Kaua`i i O`ahu - Dziubaki poznają świat

Transkrypt

Kaua`i i O`ahu - Dziubaki poznają świat
Aloha, Mahalo
Z namiotem przez Wyspy Kanapkowe Kapitana Cooka
sierpień - wrzesień 2014
Część IV – Kaua'i i O'ahu
tekst: Marcin Sikora, zdjęcia: Marek, Piotruś, Martyna i Marcin Sikora
Na Moloka'i odwykliśmy nieco od cywilizacji. Czas jednak na kolejną wyspę – zwaną
Wyspą Ogrodów Kaua'i. Bagaże już nadane, zaraz i my wsiądziemy do samolotu by
opuścić spokojną, żyjącą swoim tempem Moloka'i.
05.09 poniedziałek, lot na Kaua'i
Po dwudziestu minutach oczekiwania idziemy do samolotu. Nie jest to już niestety kameralna
Cessna, ale turbośmigłowy ATR 42. Szkoda, że nie mamy już więcej lotów z Mokulele... Startujemy i
pół godziny później jesteśmy w Honolulu. Czekają nas tu 3 godziny oczekiwania na kolejny lot. Na
szczęście przy przejściu między terminalem lokalnym i międzynarodowym (cały czas w strefie
bezpieczeństwa) jest tu przyjemny zielony
skwerek, gdzie siadamy pod gołym niebem, ale
w cieniu rozłożystego platana. Czekając kolejne
dwie godziny na samolot kupujemy dzieciom
wymarzony, wytęskniony i wyśniony obiad:
pieczonego kurczaka. Wreszcie boarding. Tym
razem już nawet nie samolot turbośmigłowy, ale
zwykły pasażerski odrzutowiec. Biurokracja
boarding passów i kolejka do samolotu kolejny
raz każą nam westchnąć tęsknie do Mokulele
Airlines z ich luźną atmosferą... Przed piątą po południu lądujemy w Lihue na najbardziej na zachód
wysuniętej (z dostępnych dla turystów) wyspie Hawajów. Jedziemy do wypożyczalni i czekając w
krótkiej kolejce pytamy stojącego z boku wyluzowanego pracownika jakie mają tu midsize-suv-y.
Niestety: znowu przyciasne dla naszej ekipy Chevy Captiva lub Jeep-y Patriot... Facet radzi jednak,
żebyśmy nie brali upgrade (i tak byśmy nie wzięli, bo to za dużo kosztuje). Dochodzi nasza kolej i
dostajemy Jeepa Patriota. Nieco skrzywieni podchodzimy z umową do "naszego" pana, który (jak
się okazuje) przydziela konkretne samochody. A on prowadzi nas do rzędu, gdzie stoją potężne
fullsize-suv-y i każe sobie wybrać... Wyjeżdżamy w końcu na miasto Jeepem Grand Cherokee,
zostawiając "naszemu" panu pięciodolarowy napiwek. Dziubaki aż piszczą na widok napisu "4x4"
na klapie bagażnika. Tanio nas wyszedł upgrade :)
W lokalnym Ace Hardware (taki lokalny odpowiednik Praktikera) udaje się za 6$ kupić butlę gazową
pasującą do naszej kuchenki. Hurra! Potem jeszcze odwiedziny w Taco Bell (na sugestię
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
Dziubaków, że może Mc Donald zgłaszamy stanowczy sprzeciw), zakupy na jutro i robi się ciemno.
Dziś już za późno na jazdę na kemping. Zwalamy się więc do oddalonego kilka mil na północ,
chyba najtańszego na wyspie, hotelu Aston Aloha Beach. Jako zaklepany najtańszy pokój
dostajemy pokoik z widokiem na hotelowy basen, tuż za którym (sądząc po odgłosach przyboju)
jest już ocean. Hotel tani, więc lekko zatęchły, spotykamy jednak (na razie) tylko jednego
karalucha (i nie damy sobie głowy uciąć, czy to nie nasz gapowicz), więc jest ok. Ania zmęczona z
płaczem zasypia, razem z nią padają chłopcy. Dochodzi jedenasta, a my mamy wreszcie czas na
pierwszego na tej wyprawie drinka na bazie zakupionego dziś białego kokosowego rumu. Ale dziś,
po dniu pełnym przygód, należy nam się!
06.09 sobota, Anini Beach
Dzisiaj znów nie było dane nam pospać. Najpierw z jednego drinka zrobiły się trzy. Potem Ania była
łaskawa przeturlać się przez Marka i spierniczyć z łóżka na głowę (dobrze, że podstawiliśmy tam
wieczorem torbę z ubraniami...), więc resztę nocy spędza kopiąc nas w naszym łóżku. Nad ranem
pieją na potęgę koguty, które hotelowy przybasenowy trawnik traktują jako własne obejście. Nie
mogąc dalej spać, rozsuwamy zasłony i widzimy przepięknie skrzący się we wschodzącym słońcu
ocean. Niezły widok z naszego budżetowego pokoju... Idziemy się przejść na plażę i nad pobliskie
ujście rzeczki Waimea do oceanu. Od siódmej w hotelowej restauracji, wyglądającej trochę
(pomijając widoki z okna) jak stołówka w ośrodku wczasowym, wydają wliczone w cenę pokoju
"śniadanie". Składa się ono z kilku plasterków lokalnych owoców i kawy. Kawa jest nam dziś bardzo
potrzebna, więc korzystamy z hotelowej oferty, dojadając potem w pokoju mlekiem z płatkami.
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
Hotel musimy opuścić dopiero w południe. Spędzamy ten czas na zmianę drzemiąc na
przybasenowych leżakach i starając się wraz z Dziubakami wychlapać całą wodę z pozostawionego
tylko dla nas hotelowego basenu. Ania, naśladując chłopców, także z rozpędu skacze do wody,
uważając za oczywiste, że ją ktoś tam złapie... Wreszcie jedziemy poznawać Kauai. Na dzisiaj plan
jest wyjątkowo ekstensywny: jedziemy jedyną
drogą prowadzącą na północny wschód wyspy.
Naszym (odległym o niecałą godzinę jazdy)
celem jest Anini Beach Park- park powiatowy
zajmujący rozległy ładny teren przy plaży
osłoniętej od falowania wysuniętą daleko w
morze barierą rafy koralowej. Można tu rozbijać
namioty i planujemy zostać tu na dwie noce. Po
solidnym obiadku (kupiony po drodze cały
pieczony kurczak z sałatką z morskich
wodorostów) wskakujemy do turkusowego morza. Jest tu tak spokojnie, że po snorkelingowym
rekonesansie (tylko trochę korala i kilka rybek) pozwalamy Markowi pływać samodzielnie.
Wieczorem słońce zachodzi za wzgórza Napali
Coast, a my dojadamy kurczaka, bo skubańcowi
nie daliśmy rady w czasie obiadu. Zapada
zmrok, zaczyna się jasna, księżycowa noc.
Dziubaczki już w namiocie. Siadamy więc na
chwilę 3 kroki od namiotu na krawędzi plaży z
kubeczkami w dłoniach. Rumu starczyłoby
chyba jeszcze na niejednego drinka... Przed
nami gładka bliska powierzchnia oceanu,
wzburzona dalej przybojem na rafie. Z przodu
słyszymy przytłumiony huk fal, a z tyłu dobiegają nas przygody Pirata Rabarbara przy których
zasnąć próbują Dziubaki.
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
07.09 niedziela, Kalalau Trail, Ke'e Beach
Przez prawie całą noc leje. Dobrze, że nasz już sprawdzony w boju namiocik ma solidny tropik. Aż
nam ciarki przechodzą, gdy pomyślimy o naszych sąsiadach z kempingu, których namioty to w
zasadzie moskitiery z malutkim daszkiem na czubku... Wstajemy gdy tylko wszechobecne tutaj
koguty rozpoczynają swój codzienny koncert. Tym razem jednak od razu wskakujemy do auta i
jedziemy tak daleko, jak się da: drogą nr 560 wzdłuż północnego brzegu Kauai. Dalej drogi już nie
ma, a płaskie wybrzeże ustępuje miejsca poszarpanym szczytom Napali Coast. Przed siódmą rano
docieramy do parkingu przy znajdującej się na końcu drogi Ke'e Beach. Tu już na spokojnie jemy
śniadanie. O siódmej trzydzieści na parkingu nie ma już ani jednego miejsca. Przyjeżdżający
pechowcy zawracają i jadą na zapasowy parking położony o milę w dół drogi. Z Ke'e Beach
zaczyna się niesamowity, poprowadzony krawędziami klifu 11-to milowy szlak Kalalau, dający
odważnym możliwość podziwiania z bliska potęgi klifów wybrzeża Napali. Dla Dziubaków 11 mil
(one way) to niestety jeszcze za dużo, zamierzamy więc przejść tylko początkowy fragment szlaku,
kończący się na plaży Hanakapi. To dwie mile w jedną stronę plus 200 metrów najpierw podejścia
w górę klifu, a potem zejścia do Hanakapi Beach. Przebieramy się w ciężkie buty i wyruszamy na
szlak. Ścieżka od razu rusza ostro pod górę. Po początkowym suchym odcinku trafiamy na śliskie
błoto po nocnej ulewie. Za to już po 1/4 mili zaczynają się piękne widoki: Pierwszy z nich to widok
na Ke'e Beach z widocznymi jak na dłoni otaczającymi ją rafami koralowymi. Idziemy dalej w górę.
Trochę po skale, trochę po mokrej ziemi, ale przez znaczną część czasu po mokrych opadłych
liściach otaczających szlak drzew. Dziwne to drzewa: dorastają nawet do jakichś 10 metrów
wysokości kończąc się koronami z długich, wąskich liści. Przypomina to nieco korony palm
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
kokosowych albo gigantyczne juki. Ja, niosąc na
plecach Anię, uważam na każdy krok, żeby nie
powtórzyć fatalnego poślizgu sprzed kilku dni...
Po przejściu pierwszej mili jesteśmy już na górze
i zaczynamy schodzić. Przed nami otwierają się
widoki na majestatyczne masywy skalne Napali
Coast. Naprawdę warte są wylanego potu! Po
kolejnej pół mili widzimy w dole długą na jakieś
300 metrów piaszczystą plażę Hanakapi. Jest
ona wciśnięta w strome ujście doliny potoku
wpadającego tu do oceanu. Schodzimy
zygzakami do plaży i przechodzimy po śliskich
głazach na drugą stronę strumienia. Jest tu za
pasem plaży zatoczka krystalicznie czystej
słodkiej wody. Zimniejszej niż ocean, ale nie
wymagającej spłukiwania z siebie soli...
Chłodzimy się w zatoczce, płuczemy kapiące od
potu ubrania i siadamy na dużych kamieniach na
drugie śniadanie. Droga w tą stronę zajęła nam
półtorej godziny. Nie najlepiej, ale i nie
najgorzej... Pozwalamy sobie na odpoczynek do
jedenastej i ruszamy z powrotem. Słońce teraz
już mocno przypieka, więc już po pierwszych
switch-backach jesteśmy mokrzy od potu. Za to
szlak ciut suchszy... Godzinę później wysuszamy
resztę zabranych ze sobą napojów i zaczynamy
zejście. Przed pierwszą jesteśmy z powrotem na
parkingu. Pić, pić, pić! Fajnie by było przejść
cały Kalalau trail, ale nawet ten krótki kawałek
daje pojęcie o pięknie północno-zachodniego
wybrzeża Kauai.
Czas na zupkę z puszki i zasłużony odpoczynek
na plaży. Przeczytaliśmy w Lonely Planet, że Ke'e
Beach jest jednym z lepszych miejsc na
snorkeling na całej wyspie. Płynę z Markiem na
rekonesans i po kilku minutach znajdujemy na
wprost plaży szereg głębokich szczelin w płytkiej
rafie. A w tych szczelinach całe bogactwo
kolorowych rybek! Widzimy tu nawet kilka
ślicznych Humuhumununkunukuapua'ów...
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
Miejsce naprawdę rewelacyjne, może nawet
momentami lepsze od krateru Molokini, gdzie
kilka dni temu byliśmy na snorkelingowej
wycieczce! Czas na zmianę: ja zostaję z Anią na
plaży, a Marti z Markiem (szczęściarz!) płyną na
rafę. Piotruś cały czas nie daje się przekonać...
Budujemy dla Ani zamek z trzema wieżami,
który (jak prawdziwa królewna) natychmiast
obejmuje w posiadanie siadając na wszystkich
wieżach naraz. Ale pazerne te dzisiejsze
królewny ;) Marti wraca i udaje nam się
namówić Piotrusia na podpłynięcie ze mną do
rafy i pooglądanie jej przez chwilę przez maskę.
Podpływamy i Piotruś o dziwo wkłada nie tylko
maskę, ale wsuwa też fajkę w usta i zaczyna
oddychać pod wodą! Brawo! Przełamał się! Z
radością chwytam go dłonią za dłoń i trzymając
się pływamy nad rafą, pokazując sobie kolejne
rybki. Tym razem największe wrażenie robi na
nas wystająca ze skalnej norki biała w czarne
cętki ryba-wąż, szczerząca przy zbliżeniu się do
niej uzębioną paszczę... Nie chcąc się narażać
na bliższy z nią kontakt odpływamy w stronę
pokojowo nastawionych Humuhumu... W końcu
już nieco zmęczeni wracamy do plaży. Piotruś
jest jednak tak nakręcony nowym
doświadczeniem, że jeszcze kilka minut sam
snorkluje przy plaży, a potem płynie z Marti w
poszukiwaniu rybek "Nemo", które widzieli
snorklując z Markiem.
W końcu pod przyplażowym prysznicem kąpiemy całą rodzinkę i wracamy na nasz kemping na
obiad. Od kilku dni mylą nam się dni tygodnia i
teraz dopiero pod wieczór dochodzimy do
wniosku, że dzisiaj jest niedziela... Zdążamy z
obiadem przed zmrokiem, a Dziubaki mimo
pomocy Ani budują jeszcze zamki z piasku na
plaży. Wszędzie wokoło łażą kury. Już nas to
przestało dziwić, gdy nagle słyszymy głośne "koko-ko" wysoko znad naszych głów. Nie do wiary:
kura gdacze siedząc na gałęzi drzewa dobre 10
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
metrów nad ziemią... Kurcze, może to jednak nie kury... Ale wyglądają jak kury, pieją i gdaczą jak
kury, znoszą jajka jak kury. No to chyba jednak kury?! Ale 10 metrów nad ziemią?! O zmroku, tuż
przed potężną ulewą, kładziemy Dziubaki spać. Czas na kempingowe porządki i uzupełnienie
dziennika z podróży...
08.09 poniedziałek, Poi'pu Beach, Salt Pond Beach
Po znowu mokrej nocy koguty oszalały i zaczęły piać na wyścigi o piątej trzydzieści. W połączeniu z
Anią (zwaną przez nas czasem nieco mniej pieszczotliwie Dziadostwem) oznacza to koniec marzeń
o spaniu... Wstajemy więc i zaraz po śniadaniu niemrawo zwijamy obozowisko. Nie mogąc się
doczekać słońca zwijamy też mokry namiot i ruszamy w drogę. Dzisiaj w planie okrążenie wyspy
od południa i jazda na zachodnie wybrzeże Kauai. Jedziemy szeroką i wygodną, ale dość mocno
uczęszczaną drogą. Jakże tu jednak inaczej, niż na Moloka'i. Tam "korek" na ulicy to wtedy, gdy
dwóch kierowców się zatrzyma wymienić lokalne plotki... Dojeżdżamy do Ka'apy- sympatycznego,
lekko zapyziałego miasteczka. Trochę się rozpogadza. Mijamy Lihue i zjeżdżamy nad ocean kierując
się do Poi'pu Beach Park. Przebieramy się na parkingu w kąpielówki i chwytamy płetwy w ręce.
Podobno Poi'pu to jedno z najlepszych miejsc do snorkelingu na południowym wybrzeżu wyspy. Na
plaży jest trochę ludzi, ale tłoku nie ma. Plaża ma kształt rogalika otaczającego półkolistą zatoczkę.
Zatoczka przecięta jest piaszczystą, wystającą nad wodę w czasie odpływu, mierzeją łączącą plażę
z rumowiskiem skał częściowo chroniącym plażę przed falami. Lewa (wschodnia) część plaży jest
dodatkowo osłonięta wałem ze skał, stanowiąc świetne miejsce do zabawy dla Ani. Ania dostała
dziś rękawki do pływania i bardzo jej się pływanie podoba. Dla reszty ekipy ciekawsza okazuje się
prawa część zatoczki, gdzie tuż za piaszczystą mierzeją trafiamy na rafę z bogactwem podwodnej
fauny. Na zmiany unosimy się na coraz silniejszych falach otoczeni rojami ryb. Strasznie się
cieszymy, że Piotruś (od wczoraj już snorkeler pełną gębą) ogląda to razem z nami. To taka
wycieczka na Molokini, tyle, że za darmo... Wraz z przypływem fale rosną, utrudniając w końcu
dotarcie do brzegu. Zamki Dziubaków (zbudowane w międzyczasie na plaży) dzięki przemyślanym
barierom i fosom przetrzymują pierwsze duże fale. W końcu jednak jedna "fala stulecia" niszczy
fosy, a kolejna rujnuje doszczętnie zamkowe mury i zalewa dziedziniec, gdzie niczym na
królewskim tronie zasiada królewna Ania. Nadchodzą też ciemne nieładne chmury. Uznajemy więc,
że czas najwyższy jechać dalej. Po krótkiej jeździe w mżawce uciekamy spod najgęstszych chmur i
docieramy do plaży Salt Pond. Mimo chmur na niebie jest tu bardzo ładnie. Szeroka łąka
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
przechodzi w piaszczystą plażę, o którą bije niespokojny ocean. Tu i ówdzie kępy palm dają cień w
słoneczne dni. Rozbijamy namiot pod palmą, a słońce nieśmiało przebłyskuje zza chmur. Dziubaki
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
chcą pływać, idę więc z nimi do wody. Fala jest dość wysoka. Raz stoję po uda w wodzie (zapierając
się w piasku przed prądem wstecznym), by po chwili (nie mając już gruntu pod nogami na szczycie
kolejnej fali) lecieć w kierunku plaży. Marek próbuje pływać na zdobycznym (znalezionym na pustej
plaży) bodyboardzie. Jednak ani jemu, ani pływającej z nami Sarze (dziewczynce z Molokai,
pływającej chyba lepiej od delfinów) nie udaje się "złapać" fali. W każdym razie zabawa przednia!
Wreszcie, nieco zmęczeni, wyłazimy na brzeg i spłukujemy z siebie słoną wodę na plażowym
prysznicu. Silny wschodni wiatr powoduje (mimo ciepłej wody w prysznicu) ciarki na skórze. Czas
na obiad, który na stole pod palmą tuż przy brzegu oceanu smakuje wyśmienicie... Słońca już
dzisiaj nie widzimy. Za to przez ostatnie pół godziny przed zmierzchem chmury na zachodnim
horyzoncie oświetla pomarańczowo-czerwona słoneczna łuna, podkreślając ciemne kontury palm.
Marek robi nam na tym tle romantyczne zdjęcie. Fotografie z folderów turystycznych mogą się przy
tym widoku schować. I to głęboko...
09.09 wtorek, Awa'awapuhi trail, Polihale Beach
Rano musimy podjechać do najbliższego sklepu z gwoździami po butlę gazową, bo aktualna jak na
złość kończy się rano podczas smażenia jajecznicy... Smażenie kończymy dzięki uprzejmości
biwakującego obok Fina na jego kuchence. Dzisiaj chcemy zobaczyć kaniony Napali Coast od góry.
Najlepszym na to sposobem (poza wynajęciem helikoptera) jest przejść Awa'awapuhi trail, który od
drogi w górach Koke'e State Park prowadzi w dół na grzbiet dzielący dwie doliny wpadające na
zachodzie wyspy do oceanu. Historia ze sklepem plus dojazd do początku szlaku zajmują nam czas
prawie do dziesiątej. Dość późno wyruszamy więc na ponad trzymilowy (ok. 5km one way) szlak.
Schodzi on prawie jednostajnie w dół z
wysokości ponad 4100 stóp na 2500 stóp.
Idziemy prawie cały czas w tropikalnym lesie, z
rzadka tylko widząc ocean prześwitujący w dole
między drzewami. Po półtorej godziny zejścia
docieramy do końca szlaku, gdzie barierki
odgradzają wijącą się nieco dalej w dół dziką
ścieżkę. Widoki tuż zza barierek (ale trzeba
uważać, bo łatwo się poślizgnąć i w szybkim
tempie skończyć podróż 2500 stóp niżej) są
wspaniałe, choć po trzech milach chciałoby się
więcej... Marti jest nieco przerażona widokiem
otchłani w dwóch dolinach rozdzielonych już
jedynie krótkim grzbietem zakończonym małym
czopem skalnym. Ja bardzo chcę jeszcze zejść
ciut niżej dziką (ale nie wyglądającą jakoś
strasznie) ścieżką... Moje Kochanie wymyśla mi
od idiotów i nie, nie zrobi mi zdjęcia na
kończącym ścieżkę skalnym czopie... Ciekawość
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
jednak zwycięża (a opór Marti maleje) i ostrożnie idę przez ostatni kawałek grani. Ścieżka okazuje
się całkiem bezpieczna (a na pewno bezpieczniejsza od szlaku na czerwoną plażę na Maui, po
której cały czas boli mnie noga...). Dochodzę do końca mając kilka metrów przed sobą już tylko
skalne, opadające do poziomu oceanu urwisko. Piękny, choć niepokojący widok... Wracam szybko
do Marti i Dziubaków, rozkładamy się w cieniu drzewa i wcinamy drugie śniadanie. Chłopcy
grzecznie nie przekraczają sami barierek, ale Anię trzeba pilnować, żeby nie skorzystała z okazji
spadnięcia z klifu... Postój przedłuża nam się, minęło już w pół do pierwszej. Czas w powrotną
drogę. Przed nami teraz trudniejsza część szlaku: znowu ponad 3 mile, ale jednocześnie 1600 stóp
w górę.
Pokonujemy je, zatrzymując się kilka razy na picie, w niezłym czasie dwóch godzin. Podejście
okazuje się łatwiejsze, niż nam się wydawało w czasie schodzenia. Mi z Anią na plecach i ciążącym
nieco Nikonem wchodzi się zaskakująco dobrze, choć na górze czuję się jak śmierdząca i
ociekająca potem szmata... Chłopcy także dzielnie pokonują szlak wyrównując swój (ustanowiony
rok temu na Lofotach) rekord długości wędrówki: 11km plus około 500 metrów różnicy poziomów...
Marti dociera na górę zmęczona, ale nic dziwnego: przez całą drogę dźwiga plecak z wodą i
jedzeniem. Dobrze, że słońce schowało się za chmurami i nie szliśmy w pełnym skwarze...
Jedziemy krętą drogą w dół. Zatrzymujemy się tylko na chwilę przy Waimea Canyon Lookout. Jest
to miejsce, skąd pięknie widać panoramę wielkiego kanionu tej małej rzeczki... Jego widok
nieodzownie nasuwa skojarzenia z Wielkim Kanionem Kolorado. Kanion Waimea jest sporo
mniejszy, ale oglądany z punktu widokowego sprawia piorunujące wrażenie. Jest też (moim
zdaniem) ładniejszy od kanionu Kolorado. Tam przeważają brązy, czerwienie i żółcie. Tutaj urody
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
dodaje jeszcze głęboka zieleń. Kanion chcemy sobie dłużej pooglądać jutro, dziś już czas na skok
na plażę... Jedziemy na zachodni kraniec Kauai. Znajduje się tutaj plaża Polihale, dochodząca od
północy do klifów Napali Coast. Według wielu źródeł dojazd do znajdujących się tam miejsc
biwakowych wymaga napędu 4x4. Zobaczymy, czy nasz dostany przypadkiem Jeep z 4x4 w wersji
dla idiotów da sobie radę... Asfalt kończy się i jedziemy po twardym jak tarka szutrze. Docieramy
do Polihale Beach State Park i droga zaczyna być bardziej piaszczysta. Na szczęście cały czas jest
twardo... Dojeżdżamy do miejsc biwakowych. Mijamy "camping area" 1 i 2, bo stoją tu już jakieś
samochody. Ostatnie kilkaset metrów jest ciut trudniejsze: przejeżdżamy przez kilka
kilkunastometrowych łat bardziej sypkiego piasku. Nasz 4x4 dla idiotów daje sobie radę dobrze.
Być może dałoby radę dojechać tu samochodem bez AWD, wymagałoby to jednak ciut
pokombinowania jak pokonać piasek. Niby można by próbować jechać jeszcze dalej, ale dalsza
droga sprawia już wrażenie przeznaczonej dla prawdziwych wszędołazów: kopny piasek po kolana.
Stajemy więc na "camping area 3", tuż przy piknikowym stole, prysznicu i toaletach. Wyciągamy
ze stosu szpejów namiot i idziemy rozbić go na plaży. Polihale Beach rozbrzmiewa gromem
przyboju. Fale łamią się z hukiem, nakładając się na siebie i wystrzelając bryzgami na kilka metrów
w górę. Łomot niesamowity... Czasami brzmi to jak wystrzały z armat. Od północy plażę zamykają
góry, od południa wstęga piasku ginie w mgiełce słonej wody z bijących w nią fal. Na szerokiej,
prawie pustej plaży odznaczają się ślady kilku terenowych pickupów, którymi miejscowi przyjechali
na piknik. Fale dostarczają niesamowitego, pięknego w swej grozie widowiska. Rozbijamy namiot
na brzegu plaży, jakieś dwa-trzy metry powyżej terenu, na który docierają najśmielsze z fal. Nie
jesteśmy głodni, siadamy więc na piasku w miejscu, gdzie zapędzają się już tylko spienione płytkie
języki oceanu. Dziubaki budują oczywiście zamek z piasku... Po kolacji znajdujemy z Marti wreszcie
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
czas dla siebie. Siedząc na plaży przyglądamy się nadal widowiskowym w świetle księżyca
łamiącym się grzywom fal. Łoskot przyboju towarzyszy nam wciąż, gdy późno wieczorem
kładziemy się w namiocie do snu.
10.09 środa, Waimea Canyon Lookouts
Rano, na szczęście już po śniadaniu, wiatr przywiewa nam z okolicznych krzaków smród padliny.
Zwijamy więc szybko namiot i opuszczamy Polihale Beach. Dzisiaj chcemy "na luzie" obejrzeć
sobie widoczki z punktów widokowych w Koke'e State Park i Waimea Canyon, po czym zalegnąć na
plaży Sald Pond. Droga z Polihale na koniec Koke'e zajmuje ponad godzinę. Najpierw przez piasek i
szuter, potem przez ostre zawijasy drogi pod górę. Docieramy do Kalalau Lookout i mamy
szczęście: chmury wiszące nad oceanem na chwilę rozchodzą się, odsłaniając piękną panoramę
doliny Kalalau z oceanem w tle. Dojeżdżamy na kolejny punkt widokowy- położony na końcu drogi
trailhead Pihea Trail. To miejsce – zachodnie zbocze góry Wai'ale'ale, jest podobno (z sumą opadów
ponad 12 metrów w ciągu roku) najwilgotniejszym miejscem na Ziemi. Zwykle pchane przez pasat
od wschodu rozgrzane wilgotne powietrze docierając nad szczyt Wai'ale'ale zrzuca całą swoją
wilgoć w postaci mgły i deszczu. Tym razem sytuacja jest odwrotna: nad lądem (od wschodu)
błękitne niebo, nad oceanem jedna wielka biel mgły, kończącej się prawie jak nożem uciął wraz z
krawędzią klifu. Z punktu widokowego nie widać dokładnie nic... Zostajemy tu na drugie śniadanie,
licząc na to, że może się przewieje... W pewnym momencie mgła schodzi odsłaniając połowę
doliny. Przez krótką chwilę z miejsca, gdzie jesteśmy, można dostrzec ocean z dwóch stron: od
nietypowo pogodnej wschodniej strony wyspy i od osnutej mgłą zachodniej. Ale zaraz potem znów
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
od zachodu nie widać nic. Jedziemy w dół drogi
zaglądając na kolejne punkty widokowe
otaczające kanion rzeki Waimea. Przez tysiące
lat meandrowania wyżłobiła ona w płaskowyżu
zachodniej części Kauai kanion o głębokości
dochodzącej do kilometra. Jest on więc płytszy
od znanego wszystkim Wielkiego Kanionu
Kolorado (prawie 2 km głębokości), ale bardzo
go przypomina. Z kanionu Kolorado pamiętamy
(sprzed lat), że okupione dużym wysiłkiem
zejście na dno nie jest tego warte- widoki z góry
są nieporównanie ładniejsze... Aby dotrzeć na jeden z lookoutów (Cliff Trail) trzeba zjechać
gruntową drogą przeznaczoną tylko dla pojazdów 4x4. Przewodnik twierdzi, że jeśli jest sucho,
droga ta jest też przejezdna dla zwykłych pojazdów. Przez większość drogi wydaje się to prawdą.
Jednak ostatnie dość strome 100 metrów jest bardzo nierówne i najeżone wystającymi wysoko
korzeniami drzew. Może jakiś wysoko zawieszony pojazd by tędy przejechał, ale zwykła osobówka
mogłaby poobijać sobie podwozie. Na szczęście nasz Jeep ma dość duży prześwit i bez wysiłku
pokonuje tą drogę. Na każdym z punktów widokowych Ania trenuje słówka: "Hi", "Bye bye" i "Ania"
czarując mijanych ludzi. Wszyscy mówią "o jaka słodka...". Faktycznie, wyróżnia się bardzo swoimi
jasnoblond włoskami. Kurcze, gdyby wiedzieli, że ta słodycz budzi nas o piątej rano... Po kilku
kolejnych lookoutach jesteśmy już nasyceni pięknym kanionem. Zjeżdżamy wijącą się w dół drogą
na brzeg oceanu. Po
uzupełnieniu zapasów po
drodze trafiamy na dobrze
nam już znany kemping przy
plaży Salt Pond. Rozbijamy
namiot pod palmami,
robimy obiad, pranie (może
już ostatnie na tej
wyprawie), po czym
pogrążamy się pod palmą w
słodkim nieróbstwie. No i
wtedy właśnie słońce chowa
się za wielką chmurę...
Dziubaki aż do wieczora
bawią się w piasku na plaży,
co i rusz przypominając sobie jednak o swoich rodzicach: raz obsypując nas piaskiem, zaraz potem
waląc z rozpędu głową zapewne w gwałtownej chęci przytulenia :)
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
11.09 czwartek, Salt Pond Beach, przelot na Oahu
Dzisiaj opuszczamy Kauai. Tuż przed wschodem
słońca zwijamy namiot i przepakowujemy się,
optymalizując bagaż do limitów bagażu
podręcznego w samolocie. Z satysfakcją
stwierdzamy, że znowu trzeba będzie nadać
tylko dwie płatne torby :) W międzyczasie
przychodzi (już dla nas jak znajomy) ranger i
pyta, czy nasz namiot stał tu, gdzie rzeczywiście
stał. Tak, odpowiadamy, bo to miejsce pod
palmami z prawej strony plaży strasznie nam się
spodobało. Ranger prosi, aby na przyszłość stawiać namiot razem z innymi po lewej stronie plaży.
Ok, jak następnym razem tu będziemy, postaramy się pamiętać ;) Ranger odjeżdża, a tuż obok nas
parkuje stary pickup z transparentem "Hawaii is not America. And never will be!". W ten sposób
poznajemy hawajskich separatystów. Trzeba pamiętać, że Hawaje wchodzą w skład USA dopiero od
drugiej połowy XIX wieku, gdy amerykańscy biznesmeni przy wsparciu oddziałów US Army złożyli
królowej Liliʻuokalani propozycję nie do odrzucenia... Fakt, że aneksja odbyła się bez jednego
wystrzału nie oznacza wcale, że była przez Hawajczyków
upragniona... Na dowód uznania zainteresowaniem historią
Hawajów otrzymujemy od separatystów na pożegnanie zielonoczerwono-żółtą flagę, uznawaną przez nich za historyczną flagę
Królestwa Hawajów.
Samolot mamy dopiero przed trzecią po południu. Mamy więc
mnóstwo czasu na plażowanie. Budujemy zamek z piasku i
dajemy się oblewać gęstej wodnej pianie powstającej gdy fale
rozbijają się o skalistą rafę oddzielającą malutką lagunkę od
oceanu. Ania przepięknie fika w dmuchanych rękawkach, usiłując
oczywiście wywinąć koziołka. Co z niej wyrośnie...
Wreszcie przed południem pożywiamy się papają, zmywamy z
siebie sól i jedziemy oddać samochód. Fajny był ten Jeep... Na
lotnisku jeszcze małe przeorganizowanie (po zważeniu) bagażu,
przejście przez kontrolę TSA i po krótkim oczekiwaniu wsiadamy
do samolotu. Tym razem turbośmigłowy, 64-ro miejscowy ATR świeci pustkami- zajęta co najwyżej
jedna trzecia miejsc. Po krótkim, ale naznaczonym turbulencjami locie siadamy niespokojnie na
pasie lotniska w Honolulu. W wypożyczalni tym razem wybieramy Subaru Forester AWDnajbardziej przypada nam do gustu z dostępnych midsize-suv-ów. Jadąc w permanentnym korku
dopiero po pół godzinie wydostajemy się z Honolulu. Po kolejnej półgodzinie docieramy na
położony na północnym wschodzie wyspy kemping Friends of Malakahena. Rozbijanie obozowiska,
a potem zakupy w odległym o dwie mile sklepie zajmują nam resztkę czasu do wieczora. Jeszcze
tylko gorący (osłonięty ścianką z palmowych liści) prysznic na świeżym powietrzu i czas spać...
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
12.09 Polynesian Cultural Center
Rano kury wkurzają nas nie na żarty. Panoszą się wszędzie,
włażąc nawet na stół i wylewając nam mleko. Tego już za wiele.
Chłopcy dostają przykazanie przykopania każdej kurze, która
nawinie się pod nogi. Po śniadaniu wyjeżdżamy z kempingu i
jedziemy przejechać się północnym wybrzeżem wyspy.
Oahu to komercja. Może nie całe, bo jadąc spotykamy zarówno
istniejące i budujące się hotele, jak również dużo kurnych chatek
zamieszkałych przez Hawajczyków. Krajobraz Oahu przypomina
tu nieco północno-zachodnią część Maui, z górującymi nad
lądem zielonymi zboczami poszarpanych wzgórz. To, co się
wyróżnia, to mnóstwo sklepów i wypożyczalni dla surferów
(podobno najwyższe fale są właśnie tu) i wszechobecne korki. W
zasadzie od wczorajszego wyjazdu z lotniska cały czas mamy
wrażenie stania w korku... Zatrzymujemy się na potrzebną nam
kawę w kawiarni w Haleiwa (dla Dziubaków shake ananasowy) i
popijamy strasznie przesłodzony, ale zimny i zawierający kofeinę
napój. Potem oddając cześć bożkom konsumpcjonizmu chodzimy
po lokalnych sklepikach szukając pamiątek dla dzieci i
drobiazgów dla rodziny. Zbliża się południe, kiedy to otwierają
położony na północnym wschodzie wyspy Polinesian Cultural
Center. To taki skansen dla amerykańskich turystów, chcących
mieć wrażenie, że poznali wszystkie kultury wysp Pacyfiku w
ciągu jednego dnia. Są tu rekonstrukcje fragmentów wiosek z
Samoa, Tonga, Tahiti, Fiji, Aotearoa (Nowej Zelandii) i oczywiście
Hawajów. W każdej z "zagród" odbywają się krótkie prezentacje
kultury danego rejonu. Co ważne, swój folklor przedstawiają
prawdziwi autochtoni. Są to pochodzący z wysp studenci
uniwersytetu Birghama Younga, którzy w ten sposób zarabiają na
swoje stypendia. Postanawiamy zobaczyć ten skansen ze
względu na Dziubaki, dla których to na razie jedyna okazja
"powąchania" reszty Polinezji. Podchodzimy do "welcome desk" i
po wysłuchaniu opcji biletowych pytamy od razu o rodzinną
zniżkę... Dzieci do lat 4 wchodzą bezpłatnie, ale starsze płacą za
wstęp prawie tyle co dorośli- ponad 30$. Biletów rodzinnych nie
ma, ale witający nas pan patrzy na naszą gromadkę dzieci i
uznając, że Piotruś może uchodzić za prawie-czterolatka i
wypisuje tylko kwit na 3 osoby. Przejście całego skansenu z
oglądaniem prezentacji zajmuje nam czas aż do szóstej
wieczorem. W międzyczasie płyniemy dwukadłubowym canoe i
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
poznajemy sposób wytwarzania oleju kokosowego na Fiji. My z Marti już jesteśmy nieco zmęczeni
tym "lizaniem przylukrowanego lizaka przez szybę", ale wszyscy Amerykanie i nasze dzieci bawią
się świetnie. Dziubakom bardzo podobają się tancerki wywijające biodrami i tatuaże wojowników,
które w wiosce z Tahiti trafiają na ramiona chłopców. Na
zakończenie oglądamy w sali kinowej ukrytej w stylizowanym
wulkanie kilkunastominutowy film (wzbogacony morską bryzą,
zapachem kwiatów i drżeniem foteli przy erupcji lawy) o
przyrodzie Hawajów. Jest on fajną klamrą spinającą naszą prawie
miesięczną wyprawę... Tuż przed siódmą wracamy na kemping.
O siódmej zamykają bramę na 12 godzin i później wjechać
samochodem już w zasadzie się nie da. Zmrok zastaje nas
jedzących nad oceanem lody czterema łyżkami z jednego
pudełka. Już
po ciemku
(przy
czołówkach)
rzucamy sobie
"pamiątkowe" miniaturowe piłki do futbolu
amerykańskiego, kupione dziś rano przez
chłopców z ich wyjazdowego kieszonkowego.
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
13.09 sobota, Waikiki, Ewa Beach
Dzisiaj ostatni dzień na Hawajach. Późno wieczorem wylatujemy do San Francisco. Pakowanie na
samolot tym razem łatwiejsze, bo możemy nadać aż cztery sztuki bagażu. Luzik... Opuszczamy
kemping, do którego czujemy mieszane uczucia: bez skorpionów i innych paskudztw, za to niezbyt
czysty i te przeklęte kury... Jedziemy zobaczyć jak wypoczywają prawdziwi Amerykanie. Wracamy
na południe, jadąc wschodnim wybrzeżem Oahu. Droga jest bardzo ładna, z pięknymi widokami na
piaszczysto-skaliste wybrzeże po lewej i zielone postrzępione góry po prawej. Nawet by nam się
podobała, gdyby nie ilość samochodów na niej... W połowie drogi zbaczamy w prawo do Temple
Valley. To dolinka, w której obok siebie jest kilka świątyń i cmentarzy różnych religii. My
zatrzymujemy się na końcu dolinki, przed buddyjską świątynią Bodyio-In Temple. Jest to kopia
bardzo znanej w Japonii świątyni zbudowanej koło Kyoto. Tutejsza kopia powstała, by służyć
diasporze japońskich imigrantów na Hawajach. Świątynia nie wygląda jednak na używaną w celach
sakralnych- wszyscy odwiedzający robią tylko zdjęcia posągowi Buddy w środku. Dziubaki próbują
natomiast swoich sił w biciu w potężny świątynny gong i podziwiają pomarańczowe wielkie ryby,
pływające w przyświątynnym stawie. Gorąco dziś jakoś okrutnie, chowamy się więc szybko do
naszego klimatyzowanego Subaru. Jedziemy dalej (mijając słynny krater wulkanu- Diamond Head)
w kierunku miejsca wymarzonych wakacji Amerykanów- plaży Waikiki. Znajdujemy tani (5$ za cały
dzień) parking w Waikiki Shopping Center i idziemy zanurzyć się w atmosferze bogatego kurortu.
Wchodzimy jak do siebie na teren położonego
tuż przy plaży Sheraton Waikiki i przez chwilę
zastanawiamy się, czy nie ochłodzić się w
hotelowym basenie, kuszącym turkusową wodą i
wygodnymi leżakami. Jednak towarzystwo
spoconych grubych starszych Amerykanów nie
za bardzo nam odpowiada. Przechodzimy więc
na słynną na całe USA plażę. Okazuje się ona
dość wąska i zatłoczona. Kiedyś pewnie było tu
(z widocznym w tle Diamond Head) bardzo
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
ładnie. Dzisiaj krajobraz szpecą wysokie
betonowe hoteliszcza górujące nad plażą.
Wracamy na ulice Waikiki. W ramach
odpokutowania ;) Awa'awapuhi trail z Kauai brnę
mokry od potu z Anią na plecach przez kolejne
sklepy, sklepiki i stragany z pamiątkami, ledwo
nadążając za Marti i Dziubakami. Trzeba
przyznać, że Marti szybko znajduje wciśnięty
między eleganckie budynki wietnamski bazarek,
gdzie te same towary co w sklepie obok można
kupić za pół ceny... Zatrzymujemy się w
międzyczasie na królewskie krewetki z ryżem
(dla nas) i cheeseburgery z frytkami (dla
Dziubaków). Wreszcie nasz portfel jest
odchudzony o kilkadziesiąt dolarów, a my
wszyscy jesteśmy "wywaikikowani", czyli
mówiąc prościej: mamy już dość kurortu.
Jedziemy do Pearl Harbour pokazać dzieciom
miejsce zatopienia przez Japończyków
pancernika Arizona. Są tu też tabliczki
upamiętniające wszystkie inne jednostki
utracone przez Amerykanów w czasie II Wojny
Światowej. Chłopcy dziwią się, jak ich było dużo.
W wielkim Visitor Center najbardziej jednak
budzą ich zainteresowanie składane modele
japońskich i amerykańskich samolotów :) Mamy
jeszcze trochę czasu, jedziemy więc ciut na
zachód, do Ewa Beach Park, pożegnać się z
oceanem. Patrząc na ocean w przygasających
kolorach dnia z panoramą Honolulu po lewej
zjadamy Dragon Fruita. To taki czerwony owoc
wielkości pięści, przypominający w wyglądzie
raczej szyszkę lub dziwny kwiat. W środku jest
biały z czarnymi drobnymi pesteczkami i
smakuje podobnie do Kiwi. Do odlotu zostają
niecałe trzy godziny, a my musimy jeszcze kupić
na drogę pieluchy dla Ani (bo jakoś nam to
wyleciało z głowy...) i zatankować samochód
przed oddaniem. Wracamy więc do Honolulu. O
dziwo wieczorem nie ma już korków... Półtorej
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com
godziny przed odlotem mamy już w ręku boarding passy na kolejne etapy lotu: do San Francisco,
do Frankfurtu, do Warszawy. Wreszcie 20 minut po jedenastej wieczorem nasz nabity ludźmi
boeing odrywa się od pasa i opuszczamy po czterech tygodniach Hawaje...
16 sierpnia - 13 września 2014
Podzięĸowania :)
Niestosownym byłoby nie wspomnieć na koniec o pomocy Karola Czuro, którego ogrom
praktycznej wiedzy o Hawajach i życzliwa osobista pomoc bardzo nam pomogła w organizacji tej
dość złożonej wyprawy. Dziękujemy Karol!
Dziękujemy również Pani Katarzynie Sikorskiej-Rybarskiej – właścicielce sklepu internetowego
MaBaby.pl za bezpłatne wypożyczenie nadmuchiwanego siedzonka samochodowego. Bardzo się
ono Piotrusiowi w czasie podróży przydało!
Kaua'i. Po pierwszej mili Kalalau trail
Dziubaki poznają świat
dziubaki.wordpress.com

Podobne dokumenty

relacja - Dziubaki poznają świat

relacja  - Dziubaki poznają świat dalszą podróż. Tym razem celem jest przynajmniej Rørvik odległy o 150 mil lub nawet lodowiec Svartisen, leżący kolejne 150 mil dalej. Na jutro prognoza przewiduje sprzyjający południowo-wschodni wi...

Bardziej szczegółowo