Wkładka do DGSz nr 2

Transkrypt

Wkładka do DGSz nr 2
OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW
Dodatek redaguje młodzież wrocławskich liceów w ramach projektu ZADANIE DLA REPORTERA
realizowanego przez Strzelińsko-Wrocławski Oddział Stowarzyszenia Nauczycieli Polonistów.
Projekt dotowany jest przez Gminę Wrocław.
www.wroclaw.pl
Jerzy? Nie znam ziomka... Małe, wielkie tradycje
Ponad czterysta dzieciaków w jednej z dolnośląskich szkół przez cały weekend? Nie, to nie
żart na pierwszego kwietnia, chociaż właśnie w tym miesiącu się to odbywa. Raz w roku, od paru
lat, takie cuda zdarzają się w naszym województwie. A co tam się dzieje? Nie da się tego opisać
– trzeba to przeżyć.
Na dobry początek tygodnia
Po męczącym weekendzie męczący, stanowczo za długi, poniedziałek. Siedem okropnych lekcji, ciągłe przypominanie o zbliżającym
się nieubłaganie teście gimnazjalnym i masa
zadań powtórkowych – masakra. Otwieram
drzwi mieszkania, rzucam plecak na ziemię i
kładę się na łóżku. O tym, że przydałoby się
wziąć za lekcje wolę nie myśleć, ale jakimś
niewyjaśnionym zbiegiem okoliczności nikt nie
korzysta z komputera. Wiedząc, że taki cud
może się więcej nie powtórzyć, siadam przed
monitorem, naciskam przycisk „power” i wpisuję hasło. Wyszłam po coś do kuchni i zaraz
słyszę z głośników: „respect!” – ktoś wysłał mi
wiadomość przez gadu-gadu. To Kuba, kolega
z Krakowa, też harcerz. Opowiadam, że właśnie
wróciłam z Jerzego.
Kuba: Z... czego?
Ja: Nie wiesz, co to jest Jerzy? Turniej Zastępów Świętego Jerzego?
Kuba: No, nie znam ziomka...
My, jak zwykle oryginalnie, inaczej, niepowtarzalnie…
Zaczęło się tłumaczenie, że to taki zlot
wszystkich zastępów z województwa, że każdy z
nich wymyśla sobie nazwę i przebrania zgodne z
obrzędowością turnieju, że w wielkiej grze terenowej zastępy rywalizują o podium – o nagrody
i tytuł zwycięzcy. Jednak dopiero teraz zdałam
sobie sprawę, że jest to nasza, dolnośląska,
specyficzna tradycja i może faktycznie w innych
rejonach kraju nic na ten temat nie wiadomo.
Może nigdzie indziej tego nie ma? Takiego
wyjazdu, na który czekają wszyscy harcerze
w województwie, do którego przygotowują się
dużo wcześniej, na którym każdy zastęp chce
być tym najlepszym.
Tak to wszystko się zaczyna…
Zgłoszenia wysyłane miesiąc wcześniej
Wtedy także zaczyna się wykonywanie przedturniejowych zadań (przebrania, proporzec z
godłem zastępu, sakiewka na monety, zdjęcie)
i cała, niezwykle skomplikowana stylizacja na
baśniową krainę elfów, magów i potężnych królów. Mnóstwo czasu, energii, zapału i inwencji
twórczej przeznaczyłam na przygotowania.
Przesiadywałam do późna w domu u którejś
z dziewczyn i wycinałam materiał na spódnice
albo wyszywałam elficki napis „Elendir Númen
Nãre”. Opłaciło się. Możliwość spotkania znajo-
mych z innych
miast i dobra zabawa wynagrodziły wiele.
...a kończy się
różnie
Skręcona
kostka, okropne
zmęczenie po
trzech dniach zabawy albo po prostu okropny
zawód, bo pierwsze miejsce miała 17, ale nie
Trzebnicka, a Wrocławska Drużyna Harcerek.
Przede wszystkim jednak „pozostanie wspomnień garść” i to najczęściej tych dobrych, bo
zawsze pamięta się lepsze chwile: gdy wracałyśmy pociągiem z nawiedzonymi, biegającymi
po całym wagonie studentami, gdy Ufok i Zagi
– koledzy z Jeleniej Góry – prowadzili bardzo
inteligentną rozmowę na temat wyższości coli
nad herbatą, i gdy przez godzinę błąkałyśmy się
po lesie, szukając drogi do jednego z punktów
gry, śmiejąc się przy tym do upadłego. Jedno
jest pewne – zawsze było wspaniale.
I co z tym podium?
Kolejne „respect!” z głośników. Tym razem to
Karol – harcerz, ale już z Trzebnicy, wie, jak to
smakuje, o co chodzi i z czym to się je.
Karol: To które w końcu miejsce macie?
Ja: 7 :(
Karol: Tylko nie mów, że to was nie satysfakcjonuje...
Ja: No właśnie nie, bo rok i dwa lata temu
było 4!!!
Karol: Kiedyś będzie lepiej...
„To wszystko było, minęło, zostało tylko
wspomnienie...”
Dawne czasy :) Przez sześć miesięcy było
wiele imprez, wyjazdów i spotkań, ale nie takich.
Nigdy nie spotykał się cały Dolny Śląsk na raz.
Nie tak oryginalnie, inaczej niż wszyscy, po swojemu. Wiem też, że za kolejne sześć miesięcy
będzie następny turniej i za dwa lata też, za trzy
i za cztery... Może ja już tam nie pojadę, może
nie wezmę udziału w tym „lepiej”, ale wiem, że
Jerzy się odbędzie, bo taka jest tradycja. Wiem,
że mała, dziewięcioletnia Gosia, która właśnie
przyszła do drużyny, będzie mogła tam kiedyś
pojechać. Wiem, bo każdy, kto tam był, chciałby
pojechać znowu, bo to jest po prostu świetna
sprawa, bo taka jest tradycja...
Paulina Łuczak
O sobótkowych legendach
i obyczajach
Ślęża – brama do piekieł
Dawno, dawno temu... Przed wielu, wielu
laty, diabły zawistne o dzieło Pana Boga, któremu
tak pięknie udała się ziemia śląska, postanowiły
zniszczyć i zasypać kamieniami całą krainę, aż po
dzisiejszy Wrocław. Czasu miały jednak niewiele
- od wiosennego zrównania dnia z nocą do Nocy
Świętojańskiej. Zaczęły więc znosić potężne bloki
skalne i budować ogromne góry. Tak powstały Sudety ze swym najwyższym szczytem Śnieżką. Dni
było jednak coraz mniej i sił, mimo że piekielnych,
przy tej ciężkiej pracy ubywało. Kolejne usypiska
były więc coraz mniejsze i nie tak starannie
dokończenie na str. II
Czy uważasz, że tradycją jest jedynie zapalenie znicza na grobie w Dzień Zaduszny,
dwanaście potraw na wigilijnym stole i bazie w
wazonie na wiosnę? Otóż, nie tylko! Parafrazując słowa piosenki Pidżamy Porno: „Każdy nowy
dzień, rodzi nowe...obyczaje!”
Czy zdajesz sobie sprawę, że idąc w sobotnie popołudnie spotkać się „na mieście” ze
znajomymi tworzycie tym samym „wasz mały
rytuał”? To właśnie te małe i duże rytuały budują
dolnośląskie obyczaje. Kulturę naszego regionu
tworzą nie tylko pradawne podania, legendy
i obrzędy religijne. To my, Dolnoślązacy, uczestnicząc w rytmie codziennego życia, rozwijamy
obyczajowość. Dlatego warto zobaczyć w pręgierzu lub pomniku hrabiego Fredry coś więcej
niż tylko zabytek.
Joanna, Krzysztof i Agata, czyli redakcja
Nasze czy nie nasze
obyczaje?
Wywiad z Janem Wrocławskim – miłośnikiem Dolnego Śląska.
Agnieszka Marynowska: Wiem, że od wielu lat interesuje się pan kulturą ludową Dolnego Śląska. Zacznę
od pytania o jej genezę. Co wpłynęło na tradycje i
zwyczaje dolnośląskie?
Jan Wrocławski: Najważniejszym czynnikiem
była tutaj niezwykle burzliwa historia. W różnych
okresach dziejowych Dolny Śląsk znajdował się
pod panowaniem Polski, Czech i Niemiec. Kultury
tych właśnie państw tworzyły tradycje i zwyczaje
tego regionu. Jednak większość mieszkańców
ziemi dolnośląskiej czuła się przede wszystkim
Polakami i na każdym kroku podkreślała swoją
przynależność do naszego narodu. Widoczne to
było również w kultywowaniu tradycji i obyczajów z
innych regionów Polski, np. „Goik” (gaik, maik).
Na czym polegał zwyczaj zwany „Goikiem”?
Jest to zwyczaj słowiański, z polskim rodowodem. Sięga korzeniami aż do czasów przedchrześcijańskich. Był to najbardziej polski zwyczaj
ludowy, obchodzony na terenie Dolnego Śląska i
znany jest tu do dziś. „Goik” to zielone drzewko
iglaste, bogato ustrojone wstążkami z bibułki i
sztucznymi kwiatami. Symbolizuje ono życiodajną
moc przyrody, powrót wiosny i życie. Chodzenie
z „Goikiem” miało miejsce w czwartą niedzielę
Wielkiego Postu. Poprzedzało je topienie trzy tygodnie przed Wielkąnocą Marzanny, symbolizującej
śmierć – zimę.
A panowanie Niemców czy Czechów, w jaki sposób
wpłynęło na dolnośląska obyczajowość?
Można by tu wspomnieć o wyścigach kobiet o futro. Zwyczaj ten przywędrował do nas
prawdopodobnie z Niemiec, gdzie w zmienionej
formie przetrwał aż do XVIII w. Nie był on znany
w innych regionach Polski np. na Mazowszu, czy
w Wielkopolsce. Biegi te odbywały się corocznie,
w pierwszą środę po Wielkiejnocy. Brały w nich
udział stare, ubogie niewiasty albo kobiety o nie
najlepszej reputacji. Na wysokiej żerdzi wieszano
futro damskie, czapkę futrzaną, zarękawek, buciki i
drumlę (instrument muzyczny). W pewnej odległodokończenie na str. IV
Braterstwo ma ciepłe kolory
Słońce jeszcze nie wstało, gdy do katedry
wrocławskiej zaczął napływać tłum ludzi. „Za
chwilę młodzież, starsi, a nawet ci najmniejsi w
swoich małych mercedesach pchanych przez
matki ruszą w drogę”- śmieje się pani Magda,
szukając swojej grupy. „Musicie od siebie wymagać!” – tuż obok rozlega się krzyk ubranego
w mundur harcerski chłopaka. Chce podnieść
na duchu kilku zdegustowanych podopiecznych
stojących na placu.
Ziąb, wiatr i wilgotne powietrze nie zniechęciły jednak nikogo. Chwila zamieszania,
trochę spięć i już.
Ruszają. Morze niestrudzonych pielgrzymów rozpoczęło swoją wędrówkę do grobu św.
Jadwigi. Ze śpiewem na ustach i modlitwą pokonają długą drogę do Trzebnicy. Co przyciąga
tu tych ludzi? Skąd chęć wędrówki? „Dla mnie
najważniejsze jest to, że mogę się uśmiechnąć
do nieznajomego, pozdrowić go i nie spojrzy
na mnie jak na wariata.” (Maciek, 16). „Mogę
jednocześnie dawać i brać. Jestem podporą
dla tych, którzy są nią dla mnie” (Olga, 18). „W
zeszłym roku poznałem tu wielu wspaniałych
ludzi. I idę dla nich, by spotkać się na tym szlaku
raz jeszcze” (Łukasz, 16). „A ja dopiero tutaj
czuję, że braterstwo ma ciepłe kolory, że istnieje.
To rekolekcje w drodze, zbliżające nie tylko do
Boga, ale i do człowieka ” – dodaje dziewczyna
prowadząca za ręce kilkoro dzieci.
Trasa z Wrocławia do Trzebnicy biegnie
przez pola, niewielkie wzgórza i lasy, dzięki
czemu łatwiej jest się skupić na Słowie Bożym.
W czasie drogi witają nas niejednokrotnie
wzruszeni okoliczni mieszkańcy. Ich domy
w większości stoją dla pielgrzymów otworem.
Niemalże za każdym zakrętem czeka ciepła
herbata, kawałek ciasta czy soczyste jabłko.
Jednak nie to jest najważniejsze. Pielgrzymi
podejmują ten trud , aby złożyć u stóp św. Jadwigi swoje troski. To ona, już jako młoda kobieta,
pomagała tym najuboższym, schorowanym. Do
końca swoich dni im służyła. Była i jest do tej pory
autorytetem dla wielu. Czuwając przed grobem
świętej, dajemy temu świadectwo. Kilkaset ludzi
spędza noc w sanktuarium Jadwigi, aby w kolejną rocznicę śmierci adorować swoją świętą..
„Poruszył mnie widok pacjentów ze szpitala,
którzy rankiem stoją w oknach, żegnają i błogosławią nam” (Hania, 25). „Pielgrzymka jak
najbardziej udana. Pogoda dopisała, piękne
krajobrazy. Mimo że byłem zmęczony- nie
żałuję!!!” (Daniel, 13). „Najważniejsze, że
doszedłem i znalazłem ziemniaka..!” (Mikołaj,
8). „Trochę bolą mnie nogi. Ale warto było!
Przybywają tu ludzie z całego Dolnego Śląska.
To wspaniała tradycja, która - mam nadzieję
- przetrwa jeszcze niejedno pokolenie!” (Marysia, 42).
Anna Szczepaniak
II str. — OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW — 25 PAŹDZIERNIKA 2006
O sobótkowych
legendach i obyczajach
dokończenie ze str. I
uformowane. Wzgórza Łomnickie, na przykład,
stanęły w poprzek Karkonoszy. Nadeszła wreszcie
Noc Świętojańska - koniec diabelskiej roboty - w
ostatniej więc chwili gdzieniegdzie na Przedgórzu
czarty usypały kamienne kopce.
Między dwoma takimi wzniesieniami, położonymi najdalej na północ od Karkonoszy, w okolicach
dzisiejszej Sobótki, znajdowało się jedyne wejście
do piekieł. Pewnego poranka jedną z tych gór,
zwaną kiedyś Górą Anielską, a dziś Gozdnicą, opanował hufiec aniołów i zaatakował armie piekielne
stojące na Raduni. Rozgorzała zacięta walka, w
której bronią były bloki skalne. Pociski były tak ciężkie, że nie dolatywały do celu. Spadając w połowie
drogi zamknęły wejście do piekła i utworzyły nową
wielką górę, Ślężą później nazwaną. Gdy zobaczył
to Lucyfer zdenerwował się okrutnie i chwyciwszy
potężną skałę rzucił ją w kierunku aniołów - tak
powstała Stolna. Następny pocisk też był niecelny;
upadł przed górą zajętą przez anioły i tak utworzyło
się wzniesienie dziś zwane Wieżycą. Zrozpaczony
czarci dowódca tupnął kopytem z taką siłą, że ziemia się przesunęła i tak powstała przełęcz Tąpadła
oddzielająca Ślężę od Raduni. Od tej pory diabły
nie mogąc dostać się do swej siedziby nasyłają na
Ślężę burze i pioruny, z nadzieją, że kiedyś odsłoni
się na powrót wejście do piekieł...”
Autor anonimowy
Ta stara legenda, opowiadana przez pokolenia,
tłumaczy powstanie Ślęży, Raduni i Wieżycy w
książce Janusza Skałeckiego „Sobótka i okolice”.
Czyż nie pobudza to naszej, wielkomiejskiej i
zindustrializowanej wyobraźni?
Ślęża oglądana przez pryzmat ludowych
podań jawi mi się jako góra niezwykła, wręcz
czarodziejska. Nie tylko tajemnicze rzeźby
kamienne, ale również skały, jaskinie, a nawet
łąki związane zostały z licznymi ludowymi
opowieściami. O żadnym innym miejscu na
Śląsku nie opowiadano tylu legend i baśni.
Także w Europie niewiele jest okolic, o których krążyłoby tyle różnobarwnych opowieści. Aby dobrze
poznać Ślężę, trzeba zagłębić się w jej historię,
poznać podania spisywane przez wielbicieli tej
tajemniczej góry. Należy też dokładnie rozglądać
się na szlaku.
Protoplastami mieszkańców terenu byli członkowie polskiego plemienia Ślężan, osiadłego wokół
góry Ślęży. Pierwsza wzmianka źródłowa o nich
pojawia się w IX w. p.n.e., w kronice Thietmara, z
której dowiadujemy się, że nazwa tego plemienia i
całej ziemi wywodzi się od nazwy góry Ślęży.
Dlaczego Ślęża ściąga chmury?
Jeżeli idzie o kwestię początków wierzeń
religijnych na Ślęży, to odsyłają nas one do epoki
kamiennej ( czyli są niesamowicieeeeee stare).
Któż z nas, będąc całkowicie bezradnym wobec
potężnych sił przyrody, niezrozumiałych zjawisk
natury, nie patrzyłby na nie z podziwem i przerażeniem, dopatrując się w nich jakiejś nadludzkiej
działalności, działalności bogów? W wyobraźni
pierwotnych mieszkańców okolic Ślęży rodziły
się zatem postacie bóstw słońca, ognia, piorunów i urodzaju, jako szczególnie ważnych
w życiu człowieka, otaczanych specjalnym
kultem. Siedziby owych fantastycznych bogów
doszukiwano się w jakichś niezwykłych miejscach, jakby specjalnie w tym celu stworzonym
przez naturę.
Ślęża posiadała wszystkie takie przymioty.
Niesamowite jest to, że już sam fakt, że wyrasta
nagle z otaczającej ją równiny jako samotna,
wysoka, pokryta ciemnym lasem góra, musiał
zwracać uwagę okolicznych mieszkańców i zachęcać do upatrywania na jej szczycie siedziby
wszechpotężnych bóstw. Szczyty gór, zwłaszcza
w prostym widzeniu człowieka pierwotnego, były
zawsze ulubionym przybytkiem bogów.
Ślęża posiadała ponadto jeszcze inne osobliwości, przede wszystkim natury klimatycznej,
które predestynowały ją jeszcze bardziej do
odegrania wyjątkowej roli w wierzeniach religijnych osiadłych wokół niej ludów pogańskich.
Na niej, ja wskazują na to badania meteorologiczne, koncentruje się największa ilość burz w
całej Polsce. W lecie wskutek nadmiernego
ogrzewania się mas powietrza na skalistych zboczach, powstają wokół góry prądy
wstępujące, powodujące gromadzenie się
burzliwych chmur. Stąd pochodzi rozpowszechnione jeszcze dziś w okolicach Ślęży
powiedzenie, że góra ta ściąga chmury. Prócz
tego skalista partia wierzchołka zbudowana z
garbo, powoduje w czasie burz częste uderzenia piorunów. Tak więc wzniosła, widoczna
z dala góra Ślęża, pokryta często płaszczem mgły
i chmur rozdzieranych w lecie blaskiem błyskawic,
grzmiąca uderzeniami piorunów, harmonizowała
doskonale z wyimaginowaną siedzibą rządzących
światem bogów. Toteż tu od niepamiętnych czasów
składano im ofiary, tu odbywały się najrozmaitsze
praktyki religijne, jeszcze tak żywe w kilkadziesiąt
lat po przejęciu przez Polskę chrześcijaństwa.
O obrzędach tych nie ma, niestety, żadnych
bliższych wiadomości, ale zdaje się nie ulegać
wątpliwości, że jednym z nich było starosłowiańskie święto Kupały, święto radości i pojednania
obchodzone w okresie najdłuższego dnia roku.
Święto Kupały było to więc święto inicjacyjne
i orgiastyczne. Średniowieczni kościelni pisarze
wciąż gorszą się, iż niewiasty „w nocy ognie paliły,
tańcowały, śpiewały, diabłu cześć a modłę czyniąc
tego zwyczaju pogańskiego do tych czasów w
Polszcze nie chcą opuszczać, ofiarowanie z
bylicy czyniąc, wieszając po domach i opasując
się nią, czynią sobótki, paląc ognie, krzesząc je
deskami, aby była prawie świętość diabelska,
śpiewając pieśni, tańcując” (Marcin z Urzędowa
- ksiądz, botanik, profesor Akademii Krakowskiej,
II połowa XVI wieku ). Jan Długosz ubolewa, iż
mimo że już 500 lat upłynęło od chrztu Polski, to
wciąż „odprawiano [te igrzyska] przez bezwstydne
i lubieżne przyśpiewki i ruchy, przez klaskanie w
dłonie i podnietliwe zginanie się, oraz inne miłosne pienia...” Wydawać by się mogło, że wobec
takiego potępienia obyczajów pogańskich przez
chrześcijan, nic z nich nie pozostanie w społecznej pamięci. Jednak kolejny raz okazało się, że
tradycja zapuściła silnie korzenie.
Święto Kupały, czyli Kupalnocka,
czyli Sobótka
Czary, wróżby, tajemnicze znaki , czyli noc
z 23 na 24 czerwca. Wigilia 24 czerwca to czas,
w którym poganie czcili dwa potężne żywioły
- ogień i wodę. Najważniejsze obrzędy związane
były z rozpalaniem ognia i zanurzaniem się
w wodzie. Tak właśnie obrzędowo zaczynało się
lato. Inna nazwa tej wyjątkowej nocy to święto
Kupały, czyli bogini miłości i leczniczych roślin, a
także patronce mądrych kobiet, które znają zioła i
dobre czary. Stąd też nazwa Kupalnocka. Nazwa
Sobótka wzięła się natomiast z tego, że chrześcijanie chcieli włączyć Kupalnockę do swojego
kalendarza, ale obchodzili ją najpierw w sobotę
poprzedzającą Zielone Świątki. Nie jest wykluczone, że nazwa obrzędu, którego centralnym
punktem jest palenie ogniska zwanego Sobótką,
związana jest właśnie z Górą Ślężą, która od XIII
wieku znana była pod imieniem Góry Sobótki.
Najstarsze wzmianki o paleniu ogniska na Ślęży
w noc świętojańską pochodzą z XIV wieku.. Pisał
o górze nawet sam Jan Kochanowski:
„Teraz ten wieczór sławny
Święćmy jako zwyczaj dawny,
Niosąc ognie do świtani,
Nie bez pieśni, nie bez grania! (...)
Sobótkę, jako czas niesie,
Zapalono w Czarnym Lesie”
(„Pieśń Świętojańska o Sobótce”)
Zwyczaj ten przetrwał do XIX wieku Czytając
opracowania dotyczące dawnych dolnośląskich
obyczajów, ze zdumieniem zauważyłam, że kiedy
zaczęto Słowian chrzcić, obyczaje związane ze
Świętem Kupały zostały wpisane do wielkich świąt
kościelnych tej pory roku - Zielonych Świątek i
św. Jana. Tym łatwiej, że Słowianie ścisłej astronomicznej rachuby czasu nie znali, a ich własny
kalendarz był księżycowy. Miesiąc był dla nich
okresem widoczności Księżyca, czas dzielili na
miesiące według pełni i nowiów Księżyca, więc
zapewne i świętowanie kupalnocki wahało się w
obrębie całego kalendarzowego miesiąca. To by
tłumaczyło rozpiętość obrzędów w czasie pomiędzy Zielonymi Świętami a św.Janem: Jedne przeszły do Zielonych Świątek, inne do Jana. A zatem
tradycja nie przekreśliła całkowicie pierwotnych
wierzeń, tylko je wchłonęła.
Odpowiednie powitanie lata w Noc Świętojańską miało zapewnić pomyślność zbiorów,
dobrą pogodę i obfitość plonów. Jednocześnie
młode dziewczęta i chłopcy wróżyli sobie, jakie
powodzenie w miłości przyniesie im gorące
lato. Kupalna Noc była świętem połączenia wody
i ognia, świętem połączenia żywiołów i w ogóle
momentem zjednoczenia przeciwieństw. Tej
nocy ogień łączył się w jedność z wodą, światło z
ciemnością, mężczyzna z kobietą, a piorun bijący
z nieba - z ziemią. Sobótkowe obrzędy musiały
zaczynać się przy ognisku. Jedno większe lub kilka
małych ognisk rozpalano ze świeżego drewna,
nad brzegiem rzeki lub na szczycie wzgórza.
Wokół ognia tańczono, śpiewano i odprawiano
magiczne obrzędy przez całą noc. Przez ogień
- dla zapewnienia sobie zdrowia - skakali kawalerowie w wieńcu lub opasce z ziół, co miało
chronić przed duchami, demonami, czarownicami
i chorobami. Jeśli odważyła się na to ryzyko także
panna, skakano parami, a udany skok obojgu
dobrze wróżył.
Kobiety paliły swoje osobne ogniska. Nad brzegiem rzeki odprawiały obrzędy chroniące je przed
złymi mocami. Tańczyły i rzucały w ogień siedem
magicznych ziół, z których plotły również wianki
świętojańskie: rosiczkę, płomyk, bylicę białą,
dziewannę, rutę, szałwię i dziurawiec. O północy
puszczały na wodę jeden wianek i uważnie śledziły
jego bieg na rzece. Jeśli zniknął w ciemności, nie
tonąc i nie zaczepiając o nic po drodze, wróżyło
to całej wsi szczęśliwy rok, brak kłopotów i nieszczęść Bardzo ważnym rytuałem świętojańskim
była nocna kąpiel w rzece lub jeziorze. Zapewniała
ona zdrowie i pomyślność, dodawała sił i energii
seksualnej, a także poprawiała urodę. Kiedy w
średniowieczu dzień Sobótki poświęcono
świętemu Janowi, przyjął się zwyczaj, że dopiero po św. Janie kąpiel w rzece czy jeziorze jest
całkowicie bezpieczna. Wcześniej można się było
utopić za sprawą złego ducha, strzygi lub rusałki.
Chrześcijanie święcili wodę podczas przesilenia
letniego, co odbierało wodom ich złą moc.
O wiankach, paprociach
i nasięźrzałach
W Noc Świętojańską szukano kwiatu paproci, który miał znalazcy przynieść wielkie szczęście, mądrość i zdolność widzenia wszystkich
skarbów ukrytych w ziemi. Młodzieńcy szukali
go z nadzieją na bogactwo, dziewczęta - marząc
o idealnym mężu. Jednak rzadko można było znaleźć i zerwać kwiat paproci, który dobrze strzeże
swojej tajemnicy. Dlatego szukać go musiała osoba
odważna i szlachetna.
W tę wyjątkową noc odprawiano też wiele
wróżb miłosnych. Oprócz kwiatu paproci dziewczęta szukały ziół na wianek i małej paprotki
zwanej nasięźrzałem, która wpleciona we włosy
czyniła dziewczynę niezwykle powabną. Świeżo
skojarzone pary odbywały symboliczne zaręczyny i szukały w sobótkową noc kwiatu paproci.
Zwyczaj ten stał się później przedmiotem baśni
o magicznym kwiecie, kwitnącym raz w roku i
spełniającym ludzkie życzenia, o ile człowiek nie
podzieli się z nikim uzyskanymi w ten sposób
dobrami. Wiadomo jednak, że paproć nie kwitnie,
w związku z czym przypuszcza się, że chodziło
o inne, kwitnące w czerwcu rośliny leśne, określane wówczas ogólnym mianem paproci, takie
jak zapartnica, rososzka, długosz czy mokrzyca.
Znalezienie przynoszącego szczęście kwiatu
paproci było więc możliwe... A jednak nikt go nie
znajdował.... Uwagę panien przyciągał nasięźrzał,
sprowadzający spojrzenia kawalerów i niezwykłe
powodzenie u nich - a tego chyba nigdy ani żadnej
pannie, ani mężatce nie dość. Oto instrukcja jego
użycia. Należało odszukać tej paproci krzaczki,
przed północą rozebrać się do naga, rozpuścić
włosy, stanąć w rosie i rzec co następuje:
”Nasięźrzele, rwę cię śmiele
Pięcią palcy, szóstą dłonią,
Niech się chłopcy za mną gonią.”
Puszczanie wianków na wodę to wróżba dla
panien i kawalerów, ponieważ dotyczy zamążpójścia i wyczekiwanej miłości. Każda dziewczyna plotła wianek z trzech gałązek bylicy i wkładała
do środka zapaloną świeczkę. Należało potem
puścić wianek z nurtem rzeki i obserwować jego tor
dryfowania. Panny przechadzały się wzdłuż brzegu
rzeki, a kawalerowie wskakiwali do rzeki i wyławiali
je. Który zebrał najwięcej wianków, temu sprzyjało
większe szczęście w miłości. Jeżeli chłopak nie
wyłowił żadnego wianka, samotnie czekać musiał
do przyszłego roku. Jeżeli wianek nie został przez
nikogo wyłowiony, panna była skazana na staropanieństwo. Jeśli wianek utkwił w zaroślach, wróżyło
to nieślubne dziecko w tym roku. Najgorszą jednak
wróżbą było zatonięcie wianka. Miłosne wróżby w
noc świętojańską można również odprawiać i
w obecnych czasach. Na przykład, aby poznać
cechy przyszłego partnera, należy w noc świętojańską wybrać się w trzy osoby na łąkę (mogą
być to grupy mieszane - chłopcy i dziewczęta).
Każda osoba powinna wyciągnąć z ziemi jakąś
roślinę wraz z korzeniem. Z wyglądu korzonków
określa się wygląd partnera. Długi korzeń - wysoką
i szczupłą, krótki i szeroki - osobę krępą, pulchną i
niewysoką. Korzeń przekrzywiony wróży partnera
o skrytym i nieszczerym charakterze, a korzeń
prosty - osobę uczciwą i prostolinijną. Korzeń
bardzo twardy oznacza partnera upartego, a miękki
– ugodowego i niezdecydowanego. Im bardziej
oblepiony ziemią korzeń, tym zamożniejszy będzie
przyszły mąż lub żona.
Innym kwiatem ważnym w historii święta kupały
jest bratek. Bratek ma w jednym kwiecie płatki
żółte (jak ogień) i fioletowo-niebieskie (jak woda).
Wygląda więc jak ogień połączony z wodą. A dlaczego nazywa się właśnie „bratek”, a nie inaczej?
W tym kryje się dalszy ciąg kupalnej tajemnicy. We
wschodniosłowiańskich pieśniach świętojańskich
zachowała się opowieść o kazirodztwie, które
kiedyś, „dawno temu”, miało miejsce podczas tej
naładowanej magią nocy. O siostrze, która w tę
noc uwiodła brata i który musiał ją za ten czyn
zabić. Na jej grobie wyrastają same kwiaty. Kwiaty
te mają płatki czerwone jak męski ogień i błękitne
jak żeńska woda.
Aby utrzymać i wzmocnić istniejącą już miłość,
należy wziąć dojrzały czerwony owoc (może być
jabłko, nektarynka, truskawki itp.) i spalić świętojański wianek, okadzając owoc w jego dymie.
Potem należy poczęstować owocem ukochaną
osobę. Jeżeli przyjmie i zje w całości owoc, wróżba
powinna zadziałać.
Artur Kowalik, autor książki „Kosmologia
dawnych Słowian” tak streszcza dawny sens Kupalnej Nocy: „[Noc ta] służyła inicjacji seksualnej
młodego pokolenia: nagie, a przynajmniej bose
dziewczęta, śpiewając, wirowały w koło wokół
świętojańskiego ognia w kierunku przeciwnym
do ruchu słońca, symbolicznie pogrążając się w
podziemnym świecie. Oszołomione tańcem unosili
wyłaniający się z ciemności chłopcy, przenosząc w
ramionach przez ogień i znikając z nimi na powrót
w ciemności, by, na wzór kosmicznego zarodka
żar namiętności przezwyciężył przeciwieństwa
wynikające z różnicy płci.”
Aż żal, że nie mamy już prawdziwej Sobótki...
Karolina Kozdrowiecka
OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW — 25 PAŹDZIERNIKA 2006 — str. III
MIEJSCA MAGICZNE z MIEJSCA KULTOWE z MIEJSCA TYPOWE
Pod okiem Fredry
Pręgierz – kultowe
miejsce spotkań
Wrocławski Pręgierz - kiedyś miejsce chłosty, dziś miejsce spotkań.
Katarzyna
Żukowska
Poloneza czas zacząć!
Niedługo i na mnie Fredro spojrzy przychylnym okiem. Jak co roku maturzyści inaugurują
osiągnięcie swojej dojrzałości maturalnej
polonezem. Stary Fredro jest szczęśliwy, widząc kwiaty młodzieży wrocławskiej. Piękne
stroje, klasyczny taniec i wyjątkowy nastrój.
Maturzyści płynnym krokiem okrążają rynek.
Ten barwny korowód gromadzi wokół liczną
publiczność, wzbudzając ciekawość i niemy
podziw wśród zagranicznych turystów. Ma
to urok tradycji, sięgającej Rzeczpospolitej
szlacheckiej.
Gaudeamus na wrocławskim rynku
Wrocław jest prawdziwą potęgą akademicką.
W 2004 roku po raz pierwszy absolwenci liceum
na wrocławskim Rynku zaśpiewali studencką
pieśń „Gaudeamus”. Tego zwyczaju nie kultywowały dotąd żadne z miast. Międzynarodowa
kariera średniowiecznej przyśpiewki żaków
zaczęła się właśnie we Wrocławiu. W tym roku
mija dokładnie 127 lat od przyznania Johannesowi Brahmsowi tytułu doktora honoris causa
Uniwersytetu Wrocławskiego. Doktor, zamiast
mowy dziękczynnej, przywiózł do Wrocławia
„Uwerturę akademicką”, zawierającą właśnie
tę studencką pieśń.
„Młodością silni…”
Juwenalia! Podczas tego święta prezydent
Wrocławia przekazuje studentom symboliczne
klucze do bram miasta. To ich czas! Pełen radości, zabawy i śmiechu; koncert goni koncert,
impreza imprezę. Studenci przebierają się w
śmieszne stroje i świetnie się bawią do samego
rana. Młodość górą! W czasie tych paru dni
młodzi ludzie zgłębiają wszelkie tajniki życia
studenckiego, a starsi koledzy zapoznają ich z
prawami rządzącymi na uczelni.
Tymczasem w cieniu Ratusza na wrocławski
Rynku siedzi zadumany pan przychylnym okiem
zerka na młodych. Uśmiecha się do młodości.
Bo młodość to taka dolnośląska tradycja.
Katarzyna Stachura
Galeria sztuki?
fot. J. Kotarska
nad której wejściem widniał (i widnieje do dziś)
wykonany sprejem napis „Skin Bar”. Punkowcy
mieli tu, więc przerąbane, ale te czasy dawno
przeminęły - teraz to jest królestwo jak widać
po naszym gościu, jabol-punków.
Godzina 11:00 Nasz upojony nalewką pan
nadal śpi. Nie budźmy go. Niech odpoczywa.
Godzina 12:00 Południe. Pręgierz zaczyna
tętnić życiem. Z różnych stron schodzą się
ludzie młodzi i starsi. Moją uwagę przykuwa
mężczyzna stojący na podeście pręgierza.
Głośno rozmawia przez telefon komórkowy. Coś
wykrzykuje. Widać jest bardzo zdenerwowany.
Z kieszeni marynarki wyjął papierosy. Odpalił
pośpiesznie jednego i energicznym krokiem
udał się w stronę Placu Solnego. Ciekawe, co
wytrąciło eleganta z równowagi. Zapewne jakieś
sprawy służbowe.
Godzina 12:30 Jakiś pudel lata mi pod nogami. Zdaje się, że to tej blondyny, która siedzi
na ławce pod pręgierzem. Widać czeka na
przedstawiciela płci męskiej. Przegląda się kilkakrotnie w małym, różowym lustereczku, które
wyjęła ze swojej małej różowej torebeczki. Po
dokładnym skontrolowaniu swojej urody chowa
lusterko i wyciąga, na moje oko litrowy, sok light
ananasowy. Widać dba o linię. Ale jak ten sok
zmieścił się w tej portmonetce, którą z grzeczności nazywałam torebką. Widać blondynka
potrafi. Oo.! Idzie jej obiekt westchnień. Istny
lowelas. Włosy na żel stoją w równym rzędzie.
Pręży swoje muskuły, które zaraz rozprują jego
skórzaną kurtkę. Podchodzi do niej, witają się
gorąco, po czym odchodzą.
Godzina 13;30 Nagle nastała ciemność! Nie,
nie nastała noc! To błysk fleszy z aparatów mnie
oślepił. Wycieczka zagraniczna ( z Niemiec).
Przewodnik opowiada po niemiecku uczestnikom wycieczki o historii pręgierza. Mówi też,
ze to najbardziej orientacyjny punkt na Rynku,
miejsce spotkań przeróżnych ludzi i kultur. Już
i Niemcy wiedzą, że spotkania pod pręgierzem
stały się obyczajem wrocławian. Teraz wycieczka może się już udać w głąb Rynku.
Godzina 20:00 Wieczorem ludzi tutaj jest
najwięcej. Najliczniejszą grupą są studenci.
Rozpoczynają od spotkania pod pręgierzem,
by następnie udać się na noce wojaże po wrocławskich klubach.. Stoją w kilkunastoosobowych
grupach. Głośno ze sobą rozmawiają, śmieją
się, są w szampańskich humorach. Wspaniała
młodzież wrocławska. Po ustaleniu, dokąd zmierzają, opuszczają pręgierz a ich miejsce zajmuje
kolejna grupa młodych ludzi…
Po spędzeniu
całego dnia i pod
pręgierzem wiem
jedno: ludzie kochają to miejsce.
Przychodzą tu w
różnych celach.
Jedni szukają tutaj przystanku na
papierosa, inni
czekają na swoich przyjaciół, znajomych. Zdarzają
się i tacy, którym
pręgierz służy jako
miejsce odpoczynku. Wrocławianie
siedzą pod nim,
stoją, wyczekują
kogoś, obserwują
go z oddali…
fot. K. Żukowska
Przed Ratuszem stoi kamienny pręgierz
(rekonstrukcja oryginału z 1492 r.) Wykonywano
pod nim publicznie kary: chłosty, piętnowania, a
nawet obcinania członków. Pod pręgierz trafiało
się za wszelkiego rodzaju drobne kradzieże,
naruszanie obyczajów, fałszerstwa, obniżanie
jakości lub zawyżanie cen sprzedawanych
produktów.
Dziś pręgierz odgrywa zupełnie inną rolę.
Umawiamy się pod nim, bo każdy wie, gdzie
jest. To miejsce spotkań koleżeńskich, służbowych, romantycznych…wszelakich. Stało to
się już obyczajem stolicy Dolnego Śląska.
Zadziwia ta ewolucja funkcji pręgierza - niegdyś
miejsce tortur i kaźni, obecnie kultowe miejsce
spotkań. No, a spotkania to rzecz przyjemna.
Nikt nie myśli o tym, ile krwi skazańców mogło
wsiąknąć w słup.
Teraz ludzie siedzą pod nim, stoją, wyczekują
kogoś, obserwują go z oddali. Postanowiłam
bliżej przyjrzeć się osobom, które stale odwiedzają te miejsce.
Godzina 8:00 Pod pręgierzem pustka (nie
licząc jakiejś dziewczyny ubranej w gotyckim
stylu, palącej papierosa, zdecydowanie niewyglądającej na kogoś, kto przybył na spotkanie
Nieśmiałych).
Godzina 9:00 Nadal nikogo nie widać na
horyzoncie. Wstaję i zaczynam się rozglądać.
Odnajduję wzrokiem kilka osób, ale żadna z nich
nie zatrzymuje się pod pręgierzem.
Godzina 9:30 Oto idzie on. Drugi gość pręgierza. Siada i wyjmuje z worka, który złudnie
przypomina plecak, wyskokowy trunek o nazwie, o ile mnie wzrok nie myli, Leśny dzban.
Z kieszeni pokiereszowanych spodni wyciąga
kawałek plastiku. Podejrzewam, że kiedyś był
to plastikowy kubeczek. Nasz gość zaczyna
nieporadnie wlewać do kawałka plastiku swój
napój. Po nieudanych dwóch próbach wyrzuca
kubeczek, poczym przykłada butelkę do ust
i wreszcie gasi pragnienie. Widać czynność
ta go bardzo męczy, gdyż po chwili zmagań
z butelką mruży oczy, opiera się plecami o
pręgierz i zasypia. Gdy tak patrzę na niego,
przypomina mi się pewna historia związana z
tym miejscem. Niedawno czytałam, że w czasie wczesnych lat punkowych Rynek stanowił
podstawowe terytorium skinheadów. Zbierali
się tu przynajmniej od 1988 roku. Szczególnie
pod pręgierzem, czyli po wschodniej stronie
Ratusza. Od tej strony, w podziemiu, mieli
nawet przez krótki okres czasu „swoją” knajpę,
W cieniu Ratusza na wrocławskim Rynku siedzi zadumany pan, przychylnym okiem zerka
na kwiat młodzieży. Wokół niego gromadzi się barwny korowód tancerzy.
„Galeria, dzisiaj…?” – sms tej treści obudził
mnie w sobotę rano. Pomyślałam, o tym jakie
szczęście mnie spotkało: nareszcie chłopak,
który ma dobry pomysł na to, gdzie mnie zabrać! Przychodzi drugi sms: „Widziałem fajne
ciuchy na przecenie.” Myślę, o czym on mówi?
Ubrania? A gdzie obrazy?!
Ach, no tak: Galeria Dominikańska, od 2001
roku – miejsce spotkań, spożywania śniadań
obiadów i kolacji, miejsce kilkugodzinnych
spacerów w celu, bez celu, a coraz rzadziej
miejsce zwyczajnych zakupów. Podziemie i
dwa piętra, ogromny parking gotowy pomieścić
900 samochodów, sklepy - całe rzędy sklepów, restauracje, fast-foody, fontanna, słynna
lodziarnia.
Kiedy nachodzi sobota i niedziela, Galeria
zapełnia się ludźmi: z Wrocławia i okolic. Można ich podzielić na kilka grup: spacerowicze,
zakupoholicy, pozerzy i ci, którzy naprawdę
potrzebują coś kupić. Spacerowicze charakteryzują się starannie dobranym strojem (często
tym samym, który ubierają do kościoła) i masą
wolnego czasu. Chodzą od sklepu do sklepu,
oglądają każdą sztukę ubrania, czytają metki,
dyskutują ze znudzonymi sprzedawcami. Czasami coś zjedzą, czasami się czegoś napiją.
Zakupoholicy są w Galerii najczęściej jak mogą,
kupując to, co jest im niepotrzebne. Czasami
czekają na wyprzedaże - wtedy gotowi wal-
czyć o względnie wspaniałe bluzki po jedyne
39.90 za sztukę. Pozerzy chodzą po „głównym
wybiegu”, nie zagłębiają się w morzu ubrań,
wybierają to, co jest na wystawie: aby każdy
mógł skojarzyć, w jakim sklepie (hm, i za jaką
cenę) to zakupiono.
Ci, którzy naprawdę wiedzą, po co przyszli
- jest ich dziwnie mało; kupują, co muszą i
wychodzą. Nic ich nie kusi, bo kusić nie musi.
Twarde sztuki.
W dni robocze Galeria Dominikańska także
jest nam „niezbędna”. Uczniowie, znudzeni
szkołą, mogą tu przyjść już od 9 rano, zasiąść
przed fontanną i spokojnie czekać aż skończą
się ich lekcje. Zapracowani rodzice mogą wpaść
na lunch. Wszyscy mają jakiś cel, aby się w
niej znaleźć.
Czy to nie jest cudowne? W tle muzyczka,
kolorowe wystawy zachęcają do bycia trendy/
jazzy/cool, a sprzedawcy dokładnie wiedzą,
nawet lepiej od ciebie, czego potrzebujesz.
W zimie ciepło, w lecie przyjemnie chłodno.
Istny raj! Raj zakupów, spacerów i pomysł na
spędzanie wolnego czasu…
Opcja, napisz nową wiadomość: „Nie mam
ochoty na wyjście do Galerii. Masz jakieś inne
propozycje?”
Oby miał. Ale jeśli, nie będzie miał… zawsze
można pójść na zakupy…
lemi
IV str. — OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW — 25 PAŹDZIERNIKA 2006
FELIETONADA z FELIETONADA z FELIETONADA z FELIETONADA z FELIETONADA
Mania smsowania
Czekając na nśie
20 gr. Mniej więcej tyle kosztuje wysłanie
krótkiej wiadomości elektronicznej z telefonu
komórkowego tzw. SMS-a. Kiedyś były listy, kartki
pocztowe...Dziś listonosz przynosi nam zazwyczaj tylko rachunki za prąd. Dlaczego ten piękny
i stary obyczaj odszedł w daleką niepamięć?
Zastąpił go nowy, a raczej bardziej nowoczesny
- Era (nie mylić z operatorem komórkowym)
SMS-owego Szaleństwa.
Myślę, że mamy do czynienia ze zjawiskiem
wymierania jednej i rodzenia się drugiej tradycji.
Dziś wysyłamy smsy nie tylko w zwykłych celach
użytkowych, np. powiadomienia o spotkaniu itp.
Nasze „cudeńka” są już wyposażone w gotowe
szablony: „tęsknię, zadzwoń”, „kocham”, „spóźnię
się” czy też „kup mleko”. W XXI wieku smsy zaczynają powoli zastępować rozmowy, życzenia,
wyznania miłosne, kontakt z drugim człowiekiem.
Tę tendencję można zaobserwować głównie
w środowiskach ludzi młodych, ale nie tylko...
„Wszystkiego najlepsiejszego, 100 lat i w ogóle.
Pozdro buźka” - to treść smsa, którego dostałam
kiedyś na urodziny od wujka. Nie wątpię, że autor
tej wiadomości miał jak najlepsze intencje i „w
ogóle” chciał złożyć mi serdeczne życzenia. Ale
czy to nie brzmią one śmiesznie i banalnie?
Teksty typu „ludzie listy piszą(...)” odchodzą
powoli do lamusa. Spacerując ulicą, mamy
okazję obserwować zahipnotyzowanych ludzi.
Naukowcy przestrzegają przed uzależnieniem
od snsowania.
Kiedyś tradycja pisania listów była nieodłaczną częścią życia ludzi wykształconych, czasami
był to jedyny kontakt z drugą osobą przez bardzo
długi okres. Uczucia, które towarzyszyły otwieraniu koperty, dreszczyk emocji, podekscytowanie,
zapach, dotyk papieru, który wydaje się mówić
do adresata, charakter pisma tak dobrze znany…
Bbrzmi sentymentalnie i staroświecko, prawda?
Mimo to dla mnie pisanie listów ma w sobie coś
magicznego. Dziś tylko nieliczni porywają się
na to, by użyć długopisu i kartki. Teraz, niestety,
Osiemnaście… liczba ta w życiu młodego człowieka jest bardzo ważna. Dlaczego? Bo dostaje
tak długo wyczekiwany dowód osobisty i staje
się osobą dorosłą (szkoda, że tylko na papierze)
i może nareszcie zdawać egzamin na prawo
jazdy. Jednak jest jedna osiemnastkowa karta,
która przebija wszystkie inne - alkohol. Teraz
już można upijać się legalnie i bezkarnie!
Czy już nie potrafimy bawić się dobrze
bez picia? Niestety, nie. Młodzież idzie na
osiemnastkę głównie po to, żeby się upić.
Podczas tej imprezy może też palić i w
ogóle robić wszystko to, co wcześniej było
zakazane. Takie imprezy dają jej „wolność”.
Przygotowanie urodzin nie jest zbyt skomplikowane, gdyż każdy solenizant wie, że musi
zrobić je w klubie czy też pubie. We Wrocławiu
najlepiej wybrać miejsce w pobliżu Rynku wtedy cała grupa może świętować w centrum
miasta. Urodziny robi się w klika osób, ponieważ wychodzi to taniej. Wynajęcie klubu może
kosztować nawet 10 000 zł, dlatego najczęściej
wynajmowane są sale czyli loże. Załatwienie
lokalu wcale nie jest takie łatwe, dlatego że
właściciele nie chcą wynajmować ich w piątki i w
soboty lecz np.:w niedzielę. Tymczasem każdy
dobrze wie, że imprez nie robi się w ten dzień
tygodnia, bo przyjdzie mało ludzi.
mamy do czynienia ze smutnym
zjawiskiem masowości, coraz bardziej zanika w
nas wrażliwość. Wszyscy jak te małpy patrzą w
telefony i świata poza nimi nie widzą.
Jeszcze całkiem niedawno wysyłaliśmy
sobie chociaż kartki na święta. Dziś ograniczamy się jedynie do infantylnych wierszyków
ściągniętych z internetu i wysyłanych z coraz to
nowszych telefonów. Teraz zamiast wymieniać
się uśmiechami, uściskami dłoni czy chociażby
poglądami, wymieniamy się jedynie numerami
telefonów dorzucając suche: „Zadzwonię albo
napiszę”. Czy nie potrzebujemy już kontaktu z
drugim człowiekiem? Czy smsowanie stanie w
szranki z jedzeniem karpia na Wigilię? Myślę,
że ma naprawdę duże szanse. Jak mamy pisać
listy skoro nikt nie daję nam darmowych kopert
ani sekundowego naliczania znaczków. Najgorsze jest chyba to, że smsowanie urasta do rangi
obyczaju na skalę światową. Na razie jest to
zjawisko, ale nie lokalne ani też krajowe, tylko
z całą pewnością globalne. Przecież wystarczy
już tylko wklepać kilka banalnych słów i puścić w
świat, zaoszczędzić czas i pieniądze... Kto w tej
sytuacji zadałby sobie tyle trudu, by napisać coś
na kartce, wsadzić do koperty, nie mówiąc już o
pójściu na pocztę. Może robimy to z lenistwa, a
może po prostu jesteśmy nowocześni. Pojawia
się pytanie, co dalej? Tego nie wie nikt. Jedyne,
czego jestem pewna, to to, że smsy nie znikną
z naszego życia najprawdopodobniej już nigdy,
ale nie są też w stanie zastąpić nam kontaktu z
drugim człowiekiem. Czy muszą zająć miejsce
listów? Czy na drodze postępu technicznego
potrzeba pisania w nas nie zaniknie? Miejmy
tylko nadzieję, że nie zabrniemy tak daleko, iż w
przyszłości ludzie nie będą nam już do niczego
potrzebni i wymienimy ich sobie na roboty nowej
generacji, które nie wołają jeść i zawsze przyznają nam rację. Nie piszą też listów, nie potrzebują
ich otrzymywać, nawet w formie smsów.
Aleksandra Idzik
Nasze czy nie nasze obyczaje?
dokończenie ze str. I
ści od słupa ustawiano grupę kobiet, które czasami,
aby zwiększyć widowiskowość, na nogach miały
założone worki. Podczas biegu towarzyszył im błazen, który przeszkadzał startującym w przeróżny
sposób ku uciesze publiczności. Kobieta, która
pierwsza dobiegła do żerdzi, otrzymywała futro, a
ostatnia drumlę jako nagrodę pocieszenia. Zwyczaj
ten nie przyjął się na stałe na Dolnym Śląsku, bowiem uczestniczące w biegu kobiety, aby zdobyć
futro, musiały znosić upokorzenia.
Wrocław jako miasto pogranicza przejmował też
pewnie obyczaje z dalszych regionów Europy?
Opowiem ci o zabawie ludowej młodzieży z
cechu sukienników we Wrocławiu związanej ze
zbieraniem jaj. Zwyczaj ten przejęliśmy od tkaczy
walońskich z Belgii. Znany on był też w Niemczech, Szwajcarii i Tyrolu. Wspomniana zabawa
odbywała się w pierwszy lub drugi poniedziałek
po Świętach Wielkanocnych. Na ten dzień córka
kogoś ze starszyzny cechowej przygotowywała
ozdobny wieniec, który wywieszała na żerdzi za
okno swojego domu. Po południu, po biesiadzie
w gospodzie, czeladnicy udawali się pod dom,
na którym wywieszono ów wieniec. Na czele nich
szedł „marszałek”, za nim „biegacz” i „zbieracz”.
Pod oknem czeladnicy tworzyli krąg, a„biegacz”
usiłował za pomocą szpady zerwać wieniec.
Zadanie to utrudniano mu, poruszając żerdź, na
której wisiał. Wieniec należało złapać w locie. Jeśli
wieniec upadł, „biegacza” wyśmiewano. Następnie
przystępowano do właściwych wyścigów. Przyno-
szono trzydzieści ugotowanych i pomalowanych
kraszanek, a „marszałek” układał je na ziemi w
odległości dziesięciu kroków jedna od drugiej. Na
dany znak rozpoczynano wyścig. „Biegacz” biegł
do kościoła, kredą zaznaczał krzyż na drzwiach
i powracał. W tym czasie „zbieracz” zbierał rozłożone kraszanki. Musiał zaczynać zawsze od
najodleglejszej i zanosić je do jednego punktu
wyjściowego. Kto prędzej uporał się ze swoim
zadaniem, miał prawo tańczyć przez trzy dni z
dziewczyną, która wywiesiła wieniec.
Po drugiej wojnie światowej Dolny Śląsk zamieszkiwała przede wszystkim ludność napływowa z innych
terenów Polski i z kresów wschodnich. Mieszkali tu
jeszcze Niemcy i spora grupa mniejszości żydowskiej.
Nie możemy zapominać o ich wpływie na tradycje i
zwyczaje dolnośląskie, które w mniejszym lub większym stopniu obecne są w naszym życiu.
Niewątpliwie tak. Myślę, że w tym czasie największy wpływ na dolnośląskie tradycje mieli lwowiacy. To do ich zwyczajów szybko przystosowywali
się pozostali polscy osadnicy z innych regionów,
aprobując je i z czasem uznając za swoje.
Możemy podsumować naszą rozmowę stwierdzeniem, że Dolny Śląsk jest specyficznym
regionem. Mamy tutaj wiele obyczajów - niektóre
z nich zostały przejęte od innych kultur, inne wywodzą się z Polski centralnej i wschodnie. Brak
tutaj zwyczajów typowych dla Dolnego Śląska,
panujących tu od wieków.
Zgadzam się z tobą i mam nadzieję, że w
przyszłości Dolny Śląsk doczeka się tradycji, które
będą specyficzne tylko dla niego.
Prezenty tez są ważne. Najlepsze to te, które
będą pamiątką po uroczystości. Wybór prezentu
uzależniony jest od tego, kim jesteśmy dla
solenizanta. Koledzy i koleżanki ze szkoły oraz
przyjaciele mogą wręczyć śmieszne upominki
lub sympatyczne drobiazgi (misie, breloczki,
kartki, płyty z muzyką). Chłopak lub
dziewczyna odchodzącego 18 -tkę
powinien wręczyć coś ekstra, coś
bardziej osobistego, np. biżuterie lub
bieliznę erotyczną. Rodzina i bliscy
mogą zdobyć się na coś droższego,
np. skuter, motor lub samochód.
Urodziny dotychczas kojarzyły się albo ze
spotkaniem rodzinnym przy stole z tortem, albo
w gronie przyjaciół. Teraz zaprasza się wszystkich bliższych i dalszych znajomych. Ostatnio
byłam na 18-nastce, w które uczestniczyło ok.
200 ludzi. Czułam się jak na jakimś weselu.
Tłum, wszyscy narąbani… ale cóż, to chyba
cały urok.
18 lat ma się tylko raz w życiu, więc można
ten fakt obchodzić na całego. Tylko żeby od tej
dorosłości nie przewróciło się nam w głowie...
Sprawdzajmy co jakiś czas, czy czerwona lampka nie świeci, nie mryga jak szalona!
KataRina
Dziś „prawdziwych” kibiców już nie ma…
Pamiętam, jak pewnej soboty późnym popołudniem wracałam do domu tramwajem. Było
ciepło i przyjemnie. Chwilę potem cały drugi
przedział wypełnił się ludźmi. Ale nie byle kim!.
Każdy, kto wsiadał. był ubrany w barwy WKS – u
lub miał przypięty jakiś znak związany z tą drużyną. Nie zaniepokoiłoby mnie to, gdyby nie fakt, że
owi kibice Śląska zaczęli dewastować tramwaj.
Łamali tablice informacyjne z rozkładem jazdy,
wyrzucali je na ulice, wypisywali na szybach
hasła popierające ich drużynę, a dyskredytujące
(delikatnie mówiąc) przeciwników. Wszędzie
dookoła słychać było przekleństwa, zapach
alkoholu czuć było w całym wagonie, kibice
popychali się nawzajem i zdzierali gardła w głośnych okrzykach. Odruchowo złapałam mocniej
torebkę, wcisnęłam się w krzesełko - starałam
się „nie być” i przetrwać jakoś tę straszną podróż.
Ogromnie mi ulżyło, gdy wszyscy wysiedli kilka
przystanków dalej. W wieczornych wiadomościach można było usłyszeć o zniszczeniach,
jakich dokonali pseudo-kibice na wrocławskim
Stadionie Olimpijskim po meczu Śląsk Wrocław
- Widzew Łódź. Mówiono o drastycznych pobiciach i licznych dewastacjach. Zastanawiałam
się, jak bardzo zmienił się ostatnio stosunek do
sportu? Co się stało z tradycją? Gdzie kultura?
Obyczaje? Gdzie ci „prawdziwi” kibice?
No właśnie. Czym stał się mecz dla kibiców?
Okazją do wypicia piwa? Do wyładowania
emocji? Do agresji? Niedawno rozmawiałam ze
znajomym, który od dziecka jest kibicem Śląska.
Opowiadał, że ostatnio przed wejściem na stadion kazano mu napisać na ręce grupę krwi, bo
to miał być mecz podwyższonego ryzyka. Było
to dla mnie coś zaskakującego!
Jakim prawem mogłabym zostać pobita albo ulec jakiemuś
wypadkowi, skoro chcę tylko
obejrzeć mecz i w sportowej
atmosferze wrócić do domu?
Kiedyś podobno mecz był świętem, czymś
okazjonalnym. Kibice przychodzili w garniturach,
odświętnie, panowała ogólna kultura. Tłum żywo
reagował na każdy kolejny gol, wygrany mecz
uświetniało skandowanie: „Śląsk pany”. Albo,
gdy sędzia nie dostrzegał jakiegoś wykroczenia,
wołano „sędzia kalosz”. W okrzykach kibiców nie
używano przekleństw. Na sportowe rozgrywki
wybierały się więc całe rodziny z małymi dziećmi,
nie czuło się na stadionie żadnego zagrożenia.
A teraz? Strach wejść na stadion!
Czy da się to zmienić? Anglikom się udało.
Wprowadzili surowe kary i ograniczenia. Na
przykład, kibic, który podczas rozgrywek wbiegł
na murawę, nie ma już prawa do końca życia
wejść na żaden z angielskich stadionów. Poskutkowało. Teraz podczas meczy panuje tam ład i
porządek. Nie ma szczególnych zabezpieczeń,
przed agresywnymi kibicami. Murawę od trybun
dzieli jedynie półmetrowy płot. Co prawda dla Anglików piłka nożna jest czymś ważnym, dlatego
też system kar działa. Nie do końca wiadomo,
czy to samo podziałaby także w Polsce. Osobiście sądzę, że w najbliższym czasie w stadionowych i wokółstadionowych obyczajach nie za
dużo się zmieni. Może kolejne sukcesy sportowe
mogłyby nas czegoś nauczyć? Na razie jednak
pozostaje mi oglądanie meczy w telewizji.
Estera Olczyk
OPIS DOLNOŚLĄSKICH OBYCZAJÓW
Dodatek redaguje młodzież wrocławskich liceów w ramach projektu
ZADANIE DLA REPORTERA realizowanego przez Strzelińsko-Wrocławski Oddział
Stowarzyszenia Nauczycieli Polonistów. Projekt dotowany jest przez Gminę Wrocław.
Zeszyt redagował zespół uczniów LO Nr IV we Wrocławiu:
Joanna Kotarska, Krzysztof Sajewicz, Agata Wabnic.
Opieka merytoryczna: Alicja Badowska, Ewa Pietraszek
Adres redakcji: DODNiP, Wrocław, ul. Dawida 1a, pokój 19; www.gszk.tcz.info; e-mail: [email protected]
Zapraszamy uczniów dolnośląskich gimnazjów i liceów do tworzenia wkładki w naszej gazecie.
Teksty dotyczące obyczajów przesyłajcie pod adresem [email protected]. Regulamin konkursu
"Zadanie dla reportera" dostępny na stronie internetowej www.gszk.tcz.info

Podobne dokumenty