Gorszyciel zgorszony

Transkrypt

Gorszyciel zgorszony
Gorszyciel zgorszony
Czworo nas biesiadowało przy okrągłym stole, ja, moja rówieśnica Bożena i nasze matki.
Patrzyłem na matkę Bożeny i chłonąłem jej słowa. Nie było to bynajmniej damskie ple-ple.
Starsza pani umiała snuć gawędę. Przeszło mi przez głowę, że gdybym się ożenił z tą siedzącą
obok niej dziewczyną, skorzystałbym przynajmniej jako słuchacz. Nasłuchałbym się różnych
zabawnych historyjek. Miałbym teściową obdarzoną niewątpliwym darem słowa.
Wprawdzie oficjalnych zaręczyn nie było, niemniej uważano nas, Bożenę i mnie, za
narzeczonych. Zauważyłem, że Bożena nigdy nie zwracała się do mojej matki per pani. Co do
mnie, miałem do wyboru „pani” lub „teściowo”. Jedno i drugie nie było właściwe. I tak źle, i tak
niedobrze. Nie kwapiłem się do żeniaczki, a mówienie „teściowo” byłoby równoznaczne z
oświadczynami.
Tymczasem moja teściowa-nieteściowa opowiadała o czyichś problemach małżeńskich.
Chodziło o lokatorkę tego samego domu, w którym zamieszkiwały obie panie. Przed paroma
dniami mąż owej sąsiadki oznajmił żonie, że będą musieli się rozstać. Powód? Inna kobieta. On
doszedł do wniosku, że właśnie takiej towarzyszki życiowej mu trzeba. W tej nowo poznanej
miało się szczęście spotkać swój ideał. A zatem? Niestety, on nie widzi innej możliwości jak
tylko rozwód.
Podsumowując swoją relację narratorka zwróciła się wprost do mnie:
– Widzisz? Tacy są mężczyźni!
Wypadało coś odpowiedzieć. Jedyna odpowiedź, jaka się nasuwała, to: „A gdyby pani
wiedziała, jakie są kobiety.”
Ale właśnie ta „pani” nie chciała mi przejść przez gardło. Milczałem. Milcząco przyjąłem
do wiadomości pełen zgorszenia okrzyk pod adresem mężczyzn.
W chwilę później zabrała głos jej córka Bożena, opowiadając o swych rozrywkach. Nie byle
jakie to zabawy, ostatnio na przykład wybrała się do Żelazowej Woli.
„Aha – przemówiłem do niej w duchu – chcesz mi dać do zrozumienia, że między nami są
pewne punkty styczne. Ja rozmiłowany w muzyce, ty też nie od tego, żeby w zabytkowym
dworku posłuchać Chopinowskich ballad i nokturnów.”
I głośno:
– Czy warto organizować wyprawę do Żelazowej Woli dla posłuchania przeciętnej gry, gdy
tymczasem na płytach i w radiu tyle jest pierwszorzędnych interpretacji. Przecież nie co tydzień
występuje tam, w dworku nad Utratą, wybitny artysta, ktoś na miarę Małcużyńskiego lub
Czerny-Stefańskiej. Tam przeważnie produkują się miernoty. Muzyka na żywo, owszem, w
zabytkowym, stylowym wnętrzu, na fortepianie z epoki, pięknie, ale skoro się już słyszało przez
radio najlepsze w świecie wykonania, nie tylko zresztą przez radio, bo i Filharmonię też się
odwiedziło niezliczoną ilość razy, więc teraz taki pierwszy lepszy recital w Żelazowej Woli
mógłby być nudą, rozczarowaniem i stratą czasu.
Mówiłem to wszystko z pewnym rozdrażnieniem, nie wiedząc, że powód do irytacji jest
poważniejszy. Bo oto słyszę coś takiego, że aż mnie zatyka. Wychodzi na jaw, że ona do
Żelazowej Woli bynajmniej nie na koncert przyjechała. Ani jej w głowie kupić bilet, usiąść i
słuchać. Chodziło o to, że tam prywatnymi samochodami przyjeżdżają zachodni turyści. I to
było celem wycieczki: poznać jakiegoś Niemca, Szweda, a najlepiej Amerykanina. Daje to
szansę uzyskania zaproszenia, rzeczy cennej, niezbędnej przy staraniach o paszport, bo władze
Peerelu nie wypuszczają tak łatwo za granicę.
Dźwięk słów „Żelazowa Wola” – czym był dla niej, czym dla mnie! Nazwa słynnej
miejscowości – jak się odbijała w mózgownicy dziewczyny, a jak w mojej! Krzywiłem się, że
tyle zawracania głowy w celu liźnięcia przeciętnie wykonywanej muzyki, a nie zaświtało mi, że
tu w ogóle nie chodzi o muzykę. Wydało mi się dziwne, że ona nie robi różnicy między grą
wybitną a przeciętną, a tymczasem wykonawstwo takie czy inne obchodzi ją tyle co
zeszłoroczny śnieg!
Poczułem się zgorszony. Moje zgorszenie równe było zgorszeniu matrony przy słowach:
„Tacy są mężczyźni!”
Pracując w redakcji pewnego tygodnika obserwowałem, jak w korytarzyku pod ścianą rosły
stosy zagranicznych czasopism. Grzebałem w tej makulaturze polując na zdjęcia, karykatury,
rysunki. Ciekawsze okazy zasilały moje archiwum.
Raz napotkałem rysunek ze sceną pocałunku, ilustrację powieści odcinkowej. Był to kicz
nie nadający się do wykorzystania w piśmie, ale tak zabawny, że postanowiłem go sobie
przywłaszczyć. Wyciąłem i wpakowałem wycinek do kieszeni.
Spotkanie w kawiarni, które nastąpiło tegoż dnia po południu, trudno by nazwać randką,
gdyż oprócz mnie i Bożeny siedziały przy stoliku nasze matki. Podczas gdy starsze panie
rozmawiały z sobą, pokazałem Bożenie rysunek, komentując:
– Popatrz, czy to nie ideał? On i ona. Oboje młodzi, piękni, szykownie ubrani. Wnętrze
komfortowe. Na stoliku przy tapczanie wazon z kwiatami, drinki. A na tapczanie? Żyć, nie
umierać. Nie jest to właściwie scena łóżkowa. Że całując położył jej rękę na udzie, to jeszcze nie
żadne rozpasanie. A więc upojnie a zarazem pięknie. Krótko mówiąc, ideał. Dolce vita.
Liczyłem na jej poczucie humoru, ale Bożena nie raczyła się uśmiechnąć.
Jej matka zwróciła na nas uwagę.
– Co ty tam jej podtykasz? Pokaż mi to.
Choć nie była to pornografia, speszyłem się. To, co można było pokazać dziewczynie, nie
wypadało prezentować matronie. Bąkając coś pod nosem, niczym zdemaskowany gorszyciel,
schowałem czym prędzej kartkę do kieszeni.
O ile ja obcowałem z Zachodem za pośrednictwem oglądanych w pismach ilustracji, to
Bożena inaczej. Jej potrzebna była do szczęścia autopsja. Wywalczywszy paszport udała się do
Nowego Jorku i tam, parając się dentystycznym zawodem, zahaczała dolary, na własne oczy
poznawała miasto, bezpośrednio chłonęła amerykańską rzeczywistość.
Powrót do ojczyzny i kolejne spotkanie w tym samym gronie. Bożena opowiada o swym
dwuletnim pobycie. W pewnym momencie zwraca się do mnie z pytaniem, czy widziałem film
Nocny kowboj. Spośród wszystkich wyświetlanych u nas amerykańskich filmów ten właśnie
obraz najwierniej według niej odtwarza życie w Nowym Jorku.
– Tak tam jest – podsumowuje krótko.
Żeby nie wyjeżdżając z Warszawy poznać Nowy Jork, warto obejrzeć Nocnego kowboja,
pięknie, a co w takim razie warto obejrzeć w zbiorowisku drapaczy chmur? Jakie filmy?
Oczywiście coś, czego nie zobaczy się w Peerelu: filmy pornograficzne. Są tam osobne kina
specjalizujące się w tego rodzaju repertuarze i ona gorliwie do tych kin uczęszczała. Turystka
uśmiecha się z ukontentowaniem; uśmiech smakosza wspominającego wyborną ucztę.
Uśmiecha się także moja matka – z niedowierzaniem. Gdyby zdolna była uwierzyć w
relację młodej podróżniczki, nie zdobyłaby się na uśmiech. Zachowałaby powagę, musiałaby
okazać minę raczej surową, ona, którą takim niesmakiem napełniła lektura Ojca Chrzestnego.
Podsunąłem jej tę powieść w nadziei, że mateczkę zabawię, a tu raptem słyszę: „Zabierz to
świństwo.” Świństwo? Wielkie było moje zdumienie. Potrzebowałem czasu, by sobie
uświadomić: „Aha, Sonny Corleone i Lucy Mancini w miłosnym zbliżeniu, pewno ta
realistyczna scena zgorszyła moją rodzicielkę.”
Obfitujący w erotyczne opisy Ojciec Chrzestny nie jest lekturą dla pań wychowanych na
Trędowatej, zgoda, ale przecież nie można amerykańskiego pisarza uważać za pornografa, a jego
powieści porównywać z filmami porno. Nawet ostry erotyzm nie oznacza jeszcze plugastwa.
Bożena pławiła się w tym plugastwie i teraz opowiada o swych nowojorskich rozrywkach –
z uśmiechem, jak gdyby nigdy nic. A co na to jej matka? Ona, tak zaintrygowana wówczas, dwa
lata temu, gdy jej córce podsuwałem przed oczy podejrzany obrazek.
Na twarzy starszej pani maluje się absolutny spokój. Uwielbiała córkę, była z niej dumna i
wszystko, co usłyszała z ust swojej jedynaczki, zostało przyjęte pobłażliwie i z aprobatą.
Obie panie są dalekie od zgorszenia, jedna na skutek naiwności, druga dzięki swej
pobłażliwości. Zgorszenie jest jedynie moim udziałem.

Podobne dokumenty