22.11. Stanisław Olędzki, Światosław Wielki w Białymstoku
Transkrypt
22.11. Stanisław Olędzki, Światosław Wielki w Białymstoku
22.11. Stanisław Olędzki, Światosław Wielki w Białymstoku. MIESIĘCZNIK SPOŁECZNO-KULTURALNY „KONTRASTY” nr 2/1977 Światosław Wielki w Białymstoku Sobota 18 grudnia 1976 r. Przed gmachem Państwowej Filharmonii w Białymstoku gromadzą się rzesze melomanów pragnących bezpośrednio poznać sztukę jednego z największych odtwórców doby współczesnej, radzieckiego pianisty Światosława Richtera. Kiedy artysta wychodzi na estradę — witają go spontaniczne owacje publiczności, szczelnie wypełniającej salę i estradę, jako że spragnionych wielkiej sztuki słuchaczy jest w Białymstoku znacznie więcej niż miejsc na sali. Wielkość Światosława Richtera paraliżuje pióro usiłujące opisać jego sztukę. Jak znaleźć drogę łączącą świat wizji tworzonych przez tego genialnego artystę muzyka (już nie pianistę tylko, ale wielkiego twórcę) ze światem słów i ich znaczeń? Wielkości Richtera nie można wpisać w słowa; wszystkie określenia transponujące nieuchwytność, głębię interpretacji, muszą prowadzić do zawężenia, spłaszczenia, wręcz zagubienia jej sensu ostatecznego. A sensem tym jest sama muzyka. Dla Richtera jest ona wszystkim; od niej wychodzi podporządkowując jej swe nieograniczone możliwości techniczne, i do niej dochodzi przekazując jej sens najgłębszy, częstokroć nawet dotąd przez słuchaczy nie przeczuwany. Wielkość Richtera nie zawiera się w olbrzymim ładunku emocjonalnym jego kreacji, ani w doskonale intelektualnie wyważonych proporcjach architektonicznych odtwarzanych dzieł, ani też w absolutnie nieskazitelnej technicznie jego grze. Nie jest ona również wynikiem emanacji geniusza — parapsychologicznego zjawiska, jakie wywoływało niegdyś pojawienie się na estradzie Ignacego Paderewskiego. Twórcza interpretacja, chciałoby się rzec: arcydzieło sztuki odtwórczej — jest u Richtera rezultatem absolutnie doskonałej syntezy elementu emocjonalnego, intelektualnego i technicznego, w proporcjach warunkujących otrzymanie najszlachetniejszego stopu tych elementów. A wszystko pogłębione jest nadto domieszką filozoficznej refleksji, spojrzeniem na wykonywane dzieło z perspektywy najwyższej, wszechogarniającej. W rezultacie kontakt ze sztuką Richtera odkrywa nam dzieła zdawałoby się dobrze znane, słyszane wielokrotnie w wielu dobrych lub znakomitych wykonaniach. Tak było z czterema sonatami Ludwiga van Beethovena, które wypełniły program recitalu. Już początkowe takty Sonaty f-moll op, 2 nr 1, pierwszego utworu Beethovena z tego gatunku, zelektryzowały publiczność. Ta prosta, grana powszechnie przez uczniów szkół muzycznych sonata, pod palcami Richtera stała się na powrót arcydziełem przejmującym swym liryzmem, nostalgią, gwałtownymi wybuchami pasji w Finale. Istotą gry Richtera jest to, iż nie sposób oddzielić jej od samej muzyki. Richter "tylko" odczytuje to, co kryje się w nutach, ale dostrzega to wszystko, czego inni latami całymi, lub w ogóle, nie potrafią odnaleźć: bogactwo związków, napięć między pojedynczymi dźwiękami, ich kompleksami i dłuższymi fragmentami. Nikt nie potrafi tak jak on ożywić martwych nut, przeistoczyć abstrakcyjnych struktur w żywą, pulsującą ciągłą zmiennością i fascynującą słuchacza muzykę. Sonata D-dur op. 10 nr 3 (pozwoliła już wielkiemu planiście zademonstrować całą bezmierną głębię jego sztuki: od najprostszych środków — wywoływania przykuwającego napięcia między dwoma dźwiękami (gis2 - a2) w zakończeniu drugiej części tej Sonaty, aż do całkowitego zintegrowania porywów temperamentu i wirtuozostwa z zamysłem konstrukcyjnym w częściach skrajnych utworu. W drugiej części recitalu artysta wykonał również dwie sonaty Beethovena: E-dur op. 14 nr 1 i As-dur op. 26. W pierwszej wyeksponował ekspresję typu melancholijnego, czyniąc centralną częścią utworu środkowe Ałlegretto. Natomiast słynna Sonata As-dur (z „Marszem żałobnym") pozwoliła Richterowi eksploatować bogate, zróżnicowane i, zda się, niewyczerpane złoża liryzmu. A wszystko wykonane cudownie śpiewnym dźwiękiem, nośnym nawet w najdelikatniejszym piano. Białostocka publiczność godnie przyjęła występ wielkiego artysty, zmuszając go owacjami do dwukrotnego bisowania. Pianista stylowo uzupełnił program recitalu wykonując dwie Bagatele Beethovena z opusu 126: nr 1 i nr 4. Wszystkie pozostałe koncerty grudniowe w obliczu genialnej sztuki Richtera siłą rzeczy zostały nieco w cieniu. Niemniej jednak odnotować należy kilka występów i wykonań jako szczególnie udane. Niewątpliwie drugim co do rangi ewenementem grudniowego życia koncertowego stał się recital organowy Joachima Grubicha (3 grudnia). Światowej sławy polski artysta zaimponował krystaliczną precyzją gry, fantastyczną techniką pedałową oraz zawsze fascynującą rejestracją, wykorzystując chyba maksymalnie możliwości brzmieniowe naszych organów, a jednocześnie podporządkowaną ściśle założeniom formalnym wykonywanych kompozycji. Na wyrazy uznania zasługuje sam program owego recitalu, obejmujący muzykę od Bacha i Haendla aż do klasyka współczesności (tak rzadkiej w Białymstoku) Oliviera Messiaena. Ożywczy powiew świeżych barw dźwiękowych wniósł także koncert prowadzony przez Romana Zielińskiego. Włączył on do programu Wariacje symfoniczne Witolda Lutosławskiego, utwór — co prawda — jeszcze przedwojenny i daleki od nowatorstwa ostatnich dzieł tego kompozytora, tym niemniej dotychczas w Białymstoku niewykonywany. Dyrygent i orkiestra z powodzeniem wybrnęli z wszelkich zawiłości partytury, robiąc kolejny krok naprzód w swym muzycznym rozwoju. Za udaną trzeba także uznać interpretację IV Symfonii Beethovena, aczkolwiek pewne niedopracowania rytmiczne (rytmy zrywane) i ekspresyjne Adagia osłabiły nieco ostateczny rezultat. Jednak i tutaj były bardzo piękne miejsca, zwłaszcza solowe wystąpienia klarnetu. Wykonane w szalonym tempie końcowe Allegro stało się popisem kwintetu, który chociaż wymaga wzmocnienia ilościowego (zwłaszcza skrzypce i altówki), jakościowo prezentuje się już wcale nieźle. Doskonale zaprezentował się solista Beniamin Przeździęk wykonując Koncert klarnetowy Mozarta stylowo, z wielką kulturą dźwięku i nienaganne technicznie. W śpiewnym Adagio zachwycił przejmująco a zarazem powściągliwie prowadzoną kantyleną. Dający się zauważyć stały rozwój tego muzyka bardzo cieszy, zwłaszcza że jest on nie tylko członkiem orkiestry symfonicznej naszej Filharmonii, ale także pedagogiem białostockiej szkoły muzycznej. Drugi grudniowy koncert symfoniczny (17 grudnia) prowadził dyrygent jugosłowiański, Pero Petrovski. Zmierzył się z najsłynniejszą, bo V Symfonią Beethovena. Pojedynek ten zakończył się raczej niefortunnie dla arcydzieła. Wszystkie nuty zostały co prawda odegrane dosyć dokładnie, ale cały potężny ładunek dramatyzmu i heroizmu, zawarty w partyturze, gdzieś się ulotnił. Zawinił po części sam... Beethoven, przeciążając tę symfonię zawartością ideową, jaką rzadko który dyrygent jest w sianie w pełni przeżyć i zrozumieć. Trzeba do tego indywidualności niemal tej miary, co Richter. Solistka wieczoru, Elżbieta Gajewska, wykonała rzadko grywany Koncert G-dur na flet i orkiestrę Karela Stamica. O kreacji tej pisać można w samych superlatywach: piękny dźwięk, perlista technika, pełne kultury i wyczucia stylu frazowanie. W sumie Państwowa Filharmonia w Białymstoku pożegnała rok 1976 bardzo efektownie. Wypada jej zatem życzyć równie udanych koncertów w roku 1977. Stanisław Olędzki