naszych w Norymberdze wywieszaliście, a swoich to już nie chcecie! No i
miło, że nie można mieć większych złudzeń co do spraw bieżących. Za kilka-kilkanaście lat dowiemy się, że nie wszystko było tak, jak nam mówili,
że jakieś listy się pogubiły, kogoś gdzieś poniosło, jakaś broń zadziałała
nie do końca jak zadziałać miała (lata później, a jakby podobnie: uran na
Bałkanach – zapewniają, że nic złego, ale jakoś nie chciałbym, żeby mi
ktoś detonował go koło głowy, nawet jeżeli w tym czasie przedstawią mi
tabele, że to całkiem w porządku. W sprawach wojskowych eksperci mają
zbyt częstą tendencję do mylenia się i wypowiadania opinii zgodnych z aktualną linią swojej ojczyzny).
Po opuszczeniu muzeum przeszedłem przez targ. Dokonałem inwestycji w skarpetki – moich za wiele mi nie zostało (zagadka: co najczęściej gubią turyście w pralniach?). 25 tysięcy dongów kosztowały, więc
pewnie ze trzy razy więcej, niż powinny, ale za to jak zapewniała pani:
oryginalny Tommy Hillfiger! Zapewniała też, że są bardzo ciepłe. Super,
to właśnie przyda mi się przy panujących temperaturach! Sam bazar cudowny, rzuca się w oczy, że oni wszyscy naprawdę noszą stożkowe kapelusze, tak jak w mych wyobrażeniach kształtowanych latami przez filmy zachodnie. Myślałem, że to nieco jaja, przegięcie i stereotyp, ale nie, integralna część życia. Kusiło mnie kupić taki, ale po pierwsze wyglądałbym
jak idiota (czyli jak zwykle), po drugie za nic nie dowiózłbym tego do ojczyzny.
Chciałem wymienić walutę. Niestety, była godzina 12, a jak
szybko odkryłem, od 11:30 do 13 banki mają przerwę w obsługiwaniu petentów. Raczej żeby zabić czas, niż że naprawdę mnie tam ciągnęło, poszedłem do Fine Arts Museum. Monday, closed – znad miski z zupą udzielił
mi informacji ochroniarz.
Wizja lunchu atakowała zewsząd. Znalazłem buddyjski lokal,
100% wegetariański. Średnio fajne tofu 17, nestea tradycyjne 2. W pierwszej chwili pomyślałem, że drogo, potem przeliczyłem to na euro i poprawił
mi się nastrój. Toaleta w kuchni, dość ciekawe rozwiązanie, chyba Sanepid u nich nie jest przesadnie popularny.
Otworzyły się banki. Najlepszy kurs oferował jednak sklep jubilerski. Wymieniłem 100 euro po kursie wyższym nawet niż na xe.com i zo-
Asia to go
stałem milionerem, ponad dwa miliony dongów. Wrzuciłem to do plecaka,
w portfelu żadnym sposobem by się nie zmieściło i potem w jakimś zacisznym miejscu próbowałem poukładać po książkach. Korzystając z bycia w
centrum nacieszyłem się pozostałościami kolonializmu. Katedra Notre
Dame (wybudowana w latach 1877- 83) sprawia wrażenie kiepskiego francuskiego dowcipu w centrum Sajgonu. Ratusz też nie do końca pasuje,
chociaż najciekawszy jest pomnik Ho Chi Minha z dzieckiem. Nie wiem,
co wszyscy mają tak wyjebane na zdjęcia, pomniki i obrazy z dziećmi. W
nagrodę jest poczta, jedna z najśliczniejszych, jakie w życiu widziałem.
Nakupiłem kartek i znaczków (co ciekawe, zależnie od miejsca zakupu
cena znaczków wahała się od 8 do 12 000 dongów). Z ciekawych kartek:
materiał wylepiany na papierze. Wiedziałem, że wiele z tego nie przeżyje
drogi do Polski, ale wysłane w kopercie dawało pewne szanse, że adresat
będzie mógł sobie to potem posklejać i wpatrując się osiągać nowe stany
świadomości.
W poszukiwaniu takowych udałem się do Reunification Palace.
O 10:45 30 kwietnia 1975 czołgi sforsowały bramy budynku, co oznaczało
zdobycie Sajgonu. Ku pamięci budynek stoi jak zastany wówczas. Tak głosi oficjalna wersja, ja śmiem wątpić, czy mieli wówczas wielkie popiersia
Ho Chi Minha w środku. Śliczne to nie jest, przywodzi na myśl dokonania
różnych socjalistycznych artystów. Zabawę poprawiają palmy w donicach
na dachu, a także liczne metalowe zdobienia, które ze zdobieniami mają
tyle wspólnego, co demokracja socjalistyczna z demokracją. Balkon do
przemawiania do tłumów (patrz: Hitler we Wrocławiu). Obłąkany modernizm, w oknach jakieś zmutowane tralki, których funkcja zdobnicza jest
wątpliwa. Niemniej klimat jest, telefony, sprzęty, wypchane zwierzęta.
Przede wszystkim zaś dywany – wielkie, czerwone i śliczne, oczywiście nie
wolno na nie wchodzić (pewnie po to, żeby pozostały czerwone i śliczne).
Jednak najbardziej chodzi o dach. Palmy, jakieś kratki to jedno, ale to
przecież TEN dach, z którego Tommy Lee Jones odlatuje w Heaven and
Earth.
Oglądnąłem kolejny film o wojnie. Dwie produkcje w dwa dni
sprawiły, że wiedziałem już bez żadnej wątpliwości: najlepsze, co może się
człowiekowi przydarzyć w życiu, to zapisać się do Vietcongu. Po pierwsze
przynależność wiąże się z życiem w permanentnej radości. Vietcong , wygrał wszystkie starcia i bitwy, w jakich brał udział. Jeżeli zostanie się zabitym w starciu, to automatycznie przestaje się być wojskowym i zasila
Asia to go
konto ofiar (po stronie Północnej ginęli tylko cywile, statystyki wojaków w
filmie nie uświadczyłem).
Wychodząc z pałacu namierzyłem centrum handlowe Diamond
Plaza, które nie obchodziło mnie za wiele, ale było tam też kino! Wjechałem windą (trzynaste piętro... taki film też był), sprawdziłem, że o 18:15
jest The Watchmen i poszedłem na spacer. Przyznam, że mimo kurewskiego ruchu, braku chodników w wielu miejscach i ogólnego jazgotu, jest
w Sajgonie coś urzekającego. Niestety, nie mam pojęcia co, na pewno nie
powietrze, na pewno nie temperatura, ale gdy wspominam spacery, to
było to całkiem przyjemne i ciekawe. Trzy miliony motocykli, a pewnie o
wiele więcej, 5,5 miliona ludzi według Lonely Planet z 2007, 7,1 według
wiki, plakaty uliczne z drastycznymi zdjęciami, nakłaniające do spokojnej
jazdy, które to wszyscy mają gdzieś.
Miasto jest wszechogarniające do tego stopnia, że po trzydziestu
minutach zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, gdzie wywędrowałem.
Na mapie tego nie miałem, zresztą oznakowanie ulic to nie jest potęga
(chociaż nie ma też dramatu). W końcu skorzystałem z usług jednego z tysiąca panów, który stał ze swoim motorem przy chodniku. Umówiliśmy się
na 20 000. Co dziwne, to była jego pierwsza cena. Gdy próbowałem ją zbić,
to powiedział, że nie, że to jest normalna cena za ten dystans. Przyznam,
że jest duża szansa, że to była prawda, albo bardzo delikatnie zawyżone.
Wsiadłem na moją ulubioną kolejkę górską. Nie był bardzo ekstremalny,
ale lekki rzut adrenaliny miałem, gdy wpakowaliśmy się na skrzyżowanie
przy zmieniającym się na czerwone świetle i rozpoczęli lawirowanie pośród tych, którzy właśnie ruszyli z naszej prawej. Trochę mu się pomyliło i
wywiózł mnie za daleko, ale i tak moto taxi to rewelacyjny środek przemieszczania się. Tylko oczywiście nawigowanie na landmarki, opowiadanie im o adresie nie ma żadnego sensu.
Kupiłem bilet, z racji gorąca colę, o 18:23 wpadłem na salę i z
przerażeniem odkryłem, że już trwa film. Jak to, a gdzie przynajmniej 15
minut reklam? Skąd ci biedni Wietnamczycy będą teraz wiedzieli, jaki jogurt kupić, jakim samochodem jeździć, skąd wezmą kredyt??? No i najgorsze: nie wiedzą, kto im kupił ten film, bo przecież że za bilet płacisz, to
chuj, najczęściej jakaś korporacja zaprasza cię na seans. A tu nic! Siedzę i
próbuję zrozumieć, ile straciłem (na szczęście niewiele, może ze dwie minuty) i kolejno wchodzą biali. To pokazuje jacy jesteśmy zjebani tym systemem: u nas punktualnie do multiplexu nie ma po co, bo i tak będziesz
Asia to go
słuchał pierdół, więc programowo spóźniasz się przynajmniej trochę. Czekam, aż wprowadzą patent znany z poprzedniej epoki: kiedyś nie można
było wejść po rozpoczęciu Polskiej Kroniki Filmowej – każdy musiał wysłuchać odpowiedniej ilości propagandowych pierdół, zanim dane było mu
oglądnąć film. Teraz też pakują ludziom propagandowe pierdoły do głowy,
na razie jeszcze da się to w miarę ominąć, chociaż ryzykowna sprawa, że
na film się spóźnisz. Pewnie dożyję dnia, w którym dowiem się, że w trosce o wygodę widzów po oficjalnym rozpoczęciu seansu widzowie nie będą
wpuszczani. Potem wszyscy zgodnie krzykną, że to wspaniały pomysł, bo
wkurwiające jest jak ktoś spóźniony przedziera się między fotelami i nie
pozwala nacieszyć się pokazówką Actimella.
Wracając do The Watchmen to gdy 31 grudnia 2009 zostałem zapytany o najlepszy film roku, wymieniłem ten. Jasne, bez wad nie jest, a
legendarna już scena miłosna z Cohenem w tle przypomina „Nagą broń”.
Tak, niektóre role wołają o pomstę do nieba, ale całościowo wypada to
wspaniale. Oglądanie dziecka Snydera w Sajgonie miało dodatkowe walory, niedostępne dla krajów pozawietnamskich. Po scenie, w której doktor
Manhattan dezintegruje Wietnamczyków, trzy osoby wyszły. Najdziwniejsze jednak było dla mnie, że co jakiś czas film się zacinał i skakał. Myślałem sobie: kto zmienia taśmy, jakiś praktykant, czy co? Może ktoś tam pijany miota się w kabinie i trąca projektor, a nam tu przeskakuje? Prawda
okazała się o wiele banalniejsza: ocenzurowali, co nie pasowało, zwłaszcza
scenę miłosną. Gdy potem ją uzupełniłem, to przyznam, że to nie taki zły
pomysł, żeby ją skrócić, może nawet lepiej wyciąć, chociaż zawsze miło
usłyszeć Cohena w kinie. Ostatnie sceny też nie są najmądrzejsze, ale całościowo to i tak rewelacja.
Wypadłem z radością i pieśnią na ustach. Zahaczyłem o jakąś
restaurację. Zupa rybna okazała się rybą z lekką polewką. Chuj mnie trafiał, bo ilekroć wyjmowałem papierosa, to biegł do mnie kelner z ogniem,
zaś gdy poprosiłem o popielniczkę, to powiedział mi, że mogę kiepować na
podłogę. Mówię, że jednak nie bardzo chyba wypada, a on, że nie, że mi
wolno i się szczerzy. Kurwa, kolonializm jedno, ale wyjaśnić tym ludziom,
że biały to nie jest pan i władca na końcu świata to niemal się nie da, byłem cały upieprzony, podarte spodenki, koszulka, dramat raczej, niż powód do dumy dla mej rasy. I to nie tak, że jest miły, bo jesteś turystą, tylko wierzy w napiwek. Może nie jestem w tym mistrzem świata, ale jest
pewna różnica między służalczością, a miłą i sprawną obsługą, temu się to
Asia to go
wyraźnie popierdoliło. Miał tysiące dongów w oczach. Ilekroć miałem trochę mniej piwa, to mi dolewał. Panie, ja mogę sam, naprawdę mnie to krępuje. Nie, nie mogę, musi tańczyć i machać ogonem. Domyślam się, że
wielu turystów to kręci, mnie nie bardzo. Z premedytacją nie dałem napiwku, widziałem ten żal w oczach.
Powrót do domu poszedł niemal tak dobrze jak dzień wcześniej.
Niemal, bo cztery razy skręcałem w złą zadupiastą uliczkę i wychodziłem
znowu na głównej. Musiałem wracać i znowu kombinować. Gdy trafiłem
tam po raz czwarty, to siedzący przed domami mieszkańcy mieli miny,
które zwiastowały, że zaraz zadzwonią po policję albo psychiatryk. Nawet
niezgorzej się bawiłem, po okolicy zuchwale biegały szczury, lokalni oddawali się kolacjom i życiu socjalnemu, aż w końcu znalazłem swoje lokum i
przestałem zakłócać jednym i drugim wieczór. Josh coś tam na necie siedział, pewnie jeszcze zbierał gratulacje i pochwały za laskę nocy poprzedniej. Chciałem być miły i towarzyski, więc z nim posiedziałem, w telewizji
idiotyzmy (rzadko kiedy jest co innego), w lodówce piwo Saigon, a na balkonie palarnia. Tego wieczora jednak nie chciał mi już robić laski, więc
ustawiłem klimatyzację na maxymalne chłodzenie i poszedłem spać. Za to
gdy byłem pod prysznicem, to przyłapałem go, że mnie podgląda. Panie,
na głowę się leczyć!
Chwilę po 8 wybyłem w stronę centrum. Pożegnałem mojego CS
przyjaciela. Przyznam, że to jedyna osoba, której nie wystawiłem komentarza. Z jednej strony miło, z drugiej jak uwzględnić specyficzny charakter
pobytu w jego lokum? „Jeżeli chcesz, żeby ktoś zrobił ci gałkę w centrum
Sajgonu, a potem wrzucił to na Facebooka dla znajomych to lepiej nie mogłeś trafić!”? „Mężczyzna, który nie tylko patrzy!”? Z drugiej strony, żarłem
mu orzeszki na kilogramy, piwa nie wiem nawet, ile wypiłem, a wszystko
to przy wielkim „zapraszam, proszę, częstuj się, moja przyjemność”.
Nie miałem nastroju na łażenie z plecakiem, więc chwyciłem
mototaryfę. Mówił, że 20 tysięcy. I rzeczywiście, tyle pan sobie krzyknął.
Wyrzucił mnie w centrum, z braku lepszych pomysłów poszedłem do zaprzyjaźnionych buddystów. Warto wiedzieć, że buddyzm uważa głód za
chorobę i nie przywiązuje wielkiej wagi do jedzenia. Po prostu masz zjeść i
żyć, a dobre to nie powinno być, bo nie należy przywiązywać się do ziemskich przyjemności. Na płaszczyźnie ideologicznej chętnie się z tym zgodzę, do tego fajnie, że wszystko jest bez mięsa, ale smakowo znowu nie
trafiłem na hit, tylko mdławy posiłek. Gdybym miał stołować się tam dłu-
Asia to go
żej, to chyba znienawidziłbym jedzenie i rzeczywiście chodził tylko w momentach krańcowego głodu i wycieńczenia. Kupiłem bilet na autobus do
Dalat na 11:15. Skorzystałem z biura Phuon Trang Group – najlepsza
cena, jaką znalazłem, a gdy poprosiłem o przechowanie plecaka, to pani
sama rzuciła się odebrać go ode mnie i nie chciała słyszeć o tym, że „nie
no, przecież sam go mogę tam zanieść”. Co jeszcze lepsze, autobus odjeżdżał sprzed ich biura, więc nie musiałem bawić się w poznawanie dworca
w Sajgonie. Zapisałem nazwę i obiecałem polecać – dotrzymuję więc obietnicy.
Dzięki pobudce o świcie miałem jakieś dwie godziny na wizytę w
Air Asia i wyjaśnienie, o co mi chodzi, chociaż obawiałem się, że na to i
wieczności nie wystarczy. Niestety, do godziny 11 biuro nie było łaskawe
się otworzyć, więc ćmiłem leniwie peta za petem przed wejściem. Obserwacje: jak w Laosie fryzjer mógł być burdelem, to tu chyba musi być. Nie
znajduję innego wyjaśnienia dla faktu, że o 10 rano siedziało tam pod
dziesiątkę młodych dziewczynek, żadna nie robiła sobie fryzury, a mnie
bardzo zapraszano. Pojawiło się też dziecię, które bardzo chciało mi wyczyścić buty. Gdyby nie chciało użyć do tego celu płynu do mycia naczyń,
to naprawdę mógłbym się zastanowić, a tak zdecydowanie podziękowałem.
Chwilę po 11 przed biuro zajechał autobus. Wziąłem bety, pożegnałem się i podziękowałem za ich przypilnowanie. Pierwsze zetknięcie z
Wietnamem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Sajgon, którego wiele
osób nienawidzi, został jednym z moich ulubionych miast azjatyckich. Nie
zakochałem się w Wietnamczykach, ale spotkałem wystarczającą ilość
życzliwości, żeby nie dyszeć żądzą nienawiści do ogółu. Taksiarsko-dziwkarska upierdliwość w standardzie azjatyckim, co nastrajało pozytywnie –
skoro w tak wielkim mieście da się żyć, to w pozostałych też powinno być
ok. Widząc zakład fryzjerski zrozumiałem, dlaczego Amerykanie przywozili sobie w ramach pamiątek żony z Wietnamu i że Tajki są absolutnie
przereklamowane, jeżeli chodzi o piękności regionu. Zdałem sobie też
sprawę, że jest to naród nie do zajechania, czego by im nie robić, to i tak
wyjdą na swoje, wygrają, przemęczą się, a potem nawet nie przyjdzie im
do głowy, że odwalili coś niesamowitego. Po niewiele ponad dwóch dniach
Wietnam szybował w moich rankingach popularności.
Asia to go
XX. Easy Rider
Zasiadłem
w autobusie na miejscu, które wydawało mi się potencjalnie ciekawe: przy oknie, bez współpasażera, na kole – z jednej strony telepie, z drugiej nieco więcej miejsca na nogi (nie zawsze działa, ale
akurat w tym busie działało). Po mniej więcej czterech minutach delektowania się siedzeniem, przyszła do mnie pani z obsługi (na kiego chuja zatrudniać tyle osób? Socjalizm jedno, ale widać dobrze, że tak naprawdę
mają tu kapitalizm krańcowy, postawiony na plakatach z wujem Ho). Tak
więc, pani przyszła do mnie i poinformowała, że na bilecie mam wypisane
miejsce numer na samym końcu pojazdu. Poinformowałem ją, że w busie
jest może dziesięć osób i że jeżeli tylko nastąpi nagły napływ pasażerów,
którzy chcą przejechać z Sajgonu do Dalat, to ja się oczywiście chętnie i z
radością przesiądę, ale póki co, to wolę siedzieć sam, rozjebany na dwóch
siedzeniach i z widokiem na wietnamską rzeczywistość, a nie z tyłu, gdzie
już parę osób siedzi. Pani miło, acz stanowczo poinformowała mnie, że nie,
nie może tak być, mam siedzieć na miejscu wypisanym na bilecie. Mówię
więc, jeszcze wolniej i z jeszcze większym uśmiechem, że tu mi lepiej, nie
ma nikogo kto chciałby to miejsce, więc sobie tu posiedzę. Nie, nie mogę,
mam iść na przypisane na bilecie, takie są zasady, muszę siedzieć komuś
na kolanach.
Widziałem, że w jej wypadku to biurokracja wygrała ze zdrowym
rozsądkiem i że nie wyjaśnię, nie ma czynnika ludzkiego, są pierdolone cyferki na kartce papieru, które głoszą, że mam siedzieć na miejscu numer. I
choćby skały srały, gdybym był jedynym pasażerem, to ona mnie usadzi,
zaś żadne krzyki i płacze nie przekonają jej, że może być lepsze rozwiązanie. Zrezygnowany przesiadłem się na przypisane mi miejsce. Trafiłem pomiędzy wiekowego, tłustego Wietnamca i białego, który okazał się być niemieckim Buddystą. Rzygałem już tzw. single serving friends i nie chciało
mi się z nim gadać, ale w jakieś dziesięć minut przekonał mnie do swojej
osoby. Wygrał za sprawą opowieści z Cat Ba Island – kurortowej wyspy u
wybrzeży Wietnamu. Wszyscy mówią: drogo i chujowo. On powiedział
mniej więcej to samo, ale miał ochotę odpocząć. Zawód: muzyk, inżynier
dźwięku w studio nagraniowym. Gdybyś się chłopie urodził w Polsce, to by
ci nie przyszło do głowy, że można mieć taką pracę, tylko byś kurczaki
metkował czy telewizory składał. Że też nie przegraliśmy tej jebanej woj-
Asia to go
ny. Wszyscy, którzy przegrali, mają fajne zawody, walutę euro i przyjazne
państwo. My wygraliśmy moralnie. Teraz czyścimy ichnie sracze, ale ze
trzy razy do roku możemy opowiedzieć światu o tym, jacy byliśmy zajebiście moralni w latach 1939-45. Opłacało się!
Wracając do Niemca i jego historii. Gdy miał wylatywać z Cat
Ba Island, to nie spodziewał się cudów. Wymeldował się z hotelu, wezwał
taryfę i pojechał na lotnisko. Gdy chciał nadać bagaż, to odkrył, że dostał
paszport jakiegoś innego Niemca – okładka się zgadzała, reszta nie bardzo. Wypadł z lotniska, chwycił taksę i do hotelu. Zażyczył sobie ekspresu.
Ekspres bazował na klaksonie: kierowca jebał w klakson cały czas, jechał
zaś okolicami 50km/h i mimo licznych próśb nie chciał jechać szybciej. Jakimś cudem zdążył ze wszystkim, ale i tak było fajnie. Jego historia numer dwa: widziałem, jak koleś dostał mandat za brak kasku. Nie wiem,
jaki to ma sens, łamią wszystkie przepisy drogowe, jeżdżą, jak chcą, nierzadko pod prąd, ale kask jednak musisz mieć.
Podróż przebiegała urokliwie za sprawą kilku udogodnień, zaś
największym z nich karaoke. Takiego telewizora to w domu nie mam,
LCD pod czterdzieści cali, a z dvd leci klip. Jeden klip, zapętlony. Muzyka
nieco się zmienia, ale obraz ten sam. Po godzinie już do siebie nadawaliśmy: o, teraz ptak podfrunie. Teraz ona poda mu rękę. A nie, to za chwilę,
teraz kadr na góry. Dobra, podaje mu rękę, jest koniec. Jedziemy od nowa,
lecą ptaki, kadr na niego, na nią, ptaki, góry... Tak
dobrze ponad dwie
godziny to szło. Obwoźne Guantanamo.
Po Laosie dziwnie się czułem, jeżeli bilety były sprawdzane
przez mniej niż dwie osoby. Tu postawiono raczej na częstotliwość, niż
ilość sprawdzających: co 10 minut ktoś przychodził zobaczyć, czy masz
cholerną fahrkarte, czy też nie. Oczywiście autobus cały czas jechał, wsiadłeś, to masz, proste. Skoro jednak każdy musi mieć pracę, to tak wychodzi.
Grzechem byłoby pominąć postój przy toalecie publicznej, wejść
do niej należało bez butów. Iście zajebiście.
Ledwo wysiedliśmy z autobusu, rzuciły się na nas stada oferujące pakiet: taxi i mieszkanie. Nie bardzo nas to interesowało, Dalat nie jest
duży, wszędzie można dojść stosunkowo szybko na butach. Lonely Planet
rozpływało się nad Dreams hotel, samo centrum, więc poszliśmy tam,
wraz z topniejącym stopniowo wianuszkiem taksiarzy i naganiaczy. W
Dreams było przemiło, ale niestety pełno. Powiedzieli, że przecież nie zo-
Asia to go
stawią nas na lodzie, wieczór jest. Zadzwonili do jednego zaprzyjaźnionego
hotelu, też full. Do drugiego – są miejsca. Świetnie, idziemy. Ależ nie,
przecież zapłacimy wam za taksówkę. No tak, ale jeżeli nam się nie spodoba i będziemy chcieli iść gdzie indziej? Nie ma problemu.
Robiło się ciemno, więc postanowiliśmy nie kombinować przesadnie. Hotel Chau Au Europa okazał się być całkiem ładny i już na wejściu wiedzieliśmy, że raczej zostaniemy. Nasze serca zdobył recepcjonista,
który wymiatał po angielsku, pytając przy okazji, czy nie wolimy po francusku, bo to dla niego pierwszy język. Przechodziła jego córa, może jakieś
jedenaście lat. Pan ogląda mój paszport i nagle:
- Polska? Widziałem świetny film, który dzieje się w Polsce, „Pianista”.
Moja córka – wskazał na jedenastolatkę - gra na pianinie od piątego roku
życia! Poprosił córę, czy może mi zagrać Chopina. Oczywiście typowy Polak słucha Chopina od rana do wieczora, ja to jeszcze do północy, ale nie
wgłębiałem się w temat. Dziewczynka chwilę pograła, pobiliśmy jej wspólnie z Niemcem brawo, a już sam dostałem pytanie:
- Czy jest w Polsce jakiś film o Chopinie?
O rany, „Chopin. Pragnienie miłości”. Wody!
- Jest, ale naprawdę nie warto tego oglądać, bo to mniej o muzyce, a bardziej o życiu uczuciowym gwiazdy – odpowiedziałem, łamiąc zasadę, że jeżeli się czegoś nie oglądało, to nie wolno się wypowiadać. Widziałem kiedyś kilka minut i wiedziałem, że więcej nie mam ochoty. Mam też w pamięci co mówił jeden, który trafił na to do kina, nie chciałem, żeby wiedzieli, że w Polsce powstają takie filmy. Nie znają nas, czemu mają od
razu dowiadywać się najgorszego? Ludzie Wietnamu zostali doświadczeni
już niemałą liczbą tragedii, dlaczego jeszcze dokładać im Adamczyka w
roli Chopina?
Standard miał swoją cenę. Dieter wyznał mi, że ma dużo pieniędzy, za trzy dni wraca do kraju, więc ostatnie dni chociaż pomieszka w
luksusie. Zgodziłem się, on wziął mega deluxe za 20$, ja 11$ za chyba najlepszy pokój, w jakim spałem podczas pobytu w Azji. Telewizor, lodówka,
łazienka z mydłem, szamponem, pościel cudowna, wifi. Jedyny minus to
widok z okna – właściwie nie występował, jakiś mur go blokował, niemniej
i tak byłem zachwycony. Przeliczyłem sobie, ile to jest jedenaście dolca, no
dobra, nie lubię tyle dawać za nocleg, ale dwie noce w nieco lepszym standardzie nie zniszczą mnie, w Sajgonie udało się zaoszczędzić, wszystko
wygląda cudownie, więc dobra, pójdę w koszta. Dodatkowo motywowała
Asia to go
flaga Quebecu wisząca w recepcji. Poszliśmy coś zjeść i na piwo. Będąc w
drodze nabyliśmy parę rzeczy: on gorzej, bo darmową mapę za 15 tysięcy,
ja nieco lepiej, bo wzruszony smutnym losem staruszki sprzedającej fajki
na krawężniku, postanowiłem kupić coś od niej, dzięki temu paczka, która
normalnie chodziła po 17, kosztowała mnie 22. System płacenia: daję 20,
ona chce więcej. Dorzucam jeden, ona chce więcej. Dorzucam jeszcze jeden, pokazuje, żeby dawać. Chciałem zrezygnować z całej transakcji, ale
gdy to zobaczyła, to odpuściła. No i miej tu dobre serce i pomagaj biednym, z uśmiechem na ustach wychujają cię na wcale niemałą kasę.
Pobłądziliśmy niewąsko, ale w końcu znaleźli Saigon Nite Bar.
Gdyby nie było niemal całkiem pusto, to nie byłoby źle. Oprócz nas był
tam tylko jeden Amerykanin, więc rozpoczęliśmy konwersację. Nie jestem
do końca pewien, czy dobrze zrozumiałem system, niemniej historia smutna, wyszedł za Wietnamkę. Chciałby z nią jechać do USA, ale nie może, jeżeli nie będzie miał zapłaconego depozytu w odpowiedniej wysokości, również była tam jakaś komplikacja z podatkami. Siedział drugi rok w Wietnamie i kombinował, co by z tym wszystkim zrobić. Zafundowanie sobie
dzieci nie było dobrym pomysłem, wówczas musiałby mieć jeszcze wyższe
przychody. System ma na celu zapewnienie, że jeżeli ktoś ściągnie sobie
np. Wietnamkę, to ona potem nie będzie siedziała na krawężniku i żebrała, tylko jak coś nie tak im pójdzie, to dadzą jej zasiłek z kasy chłopa. Z
jednej strony niegłupie, z drugiej jednak może mocno skomplikować życie
– mówił coś o dwudziestu tysiącach dolarów!
Impreza nie rokowała na stanie się megagigazajebistą libacją,
melanżem ostatecznym, więc po wyczerpaniu tematu wróciliśmy do hotelu. Korzystałem z dóbr wifi i rozmawiałem z kolegą Władysławem. Gdy
ten dowiedział się o mych problemach związanych z kartą, a raczej komórką, zaoferował pomoc. Zajęło nam to niemało czasu, ale sukces był pełen:
zarezerwowane wszystkie bilety, jakie potrzebowałem do końca podróży,
jeden przebukowany. Chwała i szczęście mieć takich przyjaciół, którym
chce się spędzić dobre dwie godziny na kupowaniu biletu komuś na końcu
świata, a potem poczekać jeszcze parę dni na zwrot pieniędzy. Symbolicznie okazaną wdzięcznością było wręczenie po powrocie Władysławowi koszulki z flagą Wietnamu.
Wstaliśmy wcześnie i zjedli hotelowe śniadanie. System świetny,
wieczór wcześniej dostaliśmy listę opcji śniadaniowych, każdy złożył sobie
zestaw i dostał dokładnie, czego chciał. Bardzo tanio nie było, ale też nie
Asia to go
przegięto. Ciekawostka: wszyscy w hotelu mówili perfect po angielsku, ale
cheese to był dla nich serek topiony. Tęskniłem bardzo za prawdziwym
żółtym serem, ale chyba nie występuje on w tej części świata.
Jedną z atrakcji Dalat (lub też Da Lat) są Easy Riders – panowie, którzy za pewną opłatą wożą turystów na motorach po okolicy. Niektórych to kręci do tego stopnia, że jeżdżą z nimi nawet tydzień, podobno
zawiązują się wspaniałe przyjaźnie, podobno można trafić do przeciekawych miejsc. Kosztuje to około 20 USD za dzień, czyli nie jakoś bardzo tanio, ale znowu jak za niezłą wycieczkę to się opłaca. Noclegi nierzadko w
fajnych miejscach, domach lokalnych, krzakach. Gromadzą oni wrażenia
turystów w notesikach i chwalą się nimi potencjalnym ofiarom. Ledwo wyszliśmy z hotelu, zaczepił nas właśnie easy rider. Przedstawił się imieniem Budda. Ślicznie. Nie, nie chcemy jechać. Jakoś przez pomyłkę mu
powiedziałem, że jestem z Polski. Ten ogień w oczach:
- POLSKA! JARUZELSKI!!! Wy nam pomogliście w czasie wojny, wy zawsze pomagaliście Wietnamowi, wy też byliście przyjaciółmi Związku Radzieckiego!
Przyjaciółmi? Braćmi! W myśl prawdy ludowej, że przyjaciół się
wybiera, braci nie.
-...jeszcze Czechosłowacja i NRD to dobre kraje, one też nam pomagały!
Nie miałem serca opowiadać mu o tym, że już od jakiegoś czasu
nie ma jednego ani drugiego. Niemiec powiedział, że on to właśnie z NRD
jest. Pan chciał dać nam specjalną cenę, tylko dla obywateli krajów, które
wspierały Wietnam, ale jakoś udało się mu podziękować. Ciekawostka: na
stronie MSZ, można znaleźć dokumenty na temat współpracy naszej ojczyzny z Wietnamem. Pierwsze pochodzą z 1956 roku, ostatnie z 1991.
Już same tytuły rozpalają wyobraźnię:
Umowa między Rządem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej a Rządem Wietnamskiej Republiki Socjalistycznej o udzielenie kredytu na
rozwój upraw herbaty na terytorium WRS.
- Umowa między Rządem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej a Rządem Wietnamskiej Republiki Socjalistycznej o udzieleniu kredytu na
rozwój upraw kawy na terytorium WRS.
Umowa między Rządem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej a Rządem Wietnamskiej Republiki Socjalistycznej o udzieleniu kredytu na
Asia to go
rozwój upraw kauczuku na terytorium Wietnamskiej Republiki Socjalistycznej.
Porozumienie między Rządem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej a
Rządem Demokratycznej Republiki Wietnamu w sprawie szkolenia
obywateli wietnamskich w Polsce w zawodach górniczych.
Protokół między Rządem RP a Rządem Socjalistycznej Republiki
Wietnamu o uregulowaniu wzajemnych zobowiązań w rublach transferowych.
Tak naprawdę główną atrakcją Dalat jest temperatura. Jest
chłodno. Przez poprzedni chyba miesiąc nie było mi chłodno ani razu, więc
była to cudowna odmiana. Samo miasto daje wrażenie, że jesteśmy w
środku Alp – strome uliczki, rzeka, góry. Atrakcje innego rodzaju:
crazy house – zgodnie z nazwą, wielki dom o nieregularnej bryle.
Różnych kształtów i rozmiarów okna, mostki przerzucone z jednego
do drugiego pomieszczenia, pokoje w dziwnych kształtach, kolorystyka dość wściekła miejscami. Rzeźby kangurów, niedźwiedzi, lwów. Z
zewnątrz rzeźby, gałęzie wplecione w elewację, kicz o gigantycznym
natężeniu. Nie brakuje tych klimatów w całym mieście – rzeźby całujących się łabędzi sprawiają, że człowiek robi wow, wow, wow. Ciekawostka: kupujemy bilet, oddajemy go pani na wejściu, pani oddaje
bilet do kasy, sprzedają za chwilę następnemu. Wot recycling!
crazy temple – gdy do niej dotarliśmy, to niestety była zamknięta.
Podobno rezyduje tam deko pierdolnięty mnich, jest bardzo przedsiębiorczy i sprzedaje swe rękodzieło za dość pokaźne sumy. Nie byliśmy pewni, czy znaleźliśmy dokładnie to, czego chcieliśmy, ale chyba
tak. Z zewnątrz wyglądało to dość dziwacznie: Budda, a obok Matka
Boska. Pytam go, w końcu buddysta, ale pierwszy raz w życiu coś takiego widzi. Po krótkiej refleksji wymyśliliśmy:
- To było tak: po ile Budda? A Matka Boska? A, to weźmiemy Matkę Boską.
- Poza tym przecież już mamy jednego Buddę.
Zżarliśmy dragonfruit na krawężniku. Przepyszny, chociaż ilość
pestek dość upierdliwa. Dożarliśmy ciastkami (ryzykowna sprawa: niektóre są wspaniałe, inne okropne. Kosztują 3000- 4000 dongów, więc nie
jest to przynajmniej morderstwo finansowe) i rozdzielili się. Poszedłem do
wodospadu. Nie brakuje ich w okolicy, mój wybór padł na Cam Ly. To już
nie jest kicz, na to należy stworzyć nowe określenie. Wspomniane całujące
Asia to go
się łabądki, „rzeźba” słonia, ludzie w strojach kowbojskich, konie osiodłane niczym w westernie, niedźwiadki. Wjazd 5000, oczywiście nie warte
tego, ale coś trzeba robić. Zasiadłem w miłym miejscu przy wodospadzie,
wziąłem kalendarz i piszę. Przychodzi nagle do mnie młodzież lokalna w
liczbie sześciu sztuk. Pijani, wiek licealny, mniej więcej wszystko jasne.
Siadają koło mnie, osaczają wręcz i bez większych wstępów zaczynają do
mnie gadać po wietnamsku i mnie głaskać. Kurwa, o co chodzi? - zanim
zdążyłem tak ładnie pomyśleć, to już miałem ręce jednego w butach, drugi
wkładał mi łapy do rękawa, inny szarpał za włosy na rękach, oczywiście
zarost na twarzy podobał się szczególnie. Poderwałem się z miejsca, wydarłem niecenzuralnie po polsku i poszedłem sobie. Oni zostali z uśmiechami, które świadczyły o daleko posuniętym debilizmie. Laseczka jednego dnia, macanko drugiego, co jeszcze, może dymanko do kolekcji? Chyba
mają jakieś jebitne problemy z sexem w Wietnamie, bo nie wiem, jak inaczej to wyjaśnić.
W mieście są atrakcje francuskie: Wieża Eiffela, wiatrak z Moulin Rouge. Jaja na całego, podobno Dalat nazywany bywa małym Paryżem, ale bądźmy poważni, chociaż lokalni są tak dalecy od tego. Pani na
poczcie prawie umarła ze strachu, gdy zobaczyła białego, który coś do niej
bredzi, a widząc brak efektów tego bredzenia, macha łapami. Chciałem
kupić pocztówki, niestety okazało się to niemożliwe. Wysłano mnie do pobliskiej biblioteki, tam nie pytałem, ale podejrzewam, że też nie mieli. Dobra, kiedy indziej, gdzie indziej się kupi. Następny postój, lokalna agencja
turystyczna. Dym gryzie w oczy, czterech chłopa siedzi, gra w karty i pali
chore ilości papierosów. Po dwóch minutach stania nad nimi i wymownego
chrząkania, odezwałem się. Jeden z nich spojrzał na mnie jak na ostatniego chama i z wyrzutem powiedział, że przecież grają i mam poczekać, aż
skończą rozdanie.
- Jem przecie, nie widzi? - z klasyka Barei się przypomniało.
Gdy w końcu łaskawie się mną zainteresowano, to jakość udzielonych informacji nie powaliła. Cena chora, chcieli 130 tysięcy za przejazd
do Nha Trang. Nie, to dziękuję. Nie wydawali się bardzo rozczarowani,
chyba ich wynagrodzenie nie jest zależne od sukcesów handlowych. W hotelu bilet na ten sam autobus kupił mi pan za 90. W dwie minuty, miło, z
uśmiechem, dostałem też zapewnienie, że następnego dnia rano zdejmie
mnie taksówka. Za darmo. Za darmo to pewnie nie, ale i tak cudownie.
Asia to go
Wizyta na targu zaowocowała kupnem wietnamskich żelków.
Kilogramowa torba 5000 dongów. Raczej nie Haribo standard, ale można
spokojnie jeść, nawet nieco uzależniają.
Wyciągnąłem wnioski i się ogoliłem. Po co się chłopaki mają napalać, warunki są, to nawet ciekawiej być chwilę ogolonym.
Poszliśmy z Niemcem na obiad do lokalu wegetariańskiego. Poza
tym, że nie mają alkoholu, a zamiast ice tea Lipton dostałem hot tea Lipton, to najciekawszy był rachunek. Ceny nie zgadzały się z menu. To przecież normalne! - chce się krzyczeć. Właśnie nie, bo były niższe. Nie chcieliśmy za wiele wyjaśniać, spodobało nam się. Rozmowy internacjonalne,
mądrość ludzi zza wielkiej wody:
- Jeden Niemiec mówił mi, że Amerykanie pytali go, czy Hitler nadal u
władzy.
- Kurwa, mnie to trzy razy już spotkało.
Może oni sobie jaja po prostu z nas robią? Jeden to rozumiem,
ale stada całe? Ludzie, litości!
Następny postój, knajpa. Piwo w Wietnamie jest legendarnie tanie i legendarnie takie sobie. Dieter miał wątpliwości, czy chce tam wchodzić, ale gdy tylko nas zobaczono, to poczęto zapraszać tak wylewnie, że
grzechem byłoby nie wejść. Standard słaby, wszystek syf na podłodze skumulowany, stolik przypominał ławkę szkolną, krzesła... Dało się siedzieć.
Kolesie, którzy nas zaprosili, to byli Easy Riders. A właściwie Free Riders,
jak kazali się nazywać. Aby odróżnić się od konkurencji przybrali inną nazwę. Dostaliśmy cały wykład o etyce i ideologii tak Free, jak i Easy Riderów. Ogólnie chodzi o to, żeby jeździć dużo na motorach. Przedstawili się
nam: Jack, Peter, Dennis, Henry. Typowo wietnamskie imiona, ale ja też
kocham „Easy Ridera”.
W ciągu dwóch piw opowiedzieli nam o tym, że w ostatnich latach jest coraz więcej fałszywych Easy Riderów i psują markę, więc oni
zorganizowali się we Free Riderów. Nie mają żadnej strony netowej, zarejestrowanej organizacji, no niczego, ale zostać Free Riderem możesz tylko
przez znajomości i jakość usług. Free Riderzy nie robią takich małych wycieczek, bo co zobaczysz w trzy dni? Nie, oni tak przynajmniej na tydzień,
wersja deluxe osiemnaście dni. To wszystko było dość mętne, bo wyznacznikiem jakości Easy Riderów są kurtki, na czarnym rynku kosztują 10 milionów dongów (400 euro, czyli kasa z kosmosu). Kapota znaczy, że koleś
umie świetnie english i zna okolicę jak własną kieszeń (kurtki...). Nie do
Asia to go
końca zrozumieliśmy, jakie są kryteria, bo samo okrycie nie wystarcza i
trzeba gwarantować wspomnianą jakość i angielski. Ograniczyliśmy się
do siedzenia, picia piwa i chłonięcia ich opowieści. Warto było, Jack objaśnił nam wietnamski model związku (mieć jedną żonę i wiele kochanek,
bo „tak jak nudzi się zupa z makaronem, tak samo nudzi się kobieta, zaś
monogamia jest dla frajerów” - spokojnie znajdę stado osób na Zachodzie,
które podpiszą się pod tym rękami i nogami). Na szczęście angielski mieli
naprawdę dobry, a jak na wietnamskie standardy to cudowny. Dzięki obraniu imion z wiadomego filmu była możliwa mała zabawa: na okrzyk
„Hit the road, Jack!” pił najpierw Jack, potem wszyscy.
Przyszli nam sprzedać losy na loterię. Oczywiście nie kupiliśmy,
ale zaskoczyła nas reakcja naszych przyjaciół: określili loterię mianem podatku od głupoty i podzielili się swoją teorią, że im biedniejszy kraj, tym
bardziej ludzie chcą wierzyć w cuda i łatwiej dają się nabrać na takie głupoty. Ma to sens, chociaż i w bogatych krajach przecież źle grom losowym
nie idzie.
Jako pierwszy do kibla poszedł Niemiec. Wrócił wyraźnie odmieniony i z garścią informacji: rynna sracza stoi na pałeczkach do jedzenia i
wygląda to raczej obleśnie. Natomiast gdy lał, to dowalił się do niego koleś
w garniturze. Chwytał go za brodę i klarował mu, że przegrał życie, bo ma
tylko wąsy, no a Dieter pełną brodę. Wrócił i mówi: nawet jak Ci się nie
chce, to idź do kibla i obczaj pałeczki, które trzymają odpływ, rzygać się
chce na sam widok. Mnie się akurat chciało (lać, nie rzygać) i polazłem.
Ledwo zdążyłem obczaić pałeczki, wbił mi koleś w garniturze. Jak wspomniałem, akurat byłem ogolony i pięknie. Tak myślałem. Coś tam do mnie
bredzi po swojemu, ja standardowy uśmiech i równie standardowo leję, a
ten bierze i CHWYTA MNIE ZA JAJA I PTAKA! Ja zdurniałem, oczy z orbit na słupkach, charkot jakiś z gardła, a koleś do mnie "gooooood, biiiiig"
i ŚCISKAĆ MI PRZYRODZENIE I MOSZNĘ ZACZYNA. Odtrąciłem mu
rękę, wychrypiałem coś, a ten atak śmiechu i wielka radość.
Stolik obok siedziała młodzież. Tak destrukcyjnego picia dawno
nie widziałem, kolesie kupowali kolejne mocne piwa i wlewali w siebie na
hejnał. Po dwudziestu minutach byli tak narąbani, że prawie spadali z
krzeseł, ale twardo walczyli dalej.
Na pożegnanie raiderzy schujali nas z lekka na rachunku. Powiedzieli "dajcie co możecie". Mnie wychodziło, że mam dać 32, Niemcowi
24, a daliśmy obaj po 50 i wierzyli w resztę. Wyjaśniono nam, że gdy przy-
Asia to go
jaciele piją, to nie wydaje się reszty. Przyjaciele rzucają na stół, co mają!
Szkoda, że oni nie mieli. Pokrzepieni tą wiedzą wymieniliśmy spojrzenia i
zachowali się jak na przyjaciół przystało.
Sama idea Raiderów, czy to free czy easy, nie jest zła i chętnie
pozwiedzałbym w ten sposób. Zaczyna mnie jednak wkurwiać, gdy na każdym kroku truje mi się dupę i chce zaciągnąć na motor, najlepiej jeszcze
na tydzień, najlepiej za chorą kasę. Do tego dochodzą klimaty w stylu, że
to jednak oni decydują o miejscu nocowania, czyli może wyjść naprawdę
drogo. Irytują mnie też opowieści: ach, być w Wietnamie i nie pojeździć z
Raiderami to przegrać życie, bezcenne wspomnienia i w ten deseń. Pewnie
gdybym miał mniej ograniczony budżet, to bym z nimi coś pojeździł, ale
też bez przesady, żadne osiemnaście dni i żadne upierdliwe opowieści. Cytując z ich ulubionego filmu: I mean, it's real hard to be free when you are
bought and sold in the marketplace. Lord have mercy! Is that what that
is?
W drodze do domu udało nam się ustalić, że koleś w gajerze
wchodził do sracza za każdym, więc zapewne z lekka wachnięty.
Zatrzymaliśmy się jeszcze w monopolowym. Byliśmy pod wrażeniem, sprzedawca obsługiwał cztery osoby jednocześnie. Nawet mu to szło,
chociaż naprawdę dość karkołomna sprawa. Zaopatrzyliśmy się w piwa do
hotelu i pożegnali tak pięknie rozpoczętą noc.
Po kilku dniach w Wietnamie zacząłem rozważać kupno pasa
cnoty, bo przecież to jakieś wielkie jaja (dosłownie sprawy ujmując). Myślałem o przejęciu tego modelu zachowania, ale względem kobiet. Biuściasta Wietnamka to nie do końca oksymoron, trafiały się egzemplarze spełniające te seksistowskie kryteria klasyfikacji kobiet. Zacząłem też mieć
pewne podejrzenia, że do wojny doszło, bo któryś z lokalnych wygałkował
jakiegoś dostojnika z zachodu wbrew jego woli. Mówią potem człowiekowi,
że incydent w Zatoce Tonkijskiej, ale to tylko dlatego, że nie można przecież wykładać na poważnych uczelniach, że konflikt rozpoczął pewien ekscentryczny Wietnamczyk, który zbyt nachalnie chciał potrzymać Kennedy'emu i Johnsonowi.
Asia to go
XXI. Vietnam was what we had
instead of happy childhoods
Check-outowanie
się z Hotelu Chau Au Europa było równie
miłe, jak cały pobyt tam. Pan zapytał, co sobie wziąłem z lodówki, uwierzył na słowo, nie pobiegł sprawdzić, czy przypadkiem nie kłamię i skasował. Byłem pozytywnie zaskoczony, zazwyczaj hotele drą z człowieka, ile
się da, a ja nawet nie zbliżam się do zaopatrzenia pokoju. Tutaj ceny były
rozsądne i w efekcie pierwszy chyba raz w życiu korzystałem z zawartości
lodówki. Pożegnałem Niemca i życzliwą obsługę i odjechałem tak zwaną
darmową taksówką w stronę zachodzącego słońca. Dokładniej wschodzącego i na dworzec. Nie wiem, czy Dalat cierpi na jakieś problemy związane
z dostawami, ale nie mogłem nigdzie znaleźć dużej butelki coli, zaś kupowanie na puszki morduje budżet. Nie inaczej było w okolicach biura po-
Asia to go
dróży. Po raz kolejny odbiłem się od wietnamskiego „NO!”, tym razem prosząc o wodę mineralną. W końcu jednak udało się zdobyć zestaw podróżny, czyli wodę, papierosy, gumę do żucia i coś słodkiego.
Droga z Dalat niegdyś potrafiła zająć wiele godzin, ale dzięki
słusznej polityce lokalnych włodarzy teraz jedzie się dość szybko, chociaż
ukształtowanie terenu i tak uniemożliwia bicie rekordów szybkości. Niecałe cztery godziny wobec siedmiu jeszcze parę lat temu. W Nha Trang byłem w okolicach 14. Miasto słynie z turystycznej komercji, świetnych plaż,
wycieczek na pobliskie wysepki i luksusowych hoteli. Interesowało mnie
to mniej, niż pięciolatka w Mongolii, więc od razu pognałem, żeby jechać
do ciekawszego miejsca, jakim wydawało się Hoi An. Oczywiście jako modelowy idiota nie sprawdziłem sobie takiego detalu, że o ile trakcja kolejowa ładnie łączy Sajgon z Hanoi, o tyle pomija ona Hoi An na rzecz Danang. Faworyzują trzecie co do wielkości miasto kraju wobec popularnego
miejsca turystycznego. Z nieba lampa, na plecach 70 litrów, gnam na dworzec po bilet i odkrywam, że nie da się. Z Danang jest blisko, ale nie chciałem dokładać sobie kolejnej przesiadki. Ceny jakie mi podano: sypialny
300 tysięcy, 250 siedzący, 310 kuszetka. Poczłapałem do centrum miasta i
w oparciu o Lonely Planet zlokalizowałem buddyjską restaurację. Potem
połaziłem od agencji do agencji, żeby w końcu znaleźć nocny autobus za
140. Oszczędzam na spaniu, pokonuję setki kilometrów, więc bajka. Pozostawało tylko poczekać do wieczora na transport.
Legendarna niemal plaża sama w sobie nie jest zła, ale sąsiaduje z dość uczęszczaną drogą. Wypoczynek przy dwupasmówce jakoś nigdy
mnie nie kręcił, niemniej tak białych, jak i żółtych były stada (podobnie
hoteli w cholernie dobrym standardzie). Pierwsi to turyści, drudzy lokalni
odpoczywający po pracy. Kąpiel odpadła, nie chciałem się osolić, ani tym
bardziej zostawić całego dobytku bez opieki. Napisałem stado kartek, zebrałem dobytek i poszedłem na pocztę. Zaskoczenie: pani przyjmując mój
list pokazała na migi, że koperta się może rozjebać, wydała mi taśmę klejącą i poleciła go podkleić. Kolejna niespodzianka, poczta spełnia także
funkcje cafe internet. Cena: 2000 dongów za godzinę! Jakieś 40 groszy.
Klawiatura się sypała, virus alert wył, dwa razy zmieniałem komputer, bo
umierały rzężąc, ale wybrzydzać za takie pieniądze?
Mordowałem czas na całego. Wróciłem do buddyjskich wegetarian. Powiedziałem, że chcę cokolwiek. Nie wiem, co dostałem, ale było
świetne. Chyba najlepsza taktyka, jeżeli lokal jest bezpieczny. Od mej
Asia to go
ostatniej wizyty tamże wyłączyli im prąd, więc całe jedzenie było chłodne,
zaś picie ciepłe. Bilans wychodzi na zero, ale nie było powodów do zachwytu.
Monopol. Zestaw nasenny poproszę. Z braku zimnej coli: Nestea.
Wódka 0,5l. Jakoś to będzie. Biuro bardzo dokładnie przykazało mi być
punktualnie, bo inaczej pojadą beze mnie. Bus był na czas, byłem niemal
zaskoczony. Po 40 minutach jeżdżenia po okolicy, wysłuchiwania wrzasków tour operatora do oczekujących, że mają wsiadać, bo jedziemy i zebraniu kilkunastu lokalnych, wehikuł wrócił do punktu wyjścia i postał
sobie jakieś dwadzieścia minut. Kocham was kurwa, głupiej się chyba nie
da.
Miłe złego początki, było całkiem sensowne światło, dało się i
czytać, i pisać. Pan za mną wprowadził nieco zamieszania, bardzo chciał
sobie zapalić i upierał się przy tym. Gdy nasz tour operator przeciwstawiał się, miły pan dał mi do zrozumienia, że kiedyś to były czasy, można
było palić i nikt się nie czepiał, a teraz chuje złe zabraniają. Trudno mi
wyjaśnić, jak on to przekazał na migi, niemniej jakoś mu się udało. Udało
mu się też sprawić, że wątpiłem w jego sprawność umysłową. Zgasiłem
światło i oddałem się aplikowaniu sobie środka nasennego. Szło iście zajebiście, po przesłuchaniu całych Songs of Leonard Cohen było prawie po temacie, a moje samopoczucie rozsadzało sufit autokaru. Jeszcze trochę i byłem niemal gotów, by legnąć spać. To teraz tylko postój, łazienka, odlać
się, umyć zęby i czekać do rana, co też dobrego przyniesie nowy dzień.
Po godzinie poszedłem poruszyć problem postoju z tour operatorem. Poinformował mnie, że do rana nie będzie żadnego postoju.
- Panie, jest 22 z minutami, jedziemy ponad trzy godziny, bez przesady.
- Nie, nie, nie, nie ma mowy.
Zaznaczam, że toalety na pokładzie nie było.
Doprowadzony na krawędź cierpienia postanowiłem sięgnąć po
desperackie środki. Ciemno, ludzi niewiele, nigdy nie byłem przesadnie
wstydliwy. Po analizie sytuacji zdecydowałem się na butelkę po wódce –
miała nieco większy gwint. Niestety, wsadzenie przyrodzenia do środka
nie wchodziło w rachubę. Chyba nawet Kaczyńskiego by nie wszedł. Najebany nieco wymyśliłem, że jak będę lał równo z góry, to pójdzie idealnie.
Tak też poszło, idealnie zajebiście.
W pięć minut później siedziałem odprężony, z butelką po wódce
pełną moczu i samym sobą, zaszczanym mniej więcej od kolan do klatki
Asia to go
piersiowej. Wiem, że wcale niemało osób to kręci, mnie niestety nie bardzo, a już na pewno nie w takich okolicznościach. Przypomniałem sobie
tylko nieśmiertelny dowcip:
Wchodzi facet do baru, podchodzi do barmana i mówi, że założy
się z nim o 300 dolarów, że postawi szklankę pod ścianą i z odległości 5m
nasika do niej bez uronienia żadnej kropli. Barman patrzy na niego ze
zdziwieniem i pyta się, czy na pewno facet chce to zrobić, a on mówi, że
tak. Po czym stawia szklankę pod ścianą, zdejmuje spodnie i zaczyna sikać. Sika wszędzie: na podłogę, ściany sufit, meble, gości, sika nawet na
barmana, szcza wszędzie oprócz pierdolonej szklanki. Barman zaczyna się
śmiać. Co prawda ma mokrą twarz, ale właśnie wygrał 300 dolarów.
Mówi do gościa:
- Ty idioto, nasikałeś wszędzie oprócz szklanki. A teraz dawaj 300 dolarów.
Facet na chwilę go przeprasza i podchodzi do 5 gości grających w bilard, a
po chwili wraca i z uśmiechem na ustach wręcza barmanowi 300 dolarów.
- Z czego się tak śmiejesz? - pyta barman. - Właśnie przegrałeś 300 dolarów.
- Widzisz tamtych pięciu gości grających w bilard? - odpowiada facet. - Założyłem się z każdym z nich o 500 dolarów, że zacznę sikać w twoim barze,
obleję ci bar, gości i naleję ci na twarz, a ty będziesz się przy tym cieszył
jak dziecko.
Potem pozostało już tylko zasnąć ze słuchawkami na uszach.
Poranek. Kto mnie oszczał???
A, dobra.
Czemu jestem tak dość ładnie najebany?
A, dobra.
Czemu moje chusteczki są na glebie, zaraz obok moich papierosów, a lewą kieszeń mam wyciągniętą na zewnątrz? Ktoś mnie nieźle obszukał. Całe szczęście, że portfel i telefon noszę w prawej kieszeni, a na
tym boku spałem.
Gdzie mój player???
Mam słuchawki, pewnie się odpiął i spadł. Dziwne, bo jak go z
rok mam, to jeszcze nigdy sam się nie wypiął. Pod fotel i szukam. Nie ma.
Tył, przód, okolice w promieniu dwustu metrów od siedzenia. Nie ma, nie
ma, nie ma. Im bardziej pod fotele zaglądałem, tym bardziej playera tam
Asia to go
nie było. Starszy pan, widząc me desperackie poszukiwania Grundiga, pokazał na migi, że mój sprzęt posiada obecnie nasz kochany tour operator.
Idę, przemawiam powoli i wyraźnie. Zero reakcji. Kolejne kilka minut spędziłem na mówieniu w deseń:
- Oddaj mi mojego playera. Wiem, że go masz. Wiem, że rozumiesz, co do
ciebie mówię, wczoraj ze mną rozmawiałeś po angielsku i bardzo dobrze ci
szło (kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo). Oddawaj, bo wezwę policję. Widzę,
że rozumiesz, czerwienisz się (jakbym na tym pieprzonym żółtym ryju widział cokolwiek poza skurwysyństwem). Nie wolno kraść! Budda, Jezus,
Mahomet, Konfucjusz nie pozwalają, jest to absolutnie niedopuszczalne!
Nie wolno kraść! Jeżeli mi go nie oddasz, to będziesz miał grzech. Wiem,
że go zabrałeś, gdy spałem. Świadek wskazał cię jako złodzieja.
Gadałem do niego dobre kilka minut. Jak grochem o ścianę,
gównem o dyktę, rozsądkiem o ZUS. Opcji tak naprawdę nie było. Komórka mi nie działała, więc nie było jak wezwać policji. Nawet gdybym ich
wezwał, to nie mam złudzeń, jak przebiegałaby komunikacja. Nie mam
też pewności, po czyjej stronie by stanęli. Jedyną opcją byłoby najebanie
mu, co raczej nie było najlepszym pomysłem, niemniej przez dobre kilka
minut zastanawiałem się, czy nie jedynym słusznym wyjściem. Niektórym
Azjatom naprawdę wali za bardzo na głowę, bo turyści to ogólnie specyficzni ludzie. Rzucić na Wietnam te tłumy Amerykanów, które przybywają
tam z poczuciem winy i misją odkupienia win swych przodków i w efekcie
cwaniactwo szybuje. Można oszukać i nic? Kradniemy! Też nic? Super, to
na całego! Policja, z tego co wiem, chuja warta, a w mordę nikt nie da, bo
nie wypada, bo jesteśmy gośćmi, bo to biedni ludzie. Zapewne gdyby tak
mu solidnie najebać, to następnym razem zastanowiłby się, czy warto
kraść. Wątek tour operatorów jeszcze powróci.
Pożegnałem się z panem w centrum Hoi An. Ponieważ jasno pokazywał, że angielskiego nie rozumie, to ostatnie minuty przemawiałem
do niego w języku moich przodków. Piętrowa przemowa, mniej więcej: ty
chuju jebany, mam nadzieję, że umrze ci ktoś, kogo kochasz, mam nadzieję, że zgwałcą cię analnie, oby ci kiedyś rękę za złodziejstwo upierdolili,
nawet kraść dobrze nie potrafisz. Trochę się denerwował, że nic nie rozumie, a ton mej mowy jasno wyrażał, że nie życzę mu szczęśliwego nowego
roku. Jeżeli jest szansa, że ilość złych emocji skierowanych ku komuś
może na tę osobę sprowadzić nieszczęście, to ten ma gwarantowane.
Asia to go
Mój zły humor przenosił się na otoczenie. Odczuli to taksiarze,
zwłaszcza jeden z nich, który pociągnął mnie za rękę. Postanowiłem pozostać przy swoim pierwszym języku. WYPIERDALAJ JEBANY WIETNAMSKI CHUJU! Ten okrzyk pierwotny skutecznie zniechęcił go od prób wsadzenia mnie do swojej taksówki. Chociaż nasze języki są tak różne, to zrozumiał. Reszta postoju również. Oddaliłem się nieniepokojony w stronę
Green Field Hotel. Na recepcji panował lekki burdel, ale w końcu udało
się dostać miejsce do spania. Lubię, gdy ktoś trzyma mój paszport, patrzy
na niego i zadaje błyskotliwe pytanie. Tu było:
- Are you from Canada?
- Tak, ale maskuję się polskimi papierami. Dormitorium pięć dolca, prawda?
Pokoje nie zostały wyposażone w klucze, co wobec wydarzeń
ostatniej nocy pozwalało dołożyć sobie przemyśleń na temat tego, czy jeżeli zostawię laptopa, to go jeszcze kiedyś zobaczę. Tak na wszelki wypadek
całą kasę postanowiłem nosić przy sobie. Za wiele już nie miałem, ale wolałem nie mieć jeszcze mniej na rzecz pokojówki czy innego pomiotu. Humor poprawiało dobre wifi, co pozwoliło szybko przelać swoje żale i frustracje do znajomych, a także stać się posiadaczem koncertu Cohena z
Londynu. Rozpakowałem się, zrobiłem wrażenie na Kanadyjczyku z Quebecu („Je me souviens!” + pean na cześć Montrealu) i zmusiłem się iść coś
robić. Na początek oddałem ciuchy do pralni. Ta połączona była ze sklepem monopolowym. Niektórzy (np. ja) mają w sobie tę magię, że gdy tylko
widzi go starowinka, to krzyczy „Mister, mister, you buy vodka!”. No tak,
w końcu już 11, pełne słońce, akurat pogoda dla bogaczy, pogoda na wódkę. Pranie kosztowało 17 tysięcy za kilo, chociaż podejrzewam, że po prostu patrzono na pacjenta i na podstawie jego wyglądu wyceniano usługę.
Ruszyłem na podbój miasta.
Hoi An prawdopodobnie ma ponad 2000 lat! W XVI wieku stał
się ważnym portem, a z racji przepływu dóbr, poszły też za tym wpływy
kulturowe. Japończycy, Chińczycy, potem także Europejczycy. Architektura miasta czerpała z wieloetnicznej populacji i dorobiła się niemałej ilości
cudów, nierzadko będących wypadkową tendencji. Nie dziwne, że główną
atrakcją jest starówka, UNESCO World Heritage.
Czyli będzie drogo.
Bilet zbiorczy kosztuje 75 tysięcy. Widząc, co z tego wszystkiego
mnie interesuje, ruszyłem indywidualnie. Cuda w stylu „dobrze zachowa-
Asia to go
ny dom z XIX wieku” wyleciały z hukiem z listy zwiedzaniowej na samym
początku. Przejście mostem kosztuje coś tam, ale przecież z boku też ładnie widać. Warto zaznaczyć, że jest to jedyny na świecie kryty most ze
świątynią buddyjską. Hurra po prostu, niemniej z boku też pięknie. W
świątyni Quan Cong był burdel (organizacyjny, nie żeby mnisi mieli blisko) i zamieszanie, więc wślizgnąłem się bez biletu. Sam Quan Cong to
chiński oficer (umarł w roku 249), który odniósł sukcesy militarne w postaci wygranej z armią Wei. Buty zostawiamy na zewnątrz, w środku podziwiamy rzeźby, lampiony, girlandy. Kibel tamże według wywieszki
kosztował 1000 dongów. Dałem pani 2000. Powiedziała, że ok. Reszty do
dzisiaj nie dostałem.
Rzeka w Hoi An dotknięta została smutną przypadłością. Postawiono w niej rzeźby zwierząt. Byki, ryby, kolorystyka wściekła. Pocieszny
widok, ale trochę szkoda miasta.
Niektórzy rodacy przeżywają radość, bo w samym centrum starego miasta można znaleźć pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego (19441997) – Polaka, który związał swoje życie z miastem. Z tablicy dowiedzieć
się można, że używał pseudonimu Kazik i że był przyjacielem. Z tego, co
ustaliłem: Kazik pracował przy pobliskiej świątyni My Son. W latach dziewięćdziesiątych lokalne władze wpadły na pomysł wyburzenia starówki –
stare, brzydki, pleśnieje, sypie się, walnijmy jakieś nowoczesne budynki.
Na szczęście Kazimierz rzucił się i wybronił. Gdy boom turystyczny dopadł Socjalistyczną Republikę Wietnamu, lokalni zrozumieli, kto miał rację i dzięki komu i po co turyści przybywają do Hoi An. Kwiatkowski uważał Wietnam za swoją drugą ojczyznę i spędził lata nad restaurowaniem
My Son. Podobno nauczył miejscowych, jak dbać o takie rzeczy, jak świątynia sprzed setek lat. Jego życzeniem było zostać pochowanym koło miejsca pracy. Z przyczyn mi nieznanych wysłano jego ciało do Polski. Więcej o
Kaziku w ładnie zatytułowanym artykule-wywiadzie „A lifetime is not
enough to thank Kazik”: www.lookatvietnam.com/2009/05/a- lifetime-is-not-enough-to-thank-kazik.html
Co do samego My Son, jest to kompleks świątyń hinduistycznych. Głosy na mieście doniosły, że jeżeli przerobiło się Angkor Wat, to nie
bardzo jest po co. Odpuściłem sobie, bo albo trzeba mieć motor, albo wycieczka zorganizowana. Pierwszego się obawiałem, drugie za tanie nie
było. Historia smutna, Vietcong wykorzystywał dolinę My Son jako swoją
bazę. Na najwyższej, 28-metrowej wieży, zamieścił antenę radiostacji. W
Asia to go
sierpniu 1969 roku Amerykanie zbombardowali świątynię, z anteny i jej
wiekowej podstawy nic nie zostało. Protesty sprawiły, że zdecydowano się
więcej nie bombardować My Son. Nie bardzo już chyba było co. Kopiujemy
Wikipedię z lekkim niedowierzaniem:
Po wojnie rząd wietnamski postanowił odrestaurować sanktuarium. Teren oczyszczono z niewypałów i rozminowano. W czasie prac zginęło dziewięć osób, a jedenaście zostało rannych.
Czy oni mieli jakiś sprzęt, czy po prostu odmawiali pacierz i tupali w ziemię?
W 1981 w ramach pomocy Wietnamowi wysłaliśmy tam grupy
archeologów, w tym Kazika. Reszta już znana.
Uznałem, że nie byłem wystarczająco grzeczny, żeby zasłużyć na
zwiedzenie Muzeum ceramiki (delightful jak głosi przewodnik). Odpadł mi
też Old House at 103 Tran Phu (picturesque tutaj). Naprawdę za to chciałem zobaczyć Chuc Thanh Pagoda, ale nie mogłem jej zlokalizować. Znalazłem coś, co mogło być tym, lokalni nie byli niestety w stanie udzielić mi
informacji, wejść się nie udało.
Po odwaleniu części kulturalnej przyszedł czas na kulinarną.
Kawałek Italii w środku Wietnamu, czyli pizza. To nawet było dobre, tylko nie wiem, dlaczego nazwano to pizzą. Ciasto twarde, nawierzchnia z
serkiem topionym, pomidory, zielenina, brokuły. Naprawdę ciekawe, naprawdę nie pizza.
Najwspanialsze w Hoi An jest łażenie sobie bez większego celu i
sensu po starówce. Jest rozległa, brak jej wyraźnego centrum, gdzie wszyscy by się zwalali (no na moście samotność nie grozi), na swój specyficzny
sposób ładna, no i pełna sklepów z pamiątkami. Hoi An słynie z ciuchów,
ceny podobno okazyjne, jakość całkiem dobra. Odpuściłem sobie, ale nie
słyszałem, żeby ci, którzy w to poszli, żałowali. Nie mogłem za to odpuścić
nabycia pewnej ilości pocztówek. Wietnam to absolutna rewelacja, ilość
kartek, jakie naprodukowali, idzie w tysiące. Najbardziej pocieszna jest
seria ludność lokalna i ich życie, nierzadko ze zwierzyną. Sztuka kosztuje
zazwyczaj 4000 dongów. Znaczek 9000 lub 8000 dongów. To nie tak, że nie
pamiętam, po prostu część kupiłem jednego dnia, część drugiego. Zmieniła
się obsada, a za tym decyzja co do tego, jakie znaczki nalepiać na kartki
do Europy.
Posiedziałem trzy godziny w jednej z kilkudziesięciu restauracji.
Jest dobrze ponad dziesięć stanowisk, gdzie jedzenie jest przygotowywane. Stoliki - ławy raczej - mniej więcej wspólne, ale wiadomo, że nikt nie
Asia to go
będzie biegał cały lokal, żeby ci wcisnąć zupę. W tym celu każde stanowisko zatrudnia naganiaczy. Nie polecam przechodzić, jeżeli naprawdę nie
chce się czegoś zjeść lub iść do punktu skupu makulatury z toną ulotek.
Niektórzy z nich wyglądają dość kuriozalnie, rekord pobiła pani w narodowej sukni wietnamskiej, zaś na głowie miała hełm amerykański.
Zjadłem dynię z orzechami. Rewelacja. Jednym z aspektów mej
azjatyckiej odysei jest to, że odkryłem, jak wspaniałe rzeczy można robić z
dyni, która u nas popularna nie jest. Dziwne nieco, bo tania, łatwa do
przechowywania, zdrowa, same plusy. Odkryłem też legendarne wietnamskie piwo. 4000 dongów za jakieś 0,3l. Kategoria wody, ale tylko idiota
spodziewałby się czegoś na poziomie Pilsnera za takie pieniądze. Jeżeli
ktoś lubi szaleć, to za 10000 jest Bier Larue – z fajnym tygrysem na etykiecie/puszce. To bardziej cywilizowany trunek i tym da się narąbać.
Pierwszym co najwyżej dostać rozstroju żołądka. Przy okazji bawi napis o
gwarancji oryginalności trunku. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, kto i po
co miałby to podrabiać. Kulturoznawczo obaliłem z sześć piw. Przy zamawianiu trzeciego pani zrobiła wielkie oczy, że jak tyle można wypić i dalej
siedzieć. Rzeczywiście, Jerofiejewa byście sprzątali po tym.
Nadchodziła godzina zwana happy hour. W moim hotelu polegała na tym, że dawano alkohol za darmo. To nie pomyłka. Za darmo. Wódka z sokiem pomarańczowym. Sok droższy od wódki. Większość mieszkańców zebrała się przy basenie. Rozpoczęła się walka o ogień. Wygrali ją
Francuzi, którzy zabrali kelnerce trzylitrowy dzbanek z drinem i mimo jej
protestów odmówili zwrotu przed osuszeniem. Jak widać darmowy alkohol wyzwala w ludziach najniższe instynkty. Rozumiem, gdyby to było np.
w UK, ale w Wietnamie flaszka kosztuje tak od 15 tysięcy dongów. Warto
się wydurniać i robić wstyd za takie pieniądze? Niby za żadne nie warto,
ale wstyd za 20 euro to co innego, niż za dolca. Szabrują dzbanek, a potem
bez mrugnięcia okiem płacą taksiarzom ceny wywalone w gwiazdy.
Skończyłem przy stoliku z 19-letnim Australijczykiem i starszym Kanadyjczykiem. Ten drugi bił rekordy: przyjechał z Kambodży, ale
udało mu się jakoś odbyć tę podróż bez odkrycia istnienia Pol Pota, spytał
nas, kto zaś. Potem wyraził wielkie zdziwienie faktem, że nie ma już
Związku Radzieckiego. Jego ignorancja budziła mój podziw do tego stopnia, że nawet nie chciało mi się mówić, że coś tam wiem o jego kraju. Po tem na szczęście gdzieś zniknął i zostałem z młodzieńcem z krainy kangurów, który miał obsesję na punkcie dopytywania się o świat. Opowiadałem
Asia to go
mu o urokach Europy Wschodniej i chyba szło mi nieźle, bo po godzinie
zapytał, czy znam King Kong Bar. Tam happy hour trwa od 22 do 23. Do
każdego zamówienia dają wódkę z colą.
Blisko nie było, należało przejść przez rzekę i stada robactwa,
które ożywiło się o tej porze i fruwało dookoła. To nie były żadne komary,
tylko skurwysyny rozmiarów królików miniaturek. Jak latają, to bzyczą, a
rozdeptywane wydają odgłosy przypominające kruszenie kości. Mniej więcej jak to robactwo, po którym chodzi Indiana i Short Round w Temple of
the Doom ( Feels like I step on fortune cookie! It's not fortune cookies. Let
me take a look.[Indy lights a lighter to find bugs crawling all over the place] That no cookie! ). Tylko to jeszcze fruwało.
Wizja happy hour szybko legła w gruzach. Okazało się, że piwo
kosztuje 20. Wspomniane darmowe driny warte są może ze 2-3 tysiące.
Bardziej kalkuluje się iść do zwykłego baru, pić po 10, wódkę zrobić przy
innej okazji i tyle. Oczywiście większość młodzieży łykało tę promocję niczym młode pelikany. Próbowałem pewnej Amerykance wyjaśnić, że to się
nie opłaca, ale wiedziała lepiej. Nie moje pieniądze, nie moje dziwki, nie
mój burdel. Posiedziałem ze dwa piwa i uznałem, że jest nudno, nic wielkiego się z tego nie wykrzesze i lepiej iść odespać.
W okolicach godziny piątej rano wrócił młody Australijczyk, w
objęciach z nieco starszą (20 parę) Nowozelandką. Ona chciała go posiąść
tam i wtedy, on nie bardzo. Nie przeszkadzałem im, ale miałem nadzieję,
że szybko rozstrzygną ten dylemat, ewentualnie zaproszą resztę gości hotelowych do zabawy i będzie można powrócić do spania. Niestety, on się
nie dał, ona nie była wystarczająco pijano-zdeterminowana, więc szybko
się uspokoiło.
Następnego dnia postanowiłem podarować sobie odrobinę luksusu i poszedłem na śniadanie do ładnej restauracji. Niestety, uznano, że
skoro zainwestowano w klimat-wystrój, to już nie trzeba starać się o jakość jedzenia i obsługi. Mogę przeżyć, że zamiast white ice coffee dostaję
black hot coffee, ale, że kanapkę dostaję w modelu „tu masz bagietkę, tu
ochłapy tuńca i trochę zielonego, zrób se pan sam” to już mnie nieco irytuje
przy dość wysokich jak na realia cenach.
Z miejsca zamieszkania do plaży miałem jakieś cztery kilometry.
Myślałem, że czeka mnie spacer, ale okazało się, że mój nocny nowozelandzki gość ma wypożyczony motor i również się wybiera, chętnie zawie-
Asia to go
zie. Opowiadała przy okazji o tym, że nigdy więcej alkoholu. Znamy problem. Zaraz pojawił się też inny:
- A który motor jest mój?
Dobre! Jeszcze lepsze, że jakoś tam przyjechała. Po wypytaniu
obsługi i znalezieniu motoru pojawił się problem logistyczny numer dwa:
A gdzie ja mam kluczyki?
No tak, można się było spodziewać. Poszła prosić obsługę o pomoc. Oni oczywiście po angielsku tak sobie, głównie Marlboro, coca-cola,
dollar, ale gdyby nawet wymiatali, to wiele by nie pomogli, skąd mieli wiedzieć, co też intelektualistka zrobiła z kluczykami?
Siedziałem z nią na schodkach, paliliśmy peta za petem i rozważali, jak zaradzić zaistniałej sytuacji. Oczywiście rozmawialiśmy o wszystkim innym. Dowiedziałem się od niej, że ludność Wietnamu tak naprawdę
nie jest biedna, tylko udaje. Cholernie dobrzy są w tym na moje oko. Oczywiście jasne jest, że niektórzy liczą na wzbudzenie litości, ale jednak bez
przesady, że mają dobrobyt.
Przyjechała grupa lokalnych turystów. Jarali wielką fajkę i
uparli się, że muszę z nimi. Dla pewności, że sobie konkretnie pierdolnę w
płuco, pan przytrzymał mi kark, gdy się zaciągałem. Atak kaszlu, niechęć
do tytoniu na najbliższą godzinę, ale za to bezcenne wzbudzenie radości
pośród lokalnych. Kolejnym etapem integracji było rzucenie w me ramiona staruszki i przytrzymanie jej w tychże. Płakali ze śmiechu, starowinka
próbowała się wyrwać, ja spokojnie się uśmiechałem. Uznałem, że jest tak
fajnie, że pójdę na plażę, zanim wsadzą mi fajerwerki do dupy, odpalą je,
po czym umrą ze śmiechu. Zostawiłem Nowozelandkę na schodach, wcześniej jeszcze informując ją, cóż to za tajemnicze miasto Praga.
Sklep koło hotelu oferował całkiem niezły wybór literatury.
Wszystko kserówki, niemało rzeczy o Wietnamie, rzecz jasna wojna, ale
też całkiem niezły wybór beletrystyki i przewodników. Za sześć dolarów
nabyłem Malezję. Kserówka, taka sobie, ale da się żyć.
W połowie drogi zatrzymał się pan, że mnie podwiezie. Nie
chciałem, ale podawał najlepszą cenę świata: za darmo, bo i tak jedzie w
tamtą stronę. No dobrze, za darmo mogę. I rzeczywiście, nic nie zapłaciłem. Wtedy.
Plaża w Hoi An to istna bajka. Wielka, piaszczysta, z palmami,
wszystko, o czym tylko można zamarzyć. Gorąc był przeokrutny, rzuciłem
bety jakiejś zachodniej parze i rzuciłem się na fale. Coś wspaniałego, dwie
Asia to go
godziny się bawiłem ze stadem lokalnych w taplanie się w morzu. Częstowali fajkami (pierwszy raz w życiu paliłem podczas pływania w morzu) i
piwem (ok, to nie takie novum). Potem cień i książka. I średnio co pięć minut sprzedawczyni czegoś. Nie jest to bardzo upierdliwe, w porównaniu z
Goa to wręcz spokój, ale jednak trochę nuży, gdy kolejna osoba rzuca się
do nas z ogniem w oczach i asortymentem pamiątkowym. Z przyczyn pozaracjonalnych żal mi było jednej, wyglądała jakoś tak smutno, więc żeby
sprawić jej małą radość, kupiłem tygrysią maść, sześć krążków za 48 tysięcy dongów, prawdopodobnie ze dwa razy przepłacone, ale lekkie, dobre
na prezenty, całkiem ładne, a wyglądało, że ona chyba nie przepije tej
kasy. Chwilę pogadaliśmy, dowiedziałem się, że edukacja w Wietnamie
jest płatna. Fajny socjalizm, około osiemdziesięciu dolca miesięcznie, więc
całkiem niemało. Mąż pani był rybakiem, podobno kasowo to bardzo słaba
robota, więc ona rzuciła się wesprzeć rodzinę i nosi kilkanaście kilo cudów
po plaży. Na oko ponad pięć dych. Taka była jej historia. Oczywiście mogła
kłamać, żeby wzbudzić litość i więcej wyłudzić, ale miałem wrażenie, że
nie. Chyba, że naprawdę dobrze kłamała. Za jej szczerość pozwoliłem jej
zarobić. Mówi, że może mi przynieść zimne piwo.
- No tak, ale za ile?
- 15000
- Przecież kosztuje 10000.
- Ale ja wtedy nie zarobię! - i popatrzyła na mnie smutnym wzrokiem. Odpatrzyłem i powiedziałem, że dobrze, w ramach bratniej pomocy dla Socjalistycznej Republiki Wietnamu zgadzam się świadomie przepłacić, żeby
miała więcej na życie. Wierzę, że zakodowała, że nie jestem debilem, a po
prostu mam szaleńczy gest - mniej niż złotówkę ze mnie miała.
Gdy dzień zmierzał ku końcowi, udałem się do jednej z pobliskich restauracji. Wegetariańska opcja się znalazła, znalazło się też piwo,
które spowodowało, że znane mi teorie ekonomiczne poszły się paść. Jak
już wspominałem, piwo normalnie kosztowało 10, czy knajpa, czy sklep. W
restauracji osiem. Szklanki nie podają, ale kto by się tam przejmował, pić
się da.
Myślałem, że czeka mnie spokojny spacer do domu, ale pojawił
się mój przyjaciel z rana. O ile rano było za darmo, to teraz mnie zawiezie,
ale mam zapłacić. Dwadzieścia. Całkiem przystępnie, zgodziłem się. Fajna
taktyka, wie, że będziesz trochę wdzięczny, więc dasz się zabrać, a potem
to już jesteś w jego szponach. Pod hotelem okazało się, że mówił dwadzie-
Asia to go
ścia, ale myślał trzydzieści. De facto należało rzucić mu 20 i zakończyć temat, ale z okazji tej podwózki rano nie chciałem, żeby miał krzywdę.
Chwilę o tym dyskutowaliśmy i hoiańskim targiem zgodzili się na 25. W
efekcie przez następne dni nie skorzystałem z usług taksiarzy. Gdyby
mnie za każdym razem kasowali 20, to mieliby z 60-80 ze mnie. Przez te
25 wolałem łazić i nie dodawać sobie problemów, co też pan myślał, a co
mu się powiedziało. Pozostaje zadać pytanie, które pozostaje bez odpowiedzi: i kto komu skacze na pędzel?
Kulinaria Hoi An: opowiedziano mi o restauracji, gdzie płacąc
extra dwa dolary można zostać nauczonym, jak przygotować wybrane
przez siebie danie z menu. Naprawdę chciałem, ale niestety nie znalazłem.
Schemat z dnia wcześniejszego okazał się być całkiem sensowny.
Zmieniła mi się obsada pokoju, dostałem Holenderkę. Jak mnie wcześniej,
tak teraz ja jej pokazałem system happy hour. W King Kongu spotkała
swego rodaka. Zaprzyjaźniona Nowozelandka noc wcześniej dostała pracę
za barem, a tegoż dnia promocja polegała na tym, że od 22 do 23 był darmowy rum z colą. I lodem. Lód stanowił dobrze ponad połowę objętości
szklanki. Bez zamówienia, można było podejść i dostać tego wysublimowanego drina, ilekroć się chciało. Ja napierdalałem po dwie, ona mi polewała
z uśmiechem, a jej poranne postanowienie o unikaniu alkoholu poszło w
niepamięć. Po godzinie było fajnie. Australijczyk żalił mi się, że Nowozelandka chce go posiąść („co ty, naprawdę? O tej piątej rano wyglądało, że
sobie pierdolniecie partyjkę w szachy co najwyżej”), a on nie bardzo i co ma
robić.
- Upić się do tego stopnia, że też będziesz chciał – poradziłem.
Powrót do miejsca zamieszkania połączył się z umiarkowanie romantyczną historią, niemniej ciągnięcie się po dziwnych miejscach i klimatach czasem takowe prokuruje. Kilkaset metrów od hotelu zacząłem
odczuwać problem żołądkowy. Na biegu dopadłem bramy wjazdowej tylko
po to, by odkryć, że zamknięte. Drę się, dzwonka nie ma, cisza, a ja dramat. Green Field Hotel położony jest pomiędzy polami ryżowymi. Dla
większości osób to tylko dodaje do walorów widokowych okolicy, ale mnie
uratowało. Wpadłem na jakieś pole ostatkiem sił i skorzystałem z niego w
sposób zdecydowanie odmienny od jego przeznaczenia. Modliłem się, żeby
nie stanąć na wężu czy też nie wpierdolić się w jakiś rów. Widziałem już
te nagłówki lokalnego Faktu: Michał P. (26l.), obywatel egzotycznej Rzecz-
Asia to go
pospolitej Polski, w stanie ciężkiego upojenia poszedł się wypróżnić na pole
ryżowe. Szalony! Nie zauważył, że robi na trwożnicę pospolitą! Kremacja
odbędzie się w najbliższy wtorek.
Na szczęście trwożnice żyją na drzewach, a wody nie było za wiele. Problem kolejny gorszy był od trwożnic pospolitych (niepospolitych
też). Odkryłem, że nie mam ani pół chusteczki. Dramat. Dongi były pewną
opcją, ale miałem paczkę papierosów. Papierosy do kieszeni, paczkę podarłem na osiem części. Reszta jest milczeniem.
Powróciłem do miejsca zamieszkania, podobijałem się nieco bardziej intensywnie i po kilku minutach ktoś do mnie wyszedł. Dzięki, szkoda, że nie wcześniej. Przetoczyłem się przez prysznic i padłem na zasłużony spoczynek. O poranku do mego pokoju wszedł Kanadyjczyk. Stadami
do tej Azji walicie? Nie ma miejsca. Wyszedł. Gdy chwilę później ja wychodziłem z hotelu, recepcjonistka poczęła namawiać mnie, żebym się wymeldował. Ale co ja zrobiłem? To za to pole ryżowe? Spokojnie przecież było
wczoraj, o co chodzi?
Bo mają full i nie mogą przyjmować nowych gości. Co gorsza,
wpakowali nam do pokoju tego Kanadyjczyka, bo byli pewni, że jest tam
jedno łóżko wolne.
Rzeczywiście, gdy ja się check outuję, to będziecie mieli więcej
miejsca, posadzicie tam Kanadyjczyka i jeszcze pięciu chłopa, nie?
Schemat z dnia wcześniejszego podobał mi się do tego stopnia, że
go powtórzyłem. Po powrocie odkryłem, że nieco mi się zmieniła obsada
pokoju. Odkryłem też, że na moim łóżku znowu ktoś rozłożył swoje rzeczy.
Recepcja po raz kolejny wyraziła zaskoczenie, że tam mieszkam i że muszą kogoś przemeldować. Wieczorna wizyta w King Kong barze zaowocowała przemyśleniami, że było fajnie, ale chyba trzeba jechać dalej. Wisienką na torcie Hoi An okazała się Holenderka, z którą dzieliłem pokój. Gdy
wróciłem, to już spała, ale nie przeszkadzało jej to masturbować się przez
sen. Trochę głupio, człowiek nie wie - wyjść, pomóc, samemu sobie zjechać,
czy obudzić. Przebrałem się do snu, jakby cała sytuacja nie miała miejsca,
zgasiłem światło i poszedłem spać. W tym czasie ona doszła i zasnęła
snem sprawiedliwej.
Następny punkt na mej trasie – Hue - oddalony od Hoi An jest
tylko trzy godziny. Jeden autobus o 8, drugi o 14. Wiele nie myślałem,
oczywiście 14. Ruszyłem do centrum, aby wymienić walutę. We wspomnie-
Asia to go
niach miałem bezproblemową wymianę w Sajgonie, nie przyszło mi do głowy, że może być inaczej.
Z okazji poniedziałku ukazał się nowy numer lokalnej gazety.
Oczywiście po wietnamsku. Z przyczyn mi nieznanych, co chwilę ktoś
chciał mi go sprzedać. Może ktoś zrobił mi zdjęcie podczas wizyty na polu
ryżowym i dlatego tak bardzo chcieli, żebym miał pamiątkę.
W pierwszym banku pani narysowała mi dość skomplikowaną
mapę z namiarami na drugą filię, gdzie będę mógł wymienić pieniądze.
Podziękowałem z uśmiechem, na pewno będę łaził po opłotkach, gdy z nieba zaczyna wylewać się piekło. W kolejnym banku kurs był w miarę korzystny, może nie poziom tego, co dostałem w Sajgonie, ale lepiej nie widziałem. Jednak gdy chciałem wymienić walutę, to dowiedziałem się, że
ten wyświetlony na super nowoczesnej tablicy jest zły, zaoferowano mi
gorszy o dobre kilka procent. Podziękowałem. W jubilerskim byli za tym,
żeby mi wymienić, ale jak przyjdzie szef, bo oni nie wiedzą. W innym już
dla bezpieczeństwa wymieniłem 10 euro, tylko żeby nie mieć noża na gardle.
Kolejny bank, kolejna świetlista tablica i jest niezły kurs. Nauczony doświadczeniem pytam, czy to na pewno dobry. Nie, jest inny.
Jeszcze bardziej dla mnie korzystny. Rzucam 50 euro, ogień w oczach, koniec dramatu! Pokserowali sobie mój paszport, złożyłem chorą ilość podpisów, coś tam wypełniłem. Po chwili wszystko od nowa. Złe jej się wydrukowało. Brawo. Podejście drugie, sukces. Odszedłem może sto metrów od
banku i pomyślałem: a, prawie tak dobry jak Sajgon, wymienię jeszcze
trochę. Wracam, rzucam kolejne 50 euro. Na to pani wylicza mi coś podejrzanie mało. Mówię, że źle. Patrzy, myśli i zatrybiła. Pomyliła się przy poprzedniej transakcji. Woła szefową. Prawie płacze. Szefowa patrzy, liczy,
krzyczy. Mam oddać. Ta niemal ryczy, ta na nią krzyczy. Kurwa, to
wszystko ślicznie, tylko dlaczego ja mam dostać po chuju, to wam się myli,
a tablica kursów jest nie wiedzieć po co. Dostałem jakieś papiery, z których nic nie rozumiałem, oddałem równowartość niecałego euro, oczywiście nic więcej już nie wymieniłem i opuściłem przybytek, pełen średnio
pochlebnych myśli na temat wietnamskich banków i bankierów.
Gdy opuszczałem pokój, to na recepcji prawie otwierali szampana. Z tego szczęścia, radości i świetnej organizacji nie policzyli mi za dwie
noce. Co więcej, to, co płaciłem, to w imieniu Kanadyjczyka, który mieszkał w innym pokoju. Miałem dość tego burdelu, nie będę nic z nikim wyja-
Asia to go
śniał ani krzyczał „ZA MAŁO MI LICZYCIE!”. Jeżeli ma się kłopoty z tak
skomplikowanymi sprawami, jak ustalenie, ile osób mieszka w którym pokoju czy jakiej narodowości są goście (oczywiście cały czas mieli mój paszport), to trzeba liczyć się ze stratami. W Tajlandii może by mi drgnęło serce, ale nie w Wietnamie, gdzie co drugi cwaniak uważa, że tym mądrzejszy jest, im bardziej kogoś schujał.
Następne dwie godziny czekania na autobus ubarwiła Nowozelandka. Tym razem wiedziała, gdzie ma motor, ale noc wcześniej ostro imprezowała. Z baru Wietnamczycy zabrali ją na domówkę do jednego z
nich. Przybyli koło 4, ten obudził babcię i kazał jej gotować. Gotowała im z
radością. Oczywiście chlali, więc gdy koło 6 wracała na motorze, to gdzieś
upadła i rozwaliła sobie nogę. Rzuciła się do recepcji, że chce gentian.
Gdyby nie brzmiało podobnie do naszej gencjany, to za nic bym nie wpadł
na to, o co jej chodzi. Co dopiero tamci: widać było, że chcą się powiesić i
że mają jej dosyć. Niezgorzej się bawiłem, widząc jak próbuje wyjaśnić,
opisuje kolor, konsystencję i właściwości. Z cyklu banały, ale może warto
zawrzeć: pierwszą zasadą rozmowy w Azji jest odkrycie poziomu językowego interlokutora. Zazwyczaj należy odpuścić sobie większość gramatyki,
tryby warunkowe, czy jakiekolwiek bardziej skomplikowane słownictwo.
Na pewno nie należy zaczynać od opowieści, że szukamy czegoś co jest liquid, violet, a już iść w disinfectant... Naprawdę nie ma szans na powodzenie. Stała tak sobie i tokowała, a Wietnamki wrzuciły ignore. W końcu powiedziały, żeby poszła wziąć prysznic. Po chwili wybiegła z wrzaskiem, że
odpadło i że boli. Dobrze, że głupota nie boli, dopiero byłby powód do wrzasków. Ostatni przebłysk, jaki mi zafundowała, chyba przyćmił te wcześniejsze:
- Który dzisiaj jest?
- 30 – odparłem zgodnie z prawdą.
- A którego miesiąca? - dociekliwie dopytała.
Siedzący obok turysta odwrócił się i z rozdziawionymi ustami
popatrzył na nas. Pośmiałem się. Tak, ona jest niesamowita, ale i tak ją
lubię, zaprzyjaźnij się z nią i gwarantuję ci ubaw po pachy, przy okazji popijesz za darmo.
Hoi An może nie rzuciło mnie na kolana, ale na pewno urzekło
mnie i zostało jednym z najulubieńszych miejsc na wietnamskiej trasie.
Połączenie kolonializmu z jedną z najwspanialszych plaż mego życia, ciężkiego chlania z absurdalnym hotelem, przedziwnej mieszanki turystów i
Asia to go
wcale niemałej liczby opcji wegetariańskich okazało się być receptą na
sukces i zdobycie kawałka mego serca. Może nie chcę wzorem Kazika być
tam pochowany, ale bez bólu mógłbym kiedyś wrócić.
Koło 14 przyjechał autobus. Zrobiliśmy rundkę po mieście, pozbierali turystów z innych hoteli, po czym pojechali w stronę miasta królów, dawnej stolicy Wietnamu.
XXII. Encounter at the Far Side of the World
Jedyne
skojarzenie, jakie mam z Danang, to kultowa scena z
Full Metal Jacket, czyli pani nawijająca do Jokera: Me so horny, me love
you long time, me sucky, sucky, me love you too much! Bałem się jednak,
że tej pani już nie ma, za to mógł nadal ostać się pan od kradzieży aparatu. Atrakcje nieco bardziej realne: muzeum rzeźby Chamów. Nie udało mi
się wykrzesać z siebie zainteresowania tą niewątpliwą sensacją. To koniec
atrakcji według Lonely Planet. Uznałem, że podziękuję.
Danang z okien autobusu nie wyglądał bardzo urokliwie. Moją
uwagą zainteresował się współpasażer, który, po ustaleniu mego kraju pochodzenia, pokazał mi w gazecie wyniki eliminacji do mundialu. 28 marca
nasza kadra zaliczyła chwalebny występ, przegrała 3:2 z Irlandią Północną. Pan znalazł to, pokazał mi i zaczął się śmiać, że no mundial, jak z Irlandią nie wygrywamy. Ja to wiem, pan to wie, niestety większość rodaków dowie się tego dopiero za jakiś czas. Albo facet miał fenomenalną pamięć, albo nie wiem co, ale po chwili zastanowienia wymienił nazwiska
Bońka i Laty.
Na pokładzie był Szwed z zaprzyjaźnioną Wietnamką. Chwilę
pogadaliśmy, mimo, że był właśnie na etapie nawiązywania bardzo delikatnej łączności ze światem zewnętrznym. Jego chwiejne samopoczucie
mogło być związane z libacją, której był uczestnikiem noc wcześniej, a która nabrała znanego zwyczaju przeciągania się do 6 rano. Towarzyszyła mu
Wietnamka, ale nie żadna pani do towarzystwa, tylko zaprzyjaźniona jednostka, która jasno deklarowała posiadanie chłopaka narodowości wietnamskiej. Gdy kochany tour operator zorientował się, że ona kala się ludźmi zachodu, to przyszedł do niej po dopłatę. Wpuścili ją do autobusu za lo-
Asia to go
cal price – 20 tysięcy dongów. Ja płaciłem turystyczne trzy dolary, czyli jakieś 50 tysięcy dongów. Zażądano od niej dopłaty. Dlaczego? Bo skoro jesteś z turystami to masz płacić turystyczne ceny. Dla mnie o dziwo, a w
swoim mniemaniu pewnie dla spokoju, Szwed dopłacił żądaną kwotę.
Moja miłość do ludzi Wietnamu zyskała kolejne kilka punktów.
W okolicach Danang przejeżdża się obok imponującego mostu.
Mam dwa pomysły: albo The New Nguyen Van Troi. Imiennik mostu zasłynął próbą zabicia Roberta McNamary w maju 1963. Był elektrykiem,
miał lat 17 i jak wiemy, mu nie wyszło. Był pierwszą osobą, którą rozstrzelano tam publicznie. Druga opcja: Song Han bridge. Tu dramatycznych historii nie stwierdzono.
Zanim wjechaliśmy do Hue, już mogłem podziwiać jedną z głównych atrakcji. Największą i najwyższą flagę Wietnamu. W czasie ofensywy Tet wisiały tu insygnia Północnego Wietnamu i kłuły w oczy amerykańskich imperialistów. Dzisiaj nie kłuje nikogo, tylko spokojnie powiewa
na wietrze.
W Hue jeszcze dobrze nie wysiadłem z autobusu, a już miałem
hotel. Naganiacze zaczęli z 10$, szybko zeszli na 8$ i zaoferowali „darmową” taksówkę, więc dałem im się. Dwójka, telewizor, lodówka, łazienka,
net w pokoju. Jeszcze dobrze nie usiadłem, a rzucono mi się do gardła, żebym z nimi jechał na wycieczkę. 6 dolarów za pół dnia. Nie miałem specjalnej melodii na zabawy samemu, więc po sprawdzeniu, że cena z przewodnika (2$) raczej nie działa i że nikt poniżej 6$ nie chce zejść, poszedłem w banał i wycieczkę z hotelu.
Znalazłem wegetariańską restaurację. 100%, buddyści na full,
ale tendencja, za którą nie przepadam: dania udawały mięso. Poszedłem
w jelenia z tofu w trawie cytrynowej, 30 tysięcy dongów. Autentyczna rewelacja. Nazwa lokalu: Tinh Tam.12D Chu Van An, chociaż nie wróżę
sukcesu, szukając po adresie. Zalałem to paroma piwami, poprawiłem
zupą i z braku perspektyw nabyłem wino za jakieś dwa euro (pan się pomylił, nie chciałem mu sprawiać przykrości i mówić, że wydał o 10 000 za
dużo). Nie jest złe, chociaż światowych rynków nie podbije, niemniej miałem taką ochotę na białe wytrawne, że i wino z Dalat całkiem dobrze przyjąłem. Tak dobrze, że następnego dnia obudziłem się na podłodze w łazience z laptopem na twarzy i słuchawkami w uszach.
Przez śniadanie (cudem cheese tym razem naprawdę oznaczał
ser) dotarłem na wycieczkę. Dokładniej to czekałem przed hotelem na au-
Asia to go
tokar, podjechał pan na motorze, powiedział, że mam zajebiste buty, kazał
wskakiwać i zawiózł do łódki. Tam było już całe stado białych – okazało
się, że wszystkie biura podróży z miasta prowadzą do jednej opcji. Opcja
popłynęła w dół rzeki. Zanim zdążyłem w pełni nacieszyć się tym, że kibel
na łodzi nie ma drzwi, zatrzymaliśmy się. Przystanek pierwszy, szkoła
kung fu. Wizyta nie była wliczona w cenę wycieczki. Nasz przewodnik
bardzo zachęcał: za zaledwie 15000 dongów będziemy mogli oglądnąć 15
minutowy pokaz sztuk walki. Minuta wychodziła mniej niż 30 groszy,
więc istna okazja. Co więcej, w tym czasie miano zaprezentować OSIEMNAŚCIE różnych broni. Widząc nasz brak zainteresowania, pan poprowadził nas bez sensu drogą. Trafił mu się, jak kurwie dziecko, kwiat lotosu.
Poinformował nas, że jest on w logo Vietnam Airlines. Błagamy, możemy
przestać się wydurniać?
Przystanek drugi, Thien Mu Pagoda. Sama w sobie jest taka sobie, ale patrzę i widzę okładkę pierwszego Rage Against The Machine.
Obok widzę samochód z tejże okładki. Z tego miejsca wyruszył Thich Quang Duc, żeby 11 czerwca 1963 spalić się w Sajgonie. Samochód rdzewieje
i rozpierdala się, jak stoi, niemniej ja miałem jedno z większych wow
Wietnamu. Kolejne miałem, czytając regulamin. Zakaz grania na bębnie –
słuszną linię ma nasza partia! Ciekawe, czy na gitarze można.
Zanim dotarliśmy do następnej atrakcji, mogłem popielęgnować
swe uczucia względem Francuzów. Nie mam do nich szczęścia, to na pewno wspaniały naród, ale jakieś ¾, które poznałem, strasznie mnie wkurwia. Tu zaczęło się od standardowych pytań o buty, które przeszły do
wspólnego spożywania posiłku (wliczonego w cenę). Wiem, że szwedzki
stół rządzi się swoimi prawami i są to prawa dżungli, ale na litość kurwa
boską, samego stołu żreć nie należy.
Kolejny przystanek, kolejna świątynia, kolejny bilet. Nie wchodziłem, bo 22 tysiące, ci, co weszli, raczej nie wyszli na kolanach.
Następny postój był zarazem gwoździem programu, bałem się,
by nie okazał się gwoździem do trumny. Grobowce królewskie, czyli dlaczego w ogóle przyjeżdża się do Hue. Lonely Planet głosi, żeby wybrać albo
Minh Mang Tomb albo Tu Duc Tomb. Pierwszy trafił się pierwszy (55000
dongów, czyli W CHOLERĘ jak na Wietnam). Chciałbym napisać, że cud,
ale niestety. Jedna z atrakcji tej części świata, mnie serce nie drgnęło.
Mury, rzeźby, ołtarzyk, flagi współczesnego Wietnamu. Sam król rządził
Asia to go
w latach 1820-40, więc stosunkowo niedawno. Ciekawostka: Wikipedia po
polsku:
Minh Mng (Nguyn Phúc Đm, ur. 24 maja 1792 - zm. 20 stycznia
1841) - cesarz Wietnamu. Zasłynął okrutnymi prześladowaniami
chrześcijan w swoim kraju.
I nie po polsku:
Minh Mng (...) He was well known for his opposition to French involvement in Vietnam and his rigid Confucian orthodoxy.
Ciekawostki od przewodnika: król dorobił się 142 dzieci (78 synów, 64 córek), a miał ponad 700 żon. Pan mówił żony, ale to chyba był
prywatny burdel. W czasie przeznaczonym na pytania, zadałem ciskające
się na usta: a jak sukcesja? Odpowiedzi nie zrozumiałem, ale chyba wybrał, a potem i tak pozostali zajebali pomazańca. Potem pewnie zajebywali się nawzajem. Ciekawostka: smok był symbolem króla. Ktokolwiek go
użył, był skazywany na śmierć – uznawano to za zapędy w stronę zdetronizowania króla.
Zmieniliśmy środek transportu na autobus. Zastanawiało, czy to
jakiś dowcip, że cała deska rozdzielcza oblepiona była flagami USA, zaś
jedna z większych głosiła stylizowaną czcionką US ARMY.
Cytadela. Znowu 55 z kieszeni. Sama pochodzi z XIX wieku i jest
subtelna niczym pierdolnięcie w mordę, do tego zniszczona niemal całkowicie w 1940 przez Francuzów. Używana była potem w czasie ofensywy
Tet, więc zniszczono ją jeszcze bardziej. Została jej jakaś 1/3. Nie jest ani
piękna, ani ładna, ani urocza, ani śliczna, ale dołożono starań, żeby było
fajnie. Po pierwsze tablica głosząca no poaching!. Nie wiem, na co miałbym kłusować, na ważki chyba. Po drugie cały piękny regulamin:
Regulation in visiting the relics
1. To buy ticket, and hold it in hand for the convenience of checking
2. To follow rules on sanitation, security; to obey the prevention on fire and
explosion in the area of relics.
3. Not to bring in the dynamite, poison and weapon
4. To wear polite costume, keep silence inside palaces and solemn places.
Neither videotaping nor photograph-taking in the interior is permitted
5. Not to smoke in palaces, pine-tree forests, and in inflammable places
Asia to go
6. Not to pluck flowers and trees, neither to hunt birds nor animals; not to
draw on relics.
7. Not to touch, lie, sit on artifacts
8. To get off the vehicles and show personal papers; to put off sun-glasses
and veil (if they do exist) for the staff's convenience in checking and specific guidance.
Kolejny grób kosztował również 55 tysięcy. Dziękuję, jeden wystarczy, przyjemność trzeba sobie umieć dawkować. Potem jeszcze tylko
postój we wiosce, przepraszam: sklepie, gdzie mogliśmy podziwiać, jak wyrabia się słynne wietnamskie kapelusze stożkowe, potem ich nie kupić i
koniec. Sama wycieczka z jednej strony nie warta tej kasy, z drugiej nie
ma lepszej opcji. Samemu nie ma co się męczyć, a nawet jeżeli ktoś ma pasję, to nie zobaczy najlepszego. Nie grobowce, nie pagody, ale ludność
rzeczna Wietnamu, która zamieszkuje brzegi Perfume River. To wygląda
niemal tak, jak w filmach o wojnie pośród obłędnej zieleni. Atrakcje to raczej zdzierstwo, chociaż jak się już jest, to głupio nie zobaczyć.
W centrum Hue poszukałem legendarnego lokalu Lac Thien Restaurant, gdzie głuchy i niemy kucharz przygotowuje wspaniałe jedzenie.
Znalazłem od razu i było całkiem niezłe: 15 za makaron, banany w cieście
i czekoladzie 5, kawa mrożona super. Po posiłku znalazłem kolejną legendarną Lac Thien Restaurant. Potem jeszcze trzy. Takiego efektu Lonely
Planet nie widziałem nigdy – wiedząc o pozytywnej recenzji lokalu,
wszystkie pobliskie zmieniły sobie nazwę i wypisały, że to u nich jest głuchy i niemy. Chyba trzeba byłoby żądać „pokażcie głuchego” na wejściu,
żeby trafić do dobrej.
Pochodziłem po starym mieście i cytadeli miejskiej. Zachwytu
bez. Być może był to wynik zmęczenia materiału, bo słyszałem głosy, że
świetne. Dla mnie niestety nie. Powrót do hotelu związany był z małą
kłótnią z taksiarzem - przed kursem umówiliśmy się na 12, po kursie zapewniał, że mówił 12, ale myślał o 20. Nie miałem najlepszego humoru, co
on na swoje szczęście dość szybko zrozumiał. Ledwo przekroczyłem progi
hotelu, recepcja poczęła zgłaszać do mnie jakiś niesamowicie zawiły problem, którego chyba sami nie rozumieli. Stoję więc przed nimi i bardzo
nieśmiało próbuję coś ogarnąć. Nagle słyszę:
- Śledzę cię chuju od sześciu dni!
Steve!
Asia to go
Spotkanie było epickie. Pognaliśmy do buddyjskiej restauracji.
Po drodze popieprzyłem drogę, więc szliśmy bardzo dookoła, ale za to znaleźliśmy stadion olimpijski w Hue. Widoków na olimpiadę żadnych, ale
stadion już mają. Wot, maładcy!
Oczywiście każdy napotkany taksiarz był pewien, że dwóch chłopa zainteresowanych jest głównie boom boom i kupieniem sobie jarania,
ewentualnie podjechaniem gdzieś taksówką. Przysięgam, żadne słowa nie
są w stanie oddać, jak bardzo upierdliwi potrafią być taksiarze w Hue.
Wygrał jeden, który najpierw męczył okrutnie, że (my fair) lady, (his fair)
lady, (her fair) lady. Nie dało się go ignorować, więc mówimy uparcie, że
nie. Na co on, że ma takie bardzo młode dziewice. Absurd sytuacji poraził
mnie do tego stopnia, że odpowiedziałem:
- Jak młode dziewice to oczywiście bierzemy, tym nas przekonałeś.
Na szczęście nie zrozumiał.
Przy jeleninie z tofu i piwach wymieniliśmy się jakąś setką historii, które nam się przydarzyły od dnia rozstania. Co wygrało wszystko:
Popłynęli z Mariem na rejs statkiem po delcie Mekongu. Kasa
niemała, ale byli ciekawi, więc zainwestowali. Płyną łódką, widoki takie
sobie, atmosfera podobno również umiarkowana, a tu statek na pełnym
biegu wali w górę rzeki. Zatrąbił syreną, łodzie turystyczne uciekły na
boki, ale jedna nie zdążyła. Wpierdolił się w nią na pełnej prędkości, przepołowił, a pasażerowie znaleźli się w wodzie. Po odłowieniu okazało się, że
dwóch osób brakuje. Utonęły. Zatrzymano wszystkich do złożenia zeznań,
do nich przyszła policja. Oczywiście trwało. Puentą był pan policjant, który zapisując kolejną stronę zeznań rzucił przypadkiem: „Całe szczęście, że
zginęli Wietnamczycy, a nie zachodni, bo wtedy mielibyśmy tu media na
głowie”.
Widać jak bardzo względne jest szczęście.
W okolicach 23 z nieba rąbnął deszcz. Nasz lokal zamykali, więc
musieliśmy przebiec jakieś sto metrów do następnego. Wpłynęliśmy niemal. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak wygląda prawdziwy deszcz:
ściana wody przez kilkanaście minut, potem nagle cisza. Po chwili znowu
chwila piekła i znowu cisza.
Wracaliśmy niezgorzej zrobieni. W tej ciszy naszło mnie, żeby
kupić flaszkę. 30 tysięcy, uznałem, że stawiam, toż jakieś pięć złotych.
Deszcz powrócił, schroniliśmy się przed wejściem do nie wiadomo czego. Z
braku lepszych pomysłów rozpoczęliśmy robienie wódki. Deszcz nie
Asia to go
deszcz, wzbudziliśmy zainteresowanie. Najpierw kilku taksiarzy, ale potem ciekawiej.
Pierwszy trafił się facet o kulach, bez nogi. Towarzyszyła mu
malutka dziewczynka, miała może z sześć lat. Nie było jak się dogadać,
ale mowa ciała jasno sugerowała, że pan jest żywo zainteresowany naszym trunkiem. Zaprosiliśmy go i pili w trójkę. Nie wierzył w swoje szczęście, my zaś nie mogliśmy uwierzyć, gdy dziewczynka zakasała sukienkę i
pokazała nam swoje podwozie. Trochę strasznie, jakoś przegapiłem ten
etap poznawania Wietnamu, gdy czytałem foldery turystyczne. Potem dowalił się do nas taksiarz (numer 3759). Z racji naszego stanu postanowiliśmy z nim porozmawiać. Wcześniej oferowano nam dziewczynki po 20$
(good lady jak zapewniano), ale ten postanowił być konkurencyjny i oferował córy Wietnamu już od 5$. Również good lady rzecz jasna. Zaczął Steve:
- Czy pozwoli mi zrobić sobie minetę?
- Yes, yes, yes!
Spodobał mi się pomysł:
- Anal?
- Yes, yes, yes!
Potem już poszło:
- Czy możemy ją obrabiać jednocześnie?
- Czy zaprosi swoje koleżanki?
- Czy jest odpowiednio ciasna?
- Czy możemy spuścić jej się na twarz?
- Czy jak on ją będzie posuwał, a ja będę jego posuwał to jej koleżanka będzie na nas patrzyła i robiła sobie dobrze?
Stanęło na tym, że będziemy się sami posuwać, a one popatrzą,
robiąc sobie dobrze. Taksiarz był bardzo liberalny, na wszystko się zgadzał, może dlatego, że nie o jego dupę chodziło, lub też dlatego, że nie rozumiał ani słowa (jak w „Ziemi niczyjej” Tanovicia). W końcu musieliśmy
go rozczarować i pozostawić z tuktukiem w środku Hue.
Przestało padać. Ledwo ruszyliśmy, a wygraliśmy nowych przyjaciół: dwójkę studentów. Podeszli do nas z pytaniem o ogień, a potem natychmiastowo niemal włączył się temat marihuany. Jesteśmy za, jak chcecie nam dać. Chcieli, ale powiedzieli, że potrzebują Biblii.
- ŻE CO???
- Biblię, żeby zrobić jointy...
Asia to go
- Aaa, bletki? Rizla?
Chcieli iść je kupić, ale zaczęli bredzić, że kosztują 20 tysięcy od
osoby. Pożegnaliśmy się, dopijając wódkę w całkiem ładnym gazebo na
środku lokalnych błoń.
Następnego dnia Steve miał w planach wycieczkę, ja zdecydowałem się czekać na niego i wieczorny autobus, zamiast jechać porannym.
Miałem dzień check-outu z recepcji i bezsensownego siedzenia na necie.
Odwiedziłem dwa razy lokal wegetariański i poszedłem wymienić książki.
Nie poszło łatwo, pani oceniała wartość książek przez pryzmat objętości i
języka. Objętość „Doktora Faustusa” podobała jej się, „Dark Crusadera”
mniej. Wybierałem sobie coś w zamian, aż nagle wrzask, płacz, krzyki.
- „Doktor Faustus” nie jest po angielsku!
- No tak, po polsku.
- Nie chcę tego.
- Nie pyskuj, pewnego dnia wciśniesz to jakiemuś Polakowi za grubą kasę.
- Nie, nie, nie! MacLean może być, Mann nie.
Po bardzo długiej walce udało mi się w końcu wymienić te dwie
na „Angela's Ashes”. Autobus miał to do siebie, że był nocny-sypialny.
Miałem w pamięci taki wynalazek z Chin i mówiłem Steve'owi, że nie ma
co, ale on myślał inaczej. Zgodziłem się, 7 dolca za noc i dostanie się do
Hanoi to nie taki zły deal, z drugiej strony wiedziałem, jak się będę czuł
po tej przejażdżce. Nie chciałem mu jednak przesadnie psuć humoru. Zaczęło znowu padać, więc staliśmy pod daszkiem i czekali, aż nadjedzie nasze szczęście. W tym czasie Steve kupił sobie bułeczkę od pana. Zapłacił
5000. Po chwili przyszli lokalni i kupili te same bułeczki po 3000. Ucieszył
się, ale smakowało mu, więc postanowił dokupić. Pan nie odpuścił. Mówimy, że przecież oni 3000, że widzimy, że taka cena i żeby dawał za tyle.
- Nie, jako biały masz zapłacić 5000.
- Panie kurwa, wezmę dwie za 6000 i tyle, wcześniej sprzedasz, pójdziesz
do domu...
- Nie, 5000 albo nic!
No to dostał nic.
To była jedna z chwil, kiedy moje pasje kulturoznawcze uległy
znacznemu rozwinięciu. Wiem, że nie mają dobrobytu, ale skoro opłaca
mu się sprzedać żółtemu za 3000, to czemu białemu nie? Naprawdę trzeba
mieć nasrane do głowy, żeby woleć nie zarobić 5000, niż zarobić 3000. Jeżeli prowadzenie interesów również na wyższych szczeblach tak wygląda,
Asia to go
to współczuję biznesmenom, którzy tam inwestują. Dokłada mi się to do
sumy przemyśleń o Wietnamie jako o miejscu dość porąbanym.
Przyjechał autobus, a Steve bardzo szybko zrozumiał, o co mi
chodziło, gdy mówiłem, że sypialny ten autobus to jest, ale tylko z nazwy.
Po pierwsze: położyć się nie da. Nawet on nie mógł, ja siedząc na łóżku
musiałem podkurczać nogi. Trzy takie łóżka by mi nie wystarczyły, żeby
się wyciągnąć. Po drugie: kierowca jest przekonany o tym, że chcemy sobie
posłuchać muzyki. Wietnamskiej. Głośno. Bardzo głośno. Po trzecie: jest
full osób, głównie zachodni, więc nikt np. nie wyjmuje jaj na twardo, ale
duża część gra na swych wspaniałych iphone'ach, część rozmawia, kto
inny bawi się muzyką. Po czwarte: Wietnam nie jest dramatem drogowym, ale czasem zdarza się pierdolnąć w dziurę tak, że plomby wypadają.
Najlepsze jednak na koniec: pojazd wyposażony został w bardzo
intrygujący klakson. Każdorazowe naciśnięcie powodowało odegranie melodyjki trwającej kilka sekund. Kierowca nie żałował sobie ani nam. Przynajmniej raz na pięć minut odgrywał nam te cudowne dźwięki, dbając o
to, aby nikt, broń boże, nie zasnął.
Po godzinie takiej zabawy Steve uniósł umęczony wzrok znad
Sense and Sensibility, spojrzał na mnie i niemal ostatnim tchem powiedział: niech teraz dziecko jeszcze zacznie płakać. To było modelowe wręcz
mówisz-masz. Za mniej więcej dwie minuty dobiegł nas szaleńczy ryk właściwy dzieciom. Nie miałem siły się zdenerwować, wybraliśmy atak śmiechu.
Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się na kolację. Jakiś makaron, ciastka, kolejny sracz w standardzie gułag do kolekcji, niby nic wielkiego. Czas na rzeczy wielkie nadszedł po powrocie do autobusu. Trzy
dziewczyny z Francji odkryły, że gdy biesiadowaliśmy, zniknęły ich ipody.
Jak to możliwe, przecież klucze od autobusu miał tylko kierowca i nasz
tour operator? No właśnie. W swym dziele „Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę” autor, Robb Maciąg, opisuje, że w Wietnamie okradziono go trzy razy. Mnie raz, do kompletu Francuzki. Na pewno stwierdzenie, że busiarze w Wietnamie to najbardziej skurwiali złodzieje Azji, byłoby bezprawne. Przed wypowiadaniem takich sądów należałoby przeprowadzić badania, napisać projekty i wykazać, że po prostu bardzo wiele osób
ma niewyobrażalnego pecha, ze je okradają, ale ogół ludności jest wspaniały.
Asia to go
Pożyczyłem czołówkę (latarkę) od Steve'a i poczytałem sobie Angela's Ashes w podczerwieni. Inni oglądnęli Yes Man (z Carreyem, nie dokument antykorporacyjny) i Slumdog Millionaire. Koło 1 udało się jakoś
zasnąć, ale na szczęście koło 3 dwie osoby musiały przesiąść się na autobus do Vientiane. Z tej okazji obudzono wszystkich wrzaskami „VIENTIANE, VIENTIANE!” i światłem.
Nie warto nawet wspominać o takich dodatkach, jak boski klakson, który nie próżnował dłużej niż trzydzieści minut. Sam nie wiem, jakim cudem, ale w tych warunkach udało się złowić trochę snu. Może ze
trzy godziny.
W okolicach 5 rano wyczołgaliśmy się z autobusu. Byliśmy na jakimś zadupiu, ale wszystko dookoła wskazywało na to, że to naprawdę
Hanoi.
XXIII. Hanoi Albinoi
Po tylu dniach w Wietnamie nie zdziwiły nas specjalnie „darmowe” taksówki. Byliśmy w takiej dupie, że absolutnie trzeba było jak najszybciej się stamtąd wyrwać, więc dobraliśmy jeszcze jednego i zgodzili jechać oglądać hotel w centrum. Obsługa mówiła po angielsku, pokój z łazienką i lodówką, całkiem nowy, za pięć dolca od osoby, dobry interes.
Koło 8 ruszyliśmy bawić się w rzeczy okołopodróżne, ale mniej radosne:
Steve poszedł wystąpić o wizę do Chin, ja skorzystać z Western Union.
Jak wspominałem, kartę utopiłem w Mekongu, a miałem tam
jeszcze trochę pieniędzy, które planowałem sukcesywnie wypłacać. Niestety rzeka nieco pokrzyżowała te plany, ale wcieliłem w życie plan awaryjny. Po krótkiej desperacji poprosiłem mą matkę o przesłanie mi tego, co
mam na koncie, za pośrednictwem Western Union. Usługa wprawdzie
kosztowała jakieś 50 złotych, ale i tak wierzyłem, że uratuje mi życie,
poza tym nie wydawało mi się, żebym miał wielki wybór. Bank z odpowiednim logo znalazłem całkiem szybko, zasiadłem przy pani i prawie zabiłem ją newsem po co jestem. Stres miała niesamowity, czytała literka po
literce, wpisywała i analizowała, po prostu dramat tempa obsługi. W koń-
Asia to go
cu zapytała mnie, czy chcę w dolarach czy w dongach. Gdybym chciał w
dongach, to chyba by mi miejsca w plecaku nie starczyło.
Wracałem do hotelu i próbowałem zorientować się jakoś w okolicy, co strasznie mi nie szło. Nagle podbija do mnie pani i mówi, że przeprasza, że zatrzymuje, ale jestem bardzo podobny do pewnego znanego aktora.
- Dobra, co pani sprzedajesz? Na dziwki nie chadzam, na ćpanie nie mam
nastroju, taksówki nie potrzebuję, wycieczki ani oprowadzania też nie –
czyli pierwsze myśli, gdy to usłyszałem. Okazało się, że nic. Postała ze
mną chwilę i próbowała skojarzyć sobie pewnego niesamowicie znanego
aktora o niebieskich oczach, do którego podobno jestem podobny, ale nie
udało jej się. Pożyczyła mi po chwili miłego dnia i się rozstaliśmy. Trochę
dziwne, ale przynajmniej za darmo.
Śniadanie pozwoliło mi po raz kolejny zachwycić się wietnamską
kawą. Przysięgam, wszystkie inne kraje wysiadają, kawa w Wietnamie
jest wspaniała, całkiem tania, a ilość gatunków pozwala znaleźć przewspaniałe rzeczy. Nie wiem, dlaczego nikt tego nie importuje do Polski, a
jak importuje, to w chorych cenach. Absolutnym osiągnięciem wszech czasów jest weasel coffee. Łasice karmione są nasionami kawy, trochę je nadtrawiają, a następny wyrzygują. Następnie hodowcy zbierają rzygociny i
robią z nich kawę, która ma opinię rewelacyjnej. Teraz parę bajek: po
pierwsze, jest najdroższą kawą świata (w eksporcie 57g to 24,99$). Po drugie, jest nielegalna, bo zabroniono karmienia łasic nasionami kawy. Trudno uwierzyć w to drugie, bo weasel coffee sprzedają na każdym kroku,
wszędzie, różne odmiany, no łatwiej kupić, niż piwo czy wódkę. Oczywiście
dopuszczam do siebie myśl, że to nie do końca jest to, co być powinno. Pytanie, które jednak nurtuje mnie najbardziej: kto pierwszy wpadł na pomysł zrobienia sobie kawy z łasicowych rzygocin? Chciałbym poznać, wymienić doświadczenia, posłuchać o innych koncepcjach.
Orientowanie Hanoi przebiegało słabo: co chwilę wszystko ze
wszystkim mi się myliło, co miało być po lewej, znajdywało się za plecami,
nie dawałem sobie rady jak rzadko. W końcu wróciłem do hotelu i poczekałem na Steve'a. Wrócił w kiepskim nastroju: ambasada chińska w Hanoi nie wydaje wiz dla obcokrajowców. Odbił się od strażnika przy bramce,
który pomachał energicznie karabinem, gdy próbował przekonać go, że
chce tam tylko iść pogadać. Sytuacja nie jest dramatyczna, magia Wietnamu jest taka, że pieniądze rozwiązują większość problemów. Pewnie
Asia to go
wszystkie, gdyby Amerykanie zapłacili im to, co wydali na bombardowanie, to mogliby sobie domalować kolejną gwiazdkę na fladze, a nie narobić
wstydu i zajebać parę osób po obu stronach. W wypadku wizy wystarczy
zapłacić biurom pośredniczącym, nie pamiętam dokładnie, ile, ale chyba
to było kilkadziesiąt dolca i w tydzień się ma, ewentualnie dopłata poważna za expres i do trzech dni. Na załączonym obrazku widać dobrze, po co
są wizy – żeby parę osób więcej miało etat przy ich załatwianiu, no i oczywiście wpływy do budżetu danego kraju, w tym wypadku tak przyjaznego
jak Chiny. Wskazówka: z tego, co wiem, to w Sajgonie jest znacznie łatwiej o wizę do Chin. Ma to sens, skoro jest o ponad 1000 km dalej od granicy niż Hanoi, no ale tak to zrobiono, Azji rozumem nie ogarniesz, chińskiej biurokracji chyba niczym.
Wspólnie wyruszyliśmy poszukać sensownej (czytaj: taniej) wycieczki do Halong Bay. Znaleźć samą wycieczkę ciężko nie jest, organizują
je chyba wszyscy. Nasz hotelarz oferował nam za 46$, po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy za 42$. Zaczęło się od 45$, ale gdy powiedzieliśmy,
że chyba nie, to zeszło na 42$ - nie słyszałem, żeby ktoś zapłacił mniej. Za
to słyszeliśmy niemało złego o samych wyprawach, głównie, że na środku
morza mówią ci, że nie wolno spożywać własnego jedzenia i picia, wszystko masz kupować ze statku. Dopytaliśmy się, czy tej praktyki nie ma u
nich, ależ gdzie tam, nie ma. 42 dolca trochę boli, ale wszyscy jasno mówią, że organizowanie tego samemu to raczej ciężka sprawa i wiele taniej
nie wyjdzie. Poza tym wycieczka trochę jednak obejmuje, o tym wkrótce.
Ruszyliśmy zwiedzać atrakcje stolicy. Zaczęło koszmarnie padać,
więc schroniliśmy się w Świątyni Literatury. Wstęp 5000, ale nie ma powodów do mruczenia, chociaż może trochę dlatego, że jarałem się na całego – jak konfucjańska, to będzie ciekawie, a skoro z XI wieku, no to już
mnie pozamiata na wejściu. Trochę stel (trochę równa się 82) z inskrypcjami kto skończył tam edukację, oczywiście nie byliśmy w stanie nic zrozumieć z napisów. Podobno poziom był piekielny i w sumie przez lata zebrało się tam 2313 nazwisk. Pięć dziedzińców idących po sobie, mogli tam
spokojnie kręcić Hero, zwłaszcza przy wspomnianym deszczu. Na końcu
coś na kształt ołtarza z figurą (rzeźbą ciężko nazwać) Konfucjusza, poziom
jarmarczny. Stoimy, podziwiamy, chociaż nie bardzo jest co, czekamy, aż
deszcz przejdzie. Przemyślenia:
- Co też się stało, że kiedyś tak bardzo szanowali tu naukę, wiedzę i literaturę, a teraz widzimy, jak
Asia to go
jest?
- Socjalizm, to się stało.
Postanowiliśmy badać głównego wodza tej ideologii w Wietnamie. Skierowaliśmy się do Muzeum Ho Chi Minha. Ponieważ wiedza o
tym wodzu nie wydaje mi się być zbyt powszechna, więc co się znalazło.
Urodził się w klimatach rolniczych w 1890 (pewnie innych wtedy tam nie
mieli). W 1911 zaciągnął się na statek jako chłopiec okrętowy i kolejne
trzy lata miał szkołę życia zwiedzając świat. Indie to nie takie dziwne, ale
rok w USA, a potem Londyn – to już nieco mniej spodziewane. Ponoć wymiatał po angielsku, rosyjsku, francusku, oczywiście wietnamsku i w
trzech dialektach mandaryńskiego. Podczas podróży rozpoczął przyjaźń z
marksizmem. Po Londynie był Paryż, na sześć lat. W 1919 miał fajny pomysł; że tylko Rosja Radziecka może wyzwolić jego kraj spod kolonializmu
(ech, gdyby tak sobie wygadał...). Pomieszkał w Chinach, a gdy za Chang
Kai-Sheka zaczęło robić się nieciekawie dla jego opcji, to w 1924 uciekł do
Moskwy, gdzie wiele nie wskórał. Potem Tajlandia, udawanie mnicha i
wydawanie prasy o wiadomym profilu ideowym. Życie ogólnie miał ciekawe, w wielkim skrócie, w 1929 udało mu się zjednoczyć wietnamskie partie komunistyczne, ale jeszcze nie w ojczyźnie, a w Hongkongu. Kursował
latami przez Chiny do Moskwy i z powrotem. Złe języki donoszą jakoby
miał kochankę w mieście, które nie wierzy łzom, ale jeszcze lepsza jest oficjalna linia: głosi, że wujek Ho (jak mieli zwać go współpracownicy) poświęcony był bez reszty pracy rewolucyjnej.
Organizacja, zwana w skrócie Viet Minh, przyniosła mu ostateczny pseudonim: Ho Chi Minh znaczy „Ten, który niesie światło”. Stalin
to przy tym skromność. 1941-42 posiedział w chińskim pierdlu, by po powrocie powalczyć z Japończykami, ogłosić powstanie Demokratycznej Republiki Wietnamu w 1945, a następnie tłuc się z Francuzami od 1946 do
1954, kiedy to w końcu dane mu było zostać (powstań) prezydentem Demokratycznej Republiki Wietnamu (spocznij). Odbił sobie te lata w pierdlu u Chang Kai-Sheka, wytrzebił opozycję. Pomagały mu w tym kadry
wyszkolone w Moskwie, a później i w Chinach. Reforma rolna lat 1953-54
przynosi standardowe rezultaty, jakieś 50 tysięcy ofiar, kolejne 50 do 100
tysięcy trafia do więzień. W 1960 roku wymyślił wyzwolenie Wietnamu
Południowego. W 1965 wysłał tam oddziały.
Co potem, to mniej więcej wiadomo, chociaż są i mniej znane bonusy: masakra w Hue w 1968 (na pewno 3000 ofiar, zapewne więcej), cho-
Asia to go
ciaż trudno to przypisywać samemu Wujowi. Po wojnie postawiono na
znany nam tak dobrze patent: obozy reedukacji. Do 1986 przewinęło się
przez nie jakieś milion osób. Sam wódz jednak opuścił ten łez padół 2
września 1969 roku. Niezła ironia, nie chciano ogłaszać jego śmierci w
rocznicę powołania Republiki, więc poczekano 48 godzin.
Nie wiem, czy w Azji nie widzą trochę tego jaja, jakim jest powtarzanie w kółko „wujek Ho”. Gdy zdobyto Sajgon, to czołgi przyczepiły
sobie plakaty z hasłem „You were always marching with us Uncle Ho!”.
Myśli Wuja to raczej standard, taka mała selekcja:
"Remember, the storm is a good opportunity for the pine and the cypress to
show their strength and their stability."
"Nothing is more valuable than independence and freedom.”
"It is better to sacrifice everything than to live in slavery!" - Dolores Ibarruri powinna poprosić o tantiemy z tego.
Sam wuj Ho wydaje się nie być taki najgorszy, przynajmniej na
tle innych polityków tej opcji i tych czasów. Oczywiście, panujący w ojczyźnie kult jednostki osiągnął poziom absurdu, ale wydaje się, że ludziom
sam Wuj lata. Emigracja wietnamska nierzadko ma o wiele gorsze zdanie
o nim, niemniej przy gwiazdach regionu takich, jak Mao czy Pol Pot, to i
tak mieli niemało szczęścia.
Mauzoleum było nieczynne, więc wybraliśmy Muzeum Ho Chi
Minha. Spodziewaliśmy się tandety, bo nie tylko nazwa, lecz jeszcze zbudowane we współpracy z ZSRR, ale nie jest źle. Głównie dlatego, że poza
standardem jest trochę sztuki nowoczesnej i rzeczy bardziej odlotowych.
Oczywiście nie brakuje radosnego socrealizmu, już na wejściu mamy rzeźbę Wuja pozdrawiającego podniesioną dłonią. Problem polega na tym, że
za wujem są jakieś kształty, które wyglądają na wybuch bomby atomowej,
chyba nie to autor miał na myśli (albo był zajebiście podstępny). Z rzeczy
mniej spodziewanych: betonowe kwiaty wystające z podłoża, kolorowy
clown pośród zdjęć z początku XX wieku, rzeźby, których za nic nie mogliśmy zrozumieć, jakieś akcenty wojenne, instalacja „Stół i owoce”. Gdzieś w
tym wszystkim zdjęcia „Wuj myśli, wuj pracuje, wuj we wiosce, wuj-przyjaciel młodzieży”, zdjęcia z wojny, przesłanie pokoju we wszystkich językach świata. Dość radośnie kuriozalne, niemniej zwiedza się dobrze.
Wiśnia na torcie: drugie piętro, wystawa wietnamskich plakatów filmowych wraz ze streszczeniami fabuł. Jest dobrze, ale nie beznadziejnie:
Asia to go
- w ramach letnich praktyk student jedzie na wioski popracować rolniczo.
Poznaje miłość swego życia, wieśniaczkę rzecz jasna, ale musi wrócić na
studia, więc wielkie rozdarcie. Na szczęście oblewa egzaminy, wraca na
wieś i już spokojnie może realizować się u boku wybranki jako rolnik.
- matka z dziećmi znajduje postrzelonego żołnierza USA, poją go wodą,
ten umiera, koniec. Też nie rozumiem, ale tak zostało opisane.
- dziewczyna w fabryce i wrogi jej właściciel tejże nie chce wdrożyć reformatorskich pomysłów towarzyszki i ogólnie ją gnoi. Przyjeżdża pan sekretarz pewnej partii, wysłuchuje stron, demaskuje właściciela jako burżuja,
chwali dziewczynę, wdraża jej pomysły, efekt oczywisty. Nie napisano, co
zrobili z burżujem.
Problem, że o samym Ho wiele się nie dowiadujemy, ciekawi byliśmy jego pomysłów i interpretacji Marksa, a muzeum niestety milczy na
ten temat. Niemniej należą im się liczne punkty za część filmową, niewątpliwie rozrywkową. Po wyjściu z muzeum naszą radość wzbudził pomnik
Włodzimierza Lenina. W sumie tylko moją, ale cieszyłem się za dwóch,
narobiłem zdjęć i wstydu, pozując w pozycji rozentuzjazmowanego zwycięzcy.
Kusiło nas iść do miejsca, które reklamowano jako prawdziwy
jazzowy klub w sercu Hanoi. Odbiliśmy się od drzwi, bo nie wiemy nawet,
jak sam klub, ale ceny mieli prawdziwie nowojorskie, 42 tysiące dongów
za piwo, z tego powodu wizytę zakończyliśmy na lekturze menu. Miałem
plan, chciałem kupić bilet kolejowy w jednym z miliona biur pośredniczących w handlu nimi. Zaczęło się bardzo miło, wywalono na mnie kolorowe
foldery ze ślicznymi zdjęciami ludzi zachwyconych, że jadą sobie wietnamskim pociągiem. Pewnie tak bardzo się cieszyli, bo nie znali ceny biletu,
mnie niestety ją przedstawiono, coś w okolicach 20$. Gdy pani dowiedziała się, że interesuje mnie najtańszy bilet w klasie ogólnej (jakieś 5$), to
odesłała na dworzec, ze słowami, że takimi to nie handlują. Pośmiałem się
i przełożyłem kupno biletu na inny dzień.
Mając w pamięci, że morze cechuje brak sklepów, postanowiliśmy nabyć jedzenie i picie na drogę. Spędziliśmy ponad godzinę łażąc po
centrum i próbując znaleźć supermarket, bo kupowanie od ulicznych
sprzedawców większej ilości jedzenia bardzo skomplikowałoby sprawy, a
rachunek końcowy mógłby być wstrząsający. W ciągu tej godziny znaleźliśmy setki sklepów z elektroniką, oficjalny salon Pierre Cardin, Forda i
wiele innych, niewątpliwie ciekawych rzeczy, ale ani pół spożywczego.
Asia to go
Około miliona razy zapytano nas też, czy nie chcemy trawy, boom boom
albo oczywiście tuktuka. Tak musi wyglądać piekło, masz w chuj kasy, jesteś głodny, chce ci się pić, a dookoła stada ludzi wciskają ci panienki i
marihuanę, gdy interesuje cię to w minimalnym stopniu. Naprawdę, w godzinach wieczornych trawa i jebanie są łatwiej dostępne, niż pepsi. W
końcu coś znaleźliśmy, pocałowaliśmy drzwi wejściowe i obkupili się w
ciastka, piwa, colę i orzeszki. Przeżyjemy!
Pogoda nie nastrajała optymistycznie: padało, chwilami nawet
lało. Postanowiłem pocieszyć nas metodą każdego idioty:
- Halong Bay jest ponad trzy godziny drogi od Hanoi, tam może być całkiem inna pogoda.
- Tak, tajfun.
- Dziesięć w skali Beauforta.
- Wyniesie tym samym kajakowanie na wyższy poziom wtajemniczenia.
Highlight dnia przyszedł, gdy rzuciłem okiem na net i odkryłem,
że NIN zagra w Polsce. Latałem po ścianach z radości. Byłem wówczas na
etapie zapominania, że istnieje coś takiego jak Polska, koncerty i szeroko
rozumiane życie kulturalne.
O poranku nie udało nam się nigdzie znaleźć śniadania. W końcu zadowoliliśmy się cukiernią. Szybko okazało się, że mogliśmy szukać, a
szukać, bo bus spóźnił się ponad 40 minut. Miał to być autokar z klimatyzacją. Zamiast tego normalny bus, tyle, że chyba jeszcze mniej miejsca na
nogi, niż w naszych. Wsiedliśmy do niego, tylko po to, żeby pojeździć po
okolicy, a po 20 minutach wrócić przed nasz hotel. Po może godzinie jazdy
(niezła jej część w korku) opuściliśmy Hanoi, żeby zaraz po tym zatrzymać
się we wiosce rękodzieła ludowego. Nie wiedziałem, że współcześnie wioski buduje się w metalowych hangarach, a produkty ludności tam mieszkającej opatruje kodami kreskowymi, ale dzięki tej wyprawie już wiem.
Ceny... No, Wietnam nie musi być wcale taki tani, rzeźby po setki dolarów, jakaś broń po kilkadziesiąt, wazoniki podobnie. Nasz przewodnik
wzruszył nas opowieściami o tym, że jeżeli coś tam kupimy, to bardzo pomożemy ofiarom wojny i dzieciom. Za równowartość jednej z rzeźb moglibyśmy sobie kupić daczę nad Zatoką Tonkijską, a co dopiero pomóc dzieciom! Nikt z nas nie był przesadnie zainteresowany uszczęśliwieniem się
takimi bzdurami, więc tylko postaliśmy ze 30 minut, wypalili parę papierosów i zaczęli nieco zaprzyjaźniać ze sobą. W końcu nasz tour operator
Asia to go
zrozumiał, że poza sraczem, to naprawdę nas tam nic nie interesuje i pojechaliśmy dalej.
Nad zatoką było jakieś zamieszanie, staliśmy bez sensu i celu,
więc wspólnie z młodzieżą z wycieczki pobiegliśmy nakupić piwa i wódki.
Trochę drożej (10 sztuka za piwo), ale bez dramatu, a widmo morza prześladowało. W końcu przeszliśmy do dania głównego, wkroczyli na statek,
zajęli kajuty i wypłynęli. Były całkiem niezłe, każda z toaletą, w miarę
wygodnym łóżkiem i oczywiście widokiem na morze. Podano posiłek, nie
było wyboru, trzeba było się integrować. Rzuciło nas do stolika z Francuzem i trójką młodych Brytyjczyków. Me serce zdobył Borys – eksport znad
Loary, wyglądał idealnie jak Walter Klemmer (naprawdę Benoit Magimel)
z „Pianistki”. Zapytałem go o to, przyznał, że nie jestem pierwszy, ale to
naprawdę nie on, chociaż chciałby. Najpierw drętwawo, ale potem poszło.
Po jedzeniu zaproszono nas na górny pokład i zaczęto mamić wizją wycieczki: płacisz jedyne 40 tysięcy dongów, płyniesz małą łódką zwiedzić jaskinię. Ludzie przyjęli to raczej spokojnie, chociaż pan opowiadał, że być w
Halong Bay i nie zobaczyć tej jaskini, to jakby nie być. Tak więc, jakby nie
byłem.
Tour operator szalał, w powiedzmy niezłym angielskim prezentował nam i inne rzeczy. Jedna z ciekawszych wypowiedzi organizacyjnych:
- Ci, którzy zdecydowali się na opcję trzydniową, spędzą dzisiejszą noc na
łódce, a jutrzejszą na Cat Ba. Natomiast Ci, którzy postawili na wariant
trzydniowy, spędzą dzisiejszą noc na Cat Ba, a jutrzejszą na łódce
- Nie rozumiemy, proszę powtórzyć.
Powtórzył:
- Ci, którzy zdecydowali się na opcję trzydniową, spędzą dzisiejszą noc na
łódce, a jutrzejszą na Cat Ba. Natomiast Ci, którzy postawili na wariant
trzydniowy, spędzą dzisiejszą noc na Cat Ba, a jutrzejszą na łódce.
Spędzanie czasu na pokładzie służyło nam bardziej do bredzenia, niż wysłuchiwania opowieści pana o tym, co też możemy sobie zobaczyć (w zatoce w sensie, nie w sobie). Była opcja wycieczki do pływającej
wioski, ale ponieważ wiązała się z kosztami, a i z górnego pokładu było widać wcale nieźle, to nikt na to nie poszedł. Niemniej widok intrygujący,
pływają tratwy z domami, niektóre mają loga instytucji komercyjnych na
dachach. W jednym miejscu dzieciaki grały w piłkę, pewnie dość często
wodną, bo ogrodzenia rzecz jasna nie było. Jakoś wyszło, że zacząłem roz-
Asia to go
mowę z 20- letnią Szwedką, która wyglądała jak Milla Jovovich, wersja
2.0. Ucieleśniała wszystkie seksistowskie stereotypy, jakie można mieć nt.
kobiet ze Skandynawii: duże bimbały, świetna figura, długie blond włosy,
białe zęby i perlisty uśmiech. Wzięliby ją do każdego pornosa z pocałowaniem ręki, a potem jeszcze paru innych zakamarków ciała. Razem z nią
była druga Szwedka, ta znacznie mniej konwencjonalna, bo z Iraku. Jej
rodzice dali dyla za czasów Saddama i większość życia spędziła w nieco
zdrowszych klimatach, niż te znane z terenów dawnej Mezopotamii.
Mieliśmy wliczone w cenę zwiedzanie amazing cave, „zupełnie
jak z filmów Disneya”, jak ją polecono. Eda Wooda bardziej, wszystko podświetlone na kiczowate kolory, kosze na śmiecie w kształcie zwierząt, ale
przede wszystkim obłędne stada ludzi. Kolejki do wszystkiego, bardziej
posunięci w latach blokujący młodszych, horror jak mawiał pułkownik
Kurtz. Zaraz po wyjściu znaleźliśmy na własną rękę inną jaskinię, ta była
o wiele ładniejsza i ciekawsza, na szczęście ponad połowa ją przegapiała,
bo za rączkę nikt nie wprowadzał.
Specyfika Halong Bay jest taka, że chyba zawsze mają deszczową pogodę, poza paroma dniami, kiedy to wszystkie biura podróży przyjeżdżają robić zdjęcia do folderów. Kogo nie pytałem, to mówił, że padało.
Nam nieco mżyło, było mokrawo, ale całkiem znośnie, chociaż widoczność
taka sobie, no a o to głównie chodzi (żeby była widoczność, nie deszcz w
sensie). Halong Bay zapewne widział każdy, tylko może o tym nie wiedzieć. Pełno tandetnych zdjęć z Azji pochodzi stamtąd – górki wyrastające
z morza, a pomiędzy nimi łodzie z ludźmi w wietnamskich kapeluszach.
Górek- wysepek jest ponad 1900 i są naprawdę niezłe. Ludzi w wietnamskich kapeluszach również są stada: praktycznie każdy z nich chce nam
coś sprzedać. Zazwyczaj są to kobiety, bardzo zdeterminowane, które są w
stanie zgromadzić asortyment godzien Tesco w łódce, którą śmiało można
nazwać czółnem. Próbują dowiosłować do łodzi z turystami i rzucić się
nam w ramiona z ciastkami, piwem czy papierosami. Obsługa większych
jednostek reaguje na nie raczej nerwowo, oczywiście ich to nie zraża. Początkowo nie mieliśmy zamiaru kupować niczego, ale przy kolejnej, może
jakoś dramatyczniej wyglądającej albo nie wiem z jakich powodów, zdecydowaliśmy się je wesprzeć, chociaż naprawdę niczego nie potrzebowaliśmy. Ceny były wywalone w kosmos, obsługa naszej łódki próbowała je
odepchnąć, ale powiedzieliśmy, że skoro już im jest dane zarobić na turystach, to niech pozwolą na to samo i innym. Chyba nic z tego nie zrozu-
Asia to go
mieli, ale było im głupio, więc udali, że ogarniają i sobie poszli. Staraliśmy
się nie myśleć o tym, ile zapłaciliśmy za nasze zakupy, w zamian mieliśmy
ciekawsze przemyślenia:
- Jak ktokolwiek mógł myśleć o podbiciu tego kraju? Jeżeli potrafią wiosłować za tobą całą zatokę, żeby zarobić dolara, to co dopiero robią, gdy zagrożona jest ich ojczyzna? Z grobu wyjdą, żeby ci dowalić.
W tym czasie miało miejsce trochę wrzasku o to, co od kogo
mamy kupić. Próbowaliśmy coś od każdego, powiedzmy, że jakoś tak wyszło, przybyło nam ciastek, chipsów i piwa. Część osób zabrano na Cat Ba
(„ci którzy zdecydowali się na opcję trzydniową...”), po czym nastała kolacja. Jedzenie niezłe, chociaż najeść się nie dało – gwiazda kolacji, czyli jakaś ryba, to może była dobra dla pary przy romantycznych świecach, ale
na pewno nie dla sześciu osób. Do tego parę sałatek, ryż oczywiście – może
nie cudo jak za cenę, ale mogło być o wiele gorzej.
Rozpoczęliśmy program wieczorny, przynieśliśmy sobie piwo.
Jeszcze się nie napiliśmy, a już obsługa przyniosła kartkę na której było
napisane, że za każdy soft drink wniesiony na statek mamy zapłacić 10
tysięcy, piwo to 15 tysięcy, zaś butelka wina to koszt 10$. Gdyby chciano
scementować naszą wątłą przyjaźń np. kretyńską grą towarzyską czy karteczkami z imionami, to nie poszłoby im tak dobrze, jak próby kazania
płacenia nam za to, co nasze. Zaczęliśmy mówić jedno przez drugie, co sobie mogą zrobić z takimi pomysłami i ile im zapłacimy. Najskuteczniejsza
okazała się taktyka Steve'a – zalał ich potokiem angielszczyzny (dosłownie i dozdaniowo), warunki, czasy, dziwne słówka, dołożył starań, żeby nie
mieli absolutnie żadnych szans na zrozumienie go. Woleli nie przyznawać
się do swoich braków językowych, więc pokiwali głowami i oddalili się, a
my rozpoczęliśmy dyskretne, tak na wszelki wypadek, spożycie.
Większość młodzieży skoncentrowała się na grze w zwierzątka.
Nie do końca rozumiałem, na czym polegała, ale chyba chodziło o to, że
każdy miał przypisane zwierzątko, które musiał pokazać, a potem wybrać
następną osobę do występu. Ta musiała pokazać zwierzę wcześniejsze, następnie swoje, wskazać następną/ego. Powyżej piątej osoby robił się cudowny burdel, ale radość wszystkiego sprowadzała się do tego, jak idiotycznie można wyglądać, udając kraba, rekina, wigonia czy gazelę. Gra
spodobała się do tego stopnia, że po chwili dołączył kapitan i widziałem, że
wzbudzał niemałą furorę swoją interpretacją krewetki. Dodatkowym plusem gry było, że już absolutnie odczepiono się od naszego chlania.
Asia to go
Towarzystwo do picia dobrało się dość niespodziewanie. Małżeństwo Brytyjczyków koło 50tki, John i Clare, okazali się robić całkiem dynamicznie temat, zwłaszcza on. Sekret szybko się wyjaśnił: był potomkiem
jednego z polskich lotników, którzy brali udział w bitwie o Anglię. Niestety, polskiego w szkole nie miał, ale słowiańska dusza przeszła i na niego.
Objawiło się to litrem wódki Hanoi, który przypadkiem mieli pod stołem.
Dolewaliśmy sobie do coli, a ponieważ Clare była w 100% british, to miała
mniejsze zużycie, niż ja z pół rodakiem. Gdy wydawało im się, że po temacie, to zmaterializowałem moje 0,7l, co pozwoliło wynieść naszą znajomość
w rejony gwiazd. Gdzieś w połowie przerabiania cudu na ryżu, Jan wpadł
w nastrój typowy wszelakim świętom i żałobom w Polsce, nostalgicznie-łzawo-patriotyczny. Poprosił mnie, żebym mówił po polsku, bo to przecież
mowa ojców. Tak rozsądnie, to bym coś powiedział o idealizacji ojczyzny w
kolejnych pokoleniach emigracji, ale akurat wtedy w chuju to miałem, bo
Polski nie widziałem od ponad dwóch miesięcy i wkurwiała mnie mniej,
niż gdy tu jestem. Rzęziłem więc w języku Mikołaja Reja, a interlokutorzy
wydawali się być tym zachwyceni i mi polewali. Bredziłem więc jeszcze
więcej, aż w końcu wypłynęło, że jestem z Krakowa, a wszyscy wiemy, jak
ważne jest to miasto dla tożsamości narodowej. Nie mam pojęcia, oni
zresztą też, jak skończyło się nasze spotkanie, ale wiemy, że co mieliśmy
do wypicia, to wypiliśmy. Z tematów zapamiętanych, Wietnam jako kraj
godzący pozornie skrajności, zacząłem ja:
- Przynajmniej wobec turystów to mają tu kapitalizm w najgorszej, krwiożerczej postaci – wydrzyj każdemu, ile możesz, za wszelką cenę dąż do poprawy swojej sytuacji ekonomicznej, bez żadnego patrzenia na renomę
kraju i opinie ludzi.
- Coś ty, to jest socjalizm – oceniają cię, na ile wyglądasz i dopiero mówią
cenę, od każdego według możliwości.
Polityka światowa inaczej:
- Z Obamą wszystko fajnie, ale ma jeden problem: jest prezydentem. A teraz to tak, jakby stał w gównie po szyję i próbował sobie wyczyścić buty.
Młodzież walczyła znacznie krócej niż my. Skutecznie zdemotywował ich nasz pan kapitan. Przez całą grę w zwierzątka popijał wódkę z
kubka. W efekcie napierdolił się jak sto chujów, zaczął się rozbierać i namawiał wszystkich, by zrobili to samo. Gdy osiągnął etap gaci i podkoszulka na ramiączkach, to wycofali się do kajut.
Asia to go
Mnie film zrywa się w okolicach połowy wódki Hanoi numer
dwa. Reszta to składanka opowieści ludzi, z którymi miałem do czynienia,
dla mnie wszystko w sferze „podobno”. Podobno wjebałem się do naszej
kajuty w okolicach 2 nad ranem, obudziłem Steve'a, ściągnąłem spodnie i
rozpocząłem przemowę. Koncentrowała się ona na myślach Greka Zorby:
If a woman sleeps all alone, it’s the fault of us men. We’ll all have to render our accounts on the day of the last judgement. God will forgive all
sins, as we’ve said before-—he’ll have his sponge ready. But that sin he
will not forgive. Woe betide the man who could sleep with a woman and
who did not do so! Woe betide the woman who could sleep with a man and
who did not do so!
Dokonałem daleko posuniętej adaptacji tych myśli na realia, w
jakich się znalazłem. Tak zwane meritum koncentrowało się na Szwedkach: zwłaszcza ta blond Jovovich 2.0 nie może spać sama, muszę jej iść
pomóc. Z pijanym pojebanym się nie dogadasz, Steve znał tę mądrość,
więc nawet nie próbował. Jak później opowiadał:
- Wpadłeś najebany, obudziłeś mnie i zacząłeś coś gadać o tym, że trzeba
ściągnąć spodnie. Następnie je ściągnąłeś, odlałeś się i poszedłeś do
Szwedki, dymać. Czekałem pięć minut i nasłuchiwałem, uznałem, że:
1) jak usłyszę JEB w pysk to ci z nią nie poszło;
2) naprawdę ci się uda i podymasz, ale wybacz, w twoim stanie to było raczej niemożliwe;
3) znajdę cię na maszcie z pieśnią na ustach, ale przecież cię nie ściągnę
sam. Po tych przemyśleniach poszedłem spać.
Obudzono mnie o poranku. Aha, leżę w samych gaciach w „salonie”. Marynarz, który bawił się w zegarynkę, nie wyglądał na za szczęśliwego. Sprzedaję najlepsze uśmiechy, jakie mam w repertuarze i zbieram
się do kajuty. Ten jednak zatrzymuje mnie, pokazuje oddaloną o kilkaset
metrów łódkę i mówi „your boat”. Podwieźli (podpłynęli?) mnie tam, podziękowałem, ale wiedziałem, że „nie ma za co” raczej nie usłyszę i wróciłem na swoją jednostkę pływającą.
Największym sekretem pozostaje JAK udało mi się przesiąść.
Wieczorem nic nie cumowało koło nas, byłem w stanie, który niemal uniemożliwiał chodzenie po ziemi, a co dopiero po łódkach. Steve zeznał, że
chyba coś koło nas przepływało jakoś w nocy, ale czy aby na pewno? Niestety, mimo wytężonego śledztwa, odpowiedzi na wydarzenia nocy z 3 na 4
kwietnia 2009 roku do dzisiaj nie odnaleziono.
Asia to go
Która godzina? O 6:00 miało być wspólne kajakowanie, podobno
jedna z większych atrakcji wycieczki, ale tylko do 7, a jest już 6:36!
Wpadam w gaciach, dawajcie kajak!
Patrzą, trochę się boją...
No dawaj pan ten kajak!
Dostałem, ale chyba się bali, bo najebany nadal byłem niewąsko,
tyle ich, że zgodziłem się ubrać kapok. Chwyciłem za wiosła i dawaj. Zabawa przednia, kajak leciutki, szło jak po maśle. Popływałem po okolicy,
spotkałem Charliego, który miłościwie rzucił mi papierosy. Wyprosiłem
ogień w jednej z pływających wiosek, do kolekcji wspomnień, których nie
kupisz, to mina lokalnych, jak im podpływasz pod dom o poranku i prosisz
na migi o zapalniczkę. Nachodziły mnie myśli, że ciekawe, gdzie mój portfel i telefon, ale wierzyłem, że lata praktyki wyrobiły odruch odkładania
tych rzeczy we w miarę bezpieczne miejsca. Kajakowałem po okolicy i szukałem tej bonusowej jaskini, za którą dzień wcześniej chcieli nam policzyć.
Niestety, nie znalazłem, ale od dawien dawna wiemy, że poszukiwanie
jest o wiele ważniejsze niż znajdywanie. Po 7 podpłynąłem do statku i spotkałem resztę wesołej ekipy. Już dobre 200 metrów od łodzi słyszałem, że
zapracowałem sobie na status człowieka-legendy, więc adekwatnie do tegoż wiosłowałem i pozdrawiałem wiwatujące tłumy. Oczywiście, musiałem
wszystkim opowiedzieć historie z ostatniej nocy, no Szwedkom odpuściłem
fragment, dokąd też wychodziłem w okolicach 2-3. Co ładniejsze pomysły:
- Jak ci poszedł kajak?
- Pewnie napierdalał wiosłem po lewej stronie, podziwiał widok i cieszył
się, że krajobraz tak dynamicznie się tu zmienia.
Proces trzeźwienia i spania kontynuowałem na górnym pokładzie – szczęśliwie słońce nieco wyszło, a deszcz sobie poszedł. W okolicach
11 wymienili nas na Cat Ba na tych, którzy spędzili noc na lądzie („ci którzy zdecydowali się na opcję trzydniową...”). Po sugestiach kierowcy (tour
operator zniknął w tajemniczych okolicznościach – jakoś po zakończeniu
zapraszania nas na wycieczki opcjonalne) rozpoczęliśmy wspinanie się na
górę. Nie było bardzo daleko, ale część miała obuwie sandałowe, więc płakali z bólu. Ja za to wziąłem plecak podręczny - bałem się, że mi ukradną
- co ostatecznie okazało się kretyńskim pomysłem, miałem w nim laptopa,
w efekcie już po dziesięciu minutach lało się ze mnie tak, że na oczy nie
widziałem. Widok ze szczytu – rewelacja! Azja jak z filmów, zielono, dziko,
Asia to go
morze, właściwie zero cywilizacji w zasięgu wzroku, Vietcong może czaić
się za każdym drzewem. Tak samo jak marihuana, boom boom, tuktuk.
Zabrali nas do hotelu. Świetny pokój, piąte piętro bez okien, za
to z łazienką. Ogarnęliśmy się i spędzili dobrą godzinę na wspominaniu
Billa Hicksa. Przyznam, że nie sądziłem, że ten temat wypłynie w Północnym Wietnamie, ale miło odkrywać wspólne zainteresowania i idoli. Zebraliśmy kąpielówki i poszli na plażę. Stada lokalnych, głównie robiących
sobie zdjęcia na tle widoku i powoli zachodzącego słońca. Próby wejścia do
wody zakończyły się odwrotem, niestety za zimno. Sytuacja dość kuriozalna, na lądzie raczej za ciepło, w wodzie za zimno. Próbowałem dołączyć do
gry w siatkówkę, ale moje podejście (brak profesjonalizmu poparty uśmiechem ilekroć mi nie wyszło, czyli cały czas) nie spotkało się z uznaniem i
dość szybko wyrzucono mnie z drużyny. Nawet przy sporcie plażowym nie
możecie być mniej poważni?
Połaziłem trochę po Cat Ba, wiele nie ma, by nie powiedzieć nic.
Koło 19 podano nam kolację, znowu dobre i znowu mało. Zgodnie poszliśmy na piwo, w trakcie którego doszło do zawarcia międzynarodowego
paktu o wspólnocie świętowania. Brytyjczycy wybrali Margaret Thatcher
(„W dniu, w którym dowiesz się, że Margaret Thatcher umarła, to otwórz
szampana i pomyśl sobie, że jest lepiej”). Wobec wydarzeń z 10 kwietnia ze
Smoleńska, nie będę pisał, kiedy ja poleciłem otworzyć szampana, ale jeżeli pamiętali, to już go zrobili.
Dalej, Charlie zabawiał towarzystwo udając różne akcenty, pamiętam jak dziś włoskiego mafioza („Fakin' bastardsa, me kill you all, you
dead!”) i wietnamskiego handlarza („ju pej mi ten dałzen dooong, mi noł
ker you hef noł moni, mi łona moni nał”). Inne zdobycze:
- Ciekawe czemu huragany zawsze mają ładne, żeńskie imiona, a nie ma
na przykład jakiegoś Bastardo.
Jakaś zakochana para Francuzów siedziała chwilę z nami i usłyszała, że narzekam na Świątynię Literatury – że nazwa trochę lipna, bo w
jaki sposób zostanie lekarzem wiązać z literaturą?
- Ależ to oczywiste, przecież żeby zostać lekarzem trzeba czytać literaturę!
Kusiło mnie poprowadzić tę analogię w stronę myśli, że z głodu
jeszcze nikt się nie zesrał i że widzę opcję Świątyni Jedzenia, a także, co ja
na taki związek przyczynowo-skutkowy, ale się pohamowałem. Było jak
na wycieczce szkolnej. Dostałem w prezencie 200 dongów od Charliego, ra-
Asia to go
dosny banknot z traktorem, na który polowałem, a który jakoś nigdy nie
chciał do mnie trafić.
- Dzień pogrzebu księżnej Diany był wspaniały, zazwyczaj jadę z lotniska
do domu ponad dwie godziny, a wtedy to było poniżej czterdziestu minut.
Wszyscy siedzieli w domach i to oglądali, jak dla mnie mogłaby częściej ginąć.
- Dużo słyszałem o piciu Polaków, czy to prawda? – zadanie tego pytania
po wydarzeniach nocy zakrawało na bezczelność, ale odpowiedziałem godnie:
- Zauważ, że ostatniej nocy spotkało się dwóch Polaków, nawet półtora.
Przypadkiem, jeden z nich miał flaszkę i całkowicie tym samym przypadkiem, drugi również zapakował sobie wódkę na wyjazd. Potem jakoś tak
wyszło, że usiedli ze sobą, wypili wszystko, co było do wypicia i umarli.
Oczywiście nawiązywano do mojej nocnej wycieczki:
- Gdzie dzisiaj planujesz spać?
- W 506.
- Jezu, jeszcze nie jesteś uwalony, a już chcesz iść do cudzego pokoju? Bo
rzeczy masz w 508.
Następnego dnia miałem pożegnać się ze Stevem. Nie byliśmy
pewni, czy na dobre, czy na chwilę, ale wzięliśmy parę piw do pokoju i wysłuchali po raz kolejny From The Choirgirl Hotel, wymieniając się tymi
samymi uwagami, co wcześniej, o wspaniałości tego nagrania. Niestety,
tym razem noc przeszła bez niespodzianek. O poranku podano nam dość
żałosne śniadanie – nie spodziewaliśmy się cudów w ostatni dzień, ale naprawdę było słabo. Przez gigantyczny burdel komunikacyjny („Ten bus
przyjechał po was... a nie, to nie ten... a jednak ten, wsiadajcie! O, nie mieścicie się? Hm, to może nie ten?”) dotarliśmy na stały ląd w okolicach południa. Czekał na nas busik do Hanoi („klimatyzowany autobus turystyczny...”), który oczywiście zaraz zatrzymał się w sklepie z badziewiem dla
turystów.
- Nie, nie mogę tego kupić, miałbym poczucie, że okradam tych ludzi, gdybym wziął ten wspaniały przedmiot tak tanio! – tłumaczył Charlie panu,
który próbował namówić go do kupna plastikowego samuraja, modelowego
przykładu rękodzieła ludności Północnego Wietnamu, za jedyne 600$.
Ogólnie większość badziewia chyba nie miała jeszcze zerwanych
nalepek „Made in China”. Również nie chciano przesadzić z inwestycją w
nasz obiad – skończyło się na tym, że dożarliśmy ciastkami. Jeszcze tylko
Asia to go
jakieś dwie godziny w korku i w okolicach 17:30 byliśmy w Hanoi. Kutas
zwany kierowcą odmówił mi podwiezienia na dworzec. Co tam, że w biurze obiecywali, że podrzucą nas do dowolnego miejsca w mieście, nie odwiezie, weź se taksówkę, biały jesteś, to cię stać. Do hoteli innych również
nie chciał zabrać, ale nawet nam się nie chciało wywrzaskiwać z nim wiele by nie zmieniło, bo i tak słabo nas rozumiał, więc wysiedliśmy w
centrum. Żegnaliśmy się długo, wylewnie i z żalem, że kończy się tak ciekawy epizod podróżowania, to niesamowite szczęście, które pozwoliło spotkać się grupie dość specyficznych osób i dostarczyć im ze dwa dni dobrej
zabawy. Wymieniliśmy plany i były pewne szanse na ponowne spotkania
w mniejszych grupach. No i oczywiście obiecaliśmy sobie, że wszyscy dodamy się do znajomych na Facebooku.
Nie byłem pewien, czy mam dobre dane co do rozkładu jazdy i o
której jest pociąg do Sapy, więc na wszelki wypadek postanowiłem gnać
na dworzec. Oczywiście widok turysty z wielkim plecakiem jest bardzo
prowokujący dla taksiarzy i parataksiarzy, ale w końcu nie pierwszy dzień
tutaj. Na dworcu TVN, program „Nie do kurwa wiary”: pani w pierwszym
okienku przekierowała mnie po angielsku do innej, obsługującej tę destynację. Ta również mówiła po angielsku – w europejskiej stolicy kultury,
czyli Krakowie, bywają z tym kłopoty, a i w Warszawie niegdyś widziałem
smutny obrazek, na końcu świata zaś bez problemu. Lokals próbował wepchnąć się przede mnie, co nawet mu się udało (nie będę się z chamem
przepychał), ale pani w kasie odmówiła mu sprzedaży biletu, okrzyczała
go i poprosiła mnie. Nie wierzyłem. Następnie ona nie wierzyła: gdy dowiedziała się, że chcę jechać pociągiem w najniższej klasie ogólnej, najpierw się przeraziła, potem dostała ataku śmiechu, następnie zaś zawołała znajomych, żeby zobaczyli jakiego wariata los zesłał tego wieczoru. Bilet kosztował 88 tysięcy dongów, wiedziałem, że robię świetny interes.
Były okolice 19, odjazd o 22:05, miałem więc trzy godziny. Poszedłem poszukać jakiegoś sensownego jedzenia – wewnętrzny głos zwany przeczuciem mówił mi, że w pociągu może nie być za zajebiście w tym temacie.
Wybrałem popularny lokal na krawężniku. Dostałem menu po
wietnamsku, po chwili zreflektowali się i dorzucili angielskie. Coś mi nie
grało, porównuję: ceny w wietnamskim są inne niż w angielskim, do wymyślenia, w którym drożej. Cóż za przekład, zapewne tłumaczenie przysięgłe musiało to być. Wzbudzałem pewne zainteresowanie, co chwilę ktoś
zatrzymywał się nade mną i patrzył, że sobie coś piszę, patrzył na mnie, a
Asia to go
potem patrzyli na makaron z warzywami, który żarłem. Dobre to nie było,
zapłaciłem 40 tysięcy, a 20 warte nie było. Pan zapomniał wydać mi 10 tysięcy, ale zacząłem naprawdę się podkurwiać i mu się nagle udało zrozumieć. Chwilę później pani w sklepie zamyśliła się i wydała mi o 50 tysięcy
za mało. Te 50 za mało, to było o wał za dużo i kropla, która przelała puchar. Wydarłem mordę na całego, rzecz jasna wychwalając uczciwość ludności wietnamskiej. O dziwo podziałało, pani przeliczyła, co miała w szufladzie, przyznała się do błędu i dała pięć dych. Brzmiała, jakby naprawdę
jej było przykro, przepraszała trzy miliony razy, więc wziąłem pod uwagę,
że może jednak autentycznie się pomyliła.
Zasiadłem na dworcu, „Angela's Ashes” i ponad dwie godziny
lektury. Okolicznościowo ciekawie nie było, literacko bardzo. W pewnym
momencie weszła grupa z dziesięciu chłopa, pokrzyczeli i wyszli. Do dzisiaj nie rozumiem.
W kiblu (jeden dworzec, dwa kible, cztery etaty) wściekłem się
po raz kolejny, bo lokalni płacili 1000, a ja do dzisiaj czekam na resztę z
moich 2000. Oczywiście toaleta nie zdejmowała kasku; zamiast na jej remoncie, skoncentrowano się na narąbaniu wielkich ekranów telewizyjnych we wszystkich możliwych miejscach. Dodając do tego brak czynności
higienicznych od wielu godzin, wizję nocy w pociągu, syfie i samotności, to
trudno powiedzieć, że miałem przesadnie dobry humor. Z drugiej strony,
nie mogłem się doczekać, aż zobaczę, dlaczego wszyscy odradzają jeżdżenie najtańszymi wietnamskimi pociągami.
XXIV. Viva Sapata!
Pociąg odjeżdżał z peronu numer osiem. Nie jestem fanem przepisów BHP i innych bzdur, którymi nas uszczęśliwiają każdego dnia, ale,
przechodząc w poprzek siedem torowisk, miałem myśli towarzyszące w temacie tego, że jeżeli coś przyjedzie na pełnej prędkości, to nawet nie będzie czego sprzątać i ino raz. Z drugiej strony, jakoś nie wyglądało na to,
że wietnamskie koleje mają na stanie TGV czy Magleva. Znalazłem wagon, przynależne mi miejsce, nie wyglądało źle. Zaczęło chwilę później,
gdy ludność pozajmowała swoje.
Asia to go
Byłem zaskoczony, bo zapanował tłok. Nie sądziłem, że wielu lokalnych będzie jechało tą trasą, bardzo szybko więc pożegnałem marzenia
o siedzeniu samemu. Towarzysze podróży rozpoczęli show. Pan koło mnie
zdjął skarpety i zaczął analizować swoje nogi. Znalazł na nich wiele zmian
skórnych, w tym pryszczy, więc zaczął je beztrosko wyciskać. Rozważałem, czy się nie porzygać z obrzydzenia i radości, dodatkowo cuchnęły mu
te nogi, jakby dopiero co przebiegł maraton. Na szczęście palił, co nieco zabijało odór. Sam też zapaliłem, jakoś wydawało mi się, że to nie jest wagon
dla niepalących. Większość zabranych jarała, ale okna były dość przewiewne, więc siekiera się nie robiła. Niestety, Wietnamczycy nie odkryli
zależności łączącej kiepowanie na podłogę z syfem, który zalegał warstwą.
Najdziwniejsze jednak było, że zaraz zaczęli kłaść się na tejże glebie, na
którą z takim zapałem petowali.
Siedzący koło mnie pan rzucił mi najciekawszy komplement jaki
w życiu dostałem: że mam świetne buty, sam Wuj Ho w takich chodził.
Pan mówił to bardzo poważnym głosem, więc nie wypadało pierdolnąć
śmiechem, niemniej było ciężko. Dokonałem obserwacji, że dla samych siebie też są chamscy, może mniej niż wobec turystów, ale wyżyn sympatii i
poziomu Kanady to zdecydowanie nie ma. Niesamowicie intrygowało ich
to, że prowadzę zapiski, patrzyli na to, a patrzyli. Nie wiem, czy sądzili, że
prowadzę je po wietnamsku, bo papier i długopisy raczej znają. Trzeba im
oddać, że są dość pomysłowi: większość zebranych wyjęła worki foliowe,
porozkładała je na glebie i położyła się na nich. Widząc ten wielki syf, zdecydowałem się, że śpiwora jednak nie będę rozkładał.
Największą zaletą całej imprezy było to, że wiele się działo.
Wspomniane okno miało takie prześwity, że wiało, pan rozpoczął pracę
nad zapchaniem ich torbą foliową. Ciąg powietrza oczywisty, więc gdy leżący pod ławką zaczął palić, to cały dym przechodził przeze mnie, iście zajebiście. Poważnie, smród panujący w wagonie sprawiał, że dym papierosowy jawił się wspaniałą perfumą. Szlag trafił mnie chwilę później, gdy
przyszedł pan konduktor i na migi kazał przestać palić. Wietnamczykom
słowa nie powiedział, miło. Odniosłem wrażenie, że tamtejsi konduktorzy
cierpią na wyraźną nadpobudliwość ruchową, która sprawia, że chodzą po
całym pociągu bez większego sensu, za to cały czas, tam i z powrotem, w
tę i nazad.
Po mniej więcej godzinie jazdy, gdy wszyscy zajęli lepsze lub gorsze miejsca, niektórzy nawet zdawali się spać, wjechał wózek z jedzeniem.
Asia to go
Obsługujący go wydzierał się, zapewne zachwalając swoje produkty, a na
pewno budząc wszystkich. Po chwili oczy me ujrzały, jak konduktor siada
z panem i wspólnie palą wielką wietnamską faję. Mój dym tak bardzo różni się od dymu z wietnamskich płuc? Brak możliwości językowych uniemożliwiał dyskusję, niemniej wkurwiony byłem niewąsko. Chciałem powiedzieć wiele rzeczy do moich towarzyszy podróży, np. „Dziękuję, że kichnął mi pan w twarz, uwielbiam to. Ależ tak, niech pan kopie tego, co leży
na ziemi, w końcu dzięki temu mamy tu o wiele więcej miejsca, jeszcze na
głowie mu nogi postaw. Proszę podgłośnić dzwonek w komórce, mamy dopiero 0:30, niech pan sobie podzwoni”.
Wsiadła pijana młodzież. Pijana młodzież pachniała alkoholem,
co sprawiło, że podniosła się średnia zapachów w wagonie. Bałem się, że
to ze mną będzie kiepsko, w końcu cały dzień w drodze, prysznica zero, ale
myliłem się, na tle zebranych to było ze mną całkiem dobrze. Kombinowałem na czterdzieści sposobów, jak się ułożyć, żeby portfel nie wystawał mi
z kieszeni, w końcu wrzuciłem go do plecaka, plecak pod łeb i próbowałem
spać, na co oczywiście szans nie było. Dla nich rzeczywistość też nie była
lekka – kraty w oknie znacznie utrudniały możliwości wyrzucania śmieci
na tory. Koło 1 pan zaczął jeść jajka z kukurydzą, co tam, że trochę cuchnie. Nie powiem, żebym uważał ojczyznę za miejsce przesadnie czyste i
uporządkowane, nie uważam też, żeby moi rodacy byli ludźmi o szczególnie wysokim poziomie kultury osobistej, mam również niemało zastrzeżeń
co do ogólnego poziomu higieny, jednak rzutując jakiekolwiek kategorie
estetyczne na ludność Wietnamu, należy załamać się, wyjęczeć „o kurwa”
lub też w niemym zachwycie kontemplować ich działania i myśleć nad
tym, co też uczynią następnego, by sytuację wydającą się obrzydliwą i
ohydną do granic możliwości, wynieść w miejsca, do których umysł człowieka zachodu nie dociera. I jak na zawołanie, ledwo zapisałem to zdanie,
towarzysz podróży obrał jajko, skorupki rzucił na ziemię, po czym dyskretnym kopem wysłał je pod siedzenie, prosto w kogoś, kto tam spał.
Kobiety są nieco mniej obleśne od mężczyzn, ale myśli o sexie
nie wystąpiły. Myśli o sexie oralnym mogłyby doprowadzić do toalety. Odkryłem, że zaszły u mnie daleko posunięte zmiany w percypowaniu świata: jeżeli tylko nie działo się najgorsze, co dziać się mogło (na tyle, na ile
byłem w stanie wymyślić), to uznawałem, że jest wcale dobrze. Prawdopodobnie mają jakiś kretyński przepis, który mówi, że pani musi przyjść
średnio raz na godzinę i pokrzyczeć – jeżeli komuś jakimś cudem udałoby
Asia to go
się zasnąć, to zaraz mu przejdzie, jak się wydrą nad głową. Jakiś matoł,
który w życiu nie jechał pociągiem tej klasy, zapewne przeczytał książkę o
marketingu bezpośrednim i to wymyślił. Nie wpadł na to, że o 2 w nocy
wiele nie sprzeda, za to wkurwi niemało osób. Przy okazji przejedzie komuś po nogach, trzaśnie go w plecy, no bajka po prostu. Kolejny krok na
ścieżce do obłędu: włączono jakieś pieśni rewolucyjne. O 2:30!!! Chorzy ludzie. Gdy na chwilę udało mi się przysnąć, to obudziła mnie pani, z pytaniem, czy może chcę kupić od niej wodę. Myślałem, że jej przypierdolę w
ten pusty, żółty łeb. Nie, nie chcę wody i chyba nikt nie chce, za to każdy
chce się wyspać, co niestety jest bardzo ciężkie, a dzięki waszym licznym
działaniom zaczyna wydawać się niemożliwe.
Ktoś chyba nie wytrzymał napięcia związanego z podróżą, bo
przez ostatnią godzinę cuchnęło moczem. Inny spuścił swój bagaż na moją
głowę – gdy popatrzyłem na niego z miną „coś się chyba kurwa mówi” to
pokazał, że chciał wyjąć buty i z racji tego mógł mi przywalić torbą. Ciekaw jestem, czy w języku wietnamskim istnieje słowo takie jak „chamstwo”, ale jeżeli uznać, że to, czego się naoglądałem przez noc, to dla nich
norma, nie wyobrażam sobie, jaki zestaw zachowań można pod to podciągnąć. Opcja znana z filmu "Runaway train" wydaje się przyjemniejsza.
Po upojnej i radosnej nocy w pociągu wylądowaliśmy w Lao Cai,
mieście przy granicy z Chinami. Samo miasto ponoć nędza, nie miałem zamiaru sprawdzać. Ledwo wyszedłem z pociągu, obsiadła mnie lokalna szarańcza turystyczna. Na szczęście spotkałem jeszcze parę białych osób i
wspólnymi siłami rozpoczęliśmy targowanie przejazdu do Sapy. Zaczęli od
pięciu dolarów, po chwili walki mieliśmy 25 tysięcy dongów od osoby, a
gdy już prawie na to poszliśmy, to rzutem na taśmę jeden z nich zgodził
się wziąć nas za 20. Cała reszta mafii taksówkarskiej się wściekła i pewnie zabili potem biedaka, no ale, szczerze mówiąc, mnie to średnio interesowało, bardziej przebycie tych ostatnich osiemnastu kilometrów i znalezienie miejsca z prysznicem.
Już w Hanoi gorąco nie było, tu dzięki bliskości gór temperatura
zmusiła do ubrania wszystkiego, co miałem. Długo nie szukałem, pierwszy
adres z Lonely Planet – Lotus Hotel – zaoferował dwójkę za sześć dolarów.
Zaskoczony byłem, że tak tanio, słyszałem wcześniej niepokojące doniesienia o cenach w górach, a tu całkiem niezgorzej. Przeszedłem przez wannę
(ooo, wanna...) i odrobiłem trochę zaległości sennych.
Asia to go
Spacer po mieście zaowocował odkryciem, że o ile pokój jest tanio, o tyle już nic innego tanio nie jest. Wiedziałem, że jadę do czegoś w
stylu Zakopanego, ale nie sądziłem, że wszystkie spożywcze wywalą sobie
ceny w kosmos. Miejsca polecane w Lonely Planet, na przykład Baguette
and Chocolat, poszalały na całego – wobec cen z przewodnika, wszystko
było droższe PIĘĆ razy! Menu przed knajpami również zwiastowały ryzyko zapłacenia fortuny za durny obiad. Oficjalne biuro turystyczne odmówiło mi sprzedania biletu powrotnego na hard seat (tym razem postanowiłem jechać w dzień). Strasznie byli nieszczęśliwi, gdyż moja wizyta sprawiła, że musieli przerwać sobie grę w karty (kolejni...). Nie ukrywali tego,
że mają mi to za złe, już słysząc klasyczne „CZEGO?” wiedziałem, że wiele
nie załatwię. Z refleksji bardziej przyrodniczych: wszystko spowijała mgła,
na szczęście chwilami się podnosiła, a wtedy oczom mym ukazywały się
wspaniałe widoki. Gdy słyszy się "Azja, góry", to chyba to właśnie ma się
w głowie.
W mieście stacjonują lokalne grupy etniczne, które przyjechały
handlować rękodziełem. Obrazek raczej depresyjny, snują się smętnie, zaczepiają turystów i próbują sprzedać, co tam mają. Zakopane jak żywe,
tylko tu ludzie wydają się być raczej biedni.
Nie był to wielki dzień w mojej historii podróżowania; znalazłem
pralnię (kilo 20, w hotelu chcieli 25). Porozumienie było utrudnione, więc
z ciężkim sercem i nadzieją, że może będzie, na kiedy ma być, zostawiłem
pranie. Po długich poszukiwaniach znalazłem wegetariański makaron za
15, całkiem dobry, chociaż większe wrażenie zrobił na mnie ołtarzyk w restauracji: było na nim zdjęcie pana, dość wiekowego. Obok zdjęcia postawiono przedmioty, które rodzinie kojarzyły się ze zmarłym – ulubione papierosy, ulubiony koniak, kwiaty i chyba jakieś opakowania po jedzeniu.
Niby proste, a jakoś o wiele ciekawsze i bardziej personalne, niż znane
nam formy kultu zmarłych. Zaskoczyła mnie obecność wifi: niemal każdy
lokal oferuje sieć dla klientów. Poszedłem do całkiem ładnego Highlands
Coffee, gdzie kupiłem najtańszego rogalika z menu (10) i przez godzinę
wypisywałem ludziom, co i jak u mnie.
Gdy przechodziłem koło knajpy Hmong Sisters, to spotkałem
tam białego właściciela. Był z USA, ale zakochał się w Wietnamie i postanowił żyć z turystyki, a także pomagania ludziom. Zaprosił mnie na 20,
miało się coś dziać. Z absolutnego i totalnego braku pomysłów, to wyglądało na los na loterii. Impreza okazała się być z okazji ukończenia pierw-
Asia to go
szego miesiąca przez niemowlę – podobno to bardzo ważna chwila. Prezentów dostali tony, a ponieważ nie dotarły tu newsy o szkodliwości palenia, to jednak trochę mi było żal dziecka, które musiało inhalować się pośród zebranych. Niemało jarania widziałem, że też jest w obrocie, sam
spokojnie popijałem dość drogie piwo, ale właściciel też coś chciał dać,
więc poszło trochę darmowej wódki (niemowlaka pominięto). Potem dziadek dziecka wyszedł i zaczął grać tradycyjną wietnamską pieśń o randce.
Niegdyś był to element rytuału godowego, teraz robią to raczej dla turystów. Potencjalne randki, czyli młode Hmong, bardziej zainteresowane
były grą w bilard. Amerykanin zirytował się tym – dość poważnie zagłuszały starszego pana - i zabrał im białą bilę. Na to one zebrały wszystkie
pozostałe i rzuciły nimi o podłogę i dopiero był huk. Próbował im tłumaczyć, żeby tego słuchały, bo to przecież element ich kultury, ale one wydawały się być całkowicie znudzone. Potem atmosfera się wyluzowała, rozkręciła się prawie impreza, w jakimś momencie przyszła do mnie jedna z
sióstr Hmong i dała jointa. Normalnie odmawiam, ale mniejszości etnicznej, do tego podobno ciemiężonej, odmówić nie mogłem.
Zabawa szła nieźle. Nie wiem, czy im płacą, czy mają udział w
zyskach, czy to spontaniczne. Niemniej nie udawały klimatów, operacje
takie, jak gonienie się z Francuzem po knajpie, kopnięcie go z rozpędu w
tyłek, a następnie wskoczenie mi na plecy z okrzykiem „PROTECT ME!”.
Jak mi to jaranie weszło, to miałem małą rozmowę z właścicielem: mówił,
że zależy na zachowaniu kultury lokalnej. Powodzenia, tylko jak im wyjaśnisz, żeby nie wymieniły tych ciuchów na bawełniane koszulki, a paraskrzypiec na telenowelę? No cóż, jego cechowało podejście optymistyczne –
że jeszcze można, że da się, że dzięki pracy u podstaw wyjaśni się ludziom,
że jednak ich styl życia jest coś wart, że te stroje są milion razy lepsze niż
taśmowo robione koszulki z Chin. Problem, że te ciuchy opanowały cały
świat zachodni, tysiące kilometrów od Chin, a oni tu mają rzut kamieniem. Na moje wróżenie: za kilka lat mniejszości etniczne będą ubierały
sobie te stroje na parę godzin dziennie, robiły zdjęcia z turystami, a potem
przebierały w to, co my. Połowa Sapy to plac budowy, optymista powie, że
gdy zarąbią to miejsce turystyką, to ludzie przestaną przyjeżdżać, ale nie
bardzo chce mi się wierzyć – Sapa ma już stałe miejsce na mapie atrakcji
Wietnamu, chyba nawet można powiedzieć, że regionu, i nie bardzo widzę,
że stada turystów nagle przestaną się zjawiać.
Asia to go
Jakieś 30 minut po paleniu wracałem sobie do miejsca zamieszkania, całkiem niezgorzej zrobiony i w całkiem przyjemnym nastroju.
Czułem znaczącą różnicę, to było naturalne palenie, a nie to co u nas, chemiczny Ali w wersji Nowa Huta. Kupiłem trzy piwa w jakimś nocnym,
który właśnie się zamykał i spędziłem wieczór pod kocem, z piwem w dłoni i laptopem na kolanach.
Poranna wymiana pieniędzy skończyła się małą kłótnią, bo panu
się nie doliczyło do końca i 10 tysięcy nie dał. Trochę wrzasku i dał, ale na
litość boską, ileż kurwa można? Zanim znalazłem śniadanie, spotkałem
Johna i Clare. Miałem nadzieję, że może cały Halong Bay Team robi reaktywację, ale niestety, tu dotarli tylko oni. Z cyklu rozmowy przy śniadaniu:
- Powiedzieli mi wczoraj, że jestem impolite, bo się wydarłem, jak mi próbowali sprzedać książki, a ja naprawdę nie chciałem, ale on nie chciał się
odczepić.
- Gdybyś otworzył portfel i powiedział „please, help yourself”, to może wtedy powiedzieliby ci, że jesteś polite.
I perła największa:
- Nie uwierzysz, inni biali nam pomogli: tu jest sklep, w którym wszystkie
ceny są wypisane. Nie trzeba się nic targować! Zaraz ci pokażemy!
Rozmowa tego typu pokazuje, jak fajnie Wietnam ryje człowiekowi czaszkę. Zaprowadzili mnie tam, niestety asortyment nie do końca odpowiadał moim potrzebom (ryż w worach 50-kilowych?). Im wepchnął się
pan ze swoim sklepem, gdy zatrzymali się na środku ulicy. Gdy powiedzieli, że dziękują, nie są zainteresowani, to dowiedzieli się, że są very impolite! Całe szczęście, że ja pozostałem zaledwie na etapie pierwszym.
Pożegnaliśmy się, moje plany na dzień obejmowały odwiedzanie
okolicznych wiosek. Miałem mały dylemat, ale krótko: co druga chata w
Sapie organizuje wycieczki w górskie regiony, gdzie można poznać „prawdziwe życie ludów górskich Wietnamu”. Opcji nie brakuje, problem polega
na ich cenie. Mój jeszcze na braku czasu, ale nieważne, nawet gdybym
miał w diabły czasu i pieniędzy, to nie bardzo bym chciał. To wszystko,
przynajmniej z opisów, wyglądało na „zapłać nam za wycieczkę, wpakujemy cię w bus/jeepa i pojedziesz poznać dzikie plemiona Wietnamu, przy
wejściu do wioski kupisz bilet wstępu”. Nie wątpię, że są wspaniałe trasy
(zdjęcia wypierdalają w kosmos, i to nie tylko te w agencjach, ale i zwykłych ludzi), ale jednak, koszta są na poziomie kilkudziesięciu dolarów!
Asia to go
Pewnie jest naprawdę fajnie, w pamięci miałem Tajlandię, ale jednak
koszta to przesada. Przepraszam, ale dziękuję, w tym kraju ludzie żyją za
kilka dolca dziennie. Zresztą w polskich Tatrach jednodniowa wycieczka
również potrafi dobić do poziomu trzystu złotych i takie samo zdanie mam
o niej. Jeżeli komuś zależy, to zakombinuje sam i zrobi sobie prawdziwie
dziki Wietnam, a nie będzie się bawił w przewodnika i jeepa. Nie miałem
czasu, środków, ani ochoty (i nawet trochę żałuję), ale, niczym emeryt,
zdecydowałem się na spacerowanie po okolicy Sapy.
Destynacja: wioska Cat Cat. Jakieś dwadzieścia minut chodu
całkiem ładną trasą, aż dochodzi się do budek i płaci 15 tysięcy za wstęp.
Mnie klimat umarł na miejscu, nawet zanim dotarłem do wspaniałego wodospadu (barierki, z właściwie wyznaczonym miejscem na obowiązkowe
zdjęcie) i pokazów tańców ludowych (10 tysięcy, jakoś udało się pohamować). Dookoła stada ludności lokalnej w strojach etnicznych. Każdy chce
coś sprzedać, naszła mnie kretyńska myśl, że mógłbym mieć coś z Wietnamu - no jak już tu jestem. To był błąd, o ile niezgorszą torebkę na szyję
kupiłem okazyjnie (równa się 6000), o tyle następne dziesięć minut biłem
się z lokalnymi, żeby dali mi święty spokój i że fakt kupienia przeze mnie
jednej bzdury nie oznacza, że chcę mieć tego dwadzieścia kilo. Na szczęście nie brakowało innych turystów, chociaż gdy zobaczyłem dwóch młodych blondynów mówiących nastoletniej Hmong „to jest brzydkie, nie chcę
tego, nie potrzebuję i nie zarobisz na mnie”, to zrobiło mi się jej naprawdę
żal. Tańczysz cały dzień wokół białych turystów, którzy z twego punktu
widzenia mają fortunę, na którą nie zasłużyli niczym innym, niż narodzinami w odpowiednim czasie i kraju. Można zrozumieć niechęć do turystów, tylko za jakie kurwa winy ma się to skupiać na mnie, z dupianego
kraju, w którym na taką wycieczkę zarabiałbym parę lat i który tylko chce
sobie zobaczyć coś ładnego? To do cyklu zagadki ludzkości.
Wydawało mi się, że wycieczka do Cat Cat zajmie dużą część
dnia, ale myliłem się, wszystko poszło szybciutko. Droga nie była zwinięta, więc w miejscu, gdzie czekały stada chłopów na motorach, poszedłem
dalej w pola ryżowe i wioski. Opłaciło się: zaraz obrodziło świniami z młodymi, biegały po obrzeżach drogi. Potem doszły do tego bawoły – puszczone luzem obok drogi. Gdy trafiłem na dzieci wracające ze szkoły, zrobiło
się naprawdę ciekawie – od dobrych dwudziestu minut nie widziałem nikogo, tylko zabłocone o tej porze roku tarasy ryżowe i infrastrukturę, która wydawała się poszukiwać tożsamości między nowoczesnością, a trady-
Asia to go
cją. Z jednej strony betonowa szkoła, a za chwilę niemal lepianka. Po kolejnych dwudziestu minutach namiastka drogi wydała się kończyć, a krzyki lokalnych zdecydowanie nie zachęcały. Pewnie darli się w deseń „idź
stąd chuju, wszędzie jebani turyści wejdziecie, to nie twoja wioska!”. Zawróciłem więc, a po kilku minutach spotkałem grupę Japończyków, którzy
zrobili do mnie, że wow i że jak to sam się nie boję iść do takich pierwotnych ludzi. „Złego licho nie bierze”, kusiło powiedzieć, ale tylko sprzedałem im swój uśmiech i wracałem do samej Sapy. Po drodze naszło mnie na
dozbieranie pamiątek dla znajomych. Skończyło się bransoletami (50, ale
moja matka mówi, że to naprawdę fajna bransoleta), lusterkiem (35, podobno również) i kolejną torebką (20, tu, poza kurtuAZJĄ, opinii brak).
Część z tych suwenirów wygrałem przypadkiem – pani Hmong była bardzo rozczarowana, że kupiłem coś od Wietnamki (podobno Wietnamczycy
ich gnębią, powołała się na ten smutny fakt – Vietnamese not good for
Hmong) i prosiła, żeby kupić też coś od niej, więc kupiłem. Ponieważ od
niej była wspomniana fajna bransoleta, to nawet dobrze na tym wysze dłem, ona pewnie lepiej. Problem zasadza się jednak na tym, że następne
parę minut spędziłem na odpowiadaniu ndziesięciu osobom, że już mi wystarczy i że naprawdę nie chcę niczego więcej, mimo tego, że mają dla
mnie specjalną cenę.
Miałem w planach przejazd do stolicy dnia następnego. Wizja
targowania się o 7:30 średnio do mnie przemawiała, co więcej, istniało ryzyko, że walną mi cenę z kosmosu, a wyboru nie będę miał, więc poszedłem do jednej z setek agencji turystycznych i nabyłem bilet (30).
Pomysłów ani zapału nie miałem: znalazłem knajpę z piwem
tańszym niż w sklepie. Odebrałem pranie. Dość ciekawie oznaczono moje
rzeczy: do każdej jednej rzeczy, nawet skarpetek, przyszyto żółtą nitkę.
Pewnie wszywanie ich trwało dłużej niż samo pranie, ale zostawiłem sobie
na pamiątkę do dzisiaj. System działa, nic nie zgubiono.
W Hmong Sisters nic się nie działo, mniejszość etniczna w strojach snuła się między stołami i próbowała rozkręcić szał, ale frekwencja
była po stronie wroga. Nic na siłę – pomyślałem i poszedłem do hotelu.
Wstawanie o 7 jest średnio radosne – to mają być wakacje?
Wszystkim wydaje się, że takie wyjazdy to trzy miesiące odpoczynku, a de
facto to zapierdol na pełen etat. Chcieli mnie nieco wychujać przy płaceniu
za pokój, ale na szczęście ich zdolności matematyczne sprawiły, że wychujali sami siebie – zapłacić miałem 12$, dałem 20$ i poprosiłem 5$ reszty w
Asia to go
dolcach, trzy w dongach. Pani rzuciła mi taki kurs wymiany, że normalnie
za kanadyjskie bym więcej dostał. Na szczęście tak się tym nakręciła, że
wydała o dwa dolary za dużo. Normalnie bym chyba też nie powiedział,
ale przy tym kursie, to przynajmniej nie miałem ni pół wyrzutu sumienia.
Bus z agencji stanowił radosne kuriozum: zdjął mnie chwilę po
7:30, potem 20 minut jeździł po okolicy, żeby w końcu przesadzić do innego, który zawiózł na dworzec. Sapa nie okazała się być destynacją moich
marzeń. Same widoki ładne, nawet cała faza dojazdu tam jest dość urokliwa, chociaż mgła utrudniała percypowanie, ale mniejsza z tym: najbardziej męczące jest oczywiście obcowanie z biznesem turystycznym. Mały
Angkor Wat, upierdliwość do granic możliwości. Co gorsze, widziałem, że
budowane jest niemało hoteli – zapewne za kilka lat dzięki temu uda im
się całkowicie wszystko zasłonić, ciekawe, czy do stopnia, który sprawi, że
ludzie przestaną odwiedzać. Na razie jest tam przewygodnie – bankomaty, hotele, restauracje, wszystko po prostu. W pobliżu znajduje się wiele
wiosek, ale z tego, co wiem, to bez takich udogodnień. Z jednej strony, żal
mi, że nie pojeździłem po górach Wietnamu, z drugiej jest pewna granica
tego ile można zapłacić (a tu naprawdę została ona przekroczona), z trzeciej i tak nie miałem na to czasu. Niestety, trochę odwalona obowiązkowa
destynacja na trasie podróży, bez większych refleksji, czy przemyśleń.
XXV. The Horror... The Horror...
Wiedziałem, co mnie czeka – cały dzień w pociągu, miałem tylko
nadzieję, że oby nie noc. Przez chwilę los wydawał się być łaskawy – przy
dworcu przyczepił się do mnie pan, że może chcę jechać autobusem. Niestety, zaczął od 150 tysięcy, chociaż gdy powiedziałem, że wolę tańszy
transport kolejowy, to zszedł do 100. Wziąłem i tak pociąg (o 9:15 odchodzi
– może się komuś przyda), wizja posiadania toalety i palarni pod ręką
przeważyła – no i te dwanaście tysięcy dongów taniej.
Los się nieco uśmiechnął, bo spotkałem Francuzkę – mieszkającą w Chinach, obrażoną na zachód. Usiedliśmy razem, a w mniej więcej
trzy minuty później dosiadł się do nas pijany Wietnamczyk w mundurze
US Army – moi koledzy kiedyś zrobili naziolskiego sylwestra, ten miał im-
Asia to go
prezę cały rok najwidoczniej. Bredził nieco od rzeczy, opowiadał, że ma
bardzo dużo pieniędzy, śmiał się nie wiedzieć z czego. Gdy zobaczył jej tatuaże, to zaczął je obmacywać, ku jego zaskoczeniu nie spotkało się to ze
zrozumieniem czy choćby niemą akceptacją. Zadeklarowaliśmy, że jest
moją narzeczoną i że ma się od niej odpierdolić. Zapytał, ile zapłaciłem za
papierosy (Sapa, syf jak diabli). Zgodnie z prawdą powiedziałem, że 10,
chociaż wiem, że lokalni płacą za nie pięć, ale nie chcieli mi dać za tyle.
Ten atak śmiechu, że jakie pięć, cztery kosztują, no ale ja muszę płacić
dziesięć, bo inostraniec. Tu Francuzka zepsuła mu humor, mówiąc, że nie
ma się co cieszyć, że rodacy oszukują cudzoziemców, bo wyznacznikiem cywilizowanego świata i zachodu jest to, że każdy płaci dokładnie tyle samo
za wszystko, niezależnie od rasy czy kraju pochodzenia, a co tu mają, to
wstyd. To zraziło pana i w końcu się od nas odpierdolił. Nie wiem, co za
karma, że jak już trafił się ktoś klecący po angielsku, to wariat w negatywnym tego słowa znaczeniu.
Podróż w dzień była o wiele przyjemniejsza niż w nocy, jedna
trzecia z tego syfu, obłożenie znacznie mniejsze, większość czasu można
było półleżeć na ławie. Z cyklu wiadomości bezużyteczne: Lao Cai-Hanoi
na motorze kosztuje trzy miliony dongów. Nie wiem, kto i po co miałby to
robić, ale Francuzce za tyle zaoferowali. Ciekawostka: nie wiem, czy to
przez tatuaże, czy z powodu płci lub koloru skóry, ale mężczyźni wietnamscy za nic nie chcieli koło niej usiąść. Chwilami panowało takie kuriozum,
że ona sama, a na mnie trzech chłopa, jeden prawie na kolanach. Przesiadłem się do niej, to sobie poszli, może myśleli, że będziemy odstawiać jakieś perwersje.
Z cyklu od osoby mieszkającej w Chinach:
- Tam jest w porządku, tylko musisz sobie wyrobić sieć znajomości, bo inaczej nic nigdy nie załatwisz. Początkowo próbowałam normalnie, ale to nie
ma sensu, zaraz się okazuje, że twój znajomy zna brata tego, co załatwia
mieszkania, czy inne papiery.
- Chodzę na chiński, kobieta uczyła nas podstawowych słów, przyszedł
czas na „pieniądze”. Powtórzyła to tyle razy i to z taką lubością, że wiedziałam już, o co chodzi.
- Byłam w Tybecie, kilka dni po powrocie zapukała do mnie policja i prze prowadziła dokładny wywiad, co tam robiłam, z kim się spotkałam. Mieli
się potem jeszcze kazać stawić, ale chyba mnie zgubili, albo uznali, że nie
ma po co.
Asia to go
Pociąg był o standardzie bydlęcym, ale ktoś postanowił umilić
czas podróży muzyką, z popową pieśnią wietnamską na ty. Odnieśliśmy
też wrażenie, że wietnamska forma pozdrowienia to zdzielenie kogoś w
głowę swoim bagażem. Ja rozumiem raz, dwa, nawet trzy. ALE KAŻDY?
Miałem myśli niegodne kulturoznawcy, gdy kolejna torba wędrowała na
półkę, niemal wybijając mi zęby, oko czy waląc mnie w potylicę.
Sukces żywnościowo-ekonomiczny – na jednej ze stacji przyszły
panie, coś tam sprzedawały. Wiedziałem, co będzie, jak zapytam o cenę,
więc czekałem. Ktoś kupował chipsy, patrzę, płaci 6000. Na to odliczyłem
dyskretnie 6000, chwyciłem chipsy, a odliczoną kwotę dałem pani do łapy.
Zaczęły protestować, ale, o dziwo, lokalni wybuchnęli śmiechem, coś tam
powiedzieli i dały spokój. Inna stacja, kukurydza – w pół minuty ściągnięta z 10 za sztukę do pięciu za trzy sztuki.
Wietnamizacja postępowała, po zjedzeniu wywaliliśmy wszystko
przez okno (nasz wagon nie został wyposażony w kosz na śmieci). Pani
wagonowa z wózkiem – na pytanie o cenę kawy, odparła, że 5000. Zlokalizowaliśmy, że na wózku jest cennik, pokazaliśmy, że według niego kawa
to 3500. Nie dała się przekonać, Francuzka do dzisiaj czeka na resztę.
Po trzynastu (a nie rozkładowych dziesięciu) godzinach, spędzonych w wietnamskich środkach transportu publicznego, powinni albo dawać medal, albo bilet do pobliskiego psychiatryka. Pociąg spóźnił się ze
trzy godziny, ale w sumie nas to średnio obchodziło, bo świadomość utknęła wiele godzin wcześniej między ławkami, wrzaskami, a stukotem kół.
Francuzka miała plan komunikacyjny Hanoi, więc korzystając nieco z
własnych doświadczeń, a nieco z mapy, ustaliliśmy, że interesuje nas autobus numer 1. Bilet kosztował 3000, ale czy to prawdziwa cena, to nie
mam pojęcia.
Pożegnaliśmy się, a ja ruszyłem na poszukiwanie hotelu, w którym zamieszkał Steve. Ku memu zaskoczeniu, znalazłem niemal bez problemu. A dlaczego nie tam, gdzie wcześniej? Steve po powrocie z Halong
Bay odkrył, że nasz pokój, który zresztą miał na niego czekać, został komuś wynajęty. Ucieszył się, bo teraz do oczekiwania na chińską wizę mógł
dodać spacery do recepcji. Wiza miała być jutro – słyszał to już trzy razy
wcześniej, konsekwentnie w pewnym sensie, ale już go to nieco wkurwiało. Padliśmy sobie w ramiona, wymienili plany na wieczór. Mój zakładał
znalezienie pralni – wizja rozpoczęcia kolejnego rozdziału podróżowania
bez czystych gaci przerażała.
Asia to go
Pierwsza pralnia – pytanie wywołało długie przemyślenia i zapisanie ceny dwóch dolarów za kilogram prania. Druga pralnia: 30 tysięcy
za kilo. W końcu lokal numer trzy zaoferował 20 tysięcy/kg, co uznałem za
cenę w miarę uczciwą. Pozostawał problem, żeby znaleźć to miejsce dnia
następnego, wziąłem wizytówkę i próbowałem spamiętać okolicę. Przy
okazji, nie spisywałem sobie tego wszystkiego dla jaj, tylko żeby mieć w
pamięci, jak kurewsko ciężko dostać w Wietnamie w miarę ludzką cenę za
jakiekolwiek usługi, czy towary. Nie do końca zdrowe, że człowiek cieszy
się, bo chipsy kupił w normalnej cenie, a nie dwa razy więcej.
Kolejny dzień, kolejne wrażenia. Wstaliśmy o 7:45 i do wuja Ho.
Wcześniej dość absurdalna rozmowa; mówię, że wezmę sobie zapasowe
spodnie – do mauzoleum długie, potem zmienię na krótkie, żeby sobie jaj
nie ugotować. Ten patrzy zdziwiony, po chwili refleksja:
- Boże, co Amerykanie zrobili z tym językiem... Dla mnie spodnie to trousers, usłyszałem pants i myślę sobie „po co mu zapasowe majtki, cholera,
no ja też się cieszę, że tam idziemy, ale co on, posrać z radości na widok Ho
Chi Minha się chce?”
- Myślałem o spuszczeniu z wrażenia, ale teraz to chyba zrobię jedno i
drugie jednocześnie.
Wymiana ta przywołała wspomnienia: jest taki film Dracula
3000. Przyznam, że nie oglądałem, ale recenzje spowodowały, że leżałem
ze śmiechu – podobno jest tak źle, że nawet nie ma sensu wyliczać wszystkich bzdur, bo życia nie starczy. Pada tam dość wysublimowany tekst: „I
want to ejaculate all over your bozonkas”. Brzmi tak durnie, że nie winię
nikogo, jeżeli nie wierzy, dowód: www.youtube.com/watch?v=PFHXYNUVbZU . Tak, ten facet to Coolio, pani to Erika Eleniak – jak widać, rozbieranie się powinno pozostać etapem, na którym należało zakończyć swą karierę. Z racji wymiany zdań, tekst przypomniał mi się, Steve go łyknął niczym młody pelikan i został myślą przewodnią na cały dzień.
Przy wejściu do mauzoleum zastała nas kolejka, oczywiście
wszystkie rzeczy należy zostawić w przechowalni bagażu. Sensu to nie ma
– przecież Ho Chi Minh i tak już od dawna nie żyje, więc nawet jeżeli wysadzimy się w powietrze, to wiele mu nie zrobimy. Dobra, estetycznie trochę zmienimy. Mauzoleum nawiązuje do najlepszych rozwiązań z czasów
sowieckich: toporne, wielkie, kwadratowe, na frontonie wyjebane HO CHI
MINH. Inaczej: modernistyczna interpretacja świątyni doryckiej. Rozbudowana partia cokołowa, proporcje interesujące niczym obiad u teściowej.
Asia to go
Wspaniały przykład brutalizmu w architekturze, artysta chciał ukazać
prawdę materiału, a, jak wiadomo, prawda to piękno. Stanęliśmy w kolejce, czekamy na swoją przyjemność. Bardziej nas to bawi, niż irytuje, opowiadam różnice i podobieństwa z mauzoleum Lenina, wymyślamy, kto
jeszcze robi za kukłę po śmierci (Mao i Kim Ir Sen). Trwa to nieco, ale
wiadomo, że nie zabraknie, dla wszystkich wystarczy. W pewnym momencie kolejkę wymija Amerykanka, modelowa kretynka z Kalifornii (nie
wiem, czym się wyróżniają, ale jak widzisz, to wiesz). Wali do straży i w
szybkim angielskim – oczywiście zakładając, że żołnierz z warty go rozumie, rozpoczyna rozmowę:
- Hello, szukam Ho Chi Minha.
- Taaa, tu kolejka, torbę do sza...
- Nie, nie, ja nie chcę stać w kolejce, ani oddawać nic do szatni, ja chcę zobaczyć Ho Chi Minha. O, może pan wie, gdzie on jest, szukam jego mauzoleum? HO-CHI-MINHa, on gdzieś tu powinien być, ja tak mam na
mapie...
- Shut up you fucking bitch! – dobiegło mnie z lewej. Patrzę na Steve'a,
nie wierzę, ten się usprawiedliwia:
- Przez takie pipy potem mają wszystkich anglojęzycznych za idiotów. Naprawdę zazdroszczę ci, że jesteś z kraju, który mało kojarzą, bo po kontaktach z turystami tego formatu, to każdy Amerykanin czy Brytyjczyk jest
odbierany jak debil. Pindo, tylko ty tu jesteś go zobaczyć? Być może Ho
Chi Minh jest w tym zajebiście wielkim budynku z napisem HO CHI
MINH?
Wpuszczają grupami, należy zachować milczenie i powagę, cały
czas towarzyszy obstawa, „Krok w prawo albo krok w lewo uważane będą
za próbę ucieczki! Konwój będzie strzelał bez ostrzeżenia - Naprzód
marsz!". Wewnątrz zakaz rozmów, zakaz zatrzymywania się, atmosfera
przebija znaną z kościołów, ale jest raczej groteskowo, niż uroczyście. Steve miał rację, w tym dupnym budynku rzeczywiście jest Wuj Ho, otoczony
szkłem pancernym, leży spokojnie (zaskakujące, jak na kogoś martwego
od dłuższego czasu), oczywiście nie można mu zrobić zdjęcia. Nie miał
szczęścia do ludzi, chciał kremacji i rozsypania prochów, aby uniknąć kultu jednostki, a teraz plakaty, wystawy - wiem, że się powtarzam, ale jest
absolutnie wszędzie.
Zadowoleni z sukcesu, przez dobrą godzinę siedzieliśmy na kawie z panem, który mówił całkiem dobrze po angielsku i był wielkim fa-
Asia to go
nem futbolu. Podobno sport ten staje się coraz bardziej popularny w Wietnamie, no cóż, sukcesy na razie umiarkowane.
Poszliśmy do muzeum kobiet – wydawało się ciekawsze, niż historii, armii czy więzienie Hoa Lo. Część wojenna – o tym, jak kobiety
wspierały wielką sprawę, jak żyły, walczyły. Kolekcja plakatów przeciwko
wojnie z całego świata – pani z gołębiami, nie dla broni atomowej. Zaraz
jakaś rekonstrukcja chaty, w której żyły, przedmioty osobiste, ogólnie fajnie, ale dość banalnie, no i trudno popaść w zachwyt, gdy ogląda się szczoteczkę do zębów, czy odbiornik radiowy. Na szczęście była czasowa wystawa o ulicznych handlarkach Wietnamu. No i to już nie było banalne, tylko
coś całkiem nowego i o czym nie mieliśmy pojęcia. Oczywiście o sprzedawczyniach mieliśmy, naście razy dziennie chciały nam coś sprzedać, ale że
cała sprawa jest nielegalna, to już nie. Większość z nich pochodzi z wiosek
– rolnictwo nie wystarcza, żeby rodzina mogła przeżyć, o edukacji dzieci
nie wspomnę, więc przyjeżdżają handlować do dużych miast. 9 stycznia
2008 roku wprowadzono uchwałę zakazującą w większości miejsc Hanoi
procederu tego typu – odpadło całe stare miasto i wszystkie turystyczne
miejsca. Uznano chyba, że robi to zły obraz kraju w oczach obcokrajowców. W muzeum ktoś pomyślał i postanowił popytać te biedne kobiety o
ich pracę i życie. Czego się dowiedzieliśmy: średni dzienny zarobek na czysto (po odliczeniu kosztów życia i mieszkania) to okolice 25 000 dongów
(przypominam: trochę ponad euro). Mieszkają w tragicznych warunkach,
nawet i po dwadzieścia osób w pokoju. Żywią się głównie ryżem z warzywami, mięso to niemal rarytas. Lokalna ludność traktuje je bardzo różnie:
od pomagania i częstowania herbatą, do szczucia policją i bicia. Ich miesięczne budżety to nasze dwudniowe, któraś mówiła o tym, że miesięcznie
oszczędza nawet milion dongów. Intrygujące jest to, że na każdym rogu
chcą ci sprzedać dziewczynkę czy ćpanie i to nie wydaje się nikomu przeszkadzać, natomiast staruszka z ananasem to wielki problem. Chyba nie o
to chodziło Wujowi Ho. Nie wierzyliśmy w ich zarobki: do nas co chwilę
ktoś wali z „no daj pan dolara extra, przecież to niedużo”, a parę metrów
dalej ktoś żyje za tego dolara dziennie. W takich momentach durnie ci, że
jako turysta dajesz zarobić ogromne jak na realia pieniądze hołocie taksiarsko-hotelowej, a dookoła stada biednych ludzi, którzy nie dojadają.
Z cyklu nie do końca poważnie:
Asia to go
- Ona tu opowiada, że zbiera na operację jąder męża. Jezu, jak on tu kiedyś przyjdzie i zobaczy, że w muzeum wisi info o jego chorych jądrach, to
ją zabije.
- Patrz, one płacą 6000 dongów za pokój na noc, robimy gnój po powrocie
do hotelu, ależ przepłacamy!
Po wyjściu z muzeum poszliśmy coś zjeść i iść w „Jam łasica”,
czyli weasel coffee. Wybraliśmy nawet trochę ładniejszy lokal w tym celu.
Nie wiem, czy nas oszukano, czy nie, filiżanka kosztowała ponad 20 000.
Trochę dziwny posmak, ale żadna rewelacja, czy coś, za czym by się tęskniło – zwykła kawa znacznie tańsza, a smakowo lepsza, więc nie bardzo
było po co iść w łasicę więcej, niż raz.
Ostatnia wymiana kasy, w banku, i ponowne, radosne zetknięcie
z biurokracją i mentalnością wietnamską: po wystaniu swojego z numerkiem, pani z okienka numer jeden kazała iść do okienka numer dwa. Na
to jej przełożona huknęła na nią i pokazała, że mam wracać – gdyby nie
to, pewnie do dzisiaj odsyłaliby mnie między różnymi stanowiskami.
W planach na wieczór miałem Water Puppet Show – zgodnie z
nazwą, teatr lalkowy na wodzie. Bilet kosztował 40 tysięcy, pozwolenia na
zdjęcia i filmowanie nie kupiłem (odpowiednio 15 i 60 tysięcy). Udało mi
się wymienić Stachurę na Singera. Dość dziwnie czyta się „Szoszę” w wersji „Shosha”, z przypisami w stylu „zloty – polish currency”, ale skoro językiem oryginału i tak było jidysz, to jaka różnica, czy w przekładzie na nasze, czy angielski?
Sprawdziliśmy stan wizy Steve'a: jutro. Szósty dzień w Hanoi,
nie wiem, jakim cudem się nie zajebał, ja już byłem blisko, on chyba też
zaczynał. Zarzekali się, że na pewno będzie, ten już nie wierzył. Powiedzieli mu, że może spokojnie iść bilet kupić na pociąg w stronę granicy,
następnego dnia popołudniu dostanie paszport i wizę.
Poszliśmy pozwiedzać wielkie targowisko – dość intrygujące pomieszanie syfu i wcale ładnych widoków. Wygrały bele materiału – niesamowicie fotogenicznie. Drugie miejsce, narodowy strój Wietnamu: push-upy. Tak na oko jakieś 90% Wietnamek je nosi. Wrażenie wcale miłe dla
oka, ale pewnie niejednego spotkało rozczarowanie po etapie usunięcia
bielizny. Snuliśmy się po różnych uliczkach i oglądali, jak ludzie żyją,
śmiecą, jedzą, pracują. Oczywiście parę razy oferowano nam standardowe
usługi:
- Co on do mnie powiedział? One hour Mister???
Asia to go
- Tak, może chciał ci zaoferować homosexualne „boom-boom”, ty, on i twoje
bozonkas.
Myśli na przyszłość:
- Po powrocie do UK zrobię sobie koszulkę „Boom-boom?” i będę na nią
podrywał panienki.
Rozważałem kupno pamiątek – niezły wybór,
niezłe ceny, a przede wszystkim chciałem mieć stożkowy kapelusz – a następnie wysłanie tego pocztą. Według moich ustaleń, ceny są dość kuriozalne, ale i tak nie jest źle: pierwszy kilogram 20$, każdy następny 1$. Pewien wpływ na porzucenie decyzji miało info, że paczki teoretycznie dochodzą do trzech miesięcy, a praktycznie, to ktoś czeka już czwarty i sukcesu bez.
Wieczorem poszedłem na wspomniany teatr wodny. Jego historia sięga XI wieku – narodził się we wioskach, na polach ryżowych. Chyba
uważano, że jak już mają te tarasy ryżowe, gdzie jakąś część roku wiele
się nie dzieje, a woda stoi, to można to jakoś wykorzystać. Drewniane lalki
ważą nierzadko i piętnaście kilo, grupa chłopa siedzi za sceną i porusza
nimi przy pomocy kijków bambusowych. Są nawet efekty takie, jak fajerwerki i zimne ognie. Muzyka na żywo, przy okazji ktoś opowiada przez
większość czasu. Z rzeczy mniej radosnych: mówi po wietnamsku. Nie zrozumiałem prawie nic z tego wszystkiego, ale ponieważ trwało to niewiele
ponad godzinę, to nie zdążyło zacząć jakoś poważniej męczyć, samo oglądanie lalek było bardzo fajne. Jeżeli ktoś nie chce siedzieć na końcu sali
(oczywiście najtańsza opcja), to wskazane jest kupno biletu chwilę wcześniej (tak ze dwa dni nawet podobno). Cały show ukradł jednak osobnik
nie będący na liście płac: słyszę krzyk z lewej. Patrzę, dziewczę atak paniki, nakrywa się nogami (skomplikowane, gdy się siedzi) i krzyczy, że
szczur!!! Jej chłop coś tam potupał, dzięki czemu sekundę później gryzoń
przebiegł po moich butach i oddalił się w stronę przejścia, oczywiście
wzbudzając dodatkowy wrzask pośród siedzących tam. Gdy wiele miesięcy
później rozmawiałem na temat Water Puppetry Show, interlokutor opowiedział, że doświadczył dokładnie tego samego. Widzę i na necie, że jeszcze kilka osób wspomina o tej atrakcji, chociaż ciekawiej brzmi opis pana,
jak to szczur wbiegł do orkiestry i poważnie zakłócił przebieg spektaklu.
Co do zdjęć i filmowania: spokojnie, nikt nie sprawdzał, czy ma się pozwolenie, a filmowała ponad połowa zebranych.
Potem pozostało już tylko iść na kolację, kupić cztery piwa i zrealizować pożegnalny wieczorek ze Stevem. Wiedzieliśmy, że już przypad-
Asia to go
kiem na siebie nie wpadniemy, jechaliśmy w całkiem różne strony. Nieco
nas to smuciło, chociaż bardziej cieszyło, że udało się spędzić te naście dni
razem. Na pożegnanie dostał ode mnie w prezencie Angela's Ashes, w zamian dał mi jedną ze swoich ulubionych książek, Sense and Sensibility.
Gdy trochę durniałem, wyjaśnił, że jego najlepsza przyjaciółka uwielbia,
kiedyś dostał wydanie z XIX wieku, warte w cholerę pieniędzy. Głupio
było nie przeczytać i mu się spodobało, teraz od czasu do czasu powraca do
lektury. Nakazał zwrócić uwagę bardziej na styl i ironiczny opis norm społecznych. Zwracałem, ale powyżej setnej strony nie udało mi się wyjść, ryzyko poważnego zwrócenia zaczęło być całkiem realne.
Pozostaje jedynie żal, że kraj „Łowcy jeleni”, nasze imiona pasowały idealnie, a jednak jakoś nie znaleźliśmy czasu, żeby zagrać we wiadomą grę (jak w odsłonie pierwszej, z lokalnymi).
Pobudkę miałem o barbarzyńskiej godzinie: 5:15. Dzień wcześniej obadałem, którędy jeździ bus (numer 17) na lotnisko, ale nie przeszkodziło mi to w małym zagubieniu się. To, że nikt nie rozumiał słowa
„bus”, wiele nie pomogło, zwiedziłem na pożegnanie jeszcze jakiś slums. W
końcu jednak złapałem ten o 6:15. Wsiadłem na drugim przystanku, według mapki i moich obliczeń, pokonaliśmy ich 49. Dla ułatwienia, część
przystanków inaczej nazywała się w busie, inaczej na zewnątrz. Nikt nie
mówił, że będzie łatwo.
Na lotnisku w Hanoi mają najwolniejszy check-in świata. Na
szczęście pani przy stanowisku Air Asia była bardzo miła, nie doczepiła
się, że według wskazań wagi mam nieco cięższy plecak niż można, chociaż
jak dla mnie, to waga musiała być nieco przewałowana – wiem mniej więcej, ile to jest 15 kilo na plecach. Za ostatnie dongi kupiłem papierosy, figurkę kota i poszedłem do odprawy. Poszło tak sobie, pan celnik nie mógł
znaleźć kraju „Polska” na liście, więc zamknął imprezę i poszedł po swego
przełożonego. Trwało, w końcu wrócili razem i zdecydowali, że mogę
przejść. Dzięki temu nie sprawdzili mnie prawie w ogóle i udało mi się
wnieść wodę. Gdy tam stacjonowałem, napotkałem Amerykankę, która
nie chciała wypełnić formularza wyjazdowego:
- Ale oni nie wypełniali, to dlaczego ja mam wypełniać? - niemal krzyczała
wskazując na wietnamską rodzinę. Kusiło coś powiedzieć, z drugiej strony, to raczej nie miało sensu, fizycznie nie była dzieckiem.
Strefa bezcłowa okazała się niestety kuriozalna – wszystko było
droższe, niż w normalnych sklepach. Papierosy, które w kiosku lotnisko-
Asia to go
wym kosztują 18 tysięcy, tu kosztowały 1,5$. Na wszystkim naklejki
„Duty paid”. Jeżeli ktoś coś z tego rozumie – gratuluję. Chciałem kupić
flaszkę – wcześniej wymieniałem informacje na temat Malezji i wiedziałem, że alkohol jest drogi. Co więcej, mój kontakt z Couchsurfing napisał,
że w sumie to nie miałby nic przeciwko, żeby dostać taki gadżet, no litrowa whisky czy wódka to jego hobby i marzenie.
Na szczęście lotnisko oferuje wifi i palarnię, więc koczowanie nie
było tak męczące, jak mogłoby być. W końcu wsiadłem do samolotu i oderwałem się od Hanoi, ba, Wietnamu nawet. Wtedy bardzo się z tego cieszyłem, miałem ich serdecznie dosyć. Z perspektywy czasu, myśli mam
nieco cieplejsze. Ludność nieco upierdliwa, ale jeżeli chodzi o ceny i atrakcje, to przelicznik wychodzi dobry. Gdyby tylko mógł on wychodzić bez tej
całej męki związanej z targowaniem się, upierdliwością niemal każdego
taksiarza, sprzedawcy, restauratora czy hotelarza. Dodać do tego poziom
złodziejstwa i wścieklizna gotowa. Z drugiej strony, żal nieco ludzi, że żyją
w takich warunkach. Rzeczywistość społeczną w Polsce uważam za poważnie chorą, ale to, co mają w Wietnamie, bije wszelkie rekordy – socjalizm na sztandarach, a edukacja i służba zdrowia płatne. Łapówkarstwo
podobno rozwinięte do granic możliwości, wierzę. Na szczęście wcale niemało ładnych miejsc sprawia, że warto się przemęczyć. No i jednak ma to
wszystko specyficzny klimat. Słyszałem, że wioski są bardziej urokliwe,
ale nie miałem siły ani misji ciągnąć się po absolutnych krzakach, gdzie
atrakcją są pola ryżowe i mniej pazerni ludzie, z którymi i tak za wiele nie
porozmawiam.
Me myśli były zdecydowanie przy kolejnym kraju na trasie: Malezji. Nie wiedziałem o niej niemal nic, tyle, co wyczytałem w Lonely Planet. Nie do końca wiedziałem, czego chcę, co zobaczyć. Wyszło tak, bo początkowo myślałem, że w Malezji będę tylko trzy dni. Jednak parę rzeczy
poszło szybciej, niż myślałem, więc miałem perspektywę spędzenia ich
tam aż osiemnastu! Wiedziałem jedno: kraj muzułmański, temat taniego
alkoholu się skończył, a zapewne i łażenie w środku nocy w stanie wskazującym może nie być najlepszym pomysłem. Z drugiej strony: pocieszałem się, że wskaźniki cywilizacyjne Malezja ma całkiem niezgorsze.
Asia to go
XXVI. Cat City
Asia to go
Mając
w pamięci różne przygody z tanimi liniami, nieco lałem
po nogach przed azjatyckimi odpowiednikami. Ciekaw byłem, na czym
będą oszczędzali: przywykłem już do pomysłów z Europy i bałem się, że tu
mogą być jeszcze bardziej kreatywni. Mile zaskoczyła mnie możliwość zamówienia sobie posiłku na czas lotu na etapie rezerwacji, opcja wegetariańska – jest! Nasi Lemak, czyli najbardziej narodowe danie Malezji,
wersja z tofu. Cena wcale rozsądna – jakieś siedem złotych na nasze. Jedzenie naprawdę dobre, byłem pod wrażeniem, bo trochę traum związanych z samolotowym cateringiem mam. Polityka ta wydaje się być nieco
mądrzejsza niż np. ryanairowa. Tu niemal wszyscy coś jedzą – jest tanie,
więc choćby dla zabicia czasu. Ryanair zaś wywalił cenę i jeżeli tylko możesz, to nic nie kupisz – 2,5 euro za pół litra wody? Dwa euro za małe
Pringlesy? Nawet na standardy zachodnie, to przegięcie pały. Puszka coli
w Air Asia to 1,2 dolca, niewiele drożej niż w sklepie!
Tu z kolei przegięciem jest przeprowadzanie wszystkich transakcji w malezyjskiej walucie, ringgitach – ktoś chciał płacić w dongach,
nie ma opcji. Jeżeli chcesz zapłacić w dolarach, to oferowany kurs wymiany przywodzi na myśl ciężkie czasy poprzedniego systemu i cinkciarzy
spod Pewexów. I tak, pięć ringgitów liczą na dwa dolary, czyli na jakieś
25% robią nas w chuja, bo naprawdę to 1,5$. Łatwo wyleczyć takie praktyki, po prostu nakazać prowadzenie też sprzedaży dolarów po takich stawkach. U nas podobnie atrakcyjny kurs oferują bramki na autostradzie A4,
też bym ich z tego wykurował. Plus dla Polaka na całą Malezję: jeden
ringgit to jeden złoty, liczy się banalnie, wręcz w ogóle nie trzeba liczyć
(jeżeli ktoś jest bardzo skrupulatny, to za zyla modelowo powinno być 1,03
ringgita). Drugie zastrzeżenie: na stronie Air Asia są zawsze takie miłe,
uśmiechnięte Azjatki w miniówach, a mnie obsługiwał wielki Hindus w
turbanie. Dlaczego jego zdjęcia nie ma na necie? Na pewno przyciągnąłby
co bardziej wyzwolone starsze panie z zachodu.
Lądowanie w Kuala Lumpur przebiegło bez najmniejszych problemów. Wszyscy uśmiechnięci, służba graniczna mówi, że wita w Malezji,
z daleka pan przyleciał widzimy, mamy nadzieję, że spodoba się panu u
nas w kraju.
E, do mnie?
Nieogolony, trochę brudny, rozwalony plecak, koszulka z NIN
logo? Pan mnie wita jak ruskiego milionera? Tego jeszcze nie było.
Asia to go
Warto zaznaczyć, że Malezja ma jedną z najbardziej przyjaznych
polityk wizowych świata. Dostaje się 90 dni pobytu na wjeździe. Ilekroć
gdzieś leciałem, przy lądowaniu znowu dostawałem 90 dni. Oczywiście
zero opłat, a cały proceder trwa trzy sekundy. Jeden problem, chociaż
mnie nie dotyczył: nie wpuszczają ludzi z obywatelstwem Izraela. Pewnie
zwykli ludzie mają całą sprawę gdzieś, ale solidarnie z innymi państwami
muzułmańskimi postanowili kultywować operację „kraj, którego nie ma”.
Warto też wspomnieć o zarzuconym zwyczaju – co gorzej wyglądającym
turystom wbijano do paszportu pieczątkę głoszącą SHIT – Supposed Hippie in Transfer, jakoś przypadkiem skrót dość ciekawie wychodzi.
Przyszło czekać na kolejny lot. Pocieszyłem się, że lepiej tak, niż
być za późno, wziąłem bety i ruszyłem na zwiedzanie okolic. O ile lotnisko
w Hanoi jest standardu Okęcie, o tyle KL International Airport to temat
w Polsce nieznany. Żal pisać po prostu, wszyscy mówią perfect po angielsku, nie brakuje desperacko miejsca, jest względnie cicho, otwarta sieć
wifi, organizacja wspaniała. Tysiąc kibli, w każdym papier i płyn do dezynfekcji, nakładki na sedes, aż żal, że się nie chciało. Minus, ale to minus
znany na całym świecie: kurs wymiany waluty, oferowany przez tamtejsze
kantory, nie zachwyca. Głupio byłoby być absolutnie bez kasy, więc trochę
wymieniłem, ale wiedziałem, że mnie przy tym ruchają w dupę i to bez
wazeliny (nie brać dosłownie).
Za to same pieniądze mają sens, estetyczne, raczej niezniszczone, łatwo się liczy, różnią się od siebie. Znaczy różnią jak różnią, na
wszystkich jest Tuanku Abdul Rahman ibni Almarhum Tuanku Muhammad – jak widać, „Tuanku” podobało mu się tak bardzo, że użył dwa razy.
Postać chyba nieco mniej znana poza Malezją, bez wątpienia pogromca
wszystkich dziennikarzy zachodnich (już widzę, jak ktoś szlochał, gdy
miał powiedzieć np. „Spotkanie Eisenhowera z Tuanku Abdul Rahman
ibni Almarhum Tuanku Muhammadem upłynęło w przyjemnej atmosferze”), pierwszy król, od 1957 do 1 kwietnia 1960 (umrzeć w Prima Aprilis,
życie nie ma litości). Więcej w dalszym ciągu programu. Banknoty różnią
się kolorami, a i cyferki są dość wyraźnie zapisane i zaznaczone.
Ceny w sklepach lotniskowych są oczywiście wywalone, ale wystarczy przejść się trzy minuty za strzałkami i mamy lokal stołówkowy z
żarciem w normalnych cenach: ryż z warzywami pięć, kanapka z tuńczykiem 2,4, kawa dwa, ciastko z czekoladą 1,8 (zły pomysł tak na margine-
Asia to go
sie, chyba czekolada azjatycka to temat, którego nie ma). Zaliczyłem zrobienie z siebie matoła w restauracyjce:
- VE-GET-A-RIAN! VegeTArian! NO MEAT! NOŁ MIIT! - wymawiałem
najwyraźniej, jak potrafię, do dziewczyny w muzułmańskiej chuście na
głowie.
- Tak, rozumiem, nie jesz mięsa, jesteś wegetarianinem. Ale dlaczego tak
dziwnie mówisz, czemu krzyczysz? - zapytała w idealnym angielskim. Oto
jak stereotypy wyłażą z człowieka – widzi panią w chuście i od razu mu
się świeci, że to pewnie jakaś analfabetka, ciemiężona przez ojca będącego
zarazem pasterzem.
Szok numer dwa: żadnych taksiarzy. NIKT NIE ZACZEPIA! Koniec z boom-boom, tuktuk, marijuana. Z racji nadchodzących wyścigów,
przed wejściem do hali stał bolid formuły jeden, za opłatą można było
wsiąść i pobawić się w symulator.
Check-in Air Asia był najlepszym check-inem, jaki miałem w życiu przyjemność odbyć: trwał sekund może trzydzieści, dano mi zwykły paragon i tyle. Dla nich latanie to jak dla nas pociąg, nie wzbudza poważniejszych emocji (tyle, że się nie wkurwisz jak na PKP, bo wszystko działa). Dzięki temu ludzie zachowują się cywilizowanie, bo nie dostają kurwy
co piętnaście minut. Ceny też zachęcają, nawet chwilę przed wylotem
można coś tanio kupić (zapraszam na lotnisko w Krakowie, jakie ceny
krzyczą za jaką jakość). Kontrola – szybko, miło, nie musiałem nawet
zdejmować butów, ani wyjmować laptopa. Mimo to namierzyli dziwny
obiekt w plecaku – statywik do aparatu. Pierwsi kiedykolwiek, fakt, że
mógł dziwnie wyglądać, a oni nie wsadzili mi ręki po łokieć do dupy, żeby
to znaleźć. Da się jak widać, nie trzeba człowieka zgnoić do skarpetek.
Sklep po przejściu? Jest, ceny normalne, duża cola 4,2, KitKat 2,6 – przyjemność zjedzenia normalnej czekolady – bezcenna! Przyjemność z bycia w
miejscu, gdzie chyba nie ma nikogo pazernego, czy zachłannego – nie
mam słów. Efekty? Dwie panie poszły coś kupować, zostawiły swoje bagaże i wróciły do nich dopiero za jakieś pięć minut. Mahomecie, błagam was,
nie jedźcie nigdy do Polski, wam te torby to z rąk wyrwą, a co dopiero jak
gdzieś zostawicie. A nie, przepraszam, zamkną lotnisko na pół dnia i zdetonują je, bo przecież na pewno macie tam bomby. A niech jeszcze zobaczą
wasze chusty!
Zawieszone wszędzie ekrany reklamowały niestety to, co dobrze
znamy, wtedy akurat Ice Age 3, Wolverine'a, przygrywała Rihanna. Sły-
Asia to go
szałem, że po Wietnamie w Malezji mogę się niemal zanudzić, byłem zachwycony nudą w tym wydaniu. W ciągu kilku godzin pobytu zweryfikowałem jakieś trzy czwarte oczekiwań związanych z muzułmańskim krajem. Przy okazji czytałem gazetę na necie (kontakty lotniskowe pozwoliły
na przedłużenie żywotu baterii), w tym czasie w Polsce miały miejsca takie hity, jak:
radny Michał Grześ z Poznania wytoczył wojnę słoniowi-gejowi z
miejskiego zoo. „Nie po to wydawaliśmy 37 mln zł na największą w
Europie słoniarnię, aby mieszkał w niej słoń gej”;
ksiądz pobił ministranta monstrancją;
szesnastolatka opijała zajście w ciążę z osiedlowymi menelami.
Naprawdę ciężko nie czuć się dziwnie, gdy siedzi się pośród ludzi, których
u nas określa się najgorszymi epitetami, tylko dlatego, że są innego wyznania, a ci w rzeczywistości okazują się być przemili. Zaś nienormalność
rodaków uznawana jest w Polsce za nieszkodliwy folklor. Zastanawiałem
się, czy może moje wrażenie nie jest związane za bardzo z lotniskiem, ale
pomyślałem sobie, że jednak lotnisko w Hanoi oferowało wrażenia nieco
innej kategorii. Może to wszystko są oczywistości, ale na litość kurwa boską, połowa narodu nawet nie wie, gdzie ta Malezja leży i jacy ludzie tam
żyją, za to uwielbia się opowieści o tym, jaki to Islam jest pojebany. Podczas lotu pilot poinformował nas o prawdopodobnym spóźnieniu, podał
jego przyczyny (pogoda rzecz jasna), zapewnił, że dołoży starań, aby je
zmniejszyć i obiecał, że jak tylko będzie wiedział coś więcej, to nam oczywiście powie. Miałem tylko wyrzuty sumienia wobec pani, która siedziała
obok mnie – z racji powrotu do klimatów bardziej zbliżonych równikowi
cały byłem zapocony, było mi głupio, że ktoś siedzący koło mnie musi cierpieć.
Spóźnienie ostatecznie nie było wielkie, miałem nadzieję i duszę
na ramieniu, że mój człowiek z Couchsurfing będzie na mnie czekał. Najpierw czekała jeszcze część graniczna: celnik wziął mój paszport, oglądnął,
woła panią z okienka obok. No tak, tam poszło dobrze, to teraz będą problemy, za wiele szczęścia z celnikami nie można mieć. Cisza, oglądają z
panią, patrzą na mnie, w paszport, na mnie, na siebie.
- Czy jest jakiś problem? - zapytałem nieco wystraszony, co oczywiście próbowałem ukryć.
- Ależ nie, nie ma żadnego problemu, tylko zawołałem ją, żeby zobaczyła,
jak się niesamowicie zmieniłeś. Teraz wyglądasz o wiele lepiej, niż jak
Asia to go
miałeś osiemnaście lat – powiedział i oboje wybuchnęli śmiechem. Z przyjemnością odeśmiałem się, zwłaszcza, że właśnie wbił pieczątkę, która dawała mi kolejne 90 dni prawa pobytu w Malezji.
- Welcome to Kuching, Sarawak, Borneo! - z uśmiechem powiedział oddając mi paszport.
Plan zahaczenia o Borneo narodził się dopiero pod koniec marca.
Wyszło mi, że chyba zdążę, jednak nie byłem pewien, jak z kosztami. Ponieważ tak Kambodża, jak i Wietnam, były dość przyjazne dla mojego budżetu, to pozwoliłem sobie zaryzykować dodatkowe dwa loty, żeby zobaczyć chociaż kawałek trzeciej co do wielkości wyspy świata, której nazwa
rozpalała mą wyobraźnię od dawien dawna. Edukacja Lonely Planet i wymiana wiadomości z Kamilą pozwoliły wyczarować plus minus grafik, którego pierwszym miastem zostało właśnie Kuching. Gdy przeglądałem jej
zdjęcia, wiedziałem, że odlecę. Kuching znaczy kot, Wikipedia mówi, że
nie ma dowodów na związek nazwy z wiadomym zwierzęciem, ja jednak
załapałem się na historię, że ktoś kiedyś przybył i spytał lokalsa jak się
zwie to – wskazał palcem na ziemię, mając na myśli osadę. Lokals popatrzył, zobaczył, że u stóp przybysza leży kot i poinformował go, że kot to
kuching, pan zapisał i mamy. Nie musi to być prawda, ale historia jest
całkiem fajna i przywodzi na myśl pochodzenie nazwy Kanada (podobny
klimat, tyle, że Kanata w języku Irokezów znaczy wioskę, osadę – Cartierowi powiedzieli, że tak się to nazywa, ale nie do końca się zrozumieli, czego dotyczyło pytanie). Leżał ten kot u stóp, czy nie leżał, ważne, że miasto
obrało go sobie za swoisty znak rozpoznawczy, o czym za chwilę. Bonus
numer dwa: Tsai Ming Liang pochodzi z Kuching, Chino-Malaj, po dwudziestu latach wyjechał na Tajwan, no ale jednak trochę kuchingowy jest.
Wiedziałem, czego wypatrywać: Nigeryjczyka imieniem Emmanuel. Byłem pełen nadziei, że Emmanuel nie uznał, że sra na całą imprezę
i idzie do domu, skoro koleś z CS mu się spóźnia. Na szczęście, ledwo wyszedłem do hali przylotów, usłyszałem:
- To ten! To muszą być te buty!
Wzrok powiódł do źródła dźwięku. Dobra, Emmanuel jest. Przeczytał komentarze przy moim profilu, tam wątek butów przewija się dość
często. Jednym z powodów, które sprawiły, że zgodził się mnie podjąć, było
to, że pochodzę z egzotycznego i dalekiego kraju. W sumie prawda, ale w
ten sposób chyba jeszcze o mnie nie myślano.
Asia to go
Wyrwaliśmy z lotniskowego parkingu jakimś starym modelem
Forda. Cieszyło, że tak Emmanuel, jak i jego kolega, mówili doskonale po
angielsku. Przeszliśmy szybko standardowe tematy, zadałem jakieś idiotyczne pytania o Malezję i już w chwilę później byliśmy u niego w domu.
Poinformował mnie, że za trzy dni ma kurewsko ważny egzamin, ale jak
zobaczył mój profil na CS, to uznał, że warto i że bierze, bo może będzie z
tego jakiś ubaw. Padło pytanie o Irlandię, bo widział, że żyłem. Dyplomatycznie coś tam opowiedziałem, okazało się, że jedziemy do jego kolegi z
Limerick, Owena. Kolegę zastaliśmy w stanie wskazującym, z przenośną
lodówką na piwo, niestety bez piwa, ale z licznymi dowodami w okolicy, że
miał do czynienia z wyżej wymienionym trunkiem. Towarzyszył mu Abdull z Jemenu – ten już w ogóle nie istniał, był tak narąbany, że ledwo siedział. Chłopaki pożartowały na poziomie wysokim:
- Patrz, zrobiłem sobie wczoraj tatuaż, 300 ringgitów, ale potęga – powiedział Irys, prezentując ramię.
- Pewnego dnia zrobię sobie dziarę na członku – rzucił z wyższością Emmanuel.
- Przynajmniej tanio wyjdzie, góra ze siedem ringgitów.
Rozmowa o Kanadzie:
- A gdybyś tak zawarł papierowe małżeństwo?
- Z tego, co wiem, to 15000 dolarów trzeba pani zapłacić.
- O rany! A co z sexem?
- Nici.
- Co??? 15 TYSIĘCY I NIE MA NAWET DYMANIA??? Nie, to ci się nie
opłaca.
Owen był ekonomistą. Zapowiedział koniec światowego kryzysu
na listopad 2009 – święta miały sprawić, że wszystko wróci do normy, zaś
kurs wymiany euro do dolara wyniesie 1:1. Dowiedziałem się, że profil
marketingowy nie może ponosić odpowiedzialności za niską sprzedaż (to
po kiego chuja komu on jest?) Przy okazji opowiedział parę sloganów o
wolnym rynku i kapitalizmie. Jako ścieżkę rozwoju dla Łotwy wskazał
eksport drewna. No cóż, powodzenia, chyba na razie się nie sprawdziło.
Podlizałem się w inny sposób: Hm, Limerick? Czytałem kiedyś taką książkę, Angela's Ashes – wystarczyło.
Zastanawiali się, co dalej. W końcu wygrał lokal o typowo malezyjskiej nazwie „Soho”. Normalnie nie wsiadam do auta z pijanymi, ale tu
było bardzo daleko od normalnie. Do cudów można zgłosić zjawisko Irysa,
Asia to go
który ledwo, co stoi, a auto prowadzi całkiem równo. W knajpie miały
miejsca kolejne cuda: Owen kupował wiadro za wiadrem. Wiadro to kilka
butelek piwa, sprzedawane w promocji – jak w hurcie, to taniej. Problem,
że piwa mają całe 0,33, więc szaleństwa nie ma, a koszta chore. Wylazłem
z knajpy wejściem numer dwa i oczy me ujrzały jedną z największych
atrakcji miasta: fontannę z rzeźbami kotów. Padłem na kolana, obszedłem
dookoła ze trzy razy, oszalałem ze szczęścia i wróciłem pić dalej.
W knajpie trafiłem na dziewiętnastoletniego hip-hopowca z Bangladeszu – jakiś program wymiany doświadczeń i pomocy ludziom z mniej
radosnych części świata. Po wymianie ze dwóch zdań, podał mi jointa, towarzysko zapaliłem, chociaż trochę bardziej dla klimatu popełniania przestępstwa, niż z prawdziwej pasji – w końcu Malezja, to kraj, gdzie można
dostać czapę za nawet najmniejsze ilości narkotyków. Byłem niewąsko zaskoczony, że teoria teorią, a życie idzie swoją drogą. Co jednak mi powtarzano: Borneo, a półwysep to dość różne światy, a Kuching jeszcze inny –
miasto ma opinię jednego z najbardziej tolerancyjnych, co związane jest z
wieloletnim zwyczajem małżeństw mieszanych. Przełożyło się to na dość
humanitarne podejście do człowieka – jedno z KFC zatrudnia tylko ludzi
głuchych i niemych.
Pewną atrakcją wieczoru było pobicie się Latynosa z Hindusem.
Poszło o panienkę, w końcu udało się zażegnać konflikt. Pewnie nie byłoby
problemu, gdyby na odchodne pani nie pocałowała Hindusa, oczywiście z
tej okazji Latynos znowu rzucił się go bić (- Zat's how Austrians say goodbye. - Und zis is how ve zay goodbye in Germany, Dr. Jones.). Kojarzę, że o
2 nad ranem jedliśmy w ulicznej jadłodajni gigantyczną kolację. Kojarzę,
że podstarzała, bezzębna, wychudzona prostytutka podbijała do mnie, ale
dała się spławić papierosem. Kojarzę, że chyba jakaś koleżanka ichnia
chciała ze mną tańczyć, ale odniosłem wrażenie, że dla nich tańczenie, to
symulacja kopulacji, a jakoś głupio mi było odwalić to na środku lokalu.
Kojarzę, że gadałem z jakimś stypendystą z Birmy, ale o czym, to nie
wiem. Znacznie lepiej kojarzę powrót do domu: Owen pijany w belę za kierownicą, ja z młodzieżą na pace furgonetki, no i zaczął szaleć. Z parkingu
wyjechaliśmy przez krzaki i spadając z niemałego krawężnika. Potem
wrąbaliśmy się na wielki trawnik, gdzie dobre dziesięć minut kręcił kółka
na ręcznym.
- Nie boisz się? - zapytał siedzący obok może piętnastolatek.
- Nie, ufam kierowcy – trzy słowa, dwa kłamstwa.
Asia to go
Na szczęście byłem w stanie, który sprawił, że w miejscu zamieszkania musieli mnie budzić. Poranki miewałem już lepsze, ale miewałem też gorsze. Na własne życzenie wstałem o 9, żeby się trochę ogarnąć i wygrać podwózkę do miasta. Obiecałem, że nie będę truł im dupy do
wieczora, żeby mogli spokojnie się uczyć do egzaminu. Podwieźli mnie pod
lokal w 100% wegetariański, prowadzony przez buddystów. Dźwięczna nazwa, Zhun San Yen Vegetarian Food Centre. Na drzwiach znak zakazu
wnoszenia mięsa, w środku bierzemy talerz i sami sobie nakładamy, 100g
to jakoś ponad jednego ringgita. Niestety, jak widać, ceny już nie wietnamskie, ale za wielkie, pyszne żarcie, siedem ringgitów da się przeżyć.
Szklanka Ice Tea półtora, ale jaka to była Ice Tea, prawdziwa herbata,
żadne wytwory znane nam z zachodu, śni się po nocach i marzy, że ktoś
kiedyś zacznie robić coś takiego u nas. Wsparłem Czerwony Półksiężyc
ringgitem, dostałem pamiątkową naklejkę.
Ruszyłem na podbój miasta. Kolejne rzeźby kotów, z jednej strony poziom Walta Disneya, z drugiej tak cudownie pocieszne i nonsensowne, że uśmiech sam występuje na usta. Gdy sobie spokojnie oglądałem,
przyszła grupa lokalnych, wszyscy ubrani tak samo. Jakieś korporacyjne
spotkanie, ale im się spodobałem, powiedzieli mi, że wspaniale wyglądam
i czy zgodzę się zrobić sobie z nimi zdjęcie. Zdjęć było chyba ze dwadzieścia, wyszło dość ciekawie, biały chłop w Nine Inch Nails, a azjatycka
reszta garniturowa.
W drodze nad rzekę spodobał mi się Mc Donald's Halal. Sama
rzeka wyznacza centrum, niestety jego jakość raczej nie powala – meczety
plastikowe, jakieś kuriozalne rzeźby, zabudowa nudna, ale i tak jest przezajebiście, czułem się jak w Kanadzie, a nie w Azji. W miarę czysto, cicho,
miło, nikt się nie dopierdala, wiele napisów po angielsku, a stan zieleni
miejskiej przebija to, co mamy w Europie, o kilka długości. Chciałem dostać się do głównej atrakcji: Cat Museum. Okazało się, że autobus z przewodnika już nie istnieje. Wypytuję sprzedawcę napojów (słodkie, czekoladowe, ringgit za jakieś pół litra), pan na motorze usłyszał, odpowiada:
- Chcesz do Cat Museum?
- Ile?
- Co ile?
- Za ile mnie tam chcesz zawieźć?
- Nie no, ja tam nie jadę, tam masz autobus.
Asia to go
Autobus okazał się busem, kosztował dwa, gdy tylko się zapełnił,
to pojechał. Z każdą minutą wypierdalało mi kory coraz bardziej: starszy
pan pyta w idealnym angielskim, dokąd jadę, po czym sugeruje, że może
zamienimy się na miejsca, bo on wcześniej wysiada, więc lepiej, żeby siedział przy drzwiach. Taki poziom myślenia rzadko zdarza się na zachodzie, w Kuching wydał się niemal oczywisty.
Cały bus wiedział dokąd jadę, dzięki temu nie miałem szans na
przegapienie muzeum, palcem mi pokazali. Samo muzeum... Bajka, odlot,
impreza miesiąca. Koty są wszędzie, zaczyna się jeszcze przed wejściem.
W środku: obrazy z kotami, znani ludzie z kotami, figurki kotów, kocie
maskotki, zegary. Maskotka festiwalu Kuching, kot Alca – imię pochodzi
od nazwy dwóch kwiatów, Allamanda – symbol północy Kuching i Canna
Lily – południe. Sam kot na poziomie dziecka, ale radość, że żadne pierdoły, białe, czarne, dwugłowe orły, niedźwiedzie, tylko coś pociesznego futerkowego. Plakaty z kocich filmów: The Cat Burglar. Hadis o kobiecie, która
poszła do piekła za zagłodzenie kota. Koty w różnej kulturze, np. kot na
kalenicy to znak śmierci kogoś w rodzinie. Przytopienie kota w misce
sprowadza deszcz (przypomnę, że żyjemy w kraju, w którym posłowie modlili się o deszcz, może dobrze, że nie znali systemu z kotem). Gdy w Egipcie umierał kot, cała rodzina goliła brwi na znak żałoby – trwała, dopóki
nie odrosły (a nie pierdoły wprowadzane państwowo). Gdy umierał kot
świątynny, całe miasto miało żałobę i składało mu honory. Gdy ktoś znalazł martwego kota na ulicy (cudzysłów na ulicę w starożytnym Egipcie),
to płakał i bił się w piersi z żalu – wierzono, że to oznaka największego
nieszczęścia. Oczywiście Bastet. W razie pożaru, kot był pierwszym, co
wynoszono (according to Herodotus, więc nie byle kogo). Nie wiem, czyje,
ale kot nie może dotknąć zwłok, bo wtedy tchnie w nie nienaturalne życie.
Buddyjska opowieść o tym, że gdy wezwano zwierzęta do nirvany, kot zaspał, jednak przez lata okazał się być tak wspaniałym zwierzęciem, że
zrównano go rangą z innymi, a w Japonii buduje się im nawet świątynie.
Opowieść o tym, dlaczego koty w Kuching mają bardzo krótkie ogony: kot
z Singapuru wymyślił sobie, że pojedzie do Kuching, skoro koty są tam tak
hołubione, że miasto nazwano na ich cześć. Na dzień dobry ucięto mu kawałek ogona – podatek od towarów importowanych. Dzięki niezrozumieniu się z panem (- Sail? - w odniesieniu do ogona - You might consider it a
sail – kot myśli, że chodzi o cytat z Shakespeare'a – If sales, then sales
tax! ) stracił kolejny kawałek ogona. Następny pan spytał go czy jest „top
Asia to go
dog among cats”. Kot, że jest. Podatek od zamożności. Potem jeszcze
wpadł w akcyzę, podatek dochodowy, podatek od obrotu, podatek spadkowy, i na tym skończył się koci ogon. Może nie jest to bardzo porywająca
opowieść, ale polecam ją naszym parlamentarzystom, chociaż na to chyba
będą mieli czas, jak już skończą modlić się o deszcz.
Dalej, w Chinach i Japonii uważa się, że jeżeli kot pociera łapą o
ucho, to wkrótce przyjdą ważni goście. Popularne kocie figurki, które można znaleźć chyba wszędzie: zaczęły powstawać na cześć kobiety z Yoshiwary (dawna ulica czerwonych latarni w Tokio), której kot zginął próbując
ostrzec ją przed wężem. I tak, złote przynoszą bogactwo, biały szczęście,
czarny chroni od chorób, podniesiona lewa łapa to zaproszenie do interesów. Umarłem ze szczęścia, gdy odkryłem, że okładka I am Cat, która tu
wisi, to dzieło Utamaro (1753-1806), zwie się Cat's Dream. W Japonii gigantyczny kot z dwoma ogonami to zwiastun nieszczęścia. Lata 80-te, Satoru Tsuda (Japonia oczywiście) wymyślił, że tresowane koty to dobry patent do reklam. Dał ogłoszenie, że szuka kociąt, 700 odpowiedzi, wiele rzuconych na progu. Wybrał cztery i zaczął je tresować. Nauczył nosić ciuchy
(2000 ringgitów za ciuch dla kota! - to właśnie jest Azja, że napisali ile to
kosztowało, u nas skoncentrowano by się na wymiarze artystycznym), stawać na tylnych łapach i trochę mimiki. Satoru został milionerem, ale dobrze pamięta, komu to zawdzięcza i opiekuje się bezdomnymi kotami.
Efekty jego pracy widoczne są na zdjęciach, z jednej strony nie przepadam
za robieniem idiotów ze zwierząt, z drugiej – niektóre są naprawdę niezłe,
a skoro miałyby siedzieć bezdomne i zagłodzone, to już niech się wydurniają, chociaż równie ciekawe wydaje mi się przebranie ludzi za koty i reklamowanie nimi Whiskasu, czy czego tam. Warto wspomnieć, że kierunek zwiedzania w muzeum wyznaczają ślady kocich łapek, proste, a przefajne.
Dalej, kocia mumia. Info, że kot spędza 2/3 dnia śpiąc, na długość snu wpływa zdrowie, stopień nażarcia i wiek kociny. Kot pozbawiany
snu przez tydzień umiera (genialny eksperyment). Zjawisko kociej bezsenności nie występuje. Kot w literaturze, można się dowiedzieć, że Cheshire
Cat to wcale nie wynalazek Carrolla, wcześniej pisał o nim W. M. Thackeray w „The Newcomes” (1855):
The woman grins like a Cheshire Cat.
What female heart can gold despise
What cat's averse to fish?
Asia to go
Oczywiście T. S. Eliot i „Old Possum's Book of Practical Cats”.
Wycinek z gazety o catfish, czyli sumie – w Dagestanie pokonał orła. Obrazy: Federico Barocci, La Madonna del Gatto. Gottfried Mind. Renoir,
Woman with a cat, Toulouse-Lautrec, Picasso, Gauguin, Chagall. Jan Steen i „Dzieci uczące kota tańca”. Znaczki świata z kotami. Przysłowia, norweskie: It is better to feed one cat than many mice. Czarny kot jako wpływ
na szczęście: zazwyczaj nieszczęście, ale w UK szczęście. Żeglarze brali
czarne koty na podróż, im czarniejszy, tym lepiej.
Genialne badanie: kot jako termometr. Chłop z Niemiec, Hans
Precht, zmieniał temperaturę w pokoju, zaobserwował, że im chłodniej,
tym bardziej kot się zwija – zrobił rysunek tego, ile stopni jest zależnie od
zwoju kota. Jaja jajami, ale wykazuje to, jak wrażliwe na zmiany temperatury są koty.
Rekordy: największy kot – tygrys syberyjski. Najmniejszy: Felix
Rubiginosa, Prionailurus rubiginosus, kot rdzawy (Indie, Sri Lanka). Najstarszy kot: 36 lat i jeden dzień. Kocica: 34 lata. Największy miot: 19
sztuk, 15 przeżyło, z tego 14 samców. Najwięcej kociąt z kocicy: 420! Texas. Rekord myszy upolowanych: 25,716, żył 23 lata, daje to trzy myszy
dziennie.
Przysłowiowe teksty: A solitary cat is like Laurel without Hardy.
Kocie cmentarze – zdjęcia grobów, ludzi składających kwiaty, kotów
cmentarnych.
Liryk, Thomas Hardy „Last Words To A Dumb Friend”
Pet was never mourned as you,
Purrer of the spotless hue,
Plumy tail, and wistful gaze
While you humoured our queer ways,
Or outshrilled your morning call
Up the stairs and through the hall Foot suspended in its fall While, expectant, you would stand
Arched, to meet the stroking hand;
Till your way you chose to wend
Yonder, to your tragic end.
Never another pet for me!
Asia to go
Let your place all vacant be;
Better blankness day by day
Than companion torn away.
Better bid his memory fade,
Better blot each mark he made,
Selfishly escape distress
By contrived forgetfulness,
Than preserve his prints to make
Every morn and eve an ache.
From the chair whereon he sat
Sweep his fur, nor wince thereat;
Rake his little pathways out
Mid the bushes roundabout;
Smooth away his talons' mark
From the claw-worn pine-tree bark,
Where he climbed as dusk embrowned,
Waiting us who loitered round.
Strange it is this speechless thing,
Subject to our mastering,
Subject for his life and food
To our gift, and time, and mood;
Timid pensioner of us Powers,
His existence ruled by ours,
Should--by crossing at a breath
Into safe and shielded death,
By the merely taking hence
Of his insignificance Loom as largened to the sense,
Shape as part, above man's will,
Of the Imperturbable.
As a prisoner, flight debarred,
Exercising in a yard,
Still retain I, troubled, shaken,
Mean estate, by him forsaken;
And this home, which scarcely took
Impress from his little look,
Asia to go
By his faring to the Dim
Grows all eloquent of him.
Housemate, I can think you still
Bounding to the window-sill,
Over which I vaguely see
Your small mound beneath the tree,
Showing in the autumn shade
That you moulder where you played.
Koci wzrok: koty rodzą się ślepe, siatkówka nierozwinięta, przez
trzy miesiące uczą się widzieć poprzez obserwowanie. Potem z górki: kot
wzrokiem ogarnia 287 stopni, przedmioty bliższe niż dwa metry widzi tak
sobie, ale powyżej – rewelacja. Koty nie widzą w ciemności, ale ich oczy
odbijają nawet najsłabsze światło – dlatego tak ładnie wyglądają wieczorem.
Powiedzenie o kupnie kota w worku – w dawnych czasach ludzie
sprzedawali prosięta w workach. Wałowano tak, że wkładano do wora
kota – mającego raczej małą wartość w temacie jedzenia, jak ktoś nie
sprawdził, to w domu miał lipę. Obrazki, jak nosić kota, jak go prezentować. Instrukcja, jak postępować z kotem w sytuacji zagrożenia. Urzekło
mnie, że gdy kot się topi, to trzeba go wyjąć z wody, rzeczywiście nie do
wymyślenia. Kocie filmy: Diamenty są na zawsze, Alien, The Night of a
Thousand Cats, The Owl and the Pussycat (wersja ze Streisand), The Aristocats, The Cat and the Canary, The Black Cat (LU-GO-SI!), Cat People,
The Curse of the Cat People, Cat's eye, Catlow, Harry & Tonto, Track of
the Cat (Mitchum, 1954), The Man who loved cat dancing (z Reynoldsem),
Cat from outer space, Cat on a Hot Tin Roof, i wiele więcej. Zdjęcia: LU-GO-SI. Kot w muzyce: The cat came back to jedno, ale Iron Maiden, Powerslave to dopiero odjazd. Oczywiście Cat Stevens, Tom Cat. Ekspozycja
kociej karmy, surrealizm nieco, ale cudownie!
Przysłowia mądrością narodów:
Like a cat scared of dry skin - Men who are scared and afraid of women
Tiger shows its' stripes - Showing his power and ability
Horned cat - An impossible happening
Asia to go
Like a cat watches a hung up fish - Hoping for something that one's
long for or where there are beautiful women there will always be
young man hanging around
It's cat wish to see the roast - Achieving what one hope for
Like a cat and a roast - It is not encouraged to mix male and female
together as they will lead to immoral behaviour.
Willing to be captured by the tiger rather than be bitten by the dog Someone who is willing to be beaten and humiliated by stronger and
powerful opponent rather than by the weaker one.
Sit like a cat, jump like a tiger - A quiet person usually works and
thinks faster
Dead tigers leave behind their stripes, dead elephants leave behind
their tusks, human being leaves their good name when they died Good deed will always be remembered even after one's dead and
gone.
Dalej, maskotki – Garfield królem ekspozycji. Jak się bawić w
kocią kołyskę? (I agree that all religions, including Bokononism, are nothing but lies. "Now I will destroy the whole world." ... It’s what Bokonists
always say when they are about to commit suicide.) Opowieść o tym, że
Churchill tak wielbił swego kota, że podczas nalotów brał go do schronu, a
także na narady wojenne. Inni fani kotów: Mickey Rooney, Anne Frank,
Victor Hugo, Florence Nightingale (60 sztuk, zawsze z nimi podróżowała –
ciekawe, jak to wyglądało, bo większość kotów, jakie znam, dostaje pierdolca w samochodzie), George Sand (jadła z kotem z jednego talerza – wi docznie była biedna i nie miała drugiego), Isaac Newton (dwa koty, zrobił
im dwie dziury w drzwiach, zostając tym samym wynalazcą patentu znanego raczej z amerykańskich filmów. No a dziury były dwie, różnych rozmiarów, żeby każdy miał swoją), Ernest Hemingway (40 sztuk i gdzie nie
był, to poszukiwał kotów, bo lubił być przez nie otoczony), Colette („Our
perfect companions never have fewer than four feet”, a gdy jej umarł ukochany, to ku pamięci zmarłego nie wzięła sobie nowego), Charles Dickens
(gdy był wieczór, a kot chciał przyciągnąć uwagę właściciela, to podobno
łapą gasił świece), Mark Twain.
Opowieść o Morrisie – kot, który reklamował pokarmy 9Lives w
USA w latach 80-tych. Przy okazji reklam, kandydował na prezydenta
USA w 1988 i w 1992.
Asia to go
Opowieść z 2 listopada 1982 - kot, który był winien Wielkiej Brytanii 350 funtów – przyjechał ukryty na ciężarówce. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie to, że zamknięto go w schronisku i zarządzono, że ma
zapłacić, bo jak nie, to go uśpią. Artykuł głosi, że ma jeszcze chwilę, a pani
ze schroniska wypowiada się, że ma nadzieję, że ktoś to zapłaci, bo trochę
byłoby szkoda usypiać całkiem zdrowego kota. Niestety, dalsze losy nieznane.
Jak widać, dla osób zdrowych na umyśle, to raczej nie jest muzeum marzeń – tony pierdół. Dla fanów kotów: cudo!
Inne cudo miało miejsce podczas zwiedzania: podchodzę do obsługi i pytam, czy można tu kupić coś do picia. Pan, że niestety nie, ale kazał czekać, poszedł do stróżówki i przyniósł mi w prezencie swoją wodę mineralną. Nie chciałem brać, ale się uparł, że muszę, do dzisiaj pozostaję
wzruszony. Dofinansowałem muzeum, kupując pamiątkowe koszulki – domyślałem się, że są nieco drożej, niż na mieście, ale dla takiej inicjatywy
to nie wypada sępić, co lepsze, samo muzeum za darmo, tylko za zdjęcia
trzeba było zapłacić cztery ringgity.
Kolejny prezent od losu miałem chwilę później: ledwo usiadłem
na przystanku i zacząłem zastanawiać się, jak często jeżdżą autobusy w
sobotę, zatrzymało się auto. Wysiadł chłopaczek, zapytał, dokąd chcę jechać. Oczywiście po chamsku zapytałem, po ile, bo jeszcze miałem ten
Wietnam w sobie. Za darmo. Moja ulubiona cena! Auto full komfort,
dwóch chłopa wspaniale mówiących po angielsku, tryskających energią,
podkreślających, że to wspaniale, że przyjechałem do Malezji. Gdy dowiedzieli się, że planuję być w Miri, dali mi numer telefonu do swojego znajomego, zapewnili, że nie będzie miał nic przeciwko przyjęciu mnie, bo bardzo lubi mieć gości. Myślałem, że podwiozą mnie tylko do centrum, ale
gdzie tam, ledwo się dowiedzieli, że chcę iść do muzeum Sarawak, to zawieźli mnie i to pod drzwi. Nie wierzyłem w ten Kuching, po prostu niemożliwe, jak wspaniałe może być życie, gdy ludzie są dla siebie życzliwi.
Niestety, muzeum wkrótce miało się zamknąć, więc tylko szybko pooglądałem jakieś czółna i rekwizyty etnograficzne. No nie zabija, zwłaszcza,
jeżeli nie wie się za wiele o Borneo – trochę plemion tam jest, trochę nazw
własnych wielu rzeczy również.
Na tym zakończyła się część zwiedzaniowa. Nie chciałem za
wcześnie wracać do chaty, żeby nie siedzieć na głowie Emmanuelowi, więc
snułem się po mieście w poszukiwaniach netu. Zajęło dość długo, o dziwo
Asia to go
w Malezji nie ma wcale za wiele cafe netowych. Znalazłem jakiś wieczorny
targ, liczyłem na jakieś cuda w stylu stary malajski nóż czy figurka, ale
niestety, głównie Media Markt i ciuchy z Chin. Tyle miło, że tony restauracji chodnikowych z fajnym i zróżnicowanym jedzeniem (zupa wegetariańska tym razem). Kolejne „NIE WIERZĘ” miałem, gdy wsiadłem do autobusu, zapytałem pana kierowcę, czy to dobra linia, a gdy potwierdził, to
chciałem kupić od niego bilet. Na to on, że turyści nie płacą, welcome to
Malaysia. Trochę się to różni od znanego przez lata standardu krakowskiego, który polegał na tym, że kanary z uwielbieniem obstawiały linię
lotniskową i ledwo jakiś turysta miał coś nie tak z biletem, albo nie miał
takowego na bagaż, to tłukli mu mandat i żądali płacenia na miejscu.
Taksówki w Malezji to zero zabawy. Zapytałem pana, ile, pan
powiedział 10, to było za przynajmniej pięć kilosów, czyli znacznie taniej,
niż w pewnym kraju w Europie. Miłe było to, że pan szukał adresu wspólnie ze mną, a nie było łatwo – wszystkie domki takie same, numeracja
chwilami wykonywała dość epickie zawijasy, a ten spokojnie kluczył i sam
dopytywał. Krata na domu zamknięta, więc usiadłem z książką na ganku
i czytałem w świetle latarni ulicznej. Po dwudziestu minutach drzwi się
otworzyły, a ten wyszedł i zapytał, czy mnie pojebało, że tam siedzę – okazało się, że kratę zawsze zasuwają, jak wchodzą do domu. Ich nauka bardzo przypominała schemat znany i nam: znajdziesz wszystko, żeby tylko
się nie uczyć. Aparat nie chciał połączyć się z komputerem, więc wspólnymi siłami próbowali coś z tym zrobić. Nie przeszkadzałem w nauce, padałem na twarz, więc to też zrobiłem chwilę później.
Emmanuel był tak miły, że podwiózł mnie na przystań. Co więcej, była niedziela, a łódź odpływała o 8, ten ma egzamin następnego dnia,
przysięgam, że byłem wzruszony. Po drodze udało mi się sprawić mu przyjemność, bo włączył muzykę swego kraju rodzinnego i rozpoznałem, że to
Fela Kuti. Ten ekstaza, że nigdy nie sądził, że Fela jest popularny w Polsce. Trochę go przygasiłem, że bardzo popularny to nie jest. To była taka
piękna chwila, że wydawało mi się, że jednak wszystko w życiu jest powiązane: Kutiego poznałem w Irlandii, kolega z pracy mi nagrał. Nie spodziewałem się, że w pół roku później przyda mi się wiedza, kto to i co gra, a
gdybym nie pojechał do Irysów, to pewnie dalej bym go nie znał.
Nie chciałem męczyć Emmanuela, więc po upewnieniu się, że bilety na łódź są i kosztują 45 ringgitów, podziękowałem mu bardzo i życzy-
Asia to go
łem wszystkiego najlepszego na egzaminie. Nie wiem, czy zdał naukowo,
ale jako obywatel świata, to z wyróżnieniem.
XXVII. Scalded cats fear even cold water.
Moja
miłość do łodzi została wystawiona na poważną próbę po
incydencie z Mekongiem. Odkrycie, że autobus do Sibu jedzie osiem godzin, zaś łódka płynie jakieś cztery, a kosztują tyle samo, pozwoliło przełamać niechęć. Pierwsze zaskoczenie: nikt się nie pcha, nie krzyczy, wszyscy
spokojnie wchodzą i siadają dokładnie na miejscach wypisanych na biletach. Szok, organizacja zabija tę magię Azji, której ma się na tony w Laosie czy Indiach, podejrzane niemal, ale jednak miło myśleć, że to nie tylko wpływy świata zachodniego, a po prostu ludność bardziej poskładana.
Sam już dawno zapomniałem, że istnieje coś takiego jak miejsca numerowane i źle usiadłem, bo nawet nie popatrzyłem na ten bilet.
Kontynuujemy odkrywanie świata nieznanego: przeszedł gazeciarz, oferował prasę w trzech językach: chińskim, malajskim i angielskim. I to żaden poziom Faktu, tylko ogromne połacie tekstu bez obrazków, wyglądało jak, powiedzmy, Tygodnik Powszechny. U nas wiele by nie
sprzedał, a tam szła jedna za drugą, wszystkie wersje językowe, tak mężczyźni, jak i kobiety. Niemało dziewczynek i kobiet w chustach wyciągnęło
oryginalne iPody – globalizacja trafiła pod hidżab. To nieco mnie zdziwiło,
ale najbardziej, gdy inna wyciągnęła laptopa i zaczęła grać w Starcrafta.
Kusiło podejść i porozmawiać, że niegdyś też sporo czasu nad tym spędziłem i widzę, że gra Protosami, a to dla mnie zawsze najdziwniejsza rasa
była. Potem wyszedłem na zacofanego, bo nie potrafiłem otworzyć drzwi
od kibla i jakieś dziecko z uśmiechem na ustach wstało i mi pomogło. Byłem znowu zaskoczony i zbudowany postawą ludzi: zaczęło ryczeć niemowlę, do matki zaraz podeszła jakaś dziewczynka i jej pomogła uspokoić dziecię.
Byłoby fajnie, ale pogoda nieco deszczowa, łódka dawała bardzo
szybko, niemal wodolot, więc po godzinie zacząłem odczuwać coś w stylu
choroby morskiej. Myślałem, że to tylko ja, ale gdy usłyszałem pawika kil-
Asia to go
ka miejsc obok, pojąłem, że to normalna, zdrowa reakcja, właściwa także
tym bardziej zaprawionym w bojach łodziowych.
Wyświetlili nam film X-Men Origins: Wolverine. Był 12 kwietnia, a światowa premiera miała miejsce 1 maja. Jak to możliwe? 31 marca
poszła w sieć kopia producencka, od finalnej wersji różniła się tym, że brakowało paru efektów i były nieco inne napisy początkowe, ale jeżeli chciało
się oglądnąć, to nie było problemu, właściwie jak produkt finalny. Pewną
niedogodnością był hałas panujący na łodzi, nie wszystko dało się usłyszeć, ale i tak całkiem miło spędziłem czas, nieco odciągając się myślami
od pawia. Takie małe myśli: ten film miał budżet 158 milionów dolarów.
Niestety, nie udało się zapłacić ze dwudziestki komuś, kto zna się trochę
na Kanadzie i mógłby powiedzieć twórcom, że napis „North-West Territories, Canada, 1845” jest fascynujący. Fascynujący, bo za początek Kanady
uważa się 1 lipca 1867, a Terytoria weszły w jej skład w 1870. A chata, w
jakiej tam mieszka... No nie wydaje mi się, żeby coś takiego wtedy tam
mieli. Już nawet nie mówię o setkach bzdur w stylu płacenie nowymi dolarami w czasach, gdy nie istniały, modele samochodów i broni wyprzedzające czas akcji filmu, ciekawe dawkowanie leków czy roślinność nie
przystająca do rzeczywistości. Czy naprawdę przy okazji każdego filmu
muszą z nas robić idiotów? Gdyby to była niezależna produkcja, to rozumiem, ale coś takiego? Szkoda, że Weapon X ścięto do paru minut, szkoda,
że Jackman nie ma 159 centymetrów wzrostu jak oryginał, no ale powiedzmy, że nie jest to zły film w swej klasie.
Nie służył on natomiast pani obok, która nagle i niespodziewanie zwinęła czytaną gazetę w rulon i narzygała do niej. Fajny etat się objawił: stanął pan z siatami i gdy widział, że ktoś już nie daje rady, to podawał szybciutko jednorazówkę. Klimatyzację podkręcono do poziomu
strasznego, przypomniał się film „Beyond Hypothermia”. Dzieci ryczały na
całego, więc odrabianie zaległości snu nie bardzo było możliwe. Wyświetlono nam klasykę wrestlingu, po chwili nawet i damski, właśnie o tym marzyłem, czytając o dzikim Borneo. Ten mix atrakcji sprawił, że w Sibu wysiadałem na nogach z waty.
Początkowo chciałem posiedzieć w Sibu dzień, a potem jechać do
Bintulu. Kuching ma kota, Sibu obrało sobie łabędzia za patrona. Jednak
z łódki udało mi się zobaczyć jedną z czterech atrakcji miasta: Kuan Yin
Pagoda, ukończona w 1989. Załamałem się, a gdy zobaczyłem atrakcję numer dwa, rzeźbę łabędzia na wybrzeżu (jest tego podobno więcej w cen-
Asia to go
trum), to pobiegłem po coś do jedzenia i rzutem na taśmę wpadłem na
ostatnią (14:30) łódź do Kapit. Sibu zrobiło na mnie tak straszne wrażenie
(zostały mi jeszcze całe dwie atrakcje: park i muzeum miejskie. A, no i
liczne łabędzie), że postanowiłem płynąć w głąb wyspy, z lekkimi obawami, co mój błędnik na to. Zdążyłem tylko wpaść do knajpy, krzyknąć vegetarian takeaway!, rzucić trzy ringgity, popatrzeć z dezaprobatą na ryż oblepiony wodorostami i pobiec do łódki.
Na szczęście w górę rzeki Batang Rejang łódź szła jak po maśle,
dobre kilkadziesiąt kilometrów na godzinę, przyjemniej niż autobusem.
Byłem jedynym turystą, ale było pełno, wielu lokalnych płynęło sobie do
domu czy pracy. Przypomniało mi się kilka subtelnych, rasistowskich
dowcipów (- Czym różni się sum od muzułmanki? -Muzułmanka ma wąsy
i śmierdzi, natomiast sum jest rybą; albo: – Kiedy można napluć muzułmance w twarz? - Kiedy palą jej się wąsy), ale autorzy raczej nie odnaleźliby się w Malezji, bo dziewczynki po pierwsze ładne, po drugie zadbane lepiej, niż niejedna rodaczka. Ciekawe, czy oni też tworzą takie dowcipy o
białych i chrześcijanach.
Woda w rzece – brązowa, z tego, co wiem, to od błota. Rzeka
wcale niemała, największa na wyspie. Ciekawostka: dokąd oczy nie sięgną, to nie widać śladów przemysłu, raczej nie ma. Na szczęście niewidzialna ręka wolnego rynku dotarła i tutaj. W roku 1996 powyżej Kapit
rozpoczęto budowę tamy Bakun. Przesiedlono jakieś 11000 osób, powycinano lasy, hallelujah i do przodu! W 1997 zaczął się kryzys azjatycki, więc
ku radości lokalnych budowę zatrzymano, potem, ku ich smutkowi, wznowiono. Najciekawsze jest, że mimo licznych trudności, z jakimi walczą,
uparto się wykończyć tamę, no bo skoro już zaczęliśmy... Problem, że jest
niepotrzebna, nie będzie co robić z energią (2400 megawatów – nie mam
pojęcia, co to znaczy, ale zgaduję, że dużo, bo taka potęga na Odrze we
Wrocławiu ma 1,6 MW ), którą ma produkować. Mówią o wysyłaniu drogą
morską na półwysep, ale to ponad 600 km, trzeba będzie budować, podobno nie do końca jest to najlepszy pomysł, bo w cholerę przesyłanej energii
jest marnowane podczas samego przesyłania. Co więc z nią zrobić? To
przecież proste, światli rządzący postanowili wybudować tuż obok przetwórnię aluminium. Oczywiście to wspaniale, że będą mieli drugą co do
wielkości (po Chinach) tamę w Azji, co tam te 900 osób, które nie chcą się
wynieść i które albo będą musieli zalać, albo siłą usunąć, ale nasuwa się
pytanie: po chuj wam to tam? Już udało się niemało zniszczyć, ale w pla-
Asia to go
nach jest zalanie kolejnych terenów, co pociągnie za sobą wyginięcie niektórych gatunków zwierząt i roślin, które nie występują nigdzie indziej na
świecie. Gratulujemy i dziękujemy za opóźnienie, dzięki temu udało się
jeszcze zobaczyć okolicę średnio zjebaną, chociaż akurat te tereny są daleko od tamy i chyba wiele im się nie stanie.
Na pokładzie jakże lubione, cenione i z wytęsknieniem oczekiwane karaoke, grane z odtwarzacza firmy JEBAN. Ciekawy był program: karaoke, pół chińskiego filmu (nie wyglądało na konkurencję dla Chena Kaige), a gdy trzeba było zmienić płytę, powróciło karaoke, po chwili zastąpione Babylon AD – jak widać repertuar umiarkowanie porywający. Ciekawsze rzeczy były za oknem: brzegi wyglądały na niedostępne, drzewa
wchodzą do wody, ale czasem się zatrzymywaliśmy i okazywało się, że
można wbić w głąb tej gęstwiny. Jedna z atrakcji regionu: longhouse, czyli
długie domy (w sumie czego się spodziewać po takiej nazwie, małych szałasów?), w których mieszka naście rodzin, chyba nierzadko nawet całe plemię. Idea taka, że masz swój pokój rodzinny, ale jest też duża część wspólna, gdzie znajdują się takie cuda, jak kuchnia. Pierwszy longhouse mnie
zachwycił, wkrótce miałem odkryć, że to żadna wielka atrakcja, tylko najnormalniejszy sposób życia w tej części świata.
Decyzja o zmianie planów wydawała się słuszna, pogoda powoli
się poprawiała i gdy wieczorem wysiadałem w Kapit, było całkiem ładnie.
Nacieszyłem oczy widokiem zachodu słońca – był wyjątkowo malowniczy,
rzadko mnie takie rzeczy ruszają, ale tutaj nawet lokalni zatrzymali się i
podziwiali - i ruszyłem szukać noclegu, oczywiście najtańszego. Kapit
może pochwalić się populacją 8000 obywateli, więc wielka aglomeracja to
nie jest. Szyldu nie było, ale mapa z LP wskazuje, że był to Kapit Rejang
Hotel. Nie wypada narzekać na jedynkę za 30 ringgitów, ale ściany... No
cóż, Hitlera nie mieli, to i pokoi nie miał kto odmalować. O dziwo, kwaterunek z łazienką w całkiem dobrym standardzie, przy okazji pozwalającą
na jednoczesne korzystanie z prysznica i sracza. No ale wiedziałem, że to
tylko na chwilę, bo dnia następnego miałem łódź o 9. Wybiegłem do miasta (cudzysłów), żeby z radością dopaść jeden z ostatnich czynnych lokali.
Wyglądał strasznie, ale makaron z sosem sojowym (trzy ringgity) był jednym z najlepszych, jakie w życiu jadłem. Niestety pan chciał iść do domu,
więc na drugie danie poszedłem do chińskiego lokalu, gdzie coś mnie podkusiło kupić piwo Tsingtao, które kosztowało chorą cenę ośmiu ringgitów.
Asia to go
Atrakcje Kapit: Fort Sylvia – pochodzi z roku 1880 i gdyby nie
napisali, to nie wpadłbym na to, że ta stodoła ma wartość historyczną.
Zwiedzania za wiele nie miałem, bo zamknięte o tej godzinie, ale może i
lepiej. Muzeum oczywiście również nie działało po 20, ale nie wiem, czy
bym się skusił na tematy etniczne. Nie myślałem nawet o tym, ale niemal
padłem ze szczęścia, wrażenia i radości, gdy znalazłem całkiem rozbudowany spożywczy z wcale niezłą, jak na kraj muzułmański, sekcją monopolową. Problem zasadzał się w tym, że nie było tam ani pół litery mi znanej, wszystko w wężykach. Na szczęście pojemność i woltaż wypisują
mniej więcej jak nasi, więc coś tam odcyfrowałem. Wzruszyło mnie, że na
wielu flaszkach sprzedawca sam nalepił etykiety i długopisem wpisał tak
woltaż, jak i pojemność. Miałem nadzieję, że to nie jacyś skretyniali bimbrownicy, tylko fachowcy, którzy nie zaleją mi metylem nerwu wzrokowego, siatkówki ani rogówki. Późniejsze badania i rozmowy pozwoliły odkryć, że większość to przemyt z Indonezji i że jest bezpiecznie, a przede
wszystkim dość tanio. Nakupiłem nie wiem sam czego, ale wybierałem
etykiety z fajnymi zwierzętami, tukan z naroślą na dziobie (3,30), Gin z
byczą głową (2 – product of Malaysia). Dorzuciłem jakiś mocniejszy alkohol w butelce rozmiarów preferowanych przez byłego prezydenta RP i z
uśmiechem na ustach poszedłem do hotelu.
Gdyby jakiegoś więźnia w Austrii czy Holandii osadzono w celi o
standardzie tego pokoju, to spokojnie wygrałby przed trybunałem w
Strassburgu potężne odszkodowanie za pogwałcenie jego praw człowieka.
Od lat powtarzam, że w takich sytuacjach są dwa wyjścia: bóg albo wódka.
Ostatnimi czasy boga nie widywano w Kapit, więc pozostała bramka numer dwa. Wypadała akurat Wielka Niedziela, a przy całym dramacie
standardu pokoju, wifi było świetne. Nawiązałem łączność, z kim się dało i
z końca świata chlałem netowo i wysyłałem zdjęcia w stylu „ja i to co właśnie piję”, „łazienka w moim pokoju”, „zakurwiście wielki owad”. Operacja
się udała, koło 3 byłem w takim stanie, że nawet łóżko wydało mi się wcale nieobrzydliwe, chociaż nie przebrałem się do snu, aż tak najebany nie
byłem, żeby dotknąć go ciałem.
Cztery godziny snu to nic fajnego. W sumie jak się je walnie w
środku dnia, to całkiem ok, ale jeżeli jest to bilans całej nocy, to nie ma powodów do mruczenia. Jeszcze mniejsze, gdy na dzień dobry staje się na
skurwysyńsko wielkim owadzie, który po dostaniu w plecy glanem z godnością wycofuje się pod łóżko. Drugiego chuja dopadłem, ale gdy zobaczy-
Asia to go
łem efekt morderstwa, to począłem żywić nadzieję, że nikt nie przyjdzie
sprawdzić stanu, w jakim zostawiam pokój. To były skurwysyny takich
rozmiarów, że można się było z nimi siłować na rękę-odnóże, albo zagrać
w ping ponga, a nimi to chyba w tenisa. O 8:57 wpadłem na przystań, całe
trzy minuty przed odpłynięciem jedynego połączenia do Belagi. Znalezienie łódki chwilę zajęło, rzucam bety, trybię i pytam, czy mógłbym podróżować na dachu, bo sobie więcej zobaczę i fajnie będzie. Popatrzył na mnie,
jakbym poprosił o stojące w PKP, ale powiedział, że proszę cię bardzo, jak
Allach chce kogoś pokarać, to mu rozum odbiera. Siadłem z bagażem na
dachu, oczywiście nie muszę chyba wspominać, że o śniadaniu to mogłem
sobie pomarzyć jak impotent o gwałcie (no, chyba, że pasywnie, w sensie,
że jego robią). Przeze mnie jeden z ostatnich pasażerów chciał też siąść na
dachu – był pewien, że w środku nie ma miejsca, no bo co za idiota siada
na dachu dobrowolnie? Uświadomiłem go, że z tego, co widziałem, to w
środku są tony miejsca.
Ruszyliśmy, a mnie przypomniał się radosny epizod z końca lutego, gdy wjebałem się do Mekongu. Teraz siedziałem na dachu łodzi, która waliła dobre 60km/h. Na szczęście było się czego chwycić, więc kurczowo wisiałem na poręczach, a drugą ręką robiłem zdjęcia, ewentualnie paliłem peta. Po nastu minutach trochę się wyluzowałem, bo chociaż szybko,
to jednak łódź sunęła prosto, pan nie strzelał popisów na rzece w stylu 180
na ręcznym. W gaciach naprawdę miałem, gdy po jakiejś godzinie dotarliśmy do Pelagus Rapids (taka uwaga językowa: z jednej strony gardzę
wpierdalaniem angielskiego w polski, gdzie tylko się da, z drugiej pisania
„progi rzeczne Pelagusa” czy „kaskady Pelagusa” jednak nie bardzo widzę).
Ładnie się nazywa, a na oczy własne: jakiś kilometr miejsca, gdzie rzeka
dostała pierdolca i nie może się zdecydować, czego chce, więc widzimy
wielkie wiry, wodę płynącą pod prąd i robiąca mnóstwo hałasu. W suchym
sezonie podobno nie bardzo da się tędy przepłynąć większymi łodziami,
moja dość poważnie kluczyła i trzęsła się, ale przedarliśmy się. Wrażenia
niezapomniane, przysięgam, że mam przed oczyma, jak to wygląda. Mam
też całą resztę: wspaniałe drzewa, błotną rzekę, liczne longhouse'y, lokalne łódki, lotnisko polowe, wysepki, które chyba czasem bywają pod wodą,
a kiedy indziej są całkiem dużymi wyspami.
Co jakiś czas się zatrzymywaliśmy, ktoś wysiadał, albo podchodził po coś z łodzi. Tak strasznie kusiło wyjść i sobie usiąść na parę dni w
środku absolutnie końca świata, miejsca, gdzie nie ma nic, ale jest święty
Asia to go
spokój. Lokalni wprawiali mnie w podziw, dokonywali takich cudów manewrowania łodziami, że nie sądziłem, że to w ogóle możliwe. Niestety,
kończył się komfort, którym mogłem cieszyć się tak bardzo w poprzednich
krajach: czas. Wyszło przeironicznie: wcześniej ciągle bałem się i martwiłem o pieniądze, zaś czasu miałem na tony. Końcówka zaś odwróciła się,
okazało się, że pieniędzy raczej mi wystarczy, natomiast mam czasowy
nóż na gardle. Wyć się chciało, że wszystko tak się ułożyło, stanęły mi
przed oczyma wszystkie te dni, które w jakimś sensie nie były wielkie, a
które odebrały mi Borneo. Z drugiej strony, skąd miałem wcześniej wiedzieć, gdzie będę się bawił najlepiej i co fajnego mnie spotka?
Dosiadły się dzieci – płynęły chyba do szkoły, część miała coś w
stylu mundurków, koszulki z nazwą klubu sportowego. Chwilami padało,
więc właziliśmy wspólnie pod plandekę bagażową, niesamowicie ich bawiło, że biały podróżuje jak oni (oni pewnie aby ściąć koszta), mnie niesamowicie bawiło, że płynę do szkoły z obywatelami Malezji, którzy należeli do
plemienia (plemion pewnie nawet bardziej), których nazwy nawet nie jestem w stanie wymówić. Ubawił mnie chłopaczek w koszulce z ninją i podpisem „My ninja can beat up your ninja”. Wysiadły gdzieś po drodze, a ja
dotarłem do Belagi.
Z punktu miastowego: miasto nie występuje. Osada nad rzeką,
ludności nie za wiele, niemniej to miejsce, gdzie rzeka Rejang dzieli się na
dwie, Belaga i Balui, co wyjaśnia, dlaczego istnieje coś takiego. Nie dziwi
nawet brak mapy w przewodniku, musiałaby być w skali 1:1, bo mamy
tylko plac i parę chatyn. Hoteli znalazłem dwa, w jednym nie stwierdziłem obsługi, w drugim zapytałem najpierw o jedzenie wegetariańskie, ale
nie do końca zrozumieli i dali pokój. Ponieważ chcieli za niego 20 ringgitów, a był to całkiem niezły pokój, to wziąłem. Podczas prezentacji lokum
pani włączyła telewizor, w którym leciał jakiś porywający serial malezyjski. To ostatecznie mnie przekonało, by zostać gościem Belaga Hotel.
Była jakaś 14. Po pierwsze chciałem znaleźć Daniel's Corner –
polecany w LP tour operator, który organizuje wyprawy w krzaki i do longhouse'ów. Niestety, wyszło mi, że zamknięty, chociaż po powrocie znalazłem sobie parę rzeczy: że wszystkie te wycieczki organizowane to darcie
pieniędzy, że chamstwo na całego, że ludzie uciekali przed końcem, aż do
wpisów, że nie należy za nic jechać do Belagi, bo to jeden wielki turystyczny syf. Miałem trochę szczęścia - nikt nie chciał ode mnie niczego, nie
przepłaciłem chyba za nic, nie zmarnowałem czasu, no ale niestety, nie
Asia to go
spałem też z lokalnymi. Pomyślałem o łażeniu na własną rękę, ale po
chwili rąbnął deszcz i to nie deszcz w naszym rozumieniu, a pierdolona
Niagara. Do miejsca zamieszkania miałem może dwieście metrów, ale wystarczyło, przybiegłem całkowicie mokry. Plusem opadów było, że zrobiło
się chłodniej, minusem, że co mogło wylać, to wylało, ergo trochę zacuchnęło. Warto też zaznaczyć, że ludność lokalna uznała rzekę za niesamowity prezent od losu, miejsce, gdzie można wrzucić wszystkie swoje śmieci, a
one w cudowny sposób znikną. Zapewne działało to przez wieki, ale odkąd
pojawiły się materiały takie, jak plastik i aluminium, to chwilami można
było odnieść wrażenie, że system nieco się zacina.
Kończyły mi się ringgity, więc musiałem dać się oszukać w jedynym miejscu, które wymieniało pieniądze, supermarkecie. No cóż, za głupotę trzeba płacić, ale jakoś nie było okazji w Kapit czy Sibu (wymienić
kasy, nie płacić za głupotę). Gdy pogodzie trochę przeszło, to posnułem się
po okolicy, znalazłem likier kawowy na wieczór, nakupiłem papierosów i
umówiłem się z panem, że o 8 rano będzie czekał samochodem i podwiezie
mnie na drogę do Miri. O dziwo, znalazłem cafe internet, ale łącze satelitarne niestety odmówiło posłuszeństwa. Naczytałem się, że łatwo zostać
zaproszonym przez lokalnych do ich domostw, ale niestety, oni chyba tego
nie czytali i nikt mnie nie zaprosił, a ponieważ deszcze były niespokojne,
to nie mogłem za wiele łazić. Knajpy wyglądały raczej depresyjnie i nawet
tam nikt nie zapraszał, więc posnułem się po okolicy, by w końcu siedzieć
z flaszką w hotelu, co skończyło się śpiewaniem Chelsea Hotel Cohena w
wersji I remember you well in Belaga Hotel i pisaniem.
Dzień zacząłem od ustalenia, że kawa to kopi, coś tam zjadłem i
pognałem w umówione miejsce. Chyba każdy mieszkaniec mniej dostępnych części Borneo posiada Toyotę Hilux, niejeden dorabia przy jej pomocy. Nauczony doświadczeniem z dnia poprzedniego, zdecydowałem się na
miejsce na pace. Pytali, czy jestem pewien, byłem. Zastrzegli, że jak zacznie padać to mam wsiąść, skwapliwie się zgodziłem. Rozpoczęliśmy najprzyjemniejszą przejażdżkę samochodową mego życia, przez dżunglę, błoto, liczne mosty i wielkie kałuże. Co powala, to roślinność – monumentalna, wszechogarniająca, najbardziej zielona, jaką w życiu spotkałem. Nierzadko zanurzona we mgle poranka. Motyle, jakich wcześniej nie widziałem, podlatujące bez strachu do samochodu. Plus kolejny: śladowa obecność człowieka, a gdy już kogoś spotykaliśmy, to pozdrawiał skinięciem
dłoni. Pod koniec wypadliśmy na dojazdową drogę do budowanej tamy i od
Asia to go
razu klimat się zepsuł: ciężarówki wiozące drzewa i pełno sprzętu budowlanego skutecznie przypomniały, że i takie miejsca, jak dżungla na Borneo, być może już wkrótce uda się skutecznie wykończyć.
Mogłem sobie wybrać, czy chcę cofnąć się wybrzeżem do Bintulu
(zwane „Miastem oleju”, atrakcje: chińska świątynia i Memorial Council
Negeri) albo jechać w górę wyspy do Miri – niegdyś wioski rybackiej, przy
której odkryto złoża ropy. Wygrała opcja numer dwa, stanąłem przy drodze i poczekałem zaledwie parę minut na autobus, który podwiózł mnie do
celu. No cóż, Malezja dość poważnie się modernizuje, więc gdy w miejscu
taniego hotelu znalazłem plac budowy, to nawet bardzo się nie zdziwiłem.
Miejsc do spania nie brakuje, ale krzyczeli ceny na poziomie kilkudziesięciu ringgitów, a aż tak dobrze z budżetem nie stałem, poza tym nie wydawało się, żeby ich pokoje były warte takich pieniędzy. Znalazłem w końcu
chyba jedyny hostel w mieście, Highlands, 25 za dormitorium. Mieści się
na trzecim piętrze na blokowisku, więc nie jest to może miejscówa marzeń, ale nie miałem zamiaru narzekać. Rejestracja przebiegła ciekawie,
pani do mnie coś mówi, słyszę, że leksyka i gramatyka w miarę dobrze, ale
wymowa straszna, połowy nie rozumiem, dopytuję, co autorka miała na
myśli, męczę, w końcu ona do mnie:
- You english no?
Nie, zero, a akcentu, to nigdy tak nie podrobię. Gdy trochę potem spotkała mnie przy książkach, opowiedziała, jakie chuje tu przyjeżdżają, a potem kradną książki. Albo wszystko sensowne już wykradli, albo
mają bardzo specyficzny gust. Odniosłem raczej wrażenie, że była wyprzedaż w bibliotece, na kilogramy, nie na sztuki. Zakupiono wszystkich na literę B, ale z drugiego rzutu - jedynym pisarzem, którego kojarzyłem, był
Edgar Rice Burroughs. Jeżeli ktoś poszukuje dzieł takich, jak „Tarzan i
Leopardoludzie” czy „Tarzan i złoty lew” to 1271 Jln Sri Dagang, Miri, Sarawak.
Musiałem podjąć decyzję rodem z dzieł towarzysza Lenina: co robić? Do wyboru był dzień w Brunei albo dzień dłużej w Miri i lot do Kota
Kinabalu. Gdy policzyłem koszta, ilość minimalną środków transportu,
konieczność wymiany waluty, postanowiłem lecieć Air Asią. Za 123,5 ringgita kupiłem bilet na za dwa dni! W Europie raczej się nie zdarza, a tam
wydaje się być normą, no jak autobus. Żal mi było Brunei, nawet bardzo,
ale grafik stawał się napięty. Procedura dostania się: autobus do granicy
(13,5 RM), autobus do promu (chyba free), prom (free), witamy walutę
Asia to go
Brunei (Brunei Dollar, wart 0,5 euro), autobus do Seria (1 B$), autobus do
Bandar Seri Bagawan (6B$), jakieś cztery godziny. Od razu do portu, 25
kilometrów od miasta, łódź do Lawas dwie godziny (10$), stąd cztery godziny do Kota Kinabalu (20 RM). Ceny przewodnikowe, więc pewnie już
trochę więcej, samo to wychodziło 67,5 + chyba taksówka za te 25 kilosa
do portu, plus ile człowiek straci na wymianie waluty, plus naście godzin
w podróży. Gdybym mógł tam zostać chociaż na dzień, to pewnie bym się
porwał (jedyne schronisko młodzieżowe 10B$), ale nie mogłem, więc postanowiłem sobie odpuścić. Druga sprawa, atrakcje Brunei są dość dyskusyjne: muzeum, w którym można podziwiać prezenty dla sułtana, pomnik
upamiętniający wydobycie miliardowej baryłki ropy, no wielki meczet z
1958 i z minaretem na 44 metry wydaje się być jedynym usprawiedliwieniem wizyty. Ceny wysokie, nawet bardzo wysokie, koszulka pamiątkowa
20 B$, kawa 4B$. Wychodziło mi, że to się nie opłaca, więc z żalem, ale odpuściłem.
Nie odpuściłem za to hinduskiej restauracji (rachunek opiewał
na 12,8, gdy wyłożyłem 12, kelner powiedział, że dobra, wystarczy – zaczyna się wierzyć w cuda) ani spaceru do kina. Tu niestety standardowe
produkcje zachodnie, nic ciekawego. Połaziłem po ich centrum handlowym, podobało mi się do tego stopnia, że aż zacząłem czytać ogłoszenia o
pracy. Potrzebują pełno osób, ale niestety, jednym z najczęstszych warunków jest znajomość malajskiego i angielskiego. Snułem się więc po mieście
i gromadziłem przemyślenia: odniosłem wrażenie, że państwo, miasto
może bardziej, dba o obywateli – ładne parki z wieloma miejscami, żeby
sobie usiąść. Basen w cenie jednego ringgita, dziecko wchodzi za pół, szafka to 30 senów – jakieś dziesięć razy taniej, niż w Krakowie, pewnie po to,
żeby zachęcić ludzi do chodzenia tam, ogólnie do wyjścia z domu, nie siedzenia i szlochania, że nie stać mnie na nic i nie starczy do pierwszego.
Powtórzę się, waluta jak złotówki, z tego co wiem, to zarobki np. w sklepie
to ponad 1000 ringgitów (znalazłem ofertę do sprzedawania kolczyków za
1200), a wszystko tańsze niż w Polsce, zaś zachowania na poziomie Kanady.
Wróciłem do mojego hostelu pełnego kotów. Monopolowego nie
znalazłem (dobra, była knajpa trzy piętra niżej, ale ceny... Chyba jednak
nie jestem prawdziwym alkoholikiem), współmieszkańcy nie wyglądali na
wartych marnowania czasu, więc stosunkowo wcześnie sprawdziłem, co
też mi się przyśni.
Asia to go
Plany miałem sprecyzowane, 5:58 z łóżka, hostelowe śniadanie i
na autobus miejski. Brytyjczycy z hostelu jechali do Batu Caves – atrakcja
dość wysoko umieszczana na liście dostępnych w okolicy i nawet nieco
mnie interesująca, ale wizja spędzenia dnia z dwiema roześmianymi parami z UK – no jakoś nie do końca chciałem mieć takie wspomnienia z podbojów dzikich terenów na Borneo. Oczywiście nie zrozummy się źle, oni na
pewno mieli niesamowicie bogate życie wewnętrzne, ciekawe poglądy i
przemyślenia o świecie, ale jednak wolałem być sam. Ledwo wyszedłem z
hostelu, spotkałem Niemca, który to spytał mnie o tenże hostel. Udzieliłem wyczerpującej odpowiedzi, co ten odebrał jako niewątpliwy znak z mojej strony, że chcę stać z nim piętnaście minut i słuchać, co myśli o swoich
znajomych. Niektórzy mówią na to brak asertywności, niemniej nie chciałem być niemiły, więc spokojnie kiwałem głową, a gdy udało mi się wtrącić
słowo w zalew informacji z elementarza młodego turysty (wykład o wyższości hostelu nad hotelem nie do końca jest tym, po co wstaje się o 6
rano), to grzecznie mu podziękowałem.
Klecąc z przewodnika i wywiadu, ustaliłem, jak dostać się do
Parku Lambir Hills. 30 kilometrów od Miri. Najpierw autobus miejski na
dworzec dalekobieżny. Oczywiście pojebałem przystanki i przez to musiałem jechać do pętli i z powrotem. Nie ma jednak tego złego, bo dzięki temu
zobaczyłem ichni ośrodek opieki paliatywnej. Jeżeli ktoś ma, że Azja to
syf, to zapraszam go na wizytę tam i w Krakowie na ulicy Helclów. Wpisuje się to w spostrzeżenia z nocy wcześniej, jak dba się (lub nie) o swoich
obywateli. W końcu dotarłem na dworzec, gdzie całkiem przypadkiem odkryłem istnienie transportu do Kota Kinabalu, no ale już było po ptakach.
Znalazłem właściwy autobus, zrobiłem dyżurne zdjęcie naklejce „zakaz
wnoszenia duriana do autobusu” (temat powróci za kilka odcinków) i po
zaledwie kilkunastu minutach podróży wysiadłem przy parku Lambir.
Turystów zero, 10 ringgitów i wchodzimy w dżunglę.
Początek mało obiecujący, drewniane kładki, strzałki co parę
metrów, drzewa opisane tabliczkami. Trochę nie „dzika dziewicza dżungla
Borneo”. Po paru minutach urokliwy wodospad z miejscami, żeby sobie
usiąść na odpowiednio przygotowanych ławeczkach, zapewne w weekend
koszmar rodzin z dziećmi, ale była środa i nikogo w zasięgu wzroku. Zamieniłem ciuchy na kąpiel pod wodospadem ograniczonym linkami ze styropianu, dzikie Borneo dwa. Cudownie, w końcu jestem pomiędzy tymi
pięknymi roślinami, które póki co podziwiałem z łódek i Toyoty. Na szlak,
Asia to go
ostro pod górę, ale z oczyma krzyczącymi „jak tu pięknie” i podziwem dla
wszystkiego, co otacza. Czterdziestometrowa wieża widokowa niestety została zamknięta, ale z poziomu gruntu też było ślicznie, korzenie drzew
jak z Jurassic Park, czerwone mrówki jak z horrorów.
Po trochę spaceru ładnie wytyczonym, oznakowanym szlakiem,
przeszedłem na poziom drugi. Pierwszym jego zwiastunem był potok, którego nie dało się przekroczyć suchą nogą ani skokiem. Boso, z nadzieją, że
nie wpierdolę się w nic trującego, kolczastego, ani tężcowego. Spacer zaczął stawać się coraz bardziej uciążliwy, niemniej jeszcze bardziej piękny.
Miałem nadzieję zobaczyć jakieś fajne zwierzątka, chociaż wiedziałem, że
zostało ich malutko, a co zostało, to spieprza ledwo słyszy człowieka. Kolejny postój campingowy nie wywołał u mnie tak szyderczego śmiechu jak
pierwszy, padłem na deski i próbowałem się ogarnąć. Potem zachwyciły
mnie motylki i wodospady, więc zacząłem myśleć, że to taka konstrukcja –
umęcz się nieco, a potem same nagrody. Myliłem się, chociaż, gdy czołgałem się pod obalonym drzewem (może pół metra prześwitu) to jeszcze tak
myślałem.
Zaczęły się schody, chociaż wiele się nie zmieniło, poza paroma
odkryciami. Po pierwsze, jest ciepło. Po drugie, jest wilgotno. 1+2 równa
się cudownie jeżeli chodzi o współżycie, ale jeżeli chodzi o spacery po krzakach, to nie do końca, a wręcz przeciwnie. Krzaki były jednak dość uwodzicielskie, im dalej tym trudniej, ale jednocześnie piękniej. Mijała kolejna godzina, podczas której nie spotkałem żywej duszy. Przechodziłem kolejne punkty widokowe, chciałem dotrzeć na szczyt głównej atrakcji parku, Bukit Lambir – góra, który oferuje śliczny widok okolicy. Tak przynajmniej napisali. Niestety, wrodzony upór nie podpowiedział mi, że jeżeli jestem jakieś – szacunkowo – 40 minut od szczytu i właśnie kończę wodę, to
trzeba spierdalać, a nie pchać się do przodu. Z drugiej strony, nienawidzę
wycofywania się bez poważnych powodów (czyli chyba tylko załamanie pogody lub złamanie kończyny), więc ciągnąłem się dalej. W końcu to tylko
mały park
narodowy, gdzie nie ma nic wielkiego.
Wejście na szczyt nie przypominało niczego znanego mi z wcześniejszych praktyk wspinaczkowych: pochylenie ndziesiąt, nset, ntysięcy
stopni, błotne podłoże. Wejście polega na trzymaniu liny i wciąganiu tłustego tyłka łapami, bo nogi jeżdżą po błocie, oparcie chwilami się zdarza,
ale raczej nie. Tego jest set metrów, ale gwarantuję, że nawet w rok od
Asia to go
przeżycia, pamiętam każdy. Delikatna, europejska skóra dłoni nie podołała trudnościom i od gdzieś tak połowy zrobiło się bardzo boleśnie. Upadłem na szczyt mdlejąc. Po paru minutach się podniosłem i odkryłem, że
widok jest ładny, ale nie mogłem sobie jakoś wmówić, że wart takiej walki. Nie mogłem otworzyć oczu, potok potu zalewał mi wizję. Całe ciuchy
miałem mokre, od włosów przez koszulkę i spodnie, po czubki butów. Odetchnąłem i pocieszyłem się jedną myślą: od teraz, każdy krok będzie przybliżał mnie do hotelu i odpoczynku. Chwyciłem linkę i postawiłem pierwszy, drugi, trzeci. Drogę już znałem, więc przynajmniej początkowo szło
się nieźle, ale brak wody zaczął wykańczać. Do tego stopnia, że złamałem
zasadę numer jeden, dwa i trzy: nie pij wody niewiadomego pochodzenia,
nie pij wody ze strumyka, nie pij wody ze skały. Zebrałem, co się dało do
butelki: kolor zielony. CHUJ Z KOLOREM, MUSZĘ SIĘ NAPIĆ! Starałem się nie wlać w siebie za wiele borneowskich strumyków, ale pierwotna
żądza była silniejsza niż rozum. Myślałby kto, że dupczenie jest tak cudowne jak zimna woda! Po mniej więcej czterdziestu minutach, nastąpił
pierwszy upadek pod krzyżem.
Urwał mi się film, pewnie od odwodnienia. Wrócił, że leżę na kamieniach w wyschniętym strumyku. Opcji „I am a celebrity, get me out of
here” nie było, wstałem i powlokłem się dalej. Zataczałem się jak na najlepszej lampie przez dobrą godzinę. Woda ze strumyka? Marzenie... Piłem
z kamieni, lizałem mech i dziękowałem naturze, że stworzyła coś takiego.
Chrystus upada po raz drugi, gdzieś na leśnej dróżce. Obudziłem się, a
obok leżały rzygociny, obawiam się, że były to moje rzygociny, ale nie
przypominam sobie, widocznie rzygnąłem przez omdlenie. Szacowany czas
drogi do wyjścia: ze dwie godziny. Ostatni autobus według Lonely Planet:
o wiele wcześniej. Dałem ostro z buta, jedyne, co miałem, to guma do żucia
i papierosy. O dziwo i jedno, i drugie świetnie mi pomagały. Dopadłem
ławki, przy której zatrzymałem się w drodze tam, skontrolowałem czas i
mi wyszło, że dam radę. Nie wyszło mi to, że zaraz się pogubię i będę słaniał pośród krzaków z nadzieją na wyjście na coś, co ogarniam. W końcu
znalazłem szlak i wyszedłem całkiem gdzie indziej, niż myślałem, że wyjdę. Nie mogłem iść równo, wszystko miałem przemoczone, a wszystkie ruchome części ciała – pachwiny, łydki, pachy, plecy (plecak), wyły z bólu.
Pierwszego napotkanego tubylca zapytałem o restaurację dla turystów. W chuju miałem, ile zapłacę, ale chciałem cukru, coli, wody, czegokolwiek mokrego. Ten mi, że closed. Jak stałem, tak prawie umarłem. Nie
Asia to go
oglądacie filmów??? Tam zawsze bohater się męczy, a na końcu ma czego
chciał, dla mnie nici, ale czy zimne picie to tak dużo? Pan nawet wiele nie
myślał, krzyknął coś do kolegi, a ten pobiegł i przyniósł mi kubek zimnej
wody. W sekundę. Przyniósł drugi. W dwie sekundy. Trzeci. Może minuta,
Czwarty. Dobra, już mam, jakoś dam radę, idę łapać powrotny do Miri.
- Dokąd doszedłeś? - zapytał, widząc mój smutny stan.
- Bukit Lambir, sam wierzchołek.
- Tak myślałem. Mało komu się udaje. O której zacząłeś?
- Koło 9. A w porze deszczowej? Gdy liny są napęczniałe, a ziemia jako błoto spływa spod nóg?
- Wtedy nie da się tam wejść.
Niestety, przejrzenie paru stron zdemaskowało kłamstwa starszego pana, wcale nie tak mało osób zdobywa ten, umówmy się, szczyt,
chociaż szczytów popularności też nie bije.
Łapanie powrotu do Miri nie było łatwe: najpierw zero autobusów, tylko cywil, który chciał 35 ringgitów za podwózkę. Niezgorsza cena,
wahałem się nawet, ale parkowy w rozmowie powiedział, że będzie autobus. Był kilka minut później. Kierowca chyba nieco się mnie brzydził, chociaż nie miałem duriana. Ledwo wsiadłem, to albo zasnąłem, albo zemdlałem.
Na szczęście wysadzono mnie w centrum. Na nieszczęście, nie
mogłem prawie chodzić. Czołgałem się, wlokłem nogi za duchem, który
marzył o czystych ciuchach (osiem ringgitów, zlecone noc wcześniej). Szedłem trzy razy dłużej niż normalnie, po drodze musiałem odpoczywać,
wlałem w siebie nie wiem ile cieczy, lokalni umierali ze śmiechu, zwłaszcza dziewczynki. Kusiło pytać, wręcz krzyczeć: jaj wam kurwa nigdy nie
otarło? Wycieczka do małego parku na Borneo, niech chuj strzeli, naciągnąłem sobie wszystkie mięśnie, ścięgna, stawy, jeziora nawet. Poszukiwanie monopolowego zajęło chore ilości czasu, w końcu chiński sklep miał
likiery kawowe i jakiś kolorowy, nie wiem, co to było. Głód zacząłem odczuwać później, więc zainwestowałem w egg banjo. Nazwa pobudza wyobraźnię, ale to zaledwie bułka z jajem, roślinami i przyprawami, całkiem
dobre. Gdy tylko się ogarnąłem, to skończyłem na piwie z parą Szwedów i
Walijczykami. Dość często musiałem wstawać, bo rwało mi nogi. Już kij z
tym, że małe piwo Tiger 10 kosztuje, ale niech już tak nie boli! Z rewelacji:
- Planowaliśmy tę wyprawę i nagle odkryliśmy, że Borneo nie jest w Ameryce Południowej!
Asia to go
Zaiste, polecam więcej nieśmiałych spojrzeń w stronę mapy
świata, może ona kryć jeszcze wiele sekretów. Nie tylko geografia, czeka
ich wiele odkryć, okazało się, że Pustynnej Burzy nie kojarzą, a najbardziej nie mogli uwierzyć w to, że Łotwa jest w UE.
- Udało nam się dzisiaj znaleźć Ikeę i zjeść prawdziwe szwedzkie jedzenie.
Kto by się tam bawił w kuchnię azjatycką, zwłaszcza w Malezji,
gdzie jest taki w pizdu wybór, lepiej jechać naście kilometrów do Ikei.
- Nigdy, zapamiętaj NIGDY nie zostawiaj pieniędzy w hotelu! Zawsze
ukradną!
- E, mam wszystko nosić ze sobą? A jak pan mi nożyk pokaże i zacznie
szukać w kieszeniach?
- To nam się nie zdarzyło, a chodziliśmy po slumsach w Rio de Janeiro z
1300 euro każde w kieszeni.
Hm, no ja jednak trochę inaczej kombinuję. Rozwiązania idealnego nie ma, ale kasę noszę w największej możliwej ilości miejsc – dupną
portfel, coś w plecaku będzie, dupną i plecak, coś mam skitrane w drugim.
Finansowo się nie kalkulowało, więc po dwóch piwach poszedłem
zobaczyć, jak się ma mój likier. Miał się z pyszna. Zmęczenie odchodziło z
kolejnymi łykami, aż do błogiego spoczynku w okolicach północy.
Po takim wykurwie nadszedł czas na dzień wypoczynkowy. Na
autobus czekałem czterdzieści minut. To i tak nie było źle, lektura rozkładu jazdy pozwoliła ustalić, że kursuje co 105 minut. W zasięgu ręki są
dwie opcje: Brighton Beach i Hawaii Beach. Po raz kolejny przejechałem
się przez pętlę, ale kierowca był tak miły, że nie wziąłem biletu, niech ma
coś w kieszeń.
Hawaii Beach raczej nie odpowiada naszym wyobrażeniom rajskich plaż. Pewnym plusem jest jej niska popularność. Minusem odległość
od drogi, rozmiar i ilość drewna, znajdująca się na niej. Przebrałem się i
skoczyłem w morskie fale o temperaturze jacuzzi. Po 30 sekundach wykuśtykałem na prawej nodze, lewą chwilę wcześniej znalazłem meduzę.
Bolało zajebiście, powiadają, że w takiej sytuacji należy sobie naszczać na
oparzenie, ale nie miałem nastroju, więc tylko smętnie siedziałem na
brzegu i patrzyłem, jak poważne obrażenia odniosłem. Resztę plażowania
spędziłem na piasku i lekturze, od wody i meduz trzymałem się z daleka.
Na zachód słońca wdrapałem się na Canada Hill – w 1910 rozpoczęto tu wydobycie ropy, trwało do 1972, w zawrotnym tempie siedmiu baryłek dziennie. Niedaleko są liczne atrakcje, takie jak Petroleum Museum
Asia to go
– jakoś udało się pohamować przed wizytą. Sam zachód świetny, na horyzoncie morza majaczyła platforma wiertnicza, słońce symbolicznie zaszło
za nią (nie wiem, co miało symbolizować, ale coś mi mówiło, że wyglądało
symbolicznie).
Wizyta w lokalu Cafenika pozwoliła odkryć kolejne elementy łączące ludzi dookoła świata: po pierwsze kretyńskie seriale – cała żeńska
część obsługi wyległa oglądać jakiś idiotyzm, którego wiele wątków miało
miejsce w szpitalu. Po drugie: reklama proszku do prania, chłopaczek tarza się po trawie, po tym oczywiście jest ufajdany od stóp do głów, na co
biegnie do niego uśmiechnięta mamusia z pudełkiem proszku w rękach.
Obserwacja trzecia: moda. Nie sądziłem, że sklepy z ciuchami będą miały
na wystawach ekspozycje hidżabów, a tu niespodzianka, niektóre prześliczne. W drodze do hostelu zaczepiła mnie prostytutka. Miała przynajmniej czterdzieści lat, a raczej pięćdziesiąt. Wyglądała tak kiepsko, że dałbym pieniądze, żeby uniknąć usługi, a nie za nią.
Następny dzień naznaczony był lotem, więc najpierw dostaniem
się na lotnisko. Wydawało się banalne, autobus miejski numer 28 lub 30,
które „często kursują między centrum, a lotniskiem”. Nie wiem, skąd jest
autor tej części Lonely Planet, ale albo zmienili drastycznie rozkład jazdy,
albo pochodzi on z jakiegoś biednego kraju afrykańskiego, gdzie komunikacja pojawia się raz na dwa dni. Autobus jeździ co 100 MINUT! Inne w
miarę często, ale lotniskowy co JEBANE 100 MINUT, PONAD PÓŁTOREJ GODZINY, GODZINĘ CZTERDZIEŚCI, DWIE GODZINY BEZ
DWUDZIESTU MINUT, SZEŚĆ KWADRANSÓW I 10 MINUT. Na szczęście miałem rezerwę czasu, ale siedzenie ponad godzinę, wdychanie oparów malezyjskich paliw i gapienie się na pętlę to rozrywka średniej klasy.
Na lotnisku zaczęło się nieźle: pani nie mogła mnie znaleźć na liście pasażerów, szuka, ogląda, sprawdza, no przykro mi, nie ma pana. Po
kilku nerwowych minutach odkryliśmy, że to nie moje linie lotnicze, ona
reprezentuje Malaysia Airlines, nie Air Asia. Pośmialiśmy się i poszedłem
już do dobrego okienka.
Tu lotnisko jest już bardziej w standardzie zachodnim: wifi zamknięte, tylko dla business class. Znaj chamie miejsce w szeregu, nie zapłaciłeś? To maila nie zobaczysz. Ceny jedzenia chorawe (nie stać cię/żal ci
na kanapkę za osiem ringgitów? NĘDZARZU!), na szczęście za palarnię
nie trzeba płacić. Kontrola milsza niż w Europie, ale nie aż tak, jak w KL.
Plakat wyjaśniający, że dla mojego bezpieczeństwa mogę mieć tylko jedną
Asia to go
sztukę bagażu podręcznego. Business class: dwie. Dlaczego Air Asia nie
dba o tych, którzy płacą więcej? Dlaczego dopuszcza, żeby mieli dwie torby, skoro już jedna stanowi poważne zagrożenie? Dlaczego pozwala na dublowanie tegoż niebezpieczeństwa w miejscu, gdzie ludzie mogą sobie wyciągnąć nogi, a nie dusić nimi własnego chuja? Tacy cenni klienci, a oni
narażają ich na śmiertelne niebezpieczeństwo, że torba spadnie i zdekapituje, zmiażdży czy tam popieści pasażera.
Nieco poważniej: wiem, że loty są tanie, wiem, że żeby takie pozostały, to muszą drzeć kasę na wszystkim. Jednak wmawianie pierdół o
bezpieczeństwie i wojnie z terroryzmem wkurwia mnie do granic możliwości. Czy wy nas macie za idiotów? Oczywiście spotkałem ludzi, którzy wierzą w takie bzdury i to, że bezpieczeństwo lotu zależy od naszej wody mineralnej, ale na litość kurwa boską! Mija już prawie dziesięć lat od WTC,
po drodze było trochę imprez, może linie lotnicze mogłyby kraść gdzie indziej niż od pasażerów? Skoro USA (i inni, w tym taki jeden kraik) wydaje
góry pieniędzy na swoje „interwencje”, to może udałoby się im dopisać do
budżetu po butelce wody na pasażera? „Skoro przez nasze działania ingerujemy w wasze wolności, to przyjmijcie skromną rekompensatę”. Wiem,
wiem, Lockheed nie zobaczy za wiele z tych pieniędzy, ale oglądali już
tyle, że może im się znudziło? Głupota ideologicznej polityki zastraszania
społeczeństw dała argument liniom lotniczym do golenia pasażerów za
wszystko. Ponieważ głupoty nie odwołano (mieli powiedzieć „Trochę nam
odjebało, sorry, jednak weź se wodę na pokład”?), to dalej drą ciężką kasę,
bo skurwysyństwo znalazło podstawę prawną. Mam nadzieję, że pewnego
dnia ktoś umrze na pokładzie cywilizowanego, pięknego, miliony dolarów
wartego samolotu, bo nie będzie miał ze dwóch euro na wodę. Byłby to
śliczny symbol naszych czasów i sposobu myślenia, skąpstwa i zachłanności wyniesionych do rangi sakramentu. Nie wiem, dlaczego kochani przewoźnicy się hamują, jest jeszcze parę możliwości. Przede wszystkim: płatny kibel, a za dużą potrzebę to trzy razy więcej. Mycie rąk oczywiście też
płatne, o ręcznikach nie mówiąc. Drugie: miejsca stojące, chociaż tego zabroniono, ale może w końcu się jednak uda wprowadzić. Trzecie: opłaty za
patrzenie przez okno. Czwarte: zakaz gumy do żucia i cukierków. Co tam
się rozdrabniać, wyprowadzajcie pasażerów na płytę lotniska i strzelajcie
im w potylicę (sprawdzić, czy ma ważny bilet!). Wróć, naboje kosztują: metalowym prętem w podstawę czaszki. Taniej! A przecież im taniej, tym
większy zysk.
Asia to go
Myśli innego gatunku: grali Abbę. Na poprzednich dwóch lotach
też grali Abbę. Czy Air Asia wykupiła prawa do jednej płyty i gra ją na
wszystkich lotach?
Lot króciutki, niektórzy nawet do kibla nie zdążyli wystać kolejki. Kota Kinabalu welcome to. Wysiadłem jako obraz nędzy i rozpaczy:
oparzenia słoneczne, skóra z twarzy schodzi jak u Krugera, ciuchy czwartej świeżości, spodnie podarte, koszulka zapocona. Obraz nędzy i rozpaczy
posadził swój tłusty tyłek w KFC, zamówił zestaw rybny, włączył laptopa,
ściągnął Devour Mansona i czekał na swojego człowieka w Kota Kinabalu.
XXVIII. Running up that Hill
Po czym poznać,
że ktoś ma służbową komórkę? Po tym, że zamiast napisać smsa, to bezstresowo dzwoni na numer z innego kontynentu, żeby sobie pogadać o tym, gdzie czeka abonent. Kilka minut po rozmo wie niemal krzyknąłem: CUD! W moją stronę zmierzała młoda, biuściasta
Azjatka, wszystko wskazywało na to, że jest zainteresowana właśnie moją
osobą. Nie był to niestety nagły poryw miłości, a wcześniej umówiony Couchsurfing, ale zawsze miło – mógł przecież być spasiony emeryt. Po odwaleniu formalności powitalnych, Melissa zaprowadziła mnie do samochodu i wdrożyła w program popołudnia. Poddałem się jej całkowicie, co przyniosło pozytywne skutki: najpierw zawiozła mnie do swojej chatyny,
gdzieś w podmiejskich krzakach, po drodze minęliśmy wolno pasące się
bawoły. Dość niesamowity kontrast wobec lotniska i hi-tech wrażenia, wynikłego z przejazdu przez centrum. W domu była chwila wolnego, którą
ona wykorzystała na przebranie się. No i, cytując za klasykiem, „wszystko
przepadło, KURWA MAĆ!”, okazało się, że jej biuściatyzm był związany z
push-upem, a nie uwarunkowaniami genetycznymi.
Miała innych ludzi z CS, więc pojechaliśmy zdjąć ich z miasta.
Wyglądało, że wzięła sobie etat pt. „Pomaganie turystom”, w wolnych
chwilach pracowała w liniach lotniczych Malaysia Airlines. To, jak prowadziła samochód... Sam nie jeżdżę najlepiej, ale w ciągu pięciu minut mieliśmy prawie dwa zderzenia boczne, o mało co, a zabilibyśmy motocyklistę,
zaś wjeżdżając na parking prawie zabiliśmy budkę parkingowego. Goście
Asia to go
okazali się być z Węgier i dość szybko odkryłem, że o ile milczący chłop mi
nie przeszkadza, o tyle „wiem wszystko najlepiej na świecie” dziewczynka
dość irytuje. Od ponad ośmiu miesięcy uczyła angielskiego w Wietnamie,
ale udało jej się nic nie zwiedzić, a wiedza o świecie powalała („W Wietnamie kojarzą dwóch amerykańskich prezydentów: Obamę i… Tego, no... No
tego, co ich bombardował”). Potem wystąpiła z teorią ekonomiczną, znaną
dość dobrze z paru ustrojów, chociaż tu przeniesioną na grunt światowy:
zaczęła od potępienia mego narzekania na zawyżanie cen dla turystów w
Wietnamie („Cieszę się, że więcej płacę, bo oni są biedni”), by gładko
przejść do tego, że ludzie zachodu mają dużo pieniędzy, więc powinni za
wszystko płacić odpowiednio więcej, niż biedniejsi ludzie z Azji. Tak sobie
myślę o Skandynawii, tym ile oni zarabiają i to by mogło być nawet fajne,
ale obawiam się, że dość szybko mielibyśmy zadymę na skalę dotąd niespotykaną.
Opowiedziała też o tym, jak bardzo zmęczyła ją podróż do Malezji.
- Jak długo?
- Dzisiaj sześć godzin w autobusie, a tak w ogóle to już tydzień tu jestem!
Zaiste, epicki wyjazd.
Dwie rzeczy uratowały ten wieczór: sprezentowane nam piwo Tiger (po dwie puszki na głowę) i odkrycie, że Węgierka ukończyła anglistykę na specjalizacji literatura kanadyjska. Tu udało się w miarę miło wymienić myśli, chociaż w przypadku Kanady, to za wiele o literaturze pogadać się, mym skromnym zdaniem, nie da. Dnia następnego liczyłem na
atrakcje wymagające pobudki o 6:15, więc nie przeszkadzało mi, że każda
minuta wieczoru zachęcała do snu.
Powód przyjazdu do Kota Kinabalu (zwanego często po prostu
KK – Ku Klux, nie Klan) to Mount Kinabalu - najwyższa góra Malezji,
4095! Wymyśliłem sobie, że spróbuję ją zdobyć, w życiu nie byłem tak wysoko, dodatkowo zachęcał fakt, że samo wejście podobno proste jak jebanie, aczkolwiek długie. Uznawane jest, że wymaga dwóch dni – idzie się
do chatki pod szczytem, spędza noc do 2 nad ranem, dobija na wierzchołek, po to, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie w stadzie, a następnie
zejść. Sama góra oddalona jest od miasta jakieś 90 kilometrów, na szczęście mój człowiek w Malezji podwiózł mnie na dworzec, znalazła odpowiednią taksówkę i wsadziła na piątego pasażera, widzimy się jutro wieczo-
Asia to go
rem. 20 ringgitów to nie tak źle za podwózkę taki dystans, ale szczęście
odwróciło się, gdy tylko wysiadłem przy wejściu do parku.
Zanim dotarłem do właściwego kontuaru, zapłaciłem 15 ringgitów za wstęp do parku i chyba taksę klimatyczną. To był dopiero początek
niepowodzeń. Przy kasie okazało się, że schronisko jest total zabukowane
na weekend. Trochę się tego spodziewałem, ale nie do końca wiedziałem,
kiedy dotrę do Mount Kinabalu, a kiedy już wiedziałem i próbowałem zamailować, to mi tego maila trzy razy odbiło. Miałem nadzieję na łut szczęścia, poprzednie dni układały się tak ładnie, że zacząłem już cieplej myśleć o rzeczywistości, ale niestety, rzeczywistość dopadła mnie i przypierdoliła tak okrutnie, że do dzisiaj się zbieram. Niby wiedziałem to wszystko, ale dość dużo zwaliło się na moją kwadratową głowę. Po niby wielkich
ustaleniach telefonicznych zaoferowano mi pokój za jedyne 340 ringgitów.
- Pokój na pięć osób z wanną! - rzuciła pani zza kontuaru.
- Czy pani jakoś mocniej chleje i ma zaburzenia widzenia? Jeden jestem.
Rozumiem, żeby wziąć dwójkę i tam przepłacić, ale bez przesady, nie piątkę.
- Nic innego nie ma! Albo piątka, albo koniec.
- Może tak: wezmę jedno miejsce w piątce, a wy mi dokwaterujecie kogo
chcecie, choćby stado małpiatek. Stówę mogę dać.
- Nie, albo 340, albo w ogóle.
Pamiętałem, że jest opcja wspinaczki jednodniowej. Zapytałem i
o to:
- Nie, jest za późno, trzeba zacząć o 7, później nie wolno.
- Jest chwila po ósmej, może nie jestem w super formie, ale parę gór w życiu zrobiłem, proszę mi pozwolić spróbować.
- Nie.
- Proszę po prostu podać czas w jakim mam być przy schronisku Laban
Rata, spróbuję tak zrobić.
- Nie, nie można, wbrew przepisom, nie da się, niemożliwe – i jakieś dwieście innych idiotycznych trudności, które czynią rzeczy proste skomplikowanymi.
Przy okazji warto zatrzymać się nad całym systemem zdobywania Mount Kinabalu. Po pierwsze, wspomniane bilety wstępu do parku
narodowego i obowiązkowe zakwaterowanie. Kolejna obowiązkowa pozycja: przewodnik na szczyt. Tego nie da się przeskoczyć, od schroniska trzeba zapłacić w okolicach 70 ringgitów. Chuj tam, że poza otwarciem furtki
Asia to go
(góra zamykana, a co!) podobno nic nie robi, tylko idzie na samym końcu
pochodu i reanimuje kogoś, kto nie może podołać, więc jeżeli dasz z buta,
to go nawet nie zobaczysz. Nie da się też uniknąć pozwolenia na wspinaczkę: 100 ringgitów, ubezpieczenie za skromne siedem. Jeżeli jedzenie weźmie się ze sobą, to można uniknąć płacenia trzynastu za schroniskowe.
Można też pohamować się przed kupieniem sobie certyfikatu za 10. Jak
widać, nawet po kosztach, budżet wyprawy jest epicki, zwłaszcza na tę
część świata. Zakwaterowanie podstawowe kosztuje 69 ringgitów.
Zrobienie całej imprezy w okolicach 300 to minimalny wymiar
kary, zaś sekret zakwaterowania jest bardzo łatwy do wyjaśnienia: tour
operatorzy wykupują miejsca na sześć miesięcy do przodu, potem sprzedają turystom np. za skromne 800 ringgitów! Jeżeli się nie uda, to zwracają
miejsca. Doradzano mi, że można postać na dole i poczekać, aż któryś zadzwoni i odwoła rezerwację, wtedy spady po tour operatorach rzucają zebranym, ale nie byłem w nastroju. To skurwysyństwo dałoby się łatwo
ukrócić, po prostu nie przyjmować zwrotów (pewnie jak przyjdziesz z ulicy, że chcesz oddać, to właśnie tak postąpią) albo robić rezerwacje na osobę. No, ale zapewne niemało cwaniaków z samego parku z tego żyje. Późniejsza lektura doświadczeń przyniosła odkrycie, że dobrze rezerwować z
sześć miesięcy wcześniej, że giną rezerwacje mailowe, że bywa ciężko się
dodzwonić. Ludzie próbują uprosić, żeby dano im spać na podłodze w restauracji, ale podobno przepisy zabraniają. W końcu za podłogę trzech
stów nie zgolisz.
Bilet wstępu uprawniał mnie do przejścia się z godzinę w stronę
szczytu. Z braku lepszych rzeczy do roboty, poszedłem. Pozwalam sobie
użyć odniesień do polskich Tatr. Pierwszą część drogi robi się po asfalcie,
takie trochę Morskie oko. Można podjechać busem. Da się też odbić na jakąś okrężną dróżkę, którą nikt nie chodzi i przejść do Carson Falls. Z braku lepszych zajęć... Idę spokojnie, znowu ta roślinność, piszą, że rezerwat
paproci, podziwiam paprocie i inne cuda, a tu mi nagle na ścieżkę spada
coś czarnego. Eeeee, wąż, czarny, ze 30 centymetrów. Wspólnie zaczęliśmy
robić de facto to samo: wsteczny i odgłos paszczą. Ja „aaaaa”, on „sssssss”.
Why Did It Have To Be Snakes? Zwinny był, na szczęście dał dyla, ale tętno do normy wróciło mi parę dni później. Przy wodospadzie sobie zapaliłem, zjadłem ciastka i przekląłem na czym świat stoi.
Droga alternatywna łączy się z głównym szlakiem koło elektrowni (znowu elektrownia... Widocznie lubią ten sport ) i po chwili trafiamy
Asia to go
na bramkę numer dwa. Czas parkowy: trzy godziny. Mój: dwie i pół, a szedłem w tempie pielgrzymki radiomaryjnej. Myślałem, że to koniec wycieczki, więc wróciłem spokojnie asfaltem. Po drodze rozpocząłem rozmowę z brytyjskim emerytem, który powiedział, że jeżeli wykupię kolejny bilet za 10 ringgitów, to wolno mi będzie podejść jeszcze trochę. Naprawdę
nie było co robić, więc wróciłem do bramki numer dwa, zapewniłem bucowatego biletera, że nie pójdę na szczyt (nie da się, podobno kilka razy
sprawdzają bilety, pozwolenia, inne papiery, właśnie te, za które płacisz
te chore pieniądze), on zapewnił mnie, że jeżeli przekroczę granicę czwartego kilometra (2745 metrów) to mandat, i ruszyłem. Miałem taki sobie
humor, więc patrzę, liczę i wyszło mi, że według ich czasów przejście tego,
co mogę, to trzy godziny.
Dobra kurwa, czas start. Wywaliłem jakieś 80% możliwości. Szło
mi się zajebiście, pewnie przez ogólny wkurw na wszystko, no i w efekcie z
trzech godzin zrobiłem 86 minut! Kondycję mam do dupy, podobno dlatego, że piję i palę, więc nie wiem na kogo liczyli te czasy, ludzi po metadonie? Poziom trudności żaden, Czerwone Wierchy powiedzmy. Z miejsca,
gdzie zakończyłem, do szczytu miałem 4,5 godziny. Wewnętrzny głos
mówi mi, że do 3h bym wszedł. Drogę w dół zrobiłem w 61 minut. Wkurwiony byłem niewąsko, pomysły pod czaszką obejmowały przenocowanie
się w parku i rozpoczęcie kolejnego dnia od wykupienia koniecznych idiotyzmów i pokazanie im, że da się kurwa w dzień i to nawet niecały. Niestety, zakwaterowanie tuż przy wejściu wyglądało nawet zachęcająco, ale
przez dobre piętnaście minut łażenia po całej chacie nie znalazłem nikogo,
kto mógłby mi wynająć pokój. Kusiło przyczaić się gdzieś i poczekać sobie,
ale coś mi mówiło, że tu klimaty mniej przyjazne niż wewnątrz wyspy, a
wspomnienie z kategorii „pierdel w Malezji” fajnie się opowiada przy wódce, ale jednak nie za fajnie w nim partycypuje.
Spotkałem emerytów z UK (znowu!). Postrzeganie całej sprawy
mieli zbliżone do mojego: zdzierstwo, przesada, mordowanie niezależnej
turystyki. Nadchodził wieczór, wypadało zainteresować się miejscem do
spania. Podpowiedzieli, że są niedaleko, w jakimś półprywatnym pensjonacie, 25 za nockę. Nie wiem, co mnie pojebało, ale uznałem, że chcę wrócić do miasta, bo co tak będę siedział bez sensu, a ochota na górę mi nieco
przeszła. Umówiliśmy się, że spróbuję złapać powrotny do KK, a gdyby się
nie udało, to za chwilę będą wracali i gdybym dalej tam siedział, to mnie
wezmą do siebie. Próby były dość wkurwiające, bo autobusów nie brakuje,
Asia to go
ale większość z nich to prywatne linie, które wożą turystów i za nic nie
wezmą kolesia w koszulce Nine Inch Nails spod bramy parku narodowego.
Gdy starsza para była zaledwie kilka metrów ode mnie, zatrzymał się jakiś busiarz. Pożegnałem ich i wróciłem do miasta (tak z obowiązku: 15
ringgitów). Już wkrótce miałem bardzo żałować.
Wysadzono mnie w centrum. Poszedłem jeść, ale w pierwszym
lokalu coś się pani pojebało i po długiej walce o cenę zaproponowała osiem
ringgitów za ryż, warzywa do niego wyceniła na 15. Znalazłem za połowę
tego, ale to naprawdę nie był mój dzień, dostałem ośmiornice i krewetki
jako przybranie, więc wyłowiłem ryż (zwróćmy uwagę na niecodzienność
sytuacji, zazwyczaj to ośmiornice i krewetki się łowi, ryż zaś sadzi) i poszedłem szukać hotelu. Mijałem kilka lokacji backpackerskich, ale wywieszone ceny wydawały się dość wysokie. Celowałem w Gaya Hotel, wymieniony w LP jako desperacka opcja. Ledwo tam wszedłem, to zobaczyłem,
że tym razem nie kłamali: klatka schodowa w stanie między demolką, a
tonięciem w pleśni. Na piętrze recepcja, pokój poproszę.
- Hm...na pewno chce pan się u nas zatrzymać? Nie wiem, czy będzie panu
odpowiadało...
- Panie, ja z Polski jestem, będzie. Jedynki po 15?
- Nie ma jedynek, tylko dwójki po 20... Może jednak spróbuje pan gdzieś
indziej?
Ki pieron, zazwyczaj na chama wciągają do środka, a ten próbuje odstraszyć?
- Naprawdę nie mam wielkich wymagań, to i tak tylko jedna noc, poproszę.
- Ja panu to pokażę, zanim pan się zdecyduje – rzucił ze smutkiem w głosie i zawiesił wzrok na półeczce z kluczami. Zastanawiał się chwilę, wybrał chyba jego zdaniem najbardziej odpowiedni i poszliśmy. Musiałem
przyznać mu rację: pokój nie wzbudzał zachwytu – zacieki, pleśń, brak
okiennicy, ruchliwa ulica dwa piętra niżej, o pościeli nie warto wspominać, o czystości też nie. A tam, jedna noc...
- Jest świetnie, biorę!
Popatrzył jeszcze trochę jak na wariata, wziął paszport, ciężko
westchnął i poszedł sobie. Przez następne kilka minut walczyłem z atakiem śmiechu, bo na co nie popatrzyłem, to odnosiłem wrażenie, że życie
robi sobie ze mnie jaja. Co było do wygrania, wygrał ręcznik – mały, do
rąk, za to wypisano na nim sprayem G. H., oczywiście Gaya Hotel. Nie
Asia to go
wiem, kto mógłby to ukraść, ja brzydziłbym się na to naszczać. Wysiadły
przy tym wszystkie znane hotele: Chelsea, California, Choirgirl, Morrison,
New Hampshire i Zacisze. Tam nic nie trzeba ustawiać, wszystko na miejscu, każde miejsce krzyczy inspiracją do gościa, a ściany gotowe są do zostania gwiazdami filmowymi. Zastanawiałem się, co mogę zostawić w pokoju, wyszło, że najlepiej nic, ale po długim wahaniu odważyłem się odciążyć z ręcznika i ciuchów na dzień następny. Postanowiłem poprawić sobie
humor w sprawdzony sposób, miasto 350 tysięcy ludności, to pewnie będzie jakiś monopolowy.
Dwie godziny później miałem nieco odmienny pogląd na tę sprawę. Da się kupić piwo w knajpie, ale wiadoma cena. Poza tym nic, nie
wiem, ile spożywczych przeszedłem, ile chińskich restauracji znalazłem,
sucho! Po jakiejś godzinie to już mi nawet przeszła ochota, ale chciałem
udowodnić, że się da. Nie dało się. Sam spacer nie był jednak czasem
zmarnowanym: załapałem się na pokaz sztucznych ogni. Było takie pierdolnięcie, że wszystkie alarmy samochodowe się włączyły. W okolicach
portu nieśmiały pan zatrzymał przy mnie samochód i pocąc się z nerwów
pokazał, żebym wsiadał. Dość jasno widziałem o co mu chodzi, więc podziękowałem, chociaż były szanse, że wiedział, gdzie jest jakiś cholerny
monopolowy. Gdy odkryłem, że jestem przy placu, gdzie mieszkają dość
narkotycznie wyglądający tubylcy, to postanowiłem wrócić do hotelu i nie
wpakować się w żaden lepszy gnój.
Gdy mnie nie było, zmieniła się obsada recepcji. Stoję za chłopaczkiem z dziewczyną, tak może osiemnaście lat mają, ona w chuście,
gładzi go po dłoni. Chłopaczek wynajmuje pokój, jąka się przerażony,
wszystko mu z rąk leci, w końcu dostali i pognali po schodach. Gdyby mieli wielki transparent z „PRZYSZLIŚMY SIĘ DUPCZYĆ”, to byłoby to
mniej oczywiste, niż po tym, jak się zachowywali. Chryste, biedni ludzie,
sypać się w takim hotelu? Jeszcze się czymś zarażą od materacy, bo przecież nie od pościeli. Moja kolej, zanim się odezwałem:
- Nie mamy wolnych pokoi.
- Nie szkodzi, jeden już mam, tylko chciałbym klucz do niego.
- Co??? TUTAJ?!
Cholera, od szablonu wycinacie tych recepcjonistów?
Położyłem ostrożnie swe ciało na łożu. Nie odważyłem się zdjąć
przepoconych ciuchów, nawet ze zdjęciem butów miałem pewne opory.
Prysznic zostawiłem na rano, bo po co, jak i tak człowiek brudny wstanie.
Asia to go
Fajne było to, że z racji braku okiennicy, mogłem palić i nie martwić się o
wentylację. Jakieś małe wrzaski na zewnątrz zmotywowały do sprawdzenia, czy aby na pewno dobrze zamknąłem drzwi. Potem pozostało już tylko
słuchanie dźwięków Kota Kinabalu w kwietniową, sobotnią noc.
Zanim było mi dane pożegnać się z Gaya Hotel, musiałem zrobić
coś obrzydliwego – wziąć tam prysznic. W glanach nie pójdę, boso w ogóle
nie wchodzi w rachubę, więc padło na klapki hotelowe. Nie wiem, nie chcę
nawet myśleć, ile osób używało ich przede mną, co z nimi robili, gdzie
wchodzili, dokąd je sobie wsadzali, pełne wyparcie, niczym zakonnica po
imprezie kółka różańcowego. Zimna woda i jakieś podejrzane wiadro nie
były w stanie zrobić na mnie większego wrażenia.
Śniadanie w popularnym lokalu z żarciem na wagę i do chyba jedynego muzeum w mieście. Powróciły miłe klimaty, po krótkiej rozmowie
busiarz wiedział, dokąd jadę i zatrzymał się tuż przy wejściu do muzeum.
Takie obiekty otwierają chyba po to, żeby męczyć szkolne wycieczki, a także żeby turyści czuli się lepiej („Dobra, trzy dni chlałem i dupczyłem, to teraz część intelektualna, pooglądam jakieś stroje etniczne dwie godziny,
żeby nie było, że nie mam życia duchowego”). Nie spodziewałem się cudów,
ale lepszego pomysłu nie miałem. Wita sprzęt z czasów II Wojny światowej. Co ciekawe, 90 minut przed Pearl Harbor, czyli 8 grudnia 1941 roku
(fajnie z datami wyszło – wcześniej, ale później) Japończycy wylądowali w
Kota Bahru, kilka dni później koło Miri (jedna z atrakcji turystycznych:
nurkowanie przy japońskim wraku), a do 23 stycznia udało im się zająć
całą wyspę, czemu towarzyszyła w sumie liczba około stu tysięcy zabitych.
Co ciekawe, Japończycy wcale dobrze traktowali Malajów, za to Chińczyków niszczyli, tak jak i w Chinach. W efekcie Malaje nierzadko współpracowali z okupantem (także sułtani, potem wyjaśniali, że nie mieli biedni
wyboru), zaś Chińczycy poszli w partyzantkę. Japończycy nagrabili sobie
poważnie dopiero, gdy oddali Tajlandii cztery stany z północy Malezji .
Chwilę później wkurwiłem się: wstęp dla obywateli Malezji to
dwa ringgity, natomiast obcokrajowiec płaci 15! 7,5 raza, niezłe przebicie.
Trzech białych zapłaci więcej, niż stado Malezyjczyków.
Wita nas skansen longhouse'ów, różne modele, można do każdego wejść, pooglądać, jest trochę sprzętu w stylu łódki czy garnki, spisano
jakieś śladowe informacje. Na plus. Główny budynek: stroje, przedmioty
różnych plemion, fauna i flora (w tym gratulacje dla poławiaczy wielory bów, powinni myśleć albo o emeryturze, albo przekwalifikowaniu się, albo
Asia to go
polowaniu na siebie nawzajem). Z ciekawostek: zrobienie wina lub wódki z
ryżu jest jego zbezczeszczeniem, a tym samym obrazą boga ryżu. Coś mi
mówi, że mam u niego przesrane, chociaż ja tylko spożywałem, sam nic
nie pędziłem. Z nieciekawostek: sztuka współczesna. Co za syf, co za katastrofa – jak śpiewa Kazik. Każdy eksponat ma przyczepioną cenę, większość z nich prezentuje poziom, którego nie chciałoby się zawiesić nawet w
ciemnym korytarzu, o salonie nie mówiąc.
Potem są jaja: muzeum radia i telewizji. To na pewno można
było zrobić ciekawie, ale zdecydowali, że zrobią po swojemu. Nie wiem,
kogo zakręcą zdjęcia radiowych prezenterów z ostatnich 30 lat, już prędzej
stary sprzęt, który im zalega, ale przysięgam, zwiedzający ekstazę przeżywali po cichu. Kolejne muzeum, Muzeum Cywilizacji Islamskiej. Takie
miejsca są dowodem na to, że islamska koncepcja boga jest błędna, bo gdyby Allah istniał, to by w to pierdolnął, żeby ludzie się nie denerwowali. Jakieś repliki jakichś idiotyzmów, odnosi się wrażenie, że kustosz tego przybytku ma poważne kłopoty ze wzrokiem, skoro wystawia takie rzeczy na
pokaz. Nie zrozummy się źle, durnie pomyślałem, że jak coś nazywa się
„Museum of Islamic Civilization” to dowiem się czegoś ciekawego o Koranie, Mahomecie, Islamie współczesnym i historycznym. Dowiedziałem się,
że ktoś komuś dał kiedyś sztylet wysadzany klejnotami, tu mam replikę, a
oryginał gdzieś tam, w Brunei czy innym magazynie. Lokalni chyba wiedzieli, co tam jest i nie przyszli, bo byłem jedynym zwiedzającym, obsługa
liczebnością przewyższała mnie dziesięciokrotnie.
Do wieczora było w cholerę dużo czasu, a mnie kończyły się pomysły. Od rana nie miałem ich za wiele, a w okolicach 14 liczba koncepcji
spadła do zera. Poszukiwania netu w centrum pozwoliły na dokonanie ciekawego odkrycia: są sex shopy, na drzwiach wywieszono zakaz wstępu dla
Muzułmanów i osób poniżej osiemnastego roku życia. Ciekawe, czy
wszystkie, czy tylko co druga muzułmanka mają fikuśną bieliznę z ww.
shopu pod tymi ciuchami. W innym miejscu znalazłem plakat z bliskimi
sercu treściami: VANDALISM. The expression of life. Cenię sobie momenty, kiedy w banalnych miejscach odkrywam rzeczy, których u nas nie ma,
lub też takie perły, że subkultury młodzieżowe oddalone o parę kilometrów maję te same pomysły. Z jednej strony globalizacja, z drugiej lepsza
taka, niż kretyński banał, który de facto też jest dość podobny, czy to w
Europie, czy Azji. Trzypokoleniowa rodzina, etat w korporacji, dwa tygodnie na wakacje, obiady z rodziną, imprezy z tymi samymi znajomymi, ist-
Asia to go
ne ziszczenie marzeń i celów życiowych. Jakoś wolę vandalism jako
expression of life.
Z innych obserwacji: skurwysyny od handlu uparły się wmówić
każdej dziewczynce, że duże cycki to najważniejsza rzecz na świecie. Reklam push-upów widziałem na tony. Ewentualnie wersja mieszana: trochę
Azjatka, trochę biała prezentuje bimbały z plakatu, billboardu, witryny
sklepu. Zapomnieli wspomnieć o tym, że push-upy mogą zrobić trochę
krzywdy. Także o tym, że genetycznie uwarunkowane jest to, że Azjatki
są płaskie jak stół. Moja jazda na biuściaste Azjatki wiąże się z tym, że w
okolicach 2004 koleżanka bardzo chciała mi znaleźć dziewczynę. Ja nie
bardzo chciałem, ale ona nalegała, że ma takie zasoby samotnych koleżanek, że na pewno jest pośród nich wymarzony model dla mnie, na miarę
czasów i możliwości. Rzuciłem na odpierdol się, że chcę biuściastą Azjatkę.
Takiego modelu nie miała na stanie, a z czasem koncepcja ta spodobała mi
się do tego stopnia, że sam zacząłem szukać. Widziałem takie cuda w pornosach, ale widziałem też pornosy z ludźmi bez kończyn i pociętymi przyrodzeniami. Umówmy się, że biuściasta Azjatka to aberracja i takie małe
marzenie, które straciłoby sens w momencie spełnienia.
Wykonałem telefon do przyjaciółki, umówiliśmy się na 20 w centrum. Miałem w cholerę czasu, pierwszy przystanek: chiński spożywczy.
Znalazłem cukierki White Rabbit, posłaniec Buddy na mleku. Zabroniono
ich w paru miejscach z okazji wściekłych krów, ale na szczęście tu się znalazły. Tanie nie były, ale nie będziemy oszczędzać na posłańcu Buddy. Z
takim prowiantem do kina. Grali Crossing Over, czyli pooglądamy problemy etniczne USA w stolicy Sabah na Borneo. Bilet na balkon (uznawany
za lepsze miejsce) kosztował osiem ringgitów. Była niedziela, popołudnie,
więc jakieś trzy razy taniej, niż w kraju nadwiślańskim. Przyznam, że kupiłem go przez pomyłkę, chciałem tańszy za pięć, ale jak dostałem deluxe
za osiem, to już nie robiłem scen. Poszedł trailer Terminator: Salvation i
dzięki temu miałem NIN (The Day The World Went Away) na Borneo.
Sam film taki sobie, ale intrygowały wycięte sceny: a to w połowie zabawy
Liotty z Alice Eve przeskakuje coś przy ruchaniu, a to ich dialog pocięty,
bo przecież trzeba było cyce wyciąć – jak wiemy, cyce głównym demoralizatorem młodzieży i cywilizowanych społeczeństw! Poważnie, para muzułmańska wyszła po może trzydziestu minutach i z takim hukiem pierdolnęła drzwiami, że do dzisiaj trzęsą się tam okna.
Asia to go
Z tego dennego dnia udało się wykrzesać jedną rzecz: sam finał.
Zachód słońca na pomoście. Górna półka, kolorystyka z tych wymarzonych, chyba z połowa miasta przyszła patrzeć. Gdyby tylko pobliska knajpa nie postanowiła umilać nam życia muzyką na żywo... Na szczęście lokalni dodawali uroku sytuacji: muzułmańska randka, gdzie pan i pani wymieniali pełne fascynacji spojrzenia, gdy tylko drugie nie patrzyło (ludzie,
kupcie sobie flaszkę, to wam zejdą te hamulce, pójdziecie do Gaya Hotel,
wiem, o czym mówię, inaczej zrujnujecie sobie relację gadaniem o bzdurach). Para numer dwa, niemuzułmańska: chłopaczek próbował ją namówić na papierosy z przemytu z Indonezji, te, co uznawane są za straszny
syf i pomyłkę. Mój styl przyznam. Para muzułmańska się pokłóciła (mówiłem, że na trzeźwo nic z tego nie będzie), chłop się wkurwił, wstał i poszedł, a pani została smutna z prezentem. Czekając na spotkanie, obserwowałem godowe zwyczaje młodych Malezyjczyków i przyznam, że była to
najlepsza część dnia - dnia, który wydawał się dniem straconym.
Znalazłem Melissę i pojechaliśmy do jej domu, dla mnie tzw.
domu. Po drodze pokazała mi jakiś wyjebany meczet z lat ostatnich. Sama
deklarowała się buddyjsko, ale dewotką na pewno nie była. Cieszyłem się,
że nie muszę spać w Gaya Hotel, więc biłem kolejne rekordy w rankingu
przyjaźni. Zemściło się to na mnie okrutnie na wielu płaszczyznach. Po
pierwsze, dowiedziałem się, że Europa jest nudna, bo same muzea i jakieś
jedno (nie wiedziała które, ale chyba we Francji i chyba Luwr) to ona w 10
minut zrobiła, chociaż jej kolega to siedział dwie godziny (a to kawał chama). Potem była rozmowa o literaturze, gdzie szło mi tak sobie, głównie
dlatego, że seria „Twilight” to dla mnie przezabawny produkt, który wciśnięto ludziom pod każdą szerokością geograficzną. Pewnie dałoby się
znaleźć obrazki w stylu spalona wioska w Rwandzie, a „Twilight” mają! A
te cudowne filmy... Ach! Gra gitara. Uratowałem się Harrym Potterem i
Bridget Jones, inaczej by wyszło, że nic nie czytam („DO-STO-YEVSKI??? A kto to??? Nie znam!”).
W domu zasiedliśmy do filmu, z racji opłaconego HBO mogliśmy
oglądnąć Awake. W kategorii złych filmów, chujowego aktorstwa... Tego
produktem nazwać nie można, bo to zwyczajna chałtura, która ambitnie
kolekcjonuje liczne idiotyzmy wyzbierane z rynsztoka kina i książek. W
czasie projekcji powrócili rodzice – jej brat skręcił kostkę i poszli z nim do
jakiegoś zielarza. Brata niestety nie poznałem, bo żyje w Sandakan. Przepraszali mnie za spartańskie warunki („a byliście kiedyś w Gaya Hotel?”) i
Asia to go
pytali, czy nie chcę może ich sypialni. Trochę nie wierzyłem, podziękowałem z głębi serca i trzy tysiące razy zapewniłem, że jest idealnie. Po obcowaniu z wielkim kinem, przyszedł czas na spoczynek. Na szczęście grafiki
dnia następnego ładnie się pokrywały, więc miałem zapewniony transport.
Good morning Borneo. Śniadanie gotowe, rękami służby rzecz
jasna („Chcesz ciastka? DAJ MU CIASTKO” - i biedna poleciała ukroić dla
mnie ciastko) ale z czasem słabo, więc nakazano mi zabrać kawę do auta.
„Ależ nie przejmuj się, kubek połóż pod siedzeniem, potem posprzątam”.
Kusiło przeprowadzić ankietę na temat „czy nie poszukujesz męża, a przy
mnie nie musisz nosić tego jebanego push-upa”, ale czas gonił, moja przygoda z Borneo dobiegła końca. Znalazłem się tam niespodziewanie, niemal
przypadkiem i z bardzo ograniczoną wiedzą. Te kilka dni pozwoliło na
zmianę stanu rzeczy i odkrycie jednego z najwspanialszych miejsc na
świecie. To pływanie łódkami, jeżdżenie i łażenie po krzakach było jedyne
w swoim rodzaju. Po trzech miesiącach i lekkim znużeniu towarzyszącemu końcówce Wietnamu, odżyłem. Niemal ryczałem, że nie mam czasu
ani pieniędzy, aby odwiedzić też Kalimantan, czyli część indonezyjską,
stanowiącą 72% wyspy! Niestety, niestety, niestety. Mawiają, że trzeba
mieć miejsce, do którego chce się wrócić, ale pewni ci, co tak mówią, mają
te miejsca trochę bliżej niż za 2000 PLN. Obecnie powrót na Borneo i Indonezja są na drugim miejscu listy marzeń.
O 9:55 miałem lot do Johor Bahru, miasta na półwyspie malajskim. Pierwsze dni z Malezji zagwarantowały wrażenia z górnej półki, pozostało sprawdzić, dlaczego tak wiele osób mówiło, że Borneo to nie do
końca jest Malezja i że półwysep to wrażenia całkiem innego rodzaju.
XXIX. Whoever is Lord of Malacca
has his hand on the throat of Venice
Oczekiwanie na lot i lektura reklam pozwoliła odkryć, że mieszkanie kosztuje np. 110 tysięcy ringgitów. W Polsce za wiele za tyle nie kupisz, tam obrazki wyglądały zachęcająco, chociaż te zawsze tak wyglądają.
Myśli samolotowe tradycyjne, w Johor Bahru dostałem kolejną pieczątkę
Asia to go
wjazdową do Malezji, dziękuję. W lataniu najbardziej lubię moment wyjścia z lotniska i zapalenia sobie. Docenia się każdy wdech, a przy lotach
dłuższych niż trzy godziny, to tak cudownie rozkurwia płuca i w głowie się
kręci. Nieco mnie zaskoczyło, gdy paląc sobie (a nie komuś innemu) spotkałem wolontariuszy zbierających na dzieci ze Strefy Gazy, ale w sumie
ma sens, bracia muzułmańscy. Przy okazji fajnie, że nie mówią, a i robią.
Rozpocząłem realizację dość ekscentrycznej trasy przez półwysep. Udałem
się na dworzec autobusowy - 3,5 za autobus z lotniska, osiem do samego
centrum miasta, fajnie, że jest taka opcja.
Na dworcu Azja 100%. Nie wiem, ilu jest prywatnych przewoźników, ale chyba kilkudziesięciu. Każdy zatrudnia naganiaczy. Żadne słowa
tego nie opiszą, co im się dzieje, gdy widzą, że biały chce kupić bilet autobusowy. Dostają pierdolca, wścieku pizdy (o tyle ciekawe, że same samce)
i krańcowej wariacji. Nie wiem, ile mogą mieć prowizji, ale dajmy, że z
10%, bilety bardzo drogie nie są, ergo pan ze dwa ringgity ściągnie, a walczy, jakby od tego zależało jego życie. W jakimś sensie zależy, ale mechanizm obronny na takie zjawiska mam dość rozwinięty, więc pokluczyłem
chwilę między nimi i kasami, a gdy dali mi chwilę oddechu, to rzuciłem się
do upatrzonego wcześniej okienka. Wiele mi to nie dało, od razu wpierdolił
się między mnie, a kasę jakiś matoł i zaczął rościć sobie prawa do prowizji. Pocieszające, że zapłaciłem tyle, ile było wypisane, mniej, że na pewno
to wypisane mogłoby być niższe, gdyby nie on. Fajne to jest w Azji, że patologie wszystkich systemów wynoszą się do chorych rozmiarów – tu widać efekty lektury dzieł o reklamie bezpośredniej i podejściu do klienta.
Doprowadzono do sytuacji przerażająco groteskowej, cała konkurencja
sprowadza się do tego, że ceny mają te same, natomiast wszyscy zatrudniają, czy choćby opłacają, naganiaczy. Bilet do Melaki kosztował 19 ringgitów, więc naprawdę nie jakoś potężnie, przy tej konkurencji, to nie
wiem, ile dziennie sprzedadzą i im tej prowizji skapnie.
Oczekiwanie na autobus nie było wielkim czasem wyprawy. Znalazłem fajny bufet – płacisz 10 i ile sobie wrzucisz na talerz (porządnych
rozmiarów), to twoje.
W Melace, zgodnie ze wskazówkami człowieka z Couchsurfing,
wysiadłem przy centrum handlowym. Do spotkania miałem dobre trzy godziny, czyli za mało, żeby zrobić coś sensownego, za dużo, żeby siedzieć z
petem na krawężniku. Poszedłem na net do wyrzygania, na szczęście mieli cafe w tym centrum. Potem żarcie, poszedłem w danie zwane Roti Canai
Asia to go
– po mojemu Tori Kanalia – ichnie pieczywo z dodatkami do wyboru, danie z kuchni indyjskiej, miasto Chennai prawdopodobnie posłużyło za inspirację do nazwy. Świetne, tanie, sycące, bajka absolutna. Potem snucie
się po okolicy i oglądanie przedmieść, lody, korzystanie z marketowej toalety, wybitnie denne. W końcu nadeszła godzina spotkania, pojawił się KB
z żoną i dzieckiem. Ech, jak rodzina, to libacji raczej nie będzie, ale jest
szansa na pomoc na innych płaszczyznach.
Specyfika przyjaciela: obywatel Malezji o bardzo silnej chińskiej
świadomości. Cieszyłem się. Nie dworuję sobie, naprawdę byłem bardzo
ciekaw tego, co myśli o swej ojczyźnie, a raczej ojczyznach. Sam pochodził
z Suzhou, więc mogłem zapunktować kilkoma uwagami o jego mieście i
ogrodach, co pozwoliło wyrobić sobie opinię fachowca. Struktura etniczna
Malezji to 58% Malai, 24% Chińczyków, Hindusi około 8%, inni (w tym
różne plemiona) 10%. Mierząc się z rzeczywistością w tej postaci, człowiek
ma małe powody do radości, że jest kulturoznawcą: widząc te cyfry, znając
różnorodność składowych grup, wypierdala człowiekowi uśmiech na usta
na myśl o tym, ile tematów koegzystencji wyniknie, jak wielka jest tam
problematyka narodowościowa, a raczej jej brak. Cieszyłem się, że mam
nocleg u mniejszości chińskiej. Trwająca dobre dwie godziny rozmowa w
salonie była naprawdę cenna, dowiedziałem się niemało ciekawych rzeczy.
Pochwaliłem Air Asia, że tanio i całkiem dobrze. Dowiedziałem
się, że istniała, prawie splajtowała i ktoś ją wykupił za ringgita, bo nazwa
mu się spodobała. KB oceniał, że linie te zmieniły sposób myślenia o odległości, że kiedyś, gdy ktoś z Borneo miał studiować na półwyspie, no to rodzinę raz na pół roku oglądał, a teraz i na weekend jest sens lecieć. Australia od 444 RM. Mówię, że najbardziej to mnie chyba połączenia do
Bangladeszu zaskoczyły:
- A tak, żeby tania siła robocza miała się jak tu dostać – odparł automatycznie.
Oczywiście on też zadawał pytania, intrygowało go, czy nie dziwi
mnie, że mieszka z teściową. Panie, u mnie w kraju... Tu jednak uzasadnił, że obecność teściowej pozwala oszczędzić na opiekunce do dziecka.
Chyba bym jednak wolał zapłacić, inaczej bym oszalał, bo jak się wydzierała... Chyba bym zwariował po tygodniu z taką matką. Do tego przecież
to żre, sra, myje się, nie wiem, czy tak bardzo taniej wychodzi, a nerwów
na pieniądze przeliczyć się nie da.
Asia to go
Wiele z poglądów zaprezentowanych stanowiło potwierdzenie
moich przemyśleń o Chińczykach: kolektywizm jako forma bytu. Chyba
każdy Chińczyk, nawet większość kanadyjskich, ma wrąbane w głowę
wielkość swego narodu, a raczej wspólnoty politycznej. Tematów w stylu
„Wolny Tybet” lepiej nie wrzucać, bo się podpada za sam pomysł. Z jednej
strony, konformizm to zło, z drugiej nie będę sobie robił kuku na couchsurfing. Dalej, jasne jest, że tylko jeden kraj na świecie jest dobry: Chiny.
O Tajwan raczej bym nie pytał, znaczy w sumie nawet ciekaw byłem, ale
się nie odważyłem. KB pracował w biznesie, więc wszelakie procenty i podatki, to było jego hobby. Dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy: ogólnie
w Malezji panuje podział, że Chińczycy mają kasę, a Malay władzę. Raczej
się nie kochają, dla mnie sytuacja perfekcyjnie patologiczna. I tak, jeżeli
firma chce wejść na giełdę, to musi mieć 30% rady nadzorczej Malay. W
efekcie Chińczyków chuj trafiał, gdy mieli ładnie rozwiniętą działalność i
nagle przez ochotę wejścia na giełdę musieli zbierać sobie malajskich słupów, następnie zaś dać im prawie 1/3 firmy za nic.
Islam: nie kochał, delikatnie mówiąc. Chińczyk, który przechodzi na Islam, to zdrajca, a nawet osoba, która dobrowolnie i nieodwracalnie degraduje się w drabinie społecznej. Niestety, jego koncepcja religijna
była dość dziwna i nie wiem, jakie miał sympatie, ale chyba jakiś mix konfucjanizmu z buddyzmem, a przede wszystkim naciskiem na Chiny jako
sacrum. Miał trochę chińskich nawyków, w trakcie rozmowy płynnie pozbywał się ciuchów, siedział w końcu w gaciach i bez koszulki. Wyglądało
to groźnie, więc podziękowałem i poszedłem spać. Jeszcze zanim zasnąłem, usłyszałem straszny wrzask. Wyłażę z pokoju zobaczyć, co. Oczom
mym ukazał się kompletnie pijany facet, który padł na środku salonu, nad
nim zaś stała teściowa i darła się. Obstawiam, że brat jednego z małżonków, który oddał się dyscyplinie ekstremalnej, jaką bez wątpienia jest pijaństwo w Malezji.
- Wszędzie to samo – pomyślałem, wycofując się do pokoju i słysząc wrzaski starszej pani.
Musiałem wstać o 6:45, żeby razem z KB i małżonką wybyć do
miasta. Na środku salonu dalej leżał zajebany pan, ale wszyscy go ignorowali, dość intrygujące zachowanie. Widać, że fachowiec, bo przyniósł sobie
oranżadę na rano. Nie mógł się on zapisać do Couchsurfingowania? KB
zawiózł nas do lokalu, zapytał, czy chcę zjeść śniadanie z jego żoną. Chciałem. Sam chwycił coś na wynos i zostawił. Był pewien problem: małżonka
Asia to go
nie miała w szkole polskiego, angielskiego, ruskiego ani niemieckiego,
chodziła za to do klasy z poszerzonym chińskim i malajskim. Te wpływy
chińskie były bardzo mocne, moje śniadanie nawiązywało do czasów Wielkiego Skoku – malutka bułeczka i z pół litra kawy mrożonej. Myślałem, że
to przystawka, ale nie, to było wszystko. Na wszelki wypadek siedziałem
jeszcze dobrą chwilę po zjedzeniu, bo miałem nadzieję, że domyśli się, że
tłusty, biały chłop zjada nieco więcej niż filigranowa MalajoChinka. Niestety, uwagę mej gospodyni pochłonęły seriale, a było na co patrzeć. Przynajmniej tytuły przewijały się po angielsku, wiem więc, że pierwsze, co
było mi dane, to „Weapons of Love and Passion” – historyczna produkcja,
w której nieco oszczędzono na budżecie, w efekcie, gdy oddano strzał z
łuku do ptaka, to oczom widzów ukazała się kura przebita strzałą i rzucona gdzieś zza kadru. Pocieszne. Dekoracje przywodzące na myśl czas zabaw w przedszkolu, kiedy to umawiano się, że jabłko to granat, a regał
twierdza warowna. Potem jakiś romans strażaków, pali się chałupa, a pan
z panią wymieniają maślane spojrzenia i podają sobie węża, dość perwersyjne. Seriale zapewniały niesamowitą rozrywkę, ale postanowiłem jednak zobaczyć coś w mieście.
System autobusowy był bardzo ładnie opisany, więc, po zapoznaniu się z zabytkowym centrum, szybko trafiłem do muzeum Stadthuys. To
nie znaczy nic brzydkiego, nazwa jest holenderska, budynek wzniesiono w
latach 1641-1660, co czyni go prawdopodobnie najstarszym holenderskim
obiektem w regionie. W środku muzeum historii i etnografii. Byłem zachwycony, zwłaszcza częścią o zwyczajach ślubnych różnych ludów malajskich. I tak, Malacca Malay Wedding charakteryzuje się tym, że w prezencie daje się pieniądze, kredyt i kopię Koranu – u nas chyba się nie przyjmie. Inne, zapisałem sobie jako Baba Wedding Ceremonies – dwunasty
dzień wesela (u nas połowa weselników byłaby już na intensywnej terapii,
druga na cmentarzu), gotuje się ryż z kokosem, a rodzina panny młodej
przekonuje rodzinę pana młodego, że dziewczynka jest dziewicą. Siadają
do jedzenia dopiero, gdy im się uda tego dokonać. U nas pomarliby z głodu, a po dwunastym dniu wesela to pewnie i okoliczne wiewiórki już nie
byłyby dziewicami.
Na jednym bilecie dają cztery muzea, zaraz obok było edukacji.
Nudne to delikatnie powiedziane, zeszyty szkolne, tablice, podręczniki,
trochę haseł i dat z historii. Szkoda, bo można było zrobić to o wiele ciekawiej, spróbować pokazać, jak ciężko uczyć np. historii w kraju tak wielo-
Asia to go
kulturowym i zróżnicowanym, czy też coś o problemach językowych. Kolejne, muzeum literatury, ze wspomnieniami z edukacji i telewizji, to bałem
się, oczekiwać można było, że pokażą prasę drukarską i czcionki. Nie
wiem, co tam jest, bo wtedy akurat był remont, może to i lepiej. Taktyka
malajska to chyba zrobić w cholerę średnich muzeów, ale dać do nich jeden bilet zbiorczy, dzięki czemu będziesz miał poczucie, że zajebiście dużo
widziałeś i nie zapłaciłeś jak za woły.
Otwarte za to było Democratic Government Museum i to była
wiśnia na torcie. Normalni ludzie przechodzili to w trzy minuty i nie winię
ich, ale dzięki zainteresowaniu pewnym krajem na literę K w Ameryce
Północnej, spędziłem tam dobrze ponad godzinę. Czytając historię kolonizacji brytyjskiej, drogę do wolności, kłopoty wielokulturowości, miałem
przed oczyma analogiczne problemy z drugiego kraju. Historia w wielkim
skrócie: w 1771 Brytyjczycy założyli powiedzmy faktorie w Kedah (dzisiaj
Penang, zaraz pod Tajlandią), a w 1819 w Singapurze. Sułtan Kedah –
Muhammad Jiwa - miał tak sobie z Tajami, ci byli w stanie wojny z Birmą
i darli z niego kontyngenty. Za wiele nie mógł, więc z radością powitał
Brytyjczyków i pozwolił na handel pod warunkiem ochrony. Ci się nie zgodzili i dopiero dwa lata później, po śmierci, jego następca zaproponował
mniej więcej to samo. Kompania Wschodnioindyjska (East India Company) wpadła na lepszy pomysł, po prostu nakazało zajęcie siłą wyspy i wała
w zamian. Wybrali do tego celu Lighta, który uznał, że lepiej ściemnić i
powiedział, że jakby co, to pomogą. Sumienie ruszyło go i w 1778 powiedział sułtanowi, jak się sprawy mają. Ten nieco się wkurwił i nakazał opuścić Penang. Light postanowił zobaczyć, co będzie, jak oleje sugestię sułtana. Sułtan zaczął zbierać siły, żeby pożegnać ich w sposób mniej elegancki, ale bardziej zdecydowany. Na to Brytyjczycy ściągnęli wojska i wybudowali fort pod nosem sułtana. Zmusili go do podpisania traktatu: za 6000
hiszpańskich pesos rocznie zgodzi się na stacjonowanie brytyjskich wojsk
w Penang. 1 maja 1791 Union Jack załopotał na wietrze w Penang. W
1800 sułtan przekazał Brytyjczykom twierdzę Prai, za co dostał kolejny
etat na 4000 pesos rocznie. Próbowałem ustalić jakiś kurs wymiany na
wartości
bardziej
współczesne,
ale
skończyłem
na
tym:
en.wikipedia.org/wiki/Spanish_dollar
Z jednej strony miał na piwo i papierosy, z drugiej to nie była
chyba jakaś wielka fortuna. W związku z zawirowaniami, w które zaangażowani byli Brytyjczycy, Francuzi i Holendrzy, ci ostatni w 1824 przeka-
Asia to go
zali pierwszym Melakę. Chwilę wcześniej, bo w 1819, zdobyli Singapur
(przy czym tu chyba zdobycie oznacza raczej otwarcie portu i rozpoczęcie
handlu, a nie walkę w deseń Borodino). Poszło z górki, małe państewka
regionu prosiły Wielką Brytanię o pomoc, co kończyło się tym, że pomoc,
owszem, dostawali, ale potem dostawali też brytyjskich doradców, którzy
wspierali sprawowanie władzy – formalnie pozostawały suwerenne, a tak
naprawdę były dość brytyjskie (zapraszamy do Iraku, Afganistanu, czy
Wietnamu Południowego 50 lat temu). Część pozostała faktycznie niezależna i funkcjonowała jako Niesfederalizowane Stany Malezji.
O Japończykach i 1941 było ostatnio, powróciły Brytyjskie Malaje. Po drugiej wojnie światowej Tajlandia oddała cztery zabrane prowincje,
a 1 kwietnia (w Prima Aprilis) 1946 roku utworzono Związek Malajski.
Nie wzbudziło furory wśród Malajów nadanie obywatelstwa wszystkim
imigrantom, a także ograniczenie władzy sułtanów. Ewoluowało to w 1948
w Federację Malajską, by 31 sierpnia 1957 roku ogłosić niepodległość. 16
września 1963 przyłączono północne Borneo (YEAH!), a w 1965 odłączył
się Singapur. O sułtanach w następnym odcinku, teraz tyle, że głową państwa jest król, wybierany przez Zgromadzenie Władców (czyli sułtanów),
ale wszystkie stany zachowują dość dużą autonomię, każdy ma własną
konstytucję. Stanów jest 13, Sułtanów dziewięciu, cztery pozostałe mają
gubernatorów i premierów.
Przeskakując na inny kwiatek, religie: islam 58%, buddyzm
22%, protestanci 5%, hinduizm 5%, pod 3% katolików, a potem trochę odlotów w stylu animizm, sikhizm, bahaizm i oszałamiające trzy promile
Świadków Jehowy (zdarzało się mieć więcej we krwi). Z licznych doświadczeń i rozmów, buddyzm to pojęcie tak nieostre, że różnice między kościołem toruńskim, a łagiewnickim, są niczym wobec tego.
Ludność: 28 milionów, dzietność prawie 2,5 dziecka na rodzinę.
Mogą raczej zapomnieć o asymilacji Chińczyków – pierwsza fala przybyła
tam w XV wieku, druga to XIX, a także początki XX wieku.
To przepisywanie Wikipedii nie ma na celu poprawienia mi humoru i wykazania, że historia krajów oddalonych o tysiące kilometrów jest
moją pasją, a próbę ogarnięcia jak niesamowicie skomplikowanym tworem
jest Malezja. Mając w pamięci choćby okupację japońską i tak różny sposób traktowania jednych i drugich, to wszystko wygląda na eksperyment
społeczny na skalę o wiele bardziej skomplikowaną niż Kanada. Nie dziwi,
że jedni drugich lubią tak sobie, a nakładające się na siebie różnice etnicz-
Asia to go
ne i wyznaniowe sprawiają, że bardzo łatwo przejechać innych w sposób
średnio sympatyczny i rasistowski. W tym kontekście nie dziwią hasła,
które u nas kojarzą się tak sobie, np. „Nationalism is the essence of unity”.
A z innego punktu widzenia: ależ raj dla socjologów, tylko siedzieć i pisać,
setki tematów wyłażą zewsząd.
Zbiórka różnych mądrości cytatowych z muzeum:
Man becomes respectable because of his knowledge, not his strength (Imam
Al-Ghazali, żył 1058- 1111, szkoda, że nie za wiele osób przyjmuje to do
wiadomości)
Books are walking universities that could be taken anywhere (Abraham
Lincoln)
A man's worth is his knowledge (Ali ibn Abi Talib, czyli zięć Mahometa,
VII wiek). Gdyby żył dzisiaj, to wiedziałby, że człowiek wart jest tyle, ile
zysku potrafi przynieść swojemu pracodawcy, zaś encyklopedyczne ciekawostki nie są warte zaśmiecania sobie nimi głowy. Tak dowiedziała się koleżanka pracująca w jednej z finansowych korporacji, gdy podczas przerwy
obiadowej coś jej się skojarzyło z historią Argentyny i głupio pomyślała, że
opowie o tym zebranym.
Inne zdobycze naukowe: złapani na łamaniu Ramadanu, zostaną
pobici i zmuszeni do jedzenia trawy. Kto porwie dziewczynę – czapa.
Z rzeczy, które lubię, objaśnianie symboli narodowych – to, że
półksiężyc symbolizuje Islam to banał, ale odkrycie, że liczba pasków odpowiada liczbie jednostek administracyjnych, a nie jest wariacją na temat
flagi USA, to już fajniej. Sam hymn jest dość pomocny w zrozumieniu
symboliki:
Your Red represents steely will
Your White represents clean and kind character
Yellow of the Sovereign, the country's protector
Blue for all of us in unity
W Democratic Government Museum spędziłem dobrze ponad godzinę. Byłem zachwycony, przed przyjazdem wiedziałem o nich bardzo
mało, a podczas pobytu dane mi było poszerzyć swą wiedzę i zapałać autentycznym uczuciem do tego kraju. Wymyśliłem już kiedyś, że fascynacja
takimi wspólnotami politycznymi bierze się człowiekowi z tego, że w ojczyźnie ciągle wysłuchuje treści dotyczących swej narodowości, nierzadko
jadących w nacjonalizm. Co chwilę Katyń, Westerplatte, Grunwald, papież Polak, Chopin, Lech Wałęsa, lustracja, suwerenność, Niemcy, Ruscy,
Asia to go
Unia Europejska, utrata świadomości narodowej i absolutny hit zwany
Katyniem dwa, czyli Smoleńsk, który niesamowicie zjednoczył cały naród
(co pozwoliło na przemyślenia na temat jakości tegoż). Tyle różnych elementów, wokół których buduje się tożsamość narodową, a najbardziej spajającymi są oczywiście opowieści o zagrożeniu, któremu jako naród musimy stawiać czoła – czy to kryzys, czy utrata suwerenności, plus oczywiście
katolicyzm, który w Polsce jest raczej folklorem. W takiej Malezji czy Kanadzie te pomysły są utrudnione, na dzień dobry odpadają kwestie religijne i etniczne, z historią trzeba cholernie uważać, bo trudno celebrować, że
jedni współpracowali z Japończykami, podczas gdy drudzy siedzieli w
krzakach i do nich strzelali. Nie spotkają się w meczecie, ani pagodzie,
ciekawe, czy da się chociaż ogłosić porządną żałobę narodową. Istnieje
projekt Wawasan 2020, czyli Vision 2020 – przedstawiony w 1991 roku,
składający się z wielu punktów program mający wiele ważnych założeń.
Podzielony jest na dziewięć „wyzwań”:
Challenge 1: Establishing a united Malaysian nation made up of one
Bangsa Malaysia (Malaysian Race).
Challenge 2: Creating a psychologically liberated, secure and developed Malaysian society.
Challenge 3: Fostering and developing a mature democratic society.
Challenge 4: Establishing a fully moral and ethical society.
Challenge 5: Establishing a matured liberal and tolerant society.
Challenge 6: Establishing a scientific and progressive society.
Challenge 7: Establishing a fully caring society.
Challenge 8: Ensuring an economically just society, in which there is
a fair and equitable distribution of the wealth of the nation.
Challenge 9: Establishing a prosperous society with an economy that
is fully competitive, dynamic, robust and resilient.
Z powodu kryzysu gospodarczego wprowadzono pewne zmiany
do celów ekonomicznych, wydłużono też deadline do 2030 (tu to jest
wszystko ładnie rozpisane na hasła o sprawiedliwości i dobrobycie, ale
jednak chodzi raczej o wskaźniki i procenty, tylko je lepiej nazywają).
Zmiana nastąpiła w kwietniu 2009, ale w muzeum, 21 kwietnia, mieli
jeszcze wersję poprzednią.
Niestety nie wiem, co mieli w muzeum morskim – mieszczącym
się w rekonstrukcji statku w skali 1:1 – bo albo było zamknięte, albo prze-
Asia to go
rosło mnie znalezienie wejścia. Trafiłem na atrakcję innego rodzaju: buddyjską restaurację. Radość dla mnie, bo wszystko bez mięsa, ale o jej wyjątkowości świadczyło co innego: jedzenie jest za darmo. Naprawdę. Położenie lokalu nie jest sekretem, Plaza Mahkota, Restoran Amituofoh. Warunki uczestnictwa w imprezie: pozmywać po sobie. Jeżeli się chce, to
można wrzucić pieniądze do skarbonki. Dzięki wzmiance w Lonely Planet
lokal stał się turystycznym hitem, więc wielkiego zdziwienia nie wzbudziłem.
Ogołociłem nieco szwedzki stół, zasiadłem i ledwo zacząłem jeść,
przypomniałem sobie, że buddyzm uważa głód za chorobę, coś co należy
zwalczyć, ale nie należy przesadnie męczyć się w przygotowywanie dobrego jedzenia. Rarytasy to nie były, ale znacznie ciekawsze było obserwowanie klienteli. Nie dziwiła pewna ilość osób wyglądających na bezdomnych,
ale było też kilku gości w średnim wieku, ubrani w garnitury. Patrzę, durnieję i po chwili wiem: chińska klasa biznesowa! Skoro można oszczędzić
na jedzeniu, to nieważne, że zarabiamy w cholerę, będziemy chodzić do takiego miejsca. Obserwowałem jedną grupkę, wyszli zmywając, nic nie płacąc. Sam po chwili namysłu rzuciłem pięć ringgitów, czyli raczej na moim
jedzeniu nie stracili. Buddhism is not a religion, it's the way of thinking,
jak ładnie głosiło hasło na ścianie. Dzieło jakiegoś chińskiego filantropa,
fajnie, że ludzie czasem miewają tak altruistyczne pomysły, niemniej w
Polsce bym tego nie próbował. Niby jest przepis o zakazie wynoszenia jedzenia, ale u nas to pewnie i stoły by poginęły. No, a pojeść przyjeżdżaliby
z drugiego końca miasta.
Posilony ideologicznie i wegetariańsko poszedłem w miasto. Podziwiałem słynną wielokulturowość Melaki – mix świątyń buddyjskich,
chińskich, meczetów. Niesamowite dla człowieka z kraju tak jednorodnego, gdzie budowa meczetu jest powodem do debaty ogólnonarodowej, w
której większość uczestników daje festiwal swej ignorancji i kompleksów.
Tu przez wieki udało się wypracować modele koegzystencji, a przeciętnego
obywatela chyba nic nie jest w stanie zdziwić. Zaglądając do różnych sklepów z pamiątkami, w koszyku monet z dawnych czasów znalazłem monetę z królikiem. Odrzuciłem ją, bo mimo zapewnień, że jest bardzo stara i
że jej cena to jedyne pięć ringgitów, jakoś nie połakomiłem się, głównie z
powodu podpisu rabbit – trochę mi to kolidowało z malezyjskim antykiem.
Po 10 minutach uznałem, że w sumie tandeta, ale biorę. No i mnie pokarało: przez następne 40 minut szukałem tego sklepu, jestem pewien, gdzie
Asia to go
to było, a tu jak kamień w wodę. Nauczka życiowa: jak widzisz monety z
królikiem, to bierz od razu, bo potem znikają. Całkiem przyjaźnie miała
się za to sprawa pocztówek: znalazłem wybitnie absurdalne po 0,3 ringgita, znaczek to koszt 0,5, więc rzuciłem wielkie rozdanie do całej książki
adresowej. Miało to dodatkowy plus: było gorąco jak szlag, a na poczcie
(mówili po angielsku) była klimatyzacja, siedziałem więc i pisałem, a przy
okazji oddalałem od siebie wizję ciężkiego udaru. Odkrycie, że zegarek
znowu nie działa, zmotywowało do wizyty u zegarmistrza – ten ogłosił
śmierć czasomierza. Ładne miejsce na zakończenie żywota, po tylu latach
wiernej służby oddał ducha w Melace. Najebane już miałem w głowie od
tej wielokulturowości, liczyłem na kolejne odkrycia w Youth Museum Malacca Art Gallery. Należało wyciągnąć wnioski z wizyty w galerii w KK,
ale jakoś mi się nie udało. Dwa ringgity w błoto, a zażenowania nie da się
przecenić. No cóż, pozostało zapamiętać: sztuka i Malezja nie działają.
Snułem się po mieście, zastanawiałem, czy już nastał czas na powrót do miejsca zamieszkania, czy też należy się jeszcze poprażyć. W rozmyślaniach pomógł mi buddyjski mnich: podchodzi do mnie, wciska mi w
dłoń obrazek z Buddą, rzucam okiem, dziękuję i odchodzę. Ten mnie zatrzymuje, wyjmuje jakiś notatnik i mówi, że kasa. Coś mi nie gra, ale szukam senów, żeby coś symbolicznie dać, a ten wkurw maxymalny. Że jakie
monety, że tu ludzie dają przynajmniej 100, bo to chodzi o pokój na świecie, wielu to i 250 – pokazuje na to swój notatnik, gdzie ma wpisy w stylu
„John z Alabamy – 500”. Postanowiłem tym razem oszczędzić na pokoju
na świecie, oddałem mu obrazek, on coś zakurwował po swojemu i dał mi
do zrozumienia, że mnie nie lubi, a ja poszedłem szukać autobusu do
domu, pokoju nie na świecie, a na osiedlu chińskim w Melace. Otoczony
wspaniałą wielokulturowością w chustach, czapkach baseballowych i bez
nakrycia głowy, dostałem się do mej dzielnicy.
Miałem nadzieję, że KB nie zostanie na noc w Singapurze – mówił, że jest taka opcja, wówczas czekałby mnie przemiły wieczór z jego
małżonką, teściową i chińską telewizją. Teściowa powitała mnie idealnie,
przekazując uprane i poprasowane ciuchy. Nie dałem się przechytrzyć, domyśliłem się, że stanowi to część światowego spisku – organizacji zrzeszającej teściowe, które mają tworzyć pozory, że życie z nimi jest fajne, podczas gdy my wiemy dobrze, jak jest. Pamiętamy, kto tak strasznie krzyczał na biednego pijaka noc wcześniej. I to o 22:30! W Polsce to by go każda teściowa pochwaliła, a nie zganiła za coś takiego.
Asia to go
Na szczęście okazało się, że KB jest na stanowisku i że mogę rozpocząć drugi odcinek wieczoru z Malezją dla początkujących. Nie dworuję
sobie, cieszyłem się, że mogę zadać pytania inspirowane przewodnikiem i
obserwacjami, skonfrontować je ze zdaniem obywatela. Była tego jedna,
wspomniana zresztą wada: miał tak wyjebane na punkcie swej ojczyzny,
że nie groziło mi posądzenie go o obiektywizm. Z drugiej strony, ciekawe
było słuchanie epickich wyobrażeń Chin, opowieści o kraju znanym z dobroci dla sąsiadów (Free Tibet!), sprawiedliwości (to gdzie w końcu są te
ciała z Tiananmen?), mądrości (Niech żyje Wielki Sternik! Niech zginą
wszystkie wróble, stal w każdym piecyku) i harmonii (ludy nie-Han wywołujemy do odpowiedzi). KB uważał, że te wszystkie wartości przebijają się
z niemal każdego działania Chin i Chińczyków, właściwie jedyne państwo
obok Andory, które w historii swego trwania nie wykurwiło się moralnie
ani intelektualnie na niczym. Z tego już naturalnie wynikały opowieści o
tym, że każdy Chińczyk ma konfucjanizm we krwi, a wszystkie działania
Chińczyka, nieważne, czy to w ojczyźnie, czy Kanadzie, wynikają z kodeksu etycznego, który właściwy jest tylko im, unikat w skali światowej. Był
na tyle dyplomatyczny, że nie opowiedział mi o tym, co myśli na temat
białej rasy.
Gdzieś po drodze gubiły mu się takie radosne epizody, jak Rewolucja Kulturalna, Wielki Skok, masakra na Tiananmen, ballardianskie
sceny z życia Chińczyków, ale nie przeszkadzałem, chłonąłem, co mówił.
Urzekł mnie temat, że Chiny powinny być większe, przez Tajlandię do
Malezji, a i Mongolia to raczej ichnie. Teraz są kurwa za małe? Czwarty
co do wielkości kraj świata! Po opowiedzeniu, jacy jesteśmy zajebiści,
przyszedł czas na opowieści, jacy inni są chujowi. Padło rzecz jasna na
Malezję, a potem to już banalnie: Islam jako zło. Nie wiem, czy jego wersja
rzeczywistości była prawdziwa, ale nie mam prawa powiedzieć, że sobie to
wszystko wymyślił, bo jednak żył tam od urodzenia, obywatelstwo miał,
więc podaję, jak mi powiedziano. Podobno muzułmanie dopadają każdą
możliwą osobę, żeby tylko zrobić jej pogrzeb, co powoduje, że potem mogą
przejąć jej ziemię. Gdy o tym pomyśleć, u nas jest podobnie, mamy rozgłośnię radiową, która jednak nie jest ograniczona tylko do zajmowania ziemi, bardzo chętnie zajmie także emeryturę, rentę i testament zmarłego.
Jego zestaw przemyśleń o Hindusach nie był godny kulturoznawcy: gówno, nie ludzie. Za jeden z najważniejszych problemów Melaki
uważał brak pomnika upamiętniającego uratowanie miasta przez Chiń-
Asia to go
czyków. Gdy wcześniej spacerowałem i obserwowałem lokalnych, to widziałem, że ich życie jest niepełne. Teraz zrozumiałem, czego im brakowało: wspomnianego pomnika. Dowiedziałem się, że Malajki to bardzo złe kobiety. Puszczają się. Wystarczy do takiej zagadać i od razu da ci dupy. Po
tym tekście, zapomniał opowiedzieć, dlaczego Malajki są złe. Co gorsza,
moje zagadywanie kończyło się na warstwie werbalnej, nikt nie chciał mi
dać dupy. Dalej, nie mógł uwierzyć, że w jego mieście znalazłem darmową
restaurację. Idea go zachwyciła, nie mógł się nadziwić, że są tacy idioci,
którzy dają jedzenie za darmo i wierzą, że ktoś im za nie zapłaci, jeżeli nie
musi. No cóż, bywają i takie cuda. Takie też, że ponarzekał, że to buddyjskie jedzenie, bez mięsa, a nacisk nie idzie na zaspokojenie podniebienia,
tylko utrzymanie się przy życiu. Nie wątpię, że trafił tam najpóźniej następnego dnia (gdyby nie zamykali po obiadach, to pewnie i tego wieczoru
już by się nażarł).
Naszej rozmowie towarzyszyła desperacja teściowej i małżonki
do oglądnięcia chińskiej telenoweli z satelity. Obraz zaśnieżony, dźwięk
trzeszczy jak darte gacie, a one siedzą i lampią w kineskop. Ludzie, coś z
DVD, może Bergmana? A jak wolicie chińskie klimaty, to Chen Kaige?
Ależ po co, skoro jest gówniana telenowela.
W naszych klimatach, coś mnie naszło na procenty szczerości i
mówię, że musi być strasznie ciężko trzymać miliony zastraszonych ludzi,
zdominowanych ideologią walki o lepsze jutro, podczas gdy dzisiaj jest
krańcowa chujnia.
- O tak, Malezja to wielka porażka!
I jak powiedzieć, że chodziło mi o Chiny?
Islam dalej: w Malezji kobiety nie muszą nosić chust, ale jeżeli
już ubierze chustę, to nie wolno jej zdjąć – gdyby chciała, to kara śmierci.
Kusiło zapytać, jak to jest egzekwowane, ale jakoś wiedziałem, że nie ma
to sensu. Na poparcie swych przemyśleń, opowiedział o przypadku, że muzułmanka chciała, żeby jej wymazali wiarę z dowodu, do wniosku założyła
świadectwo ślubu z innowiercą, ale władze i tak odmówiły jej. W ten sposób pozostała muzułmanką do końca życia. Zakładając, że to prawda: polecam spróbować procedury apostazji w Polsce, zajebiście wolnym kraju
Unii Europejskiej. Jak już was kurwa weźmie, to dajcie znać. A co do Malezji: najpierw nie chciałem dać wiary tym opowieściom, a potem miałem:
przecież to oczywiste! Projekty, wizje, model asymilacyjny, oczywista oczywistość! Nie tworzy się tak skomplikowanych struktur, żeby jednostka
Asia to go
mogła się z nich wypisać z okazji gorszego nastroju czy wkurwu na lokalnego duchownego.
Sekcja dowcipna:
- Jest wiele żartów o muzułmanach.
- Poproszę!
- Dziadek gwałci wnuczkę.
Koniec.
Do dziś czekam na puentę.
Inne klimaty: Ramadan to czas wkurwu. Żrą i tak, ale udają, że
nie. Promocja wyznaniowa: przerwa obiadowa w miesiącu postu wydłużona zostaje z godziny do dwóch (oczywiście tylko dla wiernych). Podobno
załatwienie czegokolwiek graniczy z cudem: naprawdę poszczący są wkurwieni na wszechświat i całą resztę, mdleją na stojąco. Fałszywi muzułmanie udają, że poszczą i są wkurwieni dwa razy bardziej, niż autentyczni.
Pewnie coś w klimacie Poczty Polskiej, tylko tam tłuste pizdy nie poszczą
ani sekundy w roku.
Rozmowa szła świetnie, aż do tego stopnia, że koło 23 chciał mi
pokazać tony w chińskim, dzięki temu miałem zrozumieć, jaki ten język
jest prosty. Uciekłem, nieco z żalem, ale znam swoje predyspozycje do języków tonicznych, nie chciałem się popłakać z żalu nad sobą. O ile Chińczyka można wywieźć z Chin, o tyle Chin z niego nie wyprowadzisz. Gdybyśmy pili, to bym zrozumiał, ale właśnie bawiłem się w najdłuższą abstynencję od pierwszej komunii, więc zrozumienie nie wystąpiło. Dobra, było
raczej ciepło. Sam chętnie zdjąłbym koszulkę, ale nie zrobiłem tego, bo
jednak poczucie obciachu i wioski przeważyło. Ten natomiast pozbywał się
kolejnych warstw ubrania, aż w końcu został w samych gaciach. Jednak
nie było mu tego mało, więc postanowił poczochrać się po jajach. Widząc
ten etap imprezy, przypomniało mi się, że mam w kurwę ciekawych spraw
we śnie.
Poranek zaczął się o godzinie pojebanej pod każdą długością i
szerokością geograficzną. 6:50. Obudzono mnie, nakazano stawienie się w
salonie do dyżurnego zdjęcia. Ledwo zszedłem, to odkryłem, że na środku
podłogi leży ten sam chłop, co dzień wcześniej. Tym razem nie miał oranżu, więc nie musieli mnie o nic pytać. Zachowywali się, jakby go nie było,
jeżeli to chiński sposób na leczenie z alkoholizmu, to nie wróżę mu sukcesu, niemniej polecam przenieść metodę terapii do naszego kraju, wiele
osób będzie się mniej denerwowało, zarówno ci, co krzyczą, jak i ci, co tego
Asia to go
słuchają. Na potrzeby fotografii wręczono mi napis „Couchsurfing Malaysia”, rodzina chwyciła za flagi narodowe, o dziwo niechińskie, chociaż to
też pewna składowa ich tożsamości – jesteśmy obywatelami i nie damy się
wychujać Malajom z tego kraju. Wyjebaliśmy spontaniczne uśmiechy, których zawsze tony zalegają w duszy i tylko czekają na taką okazję, jak zdjęcie cyfrówką. Musiałem się jeszcze wpisać do księgi gości, więc oczywiście
wypłodziłem na temat zajebistości zebranych.
Trochę później pojawił się komentarz przy profilu na CS – że
mam modelowy wygląd podróżnika. Wskazówki: nie golić się, wypłowiałe
ciuchy, spalona twarz i parę podartych rzeczy. Dostałem też wiadomość,
że szkoda, że nie zauważył wcześniej, że lubię pisać, bo gdyby tylko wiedział, to porozmawialibyśmy i o tym. Wtedy chyba w ogóle byśmy nie mieli czasu na spanie. Potem było już tylko trudniej: zabrał mnie na śniadanie z małżonką, co należy rozumieć: dał w długą i zostawił ze swoim
pryszczatym nieszczęściem, które w podstawówce miało tylko chiński i
malajski, a z idiotycznych (jakby mogły być jakieś inne) chińskich telenowel uczyniło Biblię, Koran, Upaniszady i Talmud.
XXX. In the land of the blind
Postanowiłem
nie rezygnować z chińskiego śniadania z telenowelami w tle. Obrano inną taktykę niż dzień wcześniej: trzymano mnie
trzydzieści minut na samej kawie, więc gdy udało się w końcu dostać bułeczkę, to byłem zachwycony. Oto jak łatwo komuś odmienić perspektywę
– we wtorek wydawało się, że ta bułeczka to jakaś kpina, a jak pomorzyli
głodem, to od razu jakoś radośniej się patrzy na maoistowski posiłek. Zastanowiła mnie taktyka wysyłania co rano żony na śniadanie z siedmioma
facetami - ryzykowna sprawa, posiłek podsycany telenowelami może rozpalić najdziksze instynkty. Poza produktami poznanymi dzień wcześniej,
przede wszystkim hitowego „Crimes of Love and Passion”, widziałem zajawkę serialu traktującego o romansie w mieszanej drużynie hokejowej.
Chińskiej. Wyglądało jeszcze bardziej kuriozalnie, niż w wersji tekstowej.
„Burning Heart, burning flame”, strażacy ponownie i niezmiennie.
Asia to go
Zaciekawiła mnie chińska Anna Maria Wesołowska, czyli rekonstrukcja niby prawdziwych spraw sądowych. Poziom naszej, ale bardziej
intrygowało co innego: po co rekonstruować sprawy rozwodowe z płaczącymi filigranowymi Chinkami w rolach głównych? Są przecież tak ciekawe
tematy, jak oczywiście Tiananmen, ale ogólnie wyroki sądownictwa chińskiego są bardzo interesujące - płacenie za kule do egzekucji to chyba mój
ulubiony motyw. Czemu nie sięgnąć do historii i przedstawić kilku procesów z czasów Rewolucji Kulturalnej? Wieszanie tabliczek na szyi, sądy
uliczne, działania Czerwonej Gwardii? Tylko wybierać i czerpać z dziedzictwa Wielkiego Sternika!
Jeden z towarzyszy śniadania dał zestaw rad na resztę pobytu w
Malezji: nie rozmawiaj z nikim, nie przyjmuj nic od nikogo, nie akceptuj
niczego. Stosowanie się do tych wskazówek uczyniłoby mój wyjazd szczególnie ciekawym. Gdy uznałem, że zmarnowałem wystarczającą ilość czasu, pożegnałem współbiesiadników, podziękowałem wylewnie za gościnę i
poszedłem na przystanek. Zbudowano go dość ciekawie, droga wiodła po
wąskiej kładce, po boku zaś znajdował się rynsztok. Dałem radę, ale ciekaw jestem, jak przechodzenie tam idzie staruszkom, ile z nich kończy
twarzą w rynsztoku, bo po zmroku nie zauważą, że nie tędy droga. A jakie
utrudnienie dla meneli!
O ile dzień wcześniej miałem szczęście, to 22 kwietnia go nie
miałem. Odniosłem wrażenie, że autobus bierze udział w Wawasan 2020 i
mniej więcej wtedy będzie, chyba, że postanowi sobie przedłużyć przejazd
do 2030. Ichnie MPK wydaje się mieć podpisaną współpracę z taksiarzami: co chwilę podjeżdżała taryfa i zabierała kilka osób. Jeden nawet dwa
kursy zrobił. Pojechałbym z nimi, ale pasażer z wielkim plecakiem nie
wzbudza furory, zresztą nie wiedziałem, jak powiedzieć, dokąd chcę jechać. Gdy już wsiadłem, wygrałem miejsce koło dość zakutanej dziewczynki. Chyba nigdy w życiu nie czułem, żeby ktoś pachniał tak pięknie, jak
ona. Popatrzyłem na nogi, miała sandałki, a stopy tak wypielęgnowane, że
od razu dzikie żądze. I tyle z całego misternego okrywania się chustami i
średnio atrakcyjnymi ciuchami, wywalą drzwiami, to wróci chłop oknem.
Warto też wspomnieć, że we wtorek bilet kosztował 1,4, w środę już 1,7.
Za każdym razem dostawałem go z wypisaną ceną i raczej nie była to dopłata za bagaż, tylko jakiś absurd.
Poszedłem do zaprzyjaźnionego lokalu na ukochane Tori Kanalie, bo bułeczka to nawet zabawne, ale jednak bądźmy poważni. Mądrość
Asia to go
zdobyta w bólach: jak zamawiasz mrożoną herbatę w hinduskiej restauracji, to nie chcesz zwykłej, a lemon/lime. Zwykła była z mlekiem, na szczęście bez cukru, ale i tak dość ohydna. Na dworcu uznałem, że owszem,
mam cierpliwość, ale wystarcza mi jej na mniej więcej 30 minut, a czas odjazdu autobusu był nieco późniejszy. W końcu wyruszyliśmy - w takiej
Malezji jazda autobusem to nic wielkiego, nie podadzą ci wiewiórek na patykach, ani nie położą garnka na głowie, więc po dwóch godzinach wysiadłem w Johor Bahru, dokładnie tam, gdzie wsiadłem dwa dni wcześniej.
Taka kombinacja nie była wynikiem nagłego pokochania transportu szosowego, czy też uznania, że mam za dużo czasu i pieniędzy. Nie
miałem wielkich nadziei na Couchsurfing w Johor Bahru (zwane znacznie
częściej JB), tymczasem znalazłem Sama Liewa, młodego Chińczyka, który na swym profilu wyrażał zachwyt Nirvaną, Metalliką i Pink Floyd. Nie
sądziłem, że wypisanie mu, że mam podobne przemyślenia i że w miarę to
znam, spowodują, że ten strasznie się zajawi do spotkania. Niestety, nie
mógł być w mieście, gdy przyleciałem, ale wracał tam dzień później. Sam
zaproponował, żebym zmienił grafik, bo koniecznie chce spotkać kogoś tak
egzotycznego, jak ja. Coś mi mówiło, że to może być fajny CS, koszt autobusu o wiele mniejszy, niż dwóch noclegów, więc po krótkim namyśle zgodziłem się. Oczywiście zanim dobrze wysiadłem, chciano mi sprzedać bilet. O dziwo, tylko JB ma takie piekło na dworcu, w Melace nie było nikogo upierdliwego. Polazłem gdzieś na bok i zadzwoniłem do Sama Liewa,
żeby ustalić, co dalej. Na szczęście zgodził się po mnie przyjechać, więc
siedziałem i czekałem, co też dobrego dzień przyniesie.
Przyniósł dość wysokiego, długowłosego Malajochińczyka, który
mówił idealnie po angielsku, z ciekawą manierą używania do pięciu razy
słowa fucking w zdaniu. Na początku myślałem, że to jakiś straszny frustrat, ale szybko zrozumiałem, że nie, nie należy tego brać do siebie. Podobało mi się, że chłop pali więcej ode mnie, wydawało mi się, że to nie do
końca możliwe, a tu proszę, niespodzianka! Tematów nie brakowało, poprzez wysublimowany i orientalny lokal, jakim bez wątpienia jest Mc Donald's, pojechaliśmy do jego mieszkania.
Przemieszczaliśmy się jego fucking Protonem - dość ciekawą
marką samochodową, produkowaną tylko w Malezji. Wiele modeli Protona wydaje się być inspirowana zachodnimi, ale w pewnym sensie myślą:
Protony są dość tanie, zaś wszystko importowane ma podobno takie cło, że
trzeba być naprawdę zdeterminowanym i bogatym, żeby nie iść w jeżdże-
Asia to go
nie dumą lokalnego przemysłu motoryzacyjnego. Premier Malezji daje
przykład i także jeździ Protonem – fucking premier i fucking Proton. No
cóż, gdyby chcieli wdrożyć ten pomysł u nas, politycy musieliby jeździć
konno.
Przyznam, że byłem nieco na łał, gdy dotarliśmy do jego miejsca
zamieszkania – ładne, nowe apartamenty, kilkadziesiąt metrów, komfortowo, czysto i w miarę stylowo. Oczywiście fucking kredyt na 20 lat i mam
go nie dobijać, żona kazała kupić. Drugi fucking kredyt to samochód, tu
zaledwie na pięć lat. Miał trochę klimatów muzycznych na ścianach, co
pozwoliło na wymianę paru przemyśleń o jakości płyt takich, jak In Utero
czy Reload. Po ustaleniu tego, że, niezależnie od długości i szerokości geograficznej, fani Metalliki myślą dokładnie to samo o Death Magnetic i St.
Anger, udaliśmy się odebrać żonę z pracy. Przyznam, że prezentacja małżonki w jego wykonaniu przebiła wszystkie znane mi do tej pory:
- Michael, meet my fucking wife Venus.
Venus oczywiście była Chinką, również dobrze komunikującą się
w języku Shakespeare'a, do tego śmiejącą się dość dużo, więc sprawy wyglądały bardzo dobrze. Przygotowali dla mnie cały grafik, pojechaliśmy ze
znajomym Francuzem do restauracji na drzewie, gdzie podobno kiedyś
jadł sam premier kraju. Ciekaw jestem, czy jak premier Malezji tam był,
to poszedł do łazienki. Jeżeli tak, to wyjaśnia, czemu był tam tylko raz.
Nie pojmuje ich, lokal świetny, a sracz średnia lokalna, do tego umywalka
bez mydła, ręcznik jak szmata, no aż żal. Byłem zachwycony, przetłumaczono mi całe menu i pomożono wybrać fajne dania, bez mięsa rzecz jasna.
Okazało się, że mamy wiele wspólnych tematów, ten postanowił
iść w sport wybitnie extremalny w tej części świata: narkotyki. Jakimś cudem udawało mu się co jakiś czas zdobyć którąś z nielegalnych substancji,
ale nigdy nie miał szczęścia osiągnąć LSD. Zostałem jego wodzem, gdy wyznałem, że mam pewne małe doświadczenie w temacie, więc musiałem
przypominać sobie i snuć opowieści o tym, jak wygląda trip po kwasie. Zaczęliśmy kombinować, czy nie dałoby się mu jakoś podesłać wymarzonej
zabawki, ale jednak ryzyko dość duże, bardziej dla niego – ta kara śmierci
za ćpanie naprawdę jest wykonywana, a i podobno druga nagroda, czyli
chłosta w wykonaniu lokalnych intelektualistów, nie jest zbyt dużą atrakcją, a przy tym może prowadzić do śmierci. Opowiedział mi o jakimś turyście, chyba z Australii, którego złapali z narkotykami, dali mu czapę. Po
wielu interwencjach i małym skandalu międzynarodowym, zgodzono się
Asia to go
zamienić wyrok na chłostę. Podobno zdarza się, że zabiją w dwadzieścia
uderzeń, najtwardszym zdarzało się przeżyć kilkadziesiąt. Tu poszli w
małą wariację na temat dzieła Truffaut, dali chłopu trzysta batów. No, ale
oficjalnie kary śmierci nie dostał.
Sam miał strasznego pecha z tym, jaka mu się trafiła ojczyzna,
koncertów właściwie zero, knajp tematycznych również, życie rockowe nie
bardzo wchodzi w rachubę, jednak on starał się, jak tylko mógł. Jak na
MalajoChińczyka przystało, myślał o swych rodakach dokładnie to samo,
co KB z Melaki. Chciał mnie wkręcić mówiąc, że typowym malajskim pozdrowieniem jest fraza „Hi Baba”. Na szczęście Venus wyjaśniła, że powiedzieć do Malaja "baba" to jak "asfalcie" do murzyna i wpierdol gwarantowany.
W miejscu zamieszkania czekał mnie własny pokój z własnym
netem i popielniczką (też własną). Dostałem też piwo – jedno małe, ale
przy ich cenach to rozumiem. Sprawdzenie newsów światowych zaowocowało odkryciem, że J.G. Ballard umarł. Oczywiście nie znalazłem nic na
ten temat w mediach polskojęzycznych, bo przecież u nas nikt nigdy nie
słyszał o takim pisarzu, ale zbudowany byłem, widząc w kolejnych serwisach anglojęzycznych, że zostało zauważone, że jeden z mych ulubionych
pisarzy już nic więcej nie napisze.
Dostałem odpowiedź od dziewczynki z KL. Napisała mi o tym, że
w Couchsurfing nie chodzi tylko o darmowy nocleg. Kusiło mnie odpisać,
że jasne, że nie, chodzi też o to, żeby ktoś zrobił ci pranie, podwiózł autem
i zabrał do restauracji, ale w końcu nie odpisałem nic. Nie wiem, czego
niektórzy oczekują, mam jej przesłać moje próby poetyckie? Jezu, jadę,
ktoś może pomóc, to fajnie, jeżeli się zaprzyjaźnimy, to jeszcze fajniej, byle
dramatu i wrzasków nie było, a reszta przecież się jakoś ułoży. Po napisaniu trzech tysięcy maili, posłuchaniu zajawek nowej płyty Tori Amos, wypiciu memu gospodarzowi ze dwóch litrów coli, poszedłem spać. Następnego dnia czekał mnie ostatni kraj na liście azjatyckiej.
Venus pracowała w salonie samochodowym ojca, więc bardzo
punktualnie w pracy być nie musiała. Nepotyczna sytuacja pozwoliła nam
wyspać się, a, po pożegnaniu jej (Venus, nie sytuacji), udać na śniadanie.
Było mi durnie, bo Sam uparł się płacić za wszystko. Wtedy były to akurat
Tori Kanalie z zapiekanymi jajami i fantazyjnymi sosami, danie nie było
marzeniem dietetyka, ale smakowo zastrzeżeń nie mam, a wręcz przeciw-
Asia to go
nie. Potem podwiózł mnie pod coś, co wyglądało na centrum handlowe i
dał ostatnie wskazówki.
W połączeniu ze wcześniejszymi radami mogłem nabrać obaw,
że przejazd do Singapuru to sprawa, przy której ucieczka ze Związku Radzieckiego lat trzydziestych to temat względnie nieskomplikowany. Po
pierwsze, za narkotyki jest kara śmierci, ale tu akurat nie było o czym
mówić. Po drugie, nie wolno wwieźć papierosów – tego nie mogłem pojąć,
ale wyjaśnił, że ze względu na różnice w cenach pomiędzy oboma krajami,
jest to niedozwolone i mam zostawić, bo i tak zabiorą, a jeszcze mogą się
doczepić. Po trzecie, mam uważać na mandaty, bo są dosłownie za wszystko – picie, palenie, śmiecenie, złe przechodzenie przez ulicę, gumę do żucia, ogólnie i oddychanie obarczone jest ryzykiem złamania prawa. Poza
dobrymi radami dostałem też jego stary telefon komórkowy na drogę i
przykazanie, żeby dzwonić, gdyby tylko działo się coś złego. Gdyby się nie
działo, to dzwonić po powrocie, przyjedzie i mnie zdejmie.
Took off to the land of Nod
Asia to go
Rozpocząłem
skomplikowaną procedurę przekraczania granicy.
Opuszczenie Malezji poszło bezboleśnie, z uśmiechem, dziękuję. Wjazd do
Singapuru zaowocował pamiątkową pieczątką na ostatniej wolnej dwustronie w paszporcie. Ładny suwenir, chociaż marzyło mi się, żeby dostać
tam w terminie późniejszym Izrael – jeżdżenie z takim trofeum po pewnych częściach świata jest dość skomplikowane, więc liczyłem, że na wykończenie paszportu tak zrobię. Gdy przechodziłem prześwietlenie bagażu
i prezentację dokumentów, dobiegł mnie dźwięk Comfortably Numb wiadomej grupy. Tak sobie myślę, co za jaja, odkrywam, że wszyscy patrzą na
mnie, następnie zaś odkrywam, że to dzwonek w mojej-Sama komórce. Potem jeszcze zaczęły przychodzić smsy z poczty głosowej i od operatora, który informował, że jestem w Singapurze. Zanim uporałem się z wyciszeniem tego, połowa celników patrzyła na mnie jak na debila, który ma
strasznie rozbudowane kłopoty z rzeczywistością. Pani przekreśliła moje
szanse na Izrael, ale nie przejmowałem się przesadnie, odczytałem ostrzeżenie, że za jakiekolwiek narkotyki czapa (ciekawe, jak radzą sobie z hasłem „religia to opium dla ludu”) i poszedłem za strzałkami i tłumem do
autobusu. Papierosy można spokojnie wwieźć – miałem pustą paczkę, nikt
się nie zainteresował. Obstawiam, że nieco inaczej traktują obywateli Malezji, a inaczej turystów. Wydawało mi się, że jest zadziwiająco dużo osób
jak na tak późną godzinę (okolice 10 rano) i dzień tygodnia, ale później
miałem zrozumieć problem nieco lepiej.
Zapanował zaawansowany porządek – barierki, kolejki, panowie
kierujący do autobusów. Miałem parę stron notatek, przewodnik, ale i tak
nie potrzebowałem w nie patrzeć, wszystko ślicznie opisane, aż nudno.
Czekałem na cuda. Powiedzmy, że można do nich zaliczyć most, którym
wjeżdża się do Singapuru. Potem trafia się do świata, który jest niesamowicie czysty, ładny, uporządkowany i sztuczny. Wysiadłem w centrum i
ruszyłem oglądać to dziwne państwo. Klucząc pomiędzy licznymi wieżowcami, poszukiwałem atrakcji, których za wiele nie mają, zaś te, co mają,
są dość wątpliwej jakości. Poniosło mnie do muzeum sztuki nowoczesnej.
Tam miałem miłą niespodziankę – ponieważ była pora lunchu, to muzeum
nie pobierało opłat za wstęp. Wymyślono niegłupio, żeby zachęcić ludzi do
odwiedzin w miejscu o charakterze kulturalnym, to w porze kiedy większość kraju ma wolne, zrobione darmowe wejście.
Asia to go
Połaziłem po trzech piętrach i pooglądałem sztukę nowoczesną.
Spodobała mi się jedna instalacja – trzy telewizory, w każdym kawałek
pana, coś przemawia, czasem nogi gdzieś pójdą, czasem tułów, czasem
krocze, czasem wszystko i tylko głos zostawał. Z racji wersji angielskiej
fragmentów przemowy, odkryłem, że młody pan był obywatelem Singapuru, któremu średnio podobały się ideały jego rodziców i oskarżał starszych, że konsumpcjonizm i nażreć się, to może było dla nich ciekawe, ale
on po życiu w takim świecie ma dosyć. Reszta nie powaliła na kolana, ale
wychodziłem całkiem kontent, że było mi dane odwiedzić to miejsce.
Drugie podejście do zwiedzania wypadło nieco gorzej. Po drodze
zauważyłem jeszcze wyznaczone strefy do palenia, gdzie wcale nie było
pusto – Azjaci w garniturach, typowi pracownicy instytucji takich, jak
giełda czy wielkie korporacje, stali i palili, większość przy tym nie rozstawała się z telefonami komórkowymi, a nawet jeżeli ich nie używali, to widziałem, że przesadnego luzu nie ma. W końcu dotarłem do muzeum numer dwa na mej liście, Muzeum Demokracji i Parlamentu. Wierzyłem, że
pogłębię tendencję z Malezji, czyli czytamy i się zachwycamy, jak ciekawie
potoczyły się losy świata w miejscu, gdzie prąd myślowy zwany nazizmem
miał nieco mniejszy wpływ na poprzedni wiek, ale myliłem się. Muzeum
miało trzy plusy: pierwszy, największy i ostatni: było za darmo. Poza tym
miało pewną ilość nieco bardziej zróżnicowanych minusów: pierwsza sala
była strasznie denna, jakieś niby historyczne papiery, o których oczywiście nigdy nie słyszałem, a pewnie tak naprawdę, to poza ich sygnatariuszami nikt nie słyszał. Natomiast potem przyszła wycieczka szkolna i
ochroniarz hinduskiego pochodzenia nakazał mi opuścić obiekt.
- Ale dlaczego, przecież ja nic złego nie zrobiłem, nie palę, nie piję, nie pluję, nie żuję gumy, jestem cichutko, oddycham nawet spokojnie.
- Przyszła grupa zorganizowana – powiedział i wzrokiem wskazał wycieczkę szkolną, która wtaczała się powoli przez wejście.
- Nie mam zamiaru im w niczym przeszkadzać, naprawdę, chętnie dołączę, może się czegoś dowiem od nauczycielki.
- Nie, nie, proszę opuścić muzeum!
No i opuściłem, ich było kilku, mieli broń ostrą, poza tym, jeżeli
pozostałe sale były równie ciekawe, jak pierwsza, to wiszę im przysługę.
Niemniej uważam, że rzeczywistość zrobiła mi ładny przypis do muzeum
demokracji. Intrygowało mnie: dlaczego przed wejściem wywieszono wielki napis, że jest free i że zapraszają? Dopisuję sobie to do listy „cuda i dzi -
Asia to go
wy świata”, niemniej dziwy w Kambodży były bardziej przyjazne. Szczyt
absurdu dopadł mnie chwilę później: gdy już wynosili mnie na kopach i z
lufą przy potylicy, wypadła do mnie pani z ankietą. Pytania dotyczyły moich wrażeń z muzeum demokracji Singapuru. Jakie mam mieć wrażenia
jak mnie wyrzuciliście po kilku minutach? Tak, bardzo mi się podobało,
dopóki nie postanowiliście mi zrobić kontrastowego porównania demokracji Singapuru z rzeczywistością Korei Północnej.
Łażenie po centrum owocowało doznaniami estetycznymi, które
oceniam raczej nisko, za to z pewnym przerażeniem. Wszystko wydawało
się koszmarem sztuczności i taśmy produkcyjnej, niby próbowano sprawić,
żeby wieżowce wyglądały ciekawie, może nawet artystycznie, ale jedyne,
co osiągnięto, to pogłębiono moje poczucie, że jestem właśnie w miejscu,
gdzie indywidualizm i cokolwiek przesadnie wykraczającego poza szablon
zostanie zamordowane zanim się narodzi, taka aborcja intelektualna. Nie
chce mi się pyskować, bo o takich drogach to jako obywatel Polski nie
mam się prawa odzywać (stan nawierzchni w naszym kraju sprawia, że
nie mamy prawa krytykować prawie nikogo). Tak, jest zajebiście czysto i
wszystko sprawia wrażenie poukładanego. Żaden Specnaz nie rzuca się w
oczy, ale wewnętrzny głos, zwany przeczuciem, podpowiada, żeby nie
sprawdzać, za ile przyjadą, jak się coś odwali.
Znalazłem coś, co według mojego przewodnika było, jest nawet,
zabytkowym kościołem, ale trochę w to nie wierzę, bo dlaczego stodoła z
krzyżem na dachu miałaby mieć taki status? Plakaty uliczne w deseń „pomóż innym i nie pchaj się ryjem do przodu” zazwyczaj mi się podobają, ale
tutaj już wiedziałem, jak je zakwalifikować. Inne atrakcje państwa-miasta: Raffles Hotel. Myślałem, że coś spierdoliłem, jestem w złym miejscu i
w złym czasie. Ten zajebisty zabytek otwarto w grudniu 1887 roku, a sam
budynek pochodzi z 1899. Hotel, nazwa nie kłamie. Pokoje od 750$. Tak,
to jest wpisane jako atrakcja turystyczna. Można wejść i poudawać, że interesuje nas wynajem, ale musimy być odpowiednio ubrani. Na dźwięk
słów „odpowiednio ubrani” rzygam lepiej, niż po wódce z czerwonym wytrawnym, więc nie sprawdzałem nawet. Żenujące, tak procedura, jak i jakość atrakcji. Obok Raffles Museum zdjęcia powiązane z hotelem. Czy
ktoś sobie robi ze mnie jaja?
Centrum handlowe. Pewnie da się napisać bardzo dużo o tym,
jak różnicują się snobistyczne centra handlowe na świecie, ale na szczęście nie trzeba. Typowa hiperrzeczywistość, Baudrillard by się porobił ze
Asia to go
szczęścia. Schody ruchome, windy, sklepy takie same jak w Krakowie, Dublinie i Toronto. Wspaniałe restauracje, w Mc Donald's spotkajmy się. Artystyczne fontanny z taśmy produkcyjnej, które, według wyliczeń różnych
naukowców, pozwalają relaksować się klientowi niezależnie od miejsca pochodzenia. Miejsca do siedzenia, gdzie można spocząć na chwilę, zanim
pójdzie się porzygać z przepracowania. Chciałem mieć jakąś pamiątkę z
tego kraju, więc wydałem dwa singapurskie dolary na magnes z przeceny,
bez rewelacji, hasło „I want my cat's life”. Mimo braku papierosów, nie
zdecydowałem się na dołączenie do mej kolekcji fajek świata paczki z Singapuru. I tak wiem, że to importujecie, walicie podatkami i dopiero na półki. W ogóle moja wizyta w 7/11 nie była za miła: chipsy kosztujące na półce 1,20, przy kasie kosztowały już 2,20. Mówię pani, że nie bardzo, a ona
mi, że pomyłka jakaś i 2,20. Pomylcie się kiedyś na korzyść klienta, to
wam uwierzę. Wieżowce, zakazy, nakazy, cudowne drogi, ale trzeba patrzeć, po ile chipsy.
Jednak korporacje mają też poczucie humoru, w końcu płacą fortunę tym, którzy piszą im te wszystkie dowcipne teksty. Tu postawiono na
znak z dawnych czasów - przez most-kładkę nie można jeździć wozami ciągniętymi przez konie – po prostu porobiłem się ze śmiechu na tak subtelną sugestię, że ma mnie to bawić. Znacznie mniej bawiły mnie wycięte z
szablonu apartamenty i biura. Główna rzeka Singapuru to kpina, to nie
rzeka, to uregulowany potok. Moich łez, gdy na niego popatrzyłem.
Spacer brzegiem zaowocował odkryciem cytatu z Wilde'a: „Work
is the bane of the drinking class”. Wilde to ten koleś, którego bycie nieco
odmiennym i pyskatym wpędziło do grobu. Na szczęście współcześnie
można go cytować, docenić, sprzedawać badziewie z jego podobizną i twórczością. Spełnił warunek niezbędny – umarł. Coś mi mówi, że Singapura
(jak to jest w języku lokalnym) nie do końca byłaby spełnieniem jego ideałów i marzeń. Chyba mógłby się nie odnaleźć w tym, że homoseksualizm
jest nielegalny, a kary za stosunek wynoszą od 10 lat do dożywocia. Generalnie władze podobno udają, że nie widzą, ale nagroda jest możliwa.
Oczywiście, nie tylko on mówił ciekawe rzeczy:
„Milk is for babies. When you grow up you have to drink beer.”
Arnold Schwarzenegger. Tego faceta wszyscy znają.
Inne reklamy, pigułki pobudzające: your office is a jungle. Think
Sharp. Act fast. Be ready.
Asia to go
Inne zakazy: zakaz picia. Nie, że alkohol, po prostu. Kawy, herbaty, czy czego tam.
W tym całym obłędzie porządku są Małe Indie. Hybryda Azji i
Singapuru. Sklepy z badziewiem w cenach wcale okazyjnych, ale zdecydowanie na modłę zachodnią. W jednym takim kupiłem sobie zegarek za
cztery dolary. Zaraz obok była świątynia, ale zamykana o 16:30. Dało mi
to nieco w dekiel, bo dość dziwna to duchowość, co zamyka się o 16:30. Jasne, że wszędzie jest ona przetworzona, pogrążona w hipokryzji, specyficzna lokalnie, ale jednak czynna nieco dłużej. Tu kościół w baraku, świątynia hindi w klimacie Disneylandu i do 16:30. Wnioski banalne, religia nie
istnieje. Oficjalnie buddyzm 42,5%, Islam 15%, ateizm 15%, chrześcijanie
15%, taoizm 8,5%, hinduizm 4%, inni jakieś promile. Na ulicach nie zobaczyłem żadnego wyznania, poza porządkiem i pieniędzmi. Ludność to 4,6
miliona, gęstość zaludnienia 6652 osób na kilometr kwadratowy – czwarta
na świecie, za Makau, Monako i Hongkongiem.
Początkowo chciałem spędzić tam cały dzień. Wyszło, że gdy
wjeżdżałem, to miałem wizję przynajmniej ośmiu godzin zwiedzania i poznawania tego kraiku. Ostatecznie, nie siedziałem do oporu. Wróciłem
jednym z popołudniowych autobusów do JB, Malezji, którą pokochałem
znacznie bardziej, niż Singapurę. Po drodze miałem chyba najlepszy widok na patologie tego zakątka półwyspu Malajskiego. Rozpoczął się popołudniowy powrót do domów – bardzo wiele osób pracujących w Singapurze
mieszka w Malezji, bo jest o wiele taniej. Na dojazdy do i z pracy traci
przynajmniej trzy godziny, myślę, że raczej cztery – korki porobiły się
iście epickie, a z tego, co wiem, to godziny szczytu są nieco później. Autobusów jest multum, ale i tak dość wypchane, ludzie dosłownie zasypiają
na stojąco. Udupione w korkach stoją też ciężarówki z robotnikami fizycznymi – zaobserwowałem głównie Hindusów, podejrzewam, że z Bangladeszu.
Tak właśnie powstają niesamowite wskaźniki Singapuru – zapierdalają na niego tysiące, które tam nie mieszkają. Rodzice Sama przeszli taką samą drogę, podobno po 25 latach możesz iść na emeryturę i żyć
wcale dostatnie. Tylko jaki jest stan twojego umysłu, zainteresowań, horyzontów i ciała, jeżeli przez 25 lat dzień w dzień zapieprzasz do utraty
tchu, ewentualnie w weekend pójdziesz wydać trochę z zarobionej kasy?
Kojarzy mi się to z totalitaryzmem XXI wieku, niszczącym nie fizycznie, a
raczej duchowo i intelektualnie, zabijającym tożsamość, osobowość i pro-
Asia to go
dukującym identycznych pracowników korporacji, którzy zapierdalają w
rządku, jak prawo przykazało. Wiem, że wiele osób jest zachwyconych tym
modelem, singapurskimi podatkami i warunkami do prowadzenia biznesu. Wiele elementów tego porządku funkcjonuje i w świecie zachodnim, i
wcale nie dziwi mnie, że korporacyjni bossowie chcieliby czegoś takiego i u
nas. Idzie świetnie, bo czemuż by nie miało? Wpisanie się w taki system i
czerpanie z niego korzyści nie jest przesadnie trudne, a ludzie uwielbiają
być trzymani za ryj, nawet wbrew temu, co mówią. Nawet nie myślą o
chorej liczbie przepisów ograniczających wolność, tylko cieszą się, że jest
pozamiatane. Kto i za jaką cenę pozamiatał, to już dla nich kwestia drugorzędna.
A krótka historia Singapuru jest wielką historią niesamowitego
eksperymentu społecznego. Wysepka uzyskała niepodległość w 1963,
przyłączyła się do Federacji Malezji, żeby w 1965 oskarżyć o dyskryminację Chińczyków i odłączyć się. Ojcem-założycielem jest Lee Kuan Yew,
rocznik 1923, obecnie zwany ministrem mentorem, wcześniej premier kraju przez 26 lat, kolejne 15 minister. Ministrem mentorem został, gdy w
2004 roku jego syn objął władzę i wymyślił tatusiowi takie stanowisko w
ramach spokojnej emerytury. Wcześniej było dość ciekawie: od 1968 do
1980 w parlamencie była jedna partia. W 1984 aż dwa miejsca zajęła opozycja. Pouchwalano kolejne prawa i w efekcie inne partie nie mają właściwie szans, żeby wejść do parlamentu. Gdy jeden z opozycjonistów (Chee
Soon Juan) przemówił publicznie, bez zezwolenia, o rasie i religii, został
natychmiast ukarany i zakaz kandydowania. Próbował na kilka innych
sposobów, ale dostał taką ilość kar, że w końcu zbankrutował. Trafił za
długi do pierdla, gdzie prawie się przekręcił z powodu trucizny, potem
jeszcze zeznał, że nie pozwalano mu spać. Wydano orzeczenie, że jest dobrze traktowany. Sądownictwo jest oficjalnie zależne od państwa, więc de
facto mogą cię zajebać i nikt nikomu nic nie zrobi. Szkoda, że rycerze demokracji nie planują wycieczki interwencyjnej do takiego fajnego gułagu.
Model panujący w kraju: absolutna wolność ekonomiczna, pełna
kontrola wolności obywatelskich. Chiny? Tak, Chiny, tylko bez całego syfu
i jednak z przepisami o czystości - zresztą w Chinach też kombinują z
wprowadzaniem takich standardów. Po jakimś czasie eksperymentu zaczęło iść tak sobie – Singapurczycy rozwinęli przemyślenia, że mieć jedno,
być drugie i że niekoniecznie zarobienie się na śmierć to najlepsze, co można z życiem zrobić. Na to szybciutko sprowadzono Chińczyków, których
Asia to go
refleksje nt. celów życia są na innym poziomie i voila, jak mawia doktor
Parnassus – nowe trybiki do maszyny, szafa gra, zapierdalamy dalej.
Choćby na mieszkania, przykładowa cena za metr: 10760 $. System edukacji również ma na celu raczej szkolenie wiernych-miernych matołów, niż
indywidualności.
Kolejny temat: obronność kraju. Prawie 20% budżetu na to idzie,
więcej procentowo wydają tylko Izrael, USA i Kuwejt. Wiedzą, od kogo kupować, od kraju numer dwa z listy. Pierwszy zainspirował do uprzyjemniania ludziom młodości, obowiązkowej służby wojskowej, co umożliwiłoby
szybką mobilizację w razie ataku Indonezji. Kobiety wyłączono z zabawy,
więc można jeszcze było przeprowadzić trochę debat nt. seksizmu rozwiązania. Można się aż ucieszyć, że człowiek mieszka w rzeczywistości pojebanej w nieco inny sposób, chociaż model jednej partii (no, dwóch takich
samych) niebezpiecznie się zbliża, a konsumpcjonizm mamy z tych smutnych – strasznie chcemy się nażreć, tylko większość nie ma za bardzo jak,
więc jej determinacja w temacie rośnie.
Ponowne przejście przez granicę nie było takie łatwe. Musiałem
wypełnić trochę kretyńskich papierów, wystać swoje w kolejkach (i tak
preferencyjnych dla turystów) i dopiero było mi dane uzyskać kolejną
wjazdową pieczątkę do Malezji. Wyszedłem dokładnie tam, gdzie pożegnałem się z Samem parę godzin wcześniej, zadzwoniłem do niego i poszedłem kupić papierosy. Oczywiście poszło mi tak sobie, bo trafiłem na Camele bez filtra. Ma to takiego kopa, że prawie zemdlałem. Kupiłem Mild
Seven i dałem sobie dobrze w płuca. Po chwili zjawił się Sam i rozpocząłem wymianę wrażeń z dnia. Nie szedłem tak bardzo w krytykę konsumpcjonizmu, bo wiedziałem, że małżonka wyciąga go tam w weekendy na zakupy, a bardziej na łażenie po sklepach i oglądanie niby fajnych rzeczy w
horrendalnych cenach. Pojechaliśmy do restauracji indonezyjskiej. Nic nie
jadłem cały dzień, więc poszalałem, dwa główne dania, jakaś przystawka
– jedzenie pyszne, niestety nie wiem, co jadłem, bo prosiłem tylko, żeby
było fajne i bez mięsa, więc skończyłem z makaronem w fajnym sosie.
Potem rozpocząłem temat, który nurtował mnie od dawna: durian. Legendarny w tej części świata owoc. Nie spotkałem osoby, której by
smakował, nawet większość lokalnych nie przepada za nim, ale znane są
też kółka fanatyków, które uważają duriana za najlepszą rzecz na świecie,
organizują wycieczki na plantacje i porównują jakość zbiorów. Cały owoc
jest gigantyczny, pokryty wypustkami, rozmiar ananasa. Opowiedziałem
Asia to go
Samowi, że bardzo bym chciał, a on opowiedział mi, że mnie popierdoliło.
Venus stanęła po mojej stronie, podobno jej ojciec jest wielkim koneserem
durianów, a i reszta rodziny nie stroni od nich. Ona sama może czasem
trochę zjeść, ale odkąd jest żoną Sama, to ma zakaz przynoszenia tego do
domu. W końcu pojechaliśmy do Tesco, nakupili pełno różnych rzeczy, w
tym parę kawałków duriana. W domu wrzuciliśmy go do zamrażarki –
schłodzony najlepszy i nieco mniej cuchnie. Oczekując, aż się schłodzi,
Sam otworzył wszystkie możliwe okna i przyniósł wentylatory z całego
mieszkania. Towarzyszyły temu chichy Venus, że przesadza i że wcale nie
jest tak źle z durianem. Patrząc na plastry, odnosiłem wrażenie, że będzie
mi bardzo smakowało. W końcu usadzono mnie na kanapie, wydobyto bohatera wieczoru z otchłani zamrażarki i podano. Sam wycofał się w najdalszy kąt pokoju, tchórzliwie skrył pod wentylatorem i dmuchał sobie w
nozdrza dymem. Odwinąłem folię i dobiegł mnie dość dziwny zapach. Wiele nie myśląc, rzuciłem się jeść.
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
...
Asia to go
Powyższą przerwę należy odczytać jako minutę ciszy na rzecz
moich wrażeń z duriana. Tak strasznego syfu, takiej obrzydliwości nigdy
nie miałem okazji mieć w ustach. Zdarzyło mi się w życiu napić moczu
(przez pomyłkę, kolega naszczał do szklanki), zdarzyło mi się żreć rzeczy
przedatowane, nadziać się na zgniłe owoce, ale to nic wobec duriana. Trochę jakby zgniłe mięso zawinięto w długo noszone skarpety. Torsje niemal
z automatu. Posmak jeszcze gorszy, niż właściwy smak. Papieros, coś do
picia, ale nic nie pomaga. Najgorsze było przede mną: obiecałem Samowi,
że jak mi kupi duriana, to na pewno zjem całego. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak niedobre mogą być owoce. Właśnie rozpoczynałem żałować
mej decyzji. Duriana nie było wcale tak mało, jak mi się wydawało, a raczej to perspektywa mi się zmieniła. Gdyby to były truskawki czy ananas,
to w dwie minuty po wszystkim. Tak męczyłem się ponad dwie godziny.
Każdy kawałek stanowił krok na mej drodze owocowego piekła. Trochę
wsparła mnie Venus, ale jednak większość tego cuda musiałem przyjąć na
klatę, przełyk i żołądek dosłownie sprawy ujmując. Sam krzyczał na nią,
że się rozwiedzie, bo nie będzie sypiał z kimś, komu jedzie z pyska durianem i że idzie na noc spać ze mną. Uświadomiłem go, że u mnie będzie o
wiele gorzej, bo przecież zjadłem więcej.
O ile zabawa z wyrazu mego ryja, jak wrzucam w siebie syf,
chwilę trwała, o tyle jednak nie byłem na tyle pocieszny, żeby trzymać
całą imprezę na sobie. Nad kanapą mieli modelowe tandetne zdjęcie ślubne, oczywiście tego nie powiedziałem, ale delikatnie zapytałem o szczegóły
ich decyzji formalnego związania się. Sam sam dokonał krytyki zdjęcia, a
przy tym krytyki wysublimowania estetycznego swej małżonki. Tej włączył się ogień w oczy i dobyła chyba z kieszonki album ślubny, włączyła
film z celebracji weselnych i rozpoczęły się opowieści. Sesja zdjęciowa
mniej więcej jak u nas, bierzesz młodą parę i robisz im naturalne zdjęcia
w plenerze – w końcu każda młoda para tak spędza czas, pan w stroju
pingwina, pani w stroju bezy, na brzegu morza czy pośród pięknych pól,
oczywiście z uśmiechem płaci za to 3000 ringgitów. Jeszcze większym odlotem był film weselny, obejmował niemal cały dzień.
Procedura jest dość skomplikowana, technicznie to wygląda tak,
że o poranku on zajeżdża razem ze swoimi kolegami pod jej dom. Kolegów
ma być dwóch, sześciu, ośmiu - broń boże czterech, bo to nieszczęśliwa
liczba, taka chińska trzynastka. On miał sześciu chłopa, ale najlepiej mieć
ośmiu, bo to szczęście. Tam na werandę wychodzi do nich siostra (określo-
Asia to go
na przez niego mianem tłustej suczy) lub koleżanka panny młodej. Mają
się niby zabawiać – obscenicznie żarli sobie banany z ust i lizali nutellę na
nadmuchanym worku – jeden trzyma to na ustach, drugi ma lizać – fun
polega na tym, żeby worek pękł, a koleś drugiemu wsadził język do gardła.
Zabaw może być więcej, ale na jego szczęście mieli obsuw. Miedzy grami
pan młody przekazuje rodzinie koperty z kasą.
W końcu otwierają mu pierwsze drzwi i idzie pod pokój panny
młodej. Oczywiście zamknięte i najlepiej jakby zapłacił, ale w tym wypadku wywalili mu z zaskoczenia z kontraktem. Fajną ma minę na filmie, jak
go czyta i podpisuje. Żona wyjaśniła, że to nie jej wina i że nie wiedziała,
ze jej rodzice mu tak zrobią. Wiadomo, że jak wszystko gotowe, to chłop
nie powie „sorry, pierdolę, nie tak miało być, wsadźcie se to”, tylko podpisze. Przed ślubem nie dane im jest spędzić nocy ze sobą (- Ale naprawdę,
czy to tylko teoria? - Różnie, ale w moim wypadku niestety naprawdę).
Podpisał, chcieli znowu kasę, zanim wpuszczą go do jej pokoju, ale młodzi
się wycwanili i wcześniej ona dała mu klucz. Niestety, starzy tez się wycwanili i w środku postawili tłustego wuja, który blokował drzwi. Chcieli
żeby Sam śpiewał chińskie piosenki miłosne, on miał nieco inny koncert
życzeń. Na jego szczęście cała impreza musi skończyć się do 11, więc w
końcu go tam wpuścili.
Była niezła jazda, bo ona wcześniej prosiła, żeby nie przegięli finansowo, a oni wyszli znacznie ponad granice przyzwoitości. Był z tego jeden pożytek: na nich się wkurwiła, a mężowi uwierzyła, że mu na niej zależy. Lepiej tak, niż gdy panna nie wie, czy woli męża, czy siostrę, czy mamusię. Potem już tylko złożenie hołdu jej przodkom i jej rodzicom (- That's
her fucking mother and her fucking father - jak mi objaśniano starszą parę
na filmie). Według chińskiej tradycji musi dać jej cztery złote gadżety (kolczyki, naszyjnik, pierścionek... cholera i jeszcze coś). Musi tez przynieść
kurczaka i owoce, umiarkowanie skomplikowane w ich realiach. Następnie wycieczka do jego domu, tam złożenie hołdu jego rodzicom, ku memu
zaskoczeniu byli to „my fucking parents” (części z przodkami nie mieli nagranej, ale pewnie tu też). Potem można udać się do swej nowej chaty,
gdzie już czekały na nich czerwone latarnie i specjalne pantofle, jeden z
symboli małżeństwa.
Jego komentarz ogólnie opierał się na powtarzaniu frazy „it's all
about fucking money” i udzielaniu mi porad, żeby nigdy broń boże Chinki
nie brać (za żonę, na innych polach brania Chinki był zadowolony), bo
Asia to go
będę musiał się tak wydurniać. Podobno zbierał na nią dłuższy czas, ogólnie ceny jak u nas, może poza kolacją na ponad 300 osób (duże wesela są
na ponad 500 gości, on 58,8 RM za głowę płacił - w końcu ósemka przynosi
szczęście, pewnie bez szczęścia byłoby 20... alcohol not included, kraj muzułmański). Po ślubie to już z górki, ona tu ślady jego stóp całuje. Dumb,
fat pig to taki subtelny małżeński zwrot, jeszcze co jakiś czas czymś w nią
rzuci albo ją w tyłek kopnie. Ona i tak mu oddaje, no i oczywiście nie jakoś
poważnie, niemniej w realiach europejskich raczej bym nie próbował tak
żartować.
Aha, jeszcze przed weselem robi się wielką sesję zdjęciową, ona
trzy różne suknie, cztery plenery, już nie pytałem nawet, ile, ale tandeta
to delikatnie powiedziane - morze, plaża i zachód słońca, zagajnik z liśćmi
i złotem, wodospad. - Nie chcę tego oglądać, bo mi wstyd - wyznał. Ona zachwycona, tylko narzekała, że tłusto wygląda na filmie... Naprawdę ciężko
było zaprzeczyć. Co ciekawe, wcale się za ładnie nie ubierają, jego ekipa
była w jeansach i adidasach, jej w t-shirtach, on bez marynarki, a potem
w polo. Inna bajka, ze przy panujących temperaturach to nie takie dziwne, bo i tak zapoceni jak rolnik po żniwach na tym filmie.
Po durianie przyznano mi piwo 0,33l. Nic nie pomogło, smak nie
do zabicia, odór też. Odbijało mi się tym jeszcze dwa dni. Przepraszałem
go, jak tylko mogłem, za to, że taki syf wniosłem mu na teren posesji. W
końcu oni poszli spać, a ja opisać znajomym kolejny cudowny dzień w Azji.
Całą noc czułem boski zapach duriana. Rano nadal go czułem, dopiero
kawa, pół paczki fajek, chińskie grzanki i pasta do zębów nieco uratowały
sprawę.
Przedłużyłem mój pobyt w JB z oczywistych powodów, czyli jeden z couchsurfingów życia. Odwieźliśmy Venus do pracy i uznałem, że
chcę mieć jej posadę – niby ma być na 9, ale 9:30 to nie problem. Pojechaliśmy na śniadanie – padło na jaja sadzone nieścięte zalane sosem sojowym
i posypane pieprzem, do tego grzanki z serem. W ramach poznawania
kuchni poprawiłem grzankami z kokosem – poważnie, najlepsze chyba, co
w życiu jadłem, a potem z masłem orzechowym i również jest to bardzo
dobre, chociaż może brzmieć dość ekscentrycznie.
W drodze po jego francuskiego kolegę zaobserwowałem:
- O, muzułmańska szkoła dla dziewcząt!
- Połowa pojebana, druga połowa to lesby – rzucił od niechcenia zza kierownicy.
Asia to go
Pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów do wodospadu. Upał jak
szlag, więc wodospad to było ziszczenie marzeń. Na jego tle mieli trochę
zdjęć – przypomniało się, bo inna para właśnie sprawdzała, jak to jest
wpierniczyć się w pełnym rynsztunku ślubnym do wody. Teren dość komercyjny, beton, zjeżdżalnia, ale sam wodospad niczym ze środka dżungli.
Wyluzowałem się i popływałem, posłuchałem historii o tym, co może tam
zabić. Ogólnie wszystko, najciekawsze wydały mi się krwiożercze króliki z
gór, które atakują stadami, jedzą tylko mięso i podobno potrafią zabić dorosłego człowieka. Pytałem, czy robi sobie jaja, ale zaklinał się, że prawda.
Wyznaję ze smutkiem, że nigdzie nie znalazłem potwierdzenia jego rewelacji, ale króliki niczym ze „Świętego Graala” Monty Pythona, występujące
nie solowo, a stadami, brzmią tak zajebiście absurdalnie, że jestem za. Do
tego węże wodne, pająki wodne, oczywiście lądowe edycje obu, setki insektów, ogólnie aż chce się iść w dżunglę i mierzyć sobie czas, zanim cię coś
zabije. Na drugim miejscu znalazły się mordercze pszczoły – żyją tylko w
koronach drzew, bo przy ziemi jest im za ciepło, za to jak już cię upierdolą,
to testamentu spisać nie zdążysz.
Rozmowy podczas pływania dotyczyły także tematów nie tylko
związanych z florą i fauną Malezji. Dość poważnie podkreślał swoją niechęć do rodaków innego pochodzenia etnicznego, a największą nienawiść
żywił do Japończyków.
- Pojadę kiedyś do Japonii, pójdę do burdelu i posiądę Japonkę, trzymając
w rękach flagę Chin i krzycząc, że to zemsta za II wojnę światową. Zabiliście moich przodków, ale teraz to ja cię wyrucham!
Chciałbym dostać zapis myśli japońskiej prostytutki po takim
kliencie. A może byłoby to: „kurwa, kolejny, trzeci w tym tygodniu, ósmy
licząc Tajów, czternasty Koreańczyków”. „Wspomnienia gejszy”, wersja
XXI wiek. Gdyby jakiś Polak chciał nawiązać do tego modelu, to musiałby
jechać do Rosji, Niemiec, na Ukrainę i do USA. Problem, że w drugim i
ostatnim kraju obsada burdelu mogłaby się okazać polska.
Samowi powiedziało się, że ten wodospad już nie jest tym co kiedyś i że była chwila, że nie przyjeżdżali tam. Po bardzo długiej męce („Będziecie chcieli wracać do domu jak wam powiem, jest miło, po co to psuć?”)
w końcu opowiedział o tym, jak nieszczęśliwie zakochana dziewczyna popełniła samobójstwo, skacząc ze szczytu wodospadu. Podobno woda zrobiła się czerwona, a potem przez dziewięć miesięcy kąpielisko było zamknięte. Otworzyli, ale nadal nie należy wchodzić w ciemniejszą część – jej duch
Asia to go
tam siedzi. Nie wchodziłem, uwielbiam takie klimaty i w mym głębokim
ateizmie wierzę w nie. Skoro naród wierzy w żydowskie zombie, to mogę
wierzyć w malajskie samobójczynie.
Przewijały się oczywiście tematy Malajów – fraza „głupi jak Malaj” zdobyła moje serce, na drugim miejscu święte oburzenie, gdy Francuz
powiedział mu, że jest malay, na co ten, że jest malaysian, a gdyby był
fucking malay, to strzeliłby sobie w łeb ze wstydu.
Po powrocie do miasta odebraliśmy Venus z pracy. Rozpoczynał
się weekend, zaklinali się, że nie przeszkadzam, a nawet pomagam. Umówiliśmy się, że ona idzie na zakupy, a my z jego najlepszym przyjacielem,
Linem, na kolację. Trochę się bałem, bo nieśmiało domyślałem się, że dla
Chińczyka najlepszy przyjaciel Chińczyk w realiach malajskich, to koleś,
któremu oddasz nerki, rogówki, a potem przeprosisz, że tak mało. Niemal
rozczarowany byłem, widząc, że ogólnie to luz, pojechaliśmy do chińskiej
dzielnicy, do ich ulubionej restauracji. Sam rozpoczął bardzo długi wywód
na temat tego, że nie chce mnie w żaden sposób urazić, ani narzucać mi
swojej woli, oczywiście może zamówić mi danie wegetariańskie, ale podają
tu hit wszech czasów i wszechświata, kurczaka w cytrynach. Czy będę tak
dobry i spróbuję? Byłem. Przyznam, że gdyby mięso tej jakości podawano
u nas w taki sposób, to pewnie nadal nie byłbym wegetarianinem. Rewelacja, normalnie nienawidzę smaku padliny, ale tu cudownie komponował
się z cytryną. Chińska taktyka była niegłupia: sześć dań na trzy osoby,
dzięki temu spróbujesz o wiele więcej opcji, niż gdy każdy je swoje. Niestety, nie podano zbyt wielu sztućców, więc po naszym jedzeniu stół wyglądał
jak chlewnia.
Z rozmów o Malezji: gdy złapią cię, że całujesz się z muzułmanką, musisz wziąć z nią ślub. Widzę tu pewne możliwości dla kobiet niecieszących się popularnością: prosi policjanta, żeby szedł kilka metrów za
nią, znajduje chłopa, który jej się podoba i rzuca się go całować. Policjant
haltuje ich, prowadzi na szybki ślub i proszę, pani jak nie miała pana, tak
już ma. Jeżeli pani okazałaby się prostytutką, to idzie na reedukację –
dość groźnie brzmi.
Intrygowała mnie kwestia sułtana. Przejeżdżaliśmy koło jakiejś
posesji, która była miejscem zamieszkania tego dobrodzieja. Dowiedziałem się, że sułtan bardzo lubi jeździć Harleyem po mieście – zamykane są
wówczas drogi, wali sułtan, a za nim stado ochrony, ludzie się oczywiście
cieszą, że nie można się nigdzie przedostać. Syn sułtana podobno jest ćpu-
Asia to go
nem i strasznie kiepsko to wygląda w kraju, w którym jest za to czapa,
oczywiście to nie jest oficjalna informacja. Więcej o sułtanach: jest ich
dziewięciu, co pięć lat zmieniają się rotacyjnie na posadzie króla. Mogą
mianować sędziów, podpisują ustawy, zwierzchnik sił zbrojnych, przywódca duchowy, zawsze jednak działa za radą premiera. Etat ten ma sprzyjać
jedności kraju, ale problem jak z każdą monarchią: to jest cholernie drogie. Taka ilość lokalnych bonzów owocuje gigantyczną korupcją – sułtan
ma prawo przyznać tytuł dato – trochę jak szlachta, jeżeli dobrze zrozumiałem. Sam mówił, że za 20000 RM można to po prostu kupić i otrzymać
ulgi podatkowe, a także przywilej bycia nieco lepiej traktowanym przez
policję. Sułtan w JB ma wielką hacjendę, lotnisko i Ferrari. Pewnie ma
jeszcze inne rzeczy, ale o tych mi powiedział. Zapytałem, czy nie było projektów, żeby z tego zrezygnować, oczywiście skomplikowana sprawa, ale
jednak utrzymywanie dziewięciu słupów (vide królowa Kanady, ale przecież ona jest jedna) z rodzinami, to jednak trochę kasy jest. W odpowiedzi
dowiedziałem się, że istnieje paragraf ISR - niebezpieczny dla kraju/społeczeństwa. Polega na tym, ze bez wyroku pakują do pierdla jak ktoś ma jakiś zbyt ciekawy pomysł, np. kombinowania w temacie sułtanów.
Wysiadamy z auta. Sam rzuca śmieci na glebę. Patrzę z dezaprobatą, a ten:
- Może wydaje ci się to dziwne, że śmiecę, ale naprawdę nie lubię tego kraju.
W domu zasiadłem do piwa numer trzy – zrozumiałem, że na
każdy dzień pobytu jedno mi kupił - oczywiście wypaliliśmy hektar papierosów. Pożyczył ode mnie na noc Lonely Planet, bo był ciekaw, co piszą o
jego zakątku świata. Potem powiedział, że całkiem w porządku, chociaż
brakowało mu właściwej oceny możliwości intelektualnych Malajów. Podobał mi się też update informacji, np. o straży pożarnej: pali ci się chałupa, dzwonisz i musisz delikatnie zasugerować, że zapłacisz. Jeżeli nie, to
mogą jechać nawet ze trzy godziny. Opowieści o korupcji policji najkrócej
można ująć słowami: jak u nas i jak wszędzie.
Nadszedł dzień wyjazdu. Żal było opuszczać tak gościnne progi,
ale nie chciałem przegiąć pały, poza tym raczej wyczerpałem atrakcje okolicy – według ustaleń przewodnika i mego gospodarza, w samym JB do
zwiedzania za wiele nie ma, no muzeum sułtana płatne siedem DOLARÓW (można zapłacić w ringgitach, ale kurs wymiany raczej nie zachęca)
to jednak nie jest światowa lista UNESCO i must see Malezji. Zdecydowa-
Asia to go
nie wolałem wodospady i indonezyjskie restauracje. W końcu udało mi się
za coś zapłacić – postawiłem mu pożegnalne śniadanie, a potem udało mi
się rozwiązać jeden z większych problemów podróżowania od pamiętnej
nocy w Wietnamie. Opowiedziałem mu o utracie playera, obyty był w temacie i opowiedział o replica playerach – po naszemu podróbkach. Cena to
mniej więcej jedna czwarta prawdziwego, a działa jak oryginalny. Przejechaliśmy parę sklepów i w końcu zostałem szczęśliwym posiadaczem złotej
repliki Ipoda nano, 4GB za 120 ringgitów. Można na nim oglądać filmy,
czytać książki, ma obsługę w języku polskim (nie wierzyłem, i tak nie korzystam), używać jako pendrive'a. Zdziwiony byłem, bo oglądamy, pytamy
o cenę, szybka wymiana myśli, że za tyle to wezmę, a on zaczyna się targować. Pani nie chciała opuścić, więc powiedział, że chce przynajmniej zapasowy kabel.
- Sam, ale ja nie potrzebuję drugiego kabla, mam taki w domu.
- Cicho, nie chce obniżyć, to chociaż jej weźmiemy kabel za karę.
Bez kary kabel kosztował 15. O dziwo, „firmowy” zgubiłem trzy
dni później, wyłudzony mam do dzisiaj.
Gdy żegnaliśmy się przy autobusie próbowałem mu podziękować
za wszystko. W odpowiedzi usłyszałem:
- Nie dziękuj, to takie gejowskie.
Dziwił się, że bardzo mi się u nich podoba. Ostatnie słowa, jakie
mi powiedział, były wielce radosne:
- Mam nadzieję, że nie będziesz już nigdy więcej musiał być w Malezji!
Jest fajny artykuł o Singapurze w National Geographic, 1/2010,
napisał go Mark Jacobson.
Jest też fajny utwór muzyczny o tym kraju, wyznam w sekrecie,
że nieco mnie inspirował. Tekst poniżej, tekst z muzyką na „Rain Dogs”.
Tom Waits - Singapore
We sail tonight for Singapore
We're all as mad as hatters here
I've fallen for a tawny moor
took off to the Land of Nod
Drank with all the Chinamen
Walked the sewers of Paris
I danced along a colored wind
Asia to go
Dangled from a rope of sand
You must say goodbye to me
We sail tonight for Singapore
Don't fall asleep while you're ashore
Cross your heart and hope to die
When you hear the children cry
Let marrow bone and cleaver choose
While making feet for children's shoes
Through the alley
Back from Hell
When you hear that steeple bell
You must say goodbye to me.
Wipe him down with gasoline
Till his arms are hard and mean
From now on boys this iron boat's your home
So heave away boys
We sail tonight for Singapore
Take your blankets from the floor
Wash your mouth out by the door
The whole town is made of iron ore
Every witness turns to steam
They all become Italian dreams
Fill your pockets up with earth
Get yourself a dollar's worth
Away boys, away boys, heave away
The captain is a one-armed dwarf
He's throwing dice along the wharf
In the land of the blind, the one-eyed man is King
So take this ring
We sail tonight for Singapore
We're all as mad as hatters here
Asia to go
I've fallen for a tawny moor
took off to the Land of Nod
Drank with all the Chinamen
Walked the sewers of Paris
I danced along a colored wind
Dangled from a rope of sand
You must say goodbye to me
XXXI. Koala Lemur
W
momencie, w którym wsiadłem do autobusu, szczęście mnie
opuściło. Ostatnia międzymiastowa podróż zaczęła się od przedzierania
przez tłum do swojego miejsca na samym końcu pojazdu. Pojechaliśmy
parę minut, kiedy pokrywa nad moją głową otworzyła się i chlusnęły na
mnie dobre dwa litry wody – coś poluzowało się w klimatyzacji i zostałem
poszkodowany. Me nieszczęście nie wzbudziło powszechnego żalu i współczucia, wręcz dziwiono się i patrzono na mnie ze zgorszeniem, gdy nieco
podkurwiony zmieniłem miejsce. Ktoś z obsługi autobusu próbował przekonać mnie do powrotu na przypisane, ale wzrok numer minus pięć sprawił, że nie odważył się powtórzyć swej sugestii. Potem było tylko gorzej.
Pośród pasażerów przeważali Hindusi. Mogłem przypomnieć sobie wiele z rzeczy, które sprawiły, że średnio wspominam transport szosowy w kraju Gandhiego i Matki Teresy (chociaż Matka Teresa była z Imperium Osmańskiego, a potem z Albanii, ale jednak bardziej kojarzy się z
Indiami). Po pierwsze – muzyka z telefonów komórkowych – mam ochotę
posłuchać sobie trochę muzyki, to czemu miałbym to robić na słuchawkach, skoro mogę przy okazji podzielić się swoimi fascynacjami ze współpasażerami? Jeżeli autobus został wyposażony w rozkładane fotele, to na
pewno po to, żeby można było położyć się temu za mną na kolanach. Jeżeli
mamy nastrój na odbeknięcie, to czemu mielibyśmy hamować ten jakże
naturalny odruch? Bawiłem się nowym odtwarzaczem i starałem nie partycypować w otaczającej rzeczywistości, bo nie chciałem się denerwować.
Trudniej było odciąć się od tempa przemieszczania – ilość postojów, jakimi
nas uszczęśliwiano, sprawiła, że po trzecim przestałem wychodzić zapalić.
Asia to go
Nie odważono się ponownie przekonywać mnie do powrotu na poprzednie
krzesełko, ale gdy wsiadła jakaś para, to uszczęśliwiono ich tymi miejscami. Wyrazili swój umiarkowany zachwyt takim rozwiązaniem, więc aby
ich udobruchać, wydano im ręczniki pod tyłek.
Dworzec autobusowy w centrum Kuala Lumpur nie zdobył mego
serca. Na szczęście chwilę wcześniej zobaczyłem legendarne wieże, więc
humor miałem niezły. Zepsuł mi się po telefonie do chłopa z Couchsurfing.
Początkowo umawialiśmy się, że odbierze mnie z dworca, ale okazało się,
że go nie będzie. Podał mi wskazówki dojazdu do siebie, najpierw metrem
do bodajże Putra Train Station (na cześć posła Putry na pewno! Wtedy
jeszcze nie gryzł ziemi, był 26 kwietnia 2009, 23. rocznica Czarnobyla),
tam przesiąść się na pociąg podmiejski do Nngsa Nagu. Proste jak jebanie, poprosiłem o przeliterowanie wszystkich nazw, więc byłem pewien, że
mam dobrze zapisane. Proste skończyło się po analizie mapki metra. Nie
znalazłem stacji numer jeden. Pomyślałem, że może to jakaś lokalna,
slangowa nazwa, więc zapytałem panią, która sprzedawała bilety. Pani
całkiem nieźle mówiła po angielsku, ale chyba pomyślała, że jakiś wariat,
bo poprosiła o pomoc kolegę z okienka obok. Kolega był bezlitosny: nie ma
takiej stacji! Drążę, że może jakoś podobnie, że może mam źle zapisane.
Nie, no nie ma.
Dzwonię do chłopa po raz drugi, raportuję problem.
- Musi być taka stacja!
- No przysięgam, mówią, że nie ma, może jakaś inna nazwa funkcjonuje?
Skoncentruj się!
- Nie, na pewno Putra Train Station, no musi taka być.
Po podejściu do dwóch innych okienek uznałem, że szkoda czasu,
a poza tym się ściemnia. Dodatkowo wizja poszukiwania pociągu do Nngsa Nagu nie zachęcała. Z tego co wiem, samogłoski jakieś mają, więc po
przygodzie z banalnie brzmiącą Putra Train Station, nie miałem odwagi
na walkę z lokalnymi i Nngsa Nagu. Chciałem zapytać o coś w informacji,
ale akurat była przerwa na modlitwę, więc nie było kogo zapytać. Późniejsze poszukiwania netowe pozwoliły odkryć, że taka stacja istnieje, nie bardzo jestem w stanie zrozumieć, że sprzedający bilety o tym nie wiedzieli.
W końcu podjechałem banalnie na przystanek, w pobliżu którego miał być
tani hotel. Coś mi się popierdoliło, więc dołożyłem jeszcze małe błądzenie
po centrum, aż w końcu stanąłem u progu hotelu Backpackers Travellers
Inn (bardzo oryginalna nazwa). Tam chwilę skomleli, że chcę dormitorium
Asia to go
albo jedynkę, w końcu zgodziłem się wziąć dwójkę na jedną noc w preferencyjnej cenie (20 ringgitów, ale to było special price dla mnie i chyba naprawdę było special), a na następną przenieść się do dormitorium. Wejście
do pokoju zacząłem od prawie wyłamania drzwi. Okrzyk recepcjonisty i
własna refleksja pozwoliły ustalić, że drzwi są suwane, nie otwierane w
klasyczny sposób. Pokój to była ciemna nora, oczywiście bez okien, ale z
powodu przerwy między sufitem, a ścianką działową, nie było całkiem
ciemno.
Nie miałem zamiaru siedzieć w tym ekscentrycznym wytworze
obłędu lokalnego planisty, więc szybko pognałem rzucić okiem na centrum
Kuala Lumpur, miasta zwanego przez wszystkich KL. Zacząłem zastanawiać się, po co w Malezji nadaje się takie dwuczłonowe nazwy miastom,
chyba tylko po to, żeby potem zrobiono z nich wersje skrócone do dwóch
pierwszych liter. Znalazłem szybko jakiś lokal, na hasło vegetarian dostałem makaron i sos, co pozwoliło zakończyć trzydniową rewolucję w mojej
azjatyckiej diecie i powrócić do standardu. Na złamanie powyższego pozwoliła wizyta w 7/11 – mieli dział monopolowy. Nie jakiś wielki, nie bardzo tani, ale bez wątpienia: MONOPOLOWY! Zostałem szczęśliwym posiadaczem dwóch buteleczek whisky i ruszyłem w stronę Petronas Towers, które w nocy są wspaniale oświetlone. Podobno ich ośmiostronność
ma nawiązywać do wzoru gwiazdy arabskiej, a pięć poziomów wież – do
pięciu filarów Islamu, zaś maszt (skromne 63 metry) ma przywodzić na
myśl minaret. Umówmy się. Dość szybko przypomniałem sobie, że jeżeli
coś ma 451,9 metrów (skybridge jest na wysokości 170 metrów, wyżej
wejść nie można) i wydaje się całkiem blisko, to wcale nie jest blisko.
Petronas to rządowa spółka, zajmująca się paliwami – taki ichni
CPN, stacji benzynowych Petronas są tony, firma zatrudnia skromną liczbę ponad 30 tysięcy pracowników. Fucking Malay Petronas, jak mawiał
Sam. Spacerowałbym dalej, ale w pewnym momencie warunki przestały
temu sprzyjać – trafiłem na ekspresową drogę, przy której nie było więcej
chodnika, była za to blokada policyjna. Ponieważ spacer łączyłem z degustacją whisky, nie bardzo miałem nastrój na rozmowę z policjantem nt.
tego, czy można przejść. W zamian znalazłem sobie położony na uboczu,
porzucony parking, gdzie nie było nikogo, zasiadłem w ciemnościach i robiłem whisky z widokiem na Petronas. Odczułem błogi spokój, harmonię
wewnętrzną i wszechogarniające szczęście, połączone z zachwytem nad
samym sobą. Gdyby mi ktoś kilka lat wcześniej powiedział, że pojadę na
Asia to go
ponad trzy miesiące do Azji, że zobaczę niesamowitą ilość fascynujących
rzeczy, to bym nie uwierzył. Te kilkadziesiąt minut na parkingu z widokiem na wieże to była kwintesencja nagrody za pracę w Irlandii – za każdą noc przy rozładunku, za wstawanie o 5 rano, żeby zamiatać w sklepie
(chociaż z tego ani grosza nie miałem) czy za czas, gdy dziewięć godzin
dnia spędzałem w myjni, by na noc iść do ciężarówek. Miałem wiele przemyśleń o tym, jakie mam szczęście w życiu, że potoczyło się ścieżkami,
które zaprowadziły mnie na parking w KL, a nie do etatu w korporacji,
mieszkania na kredyt i młodej rodziny.
Gdy już byłem niezgorzej zrobiony, podniosłem tyłek z plecaka,
plecak z gleby i ruszyłem z powrotem do hotelu. Po drodze spotkałem chyba najsmutniejszą dziwkę świata. Trochę się zapętliłem, więc przechodziłem koło niej dwa razy ze swojej winy, a potem ona się przemieściła, więc
spotkaliśmy się po raz trzeci. Pójście z nią gdzieś byłoby aktem największej filantropii, powodem, który pozwoliłby nominować jej klienta do Pokojowej Nagrody Nobla. Chyba nigdy nie widziałem osoby tak bardzo niedopasowanej do swojego zawodu, jak ona. Gdy szedłem pierwszy raz, panie
występowały w stadzie. Gdy wracałem, stała już tylko ona. Młodsze wzięli, starsze pojechały, wszystkie szczupłe też zabrane, a ta biedna stała na
krawężniku i liczyła na los na loterii. Zagadała klasycznie: Sir, I can massage your body, głosem stylizowanym na kuszący, efekt był raczej przeciwny. Kusiło zrobić happening następnego dnia: przyjść, gdy stoją jeszcze w
stadzie, pogadać, pooglądać i w końcu wybrać ją. Chyba by jej samoocena
rozkurwiła sufit na najwyższych piętrach Petronas. Potem może powstałaby legenda miejska, że jest niesamowita i że przyjeżdżają do niej klienci z
Polski, bo taką ma sławę, umiejętności i czar osobisty.
Dobra, wracając do rzeczywistości i hotelu: wejście miałem potężne, oczywiście zapomniałem, że drzwi chodzą na boki, więc próbując na
chama otworzyć, wypierdoliłem je z prowadnic. Na szczęście było dość późno i nikt nie widział, więc zamaskowałem efekty mojej mądrości i alkoholowego hobby i zamknąłem się w celi niemal monastycznej. Przeprowadziłem szeroko zakrojone badania nad jakością drugiej butelki whisky, ofertą
malezyjskich papierosów, a także nad twórczością Leonarda Cohena. Na
efekty nie trzeba było długo czekać, jakoś tak mi się krzywo peta przygasiło do popiołki, bardziej w kołdrę, która prześlicznie się przypaliła. Zanim
opanowałem sytuację, to pet wjechał niczym nóż w masło, a raczej palnik
acetylenowy w cokolwiek. Zasypiając, usłyszałem, że obok ktoś zrobił do-
Asia to go
kładnie ten sam numer drzwiom, co ja. Gdy rano zmieniałem pokój, dołożyłem starań, żeby nie rzucało się to w oczy, ale chyba nawet jakby zauważyli, to by się nie wydzierali. Atmosfera typowo hostelowa, więc pewnie palą im się ze trzy materace na miesiąc.
Następnego dnia planowałem święto: Petronas Towers. Procedura dostawania się ma swoje plusy i minusy. Do pierwszych zaliczyć należy, że bilety są darmowe. Do drugich: jest ich tylko 1500 każdego dnia, z
wyjątkiem poniedziałku, wydawane w kolejności zgłoszeń. Planowałem
być na 10, przez małą zamotę byłem bliżej 11, tylko po to, żeby dowiedzieć
się, że na dzisiaj biletów nie ma. W 150 minut wydano 1500 biletów? Wychodzi dziesięć biletów na minutę, czyli bilet co sześć sekund. Trochę szybko chyba? Ano tak, przychodzą panowie z biur podróży i biorą setkami.
Fajnie, szkoda tylko, że turysta indywidualny jest wychujany. Następny
dzień to był właśnie poniedziałek, więc próbowałem delikatnie przekonać
obsługę, że mi kurewsko zależy, że nie mogę przyjść we wtorek, że latami
marzyłem o tej wieży, ale żadne szlochy i płacze nie były w stanie sprawić,
żeby mnie wpuszczono. Bardzo mi szkoda do dzisiaj, ale pewnych rzeczy
przeskoczyć się nie da.
Czego się nie spodziewałem, na dole jest gigantyczne centrum
handlowe. Skorzystałem sobie z fajnej toalety – grała w niej muzyka, a
obok było pomieszczenie do pudrowania się. Co ciekawe, toalety na piętrze
są płatne, natomiast w podziemiach jest za darmo.
Zrobiłem sobie dyżurne zdjęcie przy wieżach, połaziłem po pobliskim parku, gdzie z jeziorka wyskakuje betonowy wieloryb, potęgujący
sztuczność przestrzeni zielonej pośrodku gigantycznego miasta, gdzie
chodniki nie są takim oczywistym luksusem i postanowiłem iść na wieżę
telewizyjną. Tam wstęp jest biletowany, więc przynajmniej można wejść
bez większych problemów. Tak myślę, bo sama wieża ma 421 metrów,
więc zlokalizowanie jej nie jest przesadnie skomplikowane, jednak zlokalizowanie wejścia na nią mnie przerosło. Brzmi to jak problem (z całym szacunkiem dla dotkniętych chorobą) debila, ale łaziłem po okolicy wieży i nie
mogłem znaleźć wejścia. Spotkałem turystkę, która ubiegła mnie z pytaniem: „przepraszam, wiesz może, jak tam wejść? Od trzydziestu minut błąkam się tu i nie mogę znaleźć”. Po wymianie informacji załamałem się i poszedłem na spacer do Małych Indii i napić się mrożonej herbaty. Pociłem
się jak dziwka po pracy, więc wpadłem do lokalu słaniając się na nogach.
Obsługa hinduska oczywiście była zaangażowana w wymianę informacji
Asia to go
na tematy bliżej mi nieznane, więc dobre pięć minut posiedziałem sobie i
popaliłem peta, zanim dane mi było złożyć zamówienie. Zamiast wersji
lime, dano mi klasyczną z mlekiem. Nie chciało mi się nic mówić, i tak
chodziło mi o coś zimnego do picia, więc piłem z pokorą i snułem przemyślenia nt. tego, co jeszcze może nie wyjść tego dnia. O dziwo, wyszedł szef
kuchni, który słyszał, jak zamawiałem, zobaczył, że mam nie to, co chciałem, zbluzgał kelnera i po chwili dostałem wersję lime. Widziałem, że kelner mnie nienawidzi, więc wypiłem niemal na hejnał i poprosiłem o rachunek. Prawie zemdlałem, gdy odkryłem, że policzono mi tylko za wersję
lime – mam nadzieję, że biedny kelner nie musiał oddać ze swojej pensji,
tylko jakoś przeżyto stratę szklanki mrożonej herbaty.
To nie jest tak, że w KL nic nie ma. Muzeum narodowe, muzeum
Islamu, meczety, planetarium, tony rzeczy dookoła. Byłem na etapie, że
nic mi się nie chciało, wizja oglądania kolejnego muzeum przyprawiała
niemal o wymioty, więc posnułem się przez Małe Indie do Chinatown. Lonely Planet wychwala spacery po Chinatown jako wielką atrakcję. Nie do
końca się pod tym podpiszę, ale ma swój urok, zwłaszcza długi pasaż handlowy, gdzie kilka tysięcy osób próbuje nam coś sprzedać – okulary przeciwsłoneczne, perfumy i zegarki to banał, ale cuda do robienia baniek mydlanych, psy-roboty na pilota czy szablony do rysowania kolorowych cudów, to już towar nieco ciekawszy. Ostatecznie zostałem szczęśliwym posiadaczem dwóch koszulek o tematyce malezyjsko-turystycznej – parę
razy chciałem sobie kupić coś po drodze, ale wizja tachania tego ze sobą
mnie przerażała, w końcu nadszedł czas na ekstazę konsumpcji. Koszulka
kosztowała pięć Ramadanów – jak ostatecznie twórczo rozwinąłem skrót
walutowy RM – więc umówmy się, że było to umiarkowane szaleństwo.
Kupiłem smycz do mego playera, nie mogłem uwierzyć, że po pierwsze nigdzie nie ma, a gdy w końcu znalazłem, to z napisem Nokia i za 10 RM.
Tam to chyba niezbyt popularny towar, no albo mnie wychujali. Przy poszukiwaniach natknąłem się na sklep z koszulkami. Poza oczywistymi
modelami muzycznymi i niby dowcipnymi, wypatrzyłem koszulki pronaziolskie. Ech, daleko poszła im solidarność z wrogami Izraela – ciekaw jestem, czy wolno, czy nikt nie ściga za to.
W hostelu nie działo się nic ciekawego, więc jeszcze tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że nastał dzień przeklętego napoju. Tym razem
zamiast lodowej dostałem gorącą kawę, lokal oczywiście indyjski. Pewną
rekompensatą była cena – wielki talerz żarcia cztery, kawa jeden, od lat
Asia to go
wiem, że indyjska kuchnia to potęga. Gdy tam siedziałem, zaczęło padać.
Lać na potęgę, zrozumiałem bardzo dobrze, dlaczego lepiej nie planować
urlopu w tej części świata w porze mokrej. Nie trwało to bardzo długo, ale
po raz kolejny mogłem zobaczyć, że trochę śmieci wypłynęło, a walory zapachowe stolicy Malezji raczej nie zyskały na rozwodnieniu otoczenia. O
17 byłem umówiony z dziewczynką z CS, ale po co sobie marnować niedzielę, skoro już o 16:40 można napisać, że boli głowa i że się nie przyjdzie. Polecam omijać Couchsurfing w KL – jeden wyczarował stację, której
nie ma (no dobra...), druga truje dupę dwa dni, żeby w końcu spuścić człowieka po kiju.
Postanowiłem wybrać się do kina, niestety najbliższe było dość
daleko, ale system komunikacji jest potężny, szybciutko i bezboleśnie dotarłem do stacji przesiadkowej na darmowy autobus do świątyni konsumpcjonizmu. Z bogatej oferty filmowej wybrałem „Friday the 13th”. Zanim jednak dane było mi kupić bilet, spędziłem ponad 30 minut w kolejce
do kas. Chryste Nazareński, naście kas działa, ale każdy podchodzi i rozpoczyna rozmowę na temat tego, na co ma ochotę się wybrać. Potem jeszcze tylko kilkuminutowy wybór miejsca i voila, wbijamy na salę. Z jednej
strony miło, z drugiej chyba trzeba być z godzinę przed seansem, bo inaczej możesz nie zdążyć. Multiplex jak to multiplex, taki sam w Malezji,
jak i w Polsce czy Irlandii. „Piątek 13-ego” jako dzieło filmowe jest umiarkowanie wspaniałe, ale seans przydał się do innych celów. Po pierwsze
cenzura, kretyńska jak wszędzie: cycków nie pokazywali, cięli bezlitośnie,
za to nie było problemu z pokazywaniem zajebiście brutalnych scen, w
tych nic nie zostało usunięte. Ciekawe, gdyby tak wytwórnie się uparły:
nasze wizje tracą sens bez pokazywania bimbałów, albo dajecie z cyckami,
albo w ogóle. Nie wiem, czy coś by to zmieniło, ale chyba warto byłoby tak
zrobić. Rozwinąłby się podziemny rynek, kina by poplajtowały, więc może
byłby jakiś nacisk na władze, żeby się odpierdoliły od gruczołów mlekowych.
Film miał pewien walor poznawczy językowo: „Oh god!” to „Tuhan”. „Oh my god!” to „Oh Tuhonku!”. Bardzo mi się podoba ta wersja,
uważam, że powinna zastąpić wymęczony wariant angielski, który musi
pojawić się w każdym chyba filmie, a w niektórych to można liczyć, ile set
razy pada ta niesamowicie wiele wnosząca fraza. Tu było tyle, że aż się z
nudów nauczyłem wersji obowiązującej. Kolejna rozrywka – obserwowanie lokalnych. Pełno randek, większość w chustach. Patenty wykorzystane
Asia to go
w filmie są tak wtórne, że nawet najbardziej strachliwa muzułmanka nie
udawała, że wzbudza w niej to dzieło jakieś emocje. Niestety, dość wiele
osób prowadziło konwersacje, których oczywiście nie rozumiałem, niemniej jestem pewien, że musieli rozmawiać w kinie, bo nie udało im się
ich wcześniej skończyć, a tematy poruszane dotyczyły tak przełomowych
punktów dla ludzkości, jak lek na AIDS czy załogowa wyprawa na Saturna. Wybaczam, poziom i tak był lepszy, niż na niejednym seansie w krakowskich kinach – tam raczej nie mam odwagi ani środków, żeby chodzić
w niedzielny wieczór, absolutnie najgorszy czas na film. Bilet kosztował
11, więc nie jakoś okrutnie dużo, a porównywać do naszych cen mi się nie
chce, bo bym się tylko wkurwił. Umiarkowane koszta mogą nieco wyjaśnić
potężną frekwencję, w tygodniu jeszcze taniej.
Po powrocie do centrum poszedłem jeszcze tylko zjeść chiński
makaron za siedem – przyznam, że wart był tych siedmiu Ramadanów.
Miałem ochotę na fajny, ostry malajski sos na pamiątkę. Wybór w zwykłym markecie zrywał kask – cała ściana zastawiona kilkudziesięcioma
różnymi sosami. Wybierałem ze 20 minut, by w skończyć z Louisiana sauce – typowy sos z Malezji, ale nabyty za radą białego, mieszkającego od
wielu lat w tym kraju, który powiedział, że według jego wiedzy to najlepsze. Gdybym miał możliwość wzięcia większej ilości bagażu, to byłoby ładniej, no ale niestety, nie miałem. Z braku lepszych pomysłów powtórzyłem
scenariusz z wcześniejszego wieczora – nabyłem flakon (whisky, 350 ml,
8,9 RM – nie rozkurwia sufitów, jeżeli ktoś przyzwyczajony jest do Chivas
Regal, to raczej się nie zachwyci. Ja nie jestem, a i tak nie było powodów
do mruczenia, nawet tygrys z etykiety nie pomógł) i ruszyłem spacerować
po mieście. Dzień wcześniej trafiałem na panie, niedzielę naznaczyły
szczury – nie wiem, ile ich spotkałem, ale dziesiątki, setki. Do tego koty,
których zdolności łowieckie były takie sobie, goniły niby szczury, ale jakoś
bez przekonania, trochę tak, jak reprezentacja Polski wychodzi na swoje
mecze. Obserwacje napisów na murach: przekreślona gwiazda Dawida z
napisem Think Local!, wielki napis sprayem SATAN SAID DANCE.
W hostelu załapałem się jeszcze na panel dyskusyjny z panią z
Finlandii, która lata temu opuściła świat zachodni na rzecz Indonezji.
Najpierw mnie trochę irytowała, opowiadając o tym, że w Wietnamie było
ciężko i smutno, więc musimy teraz więcej za wszystko płacić, żeby im wynagrodzić te krzywdy. Pani kurwa, wszędzie było ciężko, u was też było
tak sobie podczas Wojny Zimowej, a u mnie do 1989, a i potem bez rewela-
Asia to go
cji, ale nie chcę, żeby z tej okazji ktoś dawał mi pieniądze. Wietnam ma
dobrą medialność, było kilka dobrych filmów na temat i z tej okazji każdy
co drugi wrażliwy turysta z zachodu ma misję dania ludziom pieniędzy.
Timor czy Kambodża mają gorsze publicity, a rozpierdol był tam równie
ciekawy, chociaż nieco innej natury. Tak samo jak i u nas – jakoś nigdy
nie potrafiliśmy za wiele ugrać na Holocauście („jedyne ludobójstwo z nazwą handlową”, jak kiedyś usłyszałem i mi się spodobało). Podobnie Ukraińcy czy Białorusini, no nie umiemy, Indianie w Ameryce Północnej też
nie umieją.
Zdziwiły mnie też opowieści, że jest w KL drugi tydzień, bo jest
tam niesamowicie wiele atrakcji. Próbowałem odkryć, jakich, bo o ile samo
miasto trochę polubiłem (na tyle, na ile można polubić azjatyckie megalopolis), o tyle daleki jestem od opowieści, że jest jakieś bardzo absorbujące.
Może gdybym zaczął tam azjatycką odyseję, to patrzyłbym na to inaczej,
ale szczerze, nie sądzę, że wtedy wchłonęłoby mnie na więcej niż trzy dni.
Dwa tygodnie turystyki w KL – to brzmi dla mnie jak horror, nawet ze
świadomością, że nie wszystko tam widziałem. Z Finką w końcu skoncentrowaliśmy się na klimatach wegetariańskich, lepiej szukać, co łączy, niż
męczyć tematy, w których za nic nie odnajdzie się porozumienia. Buty jej
spadły (sandały... w sumie wszystkim spadały przy wejściu do hostelu, bo
trzeba je było tam zostawić), gdy odkryła, że piję – nie mogła się nadziwić,
że nie jem mięsa, a truję się alkoholem. Lepiej poszło mi z jakimś Niemcem, który nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, że spotkał kogoś z flaszką. Gdy już zatrułem się do stopnia, który sprawiał, że wizja spania w dormitorium nie była mi straszna ze względu na perspektywę bycia budzonym przez innych, pożegnałem się i sprawdziłem, co też ciekawego u malajskiej wersji Morfeusza.
Ostatni dzień w Azji. Przydałoby się epickie pierdolnięcie na zakończenie takiej wyprawy, ale możliwości nie bardzo widziałem. Zacząłem
od zrobienia sobie przyjemności w moim ulubionym modelu spożywania
posiłków – krąg, a raczej prostokąt kilkudziesięciu budek, pośrodku stoliki, wybieramy, co nam się podoba z której i siadamy jeść. Najmądrzejszy
patent na restaurację, jaki w życiu widziałem. Znalazłem sobie Tori Kanalie. Postanowiłem zaprezentować wysokie standardy moralne, więc gdy
pan się pomylił i gdy po zapłaceniu pięcioma ringgitami dostałem osiem,
spędziłem niemało czasu na tłumaczeniu, że naprawdę nie dałem dziesiątki i że nie może tak być, że taki miły Azjata, jak on, płaci mi za jedzenie w
Asia to go
jego lokalu, bo to jedzenie jest tak tanie, że nie wiem, co (nomen-omen) jedzą jego dzieci. Poprawiłem z lodów i wróciłem do hostelu, żeby wyjaśnić
kwestie takie, jak przechowanie bagażu do zmroku. Tym razem obsada recepcji była inna, więc gdy pan odkrył, że jestem z Polski, postanowił popisać się swoją znajomością języka Mikołaja Reja:
- Ty chuju! - usłyszałem.
- PROSZĘ???
- Cię chuje!
- ŻE JAK???
- Cię-kuje!
- Aaa, dziękuję, ja też dziękuję – odparłem pocieszony, że nie trafiłem na
jakieś chamidło, a poliglotę-amatora.
Znałem grafik na najbliższe dni, więc poszukałem antykwariatu.
Byłem pod wielkim wrażeniem ich asortymentu, znalazłem pełno rzeczy,
na które od dawna polowałem. Właściwie to ledwo wszedłem, to wyszedłem rozmienić trochę pieniędzy – warto zaznaczyć, że nie robiono scen i
gdy dałem 100$, prosząc o wymianę tylko, 20, resztę zaś w dolcach, to bez
problemu się dało. Piszę o tym, bo czasem się nie da i okazuje się to być
wielkim problemem, lub powodem do zmiany kursu na bardziej chujowy
dla klienta. Pracująca w antykwariacie nie była smutną dziewczynką, która znalazła się tam, bo skończyły się etaty w Tesco, tylko pasjonatką. Gdy
zobaczyła, że przeglądam Ballarda, to zastrzeliła mnie newsem, że ten autor niedawno umarł. Prawie zemdlałem z wrażenia i do mej kolekcji dzieł
mistrza dołączyłem „The Venus Hunters”, zostawiłem za to „Shoshę”. To
był cudowny dzień książkowy, poprawiłem z „'Tis” McCourta i bardzo
szczęśliwy ruszyłem zwiedzić cokolwiek. Padło na chińską świątynię, Sze
Ya Temple, która chyba i drugiego dnia mego pobytu w Azji nie zrobiłaby
na mnie większego wrażenia, no a wtedy, to nawet ciężko było się zdobyć
na wzruszenie ramionami.
Z racji wizji końca, waliło mi na dekiel. Jednym z przejawów był
ciągły głód, jak u Knuta Hamsuna, jak u Steve'a McQueena, chyba wiedza
o tym, że już wkrótce zostanę pozbawiony specjałów azjatyckich, sprawiała, że chciałem najeść się tak dużo, jak to tylko możliwe. Skończyłem w jakimś hinduskim lokalu, ale tym razem mnie pokarało, dostałem jakiś makaron z planktonem, chyba z pobliskiego trawnika. Na pociechę, wiedzieli
tam, jak powinna smakować herbata mrożona.
Asia to go
W KL władze miejskie wydają się myśleć. Albo ich MPK. Nie
wiem, ale byłem pozytywnie zaskoczony, że autobus ma nalepioną kartkę
z napisem Batu Caves. Trochę mniej tym, że przez następne 30 minut stał
i kwitnął, a ja w nim siedziałem i zaczytywałem się w dziele McCourta.
Jaskinie są jakieś trzynaście kilometrów od centrum miasta, przedostanie
się tam może nie zajmuje chwili, ale na pewno czas przejazdu w godzinach
szczytu lepszy, niż osiągnęlibyśmy w Krakowie. Co ja pieprzę, krócej to się
leci do Malezji, niż jedzie z jednego końca miasta na drugi.
Batu Caves to istna cepeliada w najlepszym najgorszym stylu
hinduistycznym. Gigantyczne posągi z plastiku, oczywiście złote – wita
nas mająca 42,7 m. statua Murugana (inne imię: Karttikeja – dewa śmierci i wojny). Podobno do jej zrobienia wykorzystano 1550 metrów sześciennych betonu, 250 ton stali, 300 litrów złotej farby. Stworzenie tego zajęło
trzy lata, uroczyste odsłonięcie odbyło się w roku 2006. Z całą pewnością
można stwierdzić, że wyszło ohydnie. Gdy wspominam osiągi estetyczne
hinduizmu i buddyzmu (chrześcijaństwa zresztą też) sprzed lat, to strasznie mi wstyd za to, co pozostawiamy następnym pokoleniom. Wejście do
jaskiń jest niemal sto metrów ponad ziemią. Nie ma strachu, zbudowano
schody, dokładnie 272 stopnie – są ponumerowane, aż tak mi się nie nudziło, również informacja, że kiedyś były drewniane, nie sprawiła, że gitara mi zagrała. Aż głupio wspominać o takich drobiazgach, jak piętnastometrowa statua Hanumana - sługi Ramy, jego sztandar gwarantuje zwycięstwo. Jeżeli kiedyś ogarnę hinduizm rozumem, to chyba oszaleję ze
szczęścia, a na pewno oszaleję od bogactwa wierzeń, bóstw i nazw, oczywiście najlepiej występujących w kilku wariantach. W drodze do głównej
atrakcji mija się świątynię poświęconą Hanumanowi (otwarta w listopadzie 2001). Historia świątyni nie jest epicka, w 1860 Chińczycy wydobywali ptasie guano z jaskiń, kupiec z Indii wymyślił, że to wspaniałe miejsce na świątynię, a w 1890 wcielił swój pomysł w życie. (fantazja: uznał, że
religia to gówno, więc pasuje.)
Nie powiem, że uważam, że Batu Caves to jakiś must see KL.
Widok z góry jest ładny, same jaskinie ogromne, jedna nawet z rozkurwionym sufitem, no ale oczywiście trzeba było wylać beton i postawić reflektory, gdzie tylko się dało. Odpuszczono za to kosze na śmieci, więc mamy
małe Indie – tony odpadków, nierzadko dość fantazyjnie poupychane. Nie
do końca wymarzone miejsce do przeżywania iluminacji, raczej Licheń
Asia to go
standard, oczywiście z odpowiednią ilością sklepików z tandetą okołoreligijną.
Zaczęło padać, a ja po raz kolejny zrozumiałem, dlaczego niekoniecznie trzeba tu przyjeżdżać w miesiącach pory deszczowej. Poprzez kolejną gastronomię (mieli dosy, czyli fajne naleśniki) wpakowałem się do
autobusu. Dobrze nie posiedziałem, kiedy dach zaczął przeciekać. Potem
jeszcze trochę uszczelki, a potem w końcu ruszyliśmy. Prawie zemdlałem,
gdy przyszli sprawdzić bilety. W miejskim autobusie, nie do wiary! Zapomniałem, że istnieje taki zawód jak kanar, a tu proszę!
Pogoda na szczęście poszła po rozum do głowy i wkrótce deszcze
niespokojne przestały nękać KL. Byłem umówiony o 17 pod Petronas Towers. Tym razem dziewczynka napisała, że trochę się spóźni. Gdy okazało
się, że trochę to trzy godziny, to jej podziękowałem. Są jakieś granice, których przekraczać nie należy. Poszedłem robić zakupy do Suria KLCC, czyli sześciopiętrowego kompleksu zakupowego w Petronas. Perspektywa nie
wiem sam ilu godzin w samolotach i na lotniskach sprawiła, że zdechł mój
wąż w kieszeni i nakupiłem gum do żucia, cukierków i żelków w ilościach,
która uczyniłaby szczęśliwymi większość mieszkańców Domu Dziecka
imienia Kornela Makuszyńskiego w Oświęcimiu. Ku memu zaskoczeniu,
jak na taki bardzo wypasiony sklep, hiperrzeczywistość w najczystszej postaci, ceny były wcale nie tak bardzo wywalone w gwiazdy, jak mogłyby
być. Obkupiony w łakocie i substytuty dla papierosów pognałem na Chinatown dokupić jeszcze kretyńskich pamiątek. Bogatszy o magnesy, breloczki, otwieracz do butelek w kształcie Petronas, koszulki, miniaturkę
wież wracałem do hostelu.
„Nie kurwa, nie, nie dzisiaj!” - pomyślałem, gdy dotarłem przed
wejście. Karetka na sygnale, zbiegowisko jak szlag, z czasem stałem średnio (chociaż mam paranoję na tym punkcie, więc na większość samolotów,
autobusów i pociągów jestem o wiele za wcześnie), ledwo się wepchnąłem.
Starszy pan zemdlał i mędrcy z pogotowia zastanawiali się, co z nim zrobić. Ludzie, nad czym myśleć, macie skórkę jak nic, pavulonu nie znacie?
Chyba nie znali, bo modlili się nad nim, co w końcu pomogło, ocknął się i
usiadł. Nie wiem, jak potoczyły się dalej jego losy, bo chwyciłem plecak i
pognałem do metra. Bajka, absolutna bajka, system komunikacji w KL to
ideał, wyszedłem nawet dokładnie tam, gdzie chciałem, czyli na Sentral
(naprawdę nazywa się Sentral, nie Central) Bus Station. Wyrzuciłem sandały – mała reklama, kupiłem je w 2001, przełaziłem w nich nie wiem ile
Asia to go
kilometrów, dopiero w marcu 2009 się rozwaliły – Timberland, szczerze
polecam.
Autobusów jadących na lotnisko nie brakuje, cena osiem ramadanów, więc
całkiem nieźle jak na podróż trwającą dobre 30 minut (podkreślam słowo
podróż, nie wegetowanie w korku spowodowanym tym, że lokalni planiści
nie wpadli np. na to, że remont drogi powoduje pewne utrudnienia w ruchu). Miałem małą radość, autobus nie był najnowszy, więc w zakrętach
drzwi się otwierały, huk panował dość potężny, a skrzynia biegów podejmowała powoli decyzję o popełnieniu samobójstwa, zaś jej ostatnie krzyki
rozpaczy słyszeliśmy bardzo wyraźnie.
Ostatni posiłek w Malezji zjadłem dokładnie w tym samym miejscu, co pierwszy. Zamówiłem trzy różne dania i jadłem niemal do wymiotów, wypiłem litr coli – trochę z pragnienia, a trochę dlatego, że wiedziałem, co mnie czeka. Oczywiście miałem jeszcze pełno czasu do odlotu, więc
pozwoliłem sobie na parę refleksji. Po pierwsze, nigdy nie spotkałem tak
ciekawego społeczeństwa, jak w Malezji, nawet Kanada wysiada, chociaż
niektóre podobieństwa rzucają się w oczy. Po drugie, Islam potrafi być fajny, przynajmniej dla turysty. Zdanie o ludziach mam jak najlepsze, jak o
mało którym państwie. Gdy siedemnaście dni wcześniej wjeżdżałem do
tego kraju, to nie wiedziałem o nim niemal nic, interesował mnie w stopniu minimalnym. W niewiele ponad dwa tygodnie później był w czołówce
mych ulubionych miejsc świata. Chyba jeszcze tylko Armenia i Gruzja wykonały niegdyś taki skok.
Odprawiłem się i z ulgą powitałem palarnię na lotnisku. Potem
Duty Free Shop, kupiłem wagon Mild Seven (50 Ramadanów, mam pewien sentyment, uczyłem się na nich palić), niestety nie kupiłem flaszki
(drogo to delikatnie powiedziane – 100 za Absoluta). Nie mogłem znaleźć
niczego do picia, no poza cholernie drogim alkoholem. Było dość późno,
czynny ten jeden wolnocłowy i jeden lokal. W lokalu zdjęła mnie kurwa,
wzięła wścieklica, krew zalała i chuj popieścił. Mała woda mineralna kosztowała 3,9 RM. Normalnie kosztuje 1 ramadana, no ale przecież w imię
wojny z terroryzmem czemu nie krzyczeć za nią cztery razy więcej? Miałem trochę pieniędzy, więc jedną butelkę kupiłem, wiedziałem, że na pokładzie samolotu będzie jeszcze weselej i przyjemniej cenowo. Pozwoliłem
sobie jednak wypełnić ankietę dotyczącą tego, co myślę o ich kwalifikacjach moralnych. Nie byłem oszczędny w słowach i chociaż po angielsku
nie umiem tak ładnie bluzgać jak po naszemu, to MOTHERFUCKERS,
Asia to go
jak i NAZI POLICY powinno pozwolić im odgadnąć moje odczucia związane z polityką sieci Dewina Berhad. Zostawiłem maila, ale nie odpisali.
Następnie miałem mały stresik, bo zatrzymano mnie przy kontroli dokumentów. O dziwo, laptopa nie kazali wyciągać z plecaka, wszystko sobie pooglądali przy prześwietleniu. Uznając, że najlepszą obroną jest
atak, zapytałem o co chodzi. Ku memu zaskoczeniu, celnik był przemiły.
Powiedział, że mam się nie denerwować, bo to na pewno nic poważnego i
zaraz wszystko wyjaśnimy, ale trochę mu wygląda, jakby moje zdjęcie zostało wymienione. Patrzę i rzeczywiście, stary typ paszportów (mój był z
2000 roku – taki z granatową okładką, chyba każdy miał) mają pieczątkę
w lewym dolnym rogu, a raczej jej nie mają, bo są na niej nalepione. Pan
widząc brak pieczątki na zdjęciu nieco się zdziwił i wezwał fachową panią.
Pobawili się chwilę latarką i szkłem powiększającym, potem zgodnie
uznaliśmy, że polskie dokumenty nie są najmądrzejsze na świecie (odpuściłem sobie prelekcję na temat polskich urzędników) i rzeczywiście, wygląda na to, że ktoś wymienił zdjęcie. Powiedziałem panu, że jest zajebisty, bo przekraczałem na tym paszporcie wiele granic i nikt tego nie zauważył. Pan podziękował, życzył mi miłego lotu i już bez przeszkód mogłem przetestować pierwsze w historii ludzkości połączenie międzykontynentalne obsługiwane przez tanie linie lotnicze.
Przysięgam, takiego przełomu, jaki zrobiła Air Asia, nie da się
przecenić. Za lot z KL do Londynu zapłaciłem trochę ponad 1000 złotych –
oczywiście kupiony z wyprzedzeniem, potem jeszcze przebukowywany.
Słyszałem, że da się pokonać tę trasę za niewiele ponad 200 euro, legendy
mówią o biletach za 9,99 RM, ale to raczej jakieś mega cuda. Dopłaciłem
do prawa do bagażu dwudziestokilowego, fajnie, że jest taka opcja, ale trochę strzeliłem sobie gola, bo miałem 14,8 kilograma. Samolot był pełen ludzi i z tego, co wiem, powietrza nie wożą. Połączenie funkcjonuje od jakiegoś czasu i myślę, że zarabiają na nim wspaniałą kasę, ale udało im się
coś znacznie ważniejszego: podróżujący po Azji dzielą się na tych, co o tym
wiedzą i tych, co nie. Pierwsi opowiadają drugim z ogniem w oczach, służąc przy okazji darmową reklamą – rzecz nie do przecenienia. Można zapłacić miliony kretynom z marketingu, którzy zatrudnią dwieście osób do
rozdawania nam ulotek, dzwonienia w środku nocy i informowaniu o
atrakcyjnych taryfach, ale czy nie lepiej olać to i naprawdę wyskoczyć do
klienta z ofertą, która jest na tyle fajna, że go zainteresuje? Sam wtedy
przypełznie, a jeszcze opowie znajomym. No ale na zachodzie panuje inny
Asia to go
prąd myślowy. Mam newslettery w kilku liniach lotniczych i może jeszcze
Air Baltica jest na tym poziomie – ciekawe połączenia na większe odległości w umiarkowaniej cenie (no jeszcze dorzućmy Iceland Express). Reszta
przewoźników w stylu Lotu czy Lufthansy walą taryfy, które przypominają czasy, gdy latanie było zarezerwowane tylko dla najbogatszych.
Wsiadając postanowiłem błysnąć i włożyłem do góry torbę staruszce, potem Azjatce. Dowiedziałem się od pierwszej, że jestem wspaniały, a to, co zrobiłem, było niesamowite. Nawet się uśmiechnąłem.
Na pokładzie zaoferowano mi kilka atrakcji: comfort kit na podróż (opaska na oczy, zatyczki do uszu i takie tam), ale się nie skusiłem.
Za 30 RM można wynająć odtwarzacz filmów i coś tam oglądnąć, lista pozycji była dość imponująca, picie i jedzenie w cenach na poziomie chmur,
chociaż oczywiście napisali, że Beverages available at very reasonable price. Plują w twarz i mówią, że to prysznic. Dobrze, że nie trzeba płacić za
światło czy rzyg torby. Tak policzyłem sobie: osiem miejsc w rzędzie,
wszystkie zajęte, jakieś 300-400 osób mi wyszło na bardzo duże oko. Gdyby na każdym zarobić z pięć dolarów, to mamy chyba niezły przychód, a
ludzie by się najedli, napili i mieli lepszy nastrój. Lepiej nie zarobić dwudziestu?
Na te loty Air Asia daje stewardessy z chyba największymi push-upami i makijażem o wadze dwóch do czterech kilo. Dostałem posiłek z
mięsem, co średnio mnie ucieszyło, nie jestem pewien, czy sam sobie gola
strzeliłem i źle zamówiłem na necie, czy im się coś pochrzaniło. Stewardessy miały taki zapierdol, że nie miałem serca interweniować, a i ich
zdolności były mocno dyskusyjne (16+9 pani wyszło 29 i dziwiła się, że
klient się piekli – trzeba dać napis, żeby wpuszczać w krawacie, klient w
krawacie jest mniej awanturujący się), więc zjadłem. Air Asia nic mi nie
płaci (niestety), ale jeszcze mogę dosłodzić, że ich magazyn pokładowy jest
całkiem niezły – opisują miejsca, do których latają, żeby wzbudzić w człowieku zainteresowanie podróżą i nakłonić go do ponownego wybrania się
dokądś. Kolejny wielki pozytyw: rozdano wodę mineralną za darmo. Nie
były to wielkie ilości, pół litra jakieś, ale i tak miło. Nie wiem, ile trwał lot,
po pierwsze nie miałem zegarka, po drugie różnice stref czasowych, ale
wyszło mi, że czternaście godzin. Oczywiście dziecko musiało ryczeć, chyba gdyby nie było wyjącego dzieciaka, to puszczaliby go z taśmy. Tu otwiera się pewna możliwość zarobkowania dla linii lotniczych: Szanowni pasa-
Asia to go
żerowie, za odpowiednią opłatą podamy dziecku chloroform, który sprawi,
że będzie spało przez cały czas trwania lotu.
Przed lądowaniem szok numer dwa: ponownie dali jedzenie i
wodę. Miałem mały ubaw, bo siedząca koło mnie Hinduska dobyła gazetę,
z niej wyjęła jakiegoś nana i zjadła go. Tak tęsknie za tym patrzyłem,
skąd ja wezmę nana w Londynie? Polecam tę opcję, bo porcje jedzenia za
wielkie nie były, może i lekki obciach, ale lepsze to, niż głodówka. Gdy
zbliżaliśmy się do miejsca przeznaczenia, wzrosło natężenie i próby sprzedania nam czegoś: a to karty, a to zabawki, a może perfumy. Pani obok
mnie rozpoczęła czesanie swoich zajebiście długich włosów. Siedzące za
mną dziecko zaczęło kopać w fotel i się drzeć, co oczywiście nie wzbudziło
u jego rodziców żadnych refleksji, że może by je tak kurwa uspokoić? Każdy rodzic ma nasrane w głowie, że jego dziecko to skończone cudo i że absolutnie wszyscy na świecie muszą myśleć to samo. Pewnie przez klimatyzację i wysuszone powietrze, Hinduska stała się pociągająca – w sensie
nozdrzowym, nie sexualnym. Wcześniej zdjęła, co miała na nogach i wyciągnęła je w moją stronę. Im bardziej się odsuwałem, tym bardziej ona
kładła się na moje miejsce. Boże, wiem, że zgrzeszyłem, ale nie aż tak bardzo, żeby zawsze i wszędzie wygrywać najgorsze miejsca! Tu dochodzi specyfika myślenia Hindusów, którzy wychodzą z założenia, że trzeba się rozpychać na całego, bo inaczej nic nie osiągniesz. Staram się myśleć, że nie
musi to być prawda i czasem bardziej opłaca się jednak nie być podłym,
chociaż od wielu lat rzeczywistość uczy mnie, że jest inaczej.
Samolot osprayowano czymś, żeby nie przywieźć malarii do Europy. Aż dziwne, że nie trzeba było za to płacić i to w funtach. Jak kogoś
nie stać, to niech ma malarię!
O 7:35 wylądowaliśmy w Londynie. 25 minut przed czasem. Bagaż wydano szybciutko, a mnie krew zalała: gdy planowałem powrót, były
dwie opcje: o 10 rano i o 18. Uznałem, że za duże ryzyko, bo niech się coś
spóźni, bagaż zgubi i kanał, a tu jeszcze czas przed długim weekendem
majowym, wziąłem 18. No i miałem, dziesięć godzin czekania.
Znalazłem kantor, rzuciłem 21 euro. Funt to 1,239 euro głosi tablica, dostaję 15,45. Nie gra mi coś, więc pytam panią, czy jest pewna.
Niemal się na mnie obraziła, ale udzieliła informacji, że od każdej transakcji pobierają prowizję w wysokości półtora funta. No tak, skoro kurs wydawał się w miarę w porządku, to musiał być wał gdzie indziej. Półtora
funta za minutę roboty! To przecież, lekko licząc, siedem złotych. Takie
Asia to go
klimaty kojarzą mi się z czasami poprzedniego ustroju, z gnojarzami handlującymi dolarami pod Pewexem. Gdyby mnie ktoś spytał o największe
uniwersalia kulturowe, to powiedziałbym, że żądza zarobku, chęć dostania jak największych pieniędzy za nic nie robienie, chęć oszukania pracownika przez pracodawcę, pracodawcy przez pracownika, obywatela
przez kraj, wiernego przez instytucję religijną. Gdy już zdarzy się coś odbiegającego od tego schematu zachowań, to wydaje się nam to tak niewiarygodne, że podejrzewamy wała. Kryzys miał przynieść zmianę sytuacji, w
efekcie stał się świetnym pretekstem do usprawiedliwiania kolejnych
działań. Już nawet nie chce mi się ogarniać, jakim prawem mój bank pobiera niektóre ze swoich opłat, bo oni zawsze mają na wszystko wyjaśnienie i podstawę prawną. Konkurencja zaś sprowadza się do tego, że jedni
nas opierdolą na przelewach, inni na bankomatach, kolejni na karcie.
Można sobie wybrać. Sieci komórkowe, to samo. Zamiast wydawać miliardy na reklamy, może lepiej byłoby postarać się o zadowolenie klientów?
Potem oni opowiedzą znajomym i będzie, ale nie, lepiej kombinować, pisać
umowy czcionką cztery i z ośmioma odniesieniami do aktów prawnych, w
końcu każdy obywatel spędza czas wolny, zgłębiając nasze światłe ustawodawstwo.
Zaraz potem znalazłem maszynę z napojami, która wpisała się w
tendencję darcia pieniędzy z ludzi – albo 1,3 funta, albo dwa euro. Trochę
jak taksiarze w Azji, tylko tam bardziej to rozumiem, bo oszukują dla siebie, a nie dla wielkiego systemu korporacyjnego.
Spacerowanie po lotnisku zaowocowało odkryciem, że w księgarni mają Forbidden Colours Mishimy Yukio. Wielbię autora, więc mnie pokusiło, ale miałem wspomniane 15,45 funta, dzieło kosztowało 9,99.
Stwierdziłem, że zobaczymy, jakoś nie miałem nastroju do kolejnej wymiany pieniędzy.
W Pret za kasą był Polak, chwilę pogadaliśmy o Azji i emigracji.
Żalę się, że dziesięć godzin czekania, wcześniej ten lot, nic nie spałem prawie, no nie rozkwitam.
- No, jak się wraca wypoczętym z wakacji to można sobie poczekać.
Wtedy pewnie tak.
Jabłko, mała kanapka z jajem, bo bym padł z głodu. Do picia –
woda z lotniskowej łazienki. Potem do jedzenia papierosy, guma do żucia i
strawa duchowa, „'Tis”. Nie żeby od wylotu z KL czas przesadnie zapierdalał, ale w Londynie osiągnął prędkość zarezerwowaną dla najnudniej-
Asia to go
szych wykładów. Kontakt pozwalał na trochę zabaw z laptopem, ale jakoś
przesadnie rozrywkowe to nie było. Po ośmiu godzinach pozwoliłem sobie
na kupno Mishimy, wytrwałem w głodzie na rzecz dzieła. Idę nadać bagaż, pani jęczy, że za duży. Co tam, że gdzie indziej nikt nie miał problemu, skoro można przegonić pasażera po lotnisku, to czemu tego nie
zrobić? Polazłem gdzieś tam, nadałem go i sayonara, jak zapewne mawiał
Mishima.
Przejście przez check-in było niemal interesujące. Zwłaszcza filmiki, na których uśmiechnięci ludzie zdejmowali marynarki, wyjmowali z
kieszeni klucze i monety, a panie nożyczki z torebek. Przechodzenie przez
kontrolę jest przecież takie przyjemne. Z ciekawszych rozmów, celnik do
pani, która pikała na bramce:
- Clock.
- It's 5 o'clock.
Miałem na żywo jedną z moich ulubionych scen filmowych – w
„Spokojnie, to tylko awaria” (czyli „Airplane II: The Sequel) celnicy na lotnisku zatrzymują staruszkę i robią jej taki kipisz, że prawie umiera. W
czasie, gdy się nad nią znęcają, przebiegają obok nich libijscy komandosi,
w pełnym rynsztunku i z bronią. Tu właśnie dopadli staruszkę, komandosi niestety nie przybiegli. Był też facet na wózku, odniosłem wrażenie, że
słabo go sprawdzono, można go było przecież wziąć na osobistą. O dziwo,
na Stansted po przejściu są normalne ceny, więc za resztki rodowej fortuny napiłem się coli. W Ryanairze, jak to w Ryanairze. Mało miejsca, dużo
ludzi, co chwilę chcą coś sprzedać, już nie robili na mnie wrażenia. Pojawili się za to Polacy, niektórzy nie musieli się nawet odzywać, żebym wiedział, że to oni. Potem już tylko Balice i odkrycie napisów w języku polskim. Na szczęście tym razem ironia życia dała mi spokój i przy okazji
ostatniego lotu nie zgubiono mi bagażu.
Wysiadając z samolotu rzuciłem się jak wszyscy do autobusów, a
potem zająć sobie dobre miejsce do sprawdzenia paszportu. Wziąłem plecak i ruszyłem w stronę wyjścia. Byłem może jakieś dziesięć metrów od
drzwi, gdy ogarnęło mnie przerażenie. Za kilkanaście sekund wszystko się
skończy. Będę miał więcej niż sześć koszulek i par gaci, będę spędzał więcej niż trzy noce w jednym łóżku, będzie pralka, lodówka, głośniki, tona
muzyki, filmów, książek, ludzie, z którymi prowadzi się nieco bardziej rozbudowane rozmowy, niż skąd jesteś i dokąd jedziesz. Nie będę desperacko
miotał się z mapą, albo odkrywał, że jestem właśnie na złym końcu mia-
Asia to go
sta. Nie będę musiał wymieniać pieniędzy, kłócić się z taksiarzami, ani
szukać co chwilę noclegu.
Jednym słowem, będzie jedna, wielka nuda.
Czekając w Londynie zrobiłem sobie statystykę wyjazdu. 94 dni,
czterdzieści różnych noclegów na łóżkach, siedem noclegów w autobusach
i samolotach, osiem lotów, jakieś 45 większych przejazdów autobusami,
osiem łódek i pociągów, nie wiem, ile kilometrów na butach, większość z
dwoma plecakami. Finansowo trudno mi to wszystko oszacować, ale wydałem jakieś 1070 euro, 650 dolarów i około 2000 PLN – nie licząc dwóch
przelotów do i z Azji, wliczając przeloty na miejscu. To wszystko składa
się na najciekawszą rzecz, jaką w życiu zrobiłem, coś z czego jestem przezajebiście zadowolony, może w jakimś sensie dumny, chociaż wiem, że są
ludzie, którzy odwalają o wiele większe i bardziej extremalne wyprawy.
Dla mnie moje trzy miesiące w Azji południowo-wschodniej były jakimś
niesamowitym prezentem od losu, czasem, w którym było mi dane nauczyć się tak wiele o świecie i ludziach, że długo nie mogłem tego wszystkiego zrozumieć. Gdybym miał iść w konkret i wybrać-wymienić najlepsze, co mnie spotkało, to chyba byłoby tak:
Tajlandia – Nan, cudowni ludzie, święty spokój, pewnie tak kiedyś cała Tajlandia wyglądała.
Laos – Phonsavan, jest coś niesamowitego w połączeniu wiekowych słojów i ton niewypałów.
Cambodia - Tuol Sleng przed Angkor Wat, do dziś się nie pozbierałem po wrażeniach z tego przybytku.
Vietnam – Saigon był jakiś szczęśliwy dla mnie i dobrze się bawiłem, także Hoi An miało swój dziwny urok i jedną z najlepszych plaż, na jakich w życiu byłem .
Malaysia – całe Borneo jest wspaniałe, a trafiło mi się jak kurwie dziecko, całkowicie przypadkiem i poza planami.
Gdzieś kiedyś wyczytałem, że jeżeli nie może się czegoś ogarnąć,
zwłaszcza depresji czy smutnych wydarzeń, należy to spisać – jeżeli coś
już zamkniemy w słowa, to znaczy, że jesteśmy w stanie ogarnąć. Zapewne nie działa we wszystkich przypadkach, ale w paru smutnych momentach mego życia próbowałem i nawet jeżeli nie rozwiązuje to problemu, to
nieco pomaga. Gdy już przedarłem się przez halę przylotów, wróciłem do
domu i napiłem chardonnay, przebrałem gacie, ogoliłem pysk, ogarnęło
mnie przerażenie. Miałem ponad sto stron notatek z wycieczki, osiem razy
Asia to go
więcej w głowie i jeszcze trochę na zdjęciach. Pomyślałem sobie: Buddo,
przecież ja tego nie skończę spisywać do końca świata, połowę zapomnę,
druga połowa mi się popierdoli. Pierwszy wpis, którego duża część powstała jeszcze w Azji, zakończyłem i wrzuciłem tu 8 maja 2009. Ponad
trzynaście miesięcy później skończyłem odtwarzanie całej drogi, od Bangkoku po Kuala Lumpur, mą małą azjatycką odyseję w formie pisanej.
Oczywiście to tylko cień, napisanie, że od ośmiu godzin jest kurewsko
nudno, to doświadczenie całkiem innego rodzaju, niż przeżywanie tego,
tak samo informacja, że był śliczny Budda, nie wyczerpuje tematu. Przeraża mnie wizja, ile pochrzaniłem, spieprzyłem, przegapiłem, źle zrozumiałem i uprościłem, próbując to wszystko odtworzyć. Mimo wszystko, jeżeli za ileś lat będę leżał na łożu śmierci, to przynajmniej będę mógł być
trochę dumny, że chciało mi się zrobić te dwie rzeczy.
Asia to go
Asia to go
Indeks
Angkor...............176, 202ss., 206s., 209s., 212, 214, 217s., 226, 239, 241, 305, 349, 458
Angkor Wat............................................................176, 204, 207, 214, 241, 305, 349, 458
Ayuthaya................................................................................................31ss., 56, 71ss., 81
Bangkok...9ss., 16, 18ss., 25ss., 34ss., 40s., 44, 48, 55ss., 63, 71, 85, 96, 99, 105s., 190,
459
Belaga..........................................................................................................................381ss.
Boom-boom.....................................................................................................265, 356, 362
Borneo.............................364, 366, 374, 377, 382ss., 386, 388s., 402, 404, 406, 410, 458
Bozonkas.................................................................................................................352, 356
Cat Ba................................................................................................289s., 331, 333, 336s.
Chardonnay..............................................................................................................17, 458
Chiang Mai......................................................................31, 76ss., 82ss., 88, 95, 105, 257
Choeung Ek..................................................................................................................236s.
Cohen......................................................................100, 200, 215, 286, 301, 304, 383, 443
Cu chi.......................................................................................................267ss., 275s., 389
Czerwoni Khmerzy........................................................198, 221ss., 225ss., 236, 240, 252
Dalat............................................................................................288ss., 293ss., 299s., 316
Danang.................................................................................................................300, 315s.
Geje...............................60, 70, 134, 143, 262, 276s., 295, 297s., 321, 356, 363, 435, 438
Halong Bay.........................................................................................326, 330ss., 346, 351
Hanoi.........127, 300, 322, 324ss., 329s., 334s., 338s., 343, 350s., 354s., 357s., 361, 363
Hmong...........................................................................................78, 88, 97s., 344s., 347s.
HO CHI MINH......................................................137, 146, 243, 264s., 284, 327s., 352s.
Hoi An..............................................................................300, 303ss., 309, 311s., 314, 458
Hue.....................................................................................93, 312, 316s., 319ss., 327, 370
Kambodża...21, 41, 134, 160, 176, 178, 193ss., 197ss., 205ss., 213, 215ss., 229ss., 240,
242, 247ss., 252s., 255ss., 261, 263, 268, 278, 307, 323, 364, 426, 448, 458
Kampucza................................................................................................................226, 239
Kanchanaburi....................................................................35s., 55ss., 65, 71s., 104s., 257
Koh Chang.................................................................................................37s., 41s., 46, 53
Kota Kinabalu.........................................................................................384ss., 393s., 400
Kuala Lumpur.....................................................................................178, 360, 441s., 459
Kuching...........................................................................................364, 366, 368, 374, 377
Kurwa. 10, 17, 26, 36, 44, 50, 58, 82, 84, 93, 96, 101, 107ss., 112, 115, 117, 120s., 124,
128s., 136, 159s., 180, 184, 192, 199, 207s., 212, 233, 236, 245, 253, 272s., 286, 295s.,
301, 313, 317, 322, 339, 342s., 346s., 363, 389, 392s., 397, 415s., 435, 447, 451s., 455
Most na rzece Kwai...............................................................................................57, 60, 71
Asia to go
Laos 24, 48s., 82, 95s., 98, 101, 106s., 109ss., 118ss., 122, 124ss., 130s., 133ss., 143ss.,
150, 152ss., 158ss., 164s., 169ss., 175ss., 180ss., 188ss., 196s., 199, 202, 225, 246,
288, 290, 376, 458
Malacca...........................................................................................................404, 408, 414
Malezja....178, 358, 360s., 363s., 366, 374s., 378, 382, 384, 390, 394, 397, 400, 404ss.,
410, 412, 414ss., 419ss., 424s., 428ss., 435ss., 442, 446s., 450, 452
Mekong...82, 107, 109, 111, 114s., 117s., 121s., 125s., 132, 155, 158s., 163, 174, 177s.,
187, 189ss., 196s., 216s., 257ss., 263, 320, 324, 376, 381
My Lai...........................................................................................................................279s.
Nha Trang...............................................................................................................295, 300
Phonsavan.........................................................132, 134s., 137s., 140s., 146ss., 198, 458
Pol Pot.......134, 198, 202s., 206, 208, 218ss., 222, 224ss., 231, 237, 239, 242, 247, 263,
307, 328
Pola Śmierci................................................................202, 221, 224, 230, 236s., 239, 252
Reclining Buddha..............................................................................................25, 33, 159
Sajgon.......189, 252, 260s., 264s., 267s., 272, 274ss., 284ss., 291s., 300, 313, 317, 326,
328, 458
Sihanoukville............................................................................246, 252, 254, 256s., 259s.
Singapur..................................................................................368, 409s., 414, 423ss., 438
Sukhothai................................................................................................................73ss., 80
Tajlandia.......10ss., 16, 18s., 22, 24, 26ss., 31s., 34ss., 39ss., 43, 48, 52, 55, 60, 62, 69,
72ss., 84, 90, 92s., 95ss., 100ss., 110ss., 120, 125s., 133ss., 144, 150, 152, 158s., 161,
163, 178, 185, 190, 197, 213, 227ss., 231, 235, 250, 256, 260, 263, 314, 327, 400,
409s., 458
Thanh Phong..................................................................................................................281
Tori...................................................89, 100, 200, 216, 232, 247, 277, 406, 419, 422, 448
Tuol Sleng..................................................................................224, 228, 237ss., 263, 458
UNESCO World Heritage...............................................................75, 126, 128, 304, 437
Vientiane.............146, 148s., 152, 155, 157ss., 161ss., 165, 169s., 175, 183, 190ss., 324
Wietnam.......98, 127, 136s., 141, 144ss., 158, 174, 179, 190, 197, 210s., 219ss., 225ss.,
235, 238s., 242ss., 249, 260s., 263s., 266ss., 271ss., 276ss., 285s., 288s., 291ss., 300,
303ss., 309s., 313ss., 323ss., 327ss., 332, 334, 337ss., 354ss., 363s., 367, 374, 394,
404, 410, 438, 447s.
Asia to go
Asia to go

Podobne dokumenty