Rozdział I
Transkrypt
Rozdział I
Rozdział I I Czwórka przyjaciół w jednej chwili została otoczona przez groźne, ale już prawie wymarłe istoty - przez furbolgów. Niewiarygodne, że ten niedźwiedzio podobny gatunek potrafił poruszać się tak cicho, by zaskoczyć rasę o tak wyczulonych zmysłach. Młode elfy nie spodziewały się spotkać je na swej drodze, a już na pewno nie w takiej liczbie. Co jeszcze dziwniejsze, nie wyglądały one na przyjaźnie nastawione, a ich rasy żyły przecież od wieków w zgodzie i harmonii. Niedźwiedzie ciała szczelnie zagrodziły wszelkie możliwe drogi ucieczki. Poszukiwaczom przygód pozostała tylko rozmowa. - Myślałem, że płonący legion doszczętnie wytępił tę rasę… Ktoś umie mruczeć w ich dialekcie? Niech się nam usuną z drogi, bo pożałują, że nie skończyli jako karma dla ghuli. – zwracał się do swych towarzyszy Blade, nie przejmując się, że mówi na tyle głośno by usłyszał go każdy furbolg. Nie zważał na to, że one od zawsze znały język elfów, choć nie mogły się nim posługiwać. Za to elfy, rzadziej miały chęci nauczyć się ich mowy, a były w stanie się to zrobić. - Ja się z nimi dogadam. Pozwólcie mi pomówić z nimi. – Shendelzare podeszła do najstarszego z zagradzających drogę, który jak dobrze przypuszczała, był ich szamanem – Niech Elune przyświeca temu plemieniu. Kłaniamy się nisko z wyrazami głębokiego szacunku, przed naszymi wiernymi sojusznikami i przyjaciółmi. – zwróciła się do niego w prastarym języku Furbolgów. - Niech Elune przyświeca i wam. Niech Elune sprawi, że wasz nierozważny towarzysz nie sprowokuje nas na tyle, by stał się nam posiłkiem. Wkroczyliście na nasze terytorium szalona elfko. – odrzekł cichym głosem szaman i pokazał swe imponujące uzębienie. Shendelzare poczuła się nieswojo. Coś sprawiło, że to plemię nie jest zachwycone ich widokiem. Sądząc po postawie innych niedźwiedzi i po tym jak ich szczelnie otoczyli… możliwe, że wpadli w niezłe tarapaty. W takim razie tylko ona i jej dyplomatyczne umiejętności mogły uratować ich z tej sytuacji, bo towarzysze wyprawy nic nie rozumieli w tym obcym języku, a w walce… nie… walka to samobójstwo. - Wyczuwam w was złe zamiary wobec nas, szamanie. Czy są one czymś uzasadnione o najmędrszy? – spytała starając się by głos jej nie zadrżał. Furbolgi nie darzyły szacunkiem słabych tak samo jak ogry, taureni czy orki. - Nasza rasa ginęła przez demony w samotności. Wszyscy tu zgromadzeni widzieli jak umierają ich bliscy. Jak inni poddają się szaleństwu, demonicznej skazie i zabijają własne rodziny. W ten sposób nasza rasa prawie przestała istnieć. Nasze plemię zastanawia się, dlaczego nasi odwieczni sprzymierzeńcy nie zrobili nic by zapobiec masakrze. Zadają mi pytania czy sprawiedliwy jest fakt, że przetrwała rasa tak słaba, jak wy… - Nie jesteśmy słabi! Nasza siła tkwiła w jedności! Wraz z naszymi nowymi sprzymierzeńcami odegnaliśmy zagrożenie… - Shendelzare spanikowała widząc jak zgromadzone furbolgi zacieśniają krąg między nimi i nerwowo poruszają łapami uzbrojonymi w niesamowicie długie szpony. - Zapomnieliście jednak o swych starych sprzymierzeńcach, elfko. Nie wywiązaliście się z obietnic. Tym bardziej, że za sprawą korzystania z magii, to wy sprowokowaliście demony, odpowiedzialne za naszą zgubę. Gdzie tu sprawiedliwość? Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, zapuszczacie się dalej, po kolejne źródła magii. Tak… wiem po jaką potęgę zmierzacie. Powinniśmy rozszarpać was od razu za waszą pychę, ale nie zrobimy tego. Nie chcemy stać się takimi jak wy. Damy wam uczciwą walkę, która wyłoni silniejszą rasę. Rasę, która powinna była przetrwać masakrę, jako silniejsza! Macie chwilę na uzgodnienie, kto z was będzie odpowiedzialny za wasz los. Shendelzare nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Ta prastara rasa nigdy nie słynęła ze skłonności do walki i demonstracji siły. Wojna z legionem musiała wywrzeć silny wpływ na psychikę tych stworzeń. Tak silny, że zaczęły nienawidzić elfią społeczność, z którą żyły w zgodzie od pokoleń. Miały sporo racji, ale nie to się teraz liczy. Liczy się by przetrwać, a ona nie wywalczyła do tego dogodnych warunków. Rozmowa z szamanem dążyła do celu, na który czekały wszystkie zgromadzone niedźwiedzie. Do starcia mającego udowodnić niesprawiedliwość losu. Na pocieszenie można zaliczyć fakt, że odbędzie się bez przewagi liczebnej furbolgów. Marne pocieszenie… żaden elf nie sprosta niedźwiedziej sile w otwartej walce. Dziewczyna przepełniona czarnymi myślami, podeszła do towarzyszy i przekazała wolę szamana. - Oni myślą, że szukamy jakiejś nowej magicznej mocy. Wiesz coś o tym Blade? – spytała Shendelzare, po skończonej relacji. - Co? Nie wiem o czym mówią. Choć teraz to i tak nie ważne. – uciął Blade, trochę zmieszany. Furbolgi z każdą chwilą niecierpliwiły się coraz bardziej. Dało się słyszeć narastające powarkiwanie. - Ja pójdę! – zdecydował Magina i już miał wystąpić przed szereg niedźwiedzi prosząc o przeciwnika, gdy Mortred złapała go za ramię i przyciągnęła z powrotem. - Nie bądź durny. Jesteś jeszcze za malutki. Ja pójdę, mam doświadczenie w polowaniu na leśne zwierzęta. – Strażniczka z uśmiechem nie pasującym do ich położenia, zrobiła wykład młodszemu od siebie elfowi. - Tylko, że to nie są jakieś tam bezmózgie zwierzęta i w dodatku nigdy nie walczysz z nimi w otwartej walce. Ja to załatwię. załatwię. To ja wciągnąłem was w tę wyprawę, a po za tym mam plan. Nie chcę widzieć żadnych sprzeciwów bracie. – Blade zakończył spór i uciszył już otwierającego usta Maginę. Uchwycił hwycił mocniej rękojeści swych księżycowych ostrzy – o identycznym wyglądzie co te należące do zdrajcy jego ludu: Illidana. Jego młodszy brat również miał takie, choć nie władał jeszcze nimii równie dobrze co on. Blade podszedł do szamana furbolgów i splunął mu pod nogi. Nie mógł wymyślić bardziej prowokującego przyjęcia wyzwania. Szaman tylko się zaśmiał szczekając jak pies i skinął na jednego ze swoich. Zza grupy niedźwiedzołaków wyszedł kolejny. Największy i najpotężniejszy jakiego kiedykolwiek elfie oczy mogły ujrzeć. Mierzył jakieś dwa i pół metra wzrostu. Blade był wysokim i dobrze umięśnionym elfem, ale ciało jego przeciwnika mogłoby przykryć nawet i trzech takich jak on. Pomarańczowa sierść furbolga była rzadko spotykana, nawet białe osobniki widywano częściej. Ten miał sierść barwy tak ogniście wyzywającej, że aż raziła w oczy. Furbolgi wystawiły do walki swego największego championa i z pewnością zasłużonego bohatera w walce tego plemienia pl z legionem. Młody elf zaatakował pierwszy nie zważając na to, że nawet jeden cios może pozbawić go życia. Swą szarżą popełnił wielki błąd. Furbolg widząc pędzącego w jego stronę przeciwnika, uderzył swymi łapami z niesamowitą siłą w ziemię przed sobą s i wstrząs tym wywołany prawie zwalił Blade`a z nóg. Niestety spowolniło go to na tyle, by niedźwiedź wyprowadził całą serię ciosów. Pierwsze uderzenie trafiło elfa w brzuch z taką siłą, że długie szpony przeszły jego ciało na wylot. Elf nie zdążył nawett zgiąć się w pół, gdy potężna łapa spadła na jego lewe ramię wyrywając je ze stawu i wyrzucając jedno z księżycowych ostrzy tuż pod nogi stojącego kilka metrów dalej Maginy. Taki sam atak został wyprowadzony na drugie ramię i choć tym razem Blade zdołał utrzymać trzymać swą broń, padł na ziemię jakby rażony gromem. I dobrze się stało, bo gdyby ustał, następny cios skróciłby go o głowę, a w ten sposób przeciął tylko powietrze. To był już koniec walki. Blade leżał rozłożony na ziemi prawie martwy, a z jego ran powoli powoli ciekła krew. Champion furbolgów uniósł obie łapy w powietrze w geście zwycięstwa, obszedł pokonanego dookoła, oglądając zadane mu rany z każdej strony, po czym spojrzał pytająco na swego szamana. - Dobij go! Wtedy będziemy mogli z czystym sumieniem zająć zająć się tamtymi! Furbolg zrobił ogromny zamach swą łapą i wymierzył. To będzie potężny cios, który z łatwością zmiażdży czaszkę. Elf nawet nie poczuje, a już będzie martwy. Niedźwiedź już miał wykonać wyrok, gdy nagle się zachwiał. Poczuł jak w jednej chwili uszły z niego wszystkie siły. Nie mógł utrzymać swego ciała, potknął się i byłby upadł. Nie stało się to tylko dla tego, że Blade wbił mu księżycowe ostrze w gardło, aż po sam uchwyt, gdy ten już zmierzał ku ziemi. Ogromne cielsko championa bezwładnie zwaliło się na oprawcę. Niesamowite, że dopiero co umierający elf nawet nie drgnął i utrzymał cały ciężar istoty, tak by mógł patrzeć bezpośrednio w jej ślepia. Widział jak uchodzi z nich życie i rozkoszował się tym. Dopiero po chwili, szybkim ruchem wysunął ostrze z ciała ofiary i pozwolił mu upaść. W tym momencie walka skończyła się naprawdę. Wszyscy obserwujący tę scenę byli w szoku. To nie możliwe, by zaszła tak szybka zmiana sytuacji! Nawet trójka towarzyszy Blade`a, ciągle z odjętą mową, przyglądała się jak ten podchodzi do nich jak gdyby nigdy nic i podnosi dopiero co prawie urwanym ramieniem, swe drugie ostrze. Wszystkie furbolgi zgromadziły się przed truchłem towarzysza, nie zważając na elfów, które mogły teraz bez problemów odejść. - Chodźmy zanim zmienią zdanie. – rzekł Blade i ruszył w dalszą drogę ścieżką, którą przed chwilą zablokowały niedźwiedzie ciała. Reszta elfów pobiegła za nim. *** Nareszcie wpłynęli w cieplejszy prąd. Zwiastowało to zbliżanie się do wybrzeży Kalimdoru, a Slithice miała już dość lodowatych wód. Młoda naga popatrzyła po towarzyszących jej kreaturach, których ciągle nie mogła nazwać przyjaciółmi bez wzdrygnięcia się z odrazą. Nad nią, przecinał taflę wody Leviathan. Idiota! Płetwa grzbietowa rekina, która wystawała z jego płaszcza, znaczyła ich szlak. Jeśli gdzieś nad nimi przeleciał jakikolwiek gryfi jeździec lub ork na wiwernie, których często można było zauważyć nad Kalimdorem, musiał się pewnie głowić dlaczego ta wielka ryba pruje przez ocean z taką prędkością i to bez żadnych, nawet minimalnych skrętów. Albo musiał dojść do jedynego rozsądnego wniosku: to nie rekin, lecz coś innego. Slithice utkwiła wzrok w przewodniczce tej wyprawy, jakby oczekując, że zwróci ona w końcu uwagę temu matołowi, by zszedł głębiej pod wodę i nie znaczył ich pozycji. Medusa jednak płynęła również jak strzała, tak jakby każdy ruch w bok opóźniał wykonanie zadania o zbyt wielką ilość czasu. Od momentu wyruszenia z nad wybrzeża Northrend, ani razu nie odwróciła się by spojrzeć na kogokolwiek, a co dopiero na tego grubasa, który nagą ledwo dotrzymuje płetw. Nie zwracała nawet uwagi na swego kochanka - Sladara, który nieustępliwie płynął u jej boku. Slithice obawiała się go najbardziej z tej grupki. Z jego oczu już nie raz wyczytała okrucieństwo, którego nawet nie starał się zbytnio ukrywać. Gdy tylko mógł, opowiadał Leviathanowi sadystyczne kawały o rybkach, na które oczywiście tamten był zbyt głupi by zrozumieć. Teraz jednak trzymał gębę na kłódkę. Ktoś wysłał ich przecież z ważną misją i nie było w tym nic do śmiechu. Ktoś wysłał bezdomne nagi, a te posłusznie śpieszą by to wykonać, nawet bez mrugnięcia powieką. Niczym psy na usługach ludzi. Nieustraszone nagi prą naprzeciw wszystkim przeszkodom byleby wykonać powierzone im zadanie. Nieustraszona banda kretynów spiesząca by zadowolić swego pana. Medusa nawet nie powiedziała jej, kto jest tym panem i zleceniodawcą. O nie… Slithice zadecydowała, że będzie musiała jak najszybciej opuścić tę słodką ferajnę. Zbliżali się do Kalimdoru… *** - Jak to zrobiłeś!? – znajdowali się już dostatecznie daleko od miejsca w którym zaatakowały ich furbolgii i Magina odważył się w końcu zapytać brata o to co nie dawało mu spokoju, odkąd weszli w jeszcze gęstszą część lasu. - Nie podoba ci się, że przeżyłem i uratowałem twój młodociany tyłek? – Blade nawet nie odwrócił się w jego stronę, tylko nadal prowadził ich na szczyt wzgórza, gdzie miał nadzieję uzyskać lepszy widok na okolicę. - Wiesz, że nie to mam na myśli! Jestem cholernie wdzięczny, że wyciągnąłeś nas z tej opresji. Tylko jakim cudem!? - Oh, ludzkie przekleństwo w ustach elfa brzmi paskudnie… - powiedziała cicho Mortred, a jej siostra po raz pierwszy od ucieczki przed niedźwiedziołakami uśmiechnęła się lekko, gdy usłyszała ten docinek. - To może mi wyjaśnisz mądralińska jak on to zrobił? – Magina zwrócił się teraz do niej, wyraźnie poirytowany tym jak go traktuje ona i Blade, który nie raczył nawet na niego spojrzeć. - Najprościej w świecie użył magii – skwitowała – to, że ty masz do niej TAKI stosunek nie znaczy, że my nie będziemy jej używać dla dobra wyprawy. - Tylko, że to nie była jakaś tam magia! To była szatańska magia! On zamienił się z nim SIŁĄ! - Blisko braciszku… - szepnął jakby sam do siebie Blade, ale elfie uszy jego towarzyszy to dosłyszały. Teraz Mortred została zaskoczona. - Blisko?! Jak to blisko? Naprawdę podmieniłeś mu siły? Myślałam, że użyłeś jakiejś odmiany iluzji w których byłeś tak dobry! Blade, który miał dość już tego wypytywania, przyśpieszył kroku i w kilka chwil wyprzedził ich na tyle, by musieli krzyczeć, żeby się z nim porozumieć. Wiedział, że tego nie zrobią, ponieważ zaczęli bać się hałasować w tym lesie. W Mortred wybuchał gniew. Jak on śmie tak mnie traktować! - pomyślała i pognała za nim, by wygarnąć mu co myśli o jego tajemnicach. Magina widząc jak oddala się jego brat i Mortred chciał użyć blink przed ich nos i przypomnieć im o jego istnieniu. Tuż przed teleportacją ktoś złapał go za ramię i kompletnie się zdekoncentrował. - Oh! Shendy! – odwrócił się i zarumienił się na widok Shendelzare, o której sam zapomniał. - Ciszej. Myślę, że ktoś nas śledzi… - szepnęła. Magina skinął głową i dał znak, by dołączyli jak najszybciej do reszty. Nie chciał zostać ponownie zaskoczonym przez furbolgi lub inne niebezpieczne stworzenia. Podchodzili teraz na samą górę i już można było dostrzec bezdrzewny wierzchołek. Od czasu do czasu odwracali się za siebie wyraźnie słysząc jakieś odgłosy. Najwyraźniej ktoś lub coś podążało za nimi i również przyśpieszyło kroku nie bacząc na ciche skradanie się. Było już przecież pewne, że dopadnie ich na szczycie. Po chwili Mortred zrównała się z Bladem. Zdała sobie sprawę, że musiał na to pozwolić, ponieważ był od niej zdecydowanie szybszy. Rozejrzała się wokoło. Jej siostry i Maginy nigdzie nie było widać. Pewnie zostali w tyle. Shendelzare jest strasznie powolna, a Magina pewnie chciał być uprzejmy i towarzyszył jej. To nic. Dołączą do nich na górze. Teraz musi wyjaśnić temu zarozumialcowi jak się traktuje damę, które dobrowolnie zechciała towarzyszyć mu w wyprawie, o której celu właściwie nie miała zielonego pojęcia. Już otwierała usta do reprymendy, gdy Blade przerwał jej stanowczo. - Mortred. Wiesz, że cię kocham. – rzekł bezceremonialnie ciągle prąc naprzód. Zaskoczona zamknęła usta, otwarła je ponownie, odzyskała panowanie nad sobą i wycedziła wyraźnie już wściekła – Oczywiście, że wiem! Wcale się z tym nie kryjesz! Wiem też, że jesteś narwanym palantem, który nie ma pojęcia o jakiejkolwiek romantycznej miłości, ale którego również kocham. – dodała już nieco spokojniej, ale nie zapominając o swym zamiarze zbesztania go. - W takim razie pójdziesz ze mną, gdy eee… - nie wiedział jak jej to powiedzieć. Wiedział, że musi się na to zdobyć. Musi ją wypytać, musi wiedzieć po czyjej stanie stronie. - …gdy stanie się coś złego memu bratu i twojej siostrze. – dokończył dobitnie. - ŻE CO PROSZĘ?! - Jeśli zdobędziemy artefakt, o którym ci mówiłem, może się okazać trudne utrzymać ich przy życiu. Zrozum. Więcej nie mogę ci powiedzieć. - W takim razie zawracajmy! – stała przed nim przerażona, wybałuszając oczy w jego stronę i nie dowierzając, że mógł o czymś takim w ogóle pomyśleć. - Więc nie pójdziesz ze mną… - stwierdził z zawiedzioną miną i pognał prosto na szczyt, tym razem nie pozwalając by ktokolwiek go dogonił. Zdecydowanie źle poprowadził tę rozmowę. Nigdy nie umiał dobierać słów. Dobrze, że chociaż nie przyznał się do swego zamiaru. Sam chciał zabić Maginę i Shendelzare, ponieważ przestali już być użyteczni. Mortred wołała za nim i deptała mu po piętach, ale stracił już co do niej nadzieję. Był głupcem twierdząc, że może uda mu się zabrać ją ze sobą. Gdzieś nad Maginą ktoś krzyczał. Szybko rozpoznał ten głos. - To Mortred! – zawołał do Shendelzare. – pewnie jest w niebezpieczeństwie! - Śpieszmy więc! Gdy Mortred dotarła na szczyt zobaczyła Blade`a, który stał nad urwiskiem i spoglądał na widok roztaczający się przed nim. Błądził oczami po całym horyzoncie aż dostrzegł małą jaskinię prowadzącą w głąb góry w pobliżu wybrzeża. To tam! To musi być tam! Podekscytowany rzucił się biegiem w dół zbocza, ale drogę zręcznie zagrodziła mu jego ukochana. - STÓJ! Wyjaśnij mi to wszystko! – krzyczała, ale nie odniosło to żadnego efektu. Blade zmierzył ją swym zimnym wzrokiem, po czym błyskawicznym ruchem odepchnął od siebie. Nawet nie spojrzał by się upewnić czy nic jej nie jest, gdy upadła, tylko błyskawicznie zniknął w leśnej gęstwinie. Roztrzęsiona wstała, otrzepała swój płaszcz z piasku i ze łzami w oczach spoglądała na miejsce, gdzie przed chwilą zniknął Blade. Wiedziała, że jest w gorącej wodzie kąpany i czasem prędzej działa niż myśli, ale TO. To co przed chwilą uczynił nie pasowało jej do zachowania osoby, którą mimo wszystko pokochała. Nie jest w stanie go dogonić i nie miała nawet na to sił. Zrezygnowana podeszła nad krawędź wzgórza i próbowała domyślić się co takiego dostrzegł Blade i gdzie tak pognał. Jedyne co jej powiedział to, że wyrusza w poszukiwanie artefaktu o niewyobrażalnej sile. Ona, Magina i Shendelzare bezgranicznie mu zaufali i podążyli za nim z nadzieją na wielką przygodę. Wykorzystał ich zdolności nie raz, nawet zanim zostali zaskoczeni przez furbolgów, a teraz? Opuścił ich, najwyraźniej twierdząc, że nie są już potrzebni. Zawsze obawiała się jego chorej ambicji i fanatycznego pożądania mocy. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że jest zdolny zdradzić swych najlepszych przyjaciół. Z zamyślenia wyrwały Mortred dwie osoby wbiegające na szczyt. Pomimo zasapania nie zatrzymały się ani na moment ciągle zbliżając się do niej. - Mortred! Jesteś cała? Gdzie jest Blade?! – wołała do niej Shendelzare. - Jesteśmy śledze…! – krzyknął ostrzegawczo Magina, ale zaniemówił w połowie zdania. Jego uwagę przykuło coś co wyskoczyło zza drzew. Oczy rozwarły mu się szeroko z przerażenia, ale nie zdążył się zatrzymać na czas i boleśnie zderzył się z nadbiegającym cielskiem. Potężna łapa uderzyła go z całą siłą i furią na jaką było ją stać i Magina został wyrzucony w powietrze jakby nic nie ważył. Towarzyszki podróży patrzyły z niedowierzaniem, jak spada w przepaść… II Przez zaciągnięte zasłony do komnaty nie dostawało się żadne światło. Jedynym jego źródłem był trójramienny świecznik stojący na wiekowej ławie w centrum pomieszczenia. Ten znikomy blask jaki dawał płomień pozwalał dostrzec zaledwie kontury przedmiotów znajdujących się w tym miejscu. Nadgryziona przez ząb czasu szafa, która kiedyś musiała wyglądać bardzo pięknie, teraz posiadała tylko jedne, ciągle uchylone drzwiczki. Wewnątrz niej nie znajdowało się nic prócz pajęczyn i kurzu. Obok walały się po podłodze szczątki krzeseł oraz powydzierane stronice ksiąg, które kiedyś spadły z zapleśniałych półek. Leżąc na pięknie zdobionej sofie, która jako jedyna zasłużyła na odkurzenie i odrobaczenie, Akasha z rozbawieniem stwierdziła, że już od dłuższego czasu to jest jej dom. Ten mały pokoik mieszkalny na uboczu zrujnowanego pałacu. Była w nim nieproszonym rezydentem, o którym miał nikt nie wiedzieć. Dobrze czuła się w misjach szpiegowskich, a w tej budowli miała bardzo ułatwione zadanie. Ten stary głupiec nie wpuszczał swej niezbyt licznej służby do pałacu, każąc im żyć w sąsiednich budynkach. Z tego powodu nie miał kto rozpalać wewnątrz pochodnię i Akasha mogła swobodnie chodzić po wszystkich korytarzach, tylko z rzadka zmuszona do krycia się w ciemnych narożnikach, gdy nadchodził ten jedyny zaufany przez czarodzieja krasnolud, którego jedynym zadaniem było donoszenie jadła do pracowni swego pana. Succub mógł godzinami podsłuchiwać pod drzwiami pracującego maga, a z czasem nabrał jeszcze większej odwagi i użył blink do wewnątrz. Tak jak przypuszczała, pojedyncza świeczka, nie dawała dostatecznego światła, by tamten mógł zauważyć jej przybycie, a ona jak gdyby nigdy nic obserwowała jego łysiejącą głowę. Raz nawet zdarzyło się, że czarodziej zasnął nad stosem własnych notatek. Podeszła wtedy ostrożnie do roboczego stołu, na który opadł i zerknęła na zapiski z badań jakich dokonał. Zbyt wiele nie zrozumiała pomimo swej niemałej inteligencji, ale to wystarczyło by dojść do niesamowitych wniosków. Natychmiast doniosła o tym swemu panu, a on wydał proste polecenie. Utrzymać przy życiu starca do czasu aż skończy swe prace, a wtedy uśmiercić i skraść wszystkie zapiski. Po tym z jakim ożywieniem notował dziś wyniki swych badań, Akasha z podnieceniem stwierdziła, że niedługo to nastąpi. *** Magina spadał coraz szybciej głową w dół. Widząc z jaką prędkością przesuwa mu się przed oczami pionowa skalna ściana, która znajdowała się równolegle do linii jego lotu – całkowicie zapomniał o bólu w ramieniu. Nie miał pojęcia, że wspięli się tak wysoko, ale przepaść nie będzie trwać wiecznie. Zaraz zatrzyma się na twardej ziemi i skręci sobie kark. Nie uśmiechała mu się ta bliska przyszłość więc kurczowo trzymał się ostatniej nadziei jaka mu pozostała. Musisz się skupić elfie! – zganił się w duchu. Jego jedyną deską ratunku był blink na którąś z półek skalnych. Musi skoncentrować całą swą wolę i dokonać niemożliwego. Trafić w jakąś małą wystającą skałę, rzucając zaklęcie podczas spadania. Wytężył wszystkie swe siły i spróbował. Po sekundzie nastąpiło bardzo bolesne lądowanie… *** Stał przed nimi imponującej wielkości furbolg, który dopiero co zrzucił Maginę z urwiska, a ich jedyną możliwością obrony było rozejście się na boki, by go trochę zdekoncentrować. Widocznie szaman połapał się, że Blade zwyciężył nieczystą grą i nie spodobało mu się to – wysłał w ślad za nimi tego niedźwiedzia zabójcę, by naprawił ich błąd przeoczenia. Ten osobnik miał sierść czarną jak smoła, a z jego oczu biła szaleńcza chęć zemsty. Nie wykonał jeszcze żadnego ruchu odkąd pozbył się jednego z elfów. Uważnie obserwował każde posunięcie swych ofiar, które zamierzały go oflankować. Nie miał zamiaru na to pozwolić i po chwili rzucił się na drobniejszą z elfek chcąc szybko usunąć ich przewagę liczebną. Shendelzare bardzo chciała uskoczyć przed szarżą niedźwiedzia, ale z przerażenia nie mogła się poruszyć. Gdy zauważyła nad sobą długie na kilkanaście cali szpony, straciła panowanie nad sobą, upadła na plecy z zamkniętymi oczyma i tylko podniosła rękę nad głowę w błagalnym geście by zaniechał tego ataku. Dopiero nagły ryk furbolga zmusił ją do obserwacji sceny jaka się przed nią rozgrywała. Napastnik wył z bólu i próbował ściągnąć coś swymi łapami z grzbietu. Po chwili odwrócił się tak, że Shendelzare mogła zobaczyć co to było. Mortred wbiła swój sztylet głęboko we włochate cielsko i nadal go trzymając, drugą ręką raniła przeciwnika czakramem wszędzie gdzie tylko zdołała dosięgnąć, ciągle uczepiona jego pleców. Ten miał już dość cierpień jakich mu wyrządzała i w szaleńczym zrywie zrzucił ją na ziemie i odkopnął jak najdalej od siebie. Dziewczyna przetoczyła się aż pod drzewo rosnące kilka metrów dalej, znacząc przebytą drogę krwią, która ciekła z trzech ran na jej brzuchu. Widocznie podczas ciosu nogą, jego pazury musiały się w nią wbić. Na szczęście były one o wiele krótsze niż te, którymi są uzbrojone jego łapy i rany te nie były śmiertelne. Szybko podniosła się z ziemi i zrobiła kolejny unik przed atakiem furbolga, odskakując w bok. Nie do końca skuteczny, ponieważ poczuła straszliwy ból w plecach. Miała szczęście, że to było tylko draśnięcie, choć rany zostawiło głębokie. Gdyby cios w pełni osiągnąłby cel - zostałaby przecięta na pół. Zatoczyła się i upadła ze świadomością, że jest już zbyt ciężko ranna by dalej stawiać opór. Wraz z uderzeniem o ziemię utraciła przytomność. Myśl, że ma tylko kilka sekund by uratować życie swej siostrze, dodała Shendelzare sił. Magiczna moc spotęgowana przez adrenalinę, uformowała w jej dłoniach pocisk, który posłała w stronę furbolga. Miał trafić w jego łeb lecz nieznacznie spudłowała i przeleciał tuż koło jego ucha. Pocisk poleciał dalej i trafił w drzewo, pod którym leżała Mortred. Uderzenie złamało je w połowie i cała korona spadła na niedźwiedzia i jego ofiarę. Z głośnym hukiem furbolg zwalił się na ziemię przykryty masą gałęzi, a gdzieś obok również leżała zasypana Mortred. Shendelzare szybko podbiegła do swej siostry, odkopując ją z gąszczu liści i gałęzi z przerażeniem stwierdzając jak mocno jest poturbowana. Nie zważając na leżącego gdzieś obok wroga i nie sprawdzając czy jest on tylko ranny, martwy czy nieprzytomny, podniosła Mortred z ziemi, wzięła ją pod ramię i starała się jak najszybciej oddalić. Schodziła z powrotem w dół chcąc znaleźć jakąś kryjówkę, gdzie w spokoju mogłaby opatrzyć siostrę. Znalazła takie miejsce dopiero po pięciominutowej ucieczce. Maleńka polana otoczona głazami, a pośrodku niej sadzawka, dzięki której chciała obmyć Mortred rany. Wyglądała już bardzo źle. Utraciła wiele krwi, jej cera stała się niepokojąco blada i dało się zauważyć wiele sińców w miejscach gdzie najwidoczniej spadły na nią gałęzie. Była nieprzytomna, miała ledwo wyczuwalny puls i oddech. Shendelzare modliła się do Elune by nie zabierała jej siostry. Nie mogła jej stracić. Całe życie spędzały razem i choć Mortred zawsze lubiła postawić na swoim i często nie liczyła się z jej zdaniem na różne tematy, ich wzajemne relacje były nadzwyczaj dobre. Nie wyobrażała sobie zostać sama w tym lesie. Z silnym postanowieniem ratowania Mortred, rwała swój płaszcz podróżny i robiła z niego prowizoryczne bandaże. Miała nadzieję, że powstrzyma to choć na trochę krwawienie. Gdy już zakończyła wszelkie czynności, które mogła wykonać zdała sobie sprawę, że potrzebny jej jest natychmiast profesjonalny uzdrowiciel. Nie mając pojęcia jak takiego znaleźć w tym przeklętym lesie, załamana przytuliła głowę siostry do swego ciała mrucząc jej do ucha słowa modlitwy. Blade usłyszał ryki furbolga na szczycie i odgłosy walki. Choć podjął już decyzję, że opuszcza towarzyszy, nie mógł odpędzić się od myśli, że coś mogło się stać Mortred i dlatego zawrócił na szczyt. Na miejscu zauważył pokonanego furbolga i ślady elfiej krwi. Podążył tym tropem aż dotarł do dwóch sióstr i z daleka obserwował marne wysiłki Shendelzare by utrzymać ukochaną Blade’a przy życiu. Po chwili zdał sobie sprawę, że on jest w stanie zmienić tę beznadziejną sytuację, ale jest to dość ryzykowne. Ponowne użycie sunder tego samego dnia i fakt, że to on miał oddać siły życiowe, a nie przyjąć jak to zwykle robił – może okazać się śmiertelnie niebezpieczne. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli to oboje przeżyją i nadarzy się okazja by wprowadzona do Mortred cząstka jego duszy, opętała ją i od środka przekonała by jednak z nim poszła. Jeśli nie… Blade nie opanował panował jeszcze tej zdolności w takim stopniu stopniu by przewidzieć co mogłoby by się stać jeśli zawiedzie. Może nie jest aż takim zimnym draniem jak o nim mówiono skoro dla niej jest gotów podjąć to ryzyko. Pierwsze co musi zrobić to odciągnąć Shendelzare od siostryy zanim będzie za późno. Powinno być to łatwe. Blade wysłał swą iluzję by przebiegła między skałami tuż przed wzrokiem elfki. Chwyciła przynętę. Z nadzieją i błaganiem w głosie krzyczała za uciekającą kopią i opuściła umierającą Mortred, Mortred biegnąc po jej śladach. dach. To był ten moment. Blade podszedł do śmiertelnie rannej elfki i kucnął obok niej. Postanowił użyć tego zaklęcia przez pocałunek. Jeśli oboje zginą to choć będzie miał tę ostatnią przyjemność. Zbliżył się do niej na tyle, że wyczuł gasnący oddech i stało st się. Zamienił nił się z nią siłą witalną. Zadrżała gwałtownie i wzięła ogromny haust powietrza. Po tym zaczęło nią rzucać jak przy ataku padaczki. Blade wiedział co się dzieje. Wycieńczona dusza Mortred próbowała nie dopuścić silniejszego intruza by zawładnął nął jej jaźnią, choć mogło to ocalić jej życie. Nie mógł jednak dłużej się temu przyglądać. Całe jego ciało jęczało z bólu, pomimo że nie było widać na nim żadnych uszkodzeń. Osłabiony do granic możliwości, wycofał się jak najszybciej z powrotem w gąszcz lasu. lasu. Robił co mógł by upaść i stracić przytomność dopiero w bezpiecznym i jak najbardziej oddalonym miejscu. To mogło okazać się o wiele trudniejsze niż sądził. Nie wyczuł w sobie Mortred, bo była ona zbyt słaba by obecność absorbowanego fragmentu duszy została zauważalna. Za to część Blade’a, którą jej oddał z pewnością czymś zaowocuje. Najprawdopodobniej doprowadzi ją do szaleństwa, ale przynajmniej przeżyje. Mortred, która przez ostatnie minuty pogrążała się w błogiej ciemności – teraz krzyczała całą swą wą duszą z bólu. Jakiś intruz wdarł się do jej głowy i siłą wyciągał z wiecznego snu. Była zbyt zmęczona by stawiać silniejszy opór. Nie chciała już wracać. Jakaś nikczemna siła zdobywała nad nią władzę, kazała otworzyć oczy i oddychać. W jej podświadomości podświadomośc ukazał się straszny obraz duszy intruza. Rozpoznała go. Kiedyś mu ufała. Teraz z ostatnim krzykiem i podrygiem walki spróbowała uratować przed nim swe jestestwo. Górował rował jednak nad nią, zmiażdżył opór i zepchnął w niepamięć jej świadomość w jej własnym ciele. c Tak zginęła Mortred Slikwood, siostra Shendelzare i oddana elfia strażniczka. Narodziła się bezwzględna zabójczyni na usługach swej dawnej miłości – Blade’a. Shendelzare goniła Blade’a między olbrzymimi głazami i krzyczała do jego oddalających się pleców, ale nie uzyskała żadnej odpowiedzi. Gdy rozpłynął się w powietrzu za jednym z drzew stwierdziła, że musiał on być tylko wytworem jej umysłu, który rozpaczliwie domagał się wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji. Załamana zawróciła z powrotem do konającej siostry. Jakie było jej zdziwienie i jaka ogromna radość przepełniła jej serce, gdy już z daleka widziała jak Mortred głęboko i swobodnie łapie powietrze, szeroko otwierając usta. To cud! Zauważyła, że promienie księżyca spadały dokładnie na to miejsce. Elune musiała zlitować się nad jedną ze swych córek i przywróciła ją do życia. Shendelzare podbiegła do niej, obejrzała ze wszystkich stron i z niedowierzaniem stwierdziła, że rany pod opatrunkami musiały przestać krwawić. Do jej uszu dobiegł słaby szept siostry. - Wody… proszę… wody… - wydusiła Mortred po raz pierwszy od dłuższego czasu otwierając szeroko oczy. Młodsza elfka szybko rzuciła się z bukłakiem do pobliskiej sadzawki. Napełniła go już prawie do pełna, gdy poczuła ból rozchodzący się po całym jej ciele niczym fala gorąca. Coś wbiło się w jej kręgosłup, gdy ona była zajęta przy brzegu. Każdy nerw w jej ciele krzyczał z bólu nie chcąc pozwolić by się okręciła i zauważyła kto ją ugodził w tak okrutny sposób. Bezbronną – w plecy. Mimo to udało jej się odwrócić na tyle, że zobaczyła uchwyt czakramu elfich strażniczek, który wystawał z jej ciała. Musiał się głęboko wbić. Jednak nie to przerażało ją najbardziej. Na broni spostrzegła dłoń swej ukochanej siostry. Niedowierzanie i szok jakiego doznała, zabijało ją skuteczniej i szybciej niż straszliwa rana, którą doznała. Chciała spojrzeć w twarz Mortred, zobaczyć w niej jakieś usprawiedliwienie czy wytłumaczenie, ale nie sięgała tak daleko wzrokiem za siebie. Po chwili poczuła jak ostrze wyrywa się z niej i upada bezwładnie twarzą do sadzawki. Smukła ręka delikatnie przewróciła ją na plecy i nareszcie mogła spojrzeć na swą zabójczyni. Choć wzrok odmawiał już posłuszeństwa i widziała jak przez mgiełkę – ostatnią rzeczą jaką była pewna w swym życiu to fakt, że nie były to oczy Mortred – wydawały się zupełnie obce. Gdy ta gdzieś odeszła, a cała woda robiła się czerwona od krwi, Shendelzare jeszcze raz spojrzała w księżyc. To ją teraz oświetlał. Tylko ją. - Elune. Daj mi szansę się zemścić… - rzekła, wydając ostatnie tchnienie. *** Żył. Tego był pewien, bo wszystko go bolało. Udało mu się teleportować nad jedną z wystających skał, ale mimo wszystko w miejsce znajdujące się dość wysoko nad nią. Gdy spadł, prawie stracił przytomność. Teraz przylegając do skalnej ściany badał swe kończyny, czy żadnej nie złamał. Na szczęście nie. Magina wstał i sięgał wzrokiem jak najdalej w górę. Doszedł do wniosku, że czeka go z sześć lub siedem kolejnych blinków w górę zanim ponownie dostanie się na szczyt. Musi to zrobić dokładnie, bo każda pomyłka oznacza ponowne spadanie. Tym razem z pewnością śmiertelne. Zauważył, że księżyc już jest wysoko na niebie i jeśli nie chce tu nocować, musi się sprężyć. Trzeba się upewnić czy przyjaciele uporali się z tym szalonym furbolgiem. Powoli, ale skutecznie zmierzał na samą górę, pojawiając się na coraz wyższych pułkach skalnych. Było to o wiele łatwiejsze, gdy nie spadał z oszałamiającą prędkością. Mimo wszystko, noc była już głęboka w momencie, gdy wygramolił się z przepaści. Nie zauważył nikogo. Ani elfów, ani niedźwiedzia, choć zaintrygowało go drzewo złamane na pół. Znalazł jednak trop, który jak przypuszczał doprowadzi go do towarzyszy wyprawy. Zmęczony i głodny ruszył w dół zbocza by odnaleźć ich jak najszybciej. Z pewnością nic się im nie stało. Choć Magina nienawidził magii pod prawie każdą postacią to wiedział, że w rękach jego brata była ona skuteczna i nawet taki przeciwnik musiał uznać ich wyższość. Zresztą Mortred i Shendelzare też nie były bezbronne. Ktoś jednak musiał zostać ranny, ponieważ szlak znaczyły krople krwi. Zaraz się wszystkiego dowie. Zastał widok niesamowicie piękny, ale też bezgranicznie smutny. Polanka oświetlona najintensywniejszym księżycowym blaskiem jaki kiedykolwiek widział -promieniowała magią. Dało się tu wyczuć jakąś uduchowioną atmosferę. Z drugiej strony znajdująca się w centrum sadzawka i całe jej pobliże zbrukane zostało krwią. Najstraszniejsze jednak dotarło do jego świadomości dopiero, gdy spojrzał na taflę czerwonej wody. Unosiła się na niej młoda i piękna kobieta. Magina czując jak zbierają się w nim łzy, zaczął brodzić w jej stronę. W poszarpanym ubraniu i zimna jak lud, Shendelzare musiała nie żyć już od godziny. Sprawdził co było powodem jej śmierci. Nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. Rana na jej plecach dokładnie pasowała do czakramu. Jedyne wyjaśnienie na jakie elf mógł wpaść to takie, że jej własna siostra ją zabiła. Niemożliwe, a jednak. Powoli traktując jej martwe ciało z najwyższą czcią, zamknął jej oczy i głośno zapłakał wylewając cały swój żal. Czarny jak smoła furbolg wychylał się niepewnie zza jednego z głazów i analizował sytuację. On również czcił Elune, a ta wyraźnie zaznaczyła swą obecność w tym miejscu. Poświęciła zwłoki jednej z jego niedoszłych ofiar. Jak ma teraz pomścić śmierć swego rodaka na drugim elfie, gdy opłakuje on świętą męczennicę? Szaman wyraźnie powiedział: „Ulfsaar. Pamiętaj, że oni nie znają się na honorowej walce. Oszukali nas z premedytacją i musi spotkać ich za to śmierć”. Nigdy nie podważał jego autorytetu, ale nie mógł sprzeciwiać się bogini. Gdy Magina obracał zwłoki, Ulfsaar zauważył ranę na jej plecach. Rozpoznał oręż z jakiego musiała zostać zadana, bo sam miał od niedawna takie ślady na całym ciele. W takim razie musi pomóc temu elfowi w wymierzeniu sprawiedliwości na nikczemnikach, towarzyszących mu w podróży i zabić tych, którym Elune nie przyświeca. Z tym postanowieniem wyszedł z kryjówki i dołączył do elfa w sadzawce, stając po drugiej stronie ciała. Ten nawet na chwilę nie zląkł się przybysza. Choć rozpoznał w nim napastnika, który prawie go zabił – zrozumiał, że to koniec sporów pomiędzy nimi. Spojrzeli sobie głęboko w oczy i wszystko stało się jasne. W blasku księżyca, przyświecającym tej tragedii – sojusz, przynajmniej pomiędzy tymi przedstawicielami dwóch ras, został odnowiony. *** Odzyskał przytomność z zimnym ostrzem na swym gardle. Nie wystraszyło go to ani trochę, bo wiedział do kogo należy ten sztylet i nie bał się jego właścicielki. Zmusił się do wyostrzenia zmysłów. - Po co te podchody? Przecież wiem, że mnie nie zabijesz. Razem ze swą duszą przekazałem ci mą wiedzę. Teraz również pożądasz tego co ja. Nie mylę się? – spytał, choć doskonale znał odpowiedź. - Gdzie to jest? – odrzekła Mortred głosem zimnym jak lód. Blade wzdrygnął się z niesmakiem. Jednak nie oszalała. Prawdziwa Mortred po prostu usunęła się w cień i jej ciałem rządzi teraz jego własna cząstka. Mimo to takie zimne wyrachowanie nie pasowało do niej i Blade nie do końca cieszył się z tej przemiany. Będzie mógł ją zabrać ze sobą, ale to już nie ta kobieta, którą pokochał. Musiał w nią przelać tylko siłę, zło i chęć osiągnięcia celu. W ten sposób uczynił z niej idealną maszynę do zabijania. Niestety bez jakiegokolwiek charakteru i odczuć. - W jaskini w pobliżu wybrzeża. Tam ukryto miecz. Pomożesz mi do niego dotrzeć? - Jesteś mi potrzebny. Będziesz żył dopóki go nie dostanę. Później zginiesz z mojej ręki. – Mortred mówiła jak automat. Żadnych emocji i znikomy akcent. Dreszcz przechodził mu po plecach, gdy usłyszał własny tok myślenia. Wykorzystać i uśmiercić. Okrutna filozofia. Wzięła go pod ramię i szli powoli w stronę jaskini, której zawartość miała zadecydować o ich dalszym losie. Nie mieli pojęcia, że dwie postacie nieuchronnie się do nich zbliżały z niezbyt przyjaznym nastawieniem. III Skierował wylot swej lufy wprost na trzy barczyste postaci w oddali. Jego sokoli wzrok i najnowsze osiągnięcie znajomych goblinów: luneta, pozwalały wymierzyć prosto między oczy, niczego nie spodziewającego się gnolla. Z pałacowej wieży mógł obserwować obszar o promieniu dwóch kilometrów. Jego broń miała zasięg półtora kilometra. Cel z pewnością się w nim znajduje. Przymierzył. Trzy oddechy i spokojnie pogłaskał palcem spust. Odłożył swą krasnaludzką snajperkę. Na kolbie wyrył kolejną kreskę. Darował życie, ale okazję do posłania na tamten świat nikczemnika, zaznaczył. Kardel Sharpeye, w bezgranicznej służbie u ludzkiego czarodzieja, jeszcze nigdy nie oddał strzału. Miał okazję wiele razy, ale posyłanie na tamten świat pomniejszych stworzeń go nie interesowało. Cieszyła go tylko świadomość, że to on decyduje o życiu wszelkich istot na tym odludziu o promieniu dwóch kilometrów. Z głębokim westchnięciem znudzenia, zszedł z pałacowej wieży by zanieść posiłek swemu wiecznie zajętemu panu. *** Choć uciekinierzy mieli jakieś cztery godziny przewagi, Magina bez trudu odnajdywał trop. Zresztą czego on nie zauważył, od razu pokazywał mu jego nowy przyjaciel. Tak jakby tamci niczego się nie bali, albo nie byli nawet świadom tego, że ktoś za nimi podąża. Kolejny ślad. Dotychczas jednej parze odcisków elfich stup, towarzyszyła druga charakterystyczniejsza. Wyglądała tak jakby ich właściciel ledwo trzymał się na nogach, powłóczył nimi i słaniał się co chwile. Teraz te ślady stawały się normalniejsze. Ten ktoś musiał szybko odzyskiwać siły i szansa na dogonienie znacznie zmalała. Magina musiał trzymać się razem z furbolgiem, ponieważ samodzielnie nie dałby sobie rady z Mortred i Bladem, dlatego nie poruszał się normalnym elfim tempem. Chciał uciąć sobie z nimi małą pogawędkę, otrzymać jakieś wyjaśnienie, ale w głębi duszy wiedział, że zakończyłaby się ona walką. Odkąd opuścił martwą Shendelzare, zdawał sobie sprawę, że Blade odziedziczył po przodkach więcej cech Illidana niż ktokolwiek mu przypisywał. Mortred w jakichś niewyjaśnionych okolicznościach, też musiała zmienić swe postępowanie – co do tego, że to ona zamordowała własną siostrę, nie miał żadnych wątpliwości. Magina zaczął się zastanawiać, jakim cudem właściwie zdołał się namówić na tę wyprawę. Blade zwołał ich pewnego razu i ogłosił, że wybiera się w podróż pełną przygód i jeśli ktoś chce to może mu towarzyszyć. Nie pierwszy raz zresztą coś takiego organizował, ale zwykle podawał konkretny cel. Mortred udawała niezdecydowaną i domagała się szczegółów, ale było pewne, że za nim pójdzie. Iskrzyło między nimi od dawna. Maginie wystarczyło nadmienić o przygodzie i szedł w ciemno. Teraz pluł sobie w brodę, że zachowywał się tak dziecinnie. To przez jego decyzję, zgodziła się również Shendelzare, która nie chciała opuszczać trójki przyjaciół. Miał ją teraz na sumieniu. Milczący towarzysz dobitnie świadczył o tym w jak poważnej sytuacji się teraz znalazł. Nie miał pojęcia jak to się skończy, ale był pewny, że będzie się zachowywał dojrzalej niż kiedykolwiek. *** - To ta jaskinia? – spytała Mortred – Nie wygląda tak szczególnie, by mogło się znajdować w niej cokolwiek wartościowego. - Jestem pewny, że to ona. Jej nijakość to idealny kamuflaż. Bądź czujna. Wchodzimy. Blade szybko odzyskiwał siły. Po drodze wysysał je z otoczenia. Kolejna umiejętność, o której nigdy nikomu nie wspomniał. Był pewny, że spotkałoby się to z powszechnym potępieniem. Ptaki, dziki, a nawet wiewiórki. Zanim się zorientowały, już padały martwe na ziemię. Mortred trzymała go pod ramię i udawała, że nie widzi bladozielonej wstęgi łączącej go z mijanymi istotami. Wiele życia nie udawało mu się wyssać z tak kruchych stworzeń zanim ginęły, ale jego kroki stawały się coraz pewniejsze. Do jaskini mógł wejść już o własnych siłach. Zrobił już pierwszy krok w ciemność, gdy usłyszał za sobą głos: - Jesteś też niesamowicie głupi, skoro pchasz się w jej wnętrze w takim stanie. Nigdy nie przyznasz się, że potrzebny ci odpoczynek. Nie mam zamiaru stawać samotnie naprzeciw pułapek zastawionych na takich jak my, które z pewnością się tam znajdują. *** - Byli tu niedawno. Musieli pośpiesznie się zwinąć, gdy usłyszeli jak nadchodzimy. Myślisz, że są w środku? – Magina zwracał się do pleców olbrzymiego furbolga. Ten warknął cicho w odpowiedzi i zapuścił się w mroki jaskini. - Cokolwiek by miały znaczyć te twoje warknięcia, idę za tobą mój rozgadany przyjacielu. – Magina nie zwrócił uwagi na to, że furbolg nie zna go na tyle, by wiedzieć, że takimi idiotycznymi gadkami zwykł rozładowywać stresy. Wejście w absolutne ciemności do takich właśnie należało. Ulfsaar szedł przodem, obawiając się tylko jednego, że korytarz nagle zrobi się zbyt wąski i będzie musiał zawrócić. Jednak nic na to nie wskazywało. Wysokie sklepienie gęsto pokryte stalaktytami i szerokie przejścia – w sam raz by mogła się tu pomieścić istota nawet o rozmiarach smoka. Idealną ciszę przerywało tylko ciągłe kapanie wody do podziemnych stawów. W końcu dotarli do wielkiej komnaty wyciosanej w skale. Nie byli nawet w stanie zobaczyć jej przeciwległej ściany. - Wyczuwam tutaj pozostałości pradawnej magii. – rzekł cicho Magina, a widząc świdrujące go spojrzenie furbolga dodał: Uwierz mi. Znam się na tym. Szli po brukowanej ścieżce biegnącej na drugi koniec. Nie zamierzali z niej zbaczać, ponieważ bocznych ścian również nie dawało się wypatrzeć i nie wiadomo jak szerokie jest to pomieszczenie. Wkrótce jednak zagrodził im drogę olbrzymi głaz. Zdecydowali się obejść go z lewej strony i jak najszybciej wrócić na ścieżkę. Gdy mijali zakończenie skały, Magina zawołał: - To nie jest zwykły głaz! To odłamek posągu. Stopa, patrz! Tu ma palce. Jeśli tak wielka była stopa, Ulfsaar wolał nie wyobrażać sobie jakiej wielkości był cały posąg. Skoro elf wspomniał o magii, podejrzewał że kiedyś te posągi mogły być żywe i niezbyt przyjaźnie nastawione do gości. Dotychczas najpoważniejszym przeciwnikami jakimi stanęły mu na drodze były demony, ale nawet one nie były w stanie go zdepnąć bezceremonialnie. Taka stopa z pewnością by to zrobiła. Przemierzając komnatę natknęli się jeszcze na trzy fragmenty takich posągów. Kawałek ręki i dwie głowy, co kazało przypuszczać, że komnata miała kiedyś więcej niż jednego strażnika. Na szczęście żaden z tych pradawnych strażników nie pozostał w całości i udało im się dotrzeć do uchylonej bramy oświetlonej po bokach bladym niebieskawym światłem. - Nie zbliżaj się do źródła światła. To może być jakaś dziwna magia. Po prostu przejdźmy przez bramę, dobra? – Magina nie musiał tej rady dwa razy powtarzać. Ulfsaar znał się na magii na tyle dobrze, by omijać ją szerokim łukiem. W tym przypadku bezceremonialnie przeszedł przez bramę nie interesując się więcej niebieską magią. Trafił do małego pomieszczenia z piedestałem na środku. Po chwili dołączył do niego elf. Widocznie musiał zebrać w sobie odwagę potrzebną do zignorowania poświaty. Rozejrzeli się oboje. Musieli znajdować się gdzieś w pobliżu wyjścia, ponieważ z szczelin w sklepieniu, przedostawało się światło słoneczne. Komnata miała kształt okręgu o średnicy dziesięciu metrów. Podeszli do piedestału. Nie było w nim nic szczególnego, prócz wydrążenia idealnie znaczącego położenie znajdującego się kiedyś na nim przedmiotu. Półtora metrowego miecza. Wydrążenie oddawało jego zarys z najdrobniejszymi szczegółami, tak jakby zostało odciśnięte jego ciężarem. Bogate zdobienie klingi i rękojeści zupełnie nie pasowało do otoczenia, w którym został kiedyś ukryty. Teraz zniknął. Magina domyślał się kto go mógł teraz posiadać. Nagle z oględzin piedestału wyrwał ich dźwięk dochodzący z drugiej strony pomieszczenia. Coś podobnego do kamieni grzechocących pod stopami. Zwracając głowy w tamtym kierunku, dopiero teraz zdali sobie sprawę, że pomieszczenie ma drugie wyjście. Tunel jakby wyrąbany w skale, prowadzący prosto na wybrzeże. Ulfsaar musiał zidentyfikować dźwięk podobnie do Maginy, ponieważ zaryczał wściekle i rzucił się w tamtą stronę. Elf pobiegł za nim, a widząc furię furbolga, miał tylko nadzieje, że zdąży zadać swemu bratu kilka pytań, zanim zostanie rozszarpany na kawałki. *** Mortred i Blade uciekali plażą, oddalając się od wylotu jaskini. Blade nie był w stanie jeszcze biec, nie było mowy o tym, że zregenerował siły. Znów zaczął się słaniać i gorączkowo odwracał się przez ramię. Domyślał się kto go ściga, a widok dwóch postaci wybiegających z tunelu tylko potwierdził te obawy. To nie tak miało wyjść! – pomyślał. Cała wyprawa okazała się kompletną porażką. Zdradził przyjaciół, zatracił duszę ukochanej, uśmiercił jej siostrę i doprowadził do tego, że jego własny brat zamierza go zabić. Wszystko byłoby o wiele znośniejsze, gdyby nie fakt, że ktoś go uprzedził. Miecz został już skradziony z jaskini. Nie chciał dopuścić do siebie tej myśli, gdy widział szczątki strażników – nie po tym co przeszedł i na co się zdobył. Furbolg i Magina zbliżali się z każdym krokiem. Nie było mowy o podjęciu z nimi równej walki. Jedyną możliwością uniknięcia śmierci z rąk pogoni było wskoczenie do wody i płynięcie wpław oceanu. Beznadzieja… - Nie wiem czemu cię nie zabiłam przy piedestale – zwróciła się do niego Mortred, zatrzymując się – Nie jesteś mi już do niczego potrzebny, a jeszcze muszę przez ciebie zmierzyć się z tymi dwoma. Blade nie dowierzał własnym oczom. Ta kobieta właśnie wychodzi naprzeciw żądnym krwi napastnikom. Bez cienia strachu, ani żadnych innych emocji. Stworzona do walki. Ulfsaar był już zaledwie o kilka metrów od elfki. Rozłożył bojowo swe łapy i przygotował się do przeszycia nimi ofiary, gdy tylko znajdzie się w zasięgu. Został odrzucony do tyłu, padł na piasek i przetoczył się kilkakrotnie, niczym rażony piorunem. Wściekłość jaka zebrała się w furbolgu, kazała mu błyskawicznie się podnieść. Spojrzał na sierść na piersiach śmierdzącą spalenizną. Faktycznie musiał zostać rażony piorunem. Dobiegł do niego Magina, by sprawdzić czy wszystko w porządku. Gdy zauważył, że nie tak łatwo go zranić, wskazał palcem co było przyczyną nagłego zwrotu sytuacji. Z wody wyłoniły się cztery postaci. Pierwsza, wężopodobny stwór pochwycił elfią strażniczkę w pół i odciągnął ją w stronę oceanu, poruszając się z niesamowitą prędkością. Nie przejmował się wcale, że tamta się szaleńczo wyrywała, a nawet kilka razy dźgnęła go nożem. W dwóch innych rozpoznał morskie syreny z – jak mu to później wyjaśniono – rasy naga. Czwarta postać przypominała morskiego krasnoluda choć gigantycznych rozmiarów, odzianego w płaszcz z rekina. W ręku trzymał kotwicę, którą pewnie używał jako oręż. Ulfsaar nigdy nie widział podobnych stworzeń, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że starają się przeszkodzić mu w wymierzeniu sprawiedliwości. Skinął na Maginę. Nie mogą się wycofać, muszą zmierzyć się z nowymi przeciwnikami i nie dopuścić, by uprowadzili ich cel. Zaczęli powoli podchodzić do morskich napastników. Blade był już po kolana w wodzie. Wielka morska istota popychała pop go końcem kotwicy, prowadząc na jeszcze większą głębie. Nawet nie oponował. To nieoczekiwane porwanie może okazać się dla nich zbawienne. - Mortred! Nie wyrywaj się! – Zawołał do elfki – Oni usiłują nas stąd wyciągnąć. Prawda syreno? – zwrócił się do jednej z nag. - Po czym to poznałeś szczurze lądowy – głos nagi na lądzie brzmiał jak jakiś groteskowy pisk – Przygotuję was teraz do transportu. Każ jej się uspokoić. - Meduso, rybko ty moja. Przestań niańczyć towar i się pośpiesz, bo futrzak szykuje się do kolejnego ataku – poinformował ją Sladar przesadnie słodkim tonem. - Slithice! Zajmij się nimi! – zawołała do drugiej syreny, po czym zwróciła się ponownie do elfa – Zamknę was w kuli energii. Dzięki niej przeżyjecie podróż. Bardzo długą podróż. Magina biegł w stronę wody ile sił w nogach,, nie zważając na to że przeciwnicy mają przewagę liczebną. Nie mógł pozwolić bratu na ucieczkę, ale mogło się to okazać bardzo trudne. Blade i Mortred zostali pokryci jakąś błękitną mocą i zanurzali się coraz głębiej ębiej i głębiej pod wodę. Użył blink w ich stronę nie zważając na to, że znajdzie się bezpośrednio obok nag. Wylądował w wodzie obok jednej z syren. Ta bardzo szybko zorientowała się o jego nagłym pojawieniu. Chwyciła go dwiema parami rąk za głowę i pociągnęła pociąg w dół, starając się utopić elfa. Magina nie mógł się wyrwać, tak silna była syrena. To nie możliwe by utopiła mnie w wodzie do pasa! – pomyślał, desperacko próbując się wydostać na powierzchnię. Nagle uchwyt na nim zelżał i błyskawicznie przebił się przez rzez taflę wody, łapiąc oddech. Coś sprawiło, że naga musiała go puścić. Elf rozejrzał się i zobaczył jak trzy identyczne syreny jak ta, która go podtapiała, płyną w stronę brodzącego ku niemu furbolga. - Uważaj! – zawołał w stronę niedźwiedziołaka – Ona się roztroiła! - Błąd. Jest nas czworo – piskliwy głos szepnął do niego zza pleców. Magina natychmiast się odwrócił. Pokryta łuską pięść uderzyła w jego skroń i świat zrobił się ciemny. Stracił przytomność… *** Slithice znalazła kilka względnie suchych gałęzi i po chwili udało jej się rozpalić małe ognisko. Jako naga nie musiała się nim ogrzewać, ale lubiła to. Właściwie to wszystko robiła inaczej niż przedstawiciele jej rasy. Bliżej było jej do orka. Spędziła z nimi kawał życia, nauczyła się od nich wielu sztuczek, a od jednego z nich otrzymała bardzo skuteczne krzesiwo. Od jednego z nich… Ork, którego pokochała został zamordowany na jej oczach przez oddział nieumartych. Nie mogła dłużej zostać w ich wiosce, to on zmuszał resztę społeczności by traktowano ją na równi. Błąkała się samotnie po morzach, aż natrafiła na Sladara, Meduse i Leviathana. Przyłączyła się do nich, wykonując mniej lub bardziej tajemnicze rzeczy, ale najwięcej czasu spędzali u wybrzeży Northrend. W bezczynności. Pewnego razu Medusa wybrała się w głąb lądu jak to zwykła robić co jakiś czas. Gdy wróciła, wypłynęli błyskawicznie, bez zamienienia choćby zdania na temat celu wyprawy. Większość nag nie potrzebuje powodów. Lubią pływać bezwiednie. Ale nie Slithice. Ma zamiar się dowiedzieć wszystkiego o tym, dlaczego zmuszona została do przepłynięcia połowy świata w błyskawicznym tempie. Dowie się tego choćby od tych dwóch dziwnych kompanów, których skutecznie obezwładniła. *** Ocucił się z ogromnym bólem głowy. Porównywalnym z tym jakiego doznał w młodości, budząc się po wypiciu dziwnego krasno ludzkiego trunku. Straszne uczucie. Rozejrzał się. Leżał przy ognisku na plaży, a obok niego furbolg zajadał ryby. Niedźwiedziołak siedział na czterech sieciach rybackich, które były trochę poszarpane. Magina dostrzegł u swoich stóp własne księżycowe ostrza. - Są twoje. Musiałeś upuścić podczas kąpieli. Rozpoznał ten głos. Błyskawicznie złapał za broń i podniósł się na równe nogi. W głowie mu tak huczało, że zachwiał się niebezpiecznie, ale ustał. Przy ognisku położyła się syrena jak gdyby nigdy nic. Była bezbronna, ale ból w głowie przypominał co potrafi zrobić ta kobieta nawet gołymi rękami. - Wyluzuj się. Bierz przykład ze swojego przyjaciela. Wybacz, że potraktowałam cię tak ostro w wodzie. Sladar lubi oglądać się za siebie, a ja nie chciałam wzbudzić podejrzeń – skrzekliwy głos starał się go uspokoić – Jestem Slithice, a ty? - Mojego przyjaciela widocznie można łatwo udobruchać rybami. Mnie nie – wycedził przez zaciśnięte zęby. - Dla ciebie mam pieczone – uśmiechnęła się pogodnie. Miała naprawdę ładną twarz jak na przedstawicielkę swojej rasy. Ulfsaar spojrzał na niego wymownie jakby chciał powiedzieć: „Siadaj młokosie i zajadaj ryby. Oddała ci broń i dała możliwość ogrzania tyłka. Czego chcesz więcej? Wysłuchajmy jej”. Niechętnie usiadł. Zapach smażonego mięsa przełamał wszystkie obawy i rzucił się na jedną z ryb. Tyle się działo, że prawie zapomniał o jedzeniu. - Smakuje? – z rozbawieniem zagadnęła go Slithice, widząc jak ten pochłania rybę – Nie jesteś zwykłym elfem, albo byłeś bardzo głodny. -Dla’ego…ak…sądzisz? – spytał z pełnymi ustami. - Nie zwracasz uwagi na maniery. To do was niepodobne. Jak ci na imię? Maginie smakowało na tyle, że uznał iż może odpowiedzieć na to pytanie. - Jestem Magina. - A twój futrzany przyjaciel? - Eeeee… Szczerze mówiąc nie wiem – zmieszał się – Nie znam ich języka. Ale już zaczynałem się przymierzać do wołania na niego Fuzzy Wuzzy – dodał, a furbolg warknął na niego wściekle. - Nie rób tego. Na pewno ma jakieś bardziej zaszczytne imię. Musi mieć. Jeszcze nie widziałam mocarza, który by się wydostawał z czterech moich sieci. Musiałam mu zaśpiewać, by się uspokoił. Wspomnienie o sieciach przypomniało Maginie, że jeszcze przed chwilą byli wrogami, a teraz rozmawiają jak starzy znajomi. Czas dowiedzieć się konkretów. - No dobra! Przejdźmy do rzeczy. O co tutaj chodzi i dlaczego nas zaatakowaliście. - Chciałam zadać to samo pytanie tobie. Widzisz, przewodniczka naszej wyprawy, czyli Medusa, kazała nam zbierać manatki i płynąć w te strony. Nie wyjaśniła nam niczego. Domyślam się, że celem musiało być tych dwoje elfów. Nic więcej nie wiem, ale możemy wymienić informacje i skleić jakiś logiczny sens. - Podejrzewam, że wiesz o wszystkim co tu się dzieje, ale chcesz najpierw usłyszeć moją wersję – powiedział Magina i zamilkł na dłuższą chwilę. Szum fal przerywało tylko mlaskanie Ulfsaara, który zlizywał resztki jedzenia ze swoich łap. Z głębokim westchnięciem Magina zaczął opowiadać jak to czwórka przyjaciół wyruszyła w nieznane. O spotkaniu z furbolgami, śmierci Shendelzare, pościgu przez jaskinię, podeście na miecz. - W porządku. Resztę już znam – przerwała mu naga – Mówisz, że twój brat musiał go stamtąd zabrać? To dziwne, ale nie widziałam by miał go przy sobie, a tak wielki oręż trudno byłoby ukryć. Swoją drogą przechwycenie legendarnego miecza wyjaśniałoby dlaczego tak pędziliśmy wam naprzeciw. Nieznany zleceniodawca Medusy pewnie się ciężko zdziwi, gdy ta wróci z pustymi rękoma. - Nie do końca pustymi. Dostarczą mu Blade’a i Mortred. Powiedziałem ci wszystko co wiem, teraz twoja kolej – domagał się informacji Magina. - Już mówiłam, że nie mam pojęcia co tu się dzieje. Wiem tylko, że nasz rozkaz padł z Northrend, a nie trzeba dopowiadać jakie szumowiny tam mieszkają. Słuchaj elfie! – dodała widząc jak Magina kręci głową pokazując jak bardzo jej nie wierzy – Musisz mi zaufać, bo nie masz innego wyboru. Chcecie dorwać Blade’a, a tylko ja mogę was poinformować gdzie go znajdziecie. Podejrzewam, że jest tylko pionkiem w jakiejś większej grze, ale muszę z wami współpracować by znaleźć kolejny trop. Wrócę do mojej żałosnej ferajny i postaram się coś wywęszyć. Wy musicie ostrzec kogoś o tym co tu się stało. - A co się takiego stało? Porachunki rodzinne i jakiś łowca artefaktów. Kogo to obchodzi i po co miałbym ostrzegać kogokolwiek?! – wybuchnął Magina - Bystry to ty nie jesteś elfie. Podsumujmy fakty: ktoś w Northrend jest na tyle wszechwiedzący, by wysłać nagi, które trafiają do celu idealnie na czas i w dodatku ten ktoś pragnie artefaktu, którego chroniły wielkie jak niejedna góra posągi. Nie przerywaj! – krzyknęła na Maginę, gdy ten otwierał usta by coś powiedzieć – Z drugiej strony po artefakt wybierają się elfy. Zbieg okoliczności? Nie sądzę, ponieważ nastąpiła interwencja samej bogini Elune. To wielki znak, nawet ktoś tak ograniczony jak ty powinien o tym wiedzieć. Magina otwierał i zamykał usta nie mogąc wydusić słowa. Faktycznie, coś w tym wszystkim musiało być. W końcu wycedził: - To wszystko i tak nic! Miecz ma ktoś trzeci. Ani jasnowidz, ani Elune nie mają pojęcia kto to. Koniec tej sprawy. Zostały tylko moje… - Magina zerknął na furbolga, który lekko warknął przypominając o swojej obecności - …eee, to znaczy NASZE porachunki. - Właśnie. Miecz ma ktoś trzeci, a to nie umniejsza sprawy. Wręcz przeciwnie – Slithice wstała – Wiesz co? Zróbmy sobie po przysłudze. Ty poinformujesz kogo trzeba o aktywności w Northrend, a ja załatwię wam spotkanie z miłymi znajomymi. I wiesz co? Naucz się jego języka – wskazała na Ulfsaara – Z was dwojga wydaje się mądrzejszy, a ja chcę mieć pewność co do bezpieczeństwa Kalimdoru. Mam z tą ziemią miłe wspomnienia. Syrena odwróciła się od nich i zaczęła zmierzać w kierunku wody. Sunąc po piasku jej płetwiasty ogon zostawiał szeroki ślad. Gdy znalazła się już przy brzegu, Magina zawołał za nią: - Jak nas znajdziesz?! - Mam swoje sposoby, nie martw się. Zrób tylko to o co cię prosiłam! Zanurkowała i zniknęła im z oczu. Magina nie miał pojęcia jak wiele czasu minie do ich następnego spotkania i w jakich okolicznościach to nastąpi. Zrobiło mu się nagle smutno. Chyba polubił tę dziarską nagę. Zerknął na furbolga i od razu zmienił mu się nastrój. Na widok futrzanego olbrzyma machającego łapą w geście pożegnania w stronę oceanu, zachciało mu się śmiać. - Dobra Fuzzy Wuzzy, mnie też udobruchała rybą – zwrócił się do niego z uśmiechem. Na dźwięk tego przezwiska Ulfsaar znów warknął, ale nie wydało się to już tak groźne jak wcześniej. - Spokojnie Fuzzy, przestanę cię nazywać Wuzzy. *** Podróż przez ocean trwała naprawdę długo. Większość drogi spał, znudzony monotonią oceanu, zamknięty w magicznej bańce. Myślał, że Mortred poderżnie mu wtedy gardło, ale nie zrobiła tego. Może to co w nią przelał, nie pozwalało jej go skrzywdzić? Jeśli tak to nie mógł znaleźć sobie lepszego ochroniarza. Po kilku dniach lub tygodniach – Blade stracił rachubę czasu, budzono go tylko po to by zjadł jakąś rybę złapaną po drodze – dotarli do Northrend. Ledwie uwolniono go z magicznej kuli, już prowadzono w głąb lądu. Pozwalał na to. Potrzebował ruchu, a nie snu po tej męczącej podróży. W dodatku wiedział, że tam gdzie go prowadzą dowie się czym zasłużył sobie na ratunek. Szli wąską ośnieżoną ścieżką. Po obu stronach rosły ponure, martwe drzewa. Zapewne od wieków pozbawione liści. Z każdym krokiem robiło się coraz zimniej. Zewsząd napływała coraz gęstsza mgła, ograniczając widoczność do zaledwie kilku kroków naprzód. Może to i lepiej pomyślała Medusa. Nie wiadomo jak by się zachowali nasi goście, gdyby mogli rozglądać się po otoczeniu. Widok tysięcy nieumartych mógłby ich zaszokować… W końcu doszli do maleńkiego wzniesienia. Wspinając się na nie, coraz bardziej zarysowywał się kontur postaci znajdującej się na szczycie. Strasznej postaci. Blade zatrzymał się nagle. - Co jest elfie? Strach cię obleciał? – spytał go Sladar – Ruszaj się! On sam do ciebie nie przyjdzie. - Mylisz się myrmidonie – zagrzmiał przerażający głos z góry – Zejdę do niego. Trupia sylwetka zbliżała się do nich i po chwili wyłoniła się z mgły. Blade skrzywił się z niesmakiem. - Wiem kim jesteś. Nasze kobiety straszą tobą swoje… - Swoje dzieci – dokończyła za niego maszkara – Wiem o tym. Jestem Kel’Thuzad we własnej osobie. Możecie odejść – lich zwrócił się do nag – zostawcie nas samych. - Ależ panie! Musimy porozmawiać – zawołała Medusa. - Nie teraz. Wykonałaś swoje zadanie. Pogratuluję ci później. Teraz muszę zająć się moimi gośćmi. - Jak sobie życzysz panie – nagi skłoniły się nisko i zawróciły skąd przyszły. Na pagórku został tylko nieumarły i elfy. Zewsząd napierała przygnębiająca cisza i mgła. Kel’Thuzad odczekał chwilę jakby chciał się upewnić, że nagi są już dostatecznie daleko i rzekł: - Wiem wszystko o twojej przygodzie i nowych wrogach. Ty zaś zdajesz sobie sprawę, że masz u mnie dług wdzięczności za ratunek. Jak zamierzasz go spłacić? - Nie igraj ze mną. Wal prosto z mostu. Jestem ciekawy w jakiej sprawie ci zaraz odmówię. - Jak sobie życzysz. Chcę byś został moim agentem do zadań specjalnych. Tak jak te nagi. O odmowie oczywiście nie ma mowy. Nie po tym jak wysyłałem ich po ciebie przez cały ocean. - Nie opłaciło ci się! Nie zdobyłem miecza! Ktoś mnie uprzedził. W takim razie jestem dla ciebie bezużyteczny. Skończ ze mną, byle szybko, zanim spieprzę jakąś kolejną sprawę! – Blade wybuchnął wściekłością. Tak naprawdę była to złość skierowana na samego siebie. Nic mu nie wyszło, a jeszcze wylądował na tym zadupiu pośród nieumartych. - Oh. Nie przejmuj się mieczem. Divine Rapier jest od dawna w naszym posiadaniu – rzekł lich z groteskowym uśmiechem – A co do użyteczności twojej i przyjaciółki… popracujemy nad tym… Przez mgłę przebił się okrutny śmiech hetmana nieumartych. Rozdział II I Yurnero starał się poruszać bezszelestnie. Stąpał po pokrytej zeschłymi liśćmi ściółce, nadzwyczaj ostrożnie. Trzymał swą katanę w taki sposób, by koniec ostrza zawsze zbiegał się z punktem na który patrzy. Skradając się przez ten las, nieustannie się rozglądał co sprawiało, że miecz wykonywał przed nim istnie taneczne ruchy. Perfekcyjne ruchy. Usłyszał orczy okrzyk dobiegający z lewej strony. Ruszył w tamtym kierunku i po chwili trafił na małą polanę. Spodziewał się co tam zobaczy, ale mimo wszystko wstrząsnęło to nim jak zawsze. Samotny czerwonoskóry ork otoczony przez dziką zwierzynę. Normalnie płochliwe sarny nacierały na niego kopytami, a nawet dwa dziki starały się im pomóc zranić przeciwnika. Yurnero wiedział co teraz nastąpi. Topór zaczął spadać. Kończyny zwierząt odlatywały na kilka metrów od reszty ciała. Krew bryzgała we wszystkie strony i obserwator zajścia musiał odskoczyć w bok, by nie zostać ochlapanym. Widział już wiele razy podobną masakrę podczas wojny z legionem. Oprawca skończył swoją robotę. Odwrócił się do Yurnero, by ten mógł zobaczyć jak ścieka z jego ciała krew. - Nie zjemy wszystkiego… - powiedział cicho Yurnero. Polowanie znów zakończone sukcesem. Po raz kolejny przebiegło w ten sam sposób. Katana idealnie czysta. Topór zbrukany krwią. Mogul Kahn zabił dziesięć saren, a upiekli tylko dwie. Reszta wala się za ich plecami i stanowi żer dla robactwa. Nie tak uczyli ich szamani. - Znów to zrobiłeś Mogulu – zagaił Yurnero, gdy skończył jeść – Zabiłeś więcej niż potrzebowaliśmy. - Wybacz. To demon. To demon mi kazał. – ork rzucił wyuczonym na pamięć usprawiedliwieniem, nawet nie patrząc mu w oczy. Dalej jadł. - Który raz mnie zbywasz w ten sposób? Mam tego dość… - zamilkł na dłuższą chwilę. Zastanawiał się czy nadeszła już chwila na tę rozmowę, czy może dać mu jeszcze jedną szansę. Zdecydował: - Dlaczego zdecydowałeś się zatrzymać demoniczną skazę, która trawi nasze dusze, gdy ulatywała w chwili zabicia Mannorotha? - A ty? – odparł krótko. - Uważam, że hańby jakiej doznaliśmy ze strony demonów nie da się zmyć tak po prostu. Możemy uwolnić od nich nasze dusze, ale to co z nami zrobiły w przeszłości świadczy o naszej porażce. Nasza historia Mogulu, przypomina mi o wielkiej plamie na honorze. Uświadomiły mi to sfrustrowane demony właśnie wtedy, gdy poległ Grom Hellscream. Zmuszone do opuszczenia mego ciała, wyświetliły w mym umyśle całość. Wszystkie bestialstwa jakich się dopuściliśmy pod ich panowaniem. Nigdy nie zapomnę głosu, który zabrzmiał w mojej głowie. Śmiał się, że jesteśmy słabą rasą i niczym marionetki poddaliśmy się ich woli. Wtedy zdecydowałem, że muszę zatrzymać go w sobie. Zatrzymać, stłamsić i udowodnić, że się mylił. - Jesteś głupi i naiwny Yurnero – skwitował jego opowieść – Nie da się nad nimi zapanować. Myślisz, że już coś osiągnąłeś, bo przestały płonąć ci oczy czerwonym blaskiem. Twoja skóra blednie. Wygrywasz tę walkę? Bzdura. Zostaniesz przechytrzony jak ten idiota Hellscream. Czerwona mgiełka przysłoni ci wzrok w chwili, gdy zapomnisz z czym próbujesz walczyć. Yurnero wstał. Znał Mogula odkąd jego lud odzyskał pełną wolność. Chciał go poznać, ponieważ pozostawił w sobie tę samą skazę. Wierzył, że Kahn uczynił to z podobnych powodów. Ta rozmowa udowodniła jak bardzo się mylił. Jego towarzysz polowań po prostu nie mógł rozstać się z nałogiem jakim była demoniczna moc. On to kochał. - Żegnaj Mogulu Kahnie. Zawiodłeś mnie. Myślałem, że będziesz mi druhem w przekleństwie. Zaczął się oddalać od ogniska. Zmarszczył brwi mijając poćwiartowane truchła zwierząt. Tak kiedyś kończyły się wszelkie spotkania jego ludu z innymi żywymi istotami. Czas się od tego definitywnie odciąć. Już prawie zniknął w gąszczu drzew, gdy Mogul zawołał za nim. - Dam sobie odrąbać głowę własnym toporem! – wykrzyczał. W ten sposób zwykle rozpoczynał swe najpoważniejsze deklaracje, więc Yurnero przystanął. Był ciekaw co ma mu do przekazania. Mogul kontynuował: - Zanim nasz czas dobiegnie końca, demony zdławią twój opór i pogrążysz się w słodkiej żądzy krwi! Wtedy wyśmieję naiwność mistrza Yurnero. - Niech to będzie nasz zakład! – odwrócił się i nawet z tej odległości Mogul mógł wyczytać determinację bijącą z orczej twarzy. To była ostatnia rozmowa jaką odbyli w swoim życiu. *** Popijał ze swego kufla raz za razem. Kaptur miał zaciągnięty tak mocno, że naczynie ginęło w ciemności nim dotarło do ust. Było to absolutnie koniecznie. Żaden człowiek nie miał prawa zobaczyć jego twarzy, przed wyznaczonym czasem. Miała to być gratisowa usługa, zanim uśmierci ofiarę. Do karczmy w której siedział weszła kolejna osoba. Szumowina jak wszyscy tutejsi goście. Na taki osąd wystarczył pierwszy rzut okiem. Same brudne łachmany nie zwróciłyby jednak jego uwagi. Intrygujący było to, że przybysz również chował swe oblicze pod kapturem. Nie dało się czegokolwiek pod nim dostrzec. Przez chwilę stał w przejściu, po czym nie podchodząc nawet do barmana, by cokolwiek zamówić, zwrócił się w jego stronę. Przysiadł przy jego stoliku nie przedstawiając się, jakby obaj planowali to spotkanie i wiedzieli o sobie wszystko. Odłożył swój kufel i zacisnął dłoń na rękojeści schowanej pod płaszczem. - Witaj Gondarze. Kupa lat – z pod kaptura przybysza wydobył się mroczny głos – Szukałem cię. Gondar znów wziął głęboki łyk. Niestety żadne trunki nie mogły przyćmić jego zmysłów. Czasem tego pragnął. Na przykład teraz, by nie dochodził do niego głos tego nudziarza. - Słyszałem, że można wykupić twoje usługi. - Są one bardzo drogie – odrzekł – Kto płaci, ile i za co? - Sam Król Lich. Da ci niepoliczalne sumy, jeśli zgodzisz się działać dla niego na tyłach wroga. Gondar zaczął się śmiać. Kilka osób odwróciło głowy w ich stronę. To był nietypowy dźwięk w tym miejscu. - To najlepszy dowcip jaki usłyszałem od dawna Ish’kafel. Nie to, że Lich jest zabawny, albo że ci w niego nie wierzę. O nie! Rozbawiłeś mnie tylko tą zapłatą. Z tego co wiem, uznaje on tylko jedną jej formę: wieczny odpoczynek. - Dla ciebie zrobi wyjątek. - Możesz próbować swoich krętactw na kimś innym. Mnie nie da się oszukać. W całym swoim życiu miałem do czynienia wyłącznie z takimi jak ty. - Dobrze. Ze względu na wspólne pochodzenie będę z tobą szczery. Jednak wytłumacz mi najpierw, po co draenei bezużyteczne złoto tego świata? – spytał Ish’kafel. - Nie wiem czy zauważyłeś, ale ma ono tutaj porównywalne znaczenie co magia czy potęga. Mogę przestać ciułać te skarby jeśli chcesz. Tylko musisz wymyślić sposób, bym uzyskał pomoc potężnych ludzkich magów. Inny niż przekupstwo. - Pomoc ludzkich magów? – w głosie Ish’kafela tkwiło prawdziwe zdziwienie. - Mawiali, że inteligencją nie grzeszysz, a gadam jak z idiotą. Pomyśl przez chwilę. Zgnilizna jaka nas dotknęła została wywołana magią. Wierzę, że można ten proces odwrócić, a kto inny może tego dokonać jak nie skorumpowana elita czarodziejów? - Chcesz ocalić nasz lud, sponsorując ludzkie eksperymenty? Jesteś szalony Gondarze. - Wyjaśnij mi zatem, dlaczego ty starasz się pomóc Lichowi w przeprowadzeniu planu pod tytułem „Pa pa wszelakie życie”? - Piękno tego świata drażni moje oczy. Przypomina co utraciliśmy. On pomoże mi to zmienić. - Pragniesz zagłady wszelkiego życia z czystej frustracji? W takim razie obaj jesteśmy szaleni. – Gondar ponownie się zaśmiał – Choć z drugiej strony, w porównaniu do nieumarłych znów będziemy uchodzić za przystojnych. Nie Ish’kafelu! Nie pomogę ci, choć nam obu chodzi o podniesienie prestiżu naszej rasy. Sposoby jednak są zbyt różne. Drzwi karczmy otworzyły się ponownie. Tym razem w wejściu stanęła postać różniąca się od reszty pod każdym możliwym względem. Nie okrywał swego ciała żadnym brudnym, podróżnym płaszczem jak wszyscy tutejsi goście. Przeciwnie. Ubrany był tylko w luźne spodnie. Wypinał dumnie nagą pierś pokrytą tatuażami. Dwa rzemienie mocowały do jego pleców księżycowe ostrza. Jak on śmiał prowokować w ten sposób swoją bronią? Rozglądał się śmiało po pomieszczeniu, patrząc bezczelnie na zgromadzonych. Tylko skończony głupiec lub naiwniak pewny swego bezpieczeństwa, mógłby zachowywać się w ten sposób w gospodzie pełnej morderców i awanturników. Oczywiście: elf. - Chyba znam tego elfa – rzekł Ish’kafel – O ile pamiętam wysłałem go w pewną wyprawę… - Wysyłasz elfy na wycieczki krajoznawcze? – prychnął Gondar - Widzisz Gondarze. Nie jesteś pierwszym, którego pragnął w swoich szeregach Lich. Szukam takich jak wy i manipuluję tak, by w końcu trafili w jego szpony. - Ze mną ci się nie udało. Co jemu powiedziałeś? - Bajeczkę o jakimś mieczu. Miał się spakować i po niego iść. Nad resztą miał czuwać Król Lich. Obserwowali jak beztrosko podchodzi do kontuaru. Od chwili jego przybycia w pomieszczeniu zaległa pełna napięcia cisza. Wiele par oczu śledziło ruchy młodego elfa. Stolik Gondara był na tyle blisko by usłyszeli jego rozmowę z barmanem. - Poproszę wody, trochę waszego chleba i jakiś wolny stolik. - Czy to ma być jakiś żart?! – krzyknął barman, uderzając pięścią o ladę. - A powiedziałem coś śmiesznego? - Cały jesteś śmieszny! Woda, chleb i stolik! Kurwa! Słyszycie go? - Nadal nie widzę w tym nic śmiesznego – elf nie ustępował. - Wchodzisz do mojej karczmy jak jakiś zasrany paw. Prezentujesz swoje żyletki wszystkim wokół. W życiu nie widziałem większego idioty. Jak cie zwą elfie? Chcę wiedzieć jak ma na imię uosobienie głupoty. - Jestem Magina – ton z jakim to powiedział nie zawierał żadnej urazy. - A więc panie Magina: schowaj to ostre gówno, zanim będzie za późno. - Ciesz się, że mam je na widoku. Będziesz wiedział kiedy po nie sięgnę. - Na bogów! Elfie! Tu nie chodzi o moje bezpieczeństwo. Schowaj je sam, bo inaczej oni wsadzą ci je w dupsko! – wskazał na swoich gości, a ci siedzący najbliżej uśmiechnęli się złowieszczo, jakby podsunął im dobry pomysł. - Nie mam gdzie ich ukryć. Bądź tak łaskaw i daj mi to o co prosiłem. Zapłacę. - Nie życzyłbym mojego jadła jako ostatniego posiłku życia nawet najgorszemu wrogowi… Ostrzegałem. – podał mu chleb i kubek z breją uchodzącą za wodę - Nie mam wolnych stolików. Możesz usiąść obok tych dwóch, ale to tak jakbyś się od razu powiesił. Magina zlustrował wzrokiem stolik, który wskazał mu barman. Dwaj łachmaniarze nie powinni stanowić większego problemu. Usiadł przy nich i podjął nierówną walkę z twardym chlebem. Choć nie widział twarzy siedzących obok, wiedział że nie odrywają od niego oczu. Elf odczuwał dyskomfort, ale nie dawał po sobie tego poznać. - Mój kolega twierdzi, że cię zna. – rzekł do niego Gondar. - Nie sądzę. Musiał mnie z kimś pomylić. – odparł Magina. Ucieszyło go, że tamten nie drążył tematu. Udało mu się w spokoju zjeść zanim Ish’kafel wstał i odwrócił się do wyjścia. - Zdajesz sobie sprawę, że nasze kolejne spotkanie może nie być tak miłe? – spytał na odchodne. - To zależy czy ból sprawia ci przyjemność mój drogi Ish’kafelu. Jeśli tak żegnają się tutaj koledzy, to nie chcę wiedzieć jak to robią wrogowie – pomyślał Magina. Zamierzał również odejść, ale łachmaniarz znów podjął rozmowę. - Czym się zajmujesz elfie? - Aktualnie uczę się języka, który wypada mi znać. – odrzekł wymijająco. Chciał uciąć rozmowę. - A jak udała się wyprawa po miecz? – Gondar spróbował z tej strony. Miał nadzieję, że informacje Ish’kafela o elfie są jednak prawdziwe. Magina poczuł wściekłość. Jak to możliwe, że wszyscy zdają się wiedzieć coś o tej wyprawie, a on nie ma o niczym najmniejszego pojęcia. Zapomniał o wyjściu i ostrożności. - Gadaj co wiesz! Trafiony – ucieszył się Gondar. Nadarzyła się okazja do łatwego zarobku na informacji. - Nie tak zaraz. Najpierw pokaż, że masz czym zapłacić. - Zapłacić? Mów co wiesz. Nie mam zamiaru wchodzić z tobą w żadne interesy. - Wiedza kosztuje. - Mam tego dość łachmaniarzu! Jeśli coś wiesz to powiesz, choćbym miał z ciebie wydusić siłą! – Wybuchnął Magina i podniósł się na równe nogi. Popełnił wielki błąd. Zanim się zorientował co się dzieje, Gondar wyskoczył ze swego krzesła i rzucił się na niego. Magina został rozłożony na stole, a po obu stronach szyi w stół wbiły się dwa sierpowatego kształtu ostrza. Na jego brzuchu klęczał Gondar. Powoli zbliżał swą twarz do elfa. Odsłonił kaptur i pokazał Maginie swe zniszczone oblicze. - Grozisz mi? – spytał jakby sprowadzenie Maginy do parteru, wcale nie przerwało rozmowy. Ludzie w karczmie nie zwrócili większej uwagi na to zajście. Gondar często kończył w ten sposób negocjacje i elf został potraktowany rutynowo. Magina poczuł jak zimny pot ścieka mu po czole. Rozpoznał rasę z jaką zadarł, choć znał ją tylko z opowieści. Gondar wrócił na miejsce. - No więc? Masz czym zapłacić? - W tej chwili nie. Jednak jeśli uważasz, że twoja wiedza jest coś warta, możesz pójść ze mną. Wybieram się do kogoś, kto zapłaciłby ci za wszelkie dodatkowe wieści o mieczu i o tym co się dzieje. – odparł Magina, rozcierając szyję i podnosząc się ze stołu. - Majętny? - Tak. Myślę, że tak. Chwilę później Magina i Gondar wspólnie opuszczali karczmę, przy ogromnym zdziwieniu gości, że elf ma ciągle głowę na karku. *** - Widzisz mój żywy przyjacielu, ja mam inny pogląd na dowodzenie armią. Nie przywiązuję wagi do jakości naszych żołnierzy. Mogą się rozlecieć nawet zanim dobiegną do przeciwnika. Bylebyśmy ostatecznie osiągnęli zysk. Rozumiesz chyba? To co zabijemy, to nasze, a to co stracimy poskleja się ponownie. Nazywam to powtórnym przetworzeniem odpadków. Ha, ha, ha! – jego śmiech mroził krew w żyłach. Blade zastanawiał się jakim cudem nieumarły może odczuwać potrzebę śmiania się. Już dostatecznie zaskoczony był tym, że jego nowy „przyjaciel” posiadał własny charakter i wykazywał emocje. Jeśli więc śmierć nie pozbawiła go żadnego z tych rzeczy, to czym się on różni od żywych? Elf zaczynał zazdrościć lichowi nieżycia, skoro zachował wszystkie te rzeczy, a jeszcze zyskał nieśmiertelność. Kel’Thuzad ciągnął dalej: - Natomiast sadysta do którego cię prowadzę kompletnie się ze mną nie zgadza. - Sadysta? – przerwał mu zaskoczony Blade. - Powiedziałem sadysta? Wybacz. Chciałem powiedzieć eee… naukowiec! Tak właściwie to trudno nazwać czym się zajmuje. Ja posyłam wojsko jak mięso armatnie. On wierzy w siłę pojedynczego monstra. Jego idea „jakość, a nie ilość” wzbudza mą dezaprobatę, ale pozwalam mu się realizować. To staranny selekcjoner. Ostatnio kazał sobie sprowadzić ciało elfiego łucznika aż z Quel'Thalas. - Dlaczego zmuszasz mnie bym go poznał? – Blade’a irytował ten potok bezsensownych słów i spytał o konkret. - Mieliśmy sprawić byście stali się użyteczni. Pamiętasz? - Masz zamiar oddać mnie jakiemuś szajbusowi, by zabił mnie i wyrzeźbił z truchła coś groźniejszego?! – zazdrość śmierci całkowicie uleciała, gdy pomyślał o sadyście ćwiartującym jego ciało. Tymczasem Mortred, która szła tuż za nim, nie wykazała żadnej reakcji. Totalna apatia. - Dokładnie. – potwierdził lich, ale gdy zobaczył minę Blade’a, dodał – Tylko bez zabijania. Czasem przydają mi się żywi sojusznicy. Rozmowa urwała się, gdy dotarli pod drzwi pewnego budynku. Dość dużych rozmiarów, ale kształtem przypominający ludzką chatę. Z komina wydobywał się żółtawy dym śmierdzący zgniłymi jajami. Kel’Thuzad wszedł do środka bez pukania. - Witaj doktorku. Przyprowadziłem ci nowe fundamenty pod twe prace. – lich rzekł w ciemność panującą w pomieszczeniu. Tylko słabe światło bijące od strony kotła dawało lekką możliwość rozejrzenia się. To z niego ulatywała ta żółta para. Przy ścianach walały się szczątki przeróżnych istot. Blade musiał przyznać, że faktycznie musiał wejść do pracowni selekcjonera. Czasem ciałom brakowało tylko pojedynczych członków lub organów. - Nad czym teraz pracujesz Rotund'jere? – spytał Kel’Thuzad zapuszczając się w głąb chaty. Blade i Mortred trzymali się blisko licha. Gdy minęli kocioł zasłaniający resztę pomieszczenia, zobaczyli gospodarza domu. Duch nekromanty sam z siebie wydzielał słaby blask, który oświetlał wielki stół roboczy. Na nim spoczywała jakaś bezkształtna masa mięsa. - Nie przeszkadzaj mi lichu. To będzie arcydzieło! Zużyłem już na to osiemdziesiąt kilogramów ludzkich podrobów, a jeszcze przyjdą elfie i orcze… - odparł duch sadysta, nie odrywając się od pracy. Podchodząc bliżej Blade stwierdził, że polega ona na zszywaniu ze sobą kawałków mięsa. - Przecież to będzie zwykłe plugastwo jakich mamy pełno w naszej armii. – stwierdził zawiedziony lich. - Zwykłe plugastwo! Nie kpij ze mnie! Będzie dwa razy większy od twoich tandetnych grubasów. Jak go natrę tym eliksirem to i jeszcze na magie odporny będzie. - W tej chwili najpotężniejszą bronią tej kupy gówna jest smród. - nawet bezuczuciowa Mortred nie mogła pozostać obojętna na otaczającą ją woń. Gdyby Rotund’jere nie był duchem, można by powiedzieć, że został dotknięty do żywego. Przerwał swą pracę i zaczął uważnie przyglądać się dwójce elfów, którą przyprowadził mu Kel’Thuzad. - Najobrzydliwsza ze wszystkich ras. Najzuchwalsza oraz najsłabsza. To wasza rasa młoda damo. Elfie pyszałki! – Zawołał Rotund’jere i zwrócił się także do Blade’a - Gdybym miał czym splunąć to ochlapałbym wam całą twarz. Cieszę się, że będę mógł się wyżyć w inny sposób. To jest mój nowy fundament lichu? Rozpłatam ciała i zrobię z nich chodzący pomnik elfickiej rozpaczy. - Zostawisz ich przy życiu. Posiądą tylko kilka nowych zdolności. – Kel’Thuzad mówił to głośno i wyraźnie, po czym spojrzał głęboko w oczy Blade’a. Resztę jego wypowiedzi usłyszał tylko elf, ponieważ zabrzmiała bezpośrednio w jego głowie: - Wiemy, że darzysz Mortred potężnym uczuciem. Nie wykorzenimy go z ciebie. Będzie ono jednak przeszkadzało w wykonywaniu twoich misji. To uczucie sprawiło, że na tę biedną dziewczynę, spadło już jedno przekleństwo. Ponownie z twej winy spadnie kolejne. Znasz powiedzenie: co z oczu to z serca? Mortred Slikwood już nigdy nie przybierze widzialnej postaci. Zostanie fantomem. Tobie zaś wypalimy oczy jak kiedyś postąpiono z twym wujem. Pomoże ci to rozwinąć zdolności, które już posiadasz. Będziesz lepiej manipulował żywotami przeciwników. Zaczniesz je czuć! Wzrok tylko by cię rozpraszał. Również na wzór Illidana będziesz mógł przybierać demoniczną postać. To potężna moc. Chcemy mieć kogoś kto będzie nią władał na naszą korzyść. Twój wuj był godnym przeciwnikiem. To dla nas zaszczyt, móc inspirować się jego zdolnościami. Masz jakieś zastrzeżenia? - Nie. – stanowczo odpowiedział w myślach. Mógł zesłać na Mortred kolejne przekleństwo, byleby dostał to co obiecywał lich. Moce Illidana i jego aktualne zdolności przyćmią sławę każdego elfa. Tego pragnął. Obali nawet swego ojca. Kel’Thuzad znów wypowiedział się na głos: - Mortred. Należałaś do zakonu elfich strażniczek. Słyszałem, że potrafią one przyzywać potężną istotę. Nazywają ją awatarem zemsty - strażniczką samej Elune. Czy jesteś w stanie ją dla nas przywołać? – spytał kobietę. - Znam inkantację, ale nie mam dość mocy by to zrobić. Nawet najlepsze strażniczki często nie mają do tego dość sił. – odpowiedziała bezbarwnym tonem. - Pomożemy ci. Uwięzimy w tym świecie jedną z elity Elune i nagniemy do własnej woli. Na Kalimdor spłynie zarówno armia nieumarłych, jak i istoty, które miałyby być jego ostatnią nadzieją. Niech płoną! II Gobliny przeszły przez żelazną bramę – wejście na teren pałacu. Wyglądały na bardzo z siebie zadowolone. Ubrudzone ziemią od stóp po spiczaste uszy. Kardel domyślał się skąd wracają i co robiły, ale wolał się upewnić. Z tą świrniętą trójcą nigdy nic nie wiadomo. Zaczął schodzić po kręconych schodach ze swojej wieży. Odgłos jego kroków odbijał się echem od kamiennych ścian. Puste korytarze zaczynały go nużyć. Jak długo będzie jeszcze musiał tutaj tkwić, zanim zacznie się coś dziać? Nagle w jednym z ciemnych zaułków zobaczył jakiś kształt. Mógłby przysiąc, że przypominał kobiecą sylwetkę, ale zniknęła tak szybko… - No taaa. Jeszcze tego mi brakowało, bym miał erotyczne fantazje. – mruknął sam do siebie, kręcąc głową. Po chwili dotarł do dębowych drzwi, otworzył je i wyszedł na dziedziniec. Gobliny trajkotały radośnie przy studni. Podszedł do nich żwawym krokiem. - Znowu to zrobiliście, prawda? – spytał na przywitanie. - CO!? - No widzę po was! Co jeśli będziemy chcieli opuścić to zadupie? Pamiętacie chociaż gdzieście to wsio rozstawili?! - Pewnie, że pamiętamy! – oburzył się Squee. Gdy mówił, jego głowa podrygiwała do przodu i do tyłu – Jesteśmy profesjonalnymi saperami! I przestań się martwić. - Tak! Przestań się martwić! – zawtórował Spleen – Tkwimy tu już od miesięcy. W ogóle stąd nie wychodzimy. Nic się nam nie stanie. A żadnych gości nasz gospodarz i tak nie sprasza. - To w takim razie po co zadajecie sobie tyle trudu? – spytał Kardel gładząc swoją długą siwą brodę. - Bo pole minowe to dobra sprawa. Kochamy fajerwerki panie Sharpeye. – zakończył dobitnie Spoon. Gobliny zaczęły się śmiać. Squee trząsł się przy tym tak mocno, że aż spadły mu petardy, które nosił jak naszyjnik. Kardel popukał się w czoło, by wyrazić swą dezaprobatę. Nie mógł im zakazać realizacji swych szalonych planów. Postanowił, że nigdy nie wyjdzie na zewnątrz, bez jednego z nich robiącego za przewodnika. *** Slithice stała jak wryta, ukryta w najciemniejszych zaroślach. Spodziewała się, że jej towarzysze służą jakimś niegodziwcom, ale nie miała pojęcia, że stoi za tym sama plaga nieumarłych. Syrena była świadkiem składania raportu jej hetmanowi. Usłyszała już dość, by mogła uciec i odnaleźć młodego elfa, ale strach nie pozwalał jej ruszyć się z miejsca. Nasłuchiwała więc dalej. - Co się stało z tym elfem i furbolgiem? – spytał Kel’Thuzad - Slithice została by uporać się z nimi. Mówi, że już nigdy nie wejdą nam w drogę – odrzekła Medusa. - Zabiła ich? Tak powiedziała? – lich przez chwilę zamyślił się. Wyglądał jakby nasłuchiwał jakiegoś wewnętrznego głosu. Po chwili rzekł – W takim razie kłamie. Musisz ją nawrócić zanim będzie za późno. Potrzebujemy dużej ilości czempionów, ale wiesz co robimy z buntownikami, prawda? - Ręczę za Slithice. Jeśli jednak działa przeciw nam, odpowie mi za to. Co jednak z nimi zrobimy? Miało nie być żadnych świadków naszych działań. Ukryta naga nie poczuła wdzięczności do Medusy, że chce ją chronić poprzez szybką zmianę tematu. Teraz czuła do niej już tylko nienawiść. Jak śmiała manipulować nią tak by w niewiedzy pomagała pladze! - Mówisz, że nici z zaskoczenia inwazją? Nie prawda. Jesteśmy gotowi podjąć bardziej radykalne działania. Jutro na ziemiach Kalimdoru pojawi się nasz pierwszy oddział. Do tego czasu młody Magina i jego zwierz oszaleją, albo popełnią samobójstwo… - Oddział w Kalimdorze!? Jutro? – przerwała mu Medusa – To nie możliwe. Wiem, że nie wysłałeś jeszcze żadnych statków. Nic nie dopłynie tam w jeden dzień! Kel’Thuzad zaśmiał się w swój przerażający sposób. Nawet Gorgona skuliła się przez ten dźwięk. Usłyszeć coś takiego to nie była przyjemność dla żadnego z śmiertelników. - Dla nas nic nie jest niemożliwe o głupia! Już jutro spłynie pierwsza krew. Jak już powiedziałem zanim mi przerwałaś, elf będzie błagał o śmierć dużo wcześniej. Gdybym miał duszę to szczerze bym mu współczuł! Ha ,ha, ha! Miała już dość tego śmiechu. Tego okropnego głosu przeszywającego jej serce. Widoku lewitującego kościotrupa otoczonego lodową poświatą. Slithice zerwała się z miejsca całkowicie przerażona. Rzuciła się do ucieczki. Pośpiech był błędem. Usłyszała za swymi plecami wściekły głos. - TO ONA! – wrzasnęła Medusa i ruszyła w pogoń. Slithice mijała spróchniałe drzewa w szaleńczym pędzie. Wiedziała, że ten bieg jest jej walką o życie. Bo jak nie ucieknie to już będzie tylko egzekucja. Starała się skupić wszystkie swoje myśli na chwili obecnej, nie mogła się dekoncentrować i zwolnić. Z drugiej strony pojawiały się przed jej oczami straszne sceny. Magina schwytany przez nieumarłych. Nieostrzeżeni przez nikogo mieszkańcy Kalimdoru masakrowani o wschodzie słońca. Żadnych obrońców. Pierwszy atak Kel’Thuzada zakończony totalnym sukcesem. To się nie może wydarzyć. Odpędziła od siebie te myśli. Nie może się rozpraszać. Medusa zdawała się być coraz bliżej. Nagle uświadomiła sobie, że żeby jej uciec musi minąć Sladara i Leviathana znajdujących się na brzegu. To się robi coraz trudniejsze! Leviathan aż się spocił by zrozumieć ten dowcip. Nie udało mu się to, ale też nie przeszkodziło w niczym. Śmiał się głośno, aż go żebra bolały. Sladar wyglądał na poirytowanego. - Nie rozumiesz przecież! Więc z czego się śmiejesz ty bezwartościowa kupo żabiego mięsa!? Nie rozumiesz najprostszych kawałów o głupich głupikach! Z czego się więc śmiejesz? – wybuchnął w złości. - Z barwnych opisów. – odpowiedział mu Leviathan w przerwie pomiędzy jednym, a drugim „ha”. Sladar pokręcił głową. Nie trzeba było opowiadać o tych wszystkich flakach. Zerknął na knieję i uspokoił się trochę. Kto jak kto, ale Slithice będzie umiała mu to wytłumaczyć. - Hej młoda! Chodź no tu i… - urwał. Zaskoczyło go, że syrena jest w takim biegu. Nie spojrzała na nich nawet i wskoczyła do wody. - Poszła popływać? – zdziwił się Leviathan. Nagle na plaże wtargnęła Medusa. Zadyszana i wściekła, zlustrowała spojrzeniem dwóch kretynów. Tak, Sladar odczytał z jej twarzy, że za takich ich właśnie teraz uważa. - Gdzie ona jest! – ryknęła, a widząc jak Leviathan niepewnie wskazuje na morze – TO JĄ ŁAPCIE! ONA WIDZIAŁA SZEFA! Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Cała trójka wskoczyła do wody w pościgu za swoją dobrą znajomą. Nie mieli jednak przyjaznych zamiarów. - Mieliście ją pilnować – mruknęła Medusa przez zaciśnięte zęby z wściekłości. - Leviathan miał – Sladar zrzucił winę z siebie. - Jak to się stało, że zapuściła się do lasu? Miałeś nie spuszczać jej z oka grubasie! – była naprawdę wściekła. - Powiedziała mi, że chce iść na grzyby… - odpowiedział nieśmiało Leviathan. - NA GRZYBY! W NORTHREND!! ZIMĄ!!! – Medusa wyglądała jakby miała zaraz dostać napadu histerii. - Leviatan ty idioto… - podsumował Sladar. *** Znaleźli Ulfsaar’a, gdy przeszli przez gęste listowie na teren z rzadziej rozsianymi drzewami. Na ich widok odpowiedział głuchym warczeniem. Normalnie pewnie ucieszył by się z jego powrotu, ale towarzyszył mu przecież Gondar. Smród spaczonej przez demoniczne siły postaci, musiał się mu kojarzyć z okropnościami, których doznał. Magina mu się nie dziwił, ale na tę chwilę nie mógł dopuścić by furbolg rzucił się na niego. - To przyjaciel – poinformował go. - Śmierdzący… demoniczny… nieświeży… - Odpowiedział mu Ulfsaar. Pomiędzy tymi określeniami znalazły się jeszcze jakieś szczeknięcia, ale Magina dopiero zaczynał rozumieć ten pradawny język. Domyślał się, że musiały to być jakieś przekleństwa. - Musisz się przyzwyczaić. Będzie nam towarzyszył w drodze na północ. - Jeśli chcecie iść w te stronę to proponuję przejść kanionem. Będzie szybciej. – zaproponował Gondar. Wcale się nie zdziwił zastając wielkiego niedźwiedzia warczącego na jego widok. - Mamy ci zaufać w wyborze drogi? - Ja ci zaufałem, że znasz jakiegoś gościa wartego mojego zachodu. To ja idę bardziej w ciemno niż ty szczeniaku. – odgryzł się Gondar. – Jak przejdziemy przez dno kanionu pozostanie tylko przeciąć włości pewnego maga. Wspominam o tym by być całkiem szczery. - Włości pewnego maga? Na pewno uraduje się na nasz widok. Dosłownie puści nas z dymem! – nabijał się Magina. - Nie mam czasu włóczyć się z wami po całym Kalimdorze. Czas to pieniądz elfie. Pieniądz to piwo. Więc wypijmy to piwo, bo szkoda czasu. Ta droga doprowadzi nas prosto pod Ashenvale. Jedyne niebezpieczeństwo to jakiś szalony krasnolud, który czai się na wieży pałacu maga. Nigdy do mnie nie strzelił, ale nie lubię gdy do mnie mierzy. - Krasnolud strzelający z wieży! No pięknie! – wybuchnął Magina. Jednak pamięć o tym jak urządził go Gondar w karczmie była wciąż żywa. Dodał więc – No dobrze! Ale skąd wiesz, że idziemy do Ashenvale? - To twoja ojczyzna. Domyśliłem się, że tylko tam możesz mieć kumpli. Nigdzie indziej, nikt nie ma cierpliwości do elfów. W ten sposób podjęli decyzję o dalszej drodze. Nie mieli dłuższej ochoty do rozmów. Magina odpuścił sobie nawet kolejną lekcję języka furbolgów. Przy draenei krępował się wydawać zwierzęce odgłosy. Złożyli się do snu. Nazajutrz miał czekać ich ciężki dzień. *** Sen był dobry. Tańczyli przy niebieskim ognisku. Ich piękne, młode ciała poruszały się do cudownej melodii. Cały las jej wtórował. Śpiewały ptaki. Duchy lasu podsuwały rytm. Shendelzare piękna jak nigdy. Światło księżyca oświetlało ją od stóp po czubek głowy. Tańczył z nią w tym świetle, a ona wtulała swą głowę w jego włosy. Obok pojawiali się raz po raz Blade z Mortred, śmiejąc się szczerze. Ich stopy nie dotykały ziemi. Nie musiały. W tym śnie taniec był ideałem. Podłoże tylko spowalniałoby ich niebiańskie ruchy. Byli w nim doskonali. Cała czwórka jak zawsze w harmonii z otaczającą ich florą i fauną. Sen się zmienił. Księżyc mienił się czerwienią. Jego szkarłatny promień zadawał ból. Shendelzare krzyknęła w jego ramionach. Zaczęła wbijać swoje paznokcie w ciało. Wyrywała włosy. Spojrzał jej głęboko w oczy. Cierpienie. Niewyobrażalne cierpienie wyczytał w ich głębi, gdy jej źrenice zastygły nieruchomo patrząc w jego. Po tym krótkim, a zarazem trwającym całą wieczność kontakcie wzrokowym, Shendelzare zaczęła ociekać krwią. Wydobywała się ona z wszystkich możliwych otworów na jej głowie, a nawet zdawała się przedostawać przez skórę. Pomiędzy stróżkami krwi przepływały strumyczki łez. Z jej oczu. Z jej oczu nabiegłych krwią, które błagały o zemstę. Rozlała mu się z rąk, tworząc kałużę krwi. Urosła ona do wielkości sadzawki. Sadzawki oświetlonej czerwonym księżycem. Wpadł do niej i otoczyła go czerwień. Dobiegły go krzyki umęczonej kobiety. Rozsadzały mu duszę. Całą swoją wolą spróbował wydostać się na powierzchnię. Gdy przebił taflę krwi, rozejrzał się za Bladem i Mortred. Tańczyli dalej w jego pobliżu. Ich ruchy jednak stały się dziwne. Blade zdawał się nad nią dominować. Tak jakby poruszał lalką na sznurku. Tak. Zdawały się materializować nitki wystające z jego palców. Podrygiwał nimi wściekle zmuszając elfkę do obrzydliwych, nienaturalnych ruchów. Po chwili kobieta nie wytrzymała i padła mu do stóp. Błagalny wzrok przeniosła z Blade’a na niego. I znów wyczytał z niego same cierpienie. Zagłębił się w tym spojrzeniu i zatracił. Zobaczył przezeń klatkę. Ciemną klatkę otoczoną nicością. W środku skuliła się mała dziewczynka cicho popłakując. Główka podrygiwała jej spazmatycznie przy każdym oddechu. Nicość napierała na jej klatkę, miażdżąc ją. Gdy kraty wygięte przez tę zewnętrzną siłę dotknęły wreszcie ciałka dziewczynki, ta podniosła główkę. Zapłakała przeraźliwie głośno. Zdawało się, że echo rozsadzi mu czaszkę. Powrócił obraz Mortred klęczącej u boku Blade’a. Teraz zastygła w bezruchu. Z jej twarzy odpłynęły emocje. Ciało zaczęło prześwitywać. Zniknęła całkowicie. Blade zaczął się śmiać. Śmiech brzmiał okropnie, bo był przerażająco naturalny i szczery. - Uratuj ją! – zawołał do Blade’a. - Jak kocha to zrozumie! – odkrzyknął, śmiejąc się dalej. Śmiał się ciągle nie zważając, że z pleców zaczynały wyrastać mu zbudowane z ciemności skrzydła. Dopiero, gdy zaczął rosnąć, zdziwiony zwrócił uwagę na to co się z nim dzieje. Oglądał jak nogi przybierają kształt koźlich i pokrywają się czernią. Jak część włosów zlepia się i układa w rogi. Znów zaczął się śmiać, ale tym razem nie był to jego śmiech. Ten należał już do szaleńca. Przestał dopiero, gdy oczy wybuchły mu żywym ogniem. Z bólu uklęknął na jedno kolano i wzniósł demoniczne ramiona w górę. Błagalny gest o zaprzestanie tortur. Nie został wysłuchany. Puste oczodoły wyrzuciły z siebie całą krew jaką magazynowały, by przygotować się na nadejście innej substancji. Z ziemi pod jego stopami wyrwała się szczelina, a z niej wzbił się strumień zielonego szlamu. Zalał on twarz Blade’a i wpływał do nowo powstałych dziur. Nie było krzyku. Demoniczna wersja jego brata utopiła się w tym szlamie. Strumień zmienił kierunek. Zmieszał się z krwawą sadzawką i przykrył i jego. Zatracał się w tej plugawej substancji. Dookoła krzyki. Tysiące krzyków, a każdy inny. Po chwili czuł obecność każdego z krzyczących. Zaraz po tym ich zobaczył. Wyłaniali się z ośnieżonego lasu. Szli w zwartym szeregu. Tysiące nieumarłych banshie, zombie i szkieletów najróżniejszych stworzeń. Za nimi powoli przemieszczali się na trupich koniach rycerze śmierci. Cały baon tych mrocznych czempionów. Jeszcze dalej nekromanci z lichem na czele mruczeli jakieś zaklęcia, które powodowały lewitację tronu. Bo za nimi lewitował tron. Nie byle jaki tron. Tron mrozu z Królem Lichem. Ten łaskawie pozwolił zlustrować się wzrokiem, a kiedy to zrobił, podzielił się wspomnieniem jak to zamordował własnego ojca. Oderwał wzrok od tej sceny wracając do nieumarłej armii. Myślał, że że mimo wszystko jest to mniejsze szaleństwo. Mylił się. Nagle nieumarli zmienili się w żywych. Dzieci trzymały za ręce swe matki i ojców, nadal maszerując w zwartym szyku. Śmiały się i radośnie wymachiwały lalkami w rączkach, których kości przed chwilą trzymały trzymały zardzewiałe miecze. Zakochany mężczyzna całował się z jakąś elfką. Bard śpiewał pieśnie. Ktoś opowiadał dowcipną opowieść. Z całej armii biło teraz szczęście, ęście, a on zmuszony to oglądać, oglądać podupadał na zdrowych zmysłach. Wiedział co widzi. To są dusze armii mii nieumarłych. Tak wyglądali jej żołnierze i tym się zajmowali za życia. Wiedział też co zaraz zobaczy i błagał w myślach, by móc zamknąć oczy. Ten sen jednak wymknął mu się dawno z pod kontroli. Krzycząc z żalu na całe gardło, przyglądał się śmierci każdego każdego członka ogromnej armii. Każdego po kolei. Każdą śmierć kwitował krzykiem i płaczem, bo poprzedzał ją urywek szczęśliwego życia. Myślał już, że się to nigdy nie skończy. Mylił się. Zalała go ponownie krwista mieszanka z sadzawki i zmieniła barwę. Była ciemniejsza od czegokolwiek. Naparła na niego. Nacisk spowodował, że wdarła się do wewnątrz jego ciała. Przepełniła go noc. Otworzył oczy. Obok niego płakał mały chłopczyk w postrzępionym ubraniu. Leżał w kałuży krwi i odchodów. Na widok przybysza wsparł się na powykręcanych rączkach. rączkach - Jestem sam od wieków. Będziesz mi przyjacielem? – spytał nadal łkając. - Oczywiście. Już się nie bój – odparł elf. Chłopczyk zmienił się w fioletowy cień, który ugryzł Maginę w twarz. *** Obudził się z krzykiem. Całe jego ciało pokrywał pot i małe ranki. Pewnie od wbijania paznokci w ciało. Jeszcze nigdy w życiu nie wyśnił takiego koszmaru. Takiego szaleństwa. Magina zapłakał. To było takie rzeczywiste. Tak cholernie rzeczywiste, a zarazem tak szalone i abstrakcyjne. Najgorsze ajgorsze w tym wszystkim było to, że zapamiętał każdą scenę z tego potwornego snu. Mógłby go opowiedzieć z najmniejszymi szczegółami. Wiedział, że nigdy go nie zapomni. - Przedstawił ci się chociaż? Zapłakany elf rozejrzał się za źródłem głosu który dotarł do jego skołatanej głowy. Należał do Gondara, ale był niepasująco do niego łagodny. Wręcz kojący. Zapewne taki miał głos zanim dosięgło go demoniczne spaczenie. - C… Co? – wyksztusił Magina. - Kroczący w nicości. Ten co zamienia w koszmar najpiękniejszy sen. Ten co nawiedził cię pod postacią młodej istoty. Czy przedstawił się? - P… p… pod postacią chłopca. - Powiedz mi tylko, że nie zaoferowałeś mu przyjaźni. Na wszystkie świętości wszechświata! Powiedz! - Spytał mnie o to – Magina zaczynał dochodzić do siebie. Nie mógł jednak powstrzymać drżenia rąk. Gondar wstrzymał oddech w napięciu. – Obiecałem mu. Draenei westchną ciężko. Wyglądał na wyraźnie zmartwionego. Zatroskany i współczujący Gondar. Nikt go jeszcze takim nie widział. Zabrał się za wyjaśnienie. - To Atropos. Zanim nasz świat nawiedził płonący legion, osłabił nas zsyłając kroczących w nicości. Zamieniali oni nasze sny w najczarniejsze koszmary. Wielu popełniło samobójstwo. Innymi zajęli się orkowie. Ci co przeżyli, za sprawą tych istot wyglądają teraz tak jak ja. – Odsłonił ponownie swój szal pokazując zdewastowane oblicze, po czym kontynuował – Obiecałeś mu przyjaźń. W ten sposób zaprosiłeś go do nawiedzania cię przez wieczność. Co noc. Szczerze mi żal ciebie elfie. - Skąd możesz to wiedzieć… - Atropos to mój stary znajomy. To on mnie nawiedzał przez lata. Jak przeniosłem się do Azeroth, przestał. Dziwiłem się dlaczego… Może mu się znudziłem? A może przestał ryzykować, że mu utnę tą chłopięcą twarz? Bo widzisz później zaczynałem atakować tego smutnego malca. Wiem, że to on bo kilku moim znajomym też się objawiał w tej postaci i się przedstawił. Wszystkich, których ugryzł choć raz, nękał aż do śmierci. Tylko mi odpuścił. Kto wie, może myślał, że i tak jestem już martwy? Magina słuchał tylko co drugie zdanie. Obrazy, których doświadczył nadal tańczyły mu przed oczami, a gdzieś tam śmiał się mały Artropos, który złapał go w pułapkę współczucia. Elf zwrócił w końcu uwagę na Ulfsaara. Siedział on wsparty o drzewo liżąc świeże rany. Brakowało mu gdzieniegdzie sporo sierści i musiał się sam pokąsać. Gondar skinął na furbolga. - Widział to samo co ty Magina. Spytaj czy również mu obiecał. Będzie wiedział o co chodzi, bo już mu tłumaczyłem ten koszmar. Nie rozumiem tylko jego odpowiedzi. Magina chwiejnym krokiem podszedł do Ulfsaara i usiadł przy nim. Zapłakany spytał w języku furbolgów. - Obiecałeś przyjaźń? -Prawie odgryzłem mu łeb – odrzekł niedźwiedź – Byłem wściekły. Tyle zobaczyłem… W takim razie jeden do jednego nocny koszmarze. Szczęście w nieszczęściu, że będzie nękać tylko jednego z nich. - I tak już nie zaśniecie. Chodźmy! – zawołał Gondar już swym dawnym, szorstkim głosem i ruszył w stronę kanionu. Zaczynało świtać… III Kalimdor. Nowy świat. To tutaj zaczną się ich nowe przygody, a jego nowe życie. Rylai już tu kiedyś była. Podobno tu się wychowała i wszystkiego nauczyła. On nie. Całe dotychczasowe życie spędził w Lordaeron, ale teraz nie było już tam niczego co ukochał. Jako maleńkie dziecko został oddany do zakonu Srebrnej Ręki. Robił olbrzymie postępy i paladyni zdecydowali się wysłać go do najlepszego z możliwych nauczycieli. Został giermkiem Uthera Lightbringera już jako chłopiec. Dzięki temu miał możliwość poznać samego księcia Arthasa. Purist był wtedy w namiocie, gdy upadły paladyn mordował jego mistrza. Młodzieniec nie pomógł Utherowi. Wmawiał sobie, że zrobił to z posłuszności. „Nie wychodź z namiotu pod żadnym pozorem” – rzekł wtedy mistrz. Teraz jednak wiedział, że został tam z czystego strachu. Modlił się codziennie za duszę Lightbringera, ale przebaczenie nie nadchodziło. Nadal sumienie paliło jego duszę. Miał do odbycia pokutę. Ciekawe czy jego czyny na tym nowym kontynencie, dadzą mu rozgrzeszenie. - Ile płacimy kapitanie? – spytała Lina. - Zgodnie z umową plus wartość bosmana. – odrzekł kapitan statku, na którym dotarli do portu. Kapitan ubrany był w swój najlepszy mundur marynarski. Zapraszał w ten sposób ludzi z lądu do wejścia na pokład. Niby świetne warunki panują na statku. Kompletna bzdura. Jak tylko wypływał na pełne morze, przebierał się w stare porwane łachy, a załogę karmił pomyjami z zarobaczonej mesy. W końcu tak naprawdę był to pirat, a nie żaden kierownik wycieczek. Przed buntem załogi chroniła go tylko wiedza. W głowie miał przepis na wyśmienity rum. Upita załoga to przecież szczęśliwa załoga, nawet z pustym żołądkiem. Purist Thunderwrath wyjął ze swej sakwy kilkanaście złotych monet. Drogo kosztowała ich ta wycieczka. To wina Liny Inverse – pięknej czarodziejki o dosłownie ognistym temperamencie. Gdy upity, brudny i śmierdzący bosman nachalnie spróbował się do niej zalecać – ta posłała go piorunem w dalekie morze. O dziwo na pokładzie pozostały jego klejnoty. Cała reszta wybrała się na wycieczkę przelotem. Niestety za utratę członka załogi, kapitan policzył im ekstra. - Do zobaczenia kapitanie CoCo. Mam nadzieję, że nie sprzedasz pamiątki po twoim bosmanie na bazarze jako zabawkę dla dzieci. To nie byłoby miłe… - zawołała Rylai Crestfall schodząc po trapie na wytęskniony ląd. Po chwili dołączyli do niej i całą trójką zagłębili się w portowej mieścinie. Nie grzeszyła ona nadmierną dbałością o higienę, ale po tym co widzieli w Lordaeronie i tak była to miła odmiana. - Czujecie to? – spytała Rylai. - Taaa. Śmierdzi nowymi przygodami. – odparła Lina – Gdzie teraz? Ta karczma wygląda całkiem zachęcająco. - Idziemy jak najdalej stąd. Mam zamiar w końcu wytrzeźwieć! - sprzeciwił się Purist. Obalanie stereotypu paladyna o słabiej głowie, każdemu członkowi załogi przez ten długi rejs, to nie było łatwe zadanie. Czarodziejki zaśmiały się z politowaniem, ale zgodziły się jeszcze tego samego dnia opuścić miasto i udać się w dzicz. *** Gondar prowadził. Dno kanionu było całkiem szerokie, ale usiane różnej wielkości głazami. Musiały się staczać z wysokich i stromych zboczy. Szli w półmroku, ponieważ promienie słoneczne miały problem z dotarciem na sam dół. Draenei odwrócił się do reszty. Nie wyglądali zbyt zdrowo. Magina jakiś taki nieobecny, a furbolg ciągle lizał rany na swych mocarnych łapach. Są rany, których nie zliżesz futrzaku, ale masz szczęście. Upiekły ci się kolejne sesje – pomyślał. Gondar spojrzał ponad tą dwójką na wylot z kanionu. Tam zaczynał się las. Tam pozostał Atropos. To nic – w nocy znów się przemieści, by nawiedzić młodego elfa. Płatny zabójca pokręcił głową. Nie może współczuć. To sprawia, że stajesz się miękkim, a on musiał przecież zarobić. Zarobić wiele. Po chwili minęli ostatni zakręt i ujrzeli wylot z kanionu. Wychodził na rozległą równinę, bez jakiegokolwiek życia. Tylko w oddali majaczył samotny budynek. Pałac maga otoczony małym, ale zapewne solidnym murkiem. Samotna wieża wystawała ponad budowlę. To stamtąd miał zapewne celować do nich krasnolud. - Jeszcze tylko pięćset metrów i wyjdziemy z tego cienia – podsumował Magina. Wyglądał coraz lepiej. Może jest silniejszy niż Gondar sądził, albo dobrze się krył ze swoimi uczuciami. Nagle za ich plecami potoczyło się kilka kamieni i usłyszeli jakiś stłumiony dźwięk. Odwrócili się w stronę z której przyszli. Nic. Cisza. - Zaśmierdziało mi magią – ostrzegł elf i ostrożnie wyjrzał za zakręt, który przed chwilą minęli – NA ELUNE! Dołączyli do niego Gondar i Ulfsaar. Teraz widzieli to wszyscy trzej, ale nie mogli w to uwierzyć. W miejscu gdzie znajdowali się jakieś trzysta kroków temu, stała w tej chwili potężna kreatura. Cztery demonie nogi, gadzi masywny ogon i nieproporcjonalnie małe, porwane skrzydła. W imponującej dłoni trzymał spisę zakończoną obustronnie zdobionym ostrzem. Nie mogli zobaczyć jego twarzy, ponieważ skierował ją w stronę fioletowo-czarnego portalu. Istota za pomocą magii stworzyła przejście i w ten sposób znalazła się zaraz za nimi. - Demon! – warknął Ulfsaar. - Władca otchłani! – dodał Gondar, po czym obaj rzucili się do ucieczki. Magina stał jeszcze chwilę. Obserwował jak portal zdawał się kotłować. Demon wreszcie odwrócił głowę i spojrzał w jego stronę. Zauważył go i uśmiechnął się, otwierając wypełnione kłami usta. Wskazał na niego palcem zakończonym czarnym szponem. Wtedy z portalu wysypały się ghule. Masa przegniłych ciał zalała dno kanionu biegnąc w jego stronę. Magina zaczął uciekać za dwójką towarzyszy, zdając sobie sprawę, że ściga go armia ghuli, wyłaniając się z nikąd fala za falą. W biegu wyciągnął swoje księżycowe ostrza, które miał umocowane na plecach. Przeteleportował się na krótką odległość by zrównać się z Ulfsaarem. Mimo to ghule zdawały się być coraz bliżej. Wybiegli na równinę. - Biegnijcie prosto do pałacu! Tam znajdziecie schronienie! – zawołał Gondar, który wyprzedził ich już o spory kawałek. - A co z tobą? – spytał zasapany Magina. W odpowiedzi draenei zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. - CHOLERA BY CIE! – klął Magina – CHOLERA! Nieumarli zdawali się już deptać im po piętach. Dzieliło ich tylko kilka metrów. Furbolg odbił w bok w tym samym momencie, gdy jeden z ghuli spróbował wskoczyć mu na plecy. Trup nie trafił, upadł na ziemię, przetoczył się, ale po chwili był już gotowy do kolejnego skoku. Z daleka dobiegł ich huk wystrzału. Ghul będąc już znowu w locie, stracił swą głowę. Pocisk po prostu wysadził mu czaszkę. Magina zauważył, że to ktoś z wieży strzelał w ich stronę. Biorąc pod uwagę fakt jak była daleko, musiał mieć naprawdę celne oko. Kolejny ghul skoczył w na niego. Magina odwrócił się w samą porę, by przeciąć ghula księżycowym ostrzem na pół. Kosztowało go to kilka cennych sekund, a reszta napastników wyraźnie na tym skorzystała. Byli już o krok. Elf ponownie przeniósł się magicznie o kilka metrów w przód. W miejsce gdzie przed chwilą stał, wbiegły ghule i… wybuchły. Trupie kończyny wyleciały w powietrze. Zdziwiony Magina stał przez chwilę obserwując to niesamowite zjawisko, ale oprzytomniał widząc jak blisko jest kolejna fala nieumarłych, a za nią jeszcze kolejne. Pobiegł za furbolgiem. Nagle przed niedźwiedziem ziemia eksplodowała rzucając nim w bok. Chciał mu pomóc, ale nie było takiej potrzeby. Ulfsaar już podniósł się z ziemi i biegł dalej. Wypluł z pyska tylko trochę krwi. - To pole minowe! Uważaj! – krzyknął do niego Magina. Nie wiedział czy furbolg zdawał sobie sprawę co to takiego jest, ale ta wiedza nie była teraz wcale pomocna. Liczyło się by uciec od nieumarłych i nie wdepnąć w złe miejsce. Ghule nie radziły sobie wcale lepiej od nich. Raz po raz eksplodowały w słupie ognia, a zza pleców Maginy przelatywały kawałki nadpalonego mięsa. Miały jednak przewagę liczebną. Było ich tyle, że elf podejrzewał iż armia ta mogłaby wpaść w każdą z ukrytych min, a wcale nie odczułaby strat. Rozległ się kolejny huk wystrzału. Tylko instynkt uratował Maginę przed trafieniem. Zniknął i pojawił się w innym miejscu, a kula poleciała dalej przeszywając jedną z maszkar na wylot. Nieszczęśliwie Magina pojawił się w złym miejscu. Prosto na minie. *** Kardel zbiegał ze schodów najprędzej jak tylko mógł. Już po chwili dotarł do drzwi komnaty swego pana. Nacisnął na klamkę, a gdy nie dało to żadnej reakcji, załomotał w nie z całej siły. - Ezalorze! Ezalorze ty stary capie! Atakują nas! – krzyczał nie bacząc na słowa. Również nie doczekał się żadnej reakcji. Wymierzył i strzelił w zamek. Rykoszet przeleciał mu koło ucha, ale na szczęście nie odniósł żadnych obrażeń. Zamek pozostał nienaruszony. - KURWA! KURWA! KURWA! – zaklął i rzucił się w stronę wyjścia na plac pałacu. Stała tam już cała służba. Stara kucharka, stajenny, kilkunastu parobków, kucharz i gobliny. Za mało by stawić skuteczny opór. Nie mieli jednak innego wyjścia. - Biegnijcie po muszkiety i na mury! Macie ładować szybciej niż pijany zając na wiosnę! – krasnolud wykrzykiwał rozkazy. - Squee i Spleen! Otwórzcie bramy. Musimy wpuścić jeszcze dwóch obrońców! Gobliny posłusznie zrobiły co im kazano. Kardel początkowo myślał, że atakuje ich jednolita fala najeźdźców. Jednak zmienił zdanie, gdy w celowniku znalazł się elf. Tak go to zdziwiło, że niechcąco pociągnął za spust. Na szczęście ten uniknął trafienia. Po raz pierwszy ktoś uniknął jego trafienia. Teraz Kardel modlił się by ten ktoś zdążył dobiec do pałacu przed nieumarłymi. *** Rozmyty obraz ponownie nabierał ostrości. W głowie znów mu huczało. Typowe. Już prawie zapomniał jak to jest ocknąć się bez bólu w czaszce. Musiał na moment stracić przytomność. Podniósł się powoli z ziemi i zdał sobie sprawę, że całe ciało ma strasznie zesztywniałe. Rozejrzał się dookoła. Grupka ghuli, która także znalazła się w zasięgu miny powoli odzyskiwała przytomność. Magina stwierdził, że skoro inni nieumarli jeszcze go nie rozszarpali to musiał tak leżeć zaledwie kilka sekund. Szkoda. Mogło to trwać dłużej. Przynajmniej nie czułby jak nadbiegające trupy rozerwą go na strzępy. Nie był w stanie już im dalej uciekać o własnych siłach. Wielka łapa złapała go w pół i przerzuciła przez umięśnione ramię. Ulfsaar niosąc elfa na sobie, przedarł się przez ścianę ghuli zasłaniających mu drogę do pałacu. Taranował ich swym masywnym cielskiem, ale te nie dawały za wygraną. Kąsały całe jego ciało i wczepiały się w sierść. Furbolg biegł z każdym krokiem coraz wolniej. Hamowała go coraz większa ilość nieumarłych. Zrzucanie ich z siebie jedną łapą było bezowocne (drugą podtrzymywał Maginę). Kolejny napastnik uczepił się jego pleców. Niedźwiedziołak kątem oka dostrzegł jak maszkara zamiast ranić jego, sięga do gardła półprzytomnego elfa. Za chwilę przegryzie mu szyję, a on nie był w stanie go z siebie zrzucić. Spojrzał przed siebie. Pałac był już tak blisko. Kilka kroków przed sobą dostrzegł minę, którą wiatr odsłonił spod piasku. Wpadł na szalony pomysł. - Ursoc i Ursol! Bogowie! Dajcie mi sił! – ryknął i wbiegł prosto na nią. Przez moment widział tylko ogień. Wybuch był tak silny, że rzucił wielkim furbolgiem jak szmacianą lalką. Ulfsaar nie puścił jednak elfa. Dzięki temu Magina wyszedł z tego prawie bez szwanku. Całą siłę eksplozji przyjęło na siebie ciało niedźwiedzia. No i ghuli, które zbyt delikatne, rozleciały się na szczątki oswobadzając nosiciela. Furbolg przetoczył się kilka metrów i legł na wznak. Czuł, że pewne fragmenty jego futra nadal płoną. Szczęśliwie wylądowałem w pobliżu studni. Ugaszę się – pomyślał - Studni? To znaczy, że wleciałem przez bramę do pałacu! Woda jednak nie była potrzebna. Już skakały po nim trzy gobliny z kocami, dławiąc w ten sposób ogień na jego ciele. Zauważył jak elf, co niewiarygodne, zaczynał się podnosić. - Na przyszłość musimy dawać większą dawkę dynamitu! Nic im nie jest! – trajkotały gobliny. - ZAMKNĄĆ BRAMY! SALWA! PAL! – zagrzmiał krasnolud do służby na murze. *** Azgalor powoli przechodził przez równinę. Właściwie nie było już mowy o równi. Była cała podziurawiona lejami po wysadzonych minach. Pokryta szczątkami pierwszych fal ghuli. Władca otchłani zatęsknił za czasami, gdy dowodził wytrzymalszymi piekielnymi gwardzistami. Z rozbawieniem oglądał jak płonąca kupa futra wlatuje do pałacu. To, że zwierz przeżył, nie robi większej różnicy. Powierzono mu zaszczytne zadanie przelania pierwszej krwi. W tym był dobry. Mimo wszystko nie spodziewał się, że mag był tak przygotowany. Pole minowe? No cóż – czas wezwać posiłki. Otworzy kolejny portal tuż pod ich nosem. Niech obrońcy widzą, że śmierć nadchodzi… z nikąd. *** To nie są żadni obrońcy. Dźgają bagnetami na oślep. Ładują ślamazarnie, broń im się zacina. Cud, że udało się wystrzelić trzy razy nim pierwsze ghule wdrapały się na mury. Kucharka i trzech parobków już martwi. Na szczęście elf w jednej chwili pojawił się obok innych i ciął nieumarłych swymi egzotycznymi ostrzami. Nawet furbolg oprzytomniał i błyskawicznie dołączył do walki. Dzięki nim Kardel zyskał sporą nadzieję, że uda się odeprzeć ten zmasowany atak. On sam strzelał jak opętany. Po każdym strzale odrzucał broń Spleen’owi, by ponownie naładował, a Squee podawał mu następną. Jak to dłużej potrwa to nie starczy mu lufy na przyszłe kreski. - Za mamusie! – i odstrzelił szyję jednemu z nieumarłych. Trupia głowa z wyrazem zdziwienia potoczyła się po ziemi – Za tatusia! Za waszą zasraną babkę i dziadziusia! – Kardel każdy strzał podpisywał innym członkiem rodziny – Spoon! – zawołał trzeciego goblina – Dawaj te kulki na specjalne okazje! Ten przybiegł niosąc małą skrzynkę amunicji. Wsypał jej zawartość do lufy strzelby, którą ładował Spleen i gobliny podały ją Kardelowi. Przymierzył w grupkę ghuli wdzierających się na teren pałacu z lewej strony. - Za teściową! – huknęło i ghule zostały poszatkowane przez masę pocisków. Poleciały one dalej za mury i wybuchły w środku kolejnej fali napastników. - HA! To jest dopiero baba ta teściowa! – ucieszył się Kardel. Po chwili tłum ghuli się wyraźnie przerzedził. Czyżby wyczerpały się zapasy mięsa armatniego? Magina poszatkował ostatniego z nieumarłych. Ciął już tylko dla zabawy, utrzymując pozbawiony kończyn tors w górze. Gdy obrobił go na kawałeczek, w który ciężko było trafić – pozwolił mu spaść i roztarł go pod stopą. Zadowolony z siebie podszedł do furbolga i ocalałej służby, wyglądających z zza krawędzi muru. Nie radowali się jeszcze. Magina zobaczył dlaczego. Pod bramą stał władca otchłani w wyraźnie dobrym humorze. Przeszedł się w tę i z powrotem jakby czekał aż sami go wpuszczą. Jako, że nikt się z tym nie kwapił, przylgnął do żelaznych wrót, przykładając do nich swą demonią głowę. Czyżby nasłuchiwał co się dzieje w środku? - Jest tam kto?! – ryknął straszliwie i grzecznie zapukał, aż wrota zadrżały – Hop, hop! Hej wy tam! Wpuśćcie mnie! Nie możecie mnie tak przetrzymywać! Wujek Azgalor musi jeszcze dziś odwiedzić wiele innych domostw! - Mam tu pocisk w sam raz dla wujka Azgalora – mruknął Kardel pod nosem. Pluł sobie w krasno ludzką brodę, że nie odważył się wykrzyczeć tego tak by demon to usłyszał. Ulfsaar zaczął gorączkowo klepać Maginę po ramieniu. Ten jednak za nic w świecie nie chciał odwrócić się w stronę pałacu. Cały czas obserwował ruchy demona. Że też akurat teraz musiałem zaniemówić z przerażenia! – pomyślał furbolg jako jedyny obserwując co się dzieje wewnątrz muru. - Skoro tak… Dobra! Niech wam będzie moja strata! Pójdę sobie, ale niech już nikt nie mówi, że legion to ciągle zachodzi w gościnę nieproszony. Jestem żywym przykładem tego jacy potrafimy być grzeczni. – gaworzył demon i odszedł. Po prostu odwrócił się do nich plecami i zaczął się oddalać jak gdyby nigdy nic. Jak już zrobił troszkę dystansu, rzekł do nich ponownie: - Oczywiście w tej sytuacji, zostawię was z własnymi problemami. Magina pierwszy wyrwał się z osłupienia. Była to po części zasługa Ulfsaara, który szturchał go coraz żarliwiej. - Co on bredził? Czego chcesz Ulfsaar!? – krzyknął zniecierpliwiony. Dopiero teraz odwrócił się i spojrzał na włości czarodzieja Ezalora. To co zobaczył wprawiłoby w osłupienie nawet stoickich druidów. Przebiegły, obrzydliwy demon! Skupił uwagę na sobie, a za ich plecami otworzył kolejny portal. Właściwie nie miała już z niego jak wyjść większa ilość ghuli. Zanim ktokolwiek (prócz przerażonego furbolga) zwrócił na to uwagę – te rozlazły się po całym placu. Było ich mrowie. Tylko zwarty szereg sprawił, że zmieściły się na dole, nie wchodząc na mury ani do żadnych budynków. Przy wejściu, które otworzył im demon, stały właściwie w trzech warstwach – jeden na drugim. - Nooo dobraaaa… - zaczął speszony Kardel – Plan jest prosty. Służba do domostw. Gobliny wiać do swojego warsztatu. W ten sposób będziecie bezpieczni. Drogich gości zapraszam do pałacu, jeśli zechcą tylko pomóc mi się tam przedostać. Rozumiecie? Oni chcą dorwać maga – to jasne jak boni dydy. No to co? Sru? Ulfsaar przełamał strach i ruszył jako pierwszy w stronę wejścia do rezydencji maga. Do jego pleców przylgnął elf i krasnolud, pełni nadziei, że jakoś uda się przedostać. Wbrew pozorom nie było to takie trudne. Furbolg uderzał swą łapą raz za razem, tnąc i wyrzucając w powietrze resztki zaskoczonych ghuli. W głupocie wylazły przez portal w takiej ilości naraz, że nie miały przestrzeni na jakiekolwiek ruchy. Marsz niedźwiedziołaka przypominał odśnieżanie drogi łopatą. Można powiedzieć, że Magina i Kardel szli za nim już po „ubitej ścieżce”. Musieli tylko uważać na swe plecy, ale o to już dbał elf. Kłuł, ciął i siekł – niczym zabawa w kuchni z bezbronnymi warzywami. Ghule, które zagradzały im dostęp do dębowych drzwi, zostały dosłownie zmiażdżone pod cielskiem Ulfsaara. Naparł on na nie całym ciężarem, tak że rozdusił na placek. Pchnął jeszcze mocniej i drewniane skrzydło wyleciało z solidnych zawiasów. Znaleźli się w środku. Na korytarzu panowały straszne ciemności. Kardel ruszył śmiało przez mrok rozświetlany tylko kilkoma pochodniami. - Tędy! Szybko! – wołał. Furbolg jednak nie mógł ruszyć się z miejsca. Stanął w ujściu, które utworzył dla ghuli i teraz próbowały przez nie wylecieć niczym rozwścieczone pszczoły. Nie mógł opuścić tego stanowiska, ponieważ w przeciwnym razie, razie rezydencje zalałaby armia nieumarłych. W tym wąskim przejściu napastnicy atakowali parami, p ale i tak ledwo nadążał z odpieraniem ciosów. Gdy jeden z ghuli zranił go w pobliżu krocza, zawył wściekle. Obie łapy wzniósł w górę i spuścił z oszałamiającą prędkością na kolejną parę maszkar. Wbił je w podłoże z siłą, która zmieniła w proch przegniłe kości. ości. Zatrzęsła się ziemia, zwalając z nóg i oszałamiając kolejnych wrogów. W ten sposób zyskał kilka cennych sekund na dołączenie do Maginy i Kardela. Było to jednak stanowczo za mało. Na korytarz wpłynęła rzeka mięsa. Czuł jak resztki nadpalonego futra stają s mu dęba, gdy ghule zaczęły skakać do jego karku. Nie doskoczyły. To Magina pojawił się nad jego głową i w powietrzu ściął rozwarte szczęki lecących ghuli. Teraz uciekali razem, osłaniając się nawzajem. Ich głowy mijały pociski wystrzelane przez krasnoluda, krasnoluda, który stanął pod kolejnymi drzwiami. - To tutaj, ale nie mogę dostać się do środka! Furbolg rozpędził się by staranować drzwi, ale Magina podejrzewał, że to musi być komnata rzeczonego maga. Mając niemiłe przeczucie co by się stało, gdyby Ulfsaar natarł z taką siłą na drzwi, zdecydował się go uprzedzić. Przeteleportował Prz się i najzwyczajniej w świecie otworzył je od wewnątrz. Zaskoczony niedźwiedziołak zatrzymał się dopiero na przeciwległej ścianie, niszcząc przylegający do niej regał ze starymi księgami. ksi Do środka wpadł również Kardel i razem z elfem zamknęli wrota, przed armią ghuli. Równocześnie ze szczęknięciem zamka, zamka na drzwi naparli nieumarli. Te wytrzymały atak i dało się usłyszeć jak magicznie odbijają go na właścicieli. Nastała względna cisza. cisz - Coś mi mówi, że panowie nie byli umówieni. Nie mylę się? – rzekł czarodziej znad znad masy pergaminów pokrywających jego stół. Tylko na tą chwilę zaszczycił ich swoją uwagą, po czym wrócił do swoich notatek i pracy. *** Czuł się tak, jakby po całym jego jego ciele biegały mrówki. Dziwne uczucie, a nie mógł zobaczyć czym zostało spowodowane. Widział zupełnie inaczej. - Jak się miewa mój pacjent? – spytał Rotund'jere. - Obejdzie się bez troski duszku. –odrzekł Blade. To głos mu się zmienił, czy uszy przestały odbierać dźwięki tak jak dawniej? – Nic nie widzę… To znaczy widzę… Jakieś zielonkawe plamy, ale nic poza tym. - Te plamy to esencja życia. Dusze. W Northrend zbyt dużo ich się unosi bez ciała. Mogą cię rozpraszać, ale przywykniesz. Muszę wracać do swojego rzeźnika. Wymaga jeszcze troszkę… dopieszczenia – zaśmiał się szyderczo – Zostawiam cię z Mortred. Chciała cię odwiedzić razem z naszym nowym nabytkiem. Blade poczuł jak duch oddala się powoli. Rotund'jere przystanął po chwili, zastanowił się i rzekł do elfa: - Jak się zwiesz? - Blade… - odpowiedział, po czym zdał sobie sprawę, że nie o to chodziło temu nekrolicie. Poprawił się szybko – Terrorblade. Moje imię brzmi Terrorblade! - Uuu aaa, ale się boję. Lecz skoro tak twierdzisz… - i odszedł. Został sam. Wykorzystał to by wybadać dotykiem jak bardzo się zmienił. Przesuwał dłonie po swym ciele, odkrywając wiele zaskakujących rzeczy. Coś wystawało mu z pleców. Jakby dodatkowa para rąk. Gdy wymacał dokładniej – stwierdził, że muszą to być skrzydła. Jeszcze nie potrafił nimi poruszać. Sięgnął do swej twarzy. Niby nic nowego, ale zaintrygował go szal na wysokości oczu. Zebrał w sobie odwagę, by wsunąć palec pod materiał. Wycofał go szybko i wzdrygnął się z niesmakiem. To co miał teraz w oczodołach nie należało do przyjemnych w dotyku rzeczy. Uciekająca od głowy ręka zahaczyła o kolejną nowość. Najprawdziwsze, demonie rogi wystawały z jego czoła. - Witaj Terrorblade. – usłyszał przesycony sarkazmem głos – Byłam ciekawa jak zmieniono twój image. - Nie widzę cię Mortred. - To był żart czy ironia? – głos należący do elfki zdawał się być coraz bliżej – Ty już przecież niczego nie widzisz. - Mylisz się. Widzę, tylko inaczej. Na przykład twoją towarzyszkę widzę bardzo wyraźnie. Elfia strażniczka zbudowana z ciemności – oto jak ją widzę. Ciebie jednak wcale. Musisz mieć przecież jakąś duszę! - Poznaj Mercurial. – jego dawna ukochana szepnęła mu to do ucha – Moje zaś oblicze nieumarli wymazali z tego świata. Nie zobaczy mnie już nikt, nigdy. Choćby nie wiadomo jakim okiem patrzył. – mówiła prawdę. Nie widział jej, a zdawała się być tak blisko. - Jesteś chociaż materialna? Można cię dotknąć? – spytał. - Oczywiście. – i pocałowała go w usta. W jego mózgu narastał krzyk prawdziwej Mortred, aż nie wycofała swoich niewidzialnych warg. Terrorblade otrząsnął się z szoku, gdy przemówiła ponownie: - Zbieraj się. Czeka na nas statek. - Statek? - Jesteśmy gotowi wypłynąć do Kalimdoru. Ofensywa ruszyła. - Będziemy dowodzić armią nieumarłych, która zaleje naszą ojczyznę? – spytał coraz bardziej podniecony. - Jeszcze nie teraz. Dla naszej piątki ma inne zadanie. - Piątki? Przecież razem z Mercurial będzie nas troje. - Kel’Thuzad przydzielił nam jeszcze dwóch nieumarłych by nas kontrolowali. – wyjaśniła Mortred. - Nie ufa nam. - A ty byś sobie zaufał? – spytała retorycznie. Oczywiście, że nie – odpowiedział w myślach Terrorblade. *** Magina stał przy oknie przysłoniętym wiekową kotarą, z którego mógł obserwować co się dzieje na dziedzińcu. Musiało być magiczne i sprawiać, że nie dało się go zauważyć z zewnątrz. W przeciwnym wypadku ghule już wdarłyby się do komnaty. Ciągle wychodziły z portalu i te małe straty jakie im zadali, zostały szybko zastąpione. Pozbawione możliwości wykonania celu, rozbiegły się po całych włościach maga. Oni zagwarantowali sobie chwilę względnego spokoju, a służba… Niech Elune ma ich w swojej opiece. - Mam tego dość! – rozzłościł się Kardel i uderzył pięścią w stół Ezalora. Rozlał w ten sposób atrament z kryształowego kałamarza na kilka pergaminów. Mag nie zwrócił na to większej uwagi. Gotową inkantację miał już przy sobie. Krasnolud ubrudził tylko notatki. - Zapieprzamy w ukropie dla ciebie całymi dniami! Dajemy ci żreć, pić i gwarantujemy spokój, byś ty mógł pracować nad niewiadomo czym! Teraz nawet giniemy w twojej obronie, a ty co!? Dalej dłubiesz przy jakichś cholernych papierach i masz nas głęboko w… - Sharpeye gestykulował coraz mocniej, a nawet zaczął grozić Ezalorowi pięściami tuż przed jego nosem. Jednak przerwał natychmiast, gdy mag uciszył go gestem ręki. - Dość Kardelu Sharpeye. Pamiętaj, że niechętnie zgodziłem się na twoją służbę i nie ja o nią zabiegałem. Miej pretensję do tego elfickiego druida, że cię w to wpakował. Co do papierów… - mówił ze śmiertelną powagą, ale dodał już z zadowoloną miną - Po co się tak unosić skoro już skończyłem? - Skończyłeś? Jak to skończyłeś? Pracujesz nad tym ładnych kilka lat, a teraz skończyłeś? - Owszem – wstał od stołu, zabrał jeden zwój i przeszedł na środek komnaty. Dopiero teraz zauważyli, że w tym miejscu na podłodze wyrysowany został krąg symboli, mający na celu wzmocnienie efektu rzucanych wewnątrz czarów. Magina obserwował jak masa ghuli wlewa się do dziwacznej z wyglądu stodoły, która musiała być warsztatem goblinów. Tymczasem mag kontynuował: - Zwalniam cię ze służby Kardelu. Możesz odejść i powiedzieć swemu przełożonemu, że wypełniłeś co do joty zadanie ochroniarza. – i zaczął rysować palcem w powietrzu jakieś symbole, mrucząc sam do siebie. Warsztat goblinów wyleciał w powietrze razem z wielkim pióropuszem ognia. Huk był tak ogromny, że Magina skulił się pod oknem zasłaniając uszy. Trząsł się cały, gdy spojrzał z powrotem w tamtą stronę. Teraz znajdowała się tam wielka dziura, a z niej unosił się ciemny dym. Wkoło walały się rozerwane i spalone ghule. Jednak portal ciągle istniał i po chwili nawet ta wielka dziura została wypełniona nowymi maszkarami, którym coraz ciaśniej było na terenie pałacu. - Gobliny… - szepnął zrozpaczony Kardel, który stał teraz przy oknie razem z Maginą – Squee, Spleen, Spoon! Cholera! Zapłacisz mi za to! – zwrócił się do Ezgalora, mierząc do niego ze swej strzelby. Nie panował już nad sobą. Mag musiał dojść do tego samego wniosku, więc przerwał czarować i znowu zainteresował się gośćmi. - Nie zabijesz mnie krasnoludzie. Beze mnie nie opuścicie tego pałacu żywi. - Z tobą też! Przez ciebie ignorancie rozlazły się po całym! - Mam tego dość! Wyniesiesz się stąd choćbym miał ci w tym pomóc Kardelu! Przeszkadzasz mi w pracy! – Ezalor stracił cierpliwość i postanowił jak najszybciej uwolnić się od tych natrętów. – Ignis Fatuus! – krzyknął. W komnacie pojawił się kłąb świetlistej mgiełki. Sam w sobie był ciekawym zjawiskiem, ale Magina podejrzewał, że okaże się on w jakiś sposób pomocny. W tej chwili nie robił nic... Ezalor podszedł do jednej z półek przy których stał zdezorientowany całą sytuacją Ulfsaar i ściągnął stamtąd swoją magiczną laskę. Wycelował jej kryształowy koniec we wrota odgradzające ich od armii ghuli. - Wyjdziecie… – wycedził, a kryształ rozświetlił się bladym blaskiem – choćbym… zajaśniało silniej – musiał… was… wyrzucić! – z każdym słowem światło nabierało na sile, aż uformowało się w wielki pocisk energii. Ezalor wystrzelił go w stronę wyjścia. Strumień światła rozbił w drzazgi solidne wrota i wypalił na puste skorupy znajdujące się za nimi ghule. Do tych szczątków podleciał świetlisty kłąb i ku zdumieniu Maginy, Kardela i Ulfsaara (jak również pozostałych ghuli, które stały zaskoczone nagłym otwarciem drzwi), zaczynał wydobywać z nich jasne światło. Po chwili z każdego światła pobranego ze zwłok, formowała się inna elfiopodobna istota. Dzierżyły one w dłoniach sękate laski i całe emanowały blaskiem. Pierwsi utworzeni w ten sposób żołnierze wypalili magicznymi pociskami w ghule, zabijając je jednym strzałem. Do kolejnych ciał ponownie podlatywała świetlista mgiełka i tworzyła kolejnych elfich magów. W ten sposób Ezalor stworzył własną armię, która spychała nieumarłych tam skąd przyszli. - Na co czekacie! Oni zagwarantują wam przejście! Wynocha! Straciłem już na was dość czasu! – krzyczał Ezalor, choć wcale nie musiał. Wybiegli z komnaty od razu jak tylko magiczne duchy zajęły się ghulami. Kardel nawet nie zaszczycił maga pogardliwym spojrzeniem na dowidzenia. Pracoholik nie zasługiwał nawet na tyle. Gest uwolnienia ich z komnaty, traktował jako obowiązek w stosunku do służby, nie jako przysługę. Znaleźli się w wąskim korytarzu prowadzącym do pokojów gościnnych. Wokoło panowało wielkie zamieszanie. Magiczne duchy ścierały się z ghulami, które w końcu przełamały ich pierwsze sukcesy. Teraz utrzymywał się stan równowagi. Przywołani żołnierze nie mogli zepchnąć nieumarłych na dziedziniec, ale też nie cofali się wcale. Okazało się, że nie są nieśmiertelne. Wszakże każdy cios ghuli, przechodził przez nie jak przez powietrze, ale też rozmazywał ich kształt. Po kilku takich atakach elfi mag tracił wszelki zarys i znikał. Świetlisty kłąb musiał szybko uzupełniać straty. Tymczasem oni przedzierali się coraz to dalej w dawno zapomnianą część rezydencji, z rzadka tylko atakowani przez ghule. Tak jak przewidział Kardel, nieumarli skupili całe swe siły na wtargnięciu do komnaty Ezalora. Krasnolud prowadził ich teraz w miejsce, gdzie podobno znajdowała się ukryta droga ucieczki z pałacu. Otworzył drzwi do jednego z pokoi. Wnętrze nie wyglądało zachęcająco. Z pewnością dawno nie przyjmowano już żadnych gości. Wszystko było brudne, zakurzone i zniszczone. Tylko znajdująca się pod ścianą sofa, wyglądała na wyczyszczoną i używaną. - To dziwne. Tak jakby ktoś z niej korzystał. – Zauważył Magina. - Zgadłeś. Odwrócili się równocześnie w stronę uchylonych drzwi na dźwięk kobiecego głosu. Należał on do succuba schowanego za skrzydłem, które otwierało się do wewnątrz. Byli totalnie zaskoczeni, co Akashy udało się wykorzystać. Zaczęła krzyczeć tak głośno i w taki sposób, że ich bębenki zdawały się pęknąć w każdej chwili. Magina o bardzo wrażliwym elfim słuchu, z bólu osunął się na podłogę. Ulfsaar zatoczył się i upadł na sofę, którą zarwała się pod jego ciężarem. Natomiast Kardel opadł na kolana i złapał się za głowę. Na szczęście jego ciało zadziałało odruchowo i sięgnęło po strzelbę. Wystrzelił oślepiony z bólu. Kobieta przestała krzyczeć. Złapała się za brzuch, a z pomiędzy palców pociekła czarna krew. Posłała ostatnie mordercze spojrzenie w ich stronę i znikła świadoma, że nie ma już szans z ich trójką w tak małym pomieszczeniu. - Dobry strzał krasnoludku – odezwał się szorstki głos. - A to co do cholery!? – zawołał przerażony Kardel i szybko przeładował broń. Miał ją ponownie wycelować, ale powykręcana ręka wyrwała mu ją z dłoni. - Nie radzę. – rzekł Gondar, który pojawił się między nimi. - Spokojnie. To przyjaciel. – wyjaśnił krasnoludowi Magina – Byłeś z nami cały czas? - Owszem. – odpowiedział. - Ładny mi przyjaciel, skoro nie pomagał w niczym. – skwitował Kardel, a Ulfsaar natychmiast skinął potakująco głową. - Nie zostałem jeszcze opłacony. - Mogłeś dać jakąś darmową próbkę, czy co… - wtrącił Magina – Demony były bardzo dobrze przygotowane do tego ataku. Zostawili tu szpiega. No dobrze, to gdzie to przejście? - Za tą szafą. Niech furbolg ją odsunie. A ty z łaski swojej, oddaj co moje łachudro. – Kardel wyciągnął ręce po swą własność, którą ciągle trzymał Gondar. Ten oddał mu strzelbę szybkim pchnięciem kolby w brzuch. Krasnolud złapał ją w obie dłonie, zgiął się w pół i stracił na moment dech. - Proszę bardzo. - …orz ty... – wysapał Kardel. Nie doszło do żadnych kolejnych utarczek, ponieważ Ulfsaar odsłonił wejście do wąskiego tunelu. Weszli do niego pełni nadziei, że w żadnym miejscu nie został zawalony. *** Zgniłe resztki zwierzyny walały się po całej polanie. Większość mięsa została już zjedzona przez padlinożerców, ale to co zostało pozwalało na wyciągnięcie ciekawych wniosków. Pomocne było także palenisko w pobliżu miejsca masakry. - Te sarny zostały zabite toporem. – zauważyła Lina, która na kuckach oglądała szczątki – To musiały być potężne ciosy. Spójrzcie jakie głębokie ślady i ile kości łamał za jednym razem. - Orkowie. To jest orcze krzesiwo zdobione runami ich szamanów. – Rylai wskazała na krzemienie pozostawione przy dawno wypalonym ognisku. – To dziwne, że go nie zabrali ze sobą. Czarodziejki dość dobrze rozpoznawały ślady, ale to Purist był w stanie podać konkretną liczbę zielonoskórych. Wywnioskował ją z osmalonych kości, które świadczyły ile zwierzyny upiekli. Porcja w sam raz dla dwóch lub trzech. Resztę zabili dla zabawy. - Stawiam na dwa potwory. Z tego co tu widać, pogłoski o wysokiej kulturze nowej cywilizacji orków, można włożyć między bajki. Nadal są bezmózgimi rzeźnikami. – rzekł paladyn. - Czy Srebrna Ręka pochwala potępianie istot bez wysłuchania ich wersji? – spytała Lina chcąc mu dogryźć. Nie była zbyt religijna i lubiła naśmiewać się z jego stowarzyszenia. - Odpuść sobie Lina i rozejrzyj się. Nic się nie zmienili. - Możemy w takim razie iść po ich śladach i nauczyć tych dwóch zachowania przy stole. – Zaproponowała Rylai. - Jednego. – poprawił Purist – Widzę ślady tylko jednego z nich. - No to jazda! Nie mamy jeszcze żadnego celu na tych ziemiach. Muszę się rozgrzać. – zawołała entuzjastycznie Lina – Niech się zacznie przygoda! - No… tylko byś się nie spaliła… - mruknął pod nosem Purist. - Coś mówiłeś? - Nie nic. – skłamał paladyn, ponieważ znał dobrze jej temperament i skłonność do kłótni. *** Władca otchłani wsłuchiwał się w odgłosy walki dochodzące z pałacu. Skowyty umierających ponownie ghuli wywoływały w nim uczucie dezaprobaty. Bezwartościowe mięso armatnie nie zasługiwało na wsparcie, ale trzeba było w końcu uśmiercić maga. Poza tym cała ta zabawa zaczynała go już nużyć. Wskazał swym palcem niebo nad włościami Ezalora, chcąc rzucić zaklęcie, ale wstrzymał się w ostatniej chwili. Rozproszyło go nagłe pojawienie się starej znajomej. - Azgalor ty skończony kretynie! Poczekaj aż doniosę o tym Kel’Thuzadowi. Byłam tak blisko wykradzenia inkantacji, a ty wszystko spieprzyłeś! – krzyczała w furii, ciągle trzymając się za brzuch. Demon dostrzegł, że zasłania w ten sposób krwawiące miejsce. - Witaj moja droga Akasho. Mam nadzieję, że zdrowie dopisuje. – dodał ironicznie widząc jak cierpi od odniesionej rany. Demoniczna kobieta obrzuciła go stosem obelg i przekleństw. - Oh, nie schlebiaj mi tak. Co do Kel’Thuzada, to możesz mu złożyć raport. Powiesz mu, że wszystko przebiegło zgodnie z planem i mag został zabity. - Lich nakazał ci go zabić? Ale… Ale ja miałam… Miałam wykraść zaklęcie! Miał żyć do tego czasu! - Nastąpiła mała zmiana planów. Co oczywiście oznacza, że nadaremne przesiedziałaś kilka miesięcy na tyłku. Coś mi się widzi, że szefostwo tylko chciało się ciebie pozbyć z Northrend by odpocząć. Wiesz, że jesteś irytująca prawda? - Odwal się przerośnięta ropucho. Przypominam, że mag ciągle żyje i ma się dobrze. - No właśnie. I to chciałem zmienić, zanim mi przerwałaś. Ponownie spojrzał w niebo i wymruczał demoniczne słowa. Na teren pałacu zaczęły spadać ogniste głazy, niczym grad. Każdy płonący pocisk podczas kontaktu z budowlą, wybuchał wyrządzając ogromne zniszczenia. Jeszcze tylko kilkanaście minut i wszystko zostanie zrównane z ziemią. Czar spadał fala za falą, tymczasem Azgalor przyjrzał się Akashy. Nie wyglądała najlepiej. Otworzył dla niej portal do Northrend. - Właź i pogadaj z moim podopiecznym warlockiem Demnokiem. On cię połata. - Ten stary demonolog? Chyba kpisz. - Nie wybrzydzaj. Swoją drogą demonologia z punktu widzenia orków to całkiem ciekawa sprawa. Ja sam nie wiedziałem o sobie tyle co on… - przerwał nagle. - Mam nadzieję, że udławiłeś się własną flegmą – podsumowała zachowanie demona Akasha. - Zamknij się głupia! Poczułem orka! - No niesamowite! – zakpiła - Jakbyś nie wiedział Kalimdor to nowa ojczyzna orków. Jest tu ich trochę. - To nie jest zwykły ork. Ma w sobie jednego z naszych! - Piekielny, czerwonoskóry ork? – spytała nie kryjąc zdziwienia. - Otóż to! Przekaż Kel’Thuzadowi, że się spóźnię z powrotem. Muszę go pozyskać! Ich uwagę zwrócił ponownie pałac. Stało się z nim coś zupełnie nieoczekiwanego. Coś czego sprawcą mógł być tylko Ezalor. - No to z magiem mamy spokój. – podsumowała Akasha. *** Wyszli z podziemi w samą porę by zobaczyć ciekawe zjawisko. Gdy tylko odwrócili się by spojrzeć na włości maga, zobaczyli jak są dewastowane przez piekielny deszcz. Chwile po tym oślepiła ich seria rozbłysków. Ponownie otwierając oczy stwierdzili, że pałac wyparował wraz z magiem. W miejscu gdzie przed chwilą stał, wznosił się w górę srebrzysty dym. Nie zrozumieli tego co się stało, ale wiedzieli, że Ezgalor nie mógł tego przeżyć. Jego praca dobiegła końca, ale chyba efektem nie miało być tak spektakularne samobójstwo. Całą czwórką ruszyli na północ. Chcieli dostatecznie oddalić się od władcy otchłani zanim zapadnie zmrok. Kardelowi przypomniało się o czymś: - Czy my się w ogóle przedstawialiśmy? Jestem Kardel Shapeye, a wy? - A my nie. – warknął Gondar. - Magina – elf wskazał na siebie – To jest Ulfsaar, a ta miła osoba to Gondar. Miło nam. Oh! Jestem skonany. Jak tylko znajdziemy jakieś dogodne miejsce, kładę się spać. - Naprawdę tak sądzisz? – spytał niewinnym tonem draenei. - Zdecydowanie. Daruj sobie troskę. – odpowiedział z naciskiem Magina. Rozdział III I Znad oceanu nadciągała mgła. Szara ściana lada moment dosięgnie wybrzeże i ograniczy widoczność w porcie do zaledwie kilku metrów. W tę chłodną noc ludzie zostaną w domach, albo będą odbijać się od siebie, błądząc w oparach. On jednak zdecydował, że zostanie na pomoście aż do rana. Chciał się zrelaksować, wylegując się i obserwując księżyc. Jak sam o sobie mówił – był samotnikiem z przymusu – więc taki sposób spędzania czasu, był największą przyjemnością jaką znał. Od mgły oddzielało go już tylko kilkadziesiąt metrów. Wtedy zauważył coś dziwnego. Wystawał z niej jakiś ciemny kształt. Wyostrzył wzrok i udało mu się rozpoznać więcej szczegółów. Kłębiącą się powierzchnię mgły przecinał nawis dziobowy. Reszta statku była szczelnie zakryta. Jednak nie chciał oglądać niczego więcej, jeśli na wierzchołku dzioba zostały umocowane szkielety. W swoim życiu widział już kilka chorych fanaberii kapitanów, ale taka ozdoba nie wróżyła niczego dobrego. Pomimo, że statek wyraźnie się zbliżał, nie mógł wypłynąć z mgły. Ona i on musieli nadchodzić równym tempem. Rikimaru wątpił by statek się zatrzymał przy pomoście, dlatego zaczynał się wycofywać. Lata doświadczeń mówiły mu, że załoga może go nie zauważyć i staranować molo. I tak też się stało. Okręt z pełną prędkością uderzył w drewnianą konstrukcję, niszcząc ją na małe kawałki. Satyr zdążył uciec na ląd i stanął w ciemnej uliczce prowadzącej do zabudowań portu. Oniemiał na widok czarnego konturu statku widmo, który świadczył, że jest to wrak wydźwignięty z dna oceanu. Choć znajdował się tak blisko, nadal ukrywała go mgła i widział tylko zarys połamanych masztów. Mimo to statek dopłynął do celu. Zaciekawieni mieszkańcy wyszli ze swoich domostw, by zobaczyć co się dzieje. Stanęli w tej samej uliczce co Rikimaru i w bezwzględnej ciszy oczekiwali zejścia załogi z pokładu. Pierwsza zalała ich mgła. W oka mgnieniu wyparła przejrzyste powietrze i wypełniła każdy możliwy zakątek portu. Nie mogli niczego dostrzec. Jakiś upiorny żaglowiec staranował molo. Dlaczego nie wyhamował? Dlaczego jego kapitan zdecydował się zniszczyć je na drzazgi? Oczekujący wyjaśnień gapie, doczekali się zejścia z posępnego pokładu ludzkiej sylwetki. Właściwie to spłynęła na ziemię, bo nie widzieli żadnego trapu. Zbliżając się do nich w gęstej mgle, okazała się kobietą. Przerażająco bladą w poszarpanej granatowej sukni. Wyglądała na śmiertelnie zmęczoną z rozczochranymi, zniszczonymi, kruczo-czarnymi włosami spuszonymi na twarz. Pewien rybak wybiegł do niej z tłumu zebranych i złapał ją zanim upadła na ziemię. Ułożył delikatnie na kawałku drewna, który był kiedyś częścią pomostu i rozsunął czuprynę chcąc sprawdzić jej przytomność. Został pierwszą ofiarą. Chmara zawodzących duchów wypłynęła z ciała niewiasty. Przeniknęłyy ciało rybaka kilkakrotnie, zanim upadł martwy na ziemię u stóp banshe. Tak nazywano takie kobiety. Nieumarła wskazała swym widmowym podobiznom pozostałych. Emanujące zielonym blaskiem duchy rzuciły się na nich. Wchodziły wewnątrz ciał niszcząc znajdujące się tam życie. W ludności miasta w końcu odezwał się zdrowy rozsądek i rzucili się do ucieczki. Dla większości było yło jednak za późno. Port zostawał oczyszczany z żyjących. Rikimaru stał po środku tego szaleństwa. Ludzie uciekali, błądząc we mgle i krzycząc ąc ile sił w płucach. W ten sposób wabili kolejnych mieszkańców, którzy mogliby się uratować. Biegli oni w stronę krzyczących, chcąc im pomóc, ale nie wiedzieli z jakim koszmarem przyjdzie im się zmierzyć. rzyć. Mgła była świetną zasłoną. zasłoną. Nim chętni udzielania pomocy p zobaczą chmarę duchów, znajdą się na tyle blisko by nie zdążyli się wycofać. Tylko satyr mógł się temu bezpiecznie iecznie przyglądać. Oczywiście nikt go nie mógł zobaczyć, zobaczyć więc był omijany nawet przez upiory. Robiło się coraz ciszej. Banshe zagłębiła się w zabudowania mieściny i krzyki dochodziły z coraz większej oddali. Było ich już coraz mniej, aż wreszcie nastała grobowa cisza. Desant nieumarłych przebiegł zgodnie z planem. Rikimaru z ciekawością zbliżał się w stronę wraku. Dawno nie odczuwał takiego strachu str i ostrożnie stawiał każdy krok, pomimo świadomości, że jest całkowicie niewidzialny. Tymczasem do upiornego okrętu dołączyły kolejne. Mgła nie pozwalała ich dokładnie przeliczyć, ale musiało ich być co najmniej kilka. A co jeśli kilkanaście? Kilkadziesiąt Kilkadziesiąt lub kilkaset? W końcu znalazł się na tyle blisko by odczytać nazwę pierwszego z nich umieszczoną na burcie. - Scourge – przeczytał szeptem. Jakby na to hasło, zrzucono z pokładu trap i zaczęła z niego schodzić załoga. Istna parada maszkar, trupów i potworów powoli wypełniała ląd. Formowano zwarty szyk, szyk do którego dołączały ghule i szkielety z pozostałych statków. Musiały Musiały zakotwiczyć wzdłuż całego wybrzeża, bo liczebność najeźdźców była zatrważająca. W kilku miejscach grupowali się akolici i przynoszono przynosz do nich jakieś dziwne materiały budowlane. W porcie zapanował przepych, ale nietypowy. Tylko nieumarli mogli przecież wykonywać wszystkie te czynności w absolutnej ciszy. W końcu dołączył do nich dowódca. Na pierwszy rzut oka można było to stwierdzić. Wysoki szkielet odziany w czarną szatę, lewitujący nad ziemią. Pomiędzy jego żebrami szalała śnieżna zamieć. Czasem jakiś podmuch wydostawał się z klatki piersiowej i ogarniał trupie kończyny. Lich zatrzymał się o krok od satyra. Oczywiście nieumarły nie miał miał o tym pojęcia. Z jego prawej strony stanął kolejny szkielet, z płonącą czaszką i w bogato zdobionym płaszczu maga. Z lewej miejsce zajął duch nekrolity, emanujący jasnym blaskiem. - Nareszcie jesteśmy! To miło pooddychać świeżym powietrzem. Smród jaki wydzielały tysiące nieumarłych w Northrend, był nie do zniesienia. – wygłosił Kel’Thuzad. - Ależ szlachetny panie! Nie możesz przecież oddychać, a po drugie to od niedawna używamy nowych elfich perfum. – zaprotestował płonący szkielet. - To nie przystoi nieumarłym, by im humor dopisywał. Spoważniejcie. Mamy tu kilka spraw do załatwienia. – wtrącił się nekrolita. - Powiedź Rotund'jere jak tu się nie radować, gdy nasza droga Krobelus tak pięknie przygotowała tubylców na nasze przyjście. Zobacz! Nauczyła ich nawet naszych tradycji. Teraz wiedzą, że trzeba być martwymi by móc się z nami zobaczyć. – rzekł lich wskazując palcem ziemię usianą zwłokami mieszkańców. Rotund'jere pokręcił eteryczną głową. - Jakbym wiedział, że trafię pośród tak marnych żartownisiów, to nie dał bym się tak łatwo zabić. – podsumował rozmowę. Trójka nieumarłych przeszła się po porcie, a za nimi nieustępliwie podążał Rikimaru. To oni byli najciekawsi, więc przyczepił się do nich jak rzep do psiego ogona. W ten sposób razem z nimi zrobił inspekcję wojsk, wysłuchał pierwszych raportów dotyczących desantu i sprawdził czy akolici rozpoczęli skręcanie wozów mięsa, których plaga używała jako maszyn oblężniczych. Po tych oględzinach przystanęli przy wielkim stole, wyniesionym z tawerny. Kel’Thuzad rozłożył na nim mapę Kalimdoru. Była bardzo szczegółowa. Satyr szczerze się zdziwił, gdy zobaczył jak nieumarli potrafią być zorganizowani. - Mów co z resztą, Pugna. – polecił lich. - Za pół godziny nasza flota północna dotrze do tych portów – szkielet maga wskazywał kilka miejsc na mapie – Lada moment powinniśmy otrzymać wiadomość od Króla Licha, jak poszło tutaj, tutaj i tutaj. Z moich przypuszczeń, wioski powinny być już zajęte. - Co ze statkiem Terrorblade’a? - Wysłałeś go bardzo daleko od reszty. Będzie musiał znaleźć sobie dogodnie miejsce na lądowanie, a to nie łatwe zadanie, gdy wybrzeże to wysoki klif. Mimo to powinniśmy otrzymać od niego wiadomość jeszcze dziś lub jutro. - Trzeba jak najszybciej zorganizować siły do zablokowania traktu. Orkowie nie mogą dostać się na ziemie elfów. Jeśli podzielimy ich na dwie małe siły, to żadna nie odważy się zaatakować zdobytych przez nas pozycji, zanim będziemy na to gotowi. – przypomniał Rotund'jere. - Zajmij się tym. Pamiętaj, że macie być szczelni. Nikt nie może się przedostać. – rzekł Kel’Thuzad. - Nie odważą się. – powtórzył duch, odwrócił się i odszedł. - Zaciągnij do służby martwych mieszkańców, Pugna. Jeszcze przez długi czas będą mogli korzystać z mięśni. Przydadzą się do budowy zigguratów. - Tak jest szefie. Lich został sam z mapą. Był bardzo zadowolony z przebiegu inwazji. Mieli zająć i umocnić pozycje na lądzie bez żadnych żywych świadków i tak też się stało. Zanim śmiertelnicy się zorientują w sytuacji – będzie za późno, by ich zatrzymać. Strategia jest prosta. Jak najszybciej ufortyfikować się na kontynencie. Elfy nie będą w stanie zająć ich umocnień, a każde niepowodzenie podwoi liczebność nieumarłych wojsk. Prób pozbycia się najeźdźcy będzie wiele. Elfy nie zniosą świadomości, że ich las ulega zepsuciu. Trzeba poczekać, aż nie będą mieli już ludzi do ataku. Kel’Thuzad przybył tutaj z tysiącami nieumarłych, ale wtedy na górę Hyjal ruszy z milionami. - I nie ma nikogo, kto by was uprzedził o tragicznym losie – wypowiedział swoje myśli. - Niekoniecznie. – odpowiedział mu cichy głos. Nieumarły rozejrzał się wkoło, ale niczego nie dostrzegł. Zaczął przecinać kościstymi ramionami powietrze, jakby chciał schwycić coś niewidzialnego. Lecz Rikimaru był już gdzieindziej. Dołączył do oddziału Rotund'jere. Miał taką naturę, że chciał obserwować wszystko z pierwszego planu. Był ciekawy jak nieumarli powstrzymają orczą potęgę, by nie pomogła swym sojusznikom. Ciekawość należało zaspokoić. *** - Barathrum wrócił! Barathrum! – krzyczał młody tauren, wbiegając do wigwamu. Przynosząc tę wieść Baine Bloodhoof, całkowicie zepsuł humory zgromadzonych myśliwych. Wszyscy zaczęli kręcić z dezaprobatą głowami, wymieniać złośliwe uwagi pod adresem białowłosego i kląć na czym tylko świat stoi. Barathrum działał taurenom na nerwy. Mimo to syn wodza obwieszczał tę nowinę radośnie i nie zwracał uwagi na reakcję większości. Był przecież pośród nich Raigor Stonehoof, który również przyjaźnił się z powracającym rodakiem. Raigor wstał szybko i odszedł od reszty myśliwych, a po wigwamie rozszedł się pomruk niezadowolenia. Wszyscy darzyli sympatią tego dobrze zbudowanego taurena o brązowej sierści, ale nie pochwalali jego znajomości z odszczepieńcem. Nikt jednak nie odważył się go zatrzymać. Raigor cieszył się dużym autorytetem. Nawet starsi i bardziej doświadczeni myśliwi nie kwestionowali jego decyzji. Gdy wyszedł na zewnątrz, uśmiechnął się szeroko do Baina, który radośnie wskazywał na idącego w dolinie taurena. Tak to rzeczywiście musiał być on. Wrócił z długiej wyprawy w góry, gdzie medytował lub też oddawał się swym dziwnym rytuałom. To właśnie taki tajemniczy sposób bycia i dziwne praktyki, zniechęciły do niego wszystkich współplemieńców. - Dobrze, że wrócił. Poradzi nam w tych trudnych czasach. – rzekł Raigor i razem z Bainem, wyszli Barathrumowi naprzeciw. Był on dla nich postacią szczególną. Syn wodza jeszcze jako dziecko, został uprowadzony przez centaury kanibale. Barathrum znalazł się pośród wojowników, którzy narażając własne życie, odbili go z rąk barbarzyńców. Bain uważał go za bohatera i stawiał na równi z własnym ojcem, Thralem i Rexxarem. Raigor nie miał okazji zobaczyć żadnych spektakularnych czynów białowłosego, ale spędził z nim najlepsze chwile młodości. Pod jego okiem zyskiwał mądrość i z agresywnego byka stał się szanowanym taurenem. Oczywiście nikt inny w to nie wierzył. Spotkanie nastąpiło przy małej samotnej skale. Barathrum usiadł na jej krawędzi i skinął rogatą głową na powitanie. Odpowiedzieli mu tym samym i rozłożyli się na zielonej trawie przed nim. Wędrowny tauren zamknął oczy i zamyślił się głęboko. Głośno wdychał w swe nozdrza świeże, górskie powietrze. Raigor znał te jego przyzwyczajenia i nie przeszkadzał mu. Baine jednak nie należał do cierpliwych i nie wytrzymał: - To niesamowite, że jesteś Barathrumie! Tak się cieszymy, że wróciłeś. Jest tyle, rzeczy o których musimy ci powiedzieć. Barathrum uchylił lekko jedną powiekę, chcąc rzucić troszkę okiem na tego co zakłócał tę błogą ciszę i uniósł lekko brew. Ktoś z zewnątrz mógłby pomyśleć, że się wściekł. Minąłby się jednak z prawdą. Miał słabość do syna wodza tak jak większość i po chwili roześmiał się serdecznie. To był naprawdę miły dźwięk, tak jakby należał do ukochanego dziadka. - Mam nadzieję, że zdrowie dopisuje Barathrumie. - Nie narzekam. Duchy o mnie dbają Raigorze. - Czy duchy powiedziały ci też, co się dzieje na północy? – Raigor zdecydował się przejść do rzeczy. Nie wiadomo na jak długo odwiedził ich stary przyjaciel. - Duchy dbają też o moją wiedzę. - Dlatego wróciłeś? – spytał Baine. - Nieumarli nie mają nic wspólnego z moim zejściem z gór. Co nie znaczy, że nie możecie mi o nich opowiedzieć. - Pojawili się dosłownie z nikąd! Zagrodzili wszystkie trakty i nie mamy żadnych wieści od elfów! – zaczął podniecony Baine, ale przerwał gdy Raigor chwycił go za ramię. - Pozwól, że ja to wyjaśnię. Mówisz zbyt szybko i nie znasz wszystkich faktów Baine. – Raigor wziął głęboki wdech – Kilka dni temu, wszyscy mieszkańcy terenów u podnóża Ashenvale uciekali na południe. Byle dalej od tego pradawnego lasu. To nie byli tylko taureni czy orkowie. Spotkaliśmy też kilka elfich rodzin, które zostały odcięte od swojej ojczyzny. Pytaliśmy co spowodowało, że porzucili swe ziemie. Zgodnie odrzekli, że ogromna armia nieumarłych rozciąga się wzdłuż granicy z elfim królestwem. Zabijają wszystko co staje im na drodze. Thral i nasz wódź Cairne, ruszyli już im naprzeciw. - Dlaczego w takim razie grupa naszych elitarnych myśliwych, pozostaje w Mulgore? – spytał Barathrum. - Czekamy aż nas wezwie. Thral jeszcze nie nakazał pełnej mobilizacji wojsk. Choć moim zdaniem powinien to zrobić. Jednak ork uparł się, że atak na taką siłę trzeba zgrać z elfami. To jednak jest niemożliwe. Nieumarli są zbyt liczni i szczelni. Nikt się nie przedrze by z nimi pomówić. - Chyba, że Rexxar! – wtrącił Baine. Starsi taureni spojrzeli na niego spode łba, jakby chcąc młodzieńcowi wyjaśnić, że nieładnie jest komuś przerywać, ale po chwili rozchmurzyli się. - To nie byłoby głupie… Rexxar dałby radę. – odrzekł powoli Barathrum. - Musiałby to zrobić dwukrotnie. Ale ty jesteś bardzo szybki Barathrumie! Nie dorwali by cię! – wpadł na pomysł Raigor. - Mówiłem już, że nieumarli nie mają nic wspólnego z moim powrotem. To nie moja sprawa. – podniósł się ze skały. – Raigorze, chcę porozmawiać z tobą na osobności. - Bain. Zostaw nas. Był synem wodza, ale nie protestował. Wiedział, że nic nie wskóra, a musiał się ich słuchać, bo ojciec zostawił go pod ich pieczą. Miał się uczyć pokory, więc odszedł zawiedziony z powrotem do wigwamu. - Wiesz co to oznacza prawda? – spytał Barathrum. - Nieumarli nie przyjechali tu na wakacje. To jest bardzo dobrze zaplanowana inwazja. Czeka nas długa wojna. - A Cairne Bloodhoof jest już bardzo stary. Możliwe, że wybiorą innego wodza wojennego. – Barathrum wypowiedział na głos to o czym Raigor sam myślał. Był bardzo ambitny i ucieszyłoby go, gdyby został wodzem. Jednak był też na takie stanowisko stanowczo za młody. - Są inni, dużo lepsi kandydaci, a Cairn jest nie do pobicia. – odrzekł Raigor. - Jedno jest pewne. Ruszycie i zatopicie swe rogi w nieumarłych ciałach. Beze mnie. - Jak to bez ciebie? Stań z nami do walki! - Przyszedłem się tylko pożegnać Raigorze. Nie interesuje mnie już ten świat i jego problemy. Poza tym – wskazał na wigwam, gdzie przesiadywali myśliwi – chyba nie myślisz, że chcieliby bym stał u ich boku w wirze walki. - To twoja wina, że tak cię traktują. – przypomniał mu Raigor. - Wiem, wiem. Nie jestem zbyt towarzyski. Dokop truposzom w moim imieniu i pożegnaj ode mnie Baina. Chciałem mu oszczędzić wstydu, bo pewnie pociekłyby mu jakieś łzy rozstania. To dobry chłopak. Barathrum zebrał swoje rzeczy, które miał ułożone u podnóża skały i chciał już ruszyć w dalszą drogę. Chwycił łańcuch od swej kadzielnicy i rozpalił hubkę w jej wnętrzu. Zaczął wydobywać się z niej szary dym o dziwnym zapachu. Wszystkie te czynności obserwował pilnie Raigor. Wyraźnie chciał jeszcze coś powiedzieć. Białowłosy wiedział o co mu chodzi. - Duchy mi mówią, że zdania nie zmienię. Nie pomogę wam w nadchodzących bitwach. - Mógłbyś choć raz zadecydować sam, bez pomocy duchów. – zarzucił mu Raigor – Jednak cokolwiek by się miało wydarzyć, niech mają cię w swojej opiece stary przyjacielu. *** Zagajnik Cenariusa. Miejsce mistyczne i piękne. Choć jego twórca nie żyje – gaj pozostał w nietkniętej postaci. Jest to zasługa Arcydruida Księżycowej Łąki, Malfuriona Stormrage. Nie tylko przejął on obowiązki dbania o ten pradawny las. Tutejsza flora uznała go za swojego pana i godnego następcę półboga. Jednym z powodów uzyskania tego zaszczytu był fakt, że nie wpuszczał na te tereny byle kogo. Tym razem stało się inaczej. Sytuacja była wyjątkowa i Furion zwołał w tym zacisznym miejscu osobistości, których nie do końca znał. Nie wiedział czy są godni stąpania po tej ściółce, ale nie miał innego wyjścia. Narada była konieczna w obliczu inwazji nieumarłych. Zjawili się wszyscy, których oczekiwał, a nawet kilku niespodziewanych gości. Furion zaprosił Miranę Nightshade – wysoką kapłankę księżyca, która miała reprezentować stanowisko zakonu przy podejmowanych decyzjach. Księżycowa gwardia wysłała na tę naradę Lunę Moonfang. Na wezwanie odpowiedział także Leshrac. Nikt nie znał pochodzenia tej świetlistej postaci, ale jej podobieństwo do Cenariusa sprawiło, że elfia społeczność darzyła go szacunkiem i czcią – nawet jeśli nie zrobił nic, by na nią zasłużyć. Towarzyszyła mu Aiushtha - najsłynniejsza z driad i ulubienica Cenariusa. Był też jego stary znajomy Syllabear i Nortrom, który przybył do Kalimdoru stosunkowo niedawno, ale już zaskarbił sobie wielki szacunek Malfuriona. Mądrość i podejmowanie trafnych decyzji to jego dwie największe zalety. Nawet sam arcydruid z chęcią wysłucha jego sugestii. Malfurion rad był, że na naradę trafił też Rexxar. Ten wielce zasłużony dla orczej nacji wojownik, znów działa w ich interesach. W tej chwili leżał pod drzewem, a Aiushtha i Mirana zajmowały się jego ranami. Podobno przedarł się przez blokadę nieumarłych. Sądząc po tym w jakim stanie tu trafił – nie mogła być to łatwa przeprawa. Mimo wszystko wyglądał znacznie lepiej niż Magina. Choć na jego ciele nie widać było żadnych większych ran, wcale nie wykazywał elfiej witalności. Wręcz przeciwnie. Słaniał się i cały czas musieli go podtrzymywać towarzysze. Przybył tu wraz z trójką swoich nowych przyjaciół, których Furion nigdy nie spodziewał się zobaczyć razem na terenie zagajnika. Draenei, krasnolud i furbolg. Dziwna kompania. Na pytanie Furiona o stan zdrowia Maginy odpowiedzieli, że wszystko w porządku: to tylko bezsenność. Druid jeszcze nigdy nie widział, by tak błaha dla elfów dolegliwość, mogła wyrządzić tyle szkód. Zdrowiem swego syna postanowił zająć się później. Teraz należało wysłuchać Rexxara. - Thral jest gotów uderzyć na nieumarłych odgradzających nasze tereny. – mówił Rexxar, który już oswoił się z duszkami latającymi wokół jego ciała i gojącymi rany. Była to lecząca magia Aiushthy. - Czeka tylko na wasz sygnał. Orkowie zmiotą tę armię z powierzchni ziemi. - Jakby było tak łatwo jak mówisz, to nie byłoby nas na tej naradzie poczciwy półogrze. – Leshrac był mistrzem w dobieraniu słów i tonu, tak by kpić z nawet takich wojowników, co przeszli za życia do legend. - Przeszedłeś przez ich linię obronną i umocnienia Rexxarze. Powiedz jakimi istotami dysponują. – rzekł swym cichym głosem Nortrom. - W pierwszych szeregach stoją ghule, szkielety i jakieś maszkary, które wyglądają jakby były pozszywane z innych trupów. Jakby sięgnąć głębiej to dojdą do tego jeszcze nekromanci. Jest ich prawie tak dużo jak tych z przodu, ale to jest pryszcz. Nasi wojownicy pogruchotają ich słabe kości. Nie mają nawet przewagi liczebnej. - W takim razie na co czekamy? Odeślijmy te poczwary tam skąd przyszły! – zawołała ochoczo Luna. - Na tych ziemiach nie walczono jeszcze z plagą prawda? – spytał Nortrom, ale znał odpowiedź. - Walczyliśmy z legionem. Pokonaliśmy go. Czym mogą nas w takim razie zaskoczyć ci cali nieumarli, którzy są zaledwie jego podnóżkami? – spytała Mirana drwiąc sobie z nieprzyjaciela. - Czy jest coś o czym powinniśmy wiedzieć, Nortromie? – dodał Furion. - Pozwólcie, że wyjaśnię wam ich strategię. Zmieniła się od tego co zaprezentowali w mojej ojczyźnie, ale jestem pewny, że tak to sobie wymyślili. Wiecie po co im krusi wojownicy na przedzie? Mogą ich łatwo przywracać do walki w nieskończoność. Mają zajmować przeciwnika walką, a każdego kogo zabiją, nekromanci szybko wykorzystają do zasilenia armii. Rozumiecie? - Bitwę zaczyna się o równych siłach. Kończy się zwycięstwem śmierci, której siły wyglądają jakby przybyły posiłki. – podsumował Syllabear gładząc się po czarnej brodzie. - Z tego co mówił Rexxar, nekromantów jest tylu, że żadna armia nie będzie w stanie wytrzymać na polu bitwy tak długo, by tamci stracili energię potrzebną do kontrolowania nowych zwłok. Wyeliminowanie ich na samym początku też nie wchodzi w grę, bo są dobrze chronieni. – zaznaczył Nortrom, patrząc po kolei na twarze wszystkich zgromadzonych. Zatrzymał swój wzrok na Rexxarze. - W takim razie co możemy zrobić?! – wybuchnął zdenerwowany wojownik. - Wy nic. Wasza pomoc może nam tylko zaszkodzić. – zwrócił się do niego z uśmiechem politowania Leshrac. Rexxar zerwał się na równe nogi i chciał się rzucić na tego złośliwca. Cały czas wyśmiewał jego dumę i honor jego nowej rodziny. Na szczęście Aiushtha magicznie spowolniła jego ruchy, tak że nie był w stanie dotrzeć do wysokiej postaci. Dało mu to też czas na uspokojenie się. Nie mogli kłócić się w obliczu tak wielkiego zagrożenia. Bardzo powoli, gdyż nadal działał na niego czar, usiadł na swoim miejscu. Leshrac podśmiewywał się z bohatera orków, ale niespodziewanie głos zabrał Ulfsaar. Był przekonany, że większość zgromadzonych zrozumie jego mowę. - Nasz lud bardzo żałuje, że to Cenarius zginął, a nie ty Leshracku. – wypalił furbolg. - JAK ŚMIESZ! – Leshrac stanął na swych tylnych nogach i zamachał kopytami tuż przed nosem Ulfsaara. Ten nawet nie mrugnął. - DOSYĆ! – interweniował Malfurion. Nastała nieprzyjemna cisza. Nikt nie miał pomysłu jak walczyć z nieumarłymi. Przemówiła Luna: - Jakiekolwiek działania chcemy przeprowadzić, musimy to zrobić szybko. Plaga nie próżnuje. Straciliśmy już wszystkie wschodnie porty i zapuszczają się dalej. - Co z ludnością? – spytała Mirana. - Większość pewnie martwa. Byli totalnie zaskoczeni i bezbronni. Po tych co mogli ocaleć wysłaliśmy Allerię Windrunner. Niech Elune ma ją w swojej opiece i sprawi by wyprowadziła z tamtych terenów jak największą liczbę uchodźców. - Czy Księżycowa Gwardia wysłała jakiś zwiad? Wiemy chociaż co robią nieumarli na naszych terenach? – spytała Aiushtha. - Jak na razie fortyfikują się. Przybyli tu i plugawią las, ale do przodu posuwają się bardzo powoli. - Stawiają zigguraty? – spytał Nortrom. - A co to? – odpowiedziała pytaniem Luna. – Jakaś budowla? Nikomu jeszcze nie udało się podejść na tyle blisko by się przyjrzeć ich poczynaniom. - W takim razie my też się obudujemy! – postanowił Furion uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Przygotujcie prastarych obrońców do wymarszu na front. Musimy utrudnić im zdobywanie kolejnych pozycji. Nie ma też sensu wysyłać przeciw im żołnierzy, których ciała mogliby wykorzystać. Syllabear, mój stary druhu. Udaj się do druidów pazurów. Jeśli ktoś z nich polegnie to przynajmniej nie zasili szeregów wroga. Niech wykorzenią tyle drzew ile tylko zdołają. Jestem pewny, że odpowiedzą na nasze wezwanie. Cały las stanie do walki z nieumarłymi. - To naprawdę mądre posunięcie… - rzekł bez przekonania Leshrac. Furion nie dostrzegł niczego złego w jego tonie. - Co o tym sądzisz Nortromie? – spytał krwawego elfa. - Dobry plan. Tylko ja bym jeszcze z nimi porozmawiał. - Rozmowa z nieumarłymi?! – krzyknęła z niedowierzaniem Mirana. – Po co? - Może będą aż tak pewni siebie by wyjawić nam swój cel. Taka wiedza pozwoliłaby nam skuteczniej się bronić. – wyjaśnił Nortrom. - Może. Tylko kto będzie na tyle głupi by się podjąć tak wielkiego ryzyka dla niepewnego zysku. – zakpił Leshrac. - To się da zrobić. Zajmę się tym. – obiecał Furion. – Rexxarze. Wierzę, że uda ci się minąć nieprzyjaciela po raz drugi. Wróć do Thrala i powiedz mu by się wstrzymał z atakiem. Niech się nastawi na ewentualną obronę własnej ojczyzny, ale nam w tej chwili może tylko zaszkodzić. Teraz jeśli pozwolicie, chciałbym pomówić z Maginą i jego towarzyszami. Nortrom chodź ze mną. - A czegoż to chcesz się od nich dowiedzieć? – spytała niepewnie Luna, która lustrowała wzrokiem nietypową i brudną czwórkę. Gondar wyszczerzył do niej swe zdeformowane, wydłużone zęby. - Darzę Maginę wielkim zaufaniem. Jeśli ma mi coś do powiedzenia to wysłucham go. Młody elf dosłyszał te słowa pomimo, że ledwo trzymał się na nogach i walczył by nie zemdleć. Gotowała się w nim wściekłość. Wyjaśnij im skąd ta pewność do mojej osoby! Zdradź im swą małą tajemnicę, OJCZE. – pomyślał. *** To była bardzo zimna noc. Przemierzał równinę zupełnie sam. Tak powiedziałaby osoba, która by ośmieliła się go śledzić. On jednak wiedział, że ma towarzystwo duchów milionów stworzeń. Nie opuszczały go od dawna. Właściwie to były z nim odkąd sięgał pamięcią. Nagle przed sobą zobaczył świetlną ścianę mieniącą się we wszystkich kolorach tęczy. Zjeżyła mu się sierść na karku. Dziwne zjawisko, ale miał zawrócić? Udawał się w niepamięć tego świata i jakaś magia miałaby go powstrzymać? Przeszedł przez nią śmiałym krokiem. I już nie był sam. Obok niego pojawił się tauren identyczny co on. Nawet trzymał w dłoni to samo kadzidło. Zupełnie jakby spojrzał w taflę wody. To duchy musiały się zmaterializować pod jego własną postacią. Jego klon złapał go pod ramię i z szerokim uśmiechem poprowadził w dalszą drogę. Przepełniło go szczęście. Dał sobą kierować i nie zauważył nawet, że zaczynają iść na północ. W stronę blokady nieumarłych. Ish’kafel obserwował z bezpiecznej odległości skuteczność swej magii. Czekał na dalsze instrukcje. Nie musiał czekać długo. - Barathrum jest już w naszych rękach. Dobrze się spisałeś. – zabrzmiał głos Króla Licha bezpośrednio w jego głowie. – Każdego można nawrócić. Trzeba tylko odpowiednio się za to zabrać. - A Gondar? – ośmielił się przypomnieć. - To był twój błąd. Jednak wybaczam ci, ponieważ nie jest on wart naszego zachodu. Choć nie jest jeszcze stracony. Gondar nawet się nie spodziewa jak prędko nasze idee, staną mu się tak bliskie. II Ulfsaar opowiadał o wszystkim przez co musieli przejść. Nie omieszkał też przekazać Furionowi wszelkich skarg i żali jakich do niego żywią furbolgowie. Druid przerwał mu ręką, gdy przeszedł do sytuacji na włościach Ezalora. Wskazał na krasnoluda. Najwidoczniej chciał poznać opis dalszych wydarzeń z ust Kardela. - Jeśli chodzi ci o to, czy mag skończył swą pracę, to owszem skończył. – rzekł krótko krasnolud. Furion wyprostował się, twarz mu stężała w napięciu i gestem nakazał by rozwinął swą wypowiedz. Widocznie chciał się dowiedzieć jak najwięcej w tym temacie. - No dobra już mówię. Po kilku latach usługiwania temu staruchowi, w co mnie sprytnie wrobiłeś… - Jak to? To wy się znacie? – zapytał zaszokowany Magina słabym głosem. Malfurion zawył z niecierpliwości. Mimo to zdał sobie sprawę, że jeśli nie odpowie na te pytanie to nie dadzą Kardelowi skończyć. W takim razie musiał sam wyjaśnić sprawę, nim pozna nowe fakty. - Czy wiecie nad czym pracował Ezalor? – spytał, a odpowiedziała mu cisza – Nad czarem, który zmieniłby nasze pojmowanie magii. Początkowo uznałem go za szaleńca, ale wyjaśnił mi że jest to możliwe. Gdy zacząłem wierzyć, że mu się uda, zacząłem szukać dla niego dyskretnej ochrony. Do tego nadawał się idealnie Kardel. Przecież wiedza jaką by posiadł, byłaby pożądana przez wszystkich! - Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę elfie, że nadal nie powiedziałeś nam o co chodzi. – wtrącił Gondar tonem zupełnie pozbawionym szacunku. - Ezalor próbował wynaleźć czar, który powielałby energię. – rzekł Malfurion. - Co? – spytali wspólnie. - Każda magiczna umiejętność, czar czy też inkantacja wymaga od nas posiadania pewnej siły magicznej. Magia krąży wokół nas i wnika do naszych ciał jako energia, którą można wykorzystać. Z chwilą rzucania czaru, energia zostaje wykorzystana i ucieka z nas. Wszyscy wiemy, że po długotrwałym korzystaniu z czarów, czujemy się wycieńczeni. Dzieje się tak, bo zużyliśmy cały zapas energii. Ona wróci do nas po pewnym czasie. Jednak co by się stało, gdyby z pomocą resztek mocy, które zawsze zostają, rzucić zaklęcie, które by w sekundę odnowiło cały nasz zapas? - To niemożliwe. Mamy takie powiedzenie: nie ma młota, który przekułby jedną rzecz w dwie większe. – rzekł Kardel. - Moi drodzy. Magia to są właśnie te rzeczy, które w normalnych warunkach są niemożliwe! Zastanówcie się nad tym. – mówił zafascynowany Malfurion – Co tak naprawdę wiemy o zasadach jakimi kieruje się magia? Nic. Potrafimy tylko z niej korzystać w większym lub mniejszym stopniu. - Czy dobrze zrozumiałem? – Magina spytał wściekle. Po raz pierwszy od dawna, był naprawdę przytomny – Chciał wynaleźć czar, który by pomnażał posiadaną przez nas magię? W ten sposób powstałaby sytuacja, w której mocy starczyłoby dla wszystkich. On by ją stwarzał w nieskończoność! - No tak. Pomyślałem sobie, że Kardel jako ochroniarz wystarczy, bo przecież Ezalor nie był takim idiotą by się chwalić, czym się zajmuje. Najwidoczniej popełniłem błąd. Nieumarli dowiedzieli się o jego pracy. - Po tym wszystkim co na nas sprowadziła ta magia! Po tym jak ściągnęła na nas legion, objąłeś patronatem eksperyment, który zwaliłby na nas pożądanie wszystkich istot wszechświata! – krzyczał wściekle Magina. - Teraz gdy myślę, jak blisko byli nieumarli – to przyznaję ci absolutną rację. Byłem głupi. Ale nie mogłem mu tego zabronić. Uparł się na te badania i musiałbym go sam zabić, by go od tego odwieźć. Nigdy nie spodziewałem się, że osiągnie sukces zanim umrze śmiercią naturalną. Dlatego zbagatelizowałem niebezpieczeństwo. - No i umarł. W spektakularnym wybuchu światła, który zmiótł też jego pałac. Pewnie stało się to w chwili, gdy chciał wypróbować te swoje zaklęcie. – wtrącił Kardel. - Umarł? Nie sądzę. Z tego co wiem, Ezalor nigdy nie przystąpiłby do praktyki, jeśli nie byłby absolutnie pewny sukcesu. – zaprzeczył Furion. - Ale co tak naprawdę wiemy o zasadach jakimi kieruje się magia? – przytoczył jego wcześniejsze słowa Nortrom, równocześnie przypominając o swojej obecności. Nastała niezręczna cisza. Musieli przyznać mu rację. Sprawa Ezalora pozostawała niewyjaśniona. Należało przejść do kolejnych kwestii. - Gondarze. Podobno chciałeś mi coś przekazać za opłatą. Mów, a ja wycenię twe informacje. – Furion zwrócił się do zniekształconego draenei. - Słyniesz ze sprawiedliwych osądów i z dotrzymywania słowa elfie. Więc zaufam ci i powiem swoje, choć nie uzgodniliśmy stawki. – zaczął szorstko Gondar – Nieumarłymi dowodzi Król Lich we własnej osobie. Tyle już zapewne sami się domyśliliście. Dodam jednak, że ma on na swoich usługach mojego rodaka: Ish’kafela. Jest to mistrz manipulacji, kłamstw i przebiegłości. Ma on za zadanie dotrzeć do wojowników, którzy stanęliby po waszej stronie. Z łatwością ich otumani. Lich starannie wybiera jego cele. Są to osoby, które z pewnością odegrają znaczącą rolę w tej wojnie. Z każdą sekundą jaką wy marnujecie na te pogaduszki, on dociera do kolejnego z waszych potencjalnych sojuszników. Moja rada: uprzedźcie resztę, albo zwerbujcie ich szybciej od niego, bo może być z wami krucho. - To wszystko? - Nie bagatelizuj tego Furionie. – wycedził przez zaciśnięte zęby draenei. - Nie będę. Dlatego docieram do ciebie. Proszę cię byś przyłączył się do naszej sprawy. Jeśli nie interesuje cię to o co walczymy, mogę dać ci złoto, które tak pragniesz. Mogę też zrobić więcej. – arcydruid spojrzał mu głęboko w zniszczone oczy – Wiem, że marzysz o powrocie do normalnej postaci. Sfinansuję badania, które ci pomogą, albo nawet dołączę swą moc by to uczynić. Daję ci moje słowo, że za twą pomoc, odwdzięczę się z całych sił i przywrócimy cię do zdrowia. - Rozważę to. – odrzekł Gondar i po raz pierwszy od lat skłonił się nisko. Furion dał im do zrozumienia, że mogą się już rozejść. Poprosił tylko by pozostali na terenie zagajnika, skąd w razie potrzeby będzie mógł łatwo ich wezwać. Zgodzili się czekać, ale nie w nieskończoność. Arcydruid pozostał sam z Nortromem. - Proszę cię byś zabrał Maginę w głąb kniei. Znajdziesz tam magiczne mchy, które usypiają każdego kto się na nich położy. Chłopak wyraźnie potrzebuje snu. Zrobisz to dla mnie? - Zrobię. A ty w tym czasie? – spytał krwawy elf. - Ja udam się na rozmowę z najeźdźcą, tak jak zaproponowałeś. - Uważaj na siebie Malfurionie. – rzekł Nortrom odchodząc po śladach czwórki. - Uważaj na Maginę. – zawołał do jego pleców Furion. Nie usłyszał odpowiedzi, bo już wkraczał w szmaragdowy sen. *** - On tu gdzieś jest. Mówię wam. – szepnęła cicho Rylai. - Miejcie oczy szeroko otwarte. Na pewno nas teraz obserwuje i tylko czyha by wyskoczyć. – ostrzegł Purist. Znajdowali się w gęstym lesie z mnóstwem zarośli. Idealne miejsce na ukrycie się dla orka, który zdał sobie sprawę, że jest śledzony. Teraz to oni z myśliwych stali się zwierzyną. Na szczęście mieli przewagę liczebną. Ork był z pewnością sam. Mimo to Lina trzymała swe płonące dłonie w pogotowiu. Była gotowa w każdej chwili spopielić przeciwnika, jeśli tylko spróbowałby ataku. Wcale nie przychodziło jej na myśl, że to właśnie oni są napastnikami, którzy niepokoją orka. Nagle zza jednego z drzew wyszedł czerwony ork. Nie wyskoczył, ani nie rzucił się na nich tylko po prostu wyszedł. Jednak Lina sam kolor jego skóry uznała za akt agresji wobec nich. Bez większego namysłu złożyła swe ręce na piersi i wyrzuciła je w przód. Z jej dłoni wyleciał ognisty ptak, który pomknął w stronę zaskoczonego orka. W ostatniej chwili uskoczył i czar rozbił się o drzewo, nadpalając korę. Nie zdążył się nawet pozbierać po tym magicznym ataku, gdy poczuł jak jakiś dziwny mróz wypełnia przestrzeń między jego nogami. Ork odruchowo wyskoczył z tego miejsca. Po krótkiej chwili mógł się przekonać, że to była dobra decyzja. W miejscu gdzie stał przed chwilą wybuchł lód i śnieg, przetaczając się pierścieniem na małym obszarze. Pomimo uniku, znalazł się w zasięgu czaru i gdy w końcu udało mu się podnieść ręka, którą sięgał po swą katanę była cała pokryta szronem. Wyszedł zza drzewa by spytać dlaczego jest śledzony. W zamian został obrzucony ogniem i mrozem. To chyba dobry powód by się bronić – stwierdził Yurnero. Wyszczerzył do ludzi swe ostre kły i ruszył na nich. Z naprzeciwka wybiegł paladyn z uniesionym wysoko nad głową młotem. Byli tak blisko starcia się ze sobą, gdy coś im przeszkodziło. Z pomiędzy drzew wystrzeliła fala wody, tak jakby jakiś rwący potok zdecydował się przepłynąć przez to miejsce. Zgarnął orka i Purista niczym wiatr suche liście. Paladyn zatrzymał się, gdy cały strumień przydusił go do drzewa. Przez nacisk wody na jego klatkę piersiową, stracił na moment dech. Yurnero przetoczył się po świeżo zmoczonej ściółce, gdyż fala wyrzuciła go wcześniej. Wypluł masę wody z ust i spróbował się podnieść. Ze zdziwieniem stwierdził, że ktoś narzucił na niego siatkę i nie mógł się wyplątać. Paladyn też nie był w komfortowej sytuacji. Gdy spróbował się odkleić od drzewa, coś złapało go mocno pod pachy, postawiło na nogi i ponownie walnął o pień. Podniósł rozkojarzony wzrok na osobę, która mu to zrobiła. Pomyślał, że zwariował, gdyż zobaczył samego siebie. To niesamowite, ale Purist trzymał mocno i przygniatał do drzewa jego – Purista – tak, że nie mógł się ruszyć. Mógł tylko stwierdzić, że jego sobowtór był dziwnie wilgotny. - Co się dzieje? – wołały czarodziejki, biegnąc do niego. Drogę zagrodziły im cztery identyczne nagi. Każdej przypadała jedna szabla na jedną parę ramion. Wyglądały bardzo groźnie. Rylai i Lina cofnęły się o kilka kroków. Sytuacja znacznie się skomplikowała. - Nikt nie skrzywdzi orka w mojej obecności. – przemówiła jedna z nag, mrużąc oczy. Tymczasem woda za plecami syren, która przed chwilą szalała dookoła, zaczęła się spiętrzać w falę. Nie ruszyła jednak na nich jak poprzednio. Uformowała istotę złożoną z cieczy. Zdawała się cały czas płynąć. To złudzenie dawał prąd wody, który nieustannie zmieniał kierunek, rozchodząc się po postaci. Wszelkie krople, które spływały na ziemię, w mgnieniu oka powracały. Istota przypominała fontannę, która wyrzucając w powietrze wodę, formowała z niej karykaturę ludzkiej postaci. Po chwili w miejscu gdzie człowiek miałby ramiona, ciecz zastygła tworząc coś na wzór naramienników z koralowca. - Oczywiście. Ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy, że na tych ziemiach żyje się z orkami w zgodzie. – zabrzmiał piskliwy głos syreny. – Zgaduję, że cudzoziemcy. - A ty to kto? Miłośniczka tych barbarzyńców? Dla twojej wiedzy to ten ork morduje leśne zwierzęta dla czystej przyjemności! Chcieliśmy ukarać tego kłusownika! – krzyczał Purist ciągle obezwładniony przez swojego sobowtóra. Trójka nag pozostała przy czarodziejkach, utrzymując groźne pozy. Czwarta najbardziej rozmowna, zaczęła sunąć do paladyna. Po drodze uśmiechnęła się serdecznie do wodnego stwora. - On? Nie wierzę. Przecież on muchy by nie skrzywdził. – wskazała na orka, który siedział grzecznie ze skrzyżowanymi nogami w siatce, choć mógł z łatwością przeciąć ją swym mieczem. – To wy reprezentujecie bardziej żywiołowy temperament. Purist musiał przyznać jej rację. Choć ork nie mógł mieć pojęcia o charakterystycznych paladynom cechach, to on zachowywał w tej chwili całkowity spokój. Za to Purist wściekał się jak przysłowiowy ork. To spostrzeżenie wkurzyło go jeszcze bardziej. - Niech on… To znaczy ja! Niech mnie puści. Na srebrną rękę! Odwal się ty nietrafiona karykaturo mojej osoby! Ja wcale tak nie wyglądam! A już na pewno się tak nie pocę! – paladyn zaczął się wyrywać, ale był skutecznie obezwładniony i przyduszony do drzewa. - Wiedziałam, że historyjki o pobożnych ludzkich wojownikach można włożyć między bajki. – podsumowała jego złość naga. - Puści cię, gdy będziemy mieć pewność, że jesteście już bezpieczni dla otoczenia. - Jesteśmy. – zawołała Rylai i zrobiła coś bardzo odważnego. Przemknęła pomiędzy dwoma uzbrojonymi nagami, zostawiając Linę z nimi sam na sam. By udowodnić swe słowa zdobyła się na kolejną rzecz. Podeszła do siedzącego spokojnie orka i zdjęła z niego sieć. Nawet czerwonoskóry zdziwił się tym czynem, ale sięgnął po jej wyciągniętą dłoń. Pomogła mu wstać. - Nie rozumiem. – rzekł Yurnero – Najpierw chcecie mnie ciężko ranić, a teraz? - Zacząłeś mi nie pasować do orka, który mordowałby z dziką przyjemnością. Wybacz nam, wzięliśmy cię za kogoś innego. – przeprosiła go Rylai. - Wybaczam, bo tak się składa, że wiem za kogo i również miałem takie odczucia jak wy, po zobaczeniu tej leśnej masakry. - Oh jak słodko. – wtrąciła się naga. Pstryknęła palcami i trójka jej klonów rozpłynęła się w powietrzu dając odetchnąć Linie. – Morphling. Uwolnij proszę paladyna. Wydaje mi się, że zaraz dojdziemy do ładu. Sobowtór Purista zniknął w wybuchu wody, mocząc oryginalnego od stóp po głowę. - Jeśli wydaje ci się, że podziękuję za takie ośmieszenie… - zaczął wycierając ręką twarz. - Mówił ci ktoś, że jesteś słodki? – przerwała mu syrena. – Teraz jak już wszyscy przeszli zimną kąpiel, wypadałoby się przedstawić. Jestem Slithice, a to mój przyjaciel Morphiling. - Yurnero – powiedział krótko ork, uderzając się pięścią w pierś. - Moje imię brzmi Rylai Crestfall, to jest Lina Inverse i Purist Thunderwrath – przedstawiła ich lodowa czarodziejka. - No, no. Podaj jeszcze co lubimy jadać na śniadanie. – wycedziła wściekle Lina. Nie była zadowolona z nowych znajomości. - Daruj już sobie ludzka kobieto. – Slithice też potrafiła być dokuczliwa, gdy chciała. – Wiadomo, że nie będziemy się od razu kochać. Nie mamy powodów. Choć nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, że musimy chociaż współpracować. - O czym ty mówisz? Zaraz się rozejdziemy i przez resztę dnia będziemy bluzgać na nasze rasy! – wtrącił się Purist, który osuszył już włosy na tyle, by woda przestała mu ściekać po czole. - Jeśli włóczyliście się po tym buszu, to mogły nie dotrzeć do was najświeższe wiadomości – naga zaczęła wyjaśniać – Mówię o nieumarłych. Właśnie zaczęli inwazję na kontynent, a jeśli będziecie ich wrogami, to staniecie się moimi przyjaciółmi. - Bredzisz. – podsumowała Lina. - Mówi prawdę. – dobiegł do nich mocny, męski głos zza drzew. Odwrócili się wszyscy jednocześnie, by wypatrzeć do kogo należy. Zbliżała się do nich postać odziana w swój najlepszy mundur. - Kapitan CoCo! – zawołały z niedowierzaniem czarodziejki. - Ile razy mam mówić, że nie CoCo tylko Kunkka! CoCo byłem tylko dla swojej załogi. Tak się składa, że nie mam już załogi, więc pozostaje tylko Kunkka, psia mać! *** Nie ważne w jaki sposób został uśpiony. Ważne, że znalazł się w jego krainie. Tutaj mógł robić z nim co chciał. Elf czekał na niego. Nauczył się, że zawsze przychodzi. Atropos zrezygnował już nawet ze swej chłopięcej powłoki. Nawiedzał sny Maginy pod prawdziwą postacią. Już nie musiał wzbudzać litości i współczucia. Miał swą ofiarę na własność i teraz jego zadaniem było dostarczanie jej takich wrażeń, by zapamiętała je do końca życia. Jak na razie mógł poszczycić się pełną skutecznością. Nadeszła pora, by uczynić to ponownie. Magina siedział spokojnie pośród bieli. Nie starał się wyśnić żadnego własnego snu. Miał przecież pełną świadomość, że zostałby mu przerwany lub przekształcony w kompletny koszmar. Rezygnując z marzeń, zyskiwał sposobność do rozmowy ze swoim katem. Oczekując na Atroposa w nicości, dokładnie wiedział kiedy ten nadchodzi. Uśmiechnął się na widok fioletowego cienia, który podsuwał mu uśpiony mózg. - Witaj Atroposie. - Szczęście, że jesteś w dobrym humorze. Ujrzę wyraźny efekt swej pracy, gdy z tobą skończę. – odpowiedział kroczący w nicości. - Nie masz już jak mnie straszyć. Pokazałeś mi już wszelkie okropności jakie widział świat. Teraz możesz się już tylko powtarzać, a ja się do tego przyzwyczaję. - Jesteś naiwny elfie. Twojemu poprzednikowi przedstawiałem koszmary przez lata. Noc w noc coś nowego. Udowodnię ci. Opowiem własną historię. Biel wokół Maginy zawirowała. Wyśniony świat się zmieniał, gdyż znalazł się pod kontrolą Atroposa. Zazwyczaj wypełniał się odcieniami krwistej czerwieni, nieprzeniknionej czerni i zgniłej zieleni. Tym razem było inaczej. Otoczyły go najzdrowsze kolory tęczy. Tak jaskrawe, że nawet śniąc musiał przysłonić oczy. Dookoła niego powstała baśniowa kraina. Przesadnie śliczna i słodka. Maginę zemdliło od tego widoku. Elf stał na kolorowym wzgórzu, które posiadało własną twarz. Uśmiechało się szeroko, choć deptał po jego ustach. Zaskoczony oderwał od niego wzrok i rozejrzał się po horyzoncie. Wszystko tu emanowało radością. Lasy, łąki, różowe chmury. Magina tylko domyślał się, że mogą to być takie właśnie twory, bo były zupełnie inne. Miały inne niż w rzeczywistości kolory i śmieszne kształty. Dodatkowo śpiewały jakąś radosną dziecięcą piosenkę. Jasnożółte niebo przecinało kilka tęcz, a po środku znajdowało się słońce, z roztańczonymi promykami. Chciał już spytać Atroposa, czy się nie pomylił w kwestii straszenia, ale jego uwagę przykuli mieszkańcy słodkiego świata. Były to urocze, włochate stworki z wielkimi perłowymi oczkami. Bawiły się nieustannie biegając w tę i z powrotem, a kraina zdawała się odpowiadać im radością. Klaskały w swe małe rączki, dowcipkowały, śpiewały. Pełnia szczęścia, żadnych trosk, istny raj. Początkowo Magina był zniesmaczony tym widokiem, ale z każdą chwilą udzielał mu się nastrój. Wymęczony przez obrazy największego zła, lgnął do takiej bezgranicznej sielanki. Zapomniał o tym kto wyśnił dla niego tę krainę i zbiegł z roześmianego wzgórza, by znaleźć się pośród różnokolorowych istotek. Złapali się za ręce i tańcząc w kółku, rymowali jakieś dziecięce wierszyki. Nawet nie zastanawiał się skąd zna słowa i ich język. Stał się jednym z nich. Pokochał ten przejaskrawiony świat i chciał pozostać w nim na zawsze razem z nowymi włochatymi przyjaciółmi. Po raz pierwszy od dawna, nie chciał się obudzić. Nagle pod słońcem na niebie otworzył się płonący portal. Wyszła przez niego groteskowa postać, która kompletnie nie pasowała do otoczenia. Tak wielka, że gdy stanęła obok kolorowego lasu, żadne z drzew nie mogło sięgnąć mu nawet kolana. Idealnie umięśnione czerwone nogi, dźwigały tors ukryty pod czarną, masywną zbroją płytową. Ręce zdobiły żelazne pierścienie. Monstrualne naramienniki spięte ze sobą pod szyją i przymocowane do barków za pomocą czarnego jak noc łańcucha. Wściekła rogata twarz, ze spiczastymi uszami i ognistymi oczami pozbawionymi źrenic. Przybysz rozejrzał się po wyśnionym raju i wzdrygnął się z obrzydzenia. Rozdeptał pod swymi kopytami kilka roześmianych wzgórz i dosłownie zapłonął z gniewu. Tymczasem włochate stworki otoczyły go szczelnie i zaczęły witać w swej krainie. Magina był z nimi i na całe gardło śpiewał powitalną piosenkę. Sam siebie uważał już za gospodarza, który musi przekonać kolejnego przybysza do pozostania z nimi. Nie pamiętał, że rysopis giganta dokładnie odpowiadał demonom. Nie miał pojęcia też, że pasował do jednego z najważniejszych ich przedstawicieli. Do najszczęśliwszej z krain trafił sam Kil'jaeden. - Co to ma być! Gdzie ja jestem?! – krzyczał wściekły i zaskoczony. Zaczynały go denerwować istoty, kręcące mu się wokół kopyt. - Jesteś w naszym domu. Nasza wyśniona kraina, którą tworzymy jak chcemy. Wystarczy tylko pomarzyć, a wszystko stanie się tak jak chcesz. To jest nasz raj. Pobaw się z nami przyjacielu. Upiększmy go razem, by było cudownie! – odpowiedziały chóralnie stworki, nie przeczuwając żadnego zagrożenia ze strony przybysza. Co innego Magina. Zaczął odczuwać niepokój i wracała mu zdolność kojarzenia faktów. Zaczął odciągać mieszkańców tej krainy z dala od demona. Te jednak uznały jego wysiłki za nową zabawę. Śmiały się i nie dawały się nigdzie ruszyć. - Stanie się wszystko co tylko wymarzę? – spytał Kil'jaeden i złośliwy uśmiech zaznaczył jego twarz. - Tak! Tak! Tak! Pobaw się z nami! Stwórz z nami świat! Niech będzie lepszy! Niech będzie piękniejszy! Niech szczęście wypełni nasze serduszka, a życie przepełni się miłością we wszystkich kolorach tęczy! – zaśpiewały stworki ze łzami szczęścia w perłowych oczach i z wyciągniętymi rączkami w stronę płonących kopyt. - Dobrze zatem. – zgodził się arcydemon i zaczął marzyć. Magina widział jak w mgnieniu oka całe piękno zamienia się w szaleństwo. Czysty obłęd. Samo piekło nie mogło być bardziej przerażające niż świat, który przedstawił im Kil'jaeden. Przerażone stworki po raz pierwszy w swym wiecznym, wyśnionym życiu zaniosły się najprawdziwszym szlochem. Kolanka ugięły się pod nimi i zaczęły błagać o litość. Płonący kolos nie zwrócił uwagi na ich prośby i z najszerszym uśmiechem na jaki było go stać dodał: - Bawmy się. Dotknął swym palcem jednego z mieszkańców krainy. Jego włochate ciało zapłonęło żywym ogniem. Płonął tak i krzyczał w niebogłosy, a od jego ciała zajmowały się kolejne istotki. Magina skulił się na dźwięk płaczu ich wszystkich. Ciekawość wzięła górę i zerknął ponownie na to co robił z nimi demon. Z dymiących ciał zaczął wydobywać ich senne dusze. Ponownie zanurzył w nich swój palec i zakręcił nim, mącąc ich jestestwa. Zmieszał je z brudem, złem i szlamem. Z jaskrawych radosnych postaci, uczynił ich dymiącymi się cieniami. Kroczącymi w nicości. Tego było już za wiele dla umęczonego Maginy. Schował głowę między kolana i zaczął dygotać. Nie mógł jednak opędzić się od szalonego śmiechu demona i jęków podbitej rasy. Jego skołatany umysł błagał, by to się skończyło. Błagał o śmierć. Szaleńczy, niepohamowany krzyk wydobył się z jego ust. Zaczął głęboko sapać i rozglądać się po otoczeniu. Wszystko ustało. Znów siedział pośród bieli. Towarzyszył mu Atropos. Jedno spojrzenie na jego cienistą postać przypomniało Maginie kim kiedyś był ten oprawca. Obfite łzy pociekły mu po policzkach i zaczął żałośnie zawodzić. - Kil'jaeden tylko przez przypadek trafił do krainy snów. Tacy jak on nie potrzebują snu. – wyjaśniał Atropos – Mieliśmy pecha. Nasza rasa została najłatwiejszą zdobyczą legionu. Jak widziałeś nie stawiliśmy żadnego oporu. W ten prosty sposób zyskał broń godzącą w śmiertelników, podczas chwil ich największego odpoczynku. - Dlaczego!? Dlaczego wyjawiliście, że może zrobić co tylko wymarzy!? - krzyczał na wpół oszalały elf. Cienista postać zbliżyła się do niego. Miejsce, które kiedyś było włochatą główką, teraz znajdowało się w bezpośrednim sąsiedztwie oczu Maginy. - Byliśmy tylko dziećmi. Dziećmi, które nigdy nie zaznały zła i krzywdy. – znalazł się tak blisko, że dym musnął twarz elfa. Doznał przez to straszliwego uczucia. Czuł, że ten dotyk doprowadza go do obłędu, albo czegoś jeszcze gorszego. Jego umysł zadziałał odruchowo. Wszystkimi siłami umysłu wyśnił swe księżycowe ostrza, które trafiły do jego dłoni. Bez namysłu, szybkim ruchem zaatakował nimi Atroposa, chcąc dosięgnąć go od tyłu. Niestety pan koszmarów przewidział coś takiego i zniknął w ostatniej chwili. Magina nie zdążył zatrzymać swych ramion. Końce jego broni zatopiły się w jego oczach, wchodząc głęboko. Na szczęście obudził się nim dotarły do mózgu. Jawa przywitała go ciemnością. Starał się przyzwyczaić wzrok do całkowitego mroku, który go ogarniał, ale bezskutecznie. Zaczął się pocić. Przesunął palcami po swej twarzy. Wyczuł wyraźnie, że oczy ma szeroko otwarte i całe. Jednak ciągle nie widział niczego. - Ojcze! – krzyknął w panice – Ojcze! Błagam! Wyczuł, że ktoś do niego podszedł. Wyciągnął na ślepo ręce i schwycił skraj jego szaty. Przyciągnął do siebie i wtulił się w materiał. Dwie silne dłonie odchyliły głowę Maginy tak by można było obejrzeć oczy. Diagnoza nadeszła szybko. Niewidomy elf poczuł jak jego oczy zostają zasłonięte opaską. Po chwili ktoś, kto założył mu ten symbol ślepców, wyrwał się z jego uścisku. Magina pozostał sam na sam z czernią wypełniającą jego mózg. Zaczął płakać jak dziecko. - Nie zostawiaj mnie teraz! Na Elune! Zaklinam cię ojcze! Nie zostawiaj mnie po raz drugi! *** - Ktoś chce z tobą rozmawiać, mój panie. – odezwał się niepewnie Pugna. Szkielet nie chciał przeszkadzać Kel’Thuzadowi w telepatycznej rozmowie z samym Królem Lichem, ale sytuacja była niecodzienna. Ich ofiary wysłały posła i to takiego, którego nie dało się od razu zabić. - Rozmawiać? Martwi nie są skłonni do rozmów! Dlaczego więc jeszcze go nie… wybuchnął gniewem lich, odwracając się w stronę Pugny. - No właśnie próbowałem – przerwał mu Pugna – tylko, że to nie jest takie proste! - Nie proste? To jest najprostsza rzecz jaką znam. Czy ja wszystko muszę robić sam? Chodź, pokażę ci jak się uśmierca. Pugna wskazał mu kościaną ręką, gdzie czeka na niego poseł. Kel’Thuzad podążył w tamtym kierunku, ale po chwili przystanął. Nie musiał dalej iść. Z tego miejsca dokładnie widział, kto do niego przybył. To było ich pierwsze spotkanie, ale obaj znali masę opowieści o sobie nawzajem. Prócz silnej nienawiści, odczuwali w tej chwili równie silną ciekawość. To drugie uczucie wzięło górę i lich nawet się uśmiechnął. - Witam szanownego Malfuriona Stormrage. Bardzo żałuję, że zjawiasz się u nas w takiej postaci. Nie dajesz nam szansy prawidłowo cię ugościć. - Znaczy się zabić? – spytał Furion, ale nie musiał czekać na odpowiedź. - To śnienie, które widzisz gwarantuje mi bezpieczeństwo. Nie próbuj więc swoich nieumarłych sztuczek. Przybyłem, bo jesteś mi winien wyjaśnienia. Tak się składa, że zjawiam się u siebie, a nie u was. To są nasze tereny Kel’Thuzadzie. - Wcale nie gwarantuje ci bezpieczeństwa, ale o tym później. – mruknął cicho lich – Zgaduję, że będzie to długa rozmowa? W takim razie może usiądziesz? - Nie trzeba. Polewituję sobie. – przesadnie grzeczny ton Kel’Thuzada, udzielał się również jemu. Zachowywali się jak najwięksi wrogowie zakuci w kajdany etykiety. – Zamieniam się w słuch. Co jest powodem waszej napaści? - Malfurionie, będę z tobą szczery. Jesteś dla mnie uciążliwym gościem. Mam dużo ważniejszych spraw do roboty. Tak się składa, że organizuje wasz pogrzeb, a to czasochłonne. Dlatego powiem krótko: powodem inwazji jest wasze życie. Musi zgasnąć. - Może stać cię na jakieś bardziej ambitne wyjaśnienie? Z tego co wiem już za życia pomagałeś pladze. Jestem bardzo ciekaw dlaczego? Dlaczego nie zostawicie nas w spokoju, tylko niesiecie wszystkim śmierć? - Chcesz poznać moją filozofię? To nie ma sensu panie Stormrage. Nigdy tego nie pojmiesz. - Nie pojmę tego, jeśli rzeczywiście nie będzie mieć sensu. – odparł Furion. - Skoro nalegasz. – westchnął Kel’Thuzad – Nie trzeba być geniuszem, by zauważyć że życie składa się z pasma powodzeń i porażek. Z radości i smutków. Z rzeczy dobrych i złych. Zgadzasz się ze mną? - Przecież to oczywiste. – wzruszyła ramionami eteryczna postać elfa. - Był jednak ktoś, kto zrezygnował z wszystkich tych składników i oddał się jednej rzeczy: obserwacji. - Ktoś imieniem Kel’Thuzad. – dodał Furion, a lich skinął swą czaszką. - Obserwowałem żywoty ludzkie przez całe moje magiczne studia. Obserwowałem też wcześniej i później. Obserwuje także teraz. I wiesz do jakich wniosków doszedłem? - Nie mam pojęcia. - To teraz słuchaj. Życie większości istnień składa się prawie w całości ze zła, porażek i smutków. Ze znoju, cierpienia i wyrządzania sobie nawzajem krzywdy. Te krótkie chwile szczęścia nie rekompensują wyrywanych w bólu włosów. Podsumowując: życie jest straszne. Jest jak kara wiecznych tortur, przerywanych sekundami wytchnienia. - Musiałeś mieć skrzywiony obraz świata, by wysnuć takie wnioski. – podsumował Furion. - Przypatrz się. Przelicz szczęśliwych w stosunku do obłąkanych z bólu. Ja to zrobiłem. Malfurionie. Jakby nie patrzeć, nasze filozofie niewiele się od siebie różnią. Ty i ja pragniemy dobra ogółu. Pragniemy największego szczęścia dla bliskich. Tylko ty jesteś marzycielem i wydaje ci się, że można je osiągnąć. Ja stąpam twardo po ziemi, choć wielu widziałoby mnie pod nią. Jestem realistą, który doszedł do wniosku, że maksimum szczęścia jakie możemy wycisnąć z życia to śmierć. Z chwilą śmierci tracimy wszelkie odczucia. Skoro przepełnione byłyby tymi złymi, to chyba nie czując nic i tak jesteśmy szczęśliwsi, niż gdybyśmy byli narażeni na ciągły wpływ życia. Zgodzisz się ze mną? – Kel’Thuzad nie poczekał aż zaprzeczy, tylko kontynuował – Mówią o tobie: Malfurion Wybawca. To śmieszne, ale ja mam cię za ciemiężyciela. I nie tylko ja. Wszelkie dusze jakie uwolniłem z twego przymusu życia, powiedziały mi to samo. To Król Lich jest dla nich wybawcą. Kogo opinia przetrwa dłużej? Żyjących czy martwych? Żyje się chwile. Śmierć jest wieczna. - Twoje argumenty do mnie nie trafiają. - Mówiłem, że to nie ma sensu. Jesteś zbyt ograniczony by to zrozumieć, choć miałeś nawet więcej czasu na obserwację niż ja. Co powiesz na ten argument: płonący legion jest nieugięty. Nie ma takiej siły we wszechświecie, która by go powstrzymała. Powiesz, że wam się dwukrotnie udało. Odpowiem, że odwlekacie nieuniknione. Kiedyś ich próba się powiedzie, a próbować mogą w nieskończoność. Plaga walczy z czasem. Chcemy uśmiercić świat w sposób… Kel’Thuzad zamyślił się jakby szukał odpowiedniego słowa –…zbliżony z naturalnym, tak by zamieszkujące go dusze nigdy nie zostały pozyskane przez demony. Nawet ty będziesz wykrzykiwał w bólach pytanie, dlaczego nie zdążyliśmy, gdy faktycznie nam się nie uda. Marny los tych, którzy dostaną się w łapy demonów. - Czyli zamiast stawić im czoła, rezygnujecie z wszystkiego, byleby zostawili was w spokoju? O to wam chodzi? Kłamiesz lichu. Zasłaniasz się legionem, a współpracujecie z nim od wieków i to właśnie oni przyczynili się do waszych narodzin. Zasłaniasz się troską o dusze i szczęście zamieszkujących ten świat istot, a sami wywołujecie ból i cierpienie, które… jakbyś to ujął? Manipuluje tak by uzyskać pożądane wyniki z obserwacji. - Myśl sobie co chcesz elfie. Król Lich nigdy nie był prawdziwym sojusznikiem legionu. Nawet spotkała go kara z tego tytułu. Opowiedziałem ci swoją filozofię. Nie interesuje mnie co o niej sądzisz. - Czyli wyzwalacie świat z życia? Dlaczego więc zaczynacie akurat od nas? Trafiacie do Ashenvale i tylko tu. Życie kwitnie przecież w całym Azeroth. - Mam ci wyjawić nasz cel? – zdziwił się Kel’Thuzad, że pyta o to tak bezpośrednio i zaśmiał się straszliwie – Dobrze! Przybyłeś tu do nas w tak głupi sposób i przyniosłeś ze sobą tyle informacji, że muszę się odwdzięczyć! - Nie rozumiem. - Zaraz cię oświecę o najmędrszy z druidów. – Lich wyraźnie bawił się jego kosztem. – Cel jest prosty: Drzewo Życia na górze Hyjal. Powstało by dawać życie wieczne elfom. Uległo zniszczeniu za twoją sprawą, by zwalczyć arcydemona Archimonda. Obaj wiemy jednak, że zaczęło odrastać. Z każdą chwilą wypełnia je coraz większa moc. Chcemy je wykorzystać. Jeśli decydowało o życiu, to jesteśmy przekonani, że może nieść śmierć. Zmodyfikujemy jego działanie w taki sposób by uśmierciło wszelkie istnienia w całym Azeroth. - Nie uda się wam! To nie możliwe! – krzyknął przerażony Furion. Pomysł nieumarłych wydawał się niedorzeczny, ale straszliwy w swych założeniach. - Pozwól nam sprawdzić. – zaproponował niewinnym tonem Kel’Thuzad. – Zanim nas opuścisz z podkulonym ogonem, a jestem pewien że tak będzie, wyjaśnię ci jeszcze dlaczego mówiłem o twojej głupocie i bezpieczeństwie postaci w jakiej do nas zawitałeś. Ten duch, śnienie, czy jak to sobie nazywasz, to najlepsza forma twojej osoby jaką mógł sobie wymarzyć Król Lich. Nie każdy wie o jego zdolnościach czytania w myślach, dlatego cię o nich informuję. Pojawiasz się w sposób, który pozwala ignorować twoje ciało. Jesteś tutaj pośród nas jako same myśli. Dzięki temu czyta w tobie jak w otwartej księdze. Podczas, gdy ty słuchałeś mojej filozofii, on dowiadywał się z ciebie o wszystkich waszych planach. – Kel’Thuzad napawał się widokiem zdruzgotanego Furiona i z radością zadawał ostatni cios. – Wiemy o wszystkim. Wiemy o Leshracku. Ucałuj go od nas. Wiedzieliśmy już o artefakcie, który ukrywasz w górach, ale nie znaliśmy dokładnego położenia. Dziękujemy, że przyśpieszyłeś poszukiwania. Możemy się odwdzięczyć. Chcesz pozdrowić swego syna? Przekazać mu coś? - Blade… - Ha, ha, ha! Ciągle tu jesteś? Nie rozumiesz, że im dłużej ze mną rozmawiasz, tym więcej waszych planów poznajemy? Nie dawaj nam tak łatwego zwycięstwa i odejdź już! Nie miał wyboru. Wycofał się tak szybko jak tylko mógł, z powrotem do swego ciała, które zostawił w zagajniku. Poznał cel nieumarłych, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że on wyjawił najeźdźcom o wiele więcej. Otworzył oczy i zobaczył przed sobą Nortroma. Musiał na niego czekać. - Jak poszło Malfurionie? – spytał. W pierwszej chwili chciał go wyzwać od najgorszych. To on zasugerował rozmowę z nieumarłymi. Jednak Furion szybko zreflektował się, że Nortrom nie mógł mieć pojęcia o zdolnościach nieumarłych, a poza tym on sam świadomie podjął się tego zadania. - Nie najlepiej. Muszę teraz to wszystko naprawić Nortromie. Wyruszam jeszcze dziś. Przypilnuj by nikt nie opuszczał zagajnika. Chcę ich mieć w pogotowiu. Wstał i już chciał skorzystać z magicznej teleportacji, ale krwawy elf złapał go za ramię. Silnym ruchem odwrócił go tak, by patrzeć mu prosto w oczy. - Zaczekaj. Twój syn cię potrzebuje. – zakomunikował. - Magina? Chwila! Skąd wiesz, że to mój syn!? - Wziął mnie za ciebie. On oślepł Malfurionie. - Jak to oślepł? - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że bardzo potrzebuje teraz twojej obecności. - Skąd wiesz, że to mój syn!? – to nie było już zwykłe pytanie. Wściekły Furion wręcz zażądał odpowiedzi. - Uspokój się! – Nortrom również zagrzmiał jak grom – Już ci odpowiedziałem. To miała być tajemnica? Ukrywałeś jego istnienie przed wszystkimi? Dlaczego? Dlaczego wyrzekłeś się syna? Stormrage chciał uderzyć tego wścibskiego elfa. Powstrzymał się jednak. Trafił w najczulszy punkt, ale nie mógł stracić nad sobą panowania. Nortrom już wie i trzeba mu wyjaśnić sprawę. - Jego matka jest kapłanką księżyca. One nie mogą mieć dzieci. Jeśli to by się wydało – westchnął ciężko – skandal by nas zniszczył. - Nie mogła być zwykłą kapłanką skoro wybrała reputację zamiast własnego dziecka. - Daj już spokój Nortromie! Nie mamy czasu. Z każdą sekundą nieumarli zbliżają się do celu. Muszę ich powstrzymać. - Nie popełnij moich błędów Malfurionie! – krzyknął Nortrom – Jeśli teraz zostawisz Maginę to stracisz go na zawsze! - Niczego nie rozumiesz! Oni mają mojego drugiego syna! Mają Blade’a! Nortrom po raz pierwszy od dawna okazał prawdziwe emocje. Na jego wiecznie opanowaną twarz wstąpiło prawdziwe zdziwienie, a wręcz szok. Teraz to Furion złapał go za ramię. - Widzie jak się przejąłeś. Zabraniam ci jednak wtrącać się do moich spraw rodzinnych. Na siłę pomagając nam, swojej już nie ocalisz. Oni przepadli Nortromie. Jeśli chcesz mi pomóc to znajdź Aiushthe. Poleć jej by miała oko na Leshracka. Niech ci melduje o wszystkich jego humorach, nowych teoriach i wszystkich czynach. Jak wrócę to ci wyjaśnię dlaczego ma to zrobić. - Jesteś bezczelny Furionie, wspominając o mojej rodzinie. Mimo to zrobię o co prosisz. Przestanę się wtrącać i porozmawiam z Aiushthą. - Chciałem wyrazić się jasno. Może mnie nie być przez dzień lub dwa. Dopilnuj by nikt nie opuścił do tego czasu zagajnika. - Za późno. – powiedział cicho Nortrom. - Co znowu?! – złych wiadomości zdawało się nie być końca i Furion tracił już cierpliwość. - Nie mogłem znaleźć nigdzie Gondara i Kardela. Wydaje mi się, że draenei przestraszył się twą ofertą. On należy do osób, które o czymś marzą, ale nigdy nie chcą doczekać się chwili spełnienia. Twoja podzięka za pomoc, wyjawiłaby szansę powodzenia jego marzeń. Myślę, że on nie mógłby sprostać takiej chwili. Boi się, że okazałoby się, iż nic z tego nie wyjdzie. Woli mieć wieczną nadzieję. Okazałeś się zbyt hojny Malfurionie. - Rozmawiałeś z nim? - To było po nim widać, gdy przedstawiałeś mu swą propozycję. Bardzo dziwne, ale chyba krasnolud mu teraz towarzyszy. - Powstrzymaj resztę. Muszę już iść Nortromie. Przepraszam cię za ostre słowa. Jesteś mym zaufanym przyjacielem. Pamiętaj o tym. Malfurion zniknął w sobie tylko wiadome miejsce, pozostawiając Nortroma sam na sam z własnymi myślami. Krwawy elf miał ich teraz wiele. W końcu wspomniano jego rodzinę… *** - To ta góra? - Przecież słyszałeś co mówił nam Król Lich. Nareszcie dokładnie ją sprecyzował. - Nie jesteś szczęśliwy, że tu jesteś? - Mam już dość poszukiwań artefaktów. Wolałbym wyżyć się w masakrze. - Przyznaję, że ja też elfie. – przytaknął mu upiorny władca – Ja też. III W bardzo szybkim tempie pokonywali kolejne metry ogromnej łąki. Informacje jakie im przekazał Kunkka, zmusiły ich do wyboru tej drogi. Dzięki niej mieli nadzieję bardzo szybko dołączyć do karawany uchodźców. Po wysłuchaniu relacji kapitana o sytuacji na kontynencie, jednogłośnie podjęli decyzję o udzieleniu pomocy bezbronnym emigrantom. Prawie jednogłośnie. W końcu Kunkka właśnie przez nich zboczył ze szlaku, wchodząc w las. Obawiał się, że tak duża grupa elfów ściągnie na siebie uwagę pościgu nieumarłych. Bezpieczniej było ich opuścić. Niestety natknął się na swoich byłych pasażerów: czarodziejki i paladyna w nietypowym towarzystwie. Gdy odradzał młodej nadze (która zachowywała się jak nowy przywódca grupy), jak nierozsądne będzie zasilenie szeregów uchodźców – Lina i Rylai obśmiały jego tytuł kapitana i honor. Wysnucie przez nie przypuszczenia, że jego przezwisko CoCo pochodzi od strachliwej kwoki, ostatecznie zmusiło go do dołączenia do tej przedziwnej kompanii. Teraz szedł u boku orka o imieniu Yurnero, który emanował spokojem. Odrzucił na bok uprzedzenia w stosunku do jego rasy. Ważne, że nastrój czerwonoskórego udzielał się i jemu, co było zbawienne dla zszarganych nerwów marynarza. Był w karczmie znajdującej się na skraju miasta w dniu rozpoczęcia inwazji nieumarłych. Odbywał rozmowę o przeszmuglowaniu kradzionego towaru do Loarderon, gdy usłyszał tysiące jednoczesnych krzyków dochodzących od strony portu. Wszyscy goście tawerny wybiegli na zewnątrz, łapiąc za swe miecze i topory. Otaczała ich tak gęsta mgła, że ledwo dawało się dojrzeć drogę do doków. Goście tawerny z szaleńczą pieśnią na ustach, pobiegli w tamtą stronę. Kunkka wyzwał ich od głupców i samobójców, którzy nie mają pojęcia z czym chcą się zmierzyć. Sam zwrócił się w przeciwną stronę i jak najszybciej opuścił teren miasta. Nie uważał się za tchórza. Wygrał wiele morskich bitew właśnie dlatego, że umiał ocenić ryzyko i szanse zwycięstwa. Jeśli całe miasto krzyczy z przerażenia oznacza to, że straż portowa nie dała sobie z czymś rady. Jeśli straż portowa nie dała sobie z czymś rady, to zgraja awanturników z tawerny biegnie na śmierć. Kapitan wiedział, że jego załoga, która pozostała na statku musi być już martwa. W takim razie pozostało mu dbać już tylko o siebie. Uciekł na zachód, gdzie miał nadzieję dotrzeć do jakiejś wioski. Tam miał zamiar poczekać na jakiegoś ocalałego z masakry, który wyjaśni mu co się stało w porcie. Nie znalazł żadnej wioski. Zamiast tego napotkał karawanę pozbawionych majątku elfów, uciekających w głąb kraju. Dowiedział się od nich o inwazji nieumarłych. Doświadczenie mówiło mu, że nie warto towarzyszyć grupie takiej jak ta – bezbronni giną jako pierwsi. Pech chciał, że oddalając się od uchodźców, natrafił na pseudo bohaterów, którzy za poczucie obowiązku mają ochronę uciekinierów. Kunkka wracał teraz do elfów od których uciekł, a rozsądek krzyczał by zawrócił. Naprawdę dobrze, że maszeruje obok Yurnero, który najwidoczniej ma wszystko głęboko gdzieś. - Przeżyłem tysiące dni na pełnym morzu, ale nigdy nie widziałem stworzenia takiego jak to – Kunkka zdecydował się spytać o Morphlinga – Wyjaśnij mi nago, cóż to takiego jest? - Szczerze mówiąc sama nie wiem. – przyznała się Slithice – Jestem jednak pewna, że jest po naszej stronie. Uratował mnie z nie lada opresji. Mam nadzieję, że będzie równie silny na lądzie co w wodzie. - Nie ma to jak wymijająca odpowiedz. – mruknęła Lina. - Odwal się czarodziejko. Mówię prawdę, że nie wiem. Jak chcesz to sama się go spytaj. – naga wskazała miejsce wodnej istoty, gdzie powinny być usta. – Marynarzu. Powiedz lepiej, gdzie są te elfy. Nie powinniśmy być już blisko? - Mogli udać się jeszcze dalej na zachód. Ta ucieczka jest przecież ich walką o życie. Bez obaw. Dogonimy ich. - Musimy. Mam złe przeczucia. – odezwał się Yurnero. *** Zagajnik Cenariusa pozostawili już dawno za sobą. Mimo to nie zrobili jeszcze żadnego postoju. Kardel odczuwał już znużenie, ale nie chciał okazać słabości. Gondar ciągle szedł, więc i on nie przestawał. Krasnolud trzymał się jego pleców, choć dzieliło ich kilka metrów. Dotychczas nie zamienili ze sobą żadnego słowa. Strzelec zaczynał się zastanawiać po co w ogóle zdecydował się za nim pójść. Pomysł wydawał się dobry, ale nie przewidział, że draenei nie potrzebuje odpoczynku. Gondar przerwał milczenie: - Opuszczając tę zgraję bufonów myślałem, że to zbieg okoliczności, że krasnolud zwija się stamtąd w tej samej chwili. Przypadkowi też przypisałem to, że krasnolud wybiera tą samą drogę co ja. W końcu na wschodzie zaczynają się panoszyć nieumarli. Jednak to, że krasnolud – Gondar z pogardą wymieniał tytuł jego rasy – uczepił się mego tyłka i pomimo, że minęliśmy wiele rozwidleń drogi, idzie za mną jak ten zasrany ludzki pies, ZACZYNA MNIE IRYTOWAĆ! - Nie wiem czy dobrze słuchałeś tych bufonów. Na południu już też są truposze. Odcinają tą krainę od orczej. – odrzekł Kardel. Cierpliwość Gondara się skończyła. Odwrócił się do krasnoluda, zdecydowany na krótką pogawędkę, po czym go zabije. - Masz parę ostatnich chwil życia, by się wytłumaczyć karzełku. – ostrzegł Sharpeye’a. - Od razu jak cię zobaczyłem Gondarze wiedziałem, że jesteś nędzną szumowiną. Zastanawia mnie dlaczego zmierzasz na południe wprost do nieumarłych. Ktoś musi mieć cię na oku, a nieskromnie mówiąc to moje oko w sam raz się do tego nadaje. - Chcesz mnie zastrzelić jak zrobię coś nie tak? - Otóż to. – przyznał się Kardel. Gondar poczuł się wyraźnie sprowokowany, a on nie przywykł puszczać czegoś takiego płazem. Krasnolud wydał na siebie wyrok. Błyskawicznie doskoczył pod nos Kardela i sięgnął powykręcaną dłonią do jego szyi. Miał zamiar zacisnąć ją na jego gardle i udusić natręta. Złapał jednak powietrze. Krasnolud okazał się szybszy i zrobił unik. Jednym krokiem w bok i przenosząc głowę pod wyciągniętym ramieniem draenei, znalazł się po lewej stronie Gondara. Ten nie spodziewał się wcale, że pierwszy atak może się nie powieść i zaskoczony nie pomyślał o ciągu dalszym. Stał teraz zdziwiony, a do połowy jego twarzy przylegał wylot lufy. Krasnolud wykazał się niesamowitym refleksem, dlatego Gondar nie miał pojęcia czy uda mu się zejść z celownika zanim ten pociągnie za spust. Już zapomniał jak to jest być na czyjejś łasce. - No, no, no. Zaimponowałeś mi Kardel. - Czyżbyś zwrócił się do mnie po imieniu? Już mój dziadziuś mawiał, że dobra strzelba ma nieoceniony wkład w wychowanie. - Zmieniłem zdanie. Możesz mi się przydać. Tylko nie rób głupstw. - Gadaj dokąd idziesz! - Na wschodzie nieumarli na pewno wybili wszystkich moich klientów. Po prostu mam zamiar szukać nowych na południu, ewentualnie przebić się przez blokadę i dostać na wyspę Theremore. Tam są ludzie, a gdzie ludzie tam zapotrzebowanie na skrytobójców. - Proudmore by cię tak udupiła, że byś wyglądał jeszcze gorzej niż teraz. Bredzisz. Przecież Furion zagwarantował ci taką zapłatę, że mógłbyś sobie odpuścić. - To jest wojna. Nie zapowiada się, że skończy się szybko i nie ma gwarancji, że pracodawca przeżyje. - Sądzisz, że nie mamy szans? Nieumarli zwyciężą? - Jak na razie wszystko na to wskazuje. Mają dokładnie opracowaną strategię i dotychczas same sukcesy. Malfurion zwołał samych nieudaczników, którzy stracili cenny czas, a nie wymyślili niczego konkretnego. Jeśli to wszystko na co ich stać to oczywiście, że nieumarli zwyciężą. Kardel opuścił strzelbę. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że może to być bardzo głupia decyzja. Westchnął zmęczony. Odczuwał to samo co powiedział Gondar. Jeśli elfy nie otrząsną się z szoku po błyskawicznej inwazji nieumarłych i ich chaotyczne próby ratunku będą trwać nadal, zapowiada się najczarniejszy z scenariuszy. - Odpoczniemy tu. – krasnolud usiadł. – Później odprowadzę cię aż do blokady. Chcę widzieć jak ich mijasz, a nie przyłączasz się do nich. Jeśli skłamałeś, dosięgnę cię. – poklepał swą strzelbę. - Nie boisz się zasypiać przy mnie? - Nie mam zamiaru spać. Chcę tylko odpocząć. *** Na samym szczycie samotnej góry znajdowała się mała kapliczka. Obok niej mieszkał od dawien dawna pewien pustelnik. Nie miał czelności zadomowić się w samej kaplicy, więc przesiadywał w sąsiadującej małej jaskini, która zagłębiała się w ziemię. Tak przynajmniej zapamiętał to miejsce. Musiał się odrobinę pomylić przy rzucaniu czaru teleportacji, dlatego nie trafił od razu na sam szczyt. Nic nie szkodzi. – pomyślał Malfurion - Mogę przebyć ten krótki dystans pieszo. Słońce znajdujące się wysoko na niebie przypiekało Malfuriona, gdy ten pocąc się z wysiłku zmierzał na górę. Zbocze po którym wchodził na szczyt, było usłane różnej wielkości głazami. Podejście dość strome, ale nie na tyle by wspinaczka wymagała użycia rąk. To dziwne, ale nie zobaczył po drodze żadnej zwierzyny ani ptactwa. Tak jakby cała okolica wymarła. Potwierdzały to nieliczne, pozbawione liści, karłowate drzewa. Nie wiedział czy tak było zawsze. Ostatnio zjawił się od razu na samej górze. Jednak tym razem coś interesowało go bardziej od losu przyrody. Zawitał tu w innej sprawie. Szczyt był płaski jak blat stołu, ale o małej powierzchni. Mieściła się na nim tylko kapliczka – malutki budynek, trochę większy od namiotu. Drzwi do niej zamknięte na klucz, przynajmniej taką miał nadzieję. Otaczały ją wysokie dęby, które osobiście zasadził. Tylko one emanowały siłą witalną. Nie z nimi jednak Malfurion chciał pomówić, dlatego zwrócił się w stronę wejścia do jaskini. Była to najzwyklejsza drewniana klapa, która skrywała zejście do niewielkiej podziemnej izby. Otworzył worzył ją i przywitała go nieprzenikniona ciemność. Nie chciał czekać aż jego oczy się przyzwyczają. Wolał wywołać pustelnika by wyszedł na zewnątrz. - Azwraith!! Przyjacielu! To ja Malfurion. Przyjdziesz przywitać się ze mną? – krzyknął w ciemność. Odczekał ał chwilę i odpowiedział mu zwielokrotniony echem głos. - Nie musisz krzyczeć. Słyszymy cię. Zapomniałeś, że ta klitka ma tylko kilka metrów w tę i we w tę? Może tego nie widzisz, ale przecież gościłeś u nas kiedyś. Winnyś pamiętać. – mówiła postać, która powoli wyłaniała się z mroku na powierzchnie. - Co nieco mogłeś zmienić. Na przykład widzę, że zrobiłeś sobie schody. - Przez tyle lat co tu siedzimy bywało zabijanie nudy. - Azwraith dlaczego mówisz o sobie jak o grupie? Przecież wiesz, że twoje zdolności zdoln nie tworzą żywych, samodzielnych istot. Samotność zaowocowała rozdwojeniem jaźni? - Masz nas za szaleńców? – odpowiedział pytaniem Azwraith. Malfurion pokręcił zrezygnowany głową i machnął na to ręką. Postanowił porzucić temat zdrowia psychicznego pustelnika. pus Azwraith stanął w pełnym słońcu. Zmrużył swe małe, żółte oczy nie przyzwyczajone do światła. Arcydruid zlustrował go wzrokiem. Pustelnik przypominał człekokształtną panterę o niebieskiej sierści. Szczególnie kocia zdawała się jego twarz. Przypominała Przypomin lwią, a wrażenie to potęgowały jego śnieżnobiałe włosy, które opadały luźno na ramiona niczym zym grzywa. Jedyne zmiany jakie odnotował Malfurion w jego wyglądzie to kolczyki w uszach, zaczesane dwa warkocze i spiłowany róg, który wyrastał z jego czoła. Poza oza tym był to ten sam Azwraith, którego zostawił tu lata temu. Wysoki na jakieś sześć stóp, szczupły i umięśniony. Nagi tors przecinały rzemienie i obręcze, które mocowały do jego pleców bardzo długą lancę. Nie licząc tego, jego ubiór stanowiły s tylko zniszczone zczone krótkie spodnie. Wyraźnie się zaniedbał. Kiedyś dumny i wyprostowany, teraz wcale nie imponował swą postawą. Zmartwiło to Malfuriona. - Wyglądasz jakbyś wcale nie wychodził ze swojej jaskini przez te wszystkie lata. – podsumował jego wygląd. - Tak było w istocie. – przytaknął Azwraith, na co elf uniósł brwi ze zdziwienia. - Jak to? Miałeś przecież pilnować kaplicy. - Wysyłałem codziennie jednego z nas na rekonesans. - Jadłeś chociaż coś? - Jeszcze nie jesteśmy samowystarczalni. Jeden z nas przynosił nam pokarm do legowiska. - Nie wychodziłeś wcale na świeże powietrze?! Co robiłeś przez cały ten czas? - Nic. – rzekł krótko i wzrokiem zabronił pytać o więcej. – Domyślam się, że nie przybyłeś tu pytać jak się miewamy. Chodźmy więc do kaplicy. Wystarczyło przejść kilka metrów by znaleźć się przed solidnymi, dębowymi drzwiami. Azwraith odpiął mały kluczyk, który miał przymocowany do jednego z rzemieni i wsunął go w szparę zamka. Obrócił go, coś zazgrzytało i drzwi się uchyliły. Malfurion został gestem zaproszony do środka. Wnętrze nie grzeszyło przepychem. Gładkie kamienne ściany, zakurzona podłoga i sufit pokryty pajęczynami. Kaplica nie miała żadnych okien więc światło dostawało się jedynie przez uchylone drzwi. W półmroku dawało się dostrzec zarys prostego stojaka na broń, który znajdował się na środku pomieszczenia. Przymocowany został do niego tylko jeden, dość dużej długości łuk. Malfurion odetchnął z ulgą widząc go na swoim miejscu. - Buriza-Do Kyanon. Imponujący. – westchnął druid, na widok jego pięknych zdobień ze złota owiniętych wokół jego wygiętej formy. - Musisz znaleźć godnego mu łucznika. - Nikt nie upominał się o niego? – spytał. - Była cisza i spokój. Nikogo. - W takim razie zdążyłem. - Przed czym? Tak jakby w odpowiedzi na pytanie Azwraitha, nagle zmaterializowały się przed nimi dwie czarne jak noc postacie. Przybyły z nikąd i w pierwszej chwili Malfurion pomyślał, że to ich własne cienie zmieniły kształt i oderwały się od płaskich powierzchni. Dopiero, gdy przyjrzał się konturom ich mrocznych oblicz, które lekko rozświetlała fioletowa poświata, rozpoznał te istoty. Nie zdążył jednak poinformować o tożsamości przybyszów Azwraitha, ponieważ zostali przez nich zaatakowani. Malfurion cofnął się o kilka kroków i utworzony z czarnego dymu czakram, którym posługiwał się napastnik, minął jego głowę o cale. W tym samym czasie Azwraith wyczyniał istnie szaleńcze akrobacje by uniknąć ciosów swojego przeciwnika. Wykonał salto w tył lądując za stojakiem, już dzierżąc w dłoni swoją lancę, którą w locie wysunął z rzemieni. Zamachnął się długim drzewcem, które ledwo mieściło się w kaplicy, wyprowadzając potężny cios. Arcydruid również zdecydował się bronić. Gdy został przyparty do drzwi, pogłaskał ich powierzchnię mrucząc proste zaklęcie. Efekt w postaci grubych dębowych gałęzi wystrzelił w stronę cienistej postaci. Jednak oba ich kontrataki spudłowały. Gałęzie zatrzymały się na przeciwległej, kamiennej ścianie, a atak Azwraitha przeciął powietrze. Napastnicy zniknęli równie nieoczekiwanie jak się pojawili. - Co to było?! - Strażniczki zemsty Elune. – wysapał Malfurion – Nie mam pojęcia dlaczego nas zaatakowały. Przecież to niemożliwe by bogini działała przeciw nam. Azwraith wybiegł z kapliczki i zatrzymał się przy krawędzi szczytu. Chciał się rozejrzeć po okolicy. Po chwili wypatrzył jakieś sylwetki na szlaku wiodącym na samą górę. Gdy dołączył do niego Malfurion, wskazał mu je palcem. - Strażniczki nie były same. Elf wytężył wzrok. Nawet z takiej odległości charakterystyczna jego rasie percepcja, pozwalała rozpoznać więcej szczegółów. Zdziwiło go to co zobaczył. - Powiem ci kto do nas zmierza. Sądząc z porwanych skrzydeł i rogów wystających z głowy wydaje mi się, że wspina się do nas para upiornych władców. Do tego przygarbione coś przypominające człowieka i co najdziwniejsze, towarzyszy im awatar zemsty. - Przeciwników sztuk cztery – podsumował Azwraith – Poradzimy sobie. - Tak, ale życie trzeba sobie ułatwiać. – odrzekł Furion. Wystawił przed siebie otwartą dłoń i po chwili zaczęła z niej wyrastać roślinka. Jednostajnym tempem pięła się w górę, wcale się nie rozgałęziając. Gdy osiągnęła wysokość dwóch metrów, jej łodyga zdrewniała tworząc gruby kij. Malfurion uchwycił go w połowie i podparł się na powstałej w ten sposób magicznej lasce. - Musimy zawołać kogoś do pomocy. – oznajmił pustelnikowi – Każda góra ma swojego pana. Kogoś kto się nią opiekuje i kto odzwierciedla jej siłę. - Myślałem, że to my kimś takim tutaj jesteśmy. – mruknął Azwraith. - Wzywam cię o wielki górski gigancie! Zwalcz intruzów zagrażających twoim włościom! – Arcydruid krzyknął w stronę skalnego urwiska i wbił swą laskę w ziemię. Po chwili coś zaczęło się wygrzebywać z gruzowiska skał. Właściwie to same głazy nakładały się na siebie, tworząc coraz to wyraźniejszy człekokształtny zarys. Proces zakończył się równie szybko co zaczął i przebudzony górski gigant stanął przed nimi w całej swojej krasie. - O wielki górski gigancie…? – Azwraith zwrócił się pytaniem do Malfuriona, unosząc brew i dusząc śmiech. Arcydruid również zwątpił i trochę było mu głupio. Powodem tego nastroju był wzrost górskiego giganta. Proporcje miał dobre. Wielkość jego kamiennych rąk w stosunku do reszty ciała dobrze rokowała. Tylko szkoda, że czubek skalnej głowy sięgał Azwraithowi do pasa. - Wiedziałem, że wybrałeś dla mnie tandetną pustelnię, ale nigdy bym się nie spodziewał, że ma równie tandetnego pana! Ha, ha, ha! – śmiał się, wskazując pogardliwie palcem na górskiego giganta, który zeskrobywał ze swego torsu porosty i upychał je w swoich ustach, niczego nie świadomy. – On jest taki malutki. A tyci, tyci, tyci. – poklepał twarde policzki golema. - Nie rozumiem twojego humoru. Jestem pewny, że stawi czoła tym natrętom. – Malfurion starał się bronić najmniejszego górskiego giganta jakiego w życiu widział, choć sam w to szczerze wątpił. Nie miał jednak więcej pomysłów jak wyrównać ich liczebność. Musieli obronić kapliczkę w tym gronie co prezentują. Nie ważne czy starożytny pan góry okaże się tylko namiastką obrońcy czy nie. *** - Mercurial mówi, że jest ich tylko dwóch. – Poinformowała resztę Mortred, która jako jedyna mogła rozmawiać z awatarem zemsty – Elf i jakieś niewiadomo co. - Wspaniale. Możliwe, że dadzą nam satysfakcjonującą walkę zanim zginą – ucieszył się Terrorblade. - Zaraz będziemy na szczycie. Pozwólcie, że popracuję nad odpowiednim nastrojem do walki. – wtrącił się Balanar. Należał do gatunku potworów o straszliwej reputacji. Wampirycznej rasy upiornych władców. W swojej historii reprezentowali płonący legion i plagę, ale zawsze z sobie tylko znanych powodów. Lojalność tej rasy zawsze stawała pod wielkim znakiem zapytania. Terrorblade gardził tym niepewnym sojusznikiem i nie mógł darować Kel’Thuzadowi, że tak go upodobnili do tego demona. Balanar skierował swą szponiastą dłoń w stronę słońca, jednocześnie mrucząc swym mrocznym głosem słowa w nieznanym języku. Jego oczy i ręce zdawały się jaśnieć tymczasem barwy otoczenia szarzeć. Zacisnął swą pięść tak mocno, że pazury wbiły się w bladą skórę. Spomiędzy jego palców wydostawała się czarna jak smoła krew. Nagłym ruchem rozwarł swą dłoń wyrzucając w powietrze swoje własne życiowe płyny. Kolejne zdania zaklęcia jakie padły z jego ust, zadziałały na opadającą ku ziemi krew, podrywając ją ponownie w górę. Pomknęła z taką prędkością, że nawet bóstwa nie mogłyby śledzić jej wzrokiem. Już po chwili zderzyła się ze słońcem. Nastała noc. Słońce zgasło. *** Wspięli się na niewielki trawiasty pagórek, który jako jedyny wybijał się ponad nizinny teren. Chcieli rozejrzeć się z niego po okolicy. Wypatrzeć uciekających uchodźców. Pomysł z założenia dobry, ale coś sprawiło, że nic z niego nie wyszło. Zdążyli tylko rzucić okiem we wszystkich kierunkach, gdy ogarnęły ich nieprzeniknione ciemności. Zdziwiła ich ta noc w środku dnia. - Nic nie widzę. Jakby była tu moja załoga, to cieszyła by się warunkami do gwałtów! – warknął Kunkka. - Oszczędź nam szczegółów. – mruknęła Lina magicznie zapalając swe dłonie. Działały teraz jak dwie pochodnie. - To nie jest zwykłe zaćmienie słońca. Sprawa śmierdzi mi nieumarłymi. – rzekł Purist – W takich warunkach na pewno nikogo nie znajdziemy. Powinniśmy tu zostać i przeczekać. - Tak, moglibyśmy ich minąć. – zgodziła się Rylai. - Nie koniecznie. – wtrąciła się Slithice – Spójrzcie tam. Wskazała na pomarańczową łunę jaśniejącą na horyzoncie. Tak jakby rozpalano wiele ognisk. Wystarczająco dużo by rozjaśnić teren dużego obozu. Udało im się znaleźć uchodźców i nie byli już od nich wcale daleko. Zaczęli powoli schodzić ze wzniesienia (Morphiling po prostu spłynął). Nie wiedzieli w jaką stronę idą, ponieważ stracili orientację, gdzie znajdowało się słońce zanim zniknęło. Nie miało to jednak większego znaczenia, ponieważ chcieli dotrzeć do obozu, który mieli już w zasięgu wzroku. Po chwili wiatr zmienił kierunek, owiewając im twarz i przynosząc zestaw nowych odgłosów. Gwar, w którym dawało się wyczuć podniecenie lub panikę. Twarze delikatnie rozjaśnione przez magię Liny, spojrzały po sobie. Wszyscy myśleli o tym samym, a na potwierdzenie tych myśli dobiegł do nich wyraźny krzyk. Coś złego działo się w obozie, więc zerwali się do biegu, by pośpieszyć z pomocą. Yurnero, Slithice i Morphiling wysunęli się na czoło kolumny. Za nimi gnali na złamanie karku Rylai, Lina i Purist, a na szarym końcu starał się ich dogonić Kunkka, który wahał się chwilę nim ruszył za nimi. Taki bieg przez ciemności nie odpowiadał jego zmysłowi stratega. Dlatego pomiędzy krótkimi sapnięciami, wymuszonymi przez szaleńcze tempo, wygłosił swą opinię. - To idiotyczne co tu wyprawiacie! Pchacie się w gówno, którego nie znacie i jeszcze tylko „hurra” na ustach wam brakuje! - Zawróć jak coś się nie podoba! – odkrzyknął mu Purist nawet się nie odwracając. - Moja załoga świadkiem, bogowie świećcie ich duszom, że zawróciłbym psia mać! Tylko piracka natura każe mi biegać za kobietami! - Oh jak słodko! – wrzasnęła ze złością syrena, chcąc uciąć dalsze wywody kapitana – Przygotujcie się. Zaraz będziemy w środku. Wbiegli do obozu poprzez wejście w prowizorycznym ogrodzeniu utworzonym z powozów. Wewnątrz znajdowało się istne miasteczko uciekinierów. Mniejsze namioty rozstawione były na obrzeżach, przechodząc w coraz to większe bliżej serca obozu. Wszyscy ocalali ze wschodnich terenów musieli zebrać się w tę jedną grupę i wspólnie migrować na zachód. Liczebność uchodźców była imponująca, ale jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że są to wszelkie ocalałe elfy i inne istoty pochodzące z całego wybrzeża, to nasuwa się smutny wniosek. Nieumarli dokonali niewybaczalnej zbrodni. Zdziwiło ich to, że nikt nie stał na straży i mogli wejść tak bez kontroli. Stan szoku pogłębił się jeszcze, gdy zwrócili uwagę na ludzi biegających we wszystkich kierunkach i rozglądających się nieustannie wokół siebie przerażonym wzrokiem. Niektórzy trzymali pochodnie, inni pałki, albo widły, ale wszyscy wymachiwali nimi przed sobą z jakąś dziką zajadłością. Kobiety wrzeszczały i gnały w głąb obozu, ciągnąc ze sobą swe dzieci. Nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, a nawet pewna przerażona grupa przebiegła przez nich chcąc wydostać się z obozu. Jeden z nich dosłownie przepłynął przez Morphilinga, wrzeszcząc jak wariat, a reszta przetrąciła czarodziejki i zdyszanego kapitana. Ludność uciekała w mrok sztucznej nocy z zaledwie kilkoma pochodniami. Zdezorientowani patrzyli za oddalającą się grupą, kiedy ich uwagę znów przykuło wnętrze obozowiska. Rylai ze stłumionym okrzykiem, wskazała palcem wieśniaka, który z rozpędu uderzył w jakąś niewidzialną ścianę. Nieszczęśnik stanął jak wryty i zaczął charczeć z bólu. Zauważyli jak jego ciało momentalnie przeszyło mnóstwo, różnej wielkości otworów, przez które pociekła krew. Nie rozumieli tego zjawiska, aż nagle coś przecięło powietrze przy głowie chłopa. Yurnero mógłby się założyć, że dostrzegł materializujący się znikąd szpon. Wygrałby zakład gdyż z chwilą, gdy uwolniona od karku głowa uderzyła o ziemie, ukazał się przed nimi przerażający stwór. Ciało ofiary nabiło się na kolce pokrywające pancerz olbrzymiego skarabeusza. Dwie pary zielonych oczu zwróciły się teraz na nich, podczas gdy szponiaste kończyny przednie zerwały bezgłowe truchło. Przedstawiciel owadziej rasy Nerubian odezwał się swym klekoczącym głosem, wprawiając w ruch swe ostre jak brzytwy żwaczki. - Odejdźcie. Nic tu po was. - Bądź przeklęta kreaturo! – krzyknął Purist i wraz z Yurnero ruszył na morderczą istotę. Skarabeusz zamachnął się swym szponem i z jego końca wyleciał promień zgniłej zieleni. Uderzył orka w pierś i sprawił, że ten opadł na jedno kolano. Purist zawahał się z atakiem, spoglądając na Yurnero, czy nic mu się poważniejszego nie stało. Wyglądał na osłabionego, ale nic poza tym. Paladyn uniósł swój młot i chciał doskoczyć z nim do neruba, jednak nie było już po nim śladu. W końcu pojawiła się jakaś straż obozu. Stanowili ją trzej ocalali ludzcy marynarze i dwóch elfich łuczników. Musieli już sporo dziwactw zobaczyć tego dnia, ponieważ bez wahania podbiegli do nietypowej kompanii. - Błagamy pomóżcie nam! – jeden ze strażników złapał Slithice za śliską rękę i omal się nie rozpłakał. Byli już wyraźnie zdesperowani, skoro zwrócili się bezpośrednio do nagi, która stała najbliżej, a nie zrobili tego dodatkowego kroku by rozmawiać z Liną. – Jakieś niewidzialne potwory nas mordują! W odpowiedzi naga wyrwała swą rękę z uścisku strażnika i za pomocą swych magicznych zdolności, podzieliła się na cztery identyczne Slithice. Trzy z nich posunęły w mrok poza obozem, a oryginalna syrena zwróciła się do pozostałych. - Wyłapie tych co zwiali z obozu. Sami w dziczy nie będą bezpieczni. Wy zajmijcie się tutejszymi problemami. Gdy naga zniknęła w mroku, inicjatywę przejął Purist. - Nie możemy biegać bez celu w chaosie jaki tu panuje. Dobierzmy się w pary i ruszmy we wszystkie części obozu. Jeśli niewidzialne istoty się pojawią, ktoś z nas zawsze będzie na miejscu. – zarządził, a grupa przytaknęła. *** Malfurion stał wraz z swoimi dwoma towarzyszami przy krawędzi urwiska. W napięciu obserwowali zakręt ścieżki wiodącej na szczyt. Lada moment wyjdą zza niego ich wrogowie. Dziwna noc dawała im idealne warunki do zaskoczenia obrońców, dlatego arcydruid wolał śledzić ich ruchy zawczasu. Wbił wzrok w punkt, w którym powinni się znaleźć już upiorni władcy. Doczekali się jednego z nich. Tylko to nie był upiorny władca jak wcześniej przypuszczał. To był z całą pewnością elf, ale posiadał rogi i zniszczone skrzydła. Zasłonięte oczy zapewne świadczyły o jego ślepocie. Wszystkie te cechy nasunęły skojarzenie do jednej bardzo bliskiej mu postaci. Dzieliło ich zaledwie kilkanaście metrów stromego podejścia, ale to nie możliwe. - Illidan? – szepnął z niedowierzaniem Furion. Elf pod nim usłyszał ten szept. Owinięta szalem głowa zwróciła się dokładnie w stronę druida. Miejsca gdzie powinien mieć oczy zajaśniały złotym blaskiem, prześwitując przez materiał. - OJCIEC! – wrzasnął, a sens tego krzyku wstrząsnął Malfurionem do głębi. Jednak Terrorblade’a nie interesowała w tej chwili jego reakcja. Sam jego widok doprowadził go do furii. Wszelkie ciemne moce jakie wlał w niego Kel’Thuzad i Rotund’jare wspomagały jego gniew. Jego skrzydła zaczęły rosnąć. Mięśnie podwoiły swoje rozmiary, nogi wygięły się w kolanach. Ciało zaczęło się wydłużać i w jednej chwili ogarnęła go czerń. Terrorblade przeobraził się w demona prawie tak samo przerażającego, jakim stawał się jego stryj. - Tatuś! – powtórzył, gdy w dłoniach zaczęły mu materializować się płomienne kule. – Tak bardzo tęskniłem! – wyrzucił ze swych rąk dwa pociski, które pomknęły w stronę Malfuriona. Ten był w zbyt wielkim szoku, by samemu uniknąć ataku. Z pomocą przyszedł Azwraith, który rzucił się na druida, ściągając go do ziemi. Ogień minął ich głowy o cale. Pustelnik podniósł się na klęczki i wymierzył Furionowi dwa silne policzki na otrzeźwienie. - Oh… Dzięki Azwraith. Tymczasem Terrorblade dosłownie wbiegł po stromym podejściu na sam szczyt. Ledwie znalazł się na płaskiej ziemi, zaryczał wściekle i cisnął w nich kolejnymi pociskami. Jeden z nich Azwraith zniszczył w locie uderzeniem ze swej długiej lancy. Niestety drugi wybuchł pod nogami Malfuriona z taką siłą, że przeleciał kilka metrów do tyłu. Terrorblade zaczął się dziko śmiać i nie zauważył małego obrońcy, który dotychczas nie brał udziału w całym zamieszaniu. Podbiegł do niego górski gigant, choć tytuł ten brzmiał śmiesznie przy trzykrotnie większym demonie. Mimo to kamienny golem udowodnił swą siłę. Zamachnął się jak pięściarz awanturnik z byle tawerny i potężnie uderzył demona w brzuch. Gdy ten zgiął się w pół, uderzył go jeszcze raz z całej siły w podbródek, a jednocześnie z ziemi wystrzeliła kolumna skał, by podwoić efekt. Terrorblade został wystrzelony w powietrze i zniknął za krawędzią urwiska. Azwraith dołączył do golema i ze zdziwieniem stwierdził, że już nie sięga mu tylko do pasa. Teraz byli równi wzrostem. Gigant dobudował się ze skał. Zatrząsł się jednak i zagrzechotał kamiennymi ustami z bólu, gdy uderzył w niego jakiś dziwny czar. Otoczyła go lśniąca spirala, która wykruszyła z niego trochę skalnych odłamków. Pojawił się kolejny przeciwnik. Balanar wzbudził furię górskiego giganta. W dodatku znajdował się ciągle na kamiennym szlaku u stóp obrońców góry. To dało golemowi wyśmienite warunki na kontratak. Schwycił jeden z głazów i rzucił nim wampirowi na głowę. Nie poleciał jednak sam. Gigant rzeczywiście był panem tej góry, a góra go słuchała. Za tym jednym głazem podążyły inne wywołując istną lawinę, która miała pogrzebać Balanara. Ten uniknął jednak większości z pocisków, dzięki swej niewiarygodnej prędkości, którą zawdzięczał nocnym mocom. Jednak te kilka skał, które go sięgnęły, boleśnie poturbowały jego ciało i przygniotły nogę, unieruchamiając na moment. Demon syknął na nich, ukazując swe wampirze kły. Azwraith dostrzegł jednak inne zagrożenie. Od strony najbardziej stromego urwiska, wdrapał się jakiś człowiek. Pustelnik podbiegł do niego, trzymając koniec swej lancy przed sobą, tak by błyskawicznie zaatakować intruza. Ciemna noc pozwoliła mu dostrzec szczegóły jego wyglądu dopiero, gdy znalazł się o krok od niego. Nieumarłe zombie rzeczywiście było człowiekiem, ale dawno, dawno temu. Teraz skóra odchodziła od niego płatami, robactwo wygryzało ciało, a łokcie i kolana stanowiły już tylko gołe kości. Lansjer dźgnął go swą bronią w zapuchniętą głowę, przebijając się przez czoło. Nieumarły skrzywił się tylko i kilka much wyleciało z jego ust. Widok ten przyprawił Azwraitha o mdłości i nie zareagował na odpowiedz zombie. Wskazał on na ziemię pod pustelnikiem, by magicznie wznieść z niej budowlę. Monument wydobył się z pod Azwraitha z taką prędkością, że o mało nie połamał mu nóg. Udało mu się na szczęście uskoczyć w bezpieczne miejsce, równocześnie wyrywając ostrze swej drzewcowej broni z czaszki przeciwnika. - Bawimy się w zamki z piasku? – Spytał nieumartego, a gdy nie uzyskał odpowiedzi, postanowił ponownie zaszarżować. Popełnił w ten sposób kolejny błąd, ponieważ nie zauważył jak spod obelisku wychodzą kolejne zombie. Znalazł się pośród nich. Potwory zaczęły okładać go pięściami, ale Azwraith pomimo długiego lenistwa w swej jaskini, zachował swą imponującą sprawność. Udało mu się sparować większość ciosów. Dopiero, gdy oberwał parę razy w głowę i po plecach, zaryczał jak lew i zdecydował się atakować. Sięgnął ku trupim nogom, odcinając je bez trudu. Tchnął magię w cień swej pędzącej lancy i po kolejnym ciosie, który ściął głowę przeciwnika, utworzył się z niego sobowtór jego własnej osoby. Teraz nie był sam pośród zombie ciągle wygrzebujących się z ziemi wokół obelisku. - Musimy przejąć inicjatywę – rzekł do swojej podobizny, która skinęła głową i zaatakowała nieumarłych. Po chwili ona również stworzyła kolejnego sobowtóra, a on osobiście jeszcze dwóch następnych. Zombie, które stworzyło posępny monument, zawyło wściekle na widok pogromu jaki zaczął urządzać sobie Azwraith z jego podopiecznymi. Zgniłe ciało zaczęło pęcznieć. Wyglądało to jakby pozostałe mu mięśnie, zdecydowały się urosnąć tak by go rozsadzić. Skóra jednak wytrzymała i po chwili urósł do trzech metrów. Imponująca muskulatura zniechęciła pustelnika do walki bezpośredniej. Zamachnął się swą lancą tak jakby chciał ją wyrzucić zza głowy, ale przytrzymał zamiast puścić. Ruch ten wystarczył by wystrzelić w kierunku przerośniętego trupa cień drzewcowej broni. Rozbił się o twardą klatkę piersiową, nie wyrządzając większych szkód. Magia nie ulotniła się jednak po tym ciosie. Cień przekształcił się w kolejnego sobowtóra Azwraitha, który błyskawicznie uderzył w kark potwora swą własną bronią. Wściekłe zombie zadało potężny cios pięścią z góry, wbijając natręta w ziemię. Podobizna ulotniła się tak szybko jak powstała. Obserwując to Azwraith stracił wszelką ochotę na starcie się z tym kolosem i zdecydował się dalej zmagać z nieustannie przybywającymi zombie. Na szczęście podjął się tego górski gigant. Po spuszczeniu na Balanara kolejnej lawiny (która również tylko częściowo trafiła), zyskał czas na zajęcie się makabrycznym siłaczem. Jego kamienny mózg uświadomił mu jednak, że przydałby mu się większy wzrost. Po raz kolejny zaczerpnął z zasobów góry, którą władał i do jego ciała przylgnęły kolejne warstwy ziemi i gruzu. Teraz miał równe szanse. Natarł na zgniłe mięso przeciwnika, okładając je wielkimi pięściami. Początkowo tłukł miękką głowę bez najmniejszych problemów, ale każdy cios wydobywał z potwora kłęby gęstej pary. Wyziewy te osłabiały jego moc i po chwili potężny z założenia cios, nawet nie zatrząsł zombie. Gigant oberwał za to w brzuch, a porosty które tam miał zostały starte na proch. Obie strony wpadły w szał. Zaczęło się mordobicie dwóch osiłków. Furion wstał dość szybko, ale pole walki przez ten czas zmieniło się diametralnie. Azwraithów było z ośmiu i zmagali się pod jakimś obeliskiem z grupą zombie. Gigant urósł do dość imponujących rozmiarów, ale znalazł równego sobie muskularnego kolosa. Elf zastanowił się przez chwilę komu pomóc najpierw. Kątem oka dostrzegł, że nie może przydać się żadnemu z nich, ponieważ ma własne problemy. Na szczyt wdarli się kolejni przeciwnicy. Czarna jak noc wokół nich strażniczka Elune i najprawdziwszy upiorny władca. Ruszyli na niego i wiedział, że ma tylko sekundy by ich powstrzymać. Sięgnął po nasionka ze swej sakwy druida i rzucił całą ich garść pod nogi przeciwników. Pod jego magicznym wpływem, w jednej chwili wystrzeliły z nich grube pnie drzew, a ich korony sięgały po kilka metrów w górę. Utworzył w ten sposób bardzo szczelną klatkę mając nadzieję, że w ten prosty sposób zatrzyma tych dwoje na dłużej. Przeliczył się jednak. Mógłby przysiąc, że bezpośrednio przez środek pnia, z wnętrza w jego stronę wystrzeliło jakieś czarne ostrze. Gdy o cal minęło jego skroń zorientował się, że musiał to być sztylet. Nie zwrócił jednak uwagi na pas cienia, który się za nim roztaczał niczym dywan wytaczany na przyjęcie królów. Mercurial wykorzystała jego przeoczenie i z niesamowitą szybkością wybiegła po nim z pułapki. Zaatakowała swym czakramem z dziką zajadłością. Laska druida odepchnęła kilka jej ciosów, ale nie wszystkie. Ostry jak żyletka oręż drasnął nogę i bark elfa. Skrzywił się z bólu i spróbował się wycofać. Starzec nie ma pojęcia, że nie ma ucieczki przed wybranką samej bogini. – pomyślał mroczny umysł Mercurial. Pozwoliła by dotarł pod same dęby rosnące przy kaplicy, gdyż lubiła droczyć się z ofiarą. Wrogowie Elune muszą cierpieć długo – stwierdziła, nie mając pojęcia jak bardzo została otumaniona przez samego Króla Licha. W jej dłoni utworzył się kolejny czarny sztylet. Krótka odległość gwarantowała trafienie i elf padnie z przeciętym gardłem. Była tego pewna. Azwraith z swoimi towarzyszami uporał się w końcu z nieskończoną armią zombie. Wystarczyło roztrzaskać w drobny mak monument co odkrył, gdy jednym zamachem lancy wbił się w dwa martwe ciała i zderzył je z posągiem tworząc niewielkie pęknięcie. Spowodowało to chwilową przerwę w powstawaniu nowych zmarłych, a on doszedł do trafnych wniosków. Nakazał dwóm swoim podobiznom by się tym zajęły, a te poradziły sobie w kilkoma ciosami rozkruszając przeklęty pomnik. Miał chwilowy spokój, a nie związane walką fantomy zniknęły w tym czasie. Zauważył przypartego do ściany kaplicy Malfuriona i zbliżającą się do niego napastniczkę. Ruszył w tamtym kierunku mijając krąg jakiś nowych drzew. Zbagatelizował je. Pozwolił przez to by zaskoczył go upiorny władca. Demon przebił się w końcu przez jedną z szczelnych koron gałęzi i spadł na obranego sobie za cel Azwraitha. Tylko koci instynkt uchronił pustelnika przed rozdarciem klatki piersiowej długimi szponami. Przerzut bokiem jaki wykonał w ramach uniku sprawił, że cios Balanara przesunął się po jego nogach. Azwraith wylądował na kolanach i zauważył jak z jego ud sączy się krew. Wsparł się na swej lancy i podniósł z bólem. - Znasz powiedzenie: nie drażnij lwa, gdy sra? – spytał nowego przeciwnika świdrując go swym zwierzęcym wzrokiem. - Wystarczy mi powiedzenie: dobry lew to martwy lew. – odrzekł krótko Balanar i rzucił się na Azwraitha. Malfurion zadał dębom tylko jedno pytanie: czy są gotowe. Były, pomimo tylu lat ciszy i spokoju. Pięć potężnych i wysokich drzew wyrwało swe korzenie z ziemi i rzuciło się na cienistą strażniczkę. Nawet pół-materialna postać nie mogła zlekceważyć siły uderzających konarów. Nie mogła przedostać się by uśmiercić druida. Została związana walką. Tymczasem druid zdecydował się w końcu sięgnąć po artefakt, po który z pewnością tu przyszli. Trzeba go zabezpieczyć przed kradzieżą, najlepiej we własnych dłoniach i skierować do ataku. Pobiegł do kapliczki po łuk. Z chwilą, gdy otwierał drzwi coś wbiło mu się w ramię wywołując wywołując piekący ból. Furion zerknął w miejsce, gdzie najwyraźniej został czymś trafiony i ujrzał kłutą ranę, z której obficie ciekła krew. Co najdziwniejsze wyraźnie czuł, że rzecz która ją zadała nadal tkwiła w jego ciele, choć nie mógł jej dostrzec. Sięgnął nął dłonią chcąc ją wymacać i roztarł swą krew. Odkrył w ten sposób kontury niewidzialnego sztyletu, który ubrudził czerwienią. - Pokaż się! – krzyknął w przestrzeń, jednocześnie łapiąc za rękojeść i wydobywając ostrze z rany. Poczuł się słabo. Najwyraźniej Najwyraźniej sztylet był zatruty. Chciał schować i zamknąć się w kapliczce, ale jego ruchy stały się strasznie wolne. Nagle włosy zjeżyły mu się na karku. Instynktownie zamachnął się laską, dodatkowo wyrzucając z niej pocisk magicznej energii. Kij uderzył w czyjeś ciało, a magia rozświetliła się przez trafienie. Ktoś lub coś oberwało, ale nie widział czy dostatecznie mocno. Powrócił do swego zamiaru zaryglowania się wewnątrz pomieszczenia. Po chwili poczuł jak niewidzialna kobieca sylwetka, przylgnęła do jego pleców i jedną ręką złapała go za szyje. Zapomniał całkowicie o bólu w ramieniu, gdy jego umysł wybuchnął ostrzeżeniem. Tak widocznie działał pradawny instynkt przetrwania, o którym wiele się nasłyszał od elfów, które jakimś cudem przetrwały konfrontacje z demona monami. Nigdy jednak nie doświadczył czegoś takiego tak wyraźnie jak teraz. Czas wokół niego jakby zwolnił, adrenalina owładnęła jego serce tak, że tłukło jak szalone, a jego mózg błyskawicznie uświadomił mu przyczynę. To są jego ostatnie chwile życia. Zaraz zginie, zginie, a jego organizm przeczuwając ten los instynktownie wytęża wszystkie siły, siły by zapamiętał jak najwięcej. Widmowa napastniczka musiała otoczyć go drugim ramieniem tak, że ostrze które trzymała przylgnęło do jego gardła. Wiedział, że nie zdąży mrugnąć powiekami, owiekami, zanim przesunie się po jego szyi śmiertelnie podrzynając. Jednak mózg, gdy chciał mógł być niewyobrażalnie szybkim narzędziem. Całe życie przemknęło mu przed oczami. Świat odzyskał dawną prędkość, a Malfurion upadł na posadzkę kapliczki. Myślał, Myśl że zaraz zacznie się dusić z powodu rozpłatanego gardła, a ostatnie co zobaczył to świetlisty fioletowy zygzak, który rozbił się o jego plecy, przebijając się przez kamienną ścianę jakby jej tam nie było. Udało mu się jednak zaczerpnąć wielki haust świeżego eżego powietrza. Cały spocony i roztrzęsiony spojrzał po pomieszczeniu. W miejscu, gdzie powinna stać jego niewidzialna oprawczyni, stała teraz inna istota. Przypominała jedną ze świty Elune. Kobiece kształty świadczyły o pasującej płci. Była również otoczona czarno--fioletowym blaskiem, który nie pozwalał rozpoznać szczegółów jej wyglądu, czy twarzy. No i dzierżyła w swej dłoni czakram, tak jak one. Zauważył jednak kilka znaczących różnic. Czerń była bledsza i po uważniejszym przyjrzeniu się, dawało się zobaczyć kontur jej szat. Legendy mówiły, że służące za życia elfie strażniczki przyodziewają mundury na wzór awatarów zemsty samej bogini. To nie był ten mundur, to był zwykły strój elfki. Tak pospolity, że widział go już u tysięcy kobiet swojej rasy. Stojąc przed nim w swym własnym, delikatnym, fioletowym blasku biła urzekającym pięknem, ale roztaczała też jakiś dziwny smutek. Nie wiedział czym była ta kobieta, ale miał pełną świadomość, że właśnie uratowała mu życie. - Dziękuje – wysapał ocierając zimny pot z czoła. Wybawczyni odpowiedziała coś niezrozumiałego. Jej głos brzmiał jakby wydobywał się spod wody. Był bulgoczący i charczący. Wybiegła z kapliczki nie czekając na druida, który sięgnął po łuk i przymocował go sobie do pleców. Stanęła w drzwiach i obrzuciła spojrzeniem pole walki. Malfurion zdążył w tym czasie ją dogonić i złapać za ramię. Wraz z dotykiem jej ciała, jego mózg nawiedziły dziwne wizje. Sadzawka, ból, księżycowy blask! Oderwał rękę jak oparzony. Tymczasem kobieta zwróciła się w stronę Mercurial, która właśnie ścięła ostatnie gałęzie piątego drzewca. Pień obalił się martwy na ziemię pośród pozostałych. Z ust Shendelzare wydobył się przerażający krzyk. Przybyła tu w celu zabicia Mortred, ale widok zdrady jednej ze strażniczek Elune, podziałał na nią równie silnie co chęć zemsty na siostrze. Błagała by pozwoliły jej zejść z powrotem do żywych i wymierzyć sprawiedliwość, a teraz jedna z nich walczy przeciw tej sprawie. Taki stan rzeczy zasłużył na jej gniew. Nawet Mercurial zlękła się tego krzyku i skuliła w sobie. Shendelzare wykorzystała ten moment i posłała w jej stronę magiczny pocisk. Trafił prosto w głowę czarnej istoty i zwaliła ją na ziemię. Widząc z jaką agresją niespodziewana pomocniczka wdała się w walkę z podobną sobie istotą, Malfurion sam zagrzał się do walki. Uniósł swą laskę wysoko w górę i opuścił ją szybkim ruchem celując w upiornego władcę, który zmagał się z kilkoma Azwraithami jednocześnie. Z jej końca wystrzelił zielony promień. Poraził jego demoniczną postać, dając chwilową przewagę pustelnikowi, po czym odbił się w kierunku przerośniętego zombie. Górski gigant leżał u stóp makabrycznego kolosa. Opary jakie wydzielał w końcu osłabiły go tak, że musiał mu ulec. Potwór chwycił go za kamienną nogę i rękę, wnosząc nad sobą. Stanął trzymając go w ten sposób nad urwiskiem i już miał go rzucił w przepaść, gdy uderzył w niego jakiś zielony grom. Zachwiał się i wypuścił z rąk golema. Zrobił to jednak zbyt słabo i władca góry zdążył schwycić jego głowę i pociągnąć za sobą. Obaj spadli ze szczytu. Malfurion widział jak dwa olbrzymy spadają, ponieważ śledził trasę jaką odbywał jego czar. Spodziewał się, że teraz zostanie odbity bezpośrednio do Mercurial, ale pomknął ku niemu samemu. Przeleciał mu tuż ponad ramieniem i rozbił się o kogoś znajdującego się tuż za jego plecami. Oznaczało to, że krył się tam wróg. Odwrócił się błyskawicznie. Jego syn zakradł się ku niemu, ale teraz pluł krwią z rany jaką wyrządził mu grzmot. Nie przeszkodziło mu to jednak w zadaniu ciosu głową swemu ojcu. Para rogów uderzyła o siebie po czym Malfurion upadł na ziemię. Z dołu spojrzał na Terrorblade’a. Stracił już swą demoniczną postać, ale nadal straszył swymi okropnymi skrzydłami. - Blade. Co oni ci zrobili? - Ty zrobiłeś o wiele więcej. – odparł wściekle Terrorblade. Nie mógł patrzeć na te ścierwo pętające mu się u stóp. Wyciśnie z niego całe życie. Wysłał w stronę Malfuriona magiczną wstęgę, która połączyła ich ciała. Jego ojciec wyczuł zagrożenie, ale zbytnio osłabł by się szybko wycofać. Przeczołgał się tylko jak najdalej jak mógł. Terrorblade poszedł wolnym krokiem za nim, napawając się tą chwilą. - Ojcze. Ja cię zabiję. – rzucił krótko, unosząc swe księżycowe ostrze. Malfurion poderwał swą laskę i udało mu się sparować cios jaki na niego spadł. Niestety kij złamał się w pół i został bezbronny. - Blade. Uspokój się! Co cię opętało!? - O nie. Już nie Blade. Blade przepadł jak go oddawałeś leśnym duszkom na odchowanie. - Nie chciałem! Jesteś już dorosły, spróbuj zrozumieć sytuację! Wściekły Terrorblade wbił końce swych ostrzy w uda Malfuriona, przybijając go do ziemi. Z ust druida wydarł się krzyk bólu. Młody elf oparł się na rękojeściach swych broni i zbliżył swą twarz do ojca. Zagościł na niej wesoły uśmiech, a zakryte szalem oczodoły, zajaśniały piekielnym blaskiem. - Jesteś szalony. – wygłosił Malfurion widząc jak się nad nim znęca. - Jestem. Masz na to jakąś ojcowską radę? - Nie… Nie jesteś już moim synem – tą wypowiedzią, zdarł uśmiech z ust Terrorblade’a. Wyrwał broń z jego nóg i zamachnął się by wbić mu ją w głowę. Magiczny pocisk trafił go w tors, odrzucając do tyłu. Do Malfuriona podbiegła Shendelzare i Azwraith. Nocna kobieta straciła zarys stając się bardziej przezroczysta, a pustelnik był cały pokryty ranami. Stanęli przy nim chcąc go bronić przed zbliżającymi się wrogami. Balanar, Marcurial i Terrorblade, który podniósł się wściekły z ziemi, zbliżali się wolnym krokiem. Nie musieli się śpieszyć. Ofiary nie uciekną. Zza krawędzi urwiska dobiegł do nich jakiś zawodzący jęk. To zombie wdrapało się z powrotem na szczyt. Potwór powrócił już do dawnej postaci. Gigant najwyraźniej przepadł. - Chodź Dirge – zawołał go upiorny władca – Zabawimy się. Azwraith stanął im naprzeciw i zamachnął się lancą w wyraźnym sygnale: kto podejdzie – oberwie. Shendelzare uklękła obok Malfuriona i położyła dłoń na jego policzku. Znów nawiedziły go wizje, ale teraz wiedział, że są one kontrolowane przez kobietę. Chciała mu coś pokazać i przez nie powiedzieć. - Nie martw się. Jest bezpieczny. Żyje. – uspokoił ją, bo wyraźnie pytała o Maginę. Nie wiedział skąd go zna, ale to normalne, bo przecież sam nie miał pojęcia z kim zadawali się jego synowie. – Patrz! Słońce przebija się przez tę diabelską magię! – wskazał w górę. Shendelzare spojrzała w jaśniejące niebo i w chwili, gdy pierwszy promień światła objął jej postać – rozpłynęła się w powietrzu. - Stworku! Nie wiem czy zauważyłeś, że zostajesz sam. Dziadek nie domaga, a ty już doświadczyłeś moich ciosów. – zwrócił się Balanar do Azwraitha – Może łaskawie odpuścisz, a pozwolimy ci żyć? - My nigdy nie jesteśmy sami. I nie mów na nas stworku! – lansjer splunął zbliżającemu się demonowi w twarz. Zaatakowali go równocześnie. Szczęśliwie zdążył wyprowadzić kilka ataków i stworzył w ten sposób kilka swych fantomów do pomocy. Fantomy te związały się walką i po chwili same wytworzyły następnych Azwraithów. Powstała armia, która rozszerzała się z każdym ciosem. Walka wyglądała jak pulsujący organizm. Kolejne sobowtóry znikały pod naporem ciosów, ale równocześnie tworzyły się nowe po szaleńczych trudach oryginału. Gdy Terrorblade rozprawił się z fantomami za pomocą własnej kopii, oberwał z wyrzuconej w niego magicznej lancy i po chwili zasypali go kolejni pustelnicy. - Azwraith! To koniec! Nie dam rady ci pomóc! – krzyknął Malfurion w stronę chaosu jaki wywoływał jego zdesperowany przyjaciel. - Tak, to koniec! Bierz Burizę i wiej! Osłaniamy cię! – odkrzyknął jeden z niebieskich lwów, który najwidoczniej był tym właściwym. Druid miał już łuk przy sobie, więc niewiele myśląc rzucił zaklęcie teleportacji. Otoczyło go światło i wiedział, że pozostały mu tylko sekundy obecności na tym szczycie. Poświęcił je na obserwację poczynań Azwraitha. Wolał jednak tego nie widzieć. Balanar rzucił jakiś czar na biednego pustelnika i udało mu się trafić prawdziwego. Biedak zachwiał się i wypluł sporo krwi. Obrońca zdradził swą tożsamość tą reakcją i Terrorblade postanowił skończyć jego żywot. Wyskoczył wysoko w powietrze i z góry pociągnął swe ostrza ku głowie krwawiącego Azwraitha. Malfurion nie zdążył zobaczyć jak zagłębiają się w jego czaszce. Czar pociągnął go w inne miejsce. Z dala od śmierci przyjaciela. IV Po raz kolejny w swym starczym życiu miał okazję znaleźć się pośród orków. Za młodu w ogóle nie miał pojęcia, że taka rasa istnieje, a teraz? To jego najsilniejsi sprzymierzeńcy i serdeczni przyjaciele. Stacjonowało ich tu wielu. Wódź Thrall, zebrał swoje wojska i ruszył na północ. W stronę nieumarłych blokujących trakt łączący tę krainę z Ashenvale. On również odpowiedział na wezwanie. Cairne Bloodhoof wraz ze swoimi taurenami, ponownie zasila szeregi hordy. Prowadził swoich wojowników pomiędzy ogniskami obozujących orków. Wszyscy zielonoskórzy powstali na widok takiej siły. Część z nich kłaniała się w pozdrowieniu lub witali ich okrzykami. - Lok tar Taurenom! Niestety prócz tego Cairne dosłyszał narastający pomruk i zobaczył jak coraz więcej orków na niego spogląda. Mogło to być normalne – w końcu szedł na czele jako wódź, ale dostrzegł w ich oczach zwątpienie. Jeszcze niedawno budził podziw. Niektórzy z tych orków mieli okazję widzieć go w walce. Teraz już całkiem zawładnęła nim starość. Irytował go fakt, że nie był już w stanie się z tym kryć. - Lok tar Cairne. – powitał go Thrall, który wybiegł im naprzeciw. - Witaj młody wodzu. – odpowiedział i zakaszlał, choć próbował się powstrzymać. - Już nie taki młody. – poprawił go jednocześnie udając, że niczego nie zauważył. - Jak widzisz ja też. Thrall nie wiedział co odpowiedzieć. Było mu wyraźnie go żal. Kolejna rzecz, której chciałby się obyć. Współczucia innych. Postanowił zmienić temat. - Ta noc w środku dnia… to ich sprawka? – spytał. - Zapewne tak. – potwierdził Thrall i wskazał mu drewniany, wywyższony taras, który dawał świetny widok na okolicę. Cairne skinął na dwóch swoich wojowników, by poszli tam wraz z nim. Był całkiem duży i stanowił idealny punkt dla generała, który dowodzi swymi wojskami podczas bitwy. Thrall musiał tu właśnie odbywać naradę ze swoimi szamanami. Dobrze, że zdążyli się na nią załapać. Tauren rzucił okiem na las, w którym ukrywały się wrogie wojska. Oddzielała go od nich szeroka równina. W sam raz by horda mogła rozpędzić się do ataku. Szkoda, że martwe tchórze boją się stawić im czoła na tym otwartym polu i zasłaniają się gęstym listowiem. - Oni tam są Cairne. – zakomunikował Thrall. - W to nie wątpię. Ilu? - Są dobrze schowani. Nie mogliśmy przeliczyć wszystkich. Pierwsza linia tworzy jednak zwartą ścianę zgniłych ciał, która świadczy o co najmniej dwukrotnej przewadze liczebnej. - A nie wiadomo ile mają szeregów. – dodał za niego Cairne. Mimo to wbił w ziemię pionowym ruchem ostrze swego wielkiego topora pokazując, że jest gotów stawić im czoła. – Thrallu! To nie stanowi żadnego problemu. Mógłbyś sam ich rozpędzić, ale cieszę się, że chcesz się podzielić bitwą z nami. Na co czekamy? - Nie wiemy z czym dokładnie przyjdzie nam walczyć. Wysyłałem wojowników pod sam las by wypatrzyli jakiś ewentualny podstęp, czy jakieś mocniejsze kreatury. Mieli też ich trochę podrażnić, sprowokować by wybiegli z lasu, ale nic z tego. Dalej stoją i blokują przejście. Nic sobie z nas nie robią. Nie podoba mi się to. - Powtórzę więc pytanie: na co czekamy? Zniszczmy ich. - Nie chcę ryzykować życia moich orków w walce, skoro dotychczas nie zagrozili naszym ziemią. Tak naprawdę to wcale nie wkroczyli na nasze terytorium. Ustawili się dokładnie na granicy. Orkowie nie chcą zwalczać elfich najeźdźców za nich. Są dumnymi wojownikami i nie godzą się odwalać czarnej roboty jak to kiedyś bywało. Jesteśmy tu by wspomóc sojuszników, ale nie wyręczać. - Dlatego wysłałeś posła, by uzgodnił atak z dwóch stron? - Tak. Podjął się tego Rexxar. Czekamy na jego znak. Cairne chciał spytać o wspólnego znajomego, ale przeszkodził mu ork, który wbiegł na platformę. Zadyszany podszedł do Thralla i wręczył mu list. - Od Jainy. - wódź hordy szybkim ruchem zerwał chroniącą go pieczęć i zaczął lustrować go wzrokiem. - Co pisze? Przekaż nam wieści od ludzi. – wypalił jeden z taurenów, towarzyszących Cairnowi. Zdziwiony Thrall podniósł głowę z nad papieru. - Raigor! Zachowuj się! – zganił taurena Cairn – Wybacz mu jego maniery Thrallu. Jest jeszcze młody i ciekawski. Swoją drogą to powinienem ci ich przedstawić. Raigora Stonehoof będziesz teraz kojarzył, a to jest moja prawa ręka: Taur Thunderhorn. Gdyby coś mi się stało, to on przejmie rolę naszego wodza, aż nie dorośnie mój syn. - Nam wszystkim potrzeba trochę więcej ogłady. Raigor dobrze zwrócił mi uwagę, że nie wypada czytać dla siebie, ignorując towarzystwo. Przepraszam was. Słuchajcie co mówi nam Jaina. – Thrall czytał tym razem na pełen głos: - Drogi Thrallu, Cieszę się, że Twój lud urósł do takiej potęgi, by mógł stawiać czoła takim wyzwaniom jak to, które do nas przybyło. Błogosławię dzień, w którym zawarliśmy sojusz. Czuję się spokojniejsza wiedząc, że stajemy po jednej stronie każdego problemu. Jestem pewna, że masz teraz dużo spraw do omówienia ze swoimi strategami, dlatego przejdę do rzeczy. Niestety nie mogę wywiązać się ze swojego obowiązku zasilenia Twoich wojsk. Jak sam zdajesz sobie sprawę, nie dysponuję już żadną znaczącą armią. Wszyscy zdolni do walki zostali zaciągnięci do straży Theramore. Musimy zostać na wyspie, bo tylko tu będziemy stanowić większe wyzwanie dla nieumarłych. Wielka flota przybyła do wschodnich portów elfiej krainy i napawa mnie wielką obawą. Musimy bronić swojej małej ojczyzny przed ewentualnym atakiem z ich strony. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Nie odczulibyście naszej obecności, a nasza społeczność nie może sobie pozwolić na stratę żadnego człowieka, nawet w chwalebnej walce. Bardzo mi przykro Thrallu. Życzę wielu wspaniałych pieśni o Waszym zwycięstwie Jaina Proudmore - No niech nie przesadza. – mruknął Cairne. – Może i zdziesiątkowaliśmy admiralską flotę, ale… - Jaina ma rację. – przerwał mu Thrall. – Ludzie mają się czego obawiać. Dla nieumarłych to nic trudnego dostać się na ich wyspę. Dziwi mnie, że jeszcze się na to nie zdobyli. Zająć Theramore mogli przecież po drodze do Kalimdoru. - Tak jak i Wyspy Echa. – wtrącił się jeden z szamanów, którzy dotychczas zachowywali się tak jakby ich nie było. - Masz rację Chen. – przytaknął mu Thrall – Mam nadzieję, że u nich wszystko w porządku, choć nie dotarły do nas żadne wieści. - Wróćmy jednak na ziemię pod nami. Masz już jakąś strategię, gdy będziemy zmuszeni atakować? – spytał Cairne. Thrall wyraźnie widział, jak staremu taurenowi zależy na tej bitwie. Dostrzegł także powód. Cairne nie chciał jej dla zwycięstwa. Nie chciał jej, by zadbać o przyszłość swego ludu jak to było dotychczas. Tym razem chciał jej egoistycznie dla siebie. Wiedział, że kończy się jego czas. Jego ostatnim marzeniem była śmierć wojownika, choć równie dobrze mógłby już odejść na własnym posłaniu. Zasłużył sobie na to. Thrall całym sercem chciałby spełnić to jego marzenie. Jednak jego obowiązkiem było dbanie o dobro swego ludu. Nie poświęci życia młodych wojowników, by przyjaciel mógł odejść jak nakazuje jego ambicja. - Mamy strategię Cairne. – odpowiedział. – Jednak skorzystamy z niej tylko, gdy zostaniemy do tego zmuszeni. *** Slithice mknęła przez ciemność w stronę uciekinierów. Szczęśliwie grupa trzymała się razem i naga miała nadzieję szybko przechwycić ich wszystkich jednocześnie. Uśpi uciekających, stworzy własne iluzje i z ich pomocą odniesie śpiących do obozu. Taki był plan. Nagle kierunek biegu elfów znaczony przez kilka pochodni, zmienił się diametralnie. Zrobili ostry wiraż jakby chcieli uniknąć zderzenia z czymś z przodu. Slithice dotarła do nich pierwsza i miała chwilę, by zorientować się co stanowi nowe zagrożenie. Na spłoszony motłoch natarł samotny jeździec na karym koniu. W pełnej zbroi zarówno rumak jak i wojownik. W dłoniach trzymał płonącą buławę i wielką okrągłą tarczę. Z pod rogatego hełmu wydobywał się szaleńczy, ochrypły śmiech. Minął syrenę o metr tak jakby nie zauważył jej w chaosie, który wywołał. Jego broń uderzała w biednych elfów, których miała w zasięgu, miażdżąc kości i czaszki. Slithice otrząsnęła się z pierwszego szoku i postanowiła zacząć działać. Gdy płomiennooki koń zawracał, by rozpocząć kolejną szarżę, naga wyszła mu naprzeciw. Zanim się dobrze rozpędził zarzuciła na niego swą sieć krępując jego ruchy. Uradowana sukcesem, wykorzystała swe magiczne zdolności, by stworzyć trzy lustrzane odbicia własnej osoby. W takiej przewadze liczebnej mogła skończyć z tym opancerzonym przeciwnikiem. Mogłaby… gdyby ten nie zrobił tego samego śmiejąc się na całe gardło. Pojawiło się przed nią czterech jeźdźców, a wszyscy poza jej siecią. Wzięli sobie jej podobizny za cel. Slithice przygotowała się na atak. Jeźdźcy jak jeden mąż uderzyli w syreny. Naga myślała, że jej iluzje będą równie silne co wroga. Myliła się. Tamte były wytrzymalsze i atakowały bardziej zajadle. Nawet sama nie wiedziała, czy walczy z oryginalnym jeźdźcem czy jego magicznym fantomem. Wszyscy czterej byli równie silni. Po chwili udało jej się trafić swym ostrzem w gardło rumaka. Obalił się wraz z rycerzem, który nie zdążył w jednym kawałku dotrzeć na ziemię. Slithice ścięła mu głowę jeszcze jak spadał. Przeciwnik rozpłynął się w powietrzu. To nie był oryginał. Tymczasem jej iluzje zostały bardzo szybko pokonane. Dwóch jeźdźców bawiło się teraz z uciekinierami, tak jak orkowie zabawiali się z bestiami kodo na polowaniach. Jednak orkowie zabijali tylko jedną lub dwie sztuki. Ci tutaj chcieli urządzić rzeź. Naga nie mogła do tego dopuścić. Ruszyła w ich stronę chcąc im przeszkodzić. Nie zauważyła jak trzeci z nich doskoczył do niej i natarł kopytami. Spróbowała się zasłonić rękami, ale nie całkiem się to udało. Dotkliwie potłuczona, przetoczyła się kilka metrów do tyłu. Chciała szybko podnieść się z ziemi, ale nie zdążyła. Widziała jak jeździec unosi buławę robiąc zamach i rzuca. Nawet nie poderwała głowy z trawy, a jego broń już w nią trafiła. Poczuła silne uderzenie i legła bezruchu. Na szczęście tylko na chwilę. Dziękowała wszelkim bogom o jakich słyszała, że cios nie pozbawił jej świadomości. Wsparła się słabo na swoich dwóch parach rąk i spróbowała rozejrzeć się w sytuacji. Widok stał się czerwony. To krew, która ciekła z jej głowy przebarwiła pole walki. Raczej masakry, jak po chwili zauważyła. Zaczęła desperacko śpiewać, a raczej krzyczeć. Pradawna magia nag zaklęta w tym dźwięku zadziałała tak jak oczekiwała. Jeźdźcy zastygli w bezruchu. Spanikowane elfy również. Wszyscy zasnęli. Stanęła przed trudnym wyborem. Zabić jeźdźca we śnie czy uciec zabierając ze sobą tylu bezbronnych ilu zdoła. Nie wiedziała na jak długo uśpiła przeciwnika. Co będzie jeśli zarżnie iluzje, a reszta się obudzi? Bojąc się tego, zdecydowała się na drugą opcje. Wytężając resztki sił, po raz kolejny stworzyła swoje iluzje. Nakazała im zabrać tyle śpiących kobiet i dzieci ile zdołają unieść na swych rękach. Sama schwyciła jakieś dwie dziewczynki i ruszyła z powrotem do obozu. Wiedziała, że resztę skazuje na śmierć. Wolała jednak uratować chociaż kilkunastu. Wolała uratować też własne życie. Własna krew zalewała jej twarz. Iluzje oddalały się. Slithice zostawała w tyle. Słabła. Zemdlała tuż przed wejściem do obozu. *** Krzyki doprowadziły czarodziejki w południowy zakątek obozowiska. Prawdopodobnie zajmowanego przez najbiedniejszych lub najbardziej poszkodowanych uchodźców. Dość powiedzieć, że nie postawiono tu żadnego namiotu. Szczytem luksusu był tutaj własny koc. Te poszkodowane rodziny odnalazło kolejne nieszczęście. Ku zdumieniu Liny i Ryali, zdesperowana ludność najwyraźniej sama sobie z nim poradziła. Kobiety powoli zbliżały się do kręgu utworzonego ze zwartych elfich ciał. Trzymali oni w dłoniach proste narzędzia, których używali jak broni. Mieli zamiar użyć ich na owadzim potworze, którego sprawnie osaczyli. Teraz jednak zabrakło im odwagi, by przekroczyć te kilka kroków dzielących ich od przerośniętej mrówki i poćwiartować jej ciało. Stali więc otaczając nerubiana i obserwując jak ten zarzuca swą głową we wszystkie strony, starając się mieć każdego wieśniaka na oku. Gładki i lśniący, chitynowy pancerz odbijał blask pochodni i przerażone twarze marnych napastników. Rylai spróbowała wyjść przed szereg zgromadzonych i zająć się owadem. Rozsunęła dwóch elfich strażników tak, by mogła bezpiecznie rzucić czar. Popełniła błąd. Nerubian zauważył niewielką lukę jaką stworzyła. Ruszył ku niej z taką prędkością, że nikt się nawet nie zorientował, gdy był już przy Rylai. Nie zauważyła jak się zbliżył. Natarł swymi odnóżami na jej kruche ciało, powalając i przebiegając po niej. Wydostał się z kręgu jego zbuntowanych ofiar. Zatrzymał się, chcąc zobaczyć czy zabił tę kobietę. Była boleśnie poturbowana, ale próbowała się podnieść. Owad obserwował to zbyt długo. Niektóre z fasetek jego złożonego oka, dostrzegły drugą czarodziejkę celującą w niego dłonią. Wiedział co to może oznaczać. Odwrócił się szybko, chcąc uciekać. Było już za późno. Niebieski grom trafił go z taką siłą, że rozsadził jego odwłok. Pozbawiony połowy ciała, upadł na ziemię myśląc: „Kolejny błąd Anub'seranie. Jeśli się nie pośpieszysz, nie będziesz miał okazji popełnić następnych…” - A masz robalu! – zawołała uradowana Lina, której dłoń niknęła w dymie po zaklęciu. Jej uśmiech zniknął z twarzy tak szybko jak się pojawił. Nerub w blasku białego światła, przywrócił się do w pełni sprawnej postaci. Nie miała pojęcia jakiej czarnej magii użył, ale w mgnieniu oka odtworzył swój odwłok i powstał na dwóch parach odnóży, jak gdyby nigdy nic. Mogła przysiąc, że owadzie żwaczki ułożyły się w uśmiech. Po tym zniknął. Zauważyła kurz unoszący się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał. Patrząc na to zjawisko zorientowała się, że biegnie w jej stronę. Chciał ją staranować jak zrobił to z Rylai. W ostatniej chwili rzuciła się w bok. Mrówka pojawiła się w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Tylko przez moment obserwowali się w milczeniu, by jednocześnie zaatakować. Lina oberwała w pierś dwoma pajęczymi pociskami, tracąc na moment dech i przetaczając się pod powóz, który robił za ogrodzenie. Na szczęście owad nie mógł kontynuować ataku, ponieważ trafił go jej czar. Kolumna ognia, która wystrzeliła z ziemi pod nim, boleśnie sparzyła delikatne ciało kryjące się pod pancerzem. Anub'seran wydobywając z siebie dziwny pisk, rzucił się do ucieczki. Lina wsparła się słabo na rękach i rzuciła okiem na to co się dzieje dookoła. W samą porę by ostrzec swą przyjaciółkę. Rylai stanęła w końcu na posiniaczonych nogach. Tylko po to, by znów rzucić się na ziemię po okrzyku Liny: - Padnij! Ktoś inny najpierw odwróciłby się chcąc dostrzec zagrożenie. Ona jednak ufała Linie na tyle by błyskawicznie wykonać polecenie, zachowując swe życie. Nad jej głową przemknęło wiele płonących strzał. Odczołgała się szybko za jakąś skrzynię i dopiero schowana za tym marną osłoną, rozejrzała się za tym kto do niej strzelał. Rylai zaszokował widok trupiego łucznika, który zjawił się pośród nich. Nie sprawił jednak tego sam widok płonącej czaski. To znajomy strój tak na nią zadziałał. Strój elfiego łucznika z Quel'Thalas. Jeszcze dość nie zniszczony. Świadomość, że ten szalony szkielet, który teraz strzelał do wieśniaków, był kiedyś przedstawicielem tej szlachetnej rasy, napawała grozą. Zebrała się w sobie i wstała ignorując ból jaki wytwarzało jej poobijane ciało. Rzuciła na nieumarłego swoje ulubione zaklęcie, chcąc powstrzymać go przed sianiem dalszego zniszczenia. Łucznik nawet nie zauważył jak jego kości zostały skute grubą warstwą lodu. Rylai uwięziła go w wielkiej lodowej kostce. Chciała teraz rozbić to więzienie, wraz z zawartością na milion kawałków. Zagapiła się jednak na niecodzienny widok we wnętrzu lodu. Płomień otaczający czaszkę wcale nie zgasł. Po raz pierwszy w życiu mogła zobaczyć zamrożony ogień. Przez to wahanie straciła szansę zniszczenia truposza. Jego ogień strawił lodowe więzienie i łucznik wymierzył w czarodziejkę. Opamiętała się natychmiast i wyprzedziła jego działanie. Umieściła swą magiczną moc zaledwie cale od jego płonących oczodołów. Przekształciła ją w najdotkliwsze zimno, które eksplodowało, tworząc pierścień mrozu. Łucznik oberwał tak silnie, że cały pokrył się szronem (prócz ognistej głowy) i odpadła mu ręka, którą sięgał po strzałę. Natychmiast podniósł ją z ziemi, wycofał się o kilka kroków i po czym zniknął równie nieoczekiwanie jak się pojawił. Do Rylai podeszła Lina. W jednej chwili porównały swój stan. Uśmiechnęły się widząc, że są równo poobijane. W każdej sytuacji jak papużki nierozłączki. - „Jakieś niewidzialne potwory nas mordują”. – przypomniała Lina. - Teraz w to wierzę. – przytaknęła Rylai - Myślisz, że jest ich więcej? - Jestem prawie pewna. – odrzekła Lina i dodała z ironią – Jednak silna rasa męska powinna sobie z nimi poradzić. *** Kunkka i Morphiling nie musieli odejść daleko w głąb obozu, by zyskać sposobność do walki. Ponura człekokształtna postać, szła powolnym krokiem w ich stronę. Towarzyszyły jej dwa wilki, które czasem znikały w pobliskich namiotach, by wychodzić z sierścią umazaną krwią. Demon z gatunku eredar. Kapitan zdziwił się, że ktoś taki może przechadzać się po obozie, wcale nie nękany przez straże. Z drugiej strony, widząc jak się do nich zbliża, Kunkka sam stracił ochotę na jakikolwiek z nim kontakt. Na piekielne oblicze zawitał kpiący uśmiech, oddający jak bardzo szydzi z Kunkki i jego wodnego towarzysza. Nie zwolnił kroku na ich widok. Spacerował dalej w ich stronę, jak gdyby nigdy nic. Znów usłyszeli jakieś krzyki. Kunkka nie wytrzymał. - Ognia z wszystkich armat w tego nikczemnego kundla! – Krzyknął dobywając miecza. Nie spodziewał się, że jego pirackie zawołanie znajdzie odzew. Morphiling zmienił się w istną falę morską, która natarła na demona jakby chciała rozbić się o wysoki klif. Kunkka natomiast dostrzegł wilki, które ruszyły w jego stronę. Piana ściekała z pyska jednego z nich. Zamachnął się swą klingą, wydobywając magiczną moc miecza Tidebringera. Oba wilki oberwały z wodnej strugi, która mogłaby drążyć skałę. Tym razem własna krew splamiła ich sierść. Zniknęły. Na moment. Kunkka odczuł ich obecność za swymi plecami. Tylko refleks uratował go przed przegryzieniem gardła. Rzucił się na ziemię, a wilcze szczęki przeskoczyły cale nad jego głową, by znów stać się niewidzialnymi. - Na ślepo nie walczę. Na ślepo uciekam. – rzekł sam do siebie kapitan. Zaczął uciekać w stronę, skąd przyszli z Morphilingiem. Zerknął za siebie i dostrzegł materializującą się z nicości szczękę. Wgryzła się w jego tyłek, co bardziej odczuł niż zobaczył. Szczęśliwie biegł wystarczająco szybko, by szkodę doznał tylko materiał. Odwrócił się wściekły i ciął Tidebringerem. Nie trafił wilka, który w zębach trzymał pokaźny kawał jego spodni, ale drugiego, który pozostawał niewidzialny. Nie ulżyło mu wcale, ponieważ jedynie odczuł, że ścina jego łeb. Gdyby mógł to również zobaczyć, sprawiłoby mu to większą satysfakcję. Morphiling zmagał się z demonem. Początkowo przejął całkowicie inicjatywę. Zmiótł przeciwnika wraz z kilkoma namiotami. Próbował go utopić, zalewając gardło nieprzerwanym strumieniem wody. Teraz jednak sytuacja stała się odmienna. Banehallow wściekł się straszliwie, po ciosach jakich doznał od tego wodnego stwora. Najgorsze było to, że sam nie mógł skutecznie zaatakować, ponieważ zatapiał się w jego ciele, tylko trochę rozchlapując jego postać. Wpadł na pewien pomysł. Swoje wilki wysłał, by zajęły się marynarzem, ale sam też miał asa w rękawie. Jeśli nie można liczyć na pomoc pupili, trzeba samemu stać się jednym z nich. Kolejny pocisk wyrzuconej pod straszliwym ciśnieniem wody, nie trafił w cel. Morphiling nie trafił, ponieważ demon opadł na ziemię, opierając się na rękach. Po chwili stały się łapami, a twarz demona zamieniła się w wilczy pysk. Olbrzymie szpony i szczęki rzuciły się na niego, przechodząc jak przez masło, ale rozchlapując litry wody z jego ciała. Następny skok tego przerośniętego wilka sprawił, że Morphiling wyraźnie się skurczył. Wodna istota szybko zareagowała na ten niekorzystny obrót sytuacji. Tchnęła magię we wszelkie kałuże, które zostały wyrwane z jej postaci. Złączyły się w jedną, po czym uformowały wilczą postać. Identyczną co napastnika. Dwa wilki natarły na siebie. Zadając sobie rany, krew mieszała się z wodą. Kunkka wiedział, że pozostały przy życiu wilk, zbliżał się do niego. Mroczne moce, które chroniły go przed wzrokiem kapitana, nie chroniły bestii przed jego sprytem. Widząc jak wyraźne ślady łap pojawiają się na ziemi, Kunkka wskazał swym ostrzem miejsce, w którym powinien znaleźć się za chwilę kolejny odcisk. Tchnął w to miejsce magię swego Tidebringera. Lekki uśmiech rozjaśnił jego twarz, gdy gejzer wrzącej wody wystrzelił z ziemi, którą wskazał, a do jego uszu dotarło skomlenie śmiertelnie poparzonego kundla. Wiedział, że to już koniec zmagań z wilkami, gdy kawałek jego spodni, który niedawno zakrywał jego tyłek, spadł z nieba na jego otwartą dłoń. Ruszył pomóc Morphiningowi z demonem. - Znów pieprzone wilki! – wykrzyknął po kilku krokach, na widok dwóch kąsających się zwierząt. Morphiling był tam między nimi. Oba skakały na niego. Jeden wyraźnie atakował, chcąc rozchlapać całą jego postać. Drugi skakał za pierwszym, chcąc go ściągnąć z wodnej istoty. Istne szaleństwo. Kunkka jeszcze raz przyzwał gejzer, który wystrzelił w niebo dokładnie w tym miejscu, w którym stał Morphiling. Jeden z wilków wzniósł się ku niebu, po czym spadł boleśnie na ziemię. Tymczasem drugiego gejzer tylko przemył, tak jakby sam składał się z wody. Morphiling również nie ucierpiał. Wręcz przeciwnie. Napływ magicznej wody wyraźnie go pokrzepił. Obolały wilk, podniósł się szybko, lecz nie zaatakował ponownie. Z niesamowitą prędkością przebiegł między nimi, by zniknąć im z oczu za ogrodzeniem. Kunkka mógłby przysiąc, że gdy wilk je przeskakiwał, zmieniał się już w swą dawną demoniczną postać. *** - Nie powinnaś tego robić Aiushtho. Malfurion jest w opłakanym stanie. Odpuść sobie złości. - Zamknij się już Nortrom! – przerwała mu wyraźnie zdenerwowana driada – Pewnie, że mu wszystko wygarnę! Co on sobie myśli? Bezpodstawnie oskarżać! Do uszu Malfuriona sprzeczka dochodziła coraz wyraźniej. On jednak nie starał się zbytnio jej słuchać. Siedział oparty o pień drzewa z podkulonymi nogami, kryjąc głowę między kolanami. Teraz miał czas na myślenie i wszystko czego doświadczył w ostatnim dniu, zwaliło się na niego. Nie wiedział co bolało go bardziej. To, że wychował kolejnego Illidana czy to, że sprowadził na swego przyjaciela śmierć, choć obiecał mu spokojny azyl. Chciał zostać sam ze swoimi myślami, gdy poczuł jak końskie kopyto rozryło nerwowo ziemię przed nim. - Próbowałem przemówić jej do rozsądku Malfurionie, ale ona nie chciała słuchać. – rzekł przepraszająco Nortrom. - Do rozsądku Nortromie! Choć ty nie pogrążaj się w moich oczach! Jestem wściekła Malfurionie! Jak śmiałeś zlecać mi takie rzeczy! Malfurion uniósł głowę tak, że mogła zobaczyć jego zapuchnięte od płaczu oczy. Dzięki temu przerwała kolejny atak na druida. Pierwszy raz widziała go w takim stanie. - O co chodzi Aiushtho? – spytał cicho Malfurion. Driada przełknęła głośno ślinę. Myślała, że będzie miała przed sobą silnego elfa, którego będzie mogła zrugać jak dawniej, a on ją jak dawniej przeprosi lub uspokoi. Teraz była trochę zmieszana, ponieważ kuliło się przed nią bezbronne dziecko, a nie ich dumny przywódca. - Śmiało mów – ponaglił ją, a ona westchnęła cicho i wyrzuciła swe żale jak planowała: - Jak możesz podejrzewać Leshracka? Myślałam, że skopie Nortroma na śmierć, gdy mi przekazał twoje polecenie. Śledzić go! Furionie ty chyba nie wiesz co mówisz! Malfurion kompletnie zapomniał o bóstwu podobnym Cenariusowi. Nie miał kompletnie teraz głowy do rozmowy o nim, ale musiał się przemóc. - Odbyłem rozmowę z nieumarłymi. Dali mi wyraźnie do zrozumienia, że on może być… - STÓJ ELFIE! – przerwała mu driada, odzyskując swą złość. Nortrom spojrzał na nią pytająco. Jeszcze nigdy nie zwróciła się tym tonem do arcydruida, choć mieli mnóstwo sprzeczek. Przestała żałować Malfuriona, cokolwiek mu się stało. Nie mogła przetrawić tego co insynuuje. - Leshrack nigdy nie mógłby sprzymierzyć się z nieumarłymi! Rozumiesz? No właśnie, że nie rozumiesz! Ku… – Wyraźnie chciała dodać jakieś przekleństwo, ale ugryzła się w język w porę. Jeszcze panowała nad sobą – Nie rozumiesz, że mogą być w tej krainie tajemnice, o których nic nie wiesz. On jest jedną z nich! - To powiedz mi o nim! – tym razem to Malfurion wybuchnął wstając. – Przyszedł nie wiadomo skąd z dnia na dzień i tyle co się przedstawił. Myślałem, że to kolejne wcielenie Cenariusa, że wrócił do nas! On jest jednak kompletnie inny. Jak mam ocalić naszą ojczyznę, gdy nie wiem komu mogę zaufać i dlaczego?! - Zaufaj moim słowom Malfurionie. Ja wiem o nim wszystko. Powinno wystarczyć ci to, że wola Leshracka nie należy do niego. – rzekła dziwnie Aiushtha. – Słuchaj uważnie: Leshrack musi się słuchać naszej krainy. Dopóki sama ziemia na której stoimy jest po naszej stronie, dopóty on będzie tępił najeźdźcę. - Niech będzie, że ci wierzę Aiushtho. Może nieumarli chcą nas tylko poróżnić, chcą nas osłabić od środka. Przepraszam. Powinienem wam ufać… - opadł z powrotem pod drzewo – Nic mi ostatnio nie wychodzi – dodał cicho. Nortrom i Aiushtha wymienili znacząco spojrzenia. Trzeba dowiedzieć się czegoś o jego stanie. Spróbował krwawy elf, chcąc uprzedzić bardziej bezpośrednią driadę. - Malfurionie. Pamiętasz, że służyłem ci radą, w każdej sytuacji? – przypomniał się cicho, kucając obok niego. - No dalej! Wyrzuć to z siebie. – zawołała dziarsko driada zza jego pleców. Starała się uśmiechnąć. - Straciłem syna. Oszalał i próbował mnie zabić. – westchnął ciężko. Driada nie wiedziała, że druid ma potomka, więc nie zrozumiała o co chodzi. Chciała zadać jakieś pytania, ale Nortrom uciszył ją wzrokiem. W takim razie dowie się od niego w swoim czasie. - Blade? – wiedział, że pyta retorycznie. – I nie da się nic zrobić? - Już nie. Poświęcili mu więcej uwagi przez kilka tygodni, niż ja przez całe życie. Wyrzekłem się go. – dodał ukrywając twarz w dłoniach. - Nawróci się Malfurionie. Nim to się wszystko skończy. – chciała go pocieszyć Aiushtha, choć wiedziała, że nie brzmi przekonywująco, ponieważ nawet nie znała jego syna. - Ona ma racje arcydruidzie. – Nortrom przypomniał mu jego tytuł, dzięki czemu może się opamięta. - To nie wszystko! Azwraith nie żyje! Przeze mnie! Teraz nawet Nortrom nie wiedział o kogo chodzi. Wrodzona inteligencja mówiła mu, że nie warto drążyć tematu, o którym nie ma się pojęcia. Nie mógł go skutecznie pocieszyć, o wiele łatwiej dobić. Położył mu tylko rękę na ramieniu. Trzymał tak przez moment, gdy nagle usłyszał za sobą jakiś szelest. Odwrócił się w tamtą stronę. To Magina przechodził tuż obok, prowadzony przez furbolga. Kompletnie ślepy nie miał pojęcia, że tuż obok jego ojciec szaleje z bólu. - Zostań z nim – zwrócił się do Aiushthy i udał się w ślad za elfem. Nortrom po chwili dotarł do dwójki przyjaciół. Ulfsaar, gdy go zobaczył zatrzymał Maginę. Elf był wyraźnie zdany na łaskę widomego przyjaciela. Musiał stać w ciemności, czekając aż przemówi ten, dla którego został zatrzymany, czy tego chce czy nie. - Jesteś w pełni uzbrojony Magina. – rzekł Nortrom spoglądając na jego ostrza umocowane do pleców (zapewne furbolg miał sporo problemów, by mu z tym pomóc) – wyglądasz jakbyś nas opuszczał. - Tak. – potwierdził krótko. - Twój ojciec polecił mi, bym nikogo stąd nie wypuszczał. - Mój ojciec nie ma nade mną władzy. Już mnie nie zobaczy, choć ma sprawne oczy. - Magina, posłuchaj mnie. – w Nortroma uderzyły wspomnienia, przez co zwrócił się po raz pierwszy od dawna przepełniony tak silnymi emocjami. – Kiedyś też byłem taki jak Malfurion. Przepełniały mnie interesy narodu, a olałem potrzeby jednostek. Stałem jak teraz błagając by nie odchodzili… - Nortromie z całym szacunkiem, ale gówno obchodzą mnie twoje opowiastki. – przerwał Magina. Ulfsaar spojrzał na niego przepraszająco. - Niech będzie. – Nortrom poczuł się okropnie dotknięty, ale wrócił do dawnego spokoju – Powiedz mi w takim razie, dlaczego tak nagle zdecydowałeś się na wyjście. - Tobie powiem. – rzekł Magina, choć wahał się chwilę – Jak wiesz nęka mnie straszliwy koszmar. Właśnie przed chwilą odbyłem kolejną z nim… pogawędkę. Sen to teraz jedyna chwila, gdy coś widzę. Tak przynajmniej mi się wydawało. - Kontynuuj. – poprosił zaciekawiony Nortrom, gdy młodzieniec przerwał na chwilę. - Jak ze mną skończył, otwarłem te ślepe oczy, które zakryłeś mi szalem. Zobaczyłem go wyraźnie. Pomimo, że już nie spałem. Pomimo, że nie widzę niczego, ani nikogo z mego otoczenia. On istnieje również na jawie. Oddalał się ode mnie mijając Ulfsaara, który nie miał o nim pojęcia. Widziałem go, ponieważ składa się z czystej magii. Zawsze byłem na nią wyczulony. Teraz mogę ją widzieć. Tylko ją. - Jesteś pewien, że to nie była ciągle część snu? - Tak. Dlatego odchodzę. Chcę znaleźć idealne miejsce na zasadzkę. Jeśli istnieje na jawie to mogę go zabić. - Po raz drugi pozwalam wam odejść i po raz drugi będę tego żałował. – rzekł raczej sam do siebie Nortrom. Magina cierpliwie czekał aż Ulfsaar złapie go za ramie i poprowadzi dalej. Zrobili już pierwszy krok, gdy krwawy elf odezwał się ponownie. - Zanim odejdziesz mam dla ciebie jeszcze jedną wieść. Twój brat Blade… Magina zacisnął pięść tak mocno, że zabolały go palce. Dopiero co Atropos przedstawił mu koszmar z udziałem brata. Uciął więc relację Nortroma: - Zabije go. Nortrom przepuścił ich na dźwięk tych słów. Nie powiedział nic więcej. Nie życzył im powodzenia. Nie wiedział czy chce znać koniec historii rodziny Stormrage. Koniec swojej sagi poznał i teraz bardzo żałuje. Ta układa się bardzo podobnie. *** Purist i Yurnero ganiali po całym obozowisku, by uprzedzić powód kolejnych krzyków. Ścigali nerubiana, ale było to bezowocne, ponieważ co chwila stawał się niewidzialny. W ten sposób bawił się z nimi i pojawiał się tylko, by pokazać jak uśmierca kolejną ofiarę. Próbowali uprzedzić jego kolejny ruch. Znajdowali się już w samym sercu obozu, gdy wreszcie się im to udało. Yurnero zauważył małe dziecko pozostawione bez opieki w chaosie. Wiedział co się zaraz stanie. Doskoczył do niego błyskawicznie i zamachnął się kataną milimetry nad główką malca. W samą porę, by sparować olbrzymi szpon Anub'araka. Wielki skarabeusz odzyskał widzialną postać, ale zamiast zaskoczenia okazał wściekłość. Ciosu drugim szponem ork się spodziewał i udało mu się również odeprzeć go kataną. Jednak po nim nastąpił atak całym ciałem. Nerubian natarł na niego swym pancerzem, wręcz przetaczając się po nim. Pogruchotany Yurnero szybko podniósł się na jedno kolano i chwycił swój miecz, który leżał obok. Jednak Anub’arak jeszcze z nim nie skończył. Po raz kolejny wystrzelił zielonym promieniem w orka. Rozbił się o jego głowę i Yurnero rozłożył się na łopatki. Tymczasem Purist wykonał olbrzymi zamach swym młotem i z potężną siłą spuścił go na pancerz pokrywający skrzydła skarabeusza. Głębokie wgniecenie sprawiło, że Anub’arak zawył z bólu. Odwrócił się w stronę paladyna, który będąc gotowy na atak, odskoczył od niego na bezpieczną odległość. Wściekły owad wbił swe odnóże głęboko w ziemię, wyzwalając ciemne moce. Rząd twardych jak skała kolców, wydobył się z pod nóg paladyna. Narubian zdziwił się kompletnie, gdy ostre szpikulce tylko prześlizgnęły się po pancerzu Purista nie wyrządzając żadnej szkody. Popatrzyli sobie przez chwilę w oczy i Anub’arak zrezygnował z dalszego ataku. Paladyn – pomyślał – Święty wojownik. Nie mam pojęcia jakiej magii użył, by przeżyć. Trzeba najpierw złamać jego ducha. Zniknął. Purist znów stracił z oka przeciwnika. Nie powinien przestawać go atakować i dać mu szansę na kolejną ucieczkę. Błądził teraz wzrokiem szukając drogi, którą najpewniej wybrał przerośnięty owad. Zatrzymał się chwilę na Yurnero, który trzymał się za głowę i mruczał coś sam do siebie, najwyraźniej nie orientując się co się dzieje dookoła. Za nim zauważył drogę oświetloną pochodniami, a dalej największy namiot obozowiska. Namiot, w którym z pewnością schroniło się najwięcej elfów. Doznał przerażającego olśnienia i popędził w tamtą stronę. Yurnero nawet nie dostrzegł jak mija go paladyn. Był zbyt słaby, by skupić się na czymkolwiek. Magia, którą dwukrotnie potraktował go nerubian poskutkowała. Nie miał sił, by unieść miecz, który leżał u jego stóp. Najgorszy był jednak głos, który wypełniał jego czaszkę od środka: Pozwól mi działać! Dam ci siły, że rozniesiesz tego robala. Rozerwiesz go na drobne kawałki. To będzie piekielna rzeź! - NIE! – odpowiadał. - Nie oprzesz się! Purist dotarł do namiotu wokół, którego strażnicy leżeli w kałuży krwi. Skarabeusz musiał być już w środku. Przekraczając wejście i orientując się w sytuacji, mógł tylko modlić się o cud. Nerubian powoli zbliżał się do tłumu zgromadzonych elfów. Byli zbyt przerażeni, by zdobyć się na jakąkolwiek obronę. Paladyn widział jak owadzi szpon sięga ku ziemi i wiedział z jakiej magii chce skorzystać, bo sam przed chwilą mógł jej doświadczyć. Anub’arak chciał ich wszystkich nadziać na ziemne pale za jednym zamachem. Thunderwrath przeczuwając tę masakrę, opadł na kolana, błagając swego boga, by to się nie stało. Nie miał pojęcia, że zostanie wysłuchany. Anub’arak wystrzelił swą magię spod ziemi. Wszyscy mieli zostać przebici na wylot. Tak się nie stało. Kamienne kolce rozkruszyły się niczym sucha glina, po spotkaniu z delikatnym ciałem jego ofiar. Przerażony nerubian spojrzał po wszystkich. Zostali otoczeni złotym światłem, które sączyło się z nieba, przechodząc przez namiot. Odwrócił się do wyjścia. Klęczał tam paladyn, zapłakany i jakby nieobecny. Mógłby go teraz łatwo wykończyć. Jednak światło nie gasło. Zląkł się tym tak bardzo, że uciekł rozrywając tylną płachtę namiotu. To co zobaczył, było niepojęte. Chciał od tego uciec czym prędzej, jak najdalej. *** Rexxar dość długo czekał na powrót swego jastrzębia. Miał wrócić i poinformować czy droga jest bezpieczna. Nie wracał. Musiał poradzić sobie bez niego. Podjął ryzyko i przedzierał się przez zarośla w stronę nieumarłych. Udało mu się ich minąć raz, powinno udać się i drugi. Nie mógł pozwolić sobie na zwłokę, jeśli chodzi o powstrzymanie żywiołowych orków przed atakiem. - Na twoim miejscu poszedłbym inną drogą. Głos, który zwrócił się do niego wydobył się z nicości. Rexxar dobył jednego ze swoich toporków. Rozejrzał się wkoło. Nikogo. Opuścił uzbrojoną rękę i kontynuował marsz. Dziwną radę wziął za wytwór zestresowanego umysłu. Kiedyś często mu się to zdarzało, gdy przemierzał te ziemie w całkowitej samotności. Rozmawiał sam ze sobą. - Naprawdę to jest zły pomysł. – powtórzył kpiący głos. Rexxar nawet rozpoznał kierunek, z którego ktoś mówił. Zwrócił się w tamtą stronę, a oczy zwęziły mu się w cienkie szparki. Po chwili zrezygnował z wypatrywania niewidzialnego natręta, ponieważ dotarł do niego kolejny szelest. Ktoś biegł w jego stronę. Kompletnie się zdekoncentrował i nie zdążył się obronić. Nie spodziewał się, że ktoś może znaleźć się tak szybko tuż przy nim. Właściwie to zauważył tylko cień równej mu wzrostem postaci, po czym odczuł bolesne uderzenie w głowę jakimś żelastwem. Odrzuciło go na kilka metrów, uderzył całym ciałem w jakąś brzozę, którą złamał w pół. Pień przygniótł Rexxara do ziemi. Mógłby się podnieść jakby przestało mu huczeć w czaszce. Nie doczekał się tego, ponieważ sytuację pogorszył kopniak w twarz. Na chwilę świat pociemniał. Jak tylko odzyskał ostrość widzenia, zechciał dowiedzieć się kto go tak urządził. Tuż obok jego głowy zatrzymało się kopyto. Pobłądził wzrokiem wyżej i zauważył, że napastnik owinął swą rękę łańcuchem, na którym wisiało duże kadzidło. W końcu okręcił obitą głowę na tyle, by poznać oblicze napastnika. Tauren o białej jak śnieg sierści. W dodatku znajomy. - Przecież ja cię znam – wydyszał Rexxar – Ty jesteś Barathrum. Dlaczego mnie…? Nie dokończył swego pytania, ponieważ ponowne uderzenie kadzidłem w skroń pozbawiło go przytomności. Dobrze, że miał twardą ogrzą czaszkę. Rozdział IV I Syllabear wraz ze swym wiernym niedźwiedzim druhem przemierzali największy obszar leśny znajdujący się w Ashenvale. Nie było tu ani jednej polany. Drzewo przy drzewie przez wiele mil. Im głębiej się zapuszczał, tym więcej ptactwa dostrzegał na szczytach ich koron. Głównie kruki. Obserwowały go. Jak ma im powiedzieć, że ich dom musi ruszyć na wojnę? Pnie stały coraz gęściej, aż w końcu musiał przeciskać się między nimi. Niedźwiedź został z tyłu. Musi zaczekać, aż wróci. W końcu on sam stracił odwagę na wchodzenie głębiej w ten las. Mógłby się zaklinować. Jak to możliwe, że drzewa wyrosły tak ciasno? Zaledwie metry nad jego głową zwisała plątanina gałęzi. Słońce ledwo się przez nią przedostawało, dlatego ściółka była raczej uboga w zieleń. Tu na dole panował półmrok. - Cholerni druidzi pazurów – mruknął Syllabear – Też sobie lokum znaleźli. - Trzeba było nas zawołać w przedsionku. – odpowiedział mu zielonooki kruk, który nieoczekiwanie wylądował na jednej ze złamanych gałęzi obok. Syllabear wcale się nie zdziwił, że w ten sposób zostanie powitany. Spodziewał się rozmowy z ptaszyskami. - Nie widziałem tam żadnego z was, a nie zwykłem wołać w eter. - Usłyszelibyśmy cię. – zapewnił ptak, po czym w blasku zielonego światła zmienił się w najprawdziwszego elfa. Uśmiechnął się i dodał – Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. - I właśnie za to was nie znoszę. Zmuszacie po siebie chodzić jak po jaśnie panów, a tam się nam gorąca atmosfera robi. - Wiemy o niej. Tym razem uprzedziliśmy Malfuriona. – skinął na swoich towarzyszy pozostających w koronach drzew. Syllabear zwrócił głowę w górę i został na chwilę oślepiony zielonym błyskiem. Zamknął oczy klnąc na ich popisowe sztuczki, słysząc jak setki par stóp lądują wokół niego. Jak już je otworzył, był otoczony przez społeczeństwo druidów pazurów. Wszyscy szczupli i wysocy. Ubrani w luźne, długie szaty z piór i liści. Każdy trzymał w dłoni sękatą laskę. Wydawali się identyczni. - Chyba ubieracie się u jednego projektanta… - skwitował ich Syllabear. - Jesteśmy gotów zrobić to o co prosi Arcydruid Księżycowej Łąki. – kontynuował zielonooki udając, że nie dosłyszał jego docinki. – Powiem więcej: już to robimy. - Wykorzeniacie las? Wybaczcie, ale nie dostrzegłem. – odrzekł z przekąsem, wskazując na obtarcia jakich doznał przeciskając się między pniami. - Jak na razie obudziliśmy najstarsze enty. Są zdolne zakorzenić się i skutecznie odpierać… - Nie traktuj mnie jak satyra! – zirytował się Syllabear. – Przecież wiem. Co z resztą lasu? - Potrzebujemy więcej czasu. Będziemy dosyłać kolejne oddziały na bieżąco. Jesteśmy gotów poświęcić wszystko. - Obyśmy nie musieli. To piękne, pradawne miejsce. Druidzi uśmiechnęli się tym razem serdecznie. Przyjęli komplement o ich domu. Druid, który dotychczas opierał się o pień jednego z drzew, podszedł do Syllabeara. Położył wiotką dłoń na jego silnym ramieniu i okręcił go tak, by zwrócił się twarzą w lewą stronę. Drugą ręką wykonał gest zapraszający do pójścia. Klnąc w duchu na ich teatralia, Syllabear udał się gdzie mu kazali. Druidzi zamienili się z powrotem w ptactwo i zniknęli w koronach drzew. Stamtąd wygłosili ostatnie zdanie. - Idź tą drogą aż wyjdziesz z kniei. Na jej skraju spotkasz enta. Prastary obrońca, który już jest gotów stawić czoła najeźdźcy. Jako pierwszy z nas stanie u boku Malfuriona. - Tak, tak! – wybuchnął zniecierpliwiony Syllabear. – Tylko zamiast wychwalać mi jednego, pośpieszcie się z resztą! Dużo czasu zajęło mu wejście w luźniejszy obszar. Tam spotkał swego niedźwiedzia. Znów raźniej mu się szło. Po chwili jednak sposępniał. Podzielił się niewesołą myślą ze swym towarzyszem. - Miałem wrócić z całą armią. Wrócę z jednym przerośniętym dębem. – wykrzywił usta zawiedziony – Jak ja się pokażę na oczy Malfurionowi? W odpowiedzi usłyszał tylko ciche mruknięcie. Syllabear stracił ochotę do dalszej rozmowy. Odezwał się ponownie dopiero, gdy w końcu dotarli na skraj lasu. Czekał tam na nich olbrzymi ent. Musiał mieć jakieś piętnaście stóp wysokości. Jakby jego niedźwiedź stanął na tylnich łapach, a Syllabear wspiął się na jego głowę – ciągle byliby mali w stosunku do niego. Nogi stanowiły dwa grube pnie. Ramiona zwisały ku ziemi niczym zbyt ciężkie konary. Głowa jakby wyciosana w drewnie, pokryta gęstym listowiem, otaczającym całą twarz i zwisającym ku ziemi, niczym zielona broda. - Przyjacielu! – zawołał ku pradawnym złotym oczom, zatopionym w korze. – Pokrzepiłeś mnie samą swą postawą! Syllabear był pewien, że nawet Malfurion, który znał wiele entów, powita tego starożytnego z otwartymi ramionami. On właśnie tak teraz robił. *** - Oczywiście dołączysz do nas. - Wasza nieudolność jest równa waszej potędze grubasie. Odejdź. Wystarczył mi pechowiec Mannoroth. – próbował go spławić choć wiedział, że to niemożliwe. - Milcz orku. Rozmawiam z dawnym znajomym, a nie z tobą. To ty jesteś pechowy. Zamiast zostać opętany przez nasze moce, jak reszta twej godnej politowania rasy, ty przyjąłeś do siebie jednego z nas w całości. Mam rację? - Oczywiście, że tak Azgalorze. – wyrwał się z ust Mogula głos, który z pewnością nie należał do niego. Władca otchłani zaśmiał się na całe gardło. Coś we wnętrzu orka śmiało się również i choć Mogul próbował to powstrzymać, po chwili wtórował Azgalorowi przy każdym „HA”. Zreflektował się szybko i przestał z tym walczyć. Przecież ta dwójka demonów dostarczy mu masy ofiar. Tego przecież zawsze pragnął. Prawda? – pomyślał w tej części mózgu, która jeszcze należała do niego. *** Przechadzał się po obozowisku. Wszystko wkoło wyglądało jak po przejściu straszliwej burzy. Nawet był skłonny tak to nazwać. Mimo wszystko można mówić o szczęściu. Przybyli w porę, by zapobiec masakrze. Liczba ofiar ataku skrytobójców mogła być o wiele większa. Dzięki ich interwencji ciał wystarczyło do ułożenia tylko dwóch stosów wewnątrz obozu i jeden z przerażonych elfów, którzy uciekli poza jego obręb. Purist osobiście nakazał uprzątnąć martwych w ten sposób. Nie napotkał się nawet ze zbyt wielkim sprzeciwem. W końcu uchodził teraz za świętego rycerza. Jedyne światło, które świeci w absolutnym mroku, jakim stały się nadchodzące dni. Sam nie zastanawiał się jeszcze jakim cudem uratował tych wszystkich ludzi w namiocie. Zadziałała przez niego jakaś siła wyższa. Być może sam bóg, którego czcił jego zakon. Zaczynał w to wierzyć. Jednak teraz trapiły go znacznie bardziej przyziemne problemy. Ciekawe czy zdruzgotani uchodźcy zgodzą się równie spokojnie na jego kolejną propozycję. Bezceremonialne usypanie kopców ze swoich bliskich to jedno, ale zbezczeszczenie jakiego chciał dokonać… Paladyn zatrzymał się w centrum obozu. Pośpieszne zwijanie namiotów i przygotowanie do dalszej drogi w głąb krainy, zaowocowało w tym miejscu pustą przestrzenią. Zgromadzili się tu już wszyscy bohaterowie sztucznej nocy. Lina i Rylai klęczały przy jakiejś elfce w stroju łucznika, która łkała cicho. Kunkka i Yurnero stali z boku rozmawiając ze strażami obozu. Towarzyszył im Morphiling. Podszedł do nich. - Wszystko w porządku? – spytał, a ork skinął powoli głową w milczeniu. Purist nie wiedział dlaczego Yurnero wcale nie włączył się do walki. Miał nadzieję, że jego słabość już minęła. - To jest Alleria Windrunner, paladynie. – Kunkka wskazał na łkającą w swe dłonie łuczniczkę – dowodziła ucieczce z wybrzeża. Nie jestem pewien czy jest w stanie kontynuować tą misję. - Porozmawiam z nią. – odrzekł Purist. Rzeczywiście była w opłakanym stanie. Fizycznie w pełni sprawna, przynajmniej tak się wydawało na pierwszy rzut oka, ale psychika musiała mocno ucierpieć. Jęczała i trzęsła się cała, wcale nie słuchając słów pocieszenia, które głosiły czarodziejki. - Może ty spróbuj. Ja mam dość. – rzekła do niego zrezygnowana Lina, gdy kucał naprzeciwko nich, po czym oddaliła się. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć słów, gdy dotarło do niego to, co sama do siebie mówiła Alleria. - Nie podoła… Nie podołałam. Zginęli. Wszyscy zginęli. To moja wina. Obiecałam im, że ich wyprowadzę. Elune wybacz mi! Zginęli! - Nie dociera do niej, że ofiar jest mniej niż się tego spodziewaliśmy. Jest w szoku. – wyjaśniła Rylai. - Nieważne. To jej tutaj słuchają i to ona musi zarządzić kolejny krok. – wypalił w końcu Purist – Mnie nie posłuchają. Nie przy takim barbarzyństwie. - Co zamierzasz? - Trzeba spalić wszystkie ciała. Nieumarli wysłali skrytobójców, ponieważ armia nie byłaby już w stanie dogonić uciekinierów. Mieli zabić tylu ilu się da, by regularne wojsko mogło zostać wzmocnione o ich liczbę, jak tylko tu dotrze. - Nie zgodzą się na to. To sprzeczne z ich wierzeniami. – odparła Rylai. - Muszą. Muszą w końcu zacząć się bronić! Kopce już usypane. Niech wyda rozkaz – wskazał na Allerię. Wymuszenie na niej reakcji zostało odwleczone przynajmniej na kilka chwil. Stało się tak, ponieważ na placyk weszło kilkoro strażników niosących na swych ramionach Slithice. Miała zabandażowaną głowę. Przystanęli i ułożyli ją przy łuczniczce najwyraźniej nie wiedząc, że ta nie jest w stanie racjonalnie myśleć. - Znaleźliśmy ją tuż przy wejściu do obozu. Uratowała kilkunastu naszych, którzy opuścili obóz. Głównie młode dziewczyny. - Młode dziewczyny?! – z ust Allerii wydobył się pisk. Zerwała się na równe nogi i złapała za ramię półprzytomną nagę. Potrząsając gorliwie pytała: - Czy widziałaś Lanaye? Młoda, nastoletnia! Wysoka i szczupła. W płaszczu. Z kapturem. Widziałaś? - Nieee… - odpowiedziała słabym głosem syrena lekko unosząc głowę. - Uratowałaś ją?! – spytała błagalnie, choć było to już bezsensu. - Oni przepadli. Wszyscy, których nie zabrałam. Widziałam. Ułożyliście kopiec… - NIE! Tylko nie ona! – Alleria wydała z siebie ryk rozpaczy i zemdlała. - Zajmij się nią. – Purist polecił Rylai. Czarodziejka skinęła głową, zawołała Kunkkę i razem z nim zabrali Allerię w inne miejsce. Paladyn tymczasem zwrócił się do straży, która przyniosła tu Slithice. - Musicie mi pomóc. Miałem nadzieję, że wasza dowódczyni to zrobi, ale sami widzieliście. Trzeba spalić ciała naszych poległych. To dla przyszłego dobra. - Spalić ciała? To bluźnierstwo! – zdziwili się. - Nie mamy innego wyjścia. – nalegał paladyn. - Ja to zrobię. – wtrącił się Yurnero, który zbliżył się niewiadomo kiedy – Dla mojego ludu to normalność. Przydziel mi kilkoro strażników do pomocy, a wy już uciekajcie. Ludność niech na to nie patrzy. Już dość nowych przykrych doświadczeń dla nich jak na jeden dzień. - Będziesz musiał zostać w tyle. Ciała muszą spalić się doszczętnie, a to zajmie trochę czasu. - Nie martw się o mnie. Dogonię was. Purist zdecydował się na coś czego nigdy nie spodziewał się zrobić. Wyciągnął otwartą dłoń do orka. Ten ją uścisnął po czym zwołał kilkoro elfich strażników i odszedł w stronę pierwszej sterty ciał. Paladyn ponaglił resztę, by przekazywano rozkaz wymarszu. *** - Ufam tylko tobie i Anub'arakowi. – zaczął podwojony głos Króla Licha. - To dla nas zaszczyt panie. – odrzekł mu telepatycznie Kel’thuzad. - Rozmawiałem z nim przed chwilą. Zaniepokoił mnie. - Pościg nie przebiegł zgodnie z planem? – spytał nieumarły czarnoksiężnik. - Wracają do was, więc szczegóły ci sam opowie. Chodzi o to, że napotkali problem w postaci garstki awanturników. - Zajmiemy się nimi, bez obaw panie. - Jestem pewny twoich umiejętności Kel’thuzadzie, ale chcę cię ostrzec. Musisz potraktować ich poważnie. Anub’arak jest przerażony, a to nowość w jego zachowaniu. Mówił, że jest wśród nich pewien paladyn władający dziwną mocą. Podobno pierzchnął jak mógł najszybciej, gdy ją zobaczył i odczuł. - Określił jakieś szczegóły? – opowieść Króla Licha zaintrygowała Kel’thuzada. - Po raz pierwszy rozmawiałem z nim, gdy był w takim stanie. Jego myśli i słowa są nieskładne. To co udało mi się zrozumieć, to mowa o jakichś boskich siłach. O świętych i dobrych mocach. Rozumiesz? - Wpływ mrocznych tytanów? - Jestem pewny, że nie. To dla nich mało znacząca wojna. Nie będą się w to mieszać. Tu chodzi o coś innego… - zamilkł na dłuższą chwilę. Kel’thuzad pomyślał, że Król Lich przerwał już z nim połączenie, gdy odezwał się ponownie. - Musicie zgładzić tego „świętego rycerza”. Jak najszybciej. Zanim wyrządzi nam większe szkody. Kel’thuzad obiecał, że stanie się to ich najbliższym priorytetem i pożegnał się z swoim władcą. Rzucił okiem na maszerującą nieprzerwanie armię nieumarłych. Nie to nie robota dla nich. Jeśli coś zaniepokoiło Króla Licha i przeraziło Anub’araka, to trzeba to usunąć zanim narazi się na kontakt z całym wojskiem. Mrowie trupów będzie potrzebne na ostateczny szturm. Trzeba wysłać pojedynczych, silnych zabójców. Poszukał wzrokiem za Pugną. Zlecił kościejowi zarządzanie misjami wszystkich agentów. Zaraz dowie się, którzy są aktualnie bez pracy. Znalazł go maszerującego razem z demonem Azgalorem, który wrócił niedawno za pomocą swego czaru teleportacji. - O czym rozmawiacie? – wtrącił się, podchodząc do nich. - Azgalor chwalił się nowym nabytkiem. Ja nie podzielam jego zachwytu. – rzekł Pugna. - Któż to? - Ork. Nie taki zwykły. Jest przepełniony rządzą krwi i ma demona w sobie. – odpowiedział z zapałem władca otchłani. - Sprawdzimy jego umiejętności. Pugna dobierz mu jeszcze kilku i niech zgłoszą się do mnie. – zarządził lich. - Proponuję to plugastwo, które rzeźbił z takim zapałem Rotund’jere. Co by nie mówić o naszym nieudacznym sadyście, to jego Pudge wygląda imponująco. - Daje ci wolną rękę w wyborze. Pamiętaj jednak, że jak im się nie powiedzie, to ty oberwiesz najmocniej. – lich spojrzał na Azgalora i dodał – No i ty również. W końcu zachwalałeś tego orka. – zaśmiał się szyderczo. - W takim razie osobiście dopilnuję, by zadanie zostało wypełnione co do joty. – zaoferował się demon. - Niech będzie. – podsumował Kel’thuzad i odszedł zostawiając makabryczną dwójkę samą. - Dzięki, że ich przypilnujesz. Dobiorę ci orków, masz z nimi miłe doświadczenia. - Nie musisz dziękować. Nie robię tego, by ratować twoją kobiecą kościstą dupę. Raczej swoją. – zadrwił Azgalor. - Kobiecą? - Dokładnie. Co bystrzejsi akolici twierdzą, że budowa twojej miednicy świadczy o twej płci. Więc jak to z tobą było niewiasto? – zaśmiał się Azgalor i również odszedł, by ponaglić plugastwa toczące wozy mięsa. Po chwili głębokiej zadumy Pugna odpowiedział, ale już tylko do siebie. - Nie wiem… Nie pamiętam kim byłem za życia. Chrzanić ludzką anatomię! – wrzasnął po chwili. *** Nie zdawała sobie sprawy jak długo już tak stała. Nie wykonała jakiegokolwiek ruchu. Nawet nie czuła zdrętwienia. Jedyne co do niej dochodziło to straszliwe obrazy. Mord jej bliskich przez jakichś szalonych jeźdźców. Później zwykłe uprzątnięcie ich ciał na jedną wielką kupę. To było straszne. Jeszcze niedawno z nimi rozmawiała. Teraz płoną. Przyszedł jakiś czerwonoskóry ork z kilkoma elfami. Podpalili zwłoki. Traf chciał, że cała scena rozgrywała się tuż przed nią. Nie odwracała się, ani nie przemieszczała, odkąd sparaliżował ją strach przed szarżą jeźdźca. Mimo to stos nie został ułożony za jej plecami. Nie. Znów musiała wszystko widzieć. Teraz czuła nieprzyjemny zapach palonych ciał. Nie miała już nawet czym płakać. Zrodziła się w niej jedna myśl. Nienawiść do wszystkich i wszystkiego za to co musiała wycierpieć. Za to, że nawet los jej nie oszczędził tego widoku i nie umieścił go za jej plecami. Przeklinała orka, który śpiesząc się, przegrzebywał długim kijem w stosie, dbając by wszystko uległo spaleniu. Nie widziała, że mruży przy tym oczy. Nie wiedziała, że walczy z czymś co podpowiada mu, że to dla niego przyjemność. Lanaya wiedziała jedno. Już nigdy nie będzie tak jak przedtem. Zaczyna nowe życie. Tej świadomości towarzyszyła magia, która wyzwoliła się z jej wnętrza. Skryła jej nienawiść i postanowienia zemsty przed światem. Skrywać będzie ją samą tak długo jak pozostanie nieruchoma. *** Jak to miło oprzytomnieć i znaleźć się znów wśród żywych. Taka myśl zawitała w umyśle Rexxara, gdy otwierał oczy. Niestety szybko się ulotniła. Nie był wśród żywych. Zmienił pozycję na siedzącą i pobłądził oczami po otaczających go potworach. Masa gnijących nieumarłych ciał. Wszystkie zwrócone szpetnymi twarzami w stronę równiny. Stały w szeregu o niezliczonych rzędach. Zwarty szyk, przez który nie mógłby się przecisnąć. Truposze były na tyle uprzejme, że zrobiły pustą przestrzeń o promieniu dwóch metrów wokół niego. Widząc to Rexxarowi przypomniało się zachowanie żywych istot, które odsuwają się od jednostki chorej. W tym przypadku zachowują dystans w stosunku do niego. Nieumarli totalnie go ignorowali, ale Rexxar wiedział, że są jak kraty w ludzkich więzieniach. Widział takie podczas „wizyty” na Theremore. Nie próbował żadnych sztuczek. Po prostu siedział i myślał nad wyjściem z tej sytuacji. Przeszkodził mu znajomy głos. - Trzeba było mnie posłuchać – coś niewidzialnego rzekło z wyrzutem. - Już trzeci raz się do mnie zwracasz. – Policzył w pamięci Rexxar – Wypadało by się w końcu przedstawić. – czuł się jak idiota gadając w powietrze. Owszem zdarzało mu się to robić wcześniej. Jednak tym razem oczekiwał odpowiedzi, a to jest dopiero idiotyczne. - Jestem Rikimaru, ale możesz mówić mi Riki. - Zdrobnień używa się w stosunku do przyjaciół. Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś jakimś duszkiem nieumarłych? - Ostrzegałem przed niebezpieczeństwem? – zirytował się głos z nicości. - Ze sporym wyprzedzeniem, nie ma co! – prychnął Rexxar. - Jeśli chcesz to mogę odejść i zostawić Cię samego w tym gównie w jakie wdepnąłeś. - A idź do czarta Riki, czy jak się tam zwiesz. – wojownik tracił cierpliwość. Ten niewidzialny osobnik nie pozwalał mu się skupić, a on musiał coś wymyślić. I to szybko. Ignorancja nieumarłych może się w każdej chwili skończyć. Wolał mieć jakiś plan awaryjny, w którym mógłby polegać na sobie – nie na niewidzialnych duszkach. Przez chwilę myślał, że Rikimaru go posłuchał i zniknął. Czekało go kolejne rozczarowanie. - Eh wiesz co? - Ahhh! Odczepisz się wreszcie! Próbuję się skupić! – Rexxar warknął wyraźnie tracąc cierpliwość. - Chciałbym, ale choć jestem niewidzialny to nie przecisnę się przez te przeterminowane produkty mięsne. Trzymałem się ciebie z ciekawości, ale oni cię wtargali w ten szereg i otoczyli i ja nie zdążyłem się wycofać, a boję się ich szturchać i mówić: „przepraszam – chciałbym przejść”. - Niech cię kodo obsra i harpie z sierści oskubią, jeśli nie jesteś najbardziej wkurzającą istotą jaką poznałem! Przydaj się choć na coś i doradź! – musiał już być wyraźnie zdesperowany skoro prosi o pomoc kogoś takiego. Nie opanował nawet swej ręki, która zagarnęła garść ziemi i cisnęła nią w przestrzeń przed sobą. Trafił. Piasek rozsypał się po jakiejś karykaturalnej twarzy, ale szybko wrócił na ziemie i Rexxar nie mógł się jej przyjrzeć. - Tfu! – z nicości wyleciało jeszcze kilka ziarenek – To nie było miłe. - Udław się… Auć! – Oberwał w tył głowy. Wyraźnie poczuł pięść. Zerwał się na równe nogi. Chciał dorwać tego gnojka. Przez chwilę miał okazje, ponieważ po raz pierwszy go zobaczył. Lecz tylko na chwilę. Zapamiętał jednak niebieską sierść, długie uszy i wysokie koźle rogi jakie wyrastały z głowy, której zarys dopiero co widział z pomocą piasku. - Hej! Widziałem Cię! - Ach no tak… - westchnął Rikimaru jakby sobie o czymś przypomniał. – Podobno jak wykonuję gwałtowne ruchy to mnie widać. Tylko ile można się szamotać jak w spazmach, by zostać dostrzeżonym? – zadał mu pytanie, jakby chciał by przyznał, że nie warto. - Jesteś satyrem. – Rexxar wolał podsumować to co zobaczył. - Powiedz mi coś czego jeszcze nie wiem. – mruknął niewidzialny. Nagle tłum trupów zaczął się ruszać. Zdawali się robić komuś przejście. - Szaaa. – rzucił Rexxar w stronę, gdzie wydawało mu się, że stał satyr. – Oni o tobie chyba nie wiedzą, a bezmózgie trupy nic nie powiedzą. Skoro jesteś satyrem możesz mi się przydać. - Dlaczego mam ci pomóc! Obrzuciłeś mnie piachem! - Po prostu bądź cicho dobra?! - Obawiam się, że nie mogę spełnić twego życzenia. – odezwał się duch starca, który wszedł w przestrzeń Rexxara. Obok niego stanął tauren Barathrum i jakaś nieznana mu człekokształtna brzydka istota. Duch wyraźnie pomyślał, że ostatnie zdanie Rexxara było skierowane do niego. – Muszę powiedzieć ci co mam do powiedzenia. Nawet jeśli życzysz sobie umierać w niewiedzy, muszę czasem zaspokoić swoją potrzebę ględzenia staruszka. - Jesteś duchem. Ty nie masz już żadnych potrzeb. – podsumował go Rexxar patrząc przez jego eteryczne ciało na zamykające się przejście jakie zrobili nieumarli żołnierze. - Jestem Rotund'jere. Barathruma podobno znasz. Przynajmniej on powiedział mi, że zna ciebie. Tymczasem ten szpetny przyjaciel to Ish’kafel z rasy draenei. Słyszałeś może o nich? - Nie – odburknął Rexxar, gapiąc się na Ish’kafela, którego już dość zniszczoną twarz wykrzywił jeszcze grymas wściekłości. Zapewne nie lubił jak nazywano go szpetnym. - To smutne mój przyjacielu – Duch położył swą dłoń na ramieniu powykręcanego draenei, a raczej zawisła dokładnie w tym miejscu gdzie powinna była spocząć, choć przez swą eteryczność nie mogła. – Twoja rasa została całkowicie zapomniana przez waszych oprawców. Rozumiesz Ish’kafel? Rexxar twierdzi, że stawialiście tak marny opór, że pamięć o was została olana. – drwił duch i zaczął się śmiać. Draenei zacisnął pięści w wściekłości. - Nie rozumiem – wypalił Rexxar. - Nie rozumiesz, bo jesteś tylko skretyniałym ogrem. – obrzucił go karcącym spojrzeniem duch. – Wy nie macie historii, bo nie macie mózgu by ją spisać. - Jestem Mok'Nathal! – ryknął na niego wściekle. - Jesteś nikim! – Rotund’jere odkrzyknął tak, że nawet słynny pół-ogr pół-ork się zreflektował. – My dopiero zrobimy z tobą coś, że zyskasz na wartości. Zginiesz tutaj Rexxarze, a twoje truchło wreszcie nada się do czegoś pożytecznego. - …przepadłeś… - mruknął mu do ucha satyr tak, że tylko on to mógł słyszeć. - Barathrum opowiedział mi o tobie. – kontynuował duch. – Podobno jesteś zasłużonym bohaterem orków. Już bardzo długo stoimy tu w tym lesie i czekamy, aż te patałachy zaatakują. Nic z tego! Gdzie są ci waleczni orkowie? Obozują sobie! Siedzą sobie na pieprzonej trawce i bąki zbijają! Kafel! Widzisz ich? Zasrane obiboki, a całą twoją familię wybili!? To kim ty jesteś? – ponownie zaczął drażnić swego „przyjaciela”, który zaczął trząść się z wściekłości. – Jednak złapaliśmy Rexxara! Według zapewnień naszego drogiego taurena, jak zobaczą twoją pulchną buziuchnę ogrze, to z miejsca ruszą cię odbić. A wtedy zaczniemy rzeź. – Duch, by podkreślić sytuację zaczął rozcierać swoje dłonie. Prawie słyszało się jak pocierają o siebie. *** Musieli być już bardzo blisko południowej granicy ojczyzny nocnych elfów. Łatwo można było dojść do takiego wniosku, gdy nie widziało się żadnej żywej istoty. Nawet ptactwo zdecydowało się uciec w głąb kraju. Oni jednak maszerowali dalej w tym samym kierunku. Głównie w milczeniu, ponieważ nie mieli żadnych wspólnych tematów. Pierwszy temat pojawił się, gdy dotarli do miejsca sporej wycinki drzew. Kardel od razu pomyślał o ludziach lub nawet swoich pobratymcach. Gondar dostrzegł ślady - pozostałości po obozowisku lub nawet wiosce. Nie została zniszczona. Mieszkańcy po prostu się wynieśli, a rzeczy których nie mogli zabrać ze sobą, rozrzucili dookoła i przydeptali, chcąc zataić ich obecność w tym miejscu. Zrobili to rażąco niedokładnie. - Ogry – poinformował go Gondar – Wódź każe zwijać interes, a nawet nie przypilnuje by nie spartaczyli roboty. Zostawili tyle śladów i wskazówek w którą stronę poszli… - Ogry tutaj? Przecież żyją w Durotarze, wśród orków. Dlaczego mieliby budować wioskę w tym lesie? - Tego nie wiem, ale tak zrobili. Popatrz na te odciski stóp. Daje całą moją roczną wypłatę, że to ogra. Jest też z nimi kilku trolli i goblinów, ale nie wiem ilu, bo te szuje potrafią lepiej zacierać swoją obecność. - Jeśli poszli na północ, powinniśmy ich minąć. – zauważył krasnolud. - Nie poszli. – Gondar zaczął iść za śladami ogrzej społeczności. Zmierzały raczej na zachód. - Chcesz ich znaleźć? A co z dotarciem na Theremore? - Teraz mam gdzieś ludzką wyspę. – Gondar był na tyle łaskawy, że odburknął mu na to pytanie. - Koniec kariery zawodowej? - Powiedz mi Sharpeye. Czy wszystkie krasnoludy są tak mało lotne jak ty? Miałem okazję kilku zabić, ale porozmawiać nigdy. – Gondar wstrzymał Kardel’a gestem ręki, gdy już otwierał usta, by mu odpowiedzieć. – Wyjaśnię ci, bo sam nigdy do tego nie dojdziesz. Po co mam szukać ludzi skoro właśnie znalazłem społeczeństwo, które jak każde inne potrzebuje skrytobójcy? Ogry mają jeszcze więcej konfliktów, które zwykle rozwiązują siłą. - Tylko jak ci zapłacą? W patykach? - Często posiadają wiele nader wartościowych artefaktów. Człowiek umie się targować. Ogry nie mają o tym pojęcia. Być może zdobędę takie kosztowności za jedną ogrzą głowę, na jakie bym musiał pracować przez dziesięć zleceń u ludzi. - Czyli przejście obok nieumarłych… - To już nieaktualne. – Gondar odwrócił się do snajpera. – W takim razie możesz się ode mnie odczepić i wracać do elfów. Tak właściwie to nie wiem dlaczego cię nie zgubiłem wcześniej. - Nie, jeszcze zostanę. Jesteś nędznikiem, którego trzeba przypilnować. - Wiesz co Kardel? Wydaje mi się, że tu nie chodzi o przypilnowanie. Ty po prostu boisz się jakie kolejne zadanie dałby ci Furion. Po tym co widziałeś u maga i jak skończyły twoje znajome gobliny, strach cię obleciał. Chcesz się zająć czymś niby pożytecznym i ubzdurałeś sobie, że trzymanie mnie na muszce to będzie właśnie to. Krasnolud go jednak nie słuchał. Bardzo dobrze się stało, że zainteresował się czymś innym, bo gdyby zwrócił uwagę na domysły Gondara, doszłoby do kolejnej awantury. Kardel jednak wpatrywał się w ziemię pod nogami draenei. Choć był dalekowidzem to jego oko dostrzegło ten dziw. - Do kogo mogą należeć te ślady? – spytał wskazując na nie palcem. Gondar zerknął w dół i odskoczył na bok. Prawie je zadeptał. Nachylił się ku nim. Sam odcisk zwyczajny. Ludzki but. Tylko, że… - Dlaczego one dymią? –pytanie zadał za niego Kardel. Czarny jak smoła dymek unosił się dokładnie nad miejscami, gdzie znaczył się trop. - Czarnoksiężnik? – spytał sam siebie Gondar. - Albo coś innego… - podsunął mu Kardel. - Zawsze można powiedzieć: „albo coś innego” – prychnął na niego skrytobójca, po czym podniósł się znad śladów i ruszył ich tropem. - Nadal chcesz tam iść? – zawołał za nim Sharpeye, wahając się trochę i zostając w tyle. - Ty nie jesteś ciekawy? – Gondar chciał zignorować te pytania krasnoluda, ale chyba już się trochę przyzwyczaił do dawania mu odpowiedzi. - Nie… bo, bo… nieee. – wydukał Kardel, ale już po chwili dołączył do niego. Trzymając strzelbę w pogotowiu, dodał – Kurwa mać! *** - Wodzu! Coś się zaczyna dziać! – zawołał w stronę platformy jeden z wojowników na dole. Tak to zwykle bywa, że dowódcy pogrążeni w naradach strategicznych, przestają obserwować pole przyszłej bitwy. Od czego są jednak inni żołnierze? Zawsze można krzyknąć i zwrócić im uwagę. Szczególnie jeśli działo się coś takiego. Thrall i reszta zgromadzonych na tarasie, zwrócili swe głowy w stronę granicznego lasu. Rzeczywiście – wychodziła z niego dość liczna grupa nieumarłych. Nie ustawiła się w szeregu. To był raczej czworobok. Dzięki zbudowaniu wywyższenia ork mógł zobaczyć, że środek formacji jest pusty. Trupie ciała kogoś otaczały i eskortowały, tak by znaleźć się w zasięgu ich wzroku. Nagle parada przystanęła, a zza jej pleców wyszła jakaś biała i jakby przezroczysta postać. Ciężko było rozpoznać jej kontury z takiej odległości, ale wydawała się starcem z długą sękatą laską. Raczej duchem starca – zreflektował się Thrall. Zamachał do nich wyraźnie swoim kijem. Tak jakby dotychczas cała uwaga nie była skupiona na nim. - To przedstawienie – odezwał się Cairne. - Każcie ustawić wojska w szyk! – krzyknął Thrall do wojowników na dole. - Już gotowi wodzu! – odkrzyknęła horda. Rzeczywiście. Wszyscy wojownicy zebrali się na swoich stanowiskach i w napięciu obserwowali z nich scenę jaka rozgrywała się w oddali. Tymczasem czworobok nieumarłych uległ rozproszeniu. Makabryczne ghule i wielkie plugastwa nadal otaczały pojedynczą postać, którą eskortowały, ale tym sposobem pozwoliły ją zobaczyć. I rozpoznać. - Toż to Rexxar! – zawołał Raigor Stonehoof. Jego głos został podchwycony przez wojowników na dole. Narastał złowrogi pomruk i powarkiwania wściekłej hordy. To nie dobrze – pomyślał Thrall – Nie opanuje ich. Nie jeśli chodzi o Rexxara. - Trzeba go odbić! – zdecydował Cairne i już chciał zwrócić się do swoich taurenów. W porę złapał go za ramię Thrall. - Oni właśnie tego chcą! Ten pokaz ma nas sprowokować do ataku! - Nieumarli? Nie wiedzą kim jest Rexxar. Chcą go pokazowo stracić i tyle. Nie spodziewają się żądzy krwi jaką wywołają w naszych wojownikach. Musimy wykorzystać te przewagę woli walki! - Nie wiadomo czy Rexxar dotarł w ogóle do nocnych elfów. Mogli go przechwycić, gdy udawał się w pierwszą stronę lub przy powrocie. Nie mamy żadnego rozeznania. – wtrącił się szaman Chen. – Nie wiemy czy elfy są po drugiej stronie gotów nam pomóc. - Raczej przy powrocie. Nie trzymaliby przy życiu nieznajomego wojownika jakim jest dla nich Rexxar, przez tak długi czas. – wydedukował Cairne. – To jednak nie ma znaczenia. Lada moment jeden z orków ruszy do walki, a za nim pobiegnie cała horda! Zapewne zaskoczymy nieumarłych tym nagłym atakiem, ale ktoś musi nim pokierować. - Obawiam się, że masz rację Cairne. – skinął mu głową Thrall. – Trzeba działać szybko. Wszyscy wiedzą co mają robić. Przemieszać oddziały, będziemy się nawzajem uzupełniać. Chen – zwrócił się do swojego zaufanego szamana – Pójdziesz z Cairnem. Weźcie lewą flankę. - Oho, dają mu broń! – Raigor ponownie zwrócił ich uwagę na scenę jaką odgrywano daleko przed nimi. - Chcą byśmy na własne oczy widzieli jak toczy ostatnią walkę! – zagrzmiał wściekle Cairne. Horda ruszyła bez dowódców. Z platformy widać było morze zielonych ciał z wyspami taurenów o brązowej sierści. Nieprzerwana fala zmierzała ku nieumarłym. Jak za dawnych lat. II Wizje były straszliwe jak zawsze. Po każdym śnie Magina obiecywał sobie, że przestanie być na nie tak wrażliwy. Chciał stać się obojętny na sceny jakie ukazywał mu Atropos. Musiał wziąć się w garść, jeśli chce go pokonać. Jak na razie budził się cały roztrzęsiony i niezdolny do pewnego uchwycenia swego ostrza, a co dopiero do walki. Wiedział, że ma tylko jedną okazję by zgładzić ten koszmar. Nie może się zdradzić, że dostrzega magiczną postać istoty na jawie, dopóki nie będzie pewien swego ciała. Gondarowi musiało się to udać, ale nie dokończył dzieła. W jego przypadku Atropos tylko przestał ryzykować i narażać się na kolejne ataki. Jednak Magina chciał z nim skończyć całkowicie. Tym bardziej, że zjawa posunęła się za daleko. Kiedyś straszył go pod postacią chłopca lub swą właściwą. Teraz straszy jako Shendelzare. Widząc jej oblicze Magina rozklejał się całkowicie. Atropos zrobił z niej topielicę. Ciało martwej elfki było wilgotne, tak jakby się intensywnie pociła. Z posklejanych i zniszczonych włosów nieustannie spływały strużki wody. Oczy miała czarne i puste jak bezdenna studnia. Usta ciągle otwarte i wykrzywione w grymasie bólu. Ciekła z nich krew. Wypluwała morze krwi. Jednak ciągle widział w niej swą ukochaną Shendi. Zdawał sobie sprawę, że to Atropos czyta w jego pamięci i świadomości, chcąc trafić w najczulsze punkty. Mimo to nie mógł przestać myśleć, że to sama Shendelzare spotyka się z nim w ten sposób. Przylgnęła do niego. Przesunęła dłońmi po jego piersiach. Były lepkie i obrzydliwe w dotyku. Zaczęła go całować po ramionach. Rozmazywała w ten sposób krew po całym jego ciele. Magina spojrzał na czerwone ślady, którymi go pokrywała. Nie wiedział jak to możliwe, ale zaczął rozpoznawać właścicieli tej krwi. Tak jakby była czerwonym ekranem, widział przez nią sceny ich śmierci. Każda splamiona część jego ciała opowiadała o innym mordzie. Postaci, które znał. Syrena Slithice, której eksplodują trzewia – odczytał to patrząc na swe dłonie. Ulfsaar poćwiartowany na drobne kawałeczki – dowiedział się o tym, gdy przesuwał wzrok w stronę przedramienia. Wystraszony zamknął oczy i spuścił głowę ku ziemi. Po chwili je otworzył. Nortrom płonął – powiedziały mu stopy. Zaczął krzyczeć jak szalony. Odepchnął Shendelzare, która wypluwała na niego kolejne litry krwi. Tracąc całkowicie panowanie nad sobą zaczął zdrapywać czerwone plamy, które mówiły mu o tych okropnościach. Ranił się dotkliwie, ale nie zważał na to. Po prostu chciał, by ścięta głowa Kardela przestała się do niego uśmiechać z miejsca jego brzucha. Elfka złapała go za głowę. Ujęła jak kochanka. Opamiętał się i wpatrzył w te puste oczy. Oczy bez nadziei, które mówiły, że wszystko co żyje i co kochał przepadnie. Zamknęła je dokładnie wtedy, gdy pomyślał, że się w tym zatracił. Złożyła usta do pocałunku. Przeklinał samego siebie, że nie był dość silny, by ją powstrzymać. Stało się. Spodziewał się kolejnej wizji i nie zawiodła go. Dumni i nieustraszeni orkowie. Ilość, która świadczyła, że cała rasa zebrała się w jednym miejscu. Wszyscy ginęli. Szkielety, ghule i inne martwe potwory masakrowały ich ciała. Łzy ciekły po policzkach tych, którzy jeszcze żyli. Płacz orka. To niepojęte. Magina zobaczył ich wodza. Poznał go – być może Atropos podpowiedział jego świadomości kim jest, choć sam znał go tylko z opowieści. Thrall stał naprzeciwko jakiegoś ducha nekromanty i świty jego akolitów. Rzucił mu do stóp swój olbrzymi młot w geście poddania. Ork zajęczał bezradnie, wyjął sztylet z pochwy u pasa i podciął sobie gardło. Samobójcza, najbardziej haniebna śmierć dla jego ludu. Magina runął twarzą na ziemię. Shendelzare odsunęła się od Maginy. Ten ciężko dyszał. Wydawało mu się, że leży w błocie. Może znów we krwi… Nie chciał otwierać oczu, by się dowiedzieć. - To przyszłość? – spytał po chwili. - Nie martw się mój ukochany – rzekła elfka, kucając przy nim – Mam dobrą wiadomość. To już prawie teraźniejszość. – dokończyła tak jakby szeptała mu do ucha czułe słówka. *** Rexxar odrąbał jednemu z plugastw monstrualną rękę. Teraz używał jej do parowania ciosów. Postanowił skuteczniej się bronić. Maszkar i tak było zbyt dużo, by wywalczyć sobie jakąkolwiek przewagę. Mógł tylko odwlekać swą śmierć i mieć nadzieję, że horda zdąży do niego dotrzeć. Brakowało im już tak niewiele. Dobrze, że Rikkimaru osłaniał jego plecy, odcinając martwym ramiona, które po niego sięgały. Rzucił przed siebie swymi toporami, nadając im taką rotację, że po chwili wróciły jak bumerangi. Zwykł ostrzyć je tak, by przechodziły przez ciało jak przez masło. Pozbył się tym sposobem wielu potworów. - Pośpieszcie się. Długo nie wytrzymam. – mruknął w stronę biegnących ku niemu orków. Kątem oka dostrzegł Ish’kafela wychodzącego naprzeciw całej armii wojowników Thralla. - On jest szalony! – Rikki zawołał do Mok'Nathal – Zmasakrują go! Draenei splótł powykrzywiane palce swych dłoni i przeciągnął się leniwie. Tak jakby nie okazywał żadnego strachu. - CHODŹCIE! NADSZEDŁ CZAS ZEMSTY! – krzyknął ochryple do szarżujących orków. Jego głos chyba został dosłyszany, pomimo dudnienia tysięcy zielonych stóp. Armia Thralla zaczęła ryczeć na prowokatora. Dzieliło ich już tylko sto jardów przestrzeni. Tymczasem Ish’kafel wystawił rękę przed siebie i wymruczał jakieś dziwne słowa. Ziemia przed nim zajaśniała, a po chwili wystrzelił z niej w górę snop światła we wszystkich kolorach tęczy. Draenei został odgrodzony od napastników ścianą magii. Była na tyle długa, by ciągnąć się przez całą szerokość pola bitwy. Horda była jednak nieustraszona. Nie zwolniła. Każdy wojownik przez nią przebiegnie. Ish’kafel uśmiechnął się zadowolony. Uderzył pięścią w swą klatkę piersiową uwalniając kolejny czar. Fioletowy blask wydobył się z jego ciała. Odwrócił się i czmychnął w stronę lasu. Pobiegł tak szybko, że Rexxar nie był w stanie śledzić go wzrokiem. Tym bardziej, że nieumarli stale przyciągali jego uwagę zadając kolejne, niemal celne ciosy. *** - Nie przestraszy nas żadna przeklęta magia! – krzyknął do reszty wojowników Raigor. On i Carine zeskoczyli z drewnianego tarasu i puścili się biegiem za szarżującym wojskiem, bez chwili wahania. Dzięki temu już po chwili udało im się ich dogonić. Teraz widzieli jak pierwsze szeregi pokonują świetlistą granicę. Podwoili swą liczebność. Zdziwieni orkowie biegli dalej, ale w towarzystwie identycznych sobie wojowników. Każdy kto przekroczył magiczną barierę zyskał swego klona, który w szarży ocierał się o jego ramię. Po chwili Raigor z Cairnem też mieli po własnym jak i wszyscy. W tym momencie dopadli do nieumarłych walczących z Rexxarem. Walka miała być krótka. Wraz ze swoimi klonami mieli stukrotną przewagę liczebną nad nękającymi ich bohatera. Stało się jednak coś czego obawiało się wielu wojowników. Magiczne repliki zwróciły się przeciwko nim. *** - Moja magia nie będzie trwać wiecznie. – rzekł Ish’kafel, gdy wbiegł między drzewa skąd dowodził Rotund’jere. Jego wojska stały w pełnej gotowości. - Wiem, ale jak na razie idealnie spełnia swą funkcje. – odrzekł nekrolita. – Orkowie mordują sami siebie. Najpierw walczą przeciw swoim repliką. Nawet jeśli wygrywają te pojedynki w parach, atakują swoich towarzyszy broni, nie wiedząc czy to czasem nie ich złowrogi klon. Musze przyznać, że miałeś genialny pomysł. - Tak czy siak zaraz musisz dosłać resztę naszych sił, albo zacząć wskrzeszać ich truchła. Orkowie nie są aż tak skołowani, by wyrżnąć się w pień w ciągu tak krótkiego czasu. - Ale będą! Nakromanci zadziałają dokładnie w chwili, gdy twój czar zniknie. Znów zajmą się walką ze swoimi braćmi. Na niedobitków czekają ghule. - Gdzie tauren? - W wirze walki. Pewnie uchodzi za jedną z replik. Idę o zakład, że najbardziej morderczą. W takiej sytuacji nawet nie wezmą go za zdrajcę. – Rotund’jere zaczął się śmiać. *** Ślady kończyły się przy skalnej ścianie. Gładki, wielki kamienny blok, porośnięty bluszczem i innymi zaroślami. Gondar westchnął zażenowany i rozgarnął liście. Ich oczom ukazał się wylot jaskini. Zapewne głębokiej. Na tyle, by mogła ukryć się tam cała wioska ogrów. - To taka banalna kryjówka – mruknął płatny zabójca. - No przecież kto normalny pchałby się do jaskini pełnej ogrów! Oni nie muszą się kryć. – zaskrzeczał piskliwie Kardel. Musiał udzielać mu się stres. Widzieli wydostający się z głębi blask pochodni i echo hałasów codziennego życia. Gondar ruszył śmiało przed siebie. Krasnolud dołączył do niego i mruknął. - Jak się na mnie rzucą to strzelać będę najpierw do ciebie, boś mnie w to wpakował, a później do nich. - Krasnolud jako istota bez instynktu samozachowawczego. – podsumował go Gondar – Popatrz. Te dymiące ślady. Ich właściciel z pewnością jest teraz wśród nich. - Jak ty możesz je widzieć w tym półmroku. - HE! CO WY TU!? – zawołał jakiś grubiański głos zza ich pleców i nagle zostali oświetleni przez pochodnie. Odwrócili się w tę stronę i zobaczyli wielkiego ogra o ziemistej skórze. W drugiej ręce trzymał maczugę i pozwalał jej końcu szurać po ziemi. Miał wielki, obwisły brzuch i skretyniały wyraz twarzy. Na obu jego głowach. Niektórzy przedstawiciele jego rasy mieli wadę genetyczną. Rosły im dwie głowy. To tak jakby w jednym ciele mieszkały dwie osoby. Jedna z czaszek była wygolona na łyso, za to druga zaplotła włosy w koński ogon. - Eeee… witaj… znaczy się witajcie! – odezwał się Kardel, ponieważ draenei się nie kwapił. Krasnolud bacznie obserwował czy olbrzymi biceps, który napędza maczugę, nie zaczyna się napinać. Jak na razie był zwiotczały. – Tak sobie przechodziliśmy i pomyśleliśmy, że może byśmy wpadli i odwiedzili odważne plemię ogrów. – Sharpeye miał nadzieję, że należą do towarzyskiej grupy i, że jego głos brzmiał zupełnie niewinnie. - A GÓWNO! – ryknął basior. – MY WAS ZMIAŻDŻYĆ! - Zamknij ryj gruby wieprzu! – Krzyknął na niego Gondar. Ku przerażeniu snajpera, mięsień zadrgał, a wielka pięść zacisnęła się mocniej na broni. Gondar jednak się nie zląkł. – Natychmiast prowadź nas do swego wodza przygłupie! Oczekuje nas! Jak zaraz z nim się nie zobaczymy to będzie źle. Będziesz miał kłopoty spaślaku. Wódź zrobi ci takie kuku, że na swe gówno zaczniesz wołać papu! Krzyki małej muchy jaką był draenei dla ogra, musiały zrobić wrażenie. Na tępych twarzach pojawił się wyraz skupienia i pot zaczął ściekać z każdego czoła. - Ja nie chcieć kłopota. – wymruczała łysa głowa. - Ja nie chcieć kuku. – zawtórował koński ogon. - WY IŚĆ Z NAMI! – dodały wspólnie i poprowadziły w jedną z odnóg jaskini. - Na pewno chcemy widzieć wodza? – spytał szeptem Kardel. - Zawróć. – rzucił krótko Gondar. - Kiedy nie mogę! Ciekawość, przeklęta rzecz! Wyszli z tunelu i znaleźli się w wielkiej grocie. Sklepienie było wysokie, usiane stalaktytami. Z podłoża jednak usunięto stalagmity, by zrobić więcej miejsca. Było ich tu wielu. Oddawali się zbiorowemu lenistwu, leżąc i (dosłownie) zbijając bąki. Odór był straszliwy. Zdziwione, tłuste twarze patrzyły teraz na nich. Ogr strażnik prowadził ich przez środek, uważając by nie nadepnąć na żadnego z śpiących na posadzce współplemieńców. Zaprowadził ich przed oblicze niebieskoskórego osobnika, również z dwiema głowami i całym ciałem pokrytym tatuażami. Tak wyglądali magowie ich rasy. - Do wodza kazałem! – Gondar nie spuścił z tonu. Wiedział, że z nimi trzeba postępować twardo. Wiedział też, że żaden mag ogrów, nigdy nie pełnił też funkcji wodza. - WODZU WYJŚĆ. WY KTO? – zagrzmiał mag. - W takim razie poczekamy tu na niego. – zdecydował Gondar. Nieobecność wodza komplikowała sprawę. Wkupić się w łaski ogrów można było tylko poprzez niego. Jeśli tego nie osiągnie nie będzie w stanie wypytywać wypy o możliwe zlecenia. - CHCIETA TU GOŚCIĆ AŻ WODZU WRÓCI? – spytał mag. – TA NIE WOLNO! MY NIE WIEDZIEĆ CZY WY GODNA Z NAMI CZEKAĆ. - RĘKAWICA! RĘKAWICA! RĘKAWICA! – rozkrzyczały się ogry, które przysłuchiwały się rozmowie. W grocie się zakotłowało. Wszyscy Wszyscy obecni powstali i otoczyli przybyszów. Uśmiechali się głupkowato. - To jakiś test tak? Na godność? – spytał Kardel trochę zaniepokojony czy czasem wielkie brzuszyska nie zechcą go zdusić, by sprawdzić czy jest dość wytrzymały. - WOŁAĆ RAZZILA! – rozkazał niebieskoskóry. - Już jesteśmy, już jesteśmy! – odpowiedział dziwnie odziany ogr, który przepychał się przez tłum współplemieńców. Miał równie dziwny, dziwny piskliwy głos. W końcu dotarł bliżej i można było mu się przyjrzeć. Jednogłowy z większością twarzy rzy zakrytą przez gogle krasno ludzkiego spawacza. Ciekawe skąd je zdobył. – Zaraz czekajcie, już to znajdę! – Ten piskliwy pis głos nie należał do ogra. Na jego karku opierało się małe drewniane krzesełko. Odchodziły od niego dwa kije, które mógł chwycić i stabilizować abilizować w ten sposób siodło. Ogr był jak wierzchowiec dla małego, spiczastonosego goblina, który nurkował w tej chwili w koszach umocowanych do ciała nosiciela. Ten po chwili wskoczył na głowę ogra, trzymając w drobnych dłoniach, dwie małe buteleczki przezroczystego pr płynu. Reszta ogrów ponownie zawołała widząc te naczynka: - RĘKAWICA! - Mamy to wypić? – spytał Gondar. - Tak. Wypijecie to. – odezwał się ogr w goglach. Jako jedyny ze zgromadzonych był pozbawiony debilnego tonu. – Jestem Razzil Darkbrew. Tutejszy Tutejszy alchemik. To jest „Rękawica”. „Rękawica” Najmocniejszy trunek jaki jestem w stanie uzyskać. Podszedł do niego ogr mag, machnął ręką na rozgadanego inteligenta i wyrwał goblinowi buteleczki z dłoni. Zrobił to dość delikatnie, by nie rozlać drogocennego płynu. - RĘKAWICA TO WYZWANIE! – zagrzmiał – TYLKO NAJMOCNIEJSZY MOCARZ USTANIE PO WYPICIU! WY TO PIĆ! MY WIEDZIEĆ CZY WY MOCARZE! - Super! Dawajcie ten wasz napitek. To będzie najłatwiejszy egzamin jaki w życiu przeszedłem – uradował się Kardel. - O ile przejdziesz – prychnął na niego Gondar. - Na drugie mam mocna głowa, a to wśród krasnoludów tytuł guru! To ciebie będą zbierać delikatny łotrzyku. – ględził Sharpeye, gdy podawano mu alkohol. Już miał wlać go do gardła, gdy szturchnął go Gondar. Wskazał mu coś, a raczej kogoś za olbrzymimi plecami ogrów. Ogry śmiały się teraz z komicznego krasnoluda i nie zwrócono uwagi, na ich wahanie się. Gondar i Kardel zagapili się tylko na pewną postać w głębi groty. Siedziała oparta o kamienną ścianę, przy jednej z pochodni tak, że blask ognia oświetlał jej kontury. Kobieta o skórze szarej jak najgrubsza warstwa kurzu. Ona także się im przypatrywała. Rubinowymi oczami, które świeciły się jak najjaśniejsze gwiazdy. Spod jej płaszcza wydobywał się czarny jak smoła dym. Identyczny jak ten, który zdobił trop po, którym tu doszli. Znaleźli właściciela. - EJ! WY PIĆ! – przypomniały ogry. - No to sru. – rzekł Kardel – Zdrowie wasze w gardło nasze. Gondar wlał w siebie trunek, równocześnie z krasnoludem. Po raz pierwszy od dawna ucieszył się, że należy do draenei. Ta ciecz mogła zabić! Wyczuł jej moc. Podejrzewał, że gdyby nie magiczne zabezpieczenie jego zmysłów, mógłby osiągnąć to co dla jego znajomych z karczmy było codziennością. Spadłby z podłogi. Z ciekawością popatrzył na reakcję Kardela. Krasnoludowi nazbierały się łzy do oczu. Twarz zmieniła kolor poprzez zielony na biały. Zachwiał się niebezpiecznie, ale wystawił ręce na boki, jakby chciał zaznaczyć by go nie podtrzymywano (tak jakby ogry się kwapiły). Po chwili chwycił za koniec swej brody i owinął nim swe usta i szyje niczym szalem. - Śtoje! – rzucił to hasło przebijając się przez zarost i nagle złapał się za szczękę. Zgiął się wpół jakby chciał wymiotować. Wyprostował się prędko, przez co zarzuciło nim dwa kroki w tył. – ŚTOJE! I NIE CHAFTAM! – dodał z dziwną euforią. - MOCARZE! ŻYJĄ! – krzyczały ogry – NA DYKTE! - To teraz będziemy świętować z tego powodu? – Gondar spytał jedyną osobę, która wydała mu się na tyle bystra, by odpowiedzieć. - Tak, ale lżejsze trunki. – uśmiechnął się do niego Razzil. Ogry tłumnie rzuciły się w stronę jednego z korytarzy jaskini. Po chwili wyciągnięto z niego gliniane bezkształtne naczynia. Pewnie miały być to dzbany, ale marne zdolności manualne społeczności, nie owocowały takimi ambitnymi wyrobami. Powykrzywiane naczynia spełniały jednak swą funkcję i po chwili, każdy miał przy sobie litry alkoholu. Gondar obejrzał się za Kardelem. Ten stał jak stał owinięty brodą. W końcu zdecydował się dołączyć do reszty i zdobyć własny dzban. Przeszedł kilka kroków, jakby tańczył. Dwa kroki w przód, trzy w tył, a po drodze jeszcze kilka na boki. Ostatecznie nie przybliżył się ani odrobinę. Ziewnął jakby tego wcale nie zauważył i jakby sporo się zmęczył pokonanym dystansem. Padł na plecy i zasnął. Ogry już się tym nie przejmowały. Widocznie mieli ustać tylko chwilę próby. Teraz każdy z grubasów cieszył się z okazji do utraty własnej trzeźwości. Gondar mógł zająć się sobą. Wypatrzył mroczną kobietę. Nadal nie spuszczała z niego wzroku. Na jej twarzy nie gościły żadne emocje. Nie zdradzała się strachem przed nim, ani ciekawością. Niczym. Skrytobójca rozpoznawał stan psychiczny innych osób przez gesty. Nauczył się tego, gdy śledził swe liczne ofiary. Ona maskowała swe uczucia idealnie. Draenei podszedł do niej. Czas zaspokoić ciekawość. *** To był chaos. Towarzysze broni zabijali swych własnych przyjaciół. Wrogów pod postacią przyjaciół, a może jeszcze inaczej. Cairne nie wiedział już jak to nazwać. Choć sam bardzo szybko uporał się ze swoją imitacją, nie miał pewności, czy jego podkomendni także to osiągnęli. Szukał napastników, którymi mógłby się teraz zająć z całą pewnością. Jednak nieumarłych ciągle nie było. Walczyli sami ze sobą. Popatrzył za Rexxarem. Jego bitwa toczyła się tak blisko nich. Mógłby się przecisnąć przez walczących i wspomóc go. Mogliby ramię w ramię stoczyć ostatnią walkę, o której śpiewano by przez lata. On mógłby stoczyć ostatnią walkę. Z marzeń wytrącił go widok, który był jak tło dla obrazu walczącego Rexxara. Z lasu wyłaniali się nieumarli. Nareszcie pewny wróg! Tylko, że orkowie byli zbyt skołowani. Nie dostrzegli nowego zagrożenia. Cairne musi ich ostrzec. Już miał krzyczeć i zwrócić ich uwagę, gdy doskoczył do niego biały jak śnieg tauren. Zaatakował go kadzidłem, które trzymał na łańcuchu. Wymachiwał nim jak morgenszternem. Po drugim zamachu, żelastwo z impetem uderzyło starego taurena w bark. Zaryczał z bólu. Wyprowadził kontratak o mało nie pozbawiając napastnika głowy – jego wielki berdysz chybił o cale. Wróg zniknął w tłumie. Cairne zastanowił się. To nie mógł być tauren, który wziął go za wrogą replikę. Nikt nie odważyłby się zaatakować wodza – prawdziwego czy też nie. W takim razie to on musiał być repliką. Szaleństwo! Jeśli wszyscy moi wojownicy stają przed takim dylematem, przed włączeniem się do walki to daleko nie zajdziemy! – pomyślał - Ktoś musi ich zorganizować! Jakby spełniając jego życzenie pośród walczących wbiegł jeden z rady szamanów Thralla. Dosiadał jednego z olbrzymich białych wilków - symbolu rodzinnego klanu samego wodza hordy. Poznał w nim Chena. Widać trzymał się rozkazu i pozostał przy Cairne, nawet gdy ten pognał na złamanie karku i zapominał, że miał dbać o armię z lewej. Chen zaczął krzyczeć w tłum. - Wojownicy! Za chwile skorzystam ze starej szamańskiej mocy! Poczujecie pokrzepienie i blask oświetli wasze ciała. Naszych wrogów to nie obejmie! Będziecie mieli kilka chwil, by dowiedzieć się kto jest kto! – wołał. Dużo słów do usłyszenia i zrozumienia, jak na taką gorączkową sytuację. Jednak orkowie i taureni słuchali w skupieniu wiedząc, że to jedyny możliwy głos rozsądku. Czekali. Stało się to co zapowiadał. Promienie słoneczne złączyły się jakby w kilkadziesiąt skupionych wiązek i oświetlały konkretnych wojowników. Słupy światła krążyły po polu bitwy omijając repliki. Teraz orkowie, którzy nie byli zajęci walką, a bali się wtrącać i tragicznie pomylić, zyskali cel. Szybko zaczęli zwalczać klony, a po chwili już nawet nie musieli – rozpłynęły się w powietrzu. Widocznie magia straciła moc. W samą porę, by odsłonić szarżę ghuli. - W szyk! Ustawić się w szyk! – krzyknął Cairne. Posłuchali go. Horda cofnęła się o kilka kroków i tworzyła mur zielonych ciał, o który miały rozbić się kreatury. Tymczasem on skorzystał z zamieszania i wybiegł w stronę ciągle walczącego Rexxara. Miał nadzieję, że nikt go nie zauważy. Nie wypadało mu opuszczać wojska. Niestety, gdy spojrzał za siebie zorientował się, że biegnie za nim Raigor i Chen. - Uwaga! Z lewej! – ostrzegł młody tauren. Dopadła ich z tej strony pierwsza grupa ghuli i już miała wyskakiwać im do gardeł. Raigor jednak powstrzymał ich dzięki swym zdolnościom. Uniósł nad głowę swój totem, z którego korzystał jak z najstraszliwszej broni. Z niewiarygodną siłą uderzył nim o ziemię. Ta zaczęła pękać, by po mgnieniu oka, pod wpływem wstrząsu i magii wystrzelił z niej na kilka metrów w górę rząd skał. Odgrodził ich w ten sposób od ghuli. Cairne tymczasem nie zwalniając kroku zaczął korzystać z własnej magii. Już za kilka sekund wspomogą Rexxara, który właśnie obalił kolejne plugastwo. Jednak to było dla niego za długo. Wyciągnął przed siebie rękę i wymruczał pradawne słowa. Tam gdzie wskazywał pojawił się duch jego własnej osoby. Tuż obok samotnego bohatera. Ten nie zląkł się wcale, ponieważ widział już kiedyś tą sztuczkę Cairna. Ciało, które stanęło przy Raigorze stąpnęło potężnie, aż kopyto wybiło potężną dziurę. To samo zrobiła oddalona o kilka jardów dusza. Wyzwoliła się moc, której siła uderzeniowa zmiotła pobliskich nieumarłych, raniąc i ogłuszając. Duch wrócił do właściciela, a Chen, Raigor i Cairne dołączyli do Rexxara. Był tylko powierzchownie ranny, a na jego twarzy zagościł uśmiech. - Długo to trwało. – wysapał im na powitanie. - Nie narzekaj. Gdzie twoja samodzielność? – odrzekł Cairn, po czym roześmiał się i uściskał przyjaciela. - Hej kochasie! Spójrzcie tam! – zawołał Rikkimaru. W normalnej sytuacji pewnie zapytaliby kto to powiedział, ale w tym momencie za dużo się działo. Z miejsca, z którego wycofali się orkowie, zaczynali podnosić się ich polegli towarzysze. Z odpowiedniej perspektywy widzieli, że martwi tak jak wcześniej repliki, włączają się do walki z hordą. Tamci byli już dość zajęci masą ghuli. Musieli każdego porąbać na maleńkie kawałeczki, by nie podniósł się ponownie. To wszystko za sprawą nekromantów, na których czele stał znajomy duch. Wyszli z lasu i nieustannie gestykulowali. Była ich co najmniej setka, ale Rexxar wiedział, że Rotund’jere ma jeszcze rezerwowych, ciągle ukrytych. - Rotund’jere! Musimy go załatwić, bo to on kontroluje zwłoki naszych! – polecił Rexxar. Chciał pobiec i zaatakować nekrolitę. Niestety dowódca nieumarłych miał oko na całe pole bitwy. Zauważył, że czwórka (o Rikkimaru wiedzieć nie mógł) bohaterów ma zbyt dużo wolnego czasu. Rexxar nawet z takiej odległości był pewny, że Rotund’jere się uśmiecha i na nich wskazuje. Tym gestem wyprowadził z kniei kolejny batalion nieumarłego wojska. Rexxar już wiedział, że do niego nie dotrze. Nie, gdy maszerowały na nich na oko trzy setki olbrzymich plugastw. Mieli ich szybko ubić, po czym z flanki zająć się hordą. Wisienką na torcie złej sytuacji, był dowódca pozszywanych z wielu ciał maszkar: tauren o śnieżnobiałej sierści. Cairne rozpoznał w nim swego niedawnego przeciwnika. Musiał szybko zawrócić do lasu, by znaleźć się na czele tej armii. Jego kadzidło wyrzucało kłęby dymu. Jednak jeśli jeszcze nie zniknął… to nie replika! – pomyślał Cairne. - Barathrum! Jak to możliwe?! – krzyknął zdumiony Raigor. - To zdrajca! – wyjaśnił mu krótko Rexxar. Nagle z nieba spadł tuzin olbrzymich głazów. Większość trafiła w plugastwa, zmniejszając ich liczbę o kilkanaście sztuk. Pierwsza salwa burzycieli – maszyn oblężniczych orków. Thrall musiał szybko dostrzec nowe, śmiertelne zagrożenie i skierował w tę stronę swe katapulty. Szkoda, że nie dostrzegł nekromantów. Na kruchych magach ten atak zrobiłby większe wrażenie. Barathrum po prostu szedł dalej. Zanim jego siły oberwą w ten sposób po raz kolejny, walka będzie miała się ku końcowi. - Powinniśmy wrócić do naszych. – zasugerował Chen. - Nie zdążymy już. Pasterz duchów nas odciął – Cairne nazwał Barathruma tak jak zwykło nazywać się białe taureny. - Dlaczego Thrall nie używa szamańskich mocy? – spytał Rexxar. - Głupio się przyznać, ale my szamani jesteśmy bezużyteczni w tej walce. – rzekł przepraszająco Chen, który utkwił wzrok w maszerującym ku nim batalionie. Westchnął myśląc, że to może być jego ostatnia pogawędka. – Przedstawiciele żywiołów wynieśli się z tego miejsca. Pewnie nie mogli znieść wpływu nekromantów. Thrall nie ma kogo prosić o pomoc. Nawet duch dziczy opuścił ten las, w którym drzewa są już martwe. - Czyli jesteśmy sami? - Na to wygląda… *** - Krzyczałeś. – Tym słowem powitał go Ulfsaar, gdy się przebudził. Żadna nowość. Ostatnio co noc krzyczał. Magina wsparł się na łokciach i pobłądził oczami po otoczeniu, choć miał je zasłonięte przez szal jak ślepiec, którym był w istocie. Jednak Magina nauczył się widzieć inaczej. Każdy żywy organizm, był wypełniony w mniejszym lub większym stopniu magią. To ją widział, a raczej wyczuwał. Zwierzęta wyczuwał mocno i drzewa także. Byli nadal w lesie, ale niedźwiedź musiał go przenieść w inne miejsce. Tu drzewa rosły w sporych odstępach. Teren był bardziej pagórkowaty co wywnioskował, wyczuwając na różnych poziomach charakterystyczną, ubogą magię ściółki leśnej. Oni sami znajdowali się na jakimś wzniesieniu. Nie pamiętał by się wspinał samodzielnie. Tyle jeszcze kojarzył co się wokół niego działo. Pomacał się po brzuchu i poczuł wilgoć. Szkody jakie sobie wyrządził paznokciami. Znów kaleczył się także na jawie. Zostaną blizny. Czy Gondar też miał takie? Czy draenei też zdrapywał wizje swoich przyjaciół z własnego brzucha? Takie pytania zagościły w jego skołatanym mózgu. Zamiast wymyślania odpowiedzi, wolał porozmawiać z niedźwiedziem o bardziej przyziemnych sprawach. Chciał udawać, że jeszcze mu nie odbija. - Nie tu zasypiałem. Musiałeś mnie nieść… - zamyślił się Magina, ale po chwili dodał – Dlaczego? - Moim celem jest ciągle twój brat. Już dość czasu straciłem. Mój instynkt podpowiada mi, że powinienem trzymać się ciebie, bo przeznaczenie zapewne skrzyżuje wasze drogi. Jednak tak blisko zagajnika Malfuriona, on cię nie znajdzie. Gdy śpisz noszę cię jak dziecko, bo chcę przyśpieszyć sprawy. – wyjaśnił furbolg. - Skąd wiesz, że idziesz w dobrą stronę? – spytał beznamiętnie. Już nie wiedział co było dla niego ważne, a co nie. Blade? Prawie o nim zapomniał. - Nie wiem. Mogę mieć tylko nadzieję, że to on nas znajdzie. – odparł beznadziejnym tonem Ulfsaar i zamlaskał. Dopiero teraz Magina zauważył, że zajada się świeżo upolowaną kozą. Nawet rozpalił ognisko i zostawił spory jej kawał do usmażenia dla elfa. Wiele czasu upływało nim dostrzegał takie rzeczy. Musi nauczyć się lepiej korzystać z innych zmysłów. Przede wszystkim musi się najeść. Rzucił się na pieczoną kozę. - Musiałem cię położyć, gdy zacząłeś się rzucać i kaleczyć… - Ulfsaar niechętnie wznowił temat snu. To dziwne – pomyślał Magina – Nigdy tego nie robił. Udawał, że nic się nie dzieje. Nieźwiedziołak wstał, co elf wydedukował po szeleście liści. Zapewne podszedł też nad krawędź skarpy. Musiała tam być skarpa, ponieważ gwałtownie kończyła się magiczna poświata ściółki. – myślał Magina – Na Elune! Uchwycę się każdego detalu, bylebym nie musiał rozmawiać o tym śnie! Niestety. - To się nie musi wydarzyć. – mruknął cicho Ulfsaar. Właściwie to powiedział to sam do siebie. - Co krzyczałem?! – Magina poderwał się na równe nogi. Przynajmniej tak chciał, ale niewidomy nie wie czy już stoi prosto. Zachwiał się nawet i przytrzymał czegoś. Dopiero po chwili wyostrzył mu się w mózgu jaskrawy obraz magii. Drzewo. Właśnie obejmował drzewo. Tak właściwie to ta informacja wcale go nie interesowała. Teraz chciał tylko wiedzieć czy przez sen wyjawił konkretne imiona. - Ja. Syrena. Krasnolud. – futbolg potwierdził jego najgorsze obawy. Co jeśli zacznie się bać przebywać w moim towarzystwie? Co jeśli nie będzie mógł znieść tych ułamków informacji o wizjach, jakie krzyczę przez sen? Jeszcze nie panował nad zmysłami na tyle, by przetrwać sam jako ślepiec. – My nie musimy zginąć prawda? Chodzi o to, że to podsuwa ci ten koszmar. On chce cię tylko straszyć i robi to takimi sposobami… Nie musi wcale wróżyć przyszłości… - przekonywał raczej sam siebie. Jak wiele mu wyjawił na temat tego snu? – głowił się Magina. - Prawda. On tylko chce być przerażający. – elf chciał tylko przyznać mu rację. Chciał sam w nią uwierzyć. - A orkowie? Cholera! O nich też?! – zaklął w myśli elf. - Uzgodnili by Rexxar powstrzymał walkę. Wtedy. Na naradzie. – przypominał sobie Ulfsaar. – Jeśli mu się to nie udało? Orkowie polegną i nieumarli ruszą z południa z jeszcze straszliwszymi siłami. - Wróć na ziemię Fuzzy Wuzzy – wiedział, że dawno go tak nie nazywał. Ulfsaar zawsze jakoś reagował na tą ksywkę. Zwykle warczał, ale była to udawana złość. Teraz chyba się ucieszył, że Magina znów jest w stanie żartować. Odrzucił czarne myśli. - Ach… przepraszam, ale jest jeszcze jedna rzecz. - Słucham. – Maginie udało się podejść i położyć dłoń na jego włochatym cielsku. Jednak nie musiał podnosić go już w ten sposób na duchu. Ta sprawa nie miała nic wspólnego z koszmarem Atroposa. - Tam na dole. – Ulfsaar wskazał łapą dolinę przed sobą, ale po chwili ją wycofał przypominając sobie, że elf i tak jej nie widzi. Kontynuował – Jest tam najzwyklejsza chatka. Pewnie opuszczona, bo kto by mieszkał na takim odludziu. Moglibyśmy w niej zostać kilka dni. Mi to żadna różnica czy śpię pod gołym niebem, ale tobie może dobrze zrobi ciepło domowego ogniska. Wygląda tak jakby była w całkiem dobrym stanie. - Tak. Pójdziemy tam. – zgodził się Magina, patrząc dokładnie w stronę chatki. Nie mógł jej rozpoznać, ale wyczuł w niej magie. O bardzo podobnym charakterze co ta, którą cechował się Ulfsaar. Czyli jednak nie była opuszczona. *** Malfurion wziął się w garść. W końcu doświadczył już w swym życiu większych tragedii. Musiał zacząć działać, by zapobiec kolejnym. Z takim postanowieniem zwołał kolejną naradę. Na której frekwencja była śmieszna. Nieobecności kilku osób mógł usprawiedliwić, ale z wieloma pogodzić się nie mógł. Popatrzył na bardzo szczegółową mapę Ashenvale, którą rozłożono na ziemi. Otrzymał ją od Luny Moonfang. Jako wysokiej rangi oficer księżycowej gwardii miała wiele takich użytecznych przedmiotów. Wiernie odwzorowywała cały obszar jego krainy. Co więcej, Luna pozaznaczała na niej aktualne pozycje nieumarłych, ich przybliżoną liczbę i kierunek marszu. Dalsze aktualizacje miał dokonywać sam. Wysłał Lunę wraz z Miraną Nightshade na północ. Miały odpierać tamten zmasowany atak tak długo jak to tylko możliwe. Krainę Ashenvale dzieliła na dwie części wielka rzeka. Według znaków Luny, wszystkie ziemie na wschodzie już są stracone. Zanim jednak nieumarli przeprawią się przez rzekę - zgodnie z ich nową strategią - zechcą się obudować. To daje elfom przeszkodzić czas, im by w skutecznie zajęciu ziem zachodnich. Według mapy siły wroga były w stanie przekroczyć rzekę w trzech miejscach. Tak też podzielili swoje siły. Południowa blokada, najliczniejszy środek i front północny, o którym wiedział tylko tyle, że powstał. Luna zabrała ze sobą księżycową gwardię w te strony. Malfurion musiał jej na to pozwolić. Ciągle nie mieli bezpiecznej armii do walki z najeźdźcą. Za bezpieczną uważał taką, która w razie porażki nie wzmocni szeregów wroga. By zwiększyć szansę powodzenia na północy, dał Miranie mityczny łuk: Buriza-Do-Kyanon. Mimo to modlił się, że posiłki po które posłał Syllabear’a przybędą na czas. Jednak nie mógł liczyć tylko na takie szczęście. Dlatego zwołał tę naradę. Nieumarli z południa są uziemieni tak długo jak horda trzyma się w ryzach. Miał nadzieję, że wcale nie dojdzie tam do walki. Na północy elfy będą grały na zwłokę. Czas pomyśleć o centrum. Miał pomysł, ale zaczął żałować, że podzielił się nim z Leshrackiem. Mógł zadziałać samodzielnie. Byłoby sprawniej, szybciej i bez wątpliwości jakie ten w nim zrodził. - Malfurionie. Chcesz ich wysłać na pewną śmierć! Nie dajesz im cienia szansy! Pozycja arcydruida nie pozwala ci szastać życiami tak beztrosko. – ganił go Leshrack. - On ma rację, Malfurionie. Nie możesz uznawać zasady: cel uświęca środki! – zawtórowała mu Aiushtha. Malfurion zajęczał zrezygnowany. Tylko z nimi dwoma został w zagajniku, by wymyślić strategie obrony. Został ze stuprocentowym głosem sprzeciwu. Postanowił spróbować ich przekonać jeszcze raz. - Nie mamy kogo puścić do boju! Jeśli oddamy rzekę bez walki to będzie po nas. Dlaczego nie upieraliście się przy wstrzymaniu Luny, gdy brała z sobą księżycową gwardię!? – krzyczał wściekły. - No właśnie. Jest z nią księżycowa gwardia. – zaznaczył Leshrack. – To daje jej jakieś nadzieje. - Gwardia jest tym większym niebezpieczeństwem! – nie ustępował. – Tutaj chcę tylko wysłać ze trzy tuziny żołnierzy, którzy w razie porażki nie będą nic znaczyć! - Nie poznaję cię Malfurionie. – westchnęła Aiushtha, kręcąc głową. - Oh! Wiesz, że nie o to mi chodziło! Oni za życia mogą sprawić cuda. Wyrządzą stukrotnie więcej szkód, niż nieumarli będą mieli zysku z ich ciał. O to mi chodzi! - Chodzi o to, że z góry zakładasz ich śmierć! – zagrzmiał Leshrack. – Owszem działają cuda. Słyszałem o ich wyczynach w bitwie o górę Hyjal. Elitarny oddział Jainy Proudmore, który po spektakularnym zwycięstwie, przysiągł lojalność arcydruidowi Malfurionowi. Pozwól, że ci przypomnę. Zapomniałeś o ich istnieniu, o podziękowaniu i obdarzeniu ich opieką. To nic! Są na tyle wierni, że stacjonują w naszym gaju i czekają. Nie mają nic do roboty od lat, a teraz jest! Woła ich wdzięczny Malfurion: „Idźcie się zabić chłopcy. Ku chwale ojczyzny!”. Oto jego podzięka! - Bezinteresownie Mal. Oni nam służą bezinteresownie. – dopowiedziała driada. Malfurion zagryzł zęby. Może zrezygnowałby ze swego pomysłu, gdyby nie jeden fakt: nie wiedział co myśleć o Leshracku. Chciał by grupka ludzkich rycerzy stawiła skuteczny opór najeźdźcy. Był pewny, że byli oni w stanie odwlekać nieuniknione przez bardzo długo. W sam raz, by przybył Syllabear. Czy Leshrack też o tym wiedział? Czy dlatego odradzał mu posłania ich w tę stronę? Bo działał dla korzyści nieumarłych? Może jednak nie? Może po prostu troszczy się o ludzki żywot, jak jego pierwowzór Cenarius. – arcydruid pytał się w myślach i lustrował eteryczne bóstwo podejrzliwym wzrokiem. Aiushtha zorientowała się jaka nieufność nim targała. Malfurion zauważył jak momentalnie się wściekła i zadrgała jej ręka. Chciała go spoliczkować. Komiczna sytuacja. – jęknął w duchu elf. – Oh! Gdyby był tu Nortrom! Potrzebuję jego surowej opinii. Ten charakterystyczny sprawiedliwy osąd. Nortrom jednak zaszył się gdzieś w gaju. Chyba się śmiertelnie obraził i wcale mu się nie dziwił. Malfurion wyrzucił na niego całą swą złość i żal, gdy dowiedział się, że pozwolił odejść Maginie. Padły mocne słowa. Zbyt mocne. - Już postanowiłem. – wrócił do bieżącej sprawy. Musi skupić się na tym co jest. – Każę po nich posłać, ale dopiero za dwa dni. Jeśli do tego czasu wróci Syllabear, to nie było tematu. Jeśli nie… Może kiedyś mi podziękujecie za tę decyzję, a im za ich odwagę… III Młody paladyn stał się dla niego zagadką. Na jego okręcie niczym się nie wyróżnił, a teraz? Teraz na jego barkach spoczywało życie elfów z wybrzeża. Nawet nikt nie musiał oficjalnie ogłaszać przejęcia przez niego dowodzenia. Tak się po prostu stało. Odkąd ocalił cywilów za pomocą boskich mocy. Boskich… Kunkka miał teraz o czym myśleć. Z istot wyższych wierzył tylko w demony i ewentualnie w wielkiego krakena – postrachu wód. Bogowie? Nic z tych rzeczy. Szczególnie nie mógł pojąć, że może istnieć ktoś, kto chciałby opiekować się śmiertelnikami takimi jak oni. Purist jednak był tego gorliwym wyznawcą, w końcu należał do zakonu Srebrnej Ręki. Czyżby mieli rację? Został wtedy wysłuchany? Tak wiele pytań. Zwykle wolał mieć jasną sytuację. Panowanie nad wszystkim oznaczało przeżycie na morzu. Był pewny, że tutaj taki stan rzeczy też by się sprawdził. Obok niego sunęła syrena. Choć miała głowę owiniętą bandażem, nie dawała po sobie poznać, że jeszcze niedawno była mocno poturbowana. Kunkka uderzył się w czoło. Od paladyna usłyszy tylko zapewnienia, że wiara czyni cuda, bóg istnieje i inne podobne kazania. Nic pewnego. Za to Slithice mogła mu wyjaśnić sprawę, która również zaprzątała mu myśli, a nigdy nie miał czasu spytać. Chodziło o Morphilinga. - Długo się znacie? – spytał bez wstępu, wskazując na wodną istotę, która płynęła wokół uciekinierów. - Co? Mówisz o Morphilingu? – zaskoczyła się syrena wyrwana z zadumy. Pewnie gryzło ją sumienie, że nie zdołała ocalić wszystkich, których znalazła poza obozem. – Niezbyt długo. Właściwie to odkąd rozpętało się to piekło. - Jak się poznaliście? Pierwszy raz widzę taką istotę. Początkowo myślałem, że to jakiś twój wodny przywołaniec, magiczny twór. Teraz widzę, że to coś więcej. - Uratował mnie z nie lada opałów. Byłam ścigana przez trzy sługi plagi nieumarłych. Dopadli mnie na środku oceanu, gdzie znikąd pomocy. Odmówiłam paciorek i czekałam na wyrok. – Slithice umilkła nagle i zamknęła oczy, przywołując wspomnienie. - No i? – przypomniał jej o sobie zniecierpliwiony kapitan. - Pojawił się on. – rzekła otwierając oczy i wskazując głową na Morphilinga. – Nie wiem czy już tam był, czy może błyskawicznie dopłynął. W pierwszej chwili nie zdawałam sobie nawet sprawy, że to może być jakaś istota. To było tak jakby cały ocean ożył. Zaczęły formować się gigantyczne fale, wiry wodne, wszystko się zakotłowało. Było śmiertelnie niebezpiecznie. Moi prześladowcy zostali porozrzucani w trzy strony świata i jestem pewna, że całe dni żeglugi ode mnie. Morphiling wykazał się niewiarygodną mocą, po czym ukazał mi się. Uwierz mi, że w centrum oceanu, był znacznie bardziej imponujący. Większy od waszych największych statków. Zabrał mnie do Kalimdoru. - Widziałem co potrafi, ale to nie pokrywa się z mocą, o której opowiadasz. - Tutaj jest sucho. Czasem jak na niego patrzę wydaje mi się, że się kurczy. Obawiam się, że choć nieustannie tryska w górę jak jakaś fontanna, to ciągle gubi gdzieś jakieś krople swej wody. Nie chciałabym żeby nam wysechł tak cenny sojusznik. - A jak poznałaś jego imię? Nie słyszałem by kiedykolwiek coś powiedział. - Jestem wodną istotą. Chyba potrafi się ze mną jakoś kontaktować. Po prostu poznałam i tyle. - Czyli uratował cię i dołączył do nas tak bezinteresownie? Jesteś pewna czy nie ma jakichś ukrytych intencji? - Kunkka parszywcu! O co ci w ogóle chodzi? Jakiś wywiad przeprowadzasz? – zniecierpliwiła się Slithice. - Spokojnie rybko. Po prostu lubię mieć klar na statku. Powinniśmy wszystko o sobie wiedzieć, by skutecznie działać. Slithice złapała go za koniec wąsa i przyciągnęła ku swej twarzy, by usłyszał wyraźnie co ma mu do powiedzenia. - Nigdy nie mów do mnie rybko. – warknęła nie zważając, że ten krzywi się z bólu. Po chwili puściła go wściekła. – Twoja dociekliwość nie troszczy się o nasze dobro. Jesteś tylko wścibski i podejrzliwy, jak każdy z twej rasy. - Argh! Psychiczna jesteś wiesz!? – odkrzyknął jej rozcierając swą twarz. – Nie wiesz co mówisz. Na morzu bez wiedzy o najmniejszych detalach nie przeżyłabyś ani minuty! - Ja bym nie przeżyła? – zaśmiała się kpiąco naga – Spójrz do kogo to mówisz. - Nie o to mi chodzi, psia mać. Zabiorę cię kiedyś na okręt, zobaczysz w jakich warunkach pracują najwięksi twardziele! - Zabawny jesteś kapitanie Kunkka. Oferujesz żeglugę istocie, która z wodą żyje za pan brat. – wyśmiała go Slithice, po czym postanowiła zmienić towarzysza marszu. Zanim uciekła od niego, dodała jeszcze – Dziękuję, że odwróciłeś mą uwagę od naszych prawdziwych problemów. Choć na moment. *** Z drewnianego podestu widział całe pole bitwy. Nie wyglądało ono zbyt optymistycznie, ale nie jest się wodzem tylko dzięki łatwym zwycięstwom. Thrall musiał po raz kolejny udowodnić, że zasługuje na chwalebne pieśni przy ogniskach. To zadanie dawno nie było tak trudne jak teraz. Jego wojska były zdezorganizowane, ale na szczęście nie znalazły się w rozsypce. Cała horda orków i taurenów znajdowała się w centrum równiny. Napierały na nich fale ghuli i poległych orków, nieprzerwanie wskrzeszanych przez jakąś czarną magię. Mimo to sytuacja była patowa. Przynajmniej do czasu, gdy włączy się do tej walki oddział plugastw. Jak na razie kotłował się on paręset jardów od głównej batalii. Thrall wiedział kim się tam zajmuje. Czasem dostrzegał między masywnymi nieumarłymi ciałami, fragmenty brązowej sierści. Mógł to być Cairne lub Raigor. Znaczy się, że ciągle żyli i powalają na ziemię kolejnych wrogów. Długo jednak tak nie pociągną. Wskazał ich swym nielicznym podkomendnym, którzy nie rzucili się bezmyślnie do walki i czekali na jego rozkaz. Jeźdźcom kodo. Kodo bestie w Kalimdorze pełniły funkcję bydła. Do czasu, aż nie wpadli na to by zrobić z nich taranujących wszystko wierzchowców. Dosiadali ich najbardziej doświadczeni orkowie. Trzeba było mieć nie lada umiejętności, by sterować taką siłą. No i oczywiście mocne nerwy, bo kodo nie dało się opanować, gdy wpadnie w szał. Jeździec częściej oczekiwał, że zwierzę padnie niż się uspokoi. Thrall nie wiedział, który orczy jeździec miał łatwiejsze zadanie. Ten czy historyczny ork na smoku. Dziki tabun – tak nazywał ten oddział – ruszył w kierunku plugastw. Ich szarżę zasłaniała chmura pyłu, którą wzniecały masywne nogi. Thrall życzył im szczęścia. Odzyska widoczność dopiero, gdy będzie po wszystkim. Spróbował jeszcze raz wezwać swoje szamańskie moce. Nic. Duchy żywiołów odstraszyła nekromancka magia. Musiał sobie poradzić tradycyjną metodą. Dosiadł jednego z wielkich wilków, których jego klan od pokoleń używał jako rumaków. Skinął na resztę swych podkomendnych. Wilczy jeźdźcy ruszyli do walki. *** Gwar i pijackie pieśni powoli cichły. Dla ogrów nadchodził czas, by uciąć sobie drzemkę. Gondar nie wiedział czy są świadomi, że obudzi ich wielki kac. Choć z drugiej strony niewiele go to obchodziło. Zastanawiał się teraz nad czymś innym. Usiadł na kamieniu przy ogrze alchemiku. Razzil rzeczywiście był inny niż reszta jego współplemieńców. Jako jedyny obrobił swój zakątek jaskini tak, by żyło się tu całkiem komfortowo. Nawet zrobił sobie mały stołek, na którym postawił swój dzban z alkoholem. Draenei wsparł swe łokcie na nim, a na nich swą głowę. Utkwił wzrok w jednym punkcie i zamyślił się. Po chwili Razzil zaczął na niego ciekawie zerkać. Widać, że kusiło go zacząć jakąś rozmowę. Gondar zauważył podchody ogra i zmusił się do powrotu na ziemię. W końcu siedział na jego kamieniu, w jego zaciszu. Wypadało szanować wolę gospodarza. Dawno temu bardzo gorliwie stosował się do zasad dobrego wychowania. Czasem zdarzało mu się o nich przypominać. - Czy ona w ogóle potrafi mówić? – spytał alchemika. - Ta obca? Nie wiem. Mi nie udało się zamienić z nią żadnego słowa, choć trzyma się blisko mnie. Może… wybacz brak skromności… wyczuwa, że jestem bardziej bystry niż reszta. Niestety milczy jak zaklęta. – wyjaśnił Razzil. Był wyraźnie uradowany, że może podjąć normalną rozmowę. Pewnie brakowało mu tego żyjąc wśród skretyniałych rodaków. - Wygląda mi na nocnego elfa, ale jest trochę inna. Skąd się u was wzięła? - A skąd wyście się wzięli? – odpowiedział pytaniem na pytanie ogr, ale wyczytał z miny Gondara, że niczego się nie dowie. – Dobra, dobra. Chcesz mówić z wodzem, to pomówisz o tym z wodzem. Miała szczęście, że u nas została. Wiesz przecież jak ogry tolerują obcych. Żeby ci wyjaśnić jej fart, muszę cofnąć się do samiuteńkiego początku. - Zamieniam się w słuch. – mruknął bez przekonania draenei. - Wywodzimy się z klanu Kamiennej Maczugi. Większość ogrów, które trafiły do Kalimdoru należało do tej jednej, wielkiej rodziny. - Zanosi się na długą tyradę. Może przesuniesz się trochę bliżej tego co mamy teraz? – wtrącił się Gondar, ale Razzil udał, że tego nie usłyszał. - Naszym wodzem był Kor'Gall, który rządził nami ciężką ręką. Mimo to, żyliśmy bez większych zmartwień do czasu aż trafił do nas mieszaniec ogra z orkiem. - Rexxar. - Zgadza się. – skinął głową Razzil. – Przeszedł on naszą pierwotną wersję testu „Rękawicy” i zyskał pełnię naszych praw. Skorzystał z nich, zatłukł Kor’Gall’a i w ten sposób został naszym wodzem. Większość ogrów uznała jego rządy. Dali się poprowadzić na wyspę Theramore by zgładzić zagrożenie w postaci Daelin’a Proudmoore. Lecz nie wszyscy. - Dezerterami jesteście wy. - Znów masz rację. Tazzud, krewny Kor’Gall’a i równie budzący postrach oraz podziw wśród ogrów, zebrał wielu wojowników i ogłosił powstanie nowego klanu. W ten sposób znaleźliśmy się na ziemiach elfów. Przenieśliśmy się zdala od „Kamiennej Maczugi” i Rexxara, którego zwaliśmy psem Thralla. - Coś w tym jest. – przytaknął Gondar. - Widzę, że miałeś okazję go spotkać. Wracając do historii. Założyliśmy osadę w lesie. Może nawet za pomocą śladów, które tam zostawiliśmy, udało się wam tu trafić. Cały nasz pobyt w tej nowej wiosce podporządkowany był jednemu zadaniu: Tazzud kazał nam wymyślić nową nazwę klanu. Może ci się to wydać śmieszne, ale ogry myślą bardzo powoli i burza mózgów ciągnęła się niemiłosiernie. Ja miałem kilka dobrych pomysłów, ale wiesz… nikt nie potrafił powtórzyć słów, które są trochę zbyt ambitne dla przeciętnych ogrów… - Zmierzasz do puenty? – zniecierpliwił się Gondar. - Ah, puenta! Tak, tak! Właśnie wtedy pojawiła się ona. Również chciała rozmawiać z wodzem, jak wy. Z tego co wiem, to chciała zamieszkać w naszej wiosce. Tazzud za nic nie chciał się zgodzić. Szybko stracił cierpliwość i już po chwili wymachiwał maczugą, by ją zabić. Miała szczęście, że dokładnie wtedy zjawił się ON. - Czyli? - Nasz nowy wódź! – Razzila wyraźnie podekscytowało wspomnienie tamtego wydarzenia. – Wbiegł w sam środek zamieszania. Wyzwał Tazzuda od bezmózgów, słabeuszy i tchórzy przy nas wszystkich. Rzucił mu wyzwanie, chciał walczyć o przywództwo. Tazzud nie mógł odmówić, zresztą sam wpadł w szał i od razu zaczął walkę. - Rozumiem, że nie ma go już pośród was, skoro macie tego nowego wodza. - Dokładnie. Nowy go dosłownie zmasakrował. Już po paru sekundach Tazzud leżał na ziemi, a zamiast głowy miał sieczkę. W życiu nie widziałem tak szybkiego wojownika. Szczęśliwie dla obcej, nowy wódz wcale nie zainteresował się jej istnieniem. Zastał ją już pośród nas, a ogry zostawiły ją w spokoju. Kazał nam ukryć się w tej jaskini, pozostać w gotowości, a sam poszedł gdzieś, czegoś szukać. - Czyli faktycznie wstrzeliła się w moment. – Gondar podsumował opowieść obserwując mroczną kobietę, która również nie odrywała od niego wzroku. – Jak się zwie ten wasz nowy wódź? - Nie wiem. Był strasznie zabiegany. Ubił Tazzuda, porozmawiał z Aggronem, naszym magiem, którego już poznałeś, no i kazał się skryć tutaj. - Nie znacie nawet imienia waszego nowego wodza? - Aggron zna, ale nie chce nam powtórzyć. Chyba dla niego za trudne do wymówienia imię… Gondar nie wiedział co o tym wszystkim sądzić. Czy wszystko co mówił Razzil było prawdą? Miało to jakiś sens. Rexxar musiał być fatalnym wodzem – doszedł do takiego wniosku, gdy go widział iał na tej naradzie u Malfuriona – nic dziwnego, że wśród ogrów wystąpił rozłam. Są w jaskini, po wodzu ani śladu, a obca żyje sobie spokojnie wśród ogrów. Wszystko musiało się odbyć jak mówił Razzil. W przeciwnym razie nie wyobrażał sobie jak mroczna elfka elfk milcząc, mogła się wkupić w ich łaski. Draenei przestał się w końcu na nią patrzeć. Poszukał wzrokiem Kardela. Nie żeby się o niego martwił, ale ciekawiło go gdzie się podział. Prychnął, gdy stwierdził, że nigdzie. Leżał i chrapał w pijańskim śnie, w tym samym miejscu, gdzie zmogła go „rękawica”. Wystarczyła tylko ta chwila, w której zajął się kimś innym, by podeszła do niego. Szybkim ruchem chwyciła go za ramię, a ruch ten pozostawił za sobą smużkę czarnego dymu. Rubinowe oczy hipnotyzowały tak, że Gondar Gond nie odsunął jej ręki. - Chciałeś wiedzieć kim jestem? Chciałeś wiedzieć skąd pochodzę? Opowiem ci. – rzekła tajemniczo, a jej głos miał dziwne echo w sobie. - Eeee… To ja może zostawię was samych. – wysapał Razzil i odstąpił im swój własny kamień i stołek. *** - Zostawiam was na moment mości panowie. – rzekł Rotund’jere do swych nekromantów, którzy ani na moment nie przerywali wskrzeszać zwłok poległych. Duch pomachał swą laską w kierunku lasu, przywołując do siebie kolejny oddział ghuli. Otoczyły go szczelnie, eskortując w kierunku głównej siły orków. Trzeba było jak najszybciej dokończyć dzieła, zanim wilczy jeźdźcy z Thrallem na czele, narobią większych szkód. Ucieszyła go myśl, że wódź hordy osobiście osobiś rzucił się do walki. Zwycięstwo two będzie pełne, gdy ork z niej nie wróci. Wilk Thralla rozszarpał kolejne sterowane przez nekromantów truchło. Niestety jego zapał do walki słabł, gdy uświadamiał sobie, że przecież jeszcze przed chwilą to ciało należało do jednego z jego wojowników. Jakiś ghull wyskoczył wyskoczył w górę, chcąc sięgnąć gardła jeźdźca. Thrall ściągnął go w locie, potężnym uderzeniem młota. Był pewien, że wbił czaszkę stwora w jego własną miednicę. Thrall szybko zamachnął się po raz drugi i wbił kolejne trupie ciało w ziemię, tak jak ludzie wbijają gwoździe. Zyskał chwilę czasu dla siebie. W sam raz, by dostrzec kolejną bojówkę ghuli. Szły powoli, nie śpiesząc się, się w ich kierunku. Takie tempo było do nich niepodobne, podobne, ale szybko wyjaśnił sobie przyczynę. Wewnątrz czworobocznej formacji jaką stworzyły, coś emanowało zgniłozielonym blaskiem. Obawiając się co by się stało, gdyby to coś lub ten ktoś dotarł do jego głównych sił – Thrall przywołał swoich jeźdźców. Z przerażająco głośnym okrzykiem bojowym, zaszarżowali w kierunku nowego zagrożenia. Po drodze tylko kilku z nich zostało ściągniętych ze swoich wilków, przez nieustannie wskakujących na kark ghuli. Reszta przeszła przez czworobok truposzy jak przez masło, tnąc, siekąc i miażdżąc wielu nieumarłych. Od razu, gdy przedostali się na drugą stronę, Thrall kazał im zawrócić i ponowić szarżę. Wódź hordy skorzystał ze standardowej strategii ludzkiej jazdy. Tylko, że orkowie na swych wilkach byli podwójnie skuteczni. Rozpędzając się do kolejnego natarcia, Thrall zauważył, że stworzyli w szeregach wroga wiele luk. Przez jedną z nich dostrzegł kogo tak starannie osłaniają. Duch nekromanty. Machał do niego sękatą laską, prowokując do dalszych prób. Thrall ryknął na niego wściekle i obrał go sobie za cel. Nawet nie zauważył, że kilku jego wojowników osunęło się ze swych wilków na ziemię, choć jeszcze przed chwilą byli pełni sił. Inni w pełnym biegu zaczęli wymiotować. Thrall także odczuł tę złowrogą aurę, która na nich podziałała. Mimo to nie zatrzymał szarży. Zderzyli się ponownie z szeregiem ghuli, ubijając na miejscu wielu z nich. Thrall szybko zwrócił się w kierunku nekrolity. Uderzył w niego z całej siły swym olbrzymim młotem. Wszakże napotkał on opór przy kontakcie z eteryczną postacią, ale nie całkiem fizyczny. Przeszedł przez niego tylko trochę zwalniając i tylko na moment rozmazując kontur ducha. Rotund’jere odczuł cios. Skulił się na chwilę, ale szybko przywołał się do porządku. Wściekły, wyrzucił z siebie swą ulubioną, morderczą magię, krzycząc: - To jest godzina plagi! – z eterycznej postaci nekrolity wystrzeliły we wszystkich kierunkach zielone pociski. Każdy z orczych jeźdźców oberwał jednym z nich w pierś. Uderzenie wyrzuciło połowę z nich z siodła. Upadając na ziemię byli już martwi. Ci, którzy przetrwali ten czar zgięli się w pół i zaczęli pluć krwią. Thrall także mocno ucierpiał. Jakby tego było mało, ponownie odczuł osłabiające działanie aury. Ku jego przerażeniu, również pochodziła ona od nekrolity. Zdał sobie sprawę, że te części ciała, które oświetlone zostały przez zielonkawy blask ducha, zaczynały pulsować bólem. Z każdą chwilą intensywniejszym. Nie mógł przedłużać tej walki. Trzeba było się wycofać lub błyskawicznie go unicestwić. Jeden z jego najbardziej doświadczonych weteranów, chyba doszedł do tych samych wniosków. Nazgrel – szef ochrony Thralla, cały we krwi, która sączyła się z licznych ran jakich doznał w tej bitwie, ruszył ku Rotund’jere. Z okrzykiem na ustach machał w siodle olbrzymim tasakiem, a jego wilk rozdziawił maksymalnie szczęki, tak że masa śliny wylatywała mu z pyska. Niestety nie dobiegł do celu. Nekrolita wskazał na biedaka swą sękatą laską. Wilk musiał odczuć jakiś niewyobrażalny ból, ponieważ stanął dęba tak jak zwykły rumak, gdy się czegoś przestraszy i zechce zrzucić swego jeźdźca z siodła. Z ziemi pod Nazgrelem wystrzelił czarny dym, okrył go całego i wpłynął do wszystkich jego ran. Nieszczęśnik zaczął cały dygotać, a po chwili krew spłynęła z niego tak obficie, jakby wypływała z niego czerwona rzeka. Tak jakby wszystkie ciosy jakich doznał podczas bitwy ponownie dały o sobie znać w tym jednym krótkim momencie. Jego wilka spotkał identyczny los. Opadli w kałużę własnej krwi. Thrall przestał dbać o to co pomyślą jego żołnierze. Widząc ten sadystyczny pokaz umiejętności nekrolity, jako wódź hordy mógł podjąć tylko jedną decyzję:… *** - Uwaga! Za chwile nas staranują! – krzyczał szaleńczo Rikimaru. Uprzedził ich w samą porę, by uskoczyli przed masą olbrzymich cielsk. Bestie kodo starły się z oddziałem plugastw. Raigor myślał, że jego zdradziecki przyjaciel Barathrum, zostanie zdeptany przez jedno ze zwierząt. Jednak w ostatnim momencie biały tauren ocalił się od śmierci. Ktoś inny pomyślałby, że po prostu uskoczył, ale Raigor znając jego umiejętności, mógłby przysiąc, że skorzystał on z pomocy duchów. W jednej chwili zniknął sprzed bestii kodo, by w tym samym momencie pojawić się za plecami jej jeźdźca. Po wielkim zamachu, spuścił swe kadzidło na głowę biednego orka, roztrzaskując mu czaszkę. Wyrzucił zwłoki z siodła i już chciał sam w nim zasiąść, gdy rzucił się na niego Rexxar. Złapał Barathruma w pół i pociągnął ku ziemi. Walcząc w parterze Mok'nathal usiłował odrąbać głowę taurena jednym ze swych toporków, ale zdrajca zablokował ostrze, napinając między swymi ramionami łańcuch od kadzidła. Boleśnie kopnął Rexxara kopytem w brzuch i wyrwał się z jego uchwytu. Pasterz duchów chciał wyprowadzić kolejny atak kadzidłem, ale przeszkodziła mu w tym inna bestia kodo. Przebiegła między nim, a Rexxarem, boleśnie przetrącając bark taurena. - Rexxar! Wracaj tu! Musimy trzymać się razem! – przywołał przyjaciela Cairne, który wspólnie z Chenem pokonał kolejne plugastwo. Raigor zasłonił się swym totemem tak, że wielki topór wbił się aż po rękojeść. Szybkim ruchem pociągnął swą broń, a zarazem tarczę ku ziemi. Plugastwo nie zdążyło puścić swej broni i potężne szarpnięcie wyrwało mu przyszytą rękę. Raigor uderzeniem o ziemię wyzwolił starą magię totemu, która podwoiła siłę z jaką przywalił jednorękiemu monstrum. Pień wgniótł klatkę piersiową przeciwnika i odrzucił go na kilka kroków. Potwór nie podniósł się ponownie. Co z tego skoro zastąpiły go trzy kolejne plugastwa. Prędzej czy później opadną z sił i poniosą porażkę. Thrall musi im pomóc. Ktoś zadął w róg. - To nie jest sygnał do walki! – zauważył Cairne. – To nakaz… *** …odwrotu. Thrall nakazał jednemu ze swych jeźdźców, by zadął w róg. Sygnał znany, lecz nie używany od lat. Był w tej sytuacji konieczny, to nie ulegało dyskusji. Wódz hordy z bólem serca zostawiał walczących samotnie przyjaciół, by pokierować wycofywaniem się jego wojsk z pola bitwy. *** - Wycofują się. – potwierdził Chen, wskazując na dziki tabun, który starał się uwolnić z zasięgu ramion plugastw. - Możemy uciekać razem z nimi. – wysapał Raigor, ciągle odpierając ataki jednego z nieumarłych. - Cairne! Nie róbmy tego! Mamy okazję przedostać się na ziemię elfów. To tam trwa prawdziwa wojna. Musimy im pomóc! – Rexxar przekonywał wodza taurenów. Cairne Bloodhoof skinął głową. Wszakże odpowiadałaby mu śmierć wojownika, tu i teraz, ale coś mu mówiło, że lepiej pójść za heroicznym Mok'nathal. Był pewny, że poprowadzi go do jeszcze chwalebniejszego końca. - Na mój znak walcie czym popadnie w kierunku lasu! – zarządził Rikimaru. - W normalnych warunkach spytałbym do kogo należy ten głos. – rzekł Chen. - Dowiesz się jak przeżyjemy. – zapewnił go Rexxar – Co to będzie za znak, skoro jesteś niewidzialny Rikimaru?! - Znak taki jak ten! – odkrzyknął satyr. Można go było nawet dostrzec w momencie, gdy rzucał jakieś małe zawiniątko pod ich nogi. Z paczuszki eksplodował błękitny opar. Tak gęsty, że zadziałał jak zasłona dymna. Od razu zrozumieli do czego miało to im się przysłużyć. Cairne uniósł swój berdysz wysoko nad głowę, by opuścić go najsilniej jak mógł. Ostrze wbiło się w ziemię, a szpara jaka powstała zaczęła się wydłużać coraz dalej i dalej. Po chwili osiągnęła kilkadziesiąt jardów długości i rozpękała ziemię na całej linii. Plugastwa, które stały nad powstałą szczeliną zapadły się po kolana w ziemi, łamiąc nogi. Stały się idealnym celem dla ataku Raigora. Uderzył on ponownie totemem o ziemię i tak jak wcześniej, wybił masę skał spod gleby. Wszystkie unieruchomione przez Cairna plugastwa, zostały przywalone gruzowiskiem. Na dokładkę Rexxar użył własnych zdolności. Magiczny, potężny okrzyk bojowy, który odrzucił na boki te plugastwa, które wytrzymały ataki taurenów. W ten sposób wywalczyli sobie bezpieczną drogę ucieczki w kierunku lasu Ashenvale, ukryci przed wzrokiem wroga dzięki bombce dymnej Rikimaru. *** - Czy znasz historię elfów? - Jeszcze niedawno sądziłem, że tak. Teraz, gdy patrzę na ciebie, a coraz bardziej zdaje mi się, że jesteś jednym z nich - uważam, że mogę nie znać kilku detali. - Tak. Dobrze to ująłeś. Nasza część historii to detal. – przytaknęła mroczna kobieta, która przedstawiła mu się jako Traxex. – Słyszałeś o wojnie starożytnych? - Pierwsza inwazja demonów na ten świat. Legendy mówią, że niemalże udana. W wyniku jakiejś katastrofy ląd podzielił się na kontynenty jakie znamy do dzisiaj. Nastąpił rozłam rasy elfów na: nocne i wysokie elfy. Nocne pozostały w Kalimdorze. Wysokie udały się na wschód, za morze, gdzie stworzyły własną krainę Quel'Thalas. To taki duży skrót, ale chyba prawdziwy? - Tak. – przytaknęła Gondarowi. – Tyle historii wystarcza istotom, które żyją na powierzchni. Po co mają interesować się jeszcze jednym… detalem. - Jakim? - Elfy podzieliły się na trzy części. Tak jak mówiłeś: nocne elfy, wysokie elfy i my. Elfy z krainy, którą nazwaliśmy Podmrocznią1. Dlaczego o nas nie słyszałeś? – wyręczyła go z tym pytaniem. – Ponieważ usunęliśmy się w cień. Na ubocze tego świata. W najciemniejsze podziemia, byleby ulec zapomnieniu. Pochodzimy od tych elfów, którzy przeżyli najokrutniejsze sceny autorstwa demonów. Moi przodkowie tylko cudem uniknęli śmierci, ale to przez co przeszli głęboko zapadło im w pamięci. Pojęli, że tak długo jak zostaną na powierzchni, tak długo ryzykują, że ta makabra się powtórzy. Nie życzyli sobie przechodzić przez to jeszcze raz, ani nie życzyli tego swym potomkom. Dlatego wpadli na pomysł, by zejść do najgłębszych podziemi i zniszczyć za sobą wejście. W ten sposób odgrodziliśmy się od wszelkich innych ras, a skoro nikt o tym nie wiedział, nikt za nami nie tęsknił. Staliśmy się detalem historii. Tworzyliśmy Podmrocznię z najwyższą ostrożnością. Powołaliśmy doborowy zespół magów i geodetów, który badał ziemię wokół nas. Mieli za zadanie wytyczać takie kierunki rozbudowy tuneli, by nie trafiały one na żadne pieczary jakichś podziemnych istot, czy potworów. W brew pozorom jest ich całkiem sporo. Nasza ludność nie chciała mieć z nimi do czynienia. Już dość się nacierpieli na powierzchni. Populacja się rozrastała i nasze życie przypominało życie wielkiego mrowiska. Nawet mieliśmy system stanów społecznych. Była królowa, szlachta i pospólstwo. Każdy wiedział gdzie jego miejsce, ale nikt się tym nie przejmował. Żyliśmy przecież bezpiecznie, bez trosk, bez cierpień… i oczywiście bez celu. Nikt nikogo nie ranił, nikt niczego nie 1 Podmrocznia – moja próba przetłumaczenia nazwy krainy Underdark, o której jest wzmianka w historii postaci Traxex. kradł, wszystko było wspólne, dla wszystkich starczało jedzenia. Byliśmy jedną wielką rodziną. Do czasu... – Traxex zamknęła swe rubinowe oczy i umilkła. - Ekhm. – chrząknął Gondar wyrywając ją z zamyślenia. - Do czasu, gdy zespół geodetów ogłosił, że nie da rady stworzyć kolejnych tuneli bez konfliktu z jakąś inną rasą. Każdy możliwy kierunek rozwoju Podmroczni wiązał się z ryzykiem. Królowa zwołała naradę, na którą została zaproszona wyłącznie szlachta. Zadecydowali oni o naszym dalszym losie. Postanowili, że nie będziemy drążyć kolejnych tuneli. Nasze mrowisko miało pozostać przy tym rozmiarze co jest. Elfy musiały się w nim pomieścić. - Niby jak? Przecież każda populacja pozbawiona zagrożeń, zwiększa swą liczebność. - Dokładnie. Dlatego zakazano pospólstwu się rozmnażać. Co jeszcze gorsze: jako, że byliśmy nieśmiertelni, królowa nakazała zabijać elfa niskiego stanu, który ukończył sto lat. W ten sposób zwalniało się miejsce dla potomka szlachty. Dla tych reguł nie było sprzeciwu. Żadnego buntu, czy choćby strajku. Zbyt długo żyliśmy bezmyślnie i wyuczyliśmy się wszelkich działań zahaczających o agresję. Ufaliśmy królowej i uznaliśmy jej argumenty. Była nawet tak dobroduszna, że nie zakazała nam seksu. Jeśli już spłodziło się jakieś dziecko z pospólstwa… no cóż. Trzeba było temu jakoś zaradzić. – przełknęła ślinę i dodała bliska płaczu - Ich chęć życia bez konfliktów i problemów sprawiła, że byli zdolni zabijać własne dzieci. Społeczeństwo idealne. podsumowała dobitnie. - Uciekłaś stamtąd. – stwierdził Gondar, gdy zakończyła swą opowieść. - Tak. – wyszeptała Traxex. - Jesteś z pospólstwa. Chciałaś mieć dzieci. - Tak. – potwierdziła to prawie bezdźwięcznie. - Wierzę w to co mówisz. Umiem wyczuć kłamstwo. – zapewnił ją Gondar. – Jesteś teraz wyrzutkiem tak jak ja. Ty jednak możesz nienawidzić tchórzy, którzy zeszli do podziemi. Nie musisz za nimi tęsknić. Ja mam gorzej. Moje wspomnienia o rodzinie były miłe. Teraz nie mogę patrzeć na swe ciało, by nie przypominać sobie co ich spotkało. - Opowiedz mi o tym. – zachęciła go elfka. - O Draenorze? Szkoda czasu. Oni nie żyją. – machnął na to ręką Gondar. Traxex nie chciała dać się tak łatwo zbyć, ale na szczęście ktoś odwrócił jej uwagę. To był Razzil. Podszedł do nich szybkim krokiem. - Nie chciałbym wam przerywać młodziaki, ale uznałem, że powinniście o tym wiedzieć. – wydyszał ogr – Wódź wrócił. *** Do Zagajnika Cenariusa trafił kolejny zestaw złych wieści. Przyniósł je Puck – mały zaklęty smok, który potrafi podróżować za pomocą szmaragdowego snu. W ten sposób zapuścił się na południe – do blokady nieumarłych. Coś sprawiło, że niezwłocznie wrócił. Orkowie w odwrocie. Rexxar nie powstrzymał walki. Teraz tamtejsze siły nieumarłych podwoiły swą liczebność i zmierzają w głąb kraju. Zanim opowiedział o tym Malfurionowi, Puck spotkał gdzieś w gaju Nortroma. Krwawy elf bez słowa pożegnania ruszył w tamtą stronę. Czyżby chciał w pojedynkę powstrzymać to z czym nie mogła sobie poradzić cała armia Thralla? Malfurion obiecał sobie, że wyśle mu do pomocy pokaźny oddział entów. Nie chciał zostawiać Nortroma samego z tym straszliwym problemem. Malfurion zdał sobie sprawę, że może nie zdążyć ze spełnieniem obietnicy, gdy wrócił Syllabear w towarzystwie tylko jednego starożytnego obrońcy. Arcydruid wściekły na piętrzące się przeciwności losu, bezzwłocznie posłał po ludzkich rycerzy. Oddelegował im enta i kazał ruszyć naprzeciw głównej armii nieprzyjaciela, napływającej środkiem kraju. Miał nadzieję, że po drodze miną się z ciągle żywymi uchodźcami. Tym posunięciem naraził się na przesycone obrzydzeniem spojrzenia Aiushthy i Leshracka. Było mu przykro, że tak go oceniają, ale muszą pojąć, że dopóki nie ma przy sobie całej armii drzewców – trzeba grać na zwłokę. Syllabear czując atmosferę wrogości w zagajniku postanowił się oddalić, choćby na front. Zaproponował, że wspomoże północ. To był dobry pomysł i Malfurion nie stwarzał przeszkód. Już po chwili Syllabear i jego niedźwiedź byli w drodze do Mirany Nightshade i Luny Moonfang. Tymczasem arcydruid postanowił zastosować się do rady Gondara i dotrzeć do wszystkich możliwych sojuszników. Kazał Aiushthie go zastępować we wszystkich decyzyjnych sprawach, gdy będzie przebywał w szmaragdowym śnie. Znów podsycił jej gniew, ponieważ dał to zadanie jej, a nie Leshrackowi. Udowodnił, że ciągle mu nie ufa. Driada nie mogła tego znieść, ale zgodziła się tym zająć. Malfurion pocieszył się, że ciągle jeszcze potrafią się jakoś zorganizować i podzielić zadaniami. *** Prędzej usłyszeli jego nadejście, niż go zobaczyli. Ogr, który stał na straży wybiegł z korytarza, który prowadził do wyjścia. Obie jego głowy były spanikowane i zalane potem. - UCIEKAĆ! WÓDŹ WRÓCIĆ! ON WŚCIEKŁY! NAS POZABIJAĆ! – wykrzyczał do tłumu pijanych pobratymców. - Wracaj tu skretyniały bucu! Nie mam czasu gonić cię po całej jaskini! – odbił się echem od kamiennych ścian, głos wodza. Ogr strażnik ze spuszczoną głową i cały dygocząc, podszedł do wodza, który znalazł się wewnątrz groty. Ku zdumieniu Gondara wodzem okazał się troll. Jak tylko strażnik znalazł się w zasięgu jego długich rąk, złapał go szybkim ruchem i zaczął okładać pięściami po twarzy. Ogr po chwili upadł i na czworakach uciekał przed dalszymi ciosami. Wódź na chwilę przestał się nim interesować, by wygłosić coś reszcie ogrów. - Macie mi się wszyscy zgłaszać do tego leszcza! Organizuje on wyprawę, którą pokieruję ja! Macie się słuchać tępaki! - DUPA! DUPA! DUPA! NICZEGO NIE BĘDZIE! WODZU NAS ŚLE NA ŚMIERĆ! – krzyczał ogr strażnik ze swych obu gardeł. – ON CHCE WYPRAWY NA WIELKIEGO GOLEMA! Po tych słowach w grocie zawrzało. Ogry w panice umknęły do najciemniejszych zakątków i przylgnęły do ścian, byleby wódź nie wybrał do tej wyprawy. Gdy wszyscy umknęli sprzed wzroku trolla, nastała grobowa cisza. - Wielki golem? – Gondar wymruczał pytanie do Razzila. Zrobił to odrobinę za głośno i został dosłyszany przez budzącego postrach wodza. Ten zwrócił w ich kierunku swą zieloną, podłużną głowę z fryzurą irokeza. Wybałuszył oczy na widok mrocznej kobiety i pokiereszowanego draenei. - Ja Jah'rakal, pytam! Kim do czarta jesteście i co tu robicie!? – wrzasnął wskazując na nich palcem. Jakby czekając na ten sygnał, w kierunku Traxex ruszył pobity ogr. Złapał ją za rękę i wyrzucił brutalnie na środek jaskini. - TA! TO ONA! TO ONA JEST WSZYSTKIEMU WINNA! JA PRZEWIDZIEĆ, ONA ZWIASTUN NIESZCZĘŚĆ! ZŁY OMEN! POJAWIŁA SIĘ I ZGINĄŁ TAZZUD! OGRY ZNÓW BITE PRZEZ TROLLA! UKAMIENOWAĆ GNIDĘ! – krzyczał jak w amoku, po czym złapał za leżący u jego stóp kamień. Cisnął nim w kobietę. Ta oberwała w brzuch, zgięła się w pół tracąc na moment dech i osunęła się na kolana. Podpuszczone przez strażnika ogry również chwyciły za kamienie. Gondar błyskawicznie doskoczył do Traxex i szybkim cięciem swego sierpowatego ostrza, roztrzaskał lecący w ich kierunku kamienny pocisk. Następnie rzucono w ich kierunku sporym głazem i nawet sam Gondar zamknął oczy, gdy stanął osłaniając własnym ciałem elfkę. Głaz eksplodował na małe odłamki tuż przed jego twarzą. To Kardel podniósł się w końcu z ziemi i w porę wystrzelił, by ich uratować. Ze strzelby snuł się dym, gdy podchodził chwiejnym krokiem do Gondara. Ciągle był zalany w trupa, ale trafił bezbłędnie. Na scenę wyszedł też mag ogrów: Aggron Stonebreaker. - TE OBCE CHCIEĆ ROZMAWIAĆ Z TOBĄ WODZU. – rzekł grubiańsko niebieskosóry ogr. - Huh? – zdziwił się Jah'rakal – Czego chcecie? Szukacie guza? Gondar pomyślał przez chwile. Wódz okazał się zupełnie inną osobą, niż się spodziewał. Był też wyraźnie zajęty i zbierał ogrów do jakiejś wyprawy. W takim wypadku nie będzie tolerował żadnego skrytobójcy. Nici z planu. Nie mógł też tak po prostu sobie stąd uciec. Coś dziwnego, ale nie chciał zostawiać też Traxex na pastwę ogrów. Było tylko jedno wyjście, które mogło udobruchać wodza. - Chcieliśmy dołączyć się do wyprawy! – Gondar zdecydował ich losie. - Cool! – uradował się troll. – Popatrzcie grubasy na tę odwagę! Świetnie! Mam już trzech. Kto jeszcze z nami idzie? – zwrócił się ponownie do ogrów. - JA PÓJŚĆ. – zgłosił się mag Aggron. - Ja także pójdę z moim goblinem. – rzekł Razzil. Jah’rakal pokiwał z zadowoleniem głową, po czym bezzwłocznie zaprowadził ich do wyjścia. Gondar podszedł do alchemika i ponownie zapytał o co chodzi z tym wielkim golemem. - Podobno zwie się Roshan. – uśmiechnął się spod gogli spawacza – Mówiąc krótko: twardziel. Rozdział V I Drewniany dom wniesiony w środku lasu. Piętrowy, dość duży, z wylotem komina po prawej stronie spiczastego dachu. Miał duży taras zbudowany z wielu wąskich desek. Dach daleko zachodził na niego, chroniąc przed słońcem. Bluszcz wspinał się po kratownicy przylegającej do frontowej ściany, tak że do wnętrza wchodziło się przez kotarę liści. Piękny domek, który z chęcią zostałby zamieszkany przez szczęśliwą rodzinę elfów lub ludzi. Magina początkowo myślał, że do jednej z tych ras należał gospodarz. Po jego głosie nikogo innego się nie spodziewał. Może i wyczuwał w nim sporo magii, ale to też nie wykluczało znanych mu ras, a nawet jeszcze bardziej sugerowało elfa. Z błędu wyprowadził go Ulfsaar, który szepnął mu do ucha: - To niedźwiedź. Rozmawiali z nim dość swobodnie. Gospodarz dość szybko zauważył, że Magina jest niewidomy, dlatego pozwolił mu wymacywać wszystko co chce. Dzięki temu elf dowiedział się, że ten leży sobie na bardzo solidnym hamaku, rozpiętym przed domem. Obchodząc naokoło drzewa, na których gospodarz zawiesił swój hamak, Magina kopnął przypadkiem jakieś puste naczynie. Po chwili nadepnął na kolejne. Schylił się po nie, chcąc wywąchać co się w nim znajdowało. Śmierdziało alkoholem. - Piłeś gospodarzu. – rzekł Magina. - Ano. Piję. Na moich włościach nikt mnie nie zabroni. – potwierdził tubalnym głosem. - No przecież, że nie. – uspokoił go elf. Ciągle przeczesywał nogą ziemię wokół siebie i natrafiał na puste butle lub dzbany. Postanowił zmienić temat. - Moglibyśmy zatrzymać się u ciebie na parę dni? Potrzebujemy miejsca, gdzie moglibyśmy w spokoju odpocząć. Oczywiście zapłacę… - Nie przyjmę pod swój dach obcych. – przerwał mu gospodarz. - Przedstawiliśmy się już, pamiętasz? Magina i Ulfsaar. Idziemy z samego Zagajnika Cenariusa. Chyba ufasz osobom, które mają tam wstęp? – przypomniał Magina sądząc, że niedźwiedź może być już nietrzeźwy. - Bla, bla, bla. – przedrzeźnił go gospodarz i zeskoczył ze swego leżaka. Głośny brzdęk świadczył, że wylądował na jednym z opróżnionych naczyń. – Nadal jesteście obcy, ale nie bójta się. Zaraz coś na to poradzimy. Magina poczuł jak wielka łapa wsuwa mu w dłoń butelkę. Następnie usłyszał brzdęknięcie po uderzeniu szkła o szkło. Stuknęli się jak do toastu. Gospodarz chciał, by się z nim napił. Zrobił to wiedząc, że jedna kolejka mu nie zaszkodzi. Przychodził jednak czas na kolejne, a on nie przestawał. Może dlatego, że po raz pierwszy od wielu dni mógł się zrelaksować. Pił z gospodarzem jak ze starym znajomym. Skończyli dopiero, gdy alkohol odebrał im przytomność. Ulfsaar patrzył z obrzydzeniem na tych dwóch zalewających się w trupa. Nie podobało mu się to picie, ale z drugiej strony nie powinno go w ogóle obchodzić co robią. Trochę rozumiał zachowanie Maginy i jak łatwo dał się upić. Potrzebował tego. Mimo to obawiał się, że zechce tu zostać dłużej i chlać co noc. Czas pokazał, że obawy były słuszne. *** Malfurion pojął, że rozmowa nie będzie należała do łatwych, gdy tylko zobaczył dawnego znajomego. Zmienił się prawie nie do poznania. Z opanowanego, spokojnego elfa stał się jakiś taki dziki ze swoimi gwałtownymi ruchami, nienaturalną gestykulacją, wściekłym wyrazem twarzy i gwałtownie iskrzącymi złotym blaskiem oczyma. Do arcydruida doszły słuchy o przeżyciach księcia Quel'Thalas, ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć jak bardzo na niego wpłynęły. Kael'thas Sunstrider stał się nieprzyjemny. - Malfurionie. Tracisz ze mną czas. Mówię ci, że nie przyłącze się do twojej sprawy. To nie w moim interesie. – rzekł Kael, wierzgając co drugie zdanie głową tak, że długie włosy skakały po całej jego pelerynie. - Życie nie jest w twoim interesie? Przecież jeśli nieumarłym się uda to wszyscy zginiemy. Tak po prostu. Nawet będąc od nich daleko, w jakimś bezpiecznym azylu. - Nie obchodzi mnie to. Mam teraz inne priorytety niż życie. - Co może być ważniejszego!? – zawołał zaskoczony Furion. - Moc, głód magii, potęga. – odrzekł oblizując wargi. – Jestem uzależniony. Nieustannie poszukuję miejsc i artefaktów, które pomogą mi zaspokoić tę potrzebę. Nie przyłączę się do twojej sprawy – powtórzył – ale też nie mogę ci obiecać, że nie będę w ogóle ingerował. Zjawię się w kluczowych momentach tej kampanii, by chłonąć moc jaką będziecie wypuszczać ze swych rąk. - Jesteś chory. Możemy ci pomóc. Zwalczymy twój nałóg. - Malfurionie nie zgrywaj dobrego dziadka! – wybuchnął nagle Kael. – Mój głód już dawno przerósł możliwości wszelkich dostępnych na tym świecie źródeł magii. Podejrzewam, że nawet demony nie odczuwają go tak silnie co ja. Ja mogę jedynie go lekko uciszać, by przez chwilę czuć się… - szukał odpowiedniego słowa - …dobrze. Dlatego moje interesy kłócą się z twoimi. Ty chcesz zwyciężyć. Ja chcę utrzymać tę waszą wojnę jak najdłużej w równowadze sił, byście się tłukli choćby przez wieki i wyzwalali niezbędną mi moc. Pamiętaj, że jak zobaczysz mnie na polach waszych bitew i nawet jak wam pomogę: nie będzie to oznaczać, że jestem po waszej stronie. Jestem po niczyjej stronie. Będę zawsze z boku, realizując własne cele, rozumiesz? – mówił to bardzo szybko, tak że Malfurion prawie nie zauważył, że zadał mu pytanie. - Rozważ czy twoje potrzeby są warte poświęcenia całego narodu. Kolejnego narodu tak bardzo podobnego do twojego. Z pewnością spotkałbyś tu identyczne rodziny jak twoje z Quel'Thalas. Chcesz zobaczyć powtórkę tamtej rzezi? Nieumarli mają ci to przypomnieć? – wypytywał z naciskiem Malfurion. - Ha, ha, ha! Stormrage! Myślisz, że los mojego ludu ciągle mnie boli? Oni nie żyją, być może nawet przeze mnie. Jednak teraz patrząc na to czym się stałem, to nawet jestem skłonny stwierdzić, że wyświadczyłem im przysługę. Wyobraź sobie społeczność największych na tym świecie narkomanów. Samotnie można z tym głodem jakoś żyć. W grupie? Oni by się sami wyżynali, byleby zagarniać więcej dla siebie. To nie byłoby szczęśliwe życie. – dodał z paskudnym grymasem na twarzy. – Zresztą znalazłem sobie silniejszych sprzymierzeńców. - Nortrom twierdzi inaczej. Potrafi też żyć normalnie z twoją przypadłością. – Malfurionowi zaczynało brakować argumentów, więc wspomniał ich wspólnego znajomego. - Nortrom nie odczuwał jej tak jak reszta. Odłączył się od nas w decydującym momencie. Teraz uważam, że miał rację. Był jednak zbyt grzeczny, nie był dobrym aktorem oraz kompletnie nie znał się na zagrywkach politycznych. Gdyby jednak był inny, to mój lud nadal by istniał i miał się dobrze. Jestem tego pewien. Wielka szkoda, że w oczach moich ludzi… - zamilkł na chwilę. Wypuścił z dłoni trzy kule energii, które zawisły nad jego głową. Patrzył jak każda wydobywa z siebie inny rodzaj żywiołu. Ogień, lód i błyskawice. Operowanie magią działało na niego kojąco. Musiał to zrobić przed dokończeniem zdania. - …W oczach moich ludzi to ja okazałem się lepszy. *** Wylądował na jakiejś leśnej ścieżce, dwie mile od wielkiej rzeki dzielącej królestwo elfów. Jak zakładał Azgalor – dwie mile od uchodźców i niepokojącego paladyna. Rozejrzał się wokół. Szlak między drzewami był dość szeroki, w sam raz dla szarży setki ghuli, które zabrał ze sobą. Jeśli zaś wejść głębiej w las, można urządzić świetną zasadzkę, chowając się w gęstym listowiu. Dwie kuszące strategie. Demon uśmiechnął się uradowany sprzyjającymi warunkami i wynurzył się cały ze swojego portalu, robiąc tym samym przejście dla swojego oddziału. Najpierw wyszli za nim starannie wyselekcjonowani czempioni, którzy mieli wspomóc go w tym zadaniu. Może z tym starannie to trochę za dużo powiedziane – w końcu to Pugna ich dobrał, a Azgalor kpił z jego pracy, jego agentów i oczywiście z niego samego. Dziwnie się czuł znów w towarzystwie orków. Jak za czasów Archimonda… Tylko, że ten arcydemon już pewnie nie istnieje i to właśnie za sprawą tej nędznej rasy. Stwierdził, że rzuci tego psychopatę Strygwyra w sam środek walki, gdzie pochlapie wszystkich swą nieustannie cieknącą z gęby (a właściwie pyska, bo zasłaniał swą twarz maską z wilczej głowy) śliną, niech zarżnie ilu się da i zginie ku chwale ojczyzny. Nawet demon nie trawił jego nieustannego nawijania o głodzie krwi, którą powtarzał jak w amoku. Podobnie uczyni z Lionem, demonicznym czarnoksiężnikiem. Ślepo zapatrzony w demony głupiec. Ciągle nie rozumie, że większość magów jego pokroju wcale nie została wybita przez elfy, tylko przez sam płonący legion, który ośmielili się przyzywać. Niech pokaże co umie wyczarować, a potem kona w bólach. Co innego ten trzeci ork. Mogul Khan każe siebie nazywać. Dla Azgalora to bezsensowne, by cielesna powłoka jaką był ork dla przesiadującego w jego wnętrzu o wiele potężniejszego i ważniejszego demona, nadal miała imię. Mogul musiał przeżyć, by rodak władcy otchłani nadal mógł działać poprzez niego. Był też z nimi Pudge. Największe plugastwo nieumarłych jakie w życiu widział. Dzieło Rotund’jere. Pozszywane z wielu trópów monstrum ze swoim olbrzymim hakiem na łańcuchu może i robiło wrażenie, ale było bezmózgie, nieumarłe i całkowicie pozbawione sensu istnienia, poza zarzynaniem żywych. Po co więc zawracać sobie nim głowę? Za nimi wyszła z portalu jego mała armia ghuli (tylko ze cztery setki). Przemycił ich z pochodu unikając czujnego oka Kel’Thuzada. Azgalor był pewny, że lich wściekłby się gdyby się o tym dowiedział. Żaden zombie z armii uderzeniowej - czy też jak ich nazywał Azgalor: żadne mięso armatnie – nie powinno być narażone na kontakt z tym całym świętym paladynem. Kel’Thuzad przestrzegał, że mogłoby się to skończyć bezsensownym unicestwieniem całego oddziału. W końcu paladyn jest obdarzony niezwykłą mocą skoro zdołał przerazić Anub’araka i zaniepokoić Króla Licha. Demon jednak uważał, że obawy nieumarłych są mocno przesadzone. - Niegrzeczny, niesforny Azgalorek… Nie ładnie! – odezwał się zza jego pleców kobiecy głos. Władca otchłani obrócił się błyskawicznie. - Znów się spotykamy Akasha. – odpowiedział bez entuzjazmu na widok sukuba. - Dostaniesz po swym wielkim dupsku, gdy lich się dowie z jaką świtą życzysz sobie podróżować. – zakpiła wychodząc z między drzew. Zaczęła przechadzać się między nimi, obdarzając uśmiechem jego orków. - To nie twoja sprawa. – skwitował. - To nie moja sprawa. – zgodziła się Akasha. – Byłam jednak w pobliżu i zdecydowałam się pomóc mojemu staremu kumplowi. Wiesz, chcę się odwdzięczyć za skierowanie do niezłego lekarza. Popatrz! – wesoła pokazała mu swój brzuch. Na bladoniebieskim ciele nie było widać żadnych blizn czy śladów po ranie jaką dostała od krasno ludzkiego snajpera. - Zaraz zatańczę z radości… - mruknął Azgalor coraz bardziej poirytowany, że ktoś spowalnia jego akcję. - Tak. Ten warlock, Demnok się spisał. W zamian mogę ci powiedzieć, że uchodźców masz na widelcu. Właśnie docierają do rzeki, ale minie sporo czasu nim znajdą miejsce do przeprawy. W tym czasie zrobisz z nich miazgę. - Powiedz mi coś nowego mała. Ach, wybacz. Zapomniałem, że w twojej naturze jest bezużyteczność. – chciał się z niej nabijać równie mocno, jak ona robi to z nim swym aroganckim zachowaniem. Zignorowała zaczepkę. Nadal się uśmiechała. Punkt dla niej. - Eskortuje ich kilka ciekawych osób. Wyczuwam w nich moc. Mogą sprawić trochę kłopotu. - To również wiem. Właśnie po to tu jestem. Uchodźcy to sprawa drugorzędna. Mam zabić tych kilku konkretnych. – Akasha sprawiła, że przewinął się przez niego cały wachlarz niechętnych uczuć. Teraz zaczął odczuwać znudzenie jej osobą. - Skoro tak wszystko wiesz, to po jaką cholerę wysyłasz orka na zwiad? - Co? - Odwołaj tego sprintera, bo się zmęczy. Tak szybko biegł w stronę uchodźców. - Jaki ork? JAKI ZWIAD!? – zagrzmiał Azgalor. Sukub zaśmiał się głośno. Azgalor nie wytrzymał i złapał trzykrotnie mniejszą kobietę swą wielką łapą. Zaciskał pięść, obejmując całą jej talię, chcąc sprawić jej ból. Wytrzymała go przez chwilę, patrząc mu w twarz, po czym użyła czaru, znikając i pojawiając się kilka metrów przed nim. Zdał sobie sprawę, że ten ork to nie jakiś jej żart. Musieli się akurat pojawić, gdy przechodził obok. Teraz pewnie pobiegł ostrzec uciekinierów. To trochę komplikuje sprawę. Uchodźcy zginą – tego był pewien. Jednak ci cali bohaterowie? Mogą być na tyle sprytni, by wymknąć się mijając ich przez las. Tego lich by mu nie wybaczył. Trzeba skorzystać z obu pomysłów jednocześnie. Ghule puścić szlakiem w zabójczą szarżę, a orków rozstawić w lesie. Wielki rzeźnik Pudge będzie ich ubezpieczał. - Więc chcesz dać mi do zrozumienia, że nici z zaskoczenia? – zwrócił się do Akashy. – To nawet lepiej. Będzie bardziej spektakularna potyczka. Jeszcze nigdy nie przegrałem Akasho. Wiesz dlaczego? - A dzień w którym poległ Archimonde? – przypomniała. - To nie ja wtedy dowodziłem, głupia. – zamachał przecząco swym wielkim, rogatym łbem i ponowił myśl. – Nie przegrałem, ponieważ zawsze przygotowuje się na każdą ewentualność. Uchodźcy zginą, ich bohaterowie również. Jeśli jednak zdarzy się cud, do których podobno zdolny jakiś ich paladyn… Nawet tą porażkę obrócę w zwycięstwo. Będziesz mi jednak do tego potrzebna. . *** Siedzieli w dość przestronnym szałasie. Na tyle dużym, by mógł przechadzać się po nim koń. W jego centrum płonęło małe ognisko, które rozświetlało pomieszczenie na tyle, by móc dostrzec otaczające ich przedmioty. Dym wydobywał się na zewnątrz przez otwór w drewnianym daszku. Do ścian za pomocą drewnianych kołków przymocowano masę rzemyków, sideł, kołczany strzał, naszyjniki z kości, czaszki taurenów i harpii. Wielki topór, naramiennik i pokrwawiony hełm, zawieszono na stojaku w rogu pomieszczenia. Wszystko to nadawało niepowtarzalny klimat. - Witaj wielki hanie centaurów. Cieszę się, że zdecydowałeś się zaryzykować i pozwolić na tę rozmowę. – zaczął Malfurion w siadzie skrzyżnym po jednej stronie ogniska. - Taaa. Wiele ryzykuję. Centaury nie układają się z cywilizowanymi rasami. Jako kanibale, polujemy na was. Wiesz o tym, a mimo to zachodzisz tu. Czego więc chcesz? – spytał wódź Bradwarden. Położył swe końskie ciało po drugiej stronie ogniska, okręcając swój ludzki tors w stronę gościa. Miał imponujące mięśnie na całym ciele, większe niż u koni dźwigających własne zbroje i rycerzy w pełnym rynsztunku. Wielki tors, szerokie bary i ręka o grubości prawie dwóch złączonych nóg Malfuriona. Wizerunek twardziela dopełniał złamany nos, zimne oczy i czarne wąsy w podkowę sięgające do brody. Szyję i ramiona owijał jakąś czerwoną tkaniną. - Wojna, która zawitała do mojej krainy jest również waszą wojną. Jeśli nieumarłym się uda to zginiecie za sprawą ich czarów. – zaczął Malfurion. - Wiem. To co widzieli moi zwiadowcy napawa wielką grozą. Współczuję ci, że dzieje się to na twoich ziemiach. Smutne widzieć takie nieszczęście swojego ludu. – rzekł cicho Bradwarden. - W takim razie pomożecie nam? – spytał z nadzieją pozyskania pierwszego sojusznika. - Nie. - Ale… - Moi zwiadowcy przekazali mi relację z bitwy orków przy wejściu do waszego lasu. – przerwał mu centaur. – Teraz wszystkie centaury są przerażone jak jeszcze nigdy w życiu. Nie pójdą tam i zabiją każdego, nawet rodaka, który zechce to zaproponować. Nie zrozumieją konsekwencji. Zwiadowcy widzieli rzeczy zbyt straszne, a relacja urosła do legendy jeszcze straszniejszej. - Jak wyglądała ta bitwa? – spytał ciekawy. - To była totalna porażka orków. Wielka armia została rozbita i sama ruszyła do walki razem z nieumarłymi. Moi zwiadowcy pierzchli, gdy tylko zobaczyli jak tamci się wycofują. - Co z Thrallem? - Tego nie wiedzą. Widzieli jak rzuca się w wir bitwy, ale nie czekali by zobaczyć jak z niej wychodzi. Bardziej bali się o własne życia i dusze. Być może wielki wódź z niej nie wyszedł. - Wierzę w Thralla. Ratował się z gorszych opałów. – mruknął Malfurion z całym przekonaniem. - I tego się trzymaj. – mrugnął do niego centaur. Malfurion wstał od ogniska i ruszył do wyjścia. - Rozumiem, że nie mam czego tu szukać. Nie pomożesz mi. Życzę więc powodzenia. Może jak się nam uda to przetrwa twe plemię bez straty choćby jednego wojownika. Jeśli nie… Nie znacie dnia ani godziny, gdy ze wszystkich was ulecą dusze. - Po co ten ton Malfurionie. – rzekł centaur również wstając. – Powiedziałem, że moje centaury nie ruszą. Ja to co innego. Jutro przemieszczamy się dalej na równiny, jak najdalej stąd. W tym zamieszaniu z łatwością opuszczę moją rodzinę. Udam się do zaprzyjaźnionej ze mną rasy Quillboar. To prosty lud, ale przetrwał wieki. Z prostego powodu. Potrafi walczyć o przetrwanie i rozumie każde zagrożenie. Nie to co centaury. Większość z nas jest tchórzliwa. Tamte wieprze w grupie potrafią nawet kamieniami ubić smoka. Zrozumieją naszą sprawę. Pomożemy ci. - Dziękuję wielki hanie. – Malfurion skłonił się przed nim. Bradwarden uścisnął jego dłoń i rzekł: - Prowadź nas. Malfurion odwrócił się i przeteleportował w zupełnie inne miejsce. *** Maszerowali teraz wzdłuż brzegu rzeki. Wozy toczyły się powoli. W uchodźcach rodziła się nowa nadzieja. Wiedzieli, że gdy przekroczą tę wodę będą bezpieczni. Ufali w możliwości Malfuriona. Arcydruid jeszcze nigdy ich nie zawiódł i byli pewni, że to właśnie tutaj zostanie zatrzymane natarcie nieumarłych. Wystarczy tylko się przeprawić. Czekali więc aż nowe dowództwo ustali bezpieczne miejsce, by mogli to uczynić. Bohaterowie sztucznej nocy i ich czcigodny paladyn, odeszli na bok by wszystko ustalić. - Morphiling właśnie wrócił. – zaczęła Slithice. – Znalazł dość płytkie dno, tutaj w pobliżu. Na drugim brzegu czekają na nas rycerze Malfuriona. - Rycerze? Znaczy się ludzie? – spytała Rylai. - No chyba tak… Jest ich około trzydziestu. Będą nas ubezpieczać. - Powinniśmy się w takim razie pośpieszyć. – odezwał się Yurnero wychodząc zza wozów. - Nareszcie jesteś. Musiałeś zostać daleko w tyle. – ucieszył się na jego widok Purist. Od pamiętnej nocy uważał orka za dobrego przyjaciela. – Spaliłeś wszystkie ciała? - Zrobiłem co było konieczne. Naprawdę musimy się pośpieszyć. Mamy duże plecy. - Znów nas ścigają? – zajęczał Kunkka. - Tak. Pojawili się dosłownie z nikąd. Ledwo zdążyłem się schować. Rozejrzałem się trochę i uciekłem. Ghule wszędzie się rozłaziły, nie chciałem ryzykować. - Ilu ich jest? – spytała Slithice. - Cała masa ghuli. Jestem pewny, że co najmniej ze dwie setki. Mogą narobić wielu szkód. Było chyba też kilku orków. Tych co to wciąż służą demonom. - Może jacyś starzy znajomi? – rzuciła kąśliwą uwagę Lina. - Nie rozpoznałem ich twarzy. Byłem za daleko. – odrzekł spokojnie Yurnero – Możecie mi wierzyć, że sytuacja nie rysuje się kolorowo. Stanowią dla nas wielkie zagrożenie. - Dlatego zaczynamy działać. Kunkka! Zbieraj tych ludzi i prowadź ich za nami. Idziemy kawałek dalej, do miejsca które wskazał Morphiling. Tam zaczniemy ich przeprawiać i porozmawiamy z rycerzami. Może zechcą nas wspomóc po tej stronie rzeki. - Dobra już idę. – zgodził się kapitan. - Tylko nie wzbudzaj paniki! – syknęła za nim syrena. Ten odwrócił się do niej i uśmiechnął się łobuzersko. Slithice jęknęła poirytowana kręcąc głową. Ruszyli śmiałym krokiem wzdłuż brzegu rzeki, a za nimi powłóczyli się wszyscy ocaleni z wschodnich terenów Ashenvale. Zatrzymali się dopiero na widok wodnej istoty, która uformowała się w połowie odległości dzielącej ich od drugiej strony lądu. Morphiling stworzył sobie wodne ramię, którym wskazał którędy mogą przejść. Slithice prześledziła wzrokiem jego gest i wyostrzyła wzrok sięgając nim dalej. Dostrzegła rycerzy. Czekali aż się przeprawią. - Witajcie rycerze! – zawołała do nich. Jeden odpowiedział machaniem ręki. Postanowiła kontynuować. – Musicie przejść na tą stronę! Potrzebujemy was tutaj! - Mamy wyraźny rozkaz zostać gdzie jesteśmy! Nigdzie się nie ruszymy! Slithice chciała wołać, by ruszyli swe leniwe zady, bo bez nich nie dadzą rady ubezpieczyć ludność, gdy będą się przeprawiać. Jednak Rylai złapała ją za ramię, powodując że głos uwiązł jej w gardle w ostatniej chwili. - Mieliśmy nie wzbudzać paniki. Wszyscy nas słuchają. – szepnęła, gestem głowy wskazując elfy za nimi. - Ach, racja. Popłynę do niego. – wskoczyła do wody i już po chwili pojawiła się na lądzie obok rycerzy. Wszyscy skupili się na rozmowie nagi z rycerzami. Z takiej odległości niczego nie mogli usłyszeć, ale gesty sporo mówiły o jej przebiegu. Slithice żywo machała dwoma parami rąk. Jednocześnie wskazywała masę zgromadzonych elfów, pukała się w czoło i uderzała pięścią w otwartą dłoń. Rycerz jednak tylko kręcił głową i pokazywał palcem miejsce gdzie stał. Wyraźnie nie zamierzał się nigdzie stamtąd ruszać. Syrena wyprężyła się w złości i stanęła dęba na swoim długim ogonie, pokazując jak bardzo nad nim góruje. Ten odepchnął ją metalową rękawicą. Widzieli jak Slithice sięga do swych szabli. Uchodźcy nierozumiejący kompletnie sytuacji po drugiej stronie, wydali okrzyk zdziwienia. Na scenę wyszedł inny z rycerzy. Rozdzielił skłóconą dwójkę. Skinął głową obojgu i bez słowa (chyba, że mruknął coś przez zaciśnięte zęby… nie dało się tego dostrzec) ruszył w stronę wody. Purist uniósł zaskoczony brew widząc jak zaczyna w pełnej zbroi brodzić ku nim. Morphiling dobrze się spisał. Woda sięgała mu tylko do piersi. Co jeszcze dziwniejsze za pierwszym śmiałkiem bez dyskusji ruszyła reszta rycerzy, a nawet jakieś wielkie drzewo odłączyło się od lasu i zaczęło kroczyć w wodzie pośród nich. Mieli ze sobą imponujących rozmiarów enta. Slithice założyła ręce na biodra, czyli miejsce gdzie zaczynał się jej rybi ogon i wskoczyła do rzeki za nimi. Gdy tamci byli w połowie drogi, ona już wychodziła i trajkotała wściekła. - O co tutaj chodzi do cholery? – spytała Lina. - Popieprzeniec mówił, że nigdzie się stamtąd nie ruszą i będą stać tam nawet, gdyby miał nas masakrować cały płonący legion. Ja mu na to, że chyba nie zamierza na to patrzeć i czekać aż i jego to spotka. On mówi, że OWSZEM, BO TAKI MA ROZKAZ. STAĆ TAM, A NIE TU GDZIE JA CHCĘ. – zmieniła głos zbulwersowana, prześmiewając ton rycerza. – No to ja wyskoczyłam na niego, że jest kretynem i idiotą zapatrzonym w jakieś swoje durne paragrafy. Prawie byśmy się pozabijali, ale wyskoczył jakiś inny z nich. Ma piękną, zdobioną zbroję. Zresztą sami zobaczycie. Rozdzielił nas, skinął na resztę i wszedł wodę. Musiał być dowódcą skoro jak jeden mąż za nim poszli, ale jasny gwint! Nie rzekł ani słowa! Nie możliwe, by tamten idiota miał się wypowiadać w jego imieniu! – wybuchła załamując ręce. - Najważniejsze, że jednak nam pomogą. Z tym drzewem mamy jakieś szansę. – ocenił chłodno Purist. – Jak to rozegramy? - Rycerze niech zostaną z entem i stanowią główną tarczę odgradzającą uchodźców od ghuli. – rzekł Yurnero. – My powinniśmy wejść w las i zrobić coś, by dać im jak najwięcej czasu. - Znaczy się odwrócić uwagę ghuli? Spróbować ściągnąć ich na siebie? Może pobiegną za nami w las, tak? O to ci chodzi? – wypytywał z naciskiem Kunkka. - Tak. – odparł ork. - To samobójstwo! – zaprotestował kapitan. – Nie godzę się! - Nie musisz się na to pisać. – wtrąciła się Lina. – Plan jest dobry, ale ty się przydasz Allerii. Jest jeszcze zbyt roztrzęsiona, by trzymać w ryzach całe to pospólstwo. Ty ich z pewnością ogarniesz. W końcu na statku upilnowałeś PRAWIE wszystkich swoich gwałcicieli. - A tego jednego odprawiłaś w diabły w milionie kawałków… - mruknął Kunkka. – Dobrze. Pomogę zorganizować jak najszybszą przeprawę. – skinął im głową i ruszył w stronę wozów zacząć organizować przedsięwzięcie. Odwrócił się jeszcze, chciał powiedzieć coś w ramach przeprosin, że nie zostanie z nimi na tym brzegu, ale głos uwiązł mu w gardle, więc odszedł. Rycerze zaczęli wychodzić z rzeki. Ustawili się w zwartym szeregu przed nimi. Tylko jeden ośmielił się wstąpić między nich i to nie był ten milczący w bogatej zbroi. Slithice przewróciła wymownie oczami, więc okazało się wręcz odwrotnie. - Gratulacje syreno. Właśnie sprawiłaś, że całe Aschenvale ma przerąbane. Po tej stronie utrzymanie pozycji jest prawie niemożliwe. - Tutejsze elfy nie będą ginąć, by te z zachodu mogły żyć bezpiecznie. Nie można się na nich wypiąć. – pouczyła Rylai. - Teraz już za późno na zmianę decyzji, choćbyś miał racje rycerzu. Jak nie masz żadnych sugestii jak zadziałać to milcz. – mruknęła przez zaciśnięte zęby Sllithice. – Morphiling zostanie w rzece. Spróbuje ją dodatkowo spłycić. W ten sposób konie pociągną wozy galopem. - Wszystko ruszy szybciej. Może się udać. Szkoda, że zostaje nas tak mało do akcji dywersyjnej… - zauważył Purist. – Jak ona ma w ogóle wyglądać? - Zajmiemy pozycje w lesie i się zobaczy. Nie traćmy czasu. Zacznijmy tę zabawę. – ucięła pogawędkę Lina. Wszyscy skinęli głowami i zaczęli wykonywać swoje obowiązki. Rycerze ustawili się wraz ze swoim entem na tyłach karawany, chcąc ich odgrodzić od nadchodzących ghuli. Trzeba przyznać, że ich zwarty szereg, pełne zbroje i wysoko trzymane, trójkątne tarcze, robiły wrażenie. Morphiling wyłonił się z wody, ukazując miejsce przeprawy. Zaczął działać na rzekę na swój sposób dając efekt tamy. Po chwili woda w żądanym miejscu stała się płytsza. Lina, Rylai, Purist, Yurnero i Slithice zaczęli zagłębiać się w las. Starali się zrobić to tak, by nikt tego nie dostrzegł. Nie chcieli rodzić żadnych wątpliwości związanych z ich rozdzielaniem się. Kapitan Kunkka i Alleria zajęli się przeprowadzaniem przez rzekę. *** Teren zmieniał się z zalesionego na coraz bardziej skalisty. Miejsca krzaków zastępowały głazy, a drzew coraz wyższe skały. Szli gęsiego, prawie w milczeniu. Od czasu do czasu tylko Kardel próbował o coś zapytać, ale szybko tracił zapał. Miał zbyt wielkiego kaca i nawet, gdy mówił szeptem okazywało się, że jest to dla niego stanowczo za głośno. Było jednak tyle pytań, że znów nie wytrzymał. - Po co ten pośpiech… - zajęczał rozcierając oczy. – Z tego co mówiliście to ten cały Roshan od wieków siedzi w jednym miejscu. Przecież nam nie ucieknie. - Widziałem, że jakieś obce się wokół niego kręcą. Biały czarodziej. Jak znam gnojków takich jak oni, a znam… to z pewnością coś tu kombinuje. Trzeba ich uprzedzić. – warknął do nich Jah'rakal. - Biały czarodziej! – zdumiał się Kardel i od razu tego pożałował, łapiąc się za głowę – To nie może być Ezalor, nie? - Kto by tam wiedział co się stało z twoim świrniętym panem krasnoludzie. – odrzekł szorstko Gondar. – Po co ci ten cały Roshan? - Nieumarłe wszędzie wokół się panoszą. Słyszałem, że wszystko tu chcą pozabijać. Chciałem uciekać na Wyspy Echa do swoich, ale są już odcięci. Golem ma ponoć jakiś artefakt, który wskrzesza swego właściciela. Muszę go wykraść. Wtedy jak mnie nieumarłe ubiją to wrócę do życia! - I ubiją cię jeszcze raz. – odezwała się zażenowana logiką trolla Traxex. - Wcale nie! Ja przetrwam! Zresztą po co wam to w ogóle mówię!? – rozzłościł się Jah'rakal. – Zgłosiliście się na ochotnika. Gówno was powinno obchodzić o co chodzi. Pomożecie mi, albo przerobię ci tę śliczną buźkę – zamachał jej przed oczami swoim toporkiem, ale nie wywołało to w niej żadnej reakcji. - Spokojnie wodzu. Wszyscy się wywiążą z tego co obiecali. – zapewnił go Razzil. – Daleko jeszcze? - Wiesz co? Zamknij się. Wkurza mnie twój ton inteligenta. – zbył go Jah’rakal. - Daleko jeszcze? – powtórzył Aggron w naturalnie głupim ogrzym tonie. - Kawałek. Zaraz powinniśmy wejść do wąwozu. Tam go ostatnio widziałem. – odpowiedział mu troll, tym razem zupełnie spokojnie. Nagle Kardel złapał Gondara za ramię i zatrzymał go. Spojrzał na niego wściekły. Wyraźnie trzeźwiał. - Powiedz co tu do diabła robimy? – szepnął, a gdyby jego oczy mogły zabijać, draenei już byłby martwy. – Miałem cię odprowadzić i dołączyć do obrony na południu. Tymczasem wkręciłeś mnie w jakąś wycieczkę z jakimś psycholem? - Uspokój się Kardel. Za stary jesteś na skoki ciśnienia. – rzucił chłodno Gondar i wyrwał rękę z jego uścisku. – Musiałem jakoś nas wyprowadzić z jaskini pełnej wściekłych ogrów. Najlepszym sposobem było zbratać sobie wodza. Ratowałem ci owrzodziały zad, ale oczywiście masz zbyt duże dziury w bani, by to pamiętać. - Dobra, dobra! Po co więc brniemy w to dalej!? Możemy przecież już dać dyla. - Chciałem to zrobić… - zastanowił się Gondar. – Jednak jeśli istnieje choć cząstka prawdy w tym co mówi ten niewyżyty troll, a wiele na to wskazuje, to decyduje się zostać. - Niby co na to wskazuje? - Kardel idioto. Nie dziwię się, że dla Ezalora byłeś tylko kelnerem. – dopiekł krasnoludowi tak, że chciał czymś skontrować, ale zniecierpliwiony zabójca uciszył go szybkim ruchem ręki. – Spójrz! Jest jakiś golem, którego boi się całe plemię ogrów. Co jak co, ale ogry do małych i strachliwych nie należą. Kto i po co więc stworzył takiego Roshana? Zapewne po to, by strzegł jakiejś mocy czy właśnie artefaktu! Coś takiego jak wskrzeszanie, o którym mówi Jah’rakal byłoby tego warte. Na dodatek ktoś się już wokół niego kręci. Jestem pewien, że to czujka nieumarłych. Chcą go wykraść dla siebie. Pomyśl jak przysłużymy się Malfurionowi, gdy ich uprzedzimy. - I ty tak nagle zacząłeś się troszczyć o naszą sprawę? Oddasz artefakt druidowi? Po za tym jak zamierzasz wykiwać tego psychola? Ty zrobisz się niewidzialny i zwiejesz, a ja nie jestem pewny czy zdążę zastrzelić tamtych czworo… Oczywiście, że nie oddam go Malfurionowi. Sprawdzę jak działa i wykorzystam go do własnych celów. Bardzo prawdopodobne, że jakbym popełnił z nim samobójstwo – wskrzesiłoby mnie w dawnej postaci. Warto zaryzykować. Warto zbadać artefakt i poddać jego magii resztę moich pobratymców. Może to jest właśnie rozwiązanie? Kardelowi muszę tylko sprzedać inną wiarygodną bajeczkę. Nie jest zbyt bystry. Wiele mu nie potrzeba. – pomyślał Gondar, uśmiechając się przez szal. - Zamknij się wreszcie, to na wszystko odpowiem. – przerwał krasnoludowi. – Malfurion zaproponował mi wiele. Chce pomóc mojej rasie. Uznałem, że jednak warto dla niego służyć. Jeśli chodzi o Jah’rakala to zadbam o to, by nie wyszedł cało z potyczki z Roshanem. Ty wystarczy, że zastrzelisz Aggrona. Razzil i Traxex są po naszej stronie. - Ruszycie się wreszcie! Leniwe psy! – ryknął za nimi troll. By odbyć tę poufną rozmowę zostali trochę z tyłu. Teraz pozostała czwórka przyglądała im się ciekawie. - Idziemy! – zawołał Kardel i zaklnął pod nosem za obolałą głowę. – Muszę ci wierzyć Gondar. Przypomnij sobie jednak ostatni raz, gdy chciałeś mnie zaatakować. Mam refleks. W sam raz na to by cię ustrzelić nim zdradziecko zechcesz rozpłynąć się w powietrzu. Dołączyli do reszty. Jah’rakal przystanął przy wejściu do wąwozu. Przed nimi wystrzelały pionowo w górę dwie skalne ściany. Między nimi panował półmrok. Trudno było dostrzec jakieś wyraźniejsze szczegóły. Jednak każdy z nich z łatwością wypatrzył dwie jednakowe rzeźby. Dwa kamienne gargulce, stały złowieszczo z szeroko rozpiętymi skrzydłami, które łącząc się końcówkami tworzyły swoisty portal nad ich głowami. Rzeźby wyglądały jakby miały ich zaraz zaatakować. Skutecznie odstraszały niezależnie od tego czy są do tego zdolne czy nie. - Coś dziwnego… Nie pamiętam ich, gdy byłem tu ostatnio. – mruknął Jah’rakal, ale ruszył żwawo pod nimi. Reszta wstrzymała oddech, gdy znalazł się w zasięgu ich szponów. Nic się nie stało. Pozostały kamieniami, więc dołączyli do niego. Zaczęli wypatrywać pośród masy kamieni czegoś, co mogło być częścią wielkiego golema Roshana. *** Obudził się w przytulnej kuchni. Żaden z drewnianych mebli nie posiadał zdobień. Surowy gust czy brak umiejętności gospodarza, który pochwalił się, że własnoręcznie je wszystkie wykonał. W tym konkretnym momencie ostatnią rzeczą jaką przyszłoby Maginie na myśl było podziwianie zdolności Mangixa. W końcu nawet nie mógł tego zobaczyć, a w szczególności dlatego, że musiał podnieść się z podłogi, a w jego stanie nie było to takie łatwe. Wokół leżała masa dzbanków po winie i silniejszych trunkach. Miał okropne mdłości i ból głowy. Przesadzili trochę. Nie pamiętał ile czasu, a dokładniej ile dni pili. Zaśmiał się lekko. W tej całej sytuacji w ogóle nie pamiętał snu, którym z pewnością uraczył go Atropos. Wyczuwał na podłodze masę swoich włosów. Musiał je sobie rwać przez sen bez opamiętania. Znaczy się kroczący w nicości znów się spisał. Co z tego skoro znalazł na niego sposób? Niczego nie pamiętał. W ten sposób będzie mógł normalnie funkcjonować. Jeśli wysiłki przy stawaniu na nogach można nazwać czymś normalnym. Do kuchni wpadł pandaren Mangix. Zataczał się i tłukł te naczynia co jakimś cudem pozostały całe na stole. Magina upił się z nim do nieprzytomności, ale zanim to się stało przy wódce dowiadywali się o sobie wszystkiego. Można powiedzieć, że teraz znali się jak starzy znajomi. Mangix wypatrzył towarzysza podnoszącego się z podłogi i uśmiechnął się pomimo wielkiego kaca. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swej luźnej kurtki i wyjął stamtąd sporą piersiówkę. Wziął z niej obfity łyk i podsunął elfowi pod nos. - Pijemy dalej? – zapytał uśmiechnięty od ucha do ucha. - Nie… - odburknął Magina i zwymiotował na podłogę. Silna niedźwiedzia łapa złapała go za ramię i pociągnęła w stronę wyjścia. - Chodź. Złapiesz świeżego powietrza i zmienisz zdanie. – odwrócił się i rzucił jeszcze okiem na zniszczenia w kuchni. – Przez najbliższe dni nie będziemy korzystać z tego pomieszczenia. - Który to już dzień? – spytał Magina sięgając po alkohol z piersiówki. - Kto by liczył? Źle ci? – odrzekła panda sadowiąc się na werandzie. - Ile czasu pijemy? – naciskał. - Pare dni? - Tydzień? – zasugerował bardziej przekonany Magina. – Tak nie można. Ja muszę coś zrobić. Mam obowiązki. - Dupa tam. – skwitował niedźwiedź i łyknął zdrowo. - Gdzie Ulfsaar? - Sztywniak poszedł sobie chyba dziś rano. Tego cośmy w nocy robili nie zdzierżył, he he. - Musze iść za nim. Jestem potrzebny. - Nic nie musisz. Trafiłeś do mnie, znaczy się jesteś totalnie zapomniany. Poza tym jesteś ślepy. Nikomu nie będziesz potrzebny. Niewidomy zazwyczaj jest balastem. – uświadamiał go Mangix. - Jestem ślepy, ale widzę jakkolwiek głupio to brzmi. – mruknął Magina, obserwując przez szal jak kontury wszechobecnej magii stają się dla niego coraz wyraźniejsze. – Siedzisz teraz rozłożony jak ludzka prostytutka Mangix, z piersiówką w ustach jak dziecięcy smoczek. Mam coś do zrobienia. Zresztą po co się produkuję. Nie zrozumiesz tego. - Ja nie zrozumiem!? Słuchaj no młody! – wybuchnął niedźwiedź siadając bardziej przyzwoicie. – Nie urodziłem się na tym zadupiu. Wychowałem się i żyłem w Pandarii. Krainie jedynej w swoim rodzaju i azylu przyzwoitości jakby mnie kto pytał! Miałem swoje obowiązki. Robiłem najwspanialszy miód pitny i wszyscy do mnie po niego zachodzili. Później stwierdzili, że jestem alkoholik i upijam młode pandy! Za wywiązywanie się z obowiązków pracy zostałem wygnany! Wysłali mnie tu do waszego lasu, na tak zwany ODWYK! – zaakcentował to słowo i splunął na ziemię. – Nie chrzań mi tu więc proszę o robocie. Nic nie wiesz o podzięce za nią. - To nie tak. Nie chciałem cię wkurzyć. Po prostu muszę iść znaleźć Ulfsaara. – wydukał Magina trochę zmieszany, że tak wzburzył przyjaciela. Ten jednak kontynuował monolog w ogóle nie zauważając, że elf coś powiedział. - A to, że masz koszmary!? Każdy je do cholery ma. Ja też mam. Co noc odwiedza mnie we śnie mój przyjaciel, ten który ma sprawdzać czy mogę już wrócić do domu. Co noc widzę jak patrzy na mnie z odrazą i mówi: NIE! Jakby tego było mało to na jawie też mnie odwiedza! Przybywa tu raz na jakiś czas i ocenia tym swoim surowym wzrokiem. Nigdy nie wrócę z tego wygnania. Zresztą już sporo czasu minęło od ostatnich jego odwiedzin. Pewnie już mnie całkiem olali. Jednego ze swoich! Tak się nie robi w Pandarii! – zawył i ukrył głowę w swych dłoniach. - Jutro rano cię opuszczę Mangix. Nie podoba mi się, że masz towarzysza do picia. Twoi rodacy mają rację. Powinieneś coś ze sobą zrobić. Zresztą ja też. Opowiadałem ci o Atroposie. Dzięki tobie dziś czuję się wreszcie na siłach, by go zniszczyć we śnie. Dlatego nie piję już z tobą. Muszę pozostać w gotowości, gdy on przyjdzie. - Rób co chcesz i idź do czarta. – machnęła na niego łapą wielka panda. – Tylko żebym cię jutro nie widział. II Raport sytuacji na froncie północnym: Zajęłyśmy wyznaczone nam strategiczne miejsca bez większych kłopotów. Kontrolujemy tereny po zachodniej stronie rzeki, ale sam Satyrnaar jest już we władaniu nieumarłych. W tym miejscu udało nam się ich zatrzymać. Księżycowa gwardia stosuje strategię podjazdową, unikając większych starć i strat po naszej stronie. Wiemy, że każdy nasz poległy wojownik nadrabia straty, które im wyrządzamy. Lepsza znajomość terenu pozwala nam bezkarnie likwidować wszelkie nieprzyjacielskie oddziały zwiadu, a także mniejsze siły uderzeniowe wroga. Do największych sukcesów należy zaliczyć całkowite unicestwienie regularnego batalionu nieumarłych o liczbie 200 ghuli, 100 zombie, 80 szkieletów łuczników, 10 plugastw i 50 nekromantów. Jest to standardowa proporcja liczebna poszczególnych typów nieumarłych jaką stosuje w swych batalionach nieprzyjacielskie wojsko. Najbardziej cieszy nas liczba nekromantów, bo to ona decyduje o utracie zdolności przywrócenia oddziału do walki. U żołnierzy utrzymuje się wysokie morale. Możemy tylko marzyć, by na innych frontach odnoszono takie sukcesy jak tu. Miałyśmy tylko jeden dzień zwątpienia, gdy do naszego tymczasowego przyczółka (obóz stale zmienia położenie – nie możemy dopuścić, by wróg namierzył naszą bazę wypadową i przeprowadził zmasowany atak) trafił zwiadowca nieumarłych. To był zwykły elf cywil. On nie wiedział, że rozmawia ze sztabem, my nie wiedziałyśmy, że elf ten jest już nieumarłym. Zamaskowali fakt jego śmierci. Rozmowa była dziwna. Wynikało z niej, że nieumarli dali się zatrzymać w Satyrnaarze tylko dlatego, że sami tego chcą. Twierdził, że czekają na jakieś wydarzenie, które ma nastąpić dokładnie w tym miejscu. Martwy cywil dowodził, że gdyby chcieli mogliby cały front północny zalać swoim wojskiem i cal po calu przetrząsnąć każdą naszą kryjówkę. Wydaje nam się to nie możliwe, dlatego wciąż bez większych porażek utrzymujemy się na stanowiskach. Dowiedziałyśmy się również od niego, że wojskiem północnym nieumarłych dowodzi istota cienia, której imie brzmi Nevermore. Straszył nas, że to najbardziej przebiegły z oficerów plagi. Trzeba mu przyznać, że miał rację. Fakt, że wykryłyśmy brak oznak życia u tego elfa uznaję za cud. Zlikwidowałyśmy go ostatecznie po rozmowie. Strach pomyśleć co by się stało, gdybyśmy go wypuściły i poszedłby zameldować swoim przełożonym. Z tego względu proszę o jak najszybsze dosłanie nam regularnej armii drzewców i druidów. Uprzedźcie ich, że w związku z zaistniałą sytuacją i sprytem nieprzyjaciela, będziemy dokładnie sprawdzać czy rzeczywiście żyją, choć znamy ich niewrażliwość na działanie sił nekromanckich. Wysoka Kapłanka Księżyca Mirana Nightshade Aiushtha skończyła odczytywać na głos raport i podniosła wzrok znad listu dostarczonego przed chwilą przez sowę. Czekała na reakcję Leshracka. Nie musiała czekać długo. Choć eteryczna istota nic jej nie przerywała, łatwo zauważyła jak się w nim gotuje. Wybuchnął gniewem prawie natychmiast po przeczytaniu podpisu Mirany. - Przecież to jakiś stek bzdur! To ma być raport z walk na północy!? Tyle czasu milczeli, a teraz pisze tylko, że wszystko w porządku i boją się jakiegoś wrogiego oficera? - Noooo… A czego się spodziewałeś? Napisała, że odnoszą sukcesy bez strat. To chyba dobrze? - Ach… - westchnął Leshrack – Właściwie sam nie wiem. Czuję po prostu niedosyt. Wolałbym obszerniejszy raport, coś co dałoby nam wskazówki jak skutecznie ich zwalczyć. Informacje o nieliczących się małych sukcesach i sytuacji patowej nic nam nie dają. - Dają nam poczucie ulgi. – przypomniała mu Aiushtha. - Usypiają naszą czujność! – wykrzyknął Leshrack po czym zamilkł obserwując jak zbliża się do nich elf emisariusz z kolejnym raportem. Skinął na niego głową, by mógł zacząć mówić. - Druidzi wykorzenili już znaczną część lasu. Właśnie przybyli wraz z kilkoma tysiącami drzewców. Czekają na rozkaz wymarszu. – meldował – Mają też kilka starożytnych entów zdolnych do zakorzenienia się i stworzenia posterunków obronnych. - Trzeba podzielić tę siłę na trzy części i wysłać na trzy linie walk. Północ i centrum musi dostać lwie części naszej pierwszej fali. – rozporządził Leshrack - Południe musi jakoś wytrzymać ze skromniejszymi siłami. - Kiedy to Nortrom potrzebuje największego wsparcia! – zawołała driada. - Nortrom musi jakoś wytrzymać z tym co ma. Zresztą teren na południu jest o tyle dla nas wygodny, że nawet jak będą oddawać nieprzyjacielowi metr za metrem to i tak będziemy mogli skutecznie ich zatrzymać w swoim czasie. – Leshrack podszedł do mapy i wskazywał palcem różne strategiczne miejsca. Potem przeniósł go wyżej. – Jeśli przepuścimy ich teraz na północy to bez trudu dotrą aż do Zagajnika Cenariusa. Trochę lepiej w centrum, ale trzeba w końcu porządnie zabezpieczyć drogę uchodźców. Ktoś musi zacząć myśleć Aiushtho i nadrobić nieudolność Malfuriona. – Nie czekając na jej odpowiedź, zwrócił się do elfa. – Idź i wydaj te rozkazy. Na południe oddeleguj tylko dziesiątą część przybyłych i jednego enta. Resztę dzielimy na pół do centrum oraz na północ. Wykonać! Elf jednak nie ruszył się z miejsca. Mrużył tylko oczy i ciągle czekał, jakby nie dosłyszał rozkazu. Leshrack tracił cierpliwość. - Wykonaj żołnierzu. To dobry plan. – wtrąciła się cicho Aiushtha, ale to wystarczyło by elf odwrócił się na pięcie i pobiegł do wojsk. - Dlaczego ignorował moje słowa, a na twoje ruszył w podskokach? – zdziwił się Leshrack – Czyżby dostał przykaz, by słuchać ciebie, a mnie olać? – drążył kpiąco, ale zaraz się zamyślił – Czekaj… - Skąd te wnioski? Ja niczego takiego nie zauważyłam… - rzuciła niepewnym głosem driada. - Zaraz, poczekaj… - myślał głośno – Już dawno zauważyłem, że Furion mnie unika. Myślałem, że wstydzi się swych błędów, ale nie! On mi po prostu nie ufa! Dlaczego zostawił dwie osoby do wykonywania tak prostych czynności w Zagajniku? Przecież wystarczyłbym ja sam do wydawania rozkazów. Jednak skoro i tak mnie nie słuchają, to jestem tu z innego powodu. Długo się zastanawiałem dlaczego nie biorę udziału w walkach. Przecież samotnie nie tylko zatrzymałbym jedną część frontu, ale także wyprowadziłbym kontratak. On zaś po prostu chce mnie trzymać od tego wszystkiego z dala i zostawia pod obserwacją driady! Niedoczekanie twoje Malfurionie! - Hola! Leshracku! Nie rozpędzaj się. Opamiętaj… - chciała go przystopować Aiushtha, ale to Leshrack nie dał jej skończyć, kierując swój dalszy wywód na nią. - Wiedziałaś o tym?! Musiałaś wiedzieć! Skoro więc nikt mi tu nie ufa, muszę to zmienić! Ruszam na front. Wspomogę północ i odzyskam dobre imię! - Ja ci ufam Leshracku! I zabraniam byś gdziekolwiek wychodził. Jeśli będziesz posłuszny woli Malfuriona, to szybko rozwiejesz jego chwilowe wątpliwości. Zrozum go. On nie ma pojęcia, że ty nie tylko podporządkowujesz się woli lasu, ale jesteś zrodzony z odbicia tej woli. – położyła dłoń na piersi eterycznego centaura. – Nie wie, że las po śmierci Cenariusa żałował i tęsknił tak bardzo, że stworzył ciebie. Jesteś inny od niego bo powstałeś ze smutku, ale wiem, że to ty jesteś głosem tych wszystkich drzew z Ashenvale. Ufamy ci. Leshrack zdjął jej rękę z siebie i odwrócił się niewzruszony. - Ruszam natychmiast. Biorę ze sobą Burizę. Przekażę tę broń Miranie. Furion już dawno powinien był to zrobić. - Nie mogę pozwolić ci zabrać łuku ze sobą! - Zdecyduj się. – odrzekł chłodno – Ufasz mi i pozwalasz działać, albo nie i mi zakazujesz. Driada zagryzła wargi. Była absolutnie przekonana o jego dobrych intencjach. Jednak nie chciała wpaść w konflikt z Malfurionem. Spuściła głowę skołowana. - Rób co uważasz za słuszne… - Dziękuję. – uśmiechnął się do niej Leshrack i natychmiast dołączył do wojsk zmierzających na północ z łukiem Buriza-Do Kyanon przymocowanym do pleców. *** Ulfsaar szedł samotnie we mgle, wąską, ciemną, leśną ścieżką. Widział go dokładnie. Widział jak węszy i wyczuwa tego, przez którego opuścił swą rodzinę. Polował na Blade’a. - Widzisz go? Przez ciebie kroczy samotnie ty upity wieprzu. – mruknęła mu do ucha Shendelzare. - JEST CORAZ GORZEJ! TERAZ UPIJASZ SIĘ W TOWARZYSTWIE! – dobiegł go tubalny, wściekły ryk. – Długi czas miałem nadzieję Mangix, ale miarka się przebrała! Nie załatwię ci powrotu, a po tym co zobaczyłem to nawet nie wiem czy ciągle chcę! Uniósł łapy i ustawił je w gotowości. Wyostrzył wzrok. Odniósł wrażenie, że ofiara nie jest sama i może odważyć się zaatakować. Taka desperacka, niespodziewana próba ratowania swej skóry. Ulfsaar był gotowy i na taką ewentualność. Wtedy chociaż nie będzie się musiał za nim dalej uganiać. - A co jeśli się przeliczy? - Raijin przyjacielu! – kolejny głos sprawił, że Magina półprzytomnie otworzył oczy przysłonięte opaską. – To ostatni raz! Elf, którego widzisz rano mnie opuszcza. Zrobiliśmy sobie pożegnanie, najzwyklejsze, wedle tradycji z Pandarii! – Mangix starał się ubłagać pandę w niebieskim płaszczu. Elf widział obrazy złożone z magii, poprzez cieniste ciało Atroposa, który ciągle powtarzał: - A co jeśli się przeliczy? Będziesz miał go na sumieniu? Atroposa widział na jawie? Shendelzare w śnie? Tracił zmysły czy to tylko efekt przedobrzenia z trunkiem? Nie przypominał sobie jak Mangix mógł go ponownie na to namówić, ale widocznie stało się. Jego uwagę odwróciła jakaś postać. Przebiegła z jego lewej strony tak szybko, że ledwo zdążył to zauważyć. Zniknęła we mgle. Był pewny, że miała skrzydła. Był pewny, że to upiorny władca. Jeden z tych demonów, którzy stali za mordami na furbolgach. Nagle z mgły wyleciał czarny jak noc sztylet. Przeszył go jakby nie napotkał żadnego oporu w jego ciele i poszybował dalej. Drogę jego lotu oznaczyła czarna smuga. Nie chciała się rozwiać, pozostała na miejscu niczym uroczysty dywan rozwijany przed nadejściem kogoś znacznego. Z mgły wyłonił się awatar zemsty Elune. Jedna z legend, którą furbolgowie otaczali niemal równą czcią co samą boginię. - A co jeśli nie jest po jego stronie? Czy nadal sobie poradzi? – spytała go Shendelzare gładząc po rozpalonym czole. - Nie tłumacz się w ten sposób. Wystarczy spojrzeć na ten chlew. O nie! Tym razem nie posprzątam po tobie. Przestaję cię żałować. Żyj sobie w tym syfie i, i… PIERDOLĘ! Przestaję w ogóle cię wspominać! – Raijin wpadł w furię łapiąc za jedną z pełnych butelek i cisnął nią o ścianę. - Przyrzekam ci, że wcale nie piłem od naszego ostatniego spotkania! Tylko dziś i tylko ten jeden efekt widzisz! Nie ma cię tu całe tygodnie i nie widzisz moich starań. Nie widzisz moich sukcesów. Już nie piję na umór! Tylko dziś… - Gondarowi nigdy nie udało się doprowadzić do takiego stanu, choć próbował. Dzięki tobie mam zupełnie nową ciekawą sytuację. – cieszył się Atropos – Popatrz na Mangixa. Znasz go tak krótko, a już zniszczyłeś jego szansę na powrót. Jesteś gorszy ode mnie. Wszystko niszczysz. Czarna strażniczka prawie odwróciła uwagę Ulfsaara od tego co dzieje się za jego plecami. Od tyłu zachodziło go z pozoru zwykłe zombie. Zauważył jednak co dzieje się z jego zgniłym ciałem. Zaczynało się deformować, pęcznieć z każdym krokiem jaki wykonywał. Rósł w zatrważająco szybkim tempie, a potem ciało zastygło w wielką, twardą jak skała masę mięśni. Stał przed nim teraz istny kolos. Coś jak golem z mięsa. Ulfsaar zaryczał jak mógł najgroźniej, ale ten wcale się nie wzruszył. Niespodziewanie furbolg oberwał dwa cięcia po torsie jakimś ostrym narzędziem. Zauważył na swym ciele rany po czakramie. - Ale jak? Przecież nie zobaczył nikogo przed sobą? Kto zadał cios? – zdziwiła się Shendelzare. - Popatrz na niego! Następna twoja ofiara! Przypomnij sobie dlaczego tu jesteś. To samo zrobiłeś z naszymi dziećmi co z tym elfem. – Magina słyszał głos Raijina, gdy próbował podnieść się z podłogi. – Jedno ledwo odratowaliśmy tak się przez ciebie zatruło! – Elf widział jednak co innego. Ciągle śnił. Kolos natarł na Ulfsaara. Niedźwiedź odepchnął swą łapą jego wielką pięść i sam wyprowadził kilka skutecznych ciosów. Może udałoby mu się unieszkodliwić przeciwnika, gdyby nie oberwał w plecy z jakiejś magii. Stróżki mocy rozchodziły się po jego ciele niosąc ból i osłabienie. Zanim się otrząsnął, na kark wskoczył mu już upiorny władca i zaczął szarpać jego plecy. Szybkim ruchem ściągnął go stamtąd i przydusił nogą. Mógł mu teraz bez trudu zmiażdżyć czaszkę. Zobaczył jednak tego, którego ścigał. Blade stał oparty o drzewo i machał beztrosko swymi księżycowymi ostrzami. Zmienił się. Oczy zasłonięte opaską niemal identyczną co Maginy, rogi wyrastające z czoła i demoniczne skrzydła, ale poznałby tego drania choćby wieki minęły. Ulfsaar ryknął i ruszył na niego. Drogę zastąpiło mu wcielenie zemsty Elune, ale nie same. Wyczuł kogoś jeszcze choć nie mógł go dostrzec. Pamiętał ten zapach. Należał do elfki, która raniła go czakramem. Obie rzuciły się na niego. Atakując szybko splamiły jego własną krwią te części sierści, które pozostały dotychczas czyste. Wyjąc z bólu zrzucił z siebie natrętki. Wygra tę walkę. Musi. - Teraz patrz! – Shendelzare nie odrywając dłoni z jego czoła, sięgnęła palcami do powiek. Złapała je tak, że nie był w stanie zamknąć oczu. Shendelzare zamieniła się w Atroposa, a może Atropos w Shendelzare. Nie wiedział sam. Ważne, że ktoś z nich trzymał mocno jego powieki i nie pozwalał odwrócić wzroku. Na jawie stał jak słup wyciągając błagalnie rękę przed siebie. Raijin i Mangix przerwali sprzeczkę, zdziwieni jego zachowaniem. Nie widzieli jak rozszerza ślepe oczy pod szalem. Nie widzieli tego co on teraz ogląda. - Patrz jak umiera twój przyjaciel! Do Ulfsaara doskoczył Blade. Był szybki. Ciął podbrzusze długim pociągnięciem księżycowego ostrza i zrobił pełen obrót, by wykorzystać drugie. Udało mu się przebić przez grubą skórę furbolga. Krew pociekła na ziemię. Ulfsaar wściekle zamachnął łapami, ale dwa błyskawiczne ciosy przecięły powietrze. Blade przetoczył się między jego nogami i wbił ostrza w jego łydki. Niedźwiedziołak zwalił się na klęczki, ale obrócił się i zaatakował przez ramię. I tym razem spudłował. Blade uskoczył w bok. Zmienił chwyt na swoim orężu i cisnął nim w furbolga. Ulfsaar nie miał pojęcia jak od ostatniego spotkania mógł nabrać tyle sił, by rzucone ostrza przebiły go na wylot. Oba tkwiły mu teraz w klatce piersiowej. Nie był w stanie ich wyjąć i nie mógł podnieść się z kolan. Magina szedł przez przedpokój w stronę Raijina i Mangixa. Ci w milczeniu obserwowali co się z nim dzieje. Był jak w transie. Wymacał swoje księżycowe ostrza, które oparł wcześniej o ścianę. Jego pleców trzymał się Atropos napawający się sukcesem. Doprowadził elfa do szaleństwa. Magina nie mógł wyrwać się ze snu, choć powoli zaczynał odnajdywać się w jawie. Dwie sceny zlewały się ze sobą. Udało mu się wysunąć jedno ostrze na tyle, by z ciała wyszła rękojeść. Podniósł wzrok ze świadomością, że elf zechce teraz ponownie zaatakować. Nie mylił się. Oberwał silnym kopnięciem w szczękę aż wyleciał w powietrze jeden z jego kłów, a z pyska pociekła krew. Blade nawet nie cofnął nogi z jego mordy, tylko od razu sięgnął po tkwiące w ciele furbolga ostrze. Wyszarpnął je szybkim ruchem i z pełnego wymachu poderżnął gardło Ulfsaara. Krew trysnęła obfitym strumieniem. Zachlapała nogę, którą cały czas trzymał opartą o jego pysk. Pchnął nią furbolga, zwalając go na ziemię. Od razu wspiął się na jego ciało i stojąc tak niewzruszenie, skinął na resztę swoich towarzyszy. Ulfsaar wiedział, że nie zdąży zginąć przez uduszenie. Najpierw go poćwiartują do czego właśnie się zabierali. - Kolejna istota, która mogłaby żyć, gdyby nie poznała ciebie! – ryczała Shendelzare – Ofiara taka jak ja! - Zamierza nas zaatakować! - Magina opanuj się! Magina wzniósł swoje księżycowe ostrza, stając gotów do ataku. Błyskawicznie odwrócił się na pięcie i ciął istotę, która się znajdowała za nim. Shendelzare krzyknęła przeraźliwie, a z ran wydostawał się fioletowy cień. Kolejny cios przez całą wysokość jej ciała i Atropos ociekał krwią elfki. Wszystko się mieszało, ale nie interesował się tym. Wbił w obie jej piersi ostrza aż po rękojeść, a po tym wyciągnął i spuścił je przez mgliste ciało. Za każdym razem palił magię z jakiej składał się kroczący w nicości. Ten zawodząc chciał się wycofywać, ale oberwał znów przez plecy. Stał się celem dzikiej furii Maginy i kolejne ataki zlewały się ze sobą w jeden płynny ruch. Atropos wiedział jednak, że ucieknie. Gondar także kiedyś próbował, ale on zniknął w porę. Teraz również się uda. Czuł się pusty w środku. Pozbawiony magii, ale uda się. Zniknie. - Już znikasz? Najpierw poczęstuj się moją magią! – wrzasnął Magina i poprzez ostatnie pchnięcie, którym go przeszył, napłynęła do cienistego ciała Atroposa jakaś dziwna energia. Rozlała się wypełniając braki po jego własnej mocy… po czym wybuchła. On wraz z nią. Magina wiedział, że ostatecznie rozprawił się z Atroposem. Ciągle nie mógł jednak otrząsnąć się z wizji, którą ten go uraczył. Mózg kontynuował wyświetlanie obrazów. Ulfsaar poćwiartowany na drobne kawałeczki. Już kiedyś to widział w jednym ze snów. Teraz dowiaduje się, że było to prawdą. W kałuży krwi leżały kończyny o sierści czarnej jak smoła. Upadł na kolana. Walały się przed nim flaki jego przyjaciela! To jego wina! Nie był przy nim… Mangix podniósł go z klęczek. Domyślił się, że przed chwilą Magina zwalczył swój koszmar. Wszakże on i Raijin nie mogli dostrzec jego przeciwnika, ale usłyszeli jak z nicości wydobywa się jego nieziemski krzyk. - Jak już mówiłem… Opuszczam cię Mangix. Muszę iść. – wyszeptał apatycznie elf i wyszedł z chaty w ciemną noc. Jeszcze nigdy nie odczuwał niczego tak silnie jak nienawiści do swojego brata. - Widzisz Raijin? – Mangix zwrócił się do swojego kuratora, patrząc za oddalającym się elfem. – Są na tym świecie ważniejsze problemy od naszych. Chrzanię Pandarię skoro ona chrzani mnie. Tu dzieje się coś większego i chcę brać w tym udział, choćby na trzeźwo. Idę za nim! Raijin Thunderkeg tylko chwilę wahał się na ganku. Ruszył za tamtą dwójką, choć jeszcze przed chwilą nie miał pojęcia co się wokół niego dzieje. Zastał scenę zaskakującą. Coś czego nigdy nie doświadczyłby w sielankowej Pandarii. Był spragniony nowych szalonych doświadczeń. *** - Nortrom twierdzi inaczej. Potrafi też żyć normalnie z twoją przypadłością. – słowa te odbijały się echem w kanionie. - Znam ten głos. Gdzieś już go słyszałem. – szepnął Kardel. Przyśpieszył kroku, by jak najszybciej minąć zwały gruzu i zobaczyć kto tam rozmawia. - Nortrom nie odczuwał jej tak jak reszta. Odłączył się od nas w decydującym momencie. Teraz uważam, że miał rację. Był jednak zbyt grzeczny, nie był dobrym aktorem oraz kompletnie nie znał się na zagrywkach politycznych. Gdyby jednak był inny, to mój lud nadal by istniał i miał się dobrze. Jestem tego pewien. Wielka szkoda, że w oczach moich ludzi… - drugi głos był już zupełnie obcy. Gondar nie miał pojęcia skąd mógł się znaleźć w tym kanionie ktoś, kto zna Nortroma. Czy to ten cały biały czarodziej, o którym mówił troll? Za moment wszystkiego się dowiedzą. Za moment ich zobaczą. - …W oczach moich ludzi to ja okazałem się lepszy. - Widzę, że nic tu po mnie. Żegnaj i obyś nie żałował swojej decyzji. – Kardel w końcu rozpoznał do kogo należał ten głos. - To Malfurion! – zakomunikował, a Gondar skinął głową. – Tylko co on tu… - Sza! Zgredy! – przerwał Jah'rakal. – Zginie ktokolwiek to jest, bo nasadza się na Roshana. On jest mój! Minęli przeszkodę i wyszli w szerszą przestrzeń między skalnymi ścianami. Powinni dostrzec wszystkich tutaj obecnych. Jednak nie było tu nikogo. - Czujecie? To przeszywające zimno. – zauważyła Traxex. - Tak jakby przeszło przeze mnie. – dodał Razzil. - Witajcie poszukiwacze przygód! – tubalny głos zaskoczył ich z tyłu. Odwrócili się natychmiast. Jah’rakal błyskawicznie rzucił jednym ze swych toporków w stronę nowoprzybyłego. Ten zasłonił się swą olbrzymią bronią i wyszedł bez szwanku. Wcale nie przejął się tym atakiem, tylko śmiało podszedł do jednego z wielkich kamieni i usiadł na nim spokojnie. Uśmiechnął się do nich spod rogatego hełmu. - Chyba jesteście zdenerwowani. Odprężcie się. - Kim jesteś!? Wara od Roshana, bo zabije! – ryknął na niego Jah’rakal. - O widzę, że znacie go nawet z imienia! W takim razie znacie pewnie też jego legendę i to co posiada. Niesamowite. Chyba żadni poprzedni śmiałkowie o tym nie wiedzieli. Ta wiedza jest niezwykle użyteczna. Wszystkich waszych poprzedników uchroniła przed śmiercią. Oh chyba jednak nie. – skrzywił się. - Wybaczcie. Tak sobie ironizuję. - Ty nam grozić!? – wtrącił się Aggron. - Ależ skąd! Odprężcie się mówię. Jestem tylko strażnikiem samego Roshana. Mówcie mi Sven, a to moja mała Sprawiedliwość – wskazał na swój imponujący miecz. – Nie będziecie mieć ze mną kłopotu, bo cenie swoje życie. Przepuszczę was. Lubię oglądać na żywo jak powstają nowe historyjki. - Co to za strażnik, który wszystkich przepuszcza? – zakpił Gondar. - Najskuteczniejszy. Wydaje wam się, że pokonacie Roshana? Fakt. Wspólnie łatwo to zrobić. Dlaczego więc jeszcze golem stoi i ma się dobrze? - Przepuszczasz nas czy mam cię zabić? Śpieszno mi! – warknął Jah’rakal. - Poczekaj trollu! Chcę was tylko przygotować na to co was czeka. Otóż wszystkie poprzednie drużyny miały już Roshana na widelcu. Uświadamiając to sobie zaczynali walczyć między sobą, bowiem skarb Nieśmiertelnego może być własnością tylko jednego. Nie czekali z tym do końca starcia z gigantem. Widząc jaki Roshan jest słaby uznawali, że można z nim skończyć w pojedynkę. Muszę powtarzać, że dzięki temu Roshan ciągle istnieje, a oni gryzą piach? - Właśnie to zrobiłeś. – prychnął Kardel. - Dlaczego nam to mówisz? - Spójrzcie na siebie. – zaśmiał się Sven. – Wybaczcie, że wam wygarnę, ale po waszych fałszywych mordach widzę, że za chwilę ujrzę powtórkę z rozrywki. W kluczowym momencie skoczycie sobie do gardeł. Potrzebne wam to? Zawróćcie. - Nie słuchajcie go. – rzekła cicho Traxex. – To zagrywka psychologiczna. Mąci w naszych głowach. To skuteczny strażnik. - Idziemy! – warknął na nich Jah’rakal. – Nie zbliżaj się do nas chłoptasiu to ujdziesz z życiem. - Rad jestem, że dostarczycie mi nowej opowieści! – ucieszył się strażnik usuwając się w cień. – Pozdrówcie tych co przepuściłem przed chwilą. Może jeszcze żyją! – zawołał na odchodne. - Kogo?! Jaką chwilą?! – spytał Gondar. Strażnik jednak już gdzieś zniknął. - Idziemy powiedziałem! – powtórzył troll. *** W kuckach skrywali się w gęstym listowiu. W milczeniu obserwowali jak zaledwie kilka kroków od nich biegną ghule. Nieuchronnie zbliżały się do miejsca przeprawy uchodźców. Jeśli mieli odwrócić ich uwagę, ściągnąć na siebie i dać bezbronnym elfom czas – powinni zadziałać właśnie w tej chwili. Nieumarłych było jednak tak wielu, że nikt nie mógł się ośmielić na jakikolwiek ruch. Pośród nich kroczył dumnie władca otchłani. Masywna, czteronożna istota, która zajmuje wysoką lokatę w hierarchii demonów. Rylai poczuła jak przeszywają ją zimne dreszcze. Yurnero położył jej dłoń na ramieniu. Spojrzała na niego. Jego spokój trochę się jej udzielił. Uśmiechnęła się do orczego mistrza miecza. - Musimy zaczynać tę nierówną walkę. – oznajmiła Slithice. - Strasznie nierówną. Aż mi ich żal. – zakpiła Lina zaciskając zęby. - Niech bóg ma nas w swojej opiece. – rzekł Purist i wyszedł z ukrycia. Chciał już rzucić się do ataku, ale zapatrzył się na imponujący manewr Yurnero. Ork rozpędził się i skoczył z impetem w sam środek przechodzących ghuli. Jeszcze nim dotknął ziemi, wykonał trzy szerokie cięcia, szatkując kilka pierwszych maszkar. Każdy swój ruch mieczem akcentował i zatrzymywał na krótką chwilę w ciele kolejnych ghuli. Zadawał ciosy szybkie i czyste. Zgniłe kończyny nieumarłych latały w powietrzu nawet po każdym jego przechwycie dłoni na rękojeści. Właśnie miała do niego dołączyć reszta towarzyszy, gdy z nieba spadły płonące skały. Wybuchały ogniem wraz z uderzeniem o ziemię. Demon śmiał się z efektu swojej magii. Yurnero zauważył, że Slithice nakazuje odwrót. Fragment lasu, w którym się przed chwilą ukrywali zaczął płonąć. Ognisty meteor spadł tuż obok Rylai, a wybuch rzucił nią o drzewo. Lina wzięła ją szybko pod ramię i wraz z Puristem starali się wydostać spod zasięgu magii demona. Yurnero widział, że w ślad za nimi nie ruszył żaden ghul. Nawet z nim samym walczyło niewiele, choć zaczął kręcić się wokół własnej osi, wyzwalając istną furię spadających ostrzy, szatkując każdego potwora, który się nawijał. Nieumarli jednak byli ślepo zapatrzeni w cel nad rzeką. Nie dadzą się odciągnąć. Ryzykowali daremnie. Nic tu nie zdziała. Musi dołączyć do reszty. - Przestań walczyć! Zostań z Azgalorem wśród swoich! – usłyszał w swym wnętrzu głos swojego demona. Zdławił go w chwili, gdy jeden z ghuli ugryzł go w nogę. Ściął szybko jego głowę z karku i przetoczył się w tył, chcąc się wycofać. Szybkim pchnięciem nadział na miecz dwóch nieumarłych skaczących mu do gardła, po czym puścił się biegiem przez płonący las chcąc dogonić resztę. Nikt go nie gonił. Przynajmniej tak mu się wydawało dopóki nie usłyszał za sobą okrzyku euforii: - CZUJĘ KREW! HAHAHAH! KREW! *** Jak tylko przeszli kolejny załom, ujrzeli imponujące starcie. Wielki na pięćdziesiąt stóp kamienny golem tłukł swymi olbrzymimi pięściami w ziemię wokół niego. Oczywiście nie ziemia była jego celem. Pod nim unikały zmiażdżenia przedziwne istoty, które Gondar widział po raz pierwszy w życiu. W walce z legendarnym Roshanem radziły sobie nadzwyczaj dobrze. Chociaż tak naprawdę nie miało się tu innego wyboru. Nawet najmniejszy błąd kosztowałby życie. To była walka żywiołów. Jakaś lodowa istota raz po raz zamrażała całą olbrzymią postać Roshana. Ten jednak nie dawał się zatrzymać na dłużej. Po krótkiej chwili zawsze udawało mu się rozbić kostkę lodu w jakiej go zamykano, a ostre odłamki stawały się zagrożeniem dla agresorów. Piorunowładny rycerz z każdym machnięciem swojej buławy, strzelał gromami w jego kamienny tors. Roshan tak jakby nic sobie z tego nie robił. Chciał zetrzeć na proch małego intruza, ale rycerz był zbyt szybki i sprawnie unikał jego kopnięć. Oberwał dopiero, gdy golem zagarnął łapą po ścianie kanionu i zwalił na niego masę gruzu. Rycerz musiał zasłonić się swą wielką tarczą, ale niewiele mu to dało. Został zasypany aż po czubek hełmu. Po chwili jednak z pod kamieni wystrzeliły wiązki błyskawic i rozsadziły głazy na małe kawałeczki. Rycerz wyszedł z tego teg bez szwanku, a z jego oczu dosłownie wystrzeliły iskry wściekłości. Tymczasem Roshan zainteresował się już innym przeciwnikiem. Niebieski człowieczek biegł po jego kamiennym ciele i wymachiwał nabijaną kolcami buławą, wykruszając co większe kawałki. Roshan han się wściekał, ale nie mógł go z siebie strącić. Raz Gondar mógłby przysiąc, że wielka dłoń się na nim zamknęła. Tylko, że biegacz tak jakby się rozdwoił. Jedna jego postać została zduszona w garści Roshana, ale druga zawróciła w porę jakby wiedząc co, by ją czekało, gdyby postąpiła choć jeden krok dalej. Ta druga istniała niała nadal, a pierwsza wyparowała jakby nigdy jej tam nie było. Z Roshanem walczyła jeszcze jedna istota. Wyglądała jak przerośnięty, eteryczny ptak. Przypominała wiwernę, czyli latającego wierzchowca, wierzchowca, którego orkowie wytresowali sobie, gdy musieli zrezygnować ze smoków. Teraz jednak nie zajmowała się nieśmiertelnym. Wiwerna zdała sobie sprawę z obecności innej grupy śmiałków. Wylądowała wysoko na jednej z półek łek skalnych i patrzyła się na nich nich z góry. Czekała na coś. Znów poczuli przerażające zimno, a wtedy: - Towarzysze! Uważajcie na tyły! – odziany w białą szatę mag zmaterializował się między Gondarem a Jah’rakalem. Ostrzegł swoich walczących z Roshanem i natychmiast zaczął czarować. Z ziemii pod nimi wystrzeliły dwa gejzery lawy. Lawa nie spadła na ziemię tylko uformowała się w dziwnee stwory. Kardel nawet nie zorientował zorientował się w sytuacji, a już musiał unikać ognistych pocisków. Traxex napięła łuk i wystrzeliła wyst w agresywnego maga. Oberwał wał w ramię rami i syknął z bólu. W odwecie użył kolejnego czaru. Mała trąba powietrzna wyrzuciła Traxex w powietrze i kobieta przywaliła o pobliską skalną ścianę. Wojownicy maga oderwali się od zmagań z Roshanem i ruszyli w ich stronę. Jednak wielki golem nie odpuścił. odpuścił. Biegł za nimi. Lada chwila rozpocznie się jeszcze zcze większy chaos niż jest teraz. Razzil rzucił im naprzeciw jakiś flakon, który rozbijając się, uwolnił jakiś zgnitozielony opar. Zadziałało jak zasłona dymna, ale Gondar miał nadzieję, że ma też jakieś korzystniejsze dla nich działanie. Po chwili draenei skorzystał z technik niewidzialności, by uniknąć pierwszej szarży i odnaleźć się w tym co się wokół dzieje. dzieje - Roshan jest mój! – krzyknął Jah’rakal i rzucił się na nadchodzących wrogów. Gondar uznał go za szaleńca, ale na bogów! Jaki to był sprawny szaleniec! Przeskoczył między rycerzem piorunów i ożywieńcem lodu, by od razu dorwać się do golema. Nie tracąc wcale na rozpędzie, uniknął miażdżącego ciosu kamiennej ręki, wskoczył na nią i jak niebieski wojownik maga, wyrąbywał toporkami wszystko co się dało. Spotkali się, gdy obaj wgramolili się na bark Roshana. Jah’rakal wcale nie zląkł się twarzy nowego przeciwnika, a wręcz jej braku. Zastępowały ją jakieś dziwne macki. Troll nie znał legend o przerażającej rasie Faceless i dzięki temu mógł bez wahania zaatakować stwora. Był od niego szybszy i z łatwością strącił go z grzbietu Roshana. Faceless spadł z dużej wysokości, ale szybko doszedł do siebie i uniknął zdepnięcia przez golema za pomocą jakiegoś czaru. Przeniósł się w kierunku dwóch grup walczących. Jah’rakal miał teraz Roshana dla siebie. Na Kardela spadła wiwerna w tej samej chwili, gdy miał pociągnąć za spust i odstrzelić stworzeniu z lawy łeb. Złapała go za kaptur i pociągnęła w górę. Szamotał się, ale nie mógł się wyrwać. Zresztą wzleciał już na taką wysokość, że nie wiedział czy by chciał. Naprzeciw nim leciały dwa kamienne gargulce. Identyczne z tymi co przywitały ich przy wejściu do kanionu. - Jasna cholero! – przeraził się krasnolud i w locie wystrzelił w łeb jednej z kreatur. Pocisk strzaskał kamienną głowę i gargulec na ślepo zderzył się z wiwerną. Ta wypuściła biednego Sharpeye’a z łap i ten zaczął z krzykiem spadać na ostre skały. Na szczęście wylądował na grzbiecie drugiego gargulca. Skrzydlaty stwór został na chwilę wytrącony z równowagi. - Co tu się kurwa dziejeeeeee!? – krzyczał skołowany Kardel, ale instynktownie skorzystał z okazji i złapał mocno za głowę gargulca, nogami obejmując jego tors. Nie miał zamiaru ponownie spadać, choć opanowanie tego latającego wierzchowca również nie wchodziło w grę. Gargulec usilnie starał się go z siebie zrzucić, trzaskając mu w boki skrzydłami z kamienia. - Oż. Ty. Zarazo! Ja. Ci. Dam! – stękał Kardel, obrywając po każdym słowie skrzydłem. Przytrzymał strzelbę pod pachą, ręką sięgając po sakiewkę z śrutem. Zerwał rzemień ją przymocowujący do pasa i wrzucił całą w lufę. Złapał za strzelbę i przystawił ją do grzbietu gargulca. - Pozdrów swego starego: PUSTAKA! – pociągnął za spust i masa pocisków przeszyła kamienny tors. Gargulec zaczął się kruszyć i tracił wysokość. Nieuchronnie spadał na ziemię. Kardel wytężył wszystkie siły, by w locie obrócić go poziomo, stanął na jego rozpadającym się grzbiecie i surfując w ten sposób, sprawnie przygrzmocił w stwora z lawy, którego wcześniej chciał ustrzelić. Potwór wybuchnął wraz z resztkami gargulca, a Kardel uskoczył w porę cały i zdrowy z osmalonymi brwiami. - To było niezłe! – zawołał uradowany goblin, który siedział na Razzilu. Ogr chemik, jednak nie zwrócił uwagi na kaskaderskie wyczyny Kardela tylko zmagał się z lodową istotą. Chciał ją zaatakować i w biegu podpalał kolejny granat. Lodowy to dostrzegł i w porę rzucił czar. Po ciele Razzila zaczęły krążyć śnieżne wstęgi. Ogr zapomniał o granacie, który ciągle trzymał w dłoni, zawahał się i zatrzymał. Czar błyskawicznie się uaktywnił i zamknął chemika z jego goblinem w lodzie. Szczęśliwie zaraz po tym wybuchnął granat w dłoni Razzila, roztrzaskując lodowe więzienie. Ogr jednak po dwóch tak silnych uderzeniach, padł nieprzytomny. Aggron widząc porażkę swego rodaka wycelował swą maczugę w ożywieńca lodu i wymruczał jakieś zaklęcie. Ognisty pocisk trafił w jego lodowe ciało, skumulował swą moc, po czym w czterech wielkich eksplozjach unicestwił przeciwnika. Lodowy ożywieniec nie zdążył nawet wydać przedśmiertnego okrzyku. Jedna z głów szamana ogrów zaczęła się beztrosko śmiać. Druga zaś z głupawym wyrazem twarzy skinęła na coś nadlatującego z góry. - Huh? – spytała tępo pierwsza głowa, po czym na całe ciało spadł wielki ognisty meteor. Przetoczył się po Aggronie nie zostawiając cienia szansy na jego przeżycie i eksplodował w pobliżu niewidocznego Gondara. Rzuciło nim w bok, przez co upadł u stóp białego maga. Dobrze, że ten nie mógł go zobaczyć. - Nigdy nie odwracaj się tyłem do księcia Kael’thasa! – zawołał do płonącego ciała Aggrona. III x