Wkładka do DGSz nr 2
Transkrypt
Wkładka do DGSz nr 2
OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW Dodatek redaguje młodzież wrocławskich liceów w ramach projektu ZADANIE DLA REPORTERA realizowanego przez Strzelińsko-Wrocławski Oddział Stowarzyszenia Nauczycieli Polonistów. Projekt dotowany jest przez Gminę Wrocław. www.wroclaw.pl Jerzy? Nie znam ziomka... Małe, wielkie tradycje Ponad czterysta dzieciaków w jednej z dolnośląskich szkół przez cały weekend? Nie, to nie żart na pierwszego kwietnia, chociaż właśnie w tym miesiącu się to odbywa. Raz w roku, od paru lat, takie cuda zdarzają się w naszym województwie. A co tam się dzieje? Nie da się tego opisać – trzeba to przeżyć. Na dobry początek tygodnia Po męczącym weekendzie męczący, stanowczo za długi, poniedziałek. Siedem okropnych lekcji, ciągłe przypominanie o zbliżającym się nieubłaganie teście gimnazjalnym i masa zadań powtórkowych – masakra. Otwieram drzwi mieszkania, rzucam plecak na ziemię i kładę się na łóżku. O tym, że przydałoby się wziąć za lekcje wolę nie myśleć, ale jakimś niewyjaśnionym zbiegiem okoliczności nikt nie korzysta z komputera. Wiedząc, że taki cud może się więcej nie powtórzyć, siadam przed monitorem, naciskam przycisk „power” i wpisuję hasło. Wyszłam po coś do kuchni i zaraz słyszę z głośników: „respect!” – ktoś wysłał mi wiadomość przez gadu-gadu. To Kuba, kolega z Krakowa, też harcerz. Opowiadam, że właśnie wróciłam z Jerzego. Kuba: Z... czego? Ja: Nie wiesz, co to jest Jerzy? Turniej Zastępów Świętego Jerzego? Kuba: No, nie znam ziomka... My, jak zwykle oryginalnie, inaczej, niepowtarzalnie… Zaczęło się tłumaczenie, że to taki zlot wszystkich zastępów z województwa, że każdy z nich wymyśla sobie nazwę i przebrania zgodne z obrzędowością turnieju, że w wielkiej grze terenowej zastępy rywalizują o podium – o nagrody i tytuł zwycięzcy. Jednak dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jest to nasza, dolnośląska, specyficzna tradycja i może faktycznie w innych rejonach kraju nic na ten temat nie wiadomo. Może nigdzie indziej tego nie ma? Takiego wyjazdu, na który czekają wszyscy harcerze w województwie, do którego przygotowują się dużo wcześniej, na którym każdy zastęp chce być tym najlepszym. Tak to wszystko się zaczyna… Zgłoszenia wysyłane miesiąc wcześniej Wtedy także zaczyna się wykonywanie przedturniejowych zadań (przebrania, proporzec z godłem zastępu, sakiewka na monety, zdjęcie) i cała, niezwykle skomplikowana stylizacja na baśniową krainę elfów, magów i potężnych królów. Mnóstwo czasu, energii, zapału i inwencji twórczej przeznaczyłam na przygotowania. Przesiadywałam do późna w domu u którejś z dziewczyn i wycinałam materiał na spódnice albo wyszywałam elficki napis „Elendir Númen Nãre”. Opłaciło się. Możliwość spotkania znajo- mych z innych miast i dobra zabawa wynagrodziły wiele. ...a kończy się różnie Skręcona kostka, okropne zmęczenie po trzech dniach zabawy albo po prostu okropny zawód, bo pierwsze miejsce miała 17, ale nie Trzebnicka, a Wrocławska Drużyna Harcerek. Przede wszystkim jednak „pozostanie wspomnień garść” i to najczęściej tych dobrych, bo zawsze pamięta się lepsze chwile: gdy wracałyśmy pociągiem z nawiedzonymi, biegającymi po całym wagonie studentami, gdy Ufok i Zagi – koledzy z Jeleniej Góry – prowadzili bardzo inteligentną rozmowę na temat wyższości coli nad herbatą, i gdy przez godzinę błąkałyśmy się po lesie, szukając drogi do jednego z punktów gry, śmiejąc się przy tym do upadłego. Jedno jest pewne – zawsze było wspaniale. I co z tym podium? Kolejne „respect!” z głośników. Tym razem to Karol – harcerz, ale już z Trzebnicy, wie, jak to smakuje, o co chodzi i z czym to się je. Karol: To które w końcu miejsce macie? Ja: 7 :( Karol: Tylko nie mów, że to was nie satysfakcjonuje... Ja: No właśnie nie, bo rok i dwa lata temu było 4!!! Karol: Kiedyś będzie lepiej... „To wszystko było, minęło, zostało tylko wspomnienie...” Dawne czasy :) Przez sześć miesięcy było wiele imprez, wyjazdów i spotkań, ale nie takich. Nigdy nie spotykał się cały Dolny Śląsk na raz. Nie tak oryginalnie, inaczej niż wszyscy, po swojemu. Wiem też, że za kolejne sześć miesięcy będzie następny turniej i za dwa lata też, za trzy i za cztery... Może ja już tam nie pojadę, może nie wezmę udziału w tym „lepiej”, ale wiem, że Jerzy się odbędzie, bo taka jest tradycja. Wiem, że mała, dziewięcioletnia Gosia, która właśnie przyszła do drużyny, będzie mogła tam kiedyś pojechać. Wiem, bo każdy, kto tam był, chciałby pojechać znowu, bo to jest po prostu świetna sprawa, bo taka jest tradycja... Paulina Łuczak O sobótkowych legendach i obyczajach Ślęża – brama do piekieł Dawno, dawno temu... Przed wielu, wielu laty, diabły zawistne o dzieło Pana Boga, któremu tak pięknie udała się ziemia śląska, postanowiły zniszczyć i zasypać kamieniami całą krainę, aż po dzisiejszy Wrocław. Czasu miały jednak niewiele - od wiosennego zrównania dnia z nocą do Nocy Świętojańskiej. Zaczęły więc znosić potężne bloki skalne i budować ogromne góry. Tak powstały Sudety ze swym najwyższym szczytem Śnieżką. Dni było jednak coraz mniej i sił, mimo że piekielnych, przy tej ciężkiej pracy ubywało. Kolejne usypiska były więc coraz mniejsze i nie tak starannie dokończenie na str. II Czy uważasz, że tradycją jest jedynie zapalenie znicza na grobie w Dzień Zaduszny, dwanaście potraw na wigilijnym stole i bazie w wazonie na wiosnę? Otóż, nie tylko! Parafrazując słowa piosenki Pidżamy Porno: „Każdy nowy dzień, rodzi nowe...obyczaje!” Czy zdajesz sobie sprawę, że idąc w sobotnie popołudnie spotkać się „na mieście” ze znajomymi tworzycie tym samym „wasz mały rytuał”? To właśnie te małe i duże rytuały budują dolnośląskie obyczaje. Kulturę naszego regionu tworzą nie tylko pradawne podania, legendy i obrzędy religijne. To my, Dolnoślązacy, uczestnicząc w rytmie codziennego życia, rozwijamy obyczajowość. Dlatego warto zobaczyć w pręgierzu lub pomniku hrabiego Fredry coś więcej niż tylko zabytek. Joanna, Krzysztof i Agata, czyli redakcja Nasze czy nie nasze obyczaje? Wywiad z Janem Wrocławskim – miłośnikiem Dolnego Śląska. Agnieszka Marynowska: Wiem, że od wielu lat interesuje się pan kulturą ludową Dolnego Śląska. Zacznę od pytania o jej genezę. Co wpłynęło na tradycje i zwyczaje dolnośląskie? Jan Wrocławski: Najważniejszym czynnikiem była tutaj niezwykle burzliwa historia. W różnych okresach dziejowych Dolny Śląsk znajdował się pod panowaniem Polski, Czech i Niemiec. Kultury tych właśnie państw tworzyły tradycje i zwyczaje tego regionu. Jednak większość mieszkańców ziemi dolnośląskiej czuła się przede wszystkim Polakami i na każdym kroku podkreślała swoją przynależność do naszego narodu. Widoczne to było również w kultywowaniu tradycji i obyczajów z innych regionów Polski, np. „Goik” (gaik, maik). Na czym polegał zwyczaj zwany „Goikiem”? Jest to zwyczaj słowiański, z polskim rodowodem. Sięga korzeniami aż do czasów przedchrześcijańskich. Był to najbardziej polski zwyczaj ludowy, obchodzony na terenie Dolnego Śląska i znany jest tu do dziś. „Goik” to zielone drzewko iglaste, bogato ustrojone wstążkami z bibułki i sztucznymi kwiatami. Symbolizuje ono życiodajną moc przyrody, powrót wiosny i życie. Chodzenie z „Goikiem” miało miejsce w czwartą niedzielę Wielkiego Postu. Poprzedzało je topienie trzy tygodnie przed Wielkąnocą Marzanny, symbolizującej śmierć – zimę. A panowanie Niemców czy Czechów, w jaki sposób wpłynęło na dolnośląska obyczajowość? Można by tu wspomnieć o wyścigach kobiet o futro. Zwyczaj ten przywędrował do nas prawdopodobnie z Niemiec, gdzie w zmienionej formie przetrwał aż do XVIII w. Nie był on znany w innych regionach Polski np. na Mazowszu, czy w Wielkopolsce. Biegi te odbywały się corocznie, w pierwszą środę po Wielkiejnocy. Brały w nich udział stare, ubogie niewiasty albo kobiety o nie najlepszej reputacji. Na wysokiej żerdzi wieszano futro damskie, czapkę futrzaną, zarękawek, buciki i drumlę (instrument muzyczny). W pewnej odległodokończenie na str. IV Braterstwo ma ciepłe kolory Słońce jeszcze nie wstało, gdy do katedry wrocławskiej zaczął napływać tłum ludzi. „Za chwilę młodzież, starsi, a nawet ci najmniejsi w swoich małych mercedesach pchanych przez matki ruszą w drogę”- śmieje się pani Magda, szukając swojej grupy. „Musicie od siebie wymagać!” – tuż obok rozlega się krzyk ubranego w mundur harcerski chłopaka. Chce podnieść na duchu kilku zdegustowanych podopiecznych stojących na placu. Ziąb, wiatr i wilgotne powietrze nie zniechęciły jednak nikogo. Chwila zamieszania, trochę spięć i już. Ruszają. Morze niestrudzonych pielgrzymów rozpoczęło swoją wędrówkę do grobu św. Jadwigi. Ze śpiewem na ustach i modlitwą pokonają długą drogę do Trzebnicy. Co przyciąga tu tych ludzi? Skąd chęć wędrówki? „Dla mnie najważniejsze jest to, że mogę się uśmiechnąć do nieznajomego, pozdrowić go i nie spojrzy na mnie jak na wariata.” (Maciek, 16). „Mogę jednocześnie dawać i brać. Jestem podporą dla tych, którzy są nią dla mnie” (Olga, 18). „W zeszłym roku poznałem tu wielu wspaniałych ludzi. I idę dla nich, by spotkać się na tym szlaku raz jeszcze” (Łukasz, 16). „A ja dopiero tutaj czuję, że braterstwo ma ciepłe kolory, że istnieje. To rekolekcje w drodze, zbliżające nie tylko do Boga, ale i do człowieka ” – dodaje dziewczyna prowadząca za ręce kilkoro dzieci. Trasa z Wrocławia do Trzebnicy biegnie przez pola, niewielkie wzgórza i lasy, dzięki czemu łatwiej jest się skupić na Słowie Bożym. W czasie drogi witają nas niejednokrotnie wzruszeni okoliczni mieszkańcy. Ich domy w większości stoją dla pielgrzymów otworem. Niemalże za każdym zakrętem czeka ciepła herbata, kawałek ciasta czy soczyste jabłko. Jednak nie to jest najważniejsze. Pielgrzymi podejmują ten trud , aby złożyć u stóp św. Jadwigi swoje troski. To ona, już jako młoda kobieta, pomagała tym najuboższym, schorowanym. Do końca swoich dni im służyła. Była i jest do tej pory autorytetem dla wielu. Czuwając przed grobem świętej, dajemy temu świadectwo. Kilkaset ludzi spędza noc w sanktuarium Jadwigi, aby w kolejną rocznicę śmierci adorować swoją świętą.. „Poruszył mnie widok pacjentów ze szpitala, którzy rankiem stoją w oknach, żegnają i błogosławią nam” (Hania, 25). „Pielgrzymka jak najbardziej udana. Pogoda dopisała, piękne krajobrazy. Mimo że byłem zmęczony- nie żałuję!!!” (Daniel, 13). „Najważniejsze, że doszedłem i znalazłem ziemniaka..!” (Mikołaj, 8). „Trochę bolą mnie nogi. Ale warto było! Przybywają tu ludzie z całego Dolnego Śląska. To wspaniała tradycja, która - mam nadzieję - przetrwa jeszcze niejedno pokolenie!” (Marysia, 42). Anna Szczepaniak II str. — OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW — 25 PAŹDZIERNIKA 2006 O sobótkowych legendach i obyczajach dokończenie ze str. I uformowane. Wzgórza Łomnickie, na przykład, stanęły w poprzek Karkonoszy. Nadeszła wreszcie Noc Świętojańska - koniec diabelskiej roboty - w ostatniej więc chwili gdzieniegdzie na Przedgórzu czarty usypały kamienne kopce. Między dwoma takimi wzniesieniami, położonymi najdalej na północ od Karkonoszy, w okolicach dzisiejszej Sobótki, znajdowało się jedyne wejście do piekieł. Pewnego poranka jedną z tych gór, zwaną kiedyś Górą Anielską, a dziś Gozdnicą, opanował hufiec aniołów i zaatakował armie piekielne stojące na Raduni. Rozgorzała zacięta walka, w której bronią były bloki skalne. Pociski były tak ciężkie, że nie dolatywały do celu. Spadając w połowie drogi zamknęły wejście do piekła i utworzyły nową wielką górę, Ślężą później nazwaną. Gdy zobaczył to Lucyfer zdenerwował się okrutnie i chwyciwszy potężną skałę rzucił ją w kierunku aniołów - tak powstała Stolna. Następny pocisk też był niecelny; upadł przed górą zajętą przez anioły i tak utworzyło się wzniesienie dziś zwane Wieżycą. Zrozpaczony czarci dowódca tupnął kopytem z taką siłą, że ziemia się przesunęła i tak powstała przełęcz Tąpadła oddzielająca Ślężę od Raduni. Od tej pory diabły nie mogąc dostać się do swej siedziby nasyłają na Ślężę burze i pioruny, z nadzieją, że kiedyś odsłoni się na powrót wejście do piekieł...” Autor anonimowy Ta stara legenda, opowiadana przez pokolenia, tłumaczy powstanie Ślęży, Raduni i Wieżycy w książce Janusza Skałeckiego „Sobótka i okolice”. Czyż nie pobudza to naszej, wielkomiejskiej i zindustrializowanej wyobraźni? Ślęża oglądana przez pryzmat ludowych podań jawi mi się jako góra niezwykła, wręcz czarodziejska. Nie tylko tajemnicze rzeźby kamienne, ale również skały, jaskinie, a nawet łąki związane zostały z licznymi ludowymi opowieściami. O żadnym innym miejscu na Śląsku nie opowiadano tylu legend i baśni. Także w Europie niewiele jest okolic, o których krążyłoby tyle różnobarwnych opowieści. Aby dobrze poznać Ślężę, trzeba zagłębić się w jej historię, poznać podania spisywane przez wielbicieli tej tajemniczej góry. Należy też dokładnie rozglądać się na szlaku. Protoplastami mieszkańców terenu byli członkowie polskiego plemienia Ślężan, osiadłego wokół góry Ślęży. Pierwsza wzmianka źródłowa o nich pojawia się w IX w. p.n.e., w kronice Thietmara, z której dowiadujemy się, że nazwa tego plemienia i całej ziemi wywodzi się od nazwy góry Ślęży. Dlaczego Ślęża ściąga chmury? Jeżeli idzie o kwestię początków wierzeń religijnych na Ślęży, to odsyłają nas one do epoki kamiennej ( czyli są niesamowicieeeeee stare). Któż z nas, będąc całkowicie bezradnym wobec potężnych sił przyrody, niezrozumiałych zjawisk natury, nie patrzyłby na nie z podziwem i przerażeniem, dopatrując się w nich jakiejś nadludzkiej działalności, działalności bogów? W wyobraźni pierwotnych mieszkańców okolic Ślęży rodziły się zatem postacie bóstw słońca, ognia, piorunów i urodzaju, jako szczególnie ważnych w życiu człowieka, otaczanych specjalnym kultem. Siedziby owych fantastycznych bogów doszukiwano się w jakichś niezwykłych miejscach, jakby specjalnie w tym celu stworzonym przez naturę. Ślęża posiadała wszystkie takie przymioty. Niesamowite jest to, że już sam fakt, że wyrasta nagle z otaczającej ją równiny jako samotna, wysoka, pokryta ciemnym lasem góra, musiał zwracać uwagę okolicznych mieszkańców i zachęcać do upatrywania na jej szczycie siedziby wszechpotężnych bóstw. Szczyty gór, zwłaszcza w prostym widzeniu człowieka pierwotnego, były zawsze ulubionym przybytkiem bogów. Ślęża posiadała ponadto jeszcze inne osobliwości, przede wszystkim natury klimatycznej, które predestynowały ją jeszcze bardziej do odegrania wyjątkowej roli w wierzeniach religijnych osiadłych wokół niej ludów pogańskich. Na niej, ja wskazują na to badania meteorologiczne, koncentruje się największa ilość burz w całej Polsce. W lecie wskutek nadmiernego ogrzewania się mas powietrza na skalistych zboczach, powstają wokół góry prądy wstępujące, powodujące gromadzenie się burzliwych chmur. Stąd pochodzi rozpowszechnione jeszcze dziś w okolicach Ślęży powiedzenie, że góra ta ściąga chmury. Prócz tego skalista partia wierzchołka zbudowana z garbo, powoduje w czasie burz częste uderzenia piorunów. Tak więc wzniosła, widoczna z dala góra Ślęża, pokryta często płaszczem mgły i chmur rozdzieranych w lecie blaskiem błyskawic, grzmiąca uderzeniami piorunów, harmonizowała doskonale z wyimaginowaną siedzibą rządzących światem bogów. Toteż tu od niepamiętnych czasów składano im ofiary, tu odbywały się najrozmaitsze praktyki religijne, jeszcze tak żywe w kilkadziesiąt lat po przejęciu przez Polskę chrześcijaństwa. O obrzędach tych nie ma, niestety, żadnych bliższych wiadomości, ale zdaje się nie ulegać wątpliwości, że jednym z nich było starosłowiańskie święto Kupały, święto radości i pojednania obchodzone w okresie najdłuższego dnia roku. Święto Kupały było to więc święto inicjacyjne i orgiastyczne. Średniowieczni kościelni pisarze wciąż gorszą się, iż niewiasty „w nocy ognie paliły, tańcowały, śpiewały, diabłu cześć a modłę czyniąc tego zwyczaju pogańskiego do tych czasów w Polszcze nie chcą opuszczać, ofiarowanie z bylicy czyniąc, wieszając po domach i opasując się nią, czynią sobótki, paląc ognie, krzesząc je deskami, aby była prawie świętość diabelska, śpiewając pieśni, tańcując” (Marcin z Urzędowa - ksiądz, botanik, profesor Akademii Krakowskiej, II połowa XVI wieku ). Jan Długosz ubolewa, iż mimo że już 500 lat upłynęło od chrztu Polski, to wciąż „odprawiano [te igrzyska] przez bezwstydne i lubieżne przyśpiewki i ruchy, przez klaskanie w dłonie i podnietliwe zginanie się, oraz inne miłosne pienia...” Wydawać by się mogło, że wobec takiego potępienia obyczajów pogańskich przez chrześcijan, nic z nich nie pozostanie w społecznej pamięci. Jednak kolejny raz okazało się, że tradycja zapuściła silnie korzenie. Święto Kupały, czyli Kupalnocka, czyli Sobótka Czary, wróżby, tajemnicze znaki , czyli noc z 23 na 24 czerwca. Wigilia 24 czerwca to czas, w którym poganie czcili dwa potężne żywioły - ogień i wodę. Najważniejsze obrzędy związane były z rozpalaniem ognia i zanurzaniem się w wodzie. Tak właśnie obrzędowo zaczynało się lato. Inna nazwa tej wyjątkowej nocy to święto Kupały, czyli bogini miłości i leczniczych roślin, a także patronce mądrych kobiet, które znają zioła i dobre czary. Stąd też nazwa Kupalnocka. Nazwa Sobótka wzięła się natomiast z tego, że chrześcijanie chcieli włączyć Kupalnockę do swojego kalendarza, ale obchodzili ją najpierw w sobotę poprzedzającą Zielone Świątki. Nie jest wykluczone, że nazwa obrzędu, którego centralnym punktem jest palenie ogniska zwanego Sobótką, związana jest właśnie z Górą Ślężą, która od XIII wieku znana była pod imieniem Góry Sobótki. Najstarsze wzmianki o paleniu ogniska na Ślęży w noc świętojańską pochodzą z XIV wieku.. Pisał o górze nawet sam Jan Kochanowski: „Teraz ten wieczór sławny Święćmy jako zwyczaj dawny, Niosąc ognie do świtani, Nie bez pieśni, nie bez grania! (...) Sobótkę, jako czas niesie, Zapalono w Czarnym Lesie” („Pieśń Świętojańska o Sobótce”) Zwyczaj ten przetrwał do XIX wieku Czytając opracowania dotyczące dawnych dolnośląskich obyczajów, ze zdumieniem zauważyłam, że kiedy zaczęto Słowian chrzcić, obyczaje związane ze Świętem Kupały zostały wpisane do wielkich świąt kościelnych tej pory roku - Zielonych Świątek i św. Jana. Tym łatwiej, że Słowianie ścisłej astronomicznej rachuby czasu nie znali, a ich własny kalendarz był księżycowy. Miesiąc był dla nich okresem widoczności Księżyca, czas dzielili na miesiące według pełni i nowiów Księżyca, więc zapewne i świętowanie kupalnocki wahało się w obrębie całego kalendarzowego miesiąca. To by tłumaczyło rozpiętość obrzędów w czasie pomiędzy Zielonymi Świętami a św.Janem: Jedne przeszły do Zielonych Świątek, inne do Jana. A zatem tradycja nie przekreśliła całkowicie pierwotnych wierzeń, tylko je wchłonęła. Odpowiednie powitanie lata w Noc Świętojańską miało zapewnić pomyślność zbiorów, dobrą pogodę i obfitość plonów. Jednocześnie młode dziewczęta i chłopcy wróżyli sobie, jakie powodzenie w miłości przyniesie im gorące lato. Kupalna Noc była świętem połączenia wody i ognia, świętem połączenia żywiołów i w ogóle momentem zjednoczenia przeciwieństw. Tej nocy ogień łączył się w jedność z wodą, światło z ciemnością, mężczyzna z kobietą, a piorun bijący z nieba - z ziemią. Sobótkowe obrzędy musiały zaczynać się przy ognisku. Jedno większe lub kilka małych ognisk rozpalano ze świeżego drewna, nad brzegiem rzeki lub na szczycie wzgórza. Wokół ognia tańczono, śpiewano i odprawiano magiczne obrzędy przez całą noc. Przez ogień - dla zapewnienia sobie zdrowia - skakali kawalerowie w wieńcu lub opasce z ziół, co miało chronić przed duchami, demonami, czarownicami i chorobami. Jeśli odważyła się na to ryzyko także panna, skakano parami, a udany skok obojgu dobrze wróżył. Kobiety paliły swoje osobne ogniska. Nad brzegiem rzeki odprawiały obrzędy chroniące je przed złymi mocami. Tańczyły i rzucały w ogień siedem magicznych ziół, z których plotły również wianki świętojańskie: rosiczkę, płomyk, bylicę białą, dziewannę, rutę, szałwię i dziurawiec. O północy puszczały na wodę jeden wianek i uważnie śledziły jego bieg na rzece. Jeśli zniknął w ciemności, nie tonąc i nie zaczepiając o nic po drodze, wróżyło to całej wsi szczęśliwy rok, brak kłopotów i nieszczęść Bardzo ważnym rytuałem świętojańskim była nocna kąpiel w rzece lub jeziorze. Zapewniała ona zdrowie i pomyślność, dodawała sił i energii seksualnej, a także poprawiała urodę. Kiedy w średniowieczu dzień Sobótki poświęcono świętemu Janowi, przyjął się zwyczaj, że dopiero po św. Janie kąpiel w rzece czy jeziorze jest całkowicie bezpieczna. Wcześniej można się było utopić za sprawą złego ducha, strzygi lub rusałki. Chrześcijanie święcili wodę podczas przesilenia letniego, co odbierało wodom ich złą moc. O wiankach, paprociach i nasięźrzałach W Noc Świętojańską szukano kwiatu paproci, który miał znalazcy przynieść wielkie szczęście, mądrość i zdolność widzenia wszystkich skarbów ukrytych w ziemi. Młodzieńcy szukali go z nadzieją na bogactwo, dziewczęta - marząc o idealnym mężu. Jednak rzadko można było znaleźć i zerwać kwiat paproci, który dobrze strzeże swojej tajemnicy. Dlatego szukać go musiała osoba odważna i szlachetna. W tę wyjątkową noc odprawiano też wiele wróżb miłosnych. Oprócz kwiatu paproci dziewczęta szukały ziół na wianek i małej paprotki zwanej nasięźrzałem, która wpleciona we włosy czyniła dziewczynę niezwykle powabną. Świeżo skojarzone pary odbywały symboliczne zaręczyny i szukały w sobótkową noc kwiatu paproci. Zwyczaj ten stał się później przedmiotem baśni o magicznym kwiecie, kwitnącym raz w roku i spełniającym ludzkie życzenia, o ile człowiek nie podzieli się z nikim uzyskanymi w ten sposób dobrami. Wiadomo jednak, że paproć nie kwitnie, w związku z czym przypuszcza się, że chodziło o inne, kwitnące w czerwcu rośliny leśne, określane wówczas ogólnym mianem paproci, takie jak zapartnica, rososzka, długosz czy mokrzyca. Znalezienie przynoszącego szczęście kwiatu paproci było więc możliwe... A jednak nikt go nie znajdował.... Uwagę panien przyciągał nasięźrzał, sprowadzający spojrzenia kawalerów i niezwykłe powodzenie u nich - a tego chyba nigdy ani żadnej pannie, ani mężatce nie dość. Oto instrukcja jego użycia. Należało odszukać tej paproci krzaczki, przed północą rozebrać się do naga, rozpuścić włosy, stanąć w rosie i rzec co następuje: ”Nasięźrzele, rwę cię śmiele Pięcią palcy, szóstą dłonią, Niech się chłopcy za mną gonią.” Puszczanie wianków na wodę to wróżba dla panien i kawalerów, ponieważ dotyczy zamążpójścia i wyczekiwanej miłości. Każda dziewczyna plotła wianek z trzech gałązek bylicy i wkładała do środka zapaloną świeczkę. Należało potem puścić wianek z nurtem rzeki i obserwować jego tor dryfowania. Panny przechadzały się wzdłuż brzegu rzeki, a kawalerowie wskakiwali do rzeki i wyławiali je. Który zebrał najwięcej wianków, temu sprzyjało większe szczęście w miłości. Jeżeli chłopak nie wyłowił żadnego wianka, samotnie czekać musiał do przyszłego roku. Jeżeli wianek nie został przez nikogo wyłowiony, panna była skazana na staropanieństwo. Jeśli wianek utkwił w zaroślach, wróżyło to nieślubne dziecko w tym roku. Najgorszą jednak wróżbą było zatonięcie wianka. Miłosne wróżby w noc świętojańską można również odprawiać i w obecnych czasach. Na przykład, aby poznać cechy przyszłego partnera, należy w noc świętojańską wybrać się w trzy osoby na łąkę (mogą być to grupy mieszane - chłopcy i dziewczęta). Każda osoba powinna wyciągnąć z ziemi jakąś roślinę wraz z korzeniem. Z wyglądu korzonków określa się wygląd partnera. Długi korzeń - wysoką i szczupłą, krótki i szeroki - osobę krępą, pulchną i niewysoką. Korzeń przekrzywiony wróży partnera o skrytym i nieszczerym charakterze, a korzeń prosty - osobę uczciwą i prostolinijną. Korzeń bardzo twardy oznacza partnera upartego, a miękki – ugodowego i niezdecydowanego. Im bardziej oblepiony ziemią korzeń, tym zamożniejszy będzie przyszły mąż lub żona. Innym kwiatem ważnym w historii święta kupały jest bratek. Bratek ma w jednym kwiecie płatki żółte (jak ogień) i fioletowo-niebieskie (jak woda). Wygląda więc jak ogień połączony z wodą. A dlaczego nazywa się właśnie „bratek”, a nie inaczej? W tym kryje się dalszy ciąg kupalnej tajemnicy. We wschodniosłowiańskich pieśniach świętojańskich zachowała się opowieść o kazirodztwie, które kiedyś, „dawno temu”, miało miejsce podczas tej naładowanej magią nocy. O siostrze, która w tę noc uwiodła brata i który musiał ją za ten czyn zabić. Na jej grobie wyrastają same kwiaty. Kwiaty te mają płatki czerwone jak męski ogień i błękitne jak żeńska woda. Aby utrzymać i wzmocnić istniejącą już miłość, należy wziąć dojrzały czerwony owoc (może być jabłko, nektarynka, truskawki itp.) i spalić świętojański wianek, okadzając owoc w jego dymie. Potem należy poczęstować owocem ukochaną osobę. Jeżeli przyjmie i zje w całości owoc, wróżba powinna zadziałać. Artur Kowalik, autor książki „Kosmologia dawnych Słowian” tak streszcza dawny sens Kupalnej Nocy: „[Noc ta] służyła inicjacji seksualnej młodego pokolenia: nagie, a przynajmniej bose dziewczęta, śpiewając, wirowały w koło wokół świętojańskiego ognia w kierunku przeciwnym do ruchu słońca, symbolicznie pogrążając się w podziemnym świecie. Oszołomione tańcem unosili wyłaniający się z ciemności chłopcy, przenosząc w ramionach przez ogień i znikając z nimi na powrót w ciemności, by, na wzór kosmicznego zarodka żar namiętności przezwyciężył przeciwieństwa wynikające z różnicy płci.” Aż żal, że nie mamy już prawdziwej Sobótki... Karolina Kozdrowiecka OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW — 25 PAŹDZIERNIKA 2006 — str. III MIEJSCA MAGICZNE z MIEJSCA KULTOWE z MIEJSCA TYPOWE Pod okiem Fredry Pręgierz – kultowe miejsce spotkań Wrocławski Pręgierz - kiedyś miejsce chłosty, dziś miejsce spotkań. Katarzyna Żukowska Poloneza czas zacząć! Niedługo i na mnie Fredro spojrzy przychylnym okiem. Jak co roku maturzyści inaugurują osiągnięcie swojej dojrzałości maturalnej polonezem. Stary Fredro jest szczęśliwy, widząc kwiaty młodzieży wrocławskiej. Piękne stroje, klasyczny taniec i wyjątkowy nastrój. Maturzyści płynnym krokiem okrążają rynek. Ten barwny korowód gromadzi wokół liczną publiczność, wzbudzając ciekawość i niemy podziw wśród zagranicznych turystów. Ma to urok tradycji, sięgającej Rzeczpospolitej szlacheckiej. Gaudeamus na wrocławskim rynku Wrocław jest prawdziwą potęgą akademicką. W 2004 roku po raz pierwszy absolwenci liceum na wrocławskim Rynku zaśpiewali studencką pieśń „Gaudeamus”. Tego zwyczaju nie kultywowały dotąd żadne z miast. Międzynarodowa kariera średniowiecznej przyśpiewki żaków zaczęła się właśnie we Wrocławiu. W tym roku mija dokładnie 127 lat od przyznania Johannesowi Brahmsowi tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. Doktor, zamiast mowy dziękczynnej, przywiózł do Wrocławia „Uwerturę akademicką”, zawierającą właśnie tę studencką pieśń. „Młodością silni…” Juwenalia! Podczas tego święta prezydent Wrocławia przekazuje studentom symboliczne klucze do bram miasta. To ich czas! Pełen radości, zabawy i śmiechu; koncert goni koncert, impreza imprezę. Studenci przebierają się w śmieszne stroje i świetnie się bawią do samego rana. Młodość górą! W czasie tych paru dni młodzi ludzie zgłębiają wszelkie tajniki życia studenckiego, a starsi koledzy zapoznają ich z prawami rządzącymi na uczelni. Tymczasem w cieniu Ratusza na wrocławski Rynku siedzi zadumany pan przychylnym okiem zerka na młodych. Uśmiecha się do młodości. Bo młodość to taka dolnośląska tradycja. Katarzyna Stachura Galeria sztuki? fot. J. Kotarska nad której wejściem widniał (i widnieje do dziś) wykonany sprejem napis „Skin Bar”. Punkowcy mieli tu, więc przerąbane, ale te czasy dawno przeminęły - teraz to jest królestwo jak widać po naszym gościu, jabol-punków. Godzina 11:00 Nasz upojony nalewką pan nadal śpi. Nie budźmy go. Niech odpoczywa. Godzina 12:00 Południe. Pręgierz zaczyna tętnić życiem. Z różnych stron schodzą się ludzie młodzi i starsi. Moją uwagę przykuwa mężczyzna stojący na podeście pręgierza. Głośno rozmawia przez telefon komórkowy. Coś wykrzykuje. Widać jest bardzo zdenerwowany. Z kieszeni marynarki wyjął papierosy. Odpalił pośpiesznie jednego i energicznym krokiem udał się w stronę Placu Solnego. Ciekawe, co wytrąciło eleganta z równowagi. Zapewne jakieś sprawy służbowe. Godzina 12:30 Jakiś pudel lata mi pod nogami. Zdaje się, że to tej blondyny, która siedzi na ławce pod pręgierzem. Widać czeka na przedstawiciela płci męskiej. Przegląda się kilkakrotnie w małym, różowym lustereczku, które wyjęła ze swojej małej różowej torebeczki. Po dokładnym skontrolowaniu swojej urody chowa lusterko i wyciąga, na moje oko litrowy, sok light ananasowy. Widać dba o linię. Ale jak ten sok zmieścił się w tej portmonetce, którą z grzeczności nazywałam torebką. Widać blondynka potrafi. Oo.! Idzie jej obiekt westchnień. Istny lowelas. Włosy na żel stoją w równym rzędzie. Pręży swoje muskuły, które zaraz rozprują jego skórzaną kurtkę. Podchodzi do niej, witają się gorąco, po czym odchodzą. Godzina 13;30 Nagle nastała ciemność! Nie, nie nastała noc! To błysk fleszy z aparatów mnie oślepił. Wycieczka zagraniczna ( z Niemiec). Przewodnik opowiada po niemiecku uczestnikom wycieczki o historii pręgierza. Mówi też, ze to najbardziej orientacyjny punkt na Rynku, miejsce spotkań przeróżnych ludzi i kultur. Już i Niemcy wiedzą, że spotkania pod pręgierzem stały się obyczajem wrocławian. Teraz wycieczka może się już udać w głąb Rynku. Godzina 20:00 Wieczorem ludzi tutaj jest najwięcej. Najliczniejszą grupą są studenci. Rozpoczynają od spotkania pod pręgierzem, by następnie udać się na noce wojaże po wrocławskich klubach.. Stoją w kilkunastoosobowych grupach. Głośno ze sobą rozmawiają, śmieją się, są w szampańskich humorach. Wspaniała młodzież wrocławska. Po ustaleniu, dokąd zmierzają, opuszczają pręgierz a ich miejsce zajmuje kolejna grupa młodych ludzi… Po spędzeniu całego dnia i pod pręgierzem wiem jedno: ludzie kochają to miejsce. Przychodzą tu w różnych celach. Jedni szukają tutaj przystanku na papierosa, inni czekają na swoich przyjaciół, znajomych. Zdarzają się i tacy, którym pręgierz służy jako miejsce odpoczynku. Wrocławianie siedzą pod nim, stoją, wyczekują kogoś, obserwują go z oddali… fot. K. Żukowska Przed Ratuszem stoi kamienny pręgierz (rekonstrukcja oryginału z 1492 r.) Wykonywano pod nim publicznie kary: chłosty, piętnowania, a nawet obcinania członków. Pod pręgierz trafiało się za wszelkiego rodzaju drobne kradzieże, naruszanie obyczajów, fałszerstwa, obniżanie jakości lub zawyżanie cen sprzedawanych produktów. Dziś pręgierz odgrywa zupełnie inną rolę. Umawiamy się pod nim, bo każdy wie, gdzie jest. To miejsce spotkań koleżeńskich, służbowych, romantycznych…wszelakich. Stało to się już obyczajem stolicy Dolnego Śląska. Zadziwia ta ewolucja funkcji pręgierza - niegdyś miejsce tortur i kaźni, obecnie kultowe miejsce spotkań. No, a spotkania to rzecz przyjemna. Nikt nie myśli o tym, ile krwi skazańców mogło wsiąknąć w słup. Teraz ludzie siedzą pod nim, stoją, wyczekują kogoś, obserwują go z oddali. Postanowiłam bliżej przyjrzeć się osobom, które stale odwiedzają te miejsce. Godzina 8:00 Pod pręgierzem pustka (nie licząc jakiejś dziewczyny ubranej w gotyckim stylu, palącej papierosa, zdecydowanie niewyglądającej na kogoś, kto przybył na spotkanie Nieśmiałych). Godzina 9:00 Nadal nikogo nie widać na horyzoncie. Wstaję i zaczynam się rozglądać. Odnajduję wzrokiem kilka osób, ale żadna z nich nie zatrzymuje się pod pręgierzem. Godzina 9:30 Oto idzie on. Drugi gość pręgierza. Siada i wyjmuje z worka, który złudnie przypomina plecak, wyskokowy trunek o nazwie, o ile mnie wzrok nie myli, Leśny dzban. Z kieszeni pokiereszowanych spodni wyciąga kawałek plastiku. Podejrzewam, że kiedyś był to plastikowy kubeczek. Nasz gość zaczyna nieporadnie wlewać do kawałka plastiku swój napój. Po nieudanych dwóch próbach wyrzuca kubeczek, poczym przykłada butelkę do ust i wreszcie gasi pragnienie. Widać czynność ta go bardzo męczy, gdyż po chwili zmagań z butelką mruży oczy, opiera się plecami o pręgierz i zasypia. Gdy tak patrzę na niego, przypomina mi się pewna historia związana z tym miejscem. Niedawno czytałam, że w czasie wczesnych lat punkowych Rynek stanowił podstawowe terytorium skinheadów. Zbierali się tu przynajmniej od 1988 roku. Szczególnie pod pręgierzem, czyli po wschodniej stronie Ratusza. Od tej strony, w podziemiu, mieli nawet przez krótki okres czasu „swoją” knajpę, W cieniu Ratusza na wrocławskim Rynku siedzi zadumany pan, przychylnym okiem zerka na kwiat młodzieży. Wokół niego gromadzi się barwny korowód tancerzy. „Galeria, dzisiaj…?” – sms tej treści obudził mnie w sobotę rano. Pomyślałam, o tym jakie szczęście mnie spotkało: nareszcie chłopak, który ma dobry pomysł na to, gdzie mnie zabrać! Przychodzi drugi sms: „Widziałem fajne ciuchy na przecenie.” Myślę, o czym on mówi? Ubrania? A gdzie obrazy?! Ach, no tak: Galeria Dominikańska, od 2001 roku – miejsce spotkań, spożywania śniadań obiadów i kolacji, miejsce kilkugodzinnych spacerów w celu, bez celu, a coraz rzadziej miejsce zwyczajnych zakupów. Podziemie i dwa piętra, ogromny parking gotowy pomieścić 900 samochodów, sklepy - całe rzędy sklepów, restauracje, fast-foody, fontanna, słynna lodziarnia. Kiedy nachodzi sobota i niedziela, Galeria zapełnia się ludźmi: z Wrocławia i okolic. Można ich podzielić na kilka grup: spacerowicze, zakupoholicy, pozerzy i ci, którzy naprawdę potrzebują coś kupić. Spacerowicze charakteryzują się starannie dobranym strojem (często tym samym, który ubierają do kościoła) i masą wolnego czasu. Chodzą od sklepu do sklepu, oglądają każdą sztukę ubrania, czytają metki, dyskutują ze znudzonymi sprzedawcami. Czasami coś zjedzą, czasami się czegoś napiją. Zakupoholicy są w Galerii najczęściej jak mogą, kupując to, co jest im niepotrzebne. Czasami czekają na wyprzedaże - wtedy gotowi wal- czyć o względnie wspaniałe bluzki po jedyne 39.90 za sztukę. Pozerzy chodzą po „głównym wybiegu”, nie zagłębiają się w morzu ubrań, wybierają to, co jest na wystawie: aby każdy mógł skojarzyć, w jakim sklepie (hm, i za jaką cenę) to zakupiono. Ci, którzy naprawdę wiedzą, po co przyszli - jest ich dziwnie mało; kupują, co muszą i wychodzą. Nic ich nie kusi, bo kusić nie musi. Twarde sztuki. W dni robocze Galeria Dominikańska także jest nam „niezbędna”. Uczniowie, znudzeni szkołą, mogą tu przyjść już od 9 rano, zasiąść przed fontanną i spokojnie czekać aż skończą się ich lekcje. Zapracowani rodzice mogą wpaść na lunch. Wszyscy mają jakiś cel, aby się w niej znaleźć. Czy to nie jest cudowne? W tle muzyczka, kolorowe wystawy zachęcają do bycia trendy/ jazzy/cool, a sprzedawcy dokładnie wiedzą, nawet lepiej od ciebie, czego potrzebujesz. W zimie ciepło, w lecie przyjemnie chłodno. Istny raj! Raj zakupów, spacerów i pomysł na spędzanie wolnego czasu… Opcja, napisz nową wiadomość: „Nie mam ochoty na wyjście do Galerii. Masz jakieś inne propozycje?” Oby miał. Ale jeśli, nie będzie miał… zawsze można pójść na zakupy… lemi IV str. — OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW — 25 PAŹDZIERNIKA 2006 FELIETONADA z FELIETONADA z FELIETONADA z FELIETONADA z FELIETONADA Mania smsowania Czekając na nśie 20 gr. Mniej więcej tyle kosztuje wysłanie krótkiej wiadomości elektronicznej z telefonu komórkowego tzw. SMS-a. Kiedyś były listy, kartki pocztowe...Dziś listonosz przynosi nam zazwyczaj tylko rachunki za prąd. Dlaczego ten piękny i stary obyczaj odszedł w daleką niepamięć? Zastąpił go nowy, a raczej bardziej nowoczesny - Era (nie mylić z operatorem komórkowym) SMS-owego Szaleństwa. Myślę, że mamy do czynienia ze zjawiskiem wymierania jednej i rodzenia się drugiej tradycji. Dziś wysyłamy smsy nie tylko w zwykłych celach użytkowych, np. powiadomienia o spotkaniu itp. Nasze „cudeńka” są już wyposażone w gotowe szablony: „tęsknię, zadzwoń”, „kocham”, „spóźnię się” czy też „kup mleko”. W XXI wieku smsy zaczynają powoli zastępować rozmowy, życzenia, wyznania miłosne, kontakt z drugim człowiekiem. Tę tendencję można zaobserwować głównie w środowiskach ludzi młodych, ale nie tylko... „Wszystkiego najlepsiejszego, 100 lat i w ogóle. Pozdro buźka” - to treść smsa, którego dostałam kiedyś na urodziny od wujka. Nie wątpię, że autor tej wiadomości miał jak najlepsze intencje i „w ogóle” chciał złożyć mi serdeczne życzenia. Ale czy to nie brzmią one śmiesznie i banalnie? Teksty typu „ludzie listy piszą(...)” odchodzą powoli do lamusa. Spacerując ulicą, mamy okazję obserwować zahipnotyzowanych ludzi. Naukowcy przestrzegają przed uzależnieniem od snsowania. Kiedyś tradycja pisania listów była nieodłaczną częścią życia ludzi wykształconych, czasami był to jedyny kontakt z drugą osobą przez bardzo długi okres. Uczucia, które towarzyszyły otwieraniu koperty, dreszczyk emocji, podekscytowanie, zapach, dotyk papieru, który wydaje się mówić do adresata, charakter pisma tak dobrze znany… Bbrzmi sentymentalnie i staroświecko, prawda? Mimo to dla mnie pisanie listów ma w sobie coś magicznego. Dziś tylko nieliczni porywają się na to, by użyć długopisu i kartki. Teraz, niestety, Osiemnaście… liczba ta w życiu młodego człowieka jest bardzo ważna. Dlaczego? Bo dostaje tak długo wyczekiwany dowód osobisty i staje się osobą dorosłą (szkoda, że tylko na papierze) i może nareszcie zdawać egzamin na prawo jazdy. Jednak jest jedna osiemnastkowa karta, która przebija wszystkie inne - alkohol. Teraz już można upijać się legalnie i bezkarnie! Czy już nie potrafimy bawić się dobrze bez picia? Niestety, nie. Młodzież idzie na osiemnastkę głównie po to, żeby się upić. Podczas tej imprezy może też palić i w ogóle robić wszystko to, co wcześniej było zakazane. Takie imprezy dają jej „wolność”. Przygotowanie urodzin nie jest zbyt skomplikowane, gdyż każdy solenizant wie, że musi zrobić je w klubie czy też pubie. We Wrocławiu najlepiej wybrać miejsce w pobliżu Rynku wtedy cała grupa może świętować w centrum miasta. Urodziny robi się w klika osób, ponieważ wychodzi to taniej. Wynajęcie klubu może kosztować nawet 10 000 zł, dlatego najczęściej wynajmowane są sale czyli loże. Załatwienie lokalu wcale nie jest takie łatwe, dlatego że właściciele nie chcą wynajmować ich w piątki i w soboty lecz np.:w niedzielę. Tymczasem każdy dobrze wie, że imprez nie robi się w ten dzień tygodnia, bo przyjdzie mało ludzi. mamy do czynienia ze smutnym zjawiskiem masowości, coraz bardziej zanika w nas wrażliwość. Wszyscy jak te małpy patrzą w telefony i świata poza nimi nie widzą. Jeszcze całkiem niedawno wysyłaliśmy sobie chociaż kartki na święta. Dziś ograniczamy się jedynie do infantylnych wierszyków ściągniętych z internetu i wysyłanych z coraz to nowszych telefonów. Teraz zamiast wymieniać się uśmiechami, uściskami dłoni czy chociażby poglądami, wymieniamy się jedynie numerami telefonów dorzucając suche: „Zadzwonię albo napiszę”. Czy nie potrzebujemy już kontaktu z drugim człowiekiem? Czy smsowanie stanie w szranki z jedzeniem karpia na Wigilię? Myślę, że ma naprawdę duże szanse. Jak mamy pisać listy skoro nikt nie daję nam darmowych kopert ani sekundowego naliczania znaczków. Najgorsze jest chyba to, że smsowanie urasta do rangi obyczaju na skalę światową. Na razie jest to zjawisko, ale nie lokalne ani też krajowe, tylko z całą pewnością globalne. Przecież wystarczy już tylko wklepać kilka banalnych słów i puścić w świat, zaoszczędzić czas i pieniądze... Kto w tej sytuacji zadałby sobie tyle trudu, by napisać coś na kartce, wsadzić do koperty, nie mówiąc już o pójściu na pocztę. Może robimy to z lenistwa, a może po prostu jesteśmy nowocześni. Pojawia się pytanie, co dalej? Tego nie wie nikt. Jedyne, czego jestem pewna, to to, że smsy nie znikną z naszego życia najprawdopodobniej już nigdy, ale nie są też w stanie zastąpić nam kontaktu z drugim człowiekiem. Czy muszą zająć miejsce listów? Czy na drodze postępu technicznego potrzeba pisania w nas nie zaniknie? Miejmy tylko nadzieję, że nie zabrniemy tak daleko, iż w przyszłości ludzie nie będą nam już do niczego potrzebni i wymienimy ich sobie na roboty nowej generacji, które nie wołają jeść i zawsze przyznają nam rację. Nie piszą też listów, nie potrzebują ich otrzymywać, nawet w formie smsów. Aleksandra Idzik Nasze czy nie nasze obyczaje? dokończenie ze str. I ści od słupa ustawiano grupę kobiet, które czasami, aby zwiększyć widowiskowość, na nogach miały założone worki. Podczas biegu towarzyszył im błazen, który przeszkadzał startującym w przeróżny sposób ku uciesze publiczności. Kobieta, która pierwsza dobiegła do żerdzi, otrzymywała futro, a ostatnia drumlę jako nagrodę pocieszenia. Zwyczaj ten nie przyjął się na stałe na Dolnym Śląsku, bowiem uczestniczące w biegu kobiety, aby zdobyć futro, musiały znosić upokorzenia. Wrocław jako miasto pogranicza przejmował też pewnie obyczaje z dalszych regionów Europy? Opowiem ci o zabawie ludowej młodzieży z cechu sukienników we Wrocławiu związanej ze zbieraniem jaj. Zwyczaj ten przejęliśmy od tkaczy walońskich z Belgii. Znany on był też w Niemczech, Szwajcarii i Tyrolu. Wspomniana zabawa odbywała się w pierwszy lub drugi poniedziałek po Świętach Wielkanocnych. Na ten dzień córka kogoś ze starszyzny cechowej przygotowywała ozdobny wieniec, który wywieszała na żerdzi za okno swojego domu. Po południu, po biesiadzie w gospodzie, czeladnicy udawali się pod dom, na którym wywieszono ów wieniec. Na czele nich szedł „marszałek”, za nim „biegacz” i „zbieracz”. Pod oknem czeladnicy tworzyli krąg, a„biegacz” usiłował za pomocą szpady zerwać wieniec. Zadanie to utrudniano mu, poruszając żerdź, na której wisiał. Wieniec należało złapać w locie. Jeśli wieniec upadł, „biegacza” wyśmiewano. Następnie przystępowano do właściwych wyścigów. Przyno- szono trzydzieści ugotowanych i pomalowanych kraszanek, a „marszałek” układał je na ziemi w odległości dziesięciu kroków jedna od drugiej. Na dany znak rozpoczynano wyścig. „Biegacz” biegł do kościoła, kredą zaznaczał krzyż na drzwiach i powracał. W tym czasie „zbieracz” zbierał rozłożone kraszanki. Musiał zaczynać zawsze od najodleglejszej i zanosić je do jednego punktu wyjściowego. Kto prędzej uporał się ze swoim zadaniem, miał prawo tańczyć przez trzy dni z dziewczyną, która wywiesiła wieniec. Po drugiej wojnie światowej Dolny Śląsk zamieszkiwała przede wszystkim ludność napływowa z innych terenów Polski i z kresów wschodnich. Mieszkali tu jeszcze Niemcy i spora grupa mniejszości żydowskiej. Nie możemy zapominać o ich wpływie na tradycje i zwyczaje dolnośląskie, które w mniejszym lub większym stopniu obecne są w naszym życiu. Niewątpliwie tak. Myślę, że w tym czasie największy wpływ na dolnośląskie tradycje mieli lwowiacy. To do ich zwyczajów szybko przystosowywali się pozostali polscy osadnicy z innych regionów, aprobując je i z czasem uznając za swoje. Możemy podsumować naszą rozmowę stwierdzeniem, że Dolny Śląsk jest specyficznym regionem. Mamy tutaj wiele obyczajów - niektóre z nich zostały przejęte od innych kultur, inne wywodzą się z Polski centralnej i wschodnie. Brak tutaj zwyczajów typowych dla Dolnego Śląska, panujących tu od wieków. Zgadzam się z tobą i mam nadzieję, że w przyszłości Dolny Śląsk doczeka się tradycji, które będą specyficzne tylko dla niego. Prezenty tez są ważne. Najlepsze to te, które będą pamiątką po uroczystości. Wybór prezentu uzależniony jest od tego, kim jesteśmy dla solenizanta. Koledzy i koleżanki ze szkoły oraz przyjaciele mogą wręczyć śmieszne upominki lub sympatyczne drobiazgi (misie, breloczki, kartki, płyty z muzyką). Chłopak lub dziewczyna odchodzącego 18 -tkę powinien wręczyć coś ekstra, coś bardziej osobistego, np. biżuterie lub bieliznę erotyczną. Rodzina i bliscy mogą zdobyć się na coś droższego, np. skuter, motor lub samochód. Urodziny dotychczas kojarzyły się albo ze spotkaniem rodzinnym przy stole z tortem, albo w gronie przyjaciół. Teraz zaprasza się wszystkich bliższych i dalszych znajomych. Ostatnio byłam na 18-nastce, w które uczestniczyło ok. 200 ludzi. Czułam się jak na jakimś weselu. Tłum, wszyscy narąbani… ale cóż, to chyba cały urok. 18 lat ma się tylko raz w życiu, więc można ten fakt obchodzić na całego. Tylko żeby od tej dorosłości nie przewróciło się nam w głowie... Sprawdzajmy co jakiś czas, czy czerwona lampka nie świeci, nie mryga jak szalona! KataRina Dziś „prawdziwych” kibiców już nie ma… Pamiętam, jak pewnej soboty późnym popołudniem wracałam do domu tramwajem. Było ciepło i przyjemnie. Chwilę potem cały drugi przedział wypełnił się ludźmi. Ale nie byle kim!. Każdy, kto wsiadał. był ubrany w barwy WKS – u lub miał przypięty jakiś znak związany z tą drużyną. Nie zaniepokoiłoby mnie to, gdyby nie fakt, że owi kibice Śląska zaczęli dewastować tramwaj. Łamali tablice informacyjne z rozkładem jazdy, wyrzucali je na ulice, wypisywali na szybach hasła popierające ich drużynę, a dyskredytujące (delikatnie mówiąc) przeciwników. Wszędzie dookoła słychać było przekleństwa, zapach alkoholu czuć było w całym wagonie, kibice popychali się nawzajem i zdzierali gardła w głośnych okrzykach. Odruchowo złapałam mocniej torebkę, wcisnęłam się w krzesełko - starałam się „nie być” i przetrwać jakoś tę straszną podróż. Ogromnie mi ulżyło, gdy wszyscy wysiedli kilka przystanków dalej. W wieczornych wiadomościach można było usłyszeć o zniszczeniach, jakich dokonali pseudo-kibice na wrocławskim Stadionie Olimpijskim po meczu Śląsk Wrocław - Widzew Łódź. Mówiono o drastycznych pobiciach i licznych dewastacjach. Zastanawiałam się, jak bardzo zmienił się ostatnio stosunek do sportu? Co się stało z tradycją? Gdzie kultura? Obyczaje? Gdzie ci „prawdziwi” kibice? No właśnie. Czym stał się mecz dla kibiców? Okazją do wypicia piwa? Do wyładowania emocji? Do agresji? Niedawno rozmawiałam ze znajomym, który od dziecka jest kibicem Śląska. Opowiadał, że ostatnio przed wejściem na stadion kazano mu napisać na ręce grupę krwi, bo to miał być mecz podwyższonego ryzyka. Było to dla mnie coś zaskakującego! Jakim prawem mogłabym zostać pobita albo ulec jakiemuś wypadkowi, skoro chcę tylko obejrzeć mecz i w sportowej atmosferze wrócić do domu? Kiedyś podobno mecz był świętem, czymś okazjonalnym. Kibice przychodzili w garniturach, odświętnie, panowała ogólna kultura. Tłum żywo reagował na każdy kolejny gol, wygrany mecz uświetniało skandowanie: „Śląsk pany”. Albo, gdy sędzia nie dostrzegał jakiegoś wykroczenia, wołano „sędzia kalosz”. W okrzykach kibiców nie używano przekleństw. Na sportowe rozgrywki wybierały się więc całe rodziny z małymi dziećmi, nie czuło się na stadionie żadnego zagrożenia. A teraz? Strach wejść na stadion! Czy da się to zmienić? Anglikom się udało. Wprowadzili surowe kary i ograniczenia. Na przykład, kibic, który podczas rozgrywek wbiegł na murawę, nie ma już prawa do końca życia wejść na żaden z angielskich stadionów. Poskutkowało. Teraz podczas meczy panuje tam ład i porządek. Nie ma szczególnych zabezpieczeń, przed agresywnymi kibicami. Murawę od trybun dzieli jedynie półmetrowy płot. Co prawda dla Anglików piłka nożna jest czymś ważnym, dlatego też system kar działa. Nie do końca wiadomo, czy to samo podziałaby także w Polsce. Osobiście sądzę, że w najbliższym czasie w stadionowych i wokółstadionowych obyczajach nie za dużo się zmieni. Może kolejne sukcesy sportowe mogłyby nas czegoś nauczyć? Na razie jednak pozostaje mi oglądanie meczy w telewizji. Estera Olczyk OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW Dodatek redaguje młodzież wrocławskich liceów w ramach projektu ZADANIE DLA REPORTERA realizowanego przez Strzelińsko-Wrocławski Oddział Stowarzyszenia Nauczycieli Polonistów. Projekt dotowany jest przez Gminę Wrocław. Zeszyt redagował zespół uczniów LO Nr IV we Wrocławiu: Joanna Kotarska, Krzysztof Sajewicz, Agata Wabnic. Opieka merytoryczna: Alicja Badowska, Ewa Pietraszek Adres redakcji: DODNiP, Wrocław, ul. Dawida 1a, pokój 19; www.gszk.tcz.info; e-mail: [email protected] Zapraszamy uczniów dolnośląskich gimnazjów i liceów do tworzenia wkładki w naszej gazecie. Teksty dotyczące obyczajów przesyłajcie pod adresem [email protected]. Regulamin konkursu "Zadanie dla reportera" dostępny na stronie internetowej www.gszk.tcz.info