Stare mury — nowe twarze - Zeszyty Malarstwa

Transkrypt

Stare mury — nowe twarze - Zeszyty Malarstwa
6
zeszyty naukowo-artystyczne
1
2
tom 4
Zeszyty naukowo−artystyczne
Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie
3
Wydawca
Akademia Sztuk Pięknych
im. Jana Matejki w Krakowie
Wydział Malarstwa
pl. Matejki 13, 31−157 Kraków
tel. 0....12 422 09 22, 422 11 31, w. 31
fax 0....12 422 65 66
Komitet redakcyjny
Andrzej Bednarczyk
Grzegorz Bednarski
Janusz Krupiński
Witold Stelmachniewicz
Paweł Taranczewski
Jacek Waltoś
Redaktor prowadzący
Jacek Waltoś
Recenzenci
prof. dr hab. Krystyna Wilkoszewska
prof. dr hab. Zdzisław Żygulski jr.
Redaktor wydawnictwa
Teresa Czerniejewska−Herzig
Tłumaczenie
Robert Wolak
Opracowanie graficzne
Wacław Gawlik
Wydanie niniejszej publikacji
zrealizowano z funduszy
Wydziału Malarstwa ASP w Krakowie
i Komitetu Badań Naukowych
© autorzy tekstów i zdjęć, wydawca
Kraków 2002
ISBN 83−87651−23−0
Druk:
DRUKARNIA SKLENIARZ
nakład 500 egz.
4
Spis treści
WSTĘP
Jacek Waltoś ....................................................................................
7
Summary .........................................................................................
9
WYKŁADY
Andrzej Bednarczyk .........................................................................
Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla braku doskonałości
15
IDEE, POGLĄDY
Jerzy Świecimski .............................................................................. 59
Eksponat i ekspozycja muzealna jako dzieło sztuki
Adam Brincken (rozmowa z Mirosławem Sikorskim) ...................... 79
Szepty i krzyki obrazów
Józef Jarema ....................…............................................................ 105
Rozmowa z Józefem Pankiewiczem — ARCHIWUM
WSPOMNIENIA
Maciej Makarewicz ...........................................................................
Wspomnienia z młodości
Chrystyna Czaban−Zwiryńska ..........................................................
Roman Sielski — Karol Zwiryński (Nauczyciel — Uczeń)
Paweł Taranczewski, Jacek Waltoś ....................................................
Krzysztof Bucki (1936–1983) (artysta politoniczny — zapomniany mistrz)
Janina Kraupe−Świderska .................................................................
Portrety członków Rady Wydziału Malarstwa
117
129
143
149
DYDAKTYKA
Jacek Waltoś, Zbigniew Sałaj, Grzegorz Sztwiertnia,
Piotr Korzeniowski, Witold Stelmachniewicz ............................................ 159
Stare mury — nowe twarze
Janusz Krupiński ............................................................................. 183
Artysta — dzieło — refleksja
5
DYPLOMY — OPRACOWANIA TEORETYCZNE
Bartłomiej Bałut ...............................................................................
Poza czasem
Beata Brotoń ....................................................................................
Lustra (fragmenty)
Małgorzata Góra−Dereszowska .........................................................
Martwa natura — autokomentarz (fragmenty)
Joanna Karpowicz ............................................................................
Fascynacja codziennością (fragmenty)
Paulina Karpowicz ..........................................................................
Może czerwone (fragment)
Dorota Kleszcz ................................................................................
Apokalipsa (fragment)
Anna Kott ........................................................................................
Odczucie rytmu (fragmenty)
Cecylia Malik−Dziurdzia ..................................................................
Szkic o martwej naturze
Marcin Mroczkowski .......................................................................
Malowidło a obraz (fragmenty)
Kinga Nowak ..................................................................................
Sytuacja sztuki współczesnej (fragmenty)
Marzena Pięta ..................................................................................
Widzenie
Bogna Podbielska ............................................................................
Jak to jest że coś widzę (fragment)
Anna Siemaszko ..............................................................................
Z obserwacji (fragment)
Magdalena Sikora ............................................................................
Pomiędzy brzegami. Nurty myśli
Grażyna Smalej ...............................................................................
Trudności optymizmu (fragmenty)
Jacek Sztuka .....................................................................................
Autoportret — rozważania
193
201
203
205
209
211
213
215
221
225
227
233
237
247
253
257
KLIMATY
Afery w Zachęcie — ARCHIWUM ........................................................... 271
Noty o Autorach ................................................................................ 277
6
Wstęp
Dobór tekstów prezentowanych w czwartym numerze „Zeszytów na−
ukowo−artystycznych” Wydziału Malarstwa ASP podyktowany został przede
wszystkim charakterem zdarzeń, jakie miały miejsce na naszym Wydziale
w roku akademickim 2000/2001 i propozycjami, które zostały przyjęte od
autorów nie związanych z Wydziałem Malarstwa. Być może proporcje zostały
naruszone — jeden Wykład i bardzo obszerna Dydaktyka — ale taki właśnie
był dobór uzyskanych opracowań.
Specjalnie dla „Zeszytów…” przygotowana, skrócona wersja wykładu
kwalifikacyjnego II stopnia Andrzeja Bednarczyka uderza znamiennym ty−
tułem: Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla braku doskonałości. Postulatywny
charakter wykładu wyraża się akcentowaniem konieczności formułowania
dróg poznania przez sztukę i samopoznania artysty, zwróceniem uwagi na
odpowiedzialność za używane środki ekspresji, tak w warstwie semantycz−
nej dzieła, jak estetycznej (historyczne odniesienia Autora sięgają również
podstaw tomistycznej filozofii dojrzałego średniowiecza). Stawiane są tutaj
wysokie wymagania artyście, który stoi przed perspektywą przywrócenia
szans dialogu między dziełem a odbiorcą.
Idee i Poglądy prezentowane w tomie są dwugłosem na temat zadań
i celów organizowania wystaw dzieł sztuki. Zaproszony prof. Jerzy Świecimski
rozważa problem Eksponatu i ekspozycji jako dzieła sztuki, czyli różnic jakie
zachodzą pomiędzy poglądami na istotę obiektów (w szczególności dzieł
sztuki), a koncepcją ich porządkowania. Przedstawione zostają rozwiązania
jakimi są przykłady wystaw, kierujące się z jednej strony teorią lub historią
sztuki, a z drugiej strony teorią muzealnictwa. W Szeptach i krzykach obrazów
prof. Adam Brincken, twórca wystawowych przestrzeni w Muzeum Na−
rodowym w Krakowie, odpowiada na pytania Mirosława Sikorskiego.
Zapoznaje nas ze swoimi zaskakującymi doświadczeniami ekspozycyjnymi
i przypomina, że pierwszą zasadą pozostaje „nie szkodzić” (non nocere)
obrazom w ich samodzielnym oddziaływaniu ekspresją i własną przestrze−
nią w układzie wystawy.
7
Pierwotnie głównym tematem tego numeru miały być teoretyczne prace
dyplomowe Wydziału Malarstwa w 2000 roku, których stosunkowo wysoki
poziom dał okazję prof. Januszowi Krupińskiemu do przeanalizowania kon−
trowersji wokół tradycji pisania o malarstwie przez malarzy. Autor przypo−
mina o często wyrażanej niechęci do werbalizowania problemów malarskich
przez artystów, a nawet szkodliwości tego typu komentarzy. Pozytywnym
przykładem stały się obficie tutaj przytoczone dyplomantów teksty o sztuce,
drukowane w całości lub we fragmentach. Inną pozycją w dziale Dydaktyka
jest rozmowa ze mną czterech młodych pracowników Wydziału Malarstwa,
którzy zastanawiają się nad możliwością zmodyfikowania metod uczenia sztuki
w krakowskiej Akademii, miejscu tak silnie naznaczonym tradycją. W roz−
mowie Stare mury — nowe twarze na moje pytania odpowiadają Grzegorz
Sztwiertnia, Piotr Korzeniowski, Witold Stelmachniewicz i Zbigniew Sałaj.
O przedwojennych studiach w krakowskiej Akademii, o obyczajach
artystycznych i środowiskowych pisze prof. Maciej Makarewicz w dziale
Wspomnienia. Tamże Chrystyna Czaban−Zwiryńska z lwowskiej ASP,
przybliża nam sylwetkę swego ojca i jego nauczyciela Romana Sielskiego,
malarza z przedwojennej grupy „Artes”, kiedyś studenta krakowskiej Akade−
mii. W dziale tym jest też przypomniany przez prof. Pawła Taranczewskiego
i niżej podpisanego, oryginalny, a przedwcześnie zmarły artysta malarz
Krzysztof Bucki, wychowanek Wacława Taranczewskiego. Był on jed−
nym z ważniejszych współtwórców tzw. „nowej figuracji” lat 60. i 70.
ubiegłego wieku.
W Archiwum, dziale przedruków z pism dawnych, przypominamy za
„Głosem Plastyków” rozmowę Józefa Jaremy z prof. Józefem Pankiewiczem —
twórcą pracowni ASP w Paryżu w 1924 roku, patronem kapistów, cenionym
komentatorem sztuki dawnych mistrzów. Przypominamy o dawnych „aferach”
w warszawskiej Zachęcie, żeby pamiętać o zawsze żywych reakcjach na to, co
się w tym budynku dzieje i działo. W tym celu wykorzystaliśmy numery „Sztuk
Pięknych”, redagowanych przed wojną w środowisku Akademii krakowskiej.
Całość „Zeszytów…” ilustrują szkice portretowe artystów malarzy, które
„na żywo” od lat rysuje Pani prof. Janina Kraupe−Świderska i za ich udo−
stępnienie składamy podziękowania.
Jacek Waltoś
8
Summary
The contents of the forth volume of “Zeszyty Naukowo−Artystyczne”
of the Faculty of Painting of the Academy of Fine Arts in Kraków have been
determined by the events that took place at our Faculty in the academic year
2000/01 and the number of texts submitted by the authors from the outside
of the Faculty. It seems that the equilibrium between the sections has been
disturbed — there is only one Wykłady (Lectures) and the section Dydaktyka
(Didactics) is very ample. This reflects well the type of articles submitted
to the editors.
Andrzej Bednarczyk prepared a shortened version of his lecture for the
second academic degree. It has a very telling title Nothing justifies the lack of
perfection. The postulatory character of the lecture is expressed by the stress
put on the necessity to formulate the ways of cognition through art and the
self−cognition of the artist as well as by turning the attention to the responsi−
bility for the (used) means of expression both in the semantic and the aes−
thetic layers of the work of art. His historical references go back as far as the
basics of St.Thomas Aquinas’ philosophy. He demands a lot from the artist
who has a chance to restore a dialogue between a work of art and a viewer.
Idee i Poglądy (Ideas and Opinions) present two essays on the tasks
and aims of preparing exhibitions of works of art. Professor Jerzy Świecimski
discusses the problem of An exhibit and exhibition as a work of art. He
turns to differences between various opinions on the essence of objects
(in particular of works of art) and the concept of their arrangement. Some
solutions are presented — they are examples of exhibitions which were pre−
pared either according to the concepts of the theory of art or the history of
art or according to the principles of the theory of museum management.
9
In Szepty i krzyki obrazów (Whispers and Cries of Paintings) Professor Adam
Brincken, the creator of exposition spaces in the National Museum in Kraków,
answers the questions posed by Mirosław Sikorski. He acquaints us with his
surprising exposition experiences and recalls that the first principle is “do
not harm” (non nocere) paintings in their independent influence through
expression and their own space in the exhibition layout.
Primarily, the main part of the volume would have consisted of theo−
retical essays written by graduates of the Faculty of Painting in the year
2000. Their high quality provided Professor Janusz Krupiński an excellent
opportunity to analyse the controversy on the tradition of writing about
painting by painters. The author recalls an often expressed aversion to the
formulation in writing about painting problems by painters or even a detrimen−
tal effect of such commentaries. The quoted essays, in full or only partially,
are positive examples. Another item in the section Didactics is a discussion
of four young members of the Faculty of Painting, who talk about the possi−
bility of modifying the teaching methods at Cracow Academy, which is so
imbued with tradition. In Stare mury — nowe twarze (Old Walls — New Faces)
Grzegorz Szwiertnia, Piotr Korzeniowski, Witold Stelmachniewicz and
Zbigniew Sałaj answer my questions.
In the section Wspomnienia (Recollections) Professor Maciej Makare−
wicz writes about customs at the Academy in the twenties and thirties and
Chrystyna Czaban−Zwiryńska from Lvov Academy of Fine Arts presents to
us her father and his teacher Roman Sielski, the painter, a member of the
group “Artes” and a student of Cracow Academy. Finally, Profesor Paweł
Taranczewski and the undersigned recall Krzysztof Bucki, a student of Wacław
Taranczewski, who died prematurely. He was a major artist of the “New
Figure” painting of the sixties and seventies of the last century.
In Archiwum (Archives) where we reprint articles, essays, etc., from
old periodicals we recall a conversation with Professor Józef Pankiewicz which
was first published in “Głos Plastyków” (“Voice of Painters”). J. Pankiewicz
founded the studio of Cracow Academy in Paris in 1924. He was the patron
of the “Kapiści” group and a great lover and commentator of old masters’
10
works. We also recall old scandals in “Zachęta” Gallery in Warsaw so that
we could remember vivid reactions to events and exhibitions which were
held in that building. To that effect we have used the periodical “Sztuki
Piękne” (“Fine Arts”) which was published in between the wars by a group
of people associated with Cracow Academy. The whole volume is illustrated
with portrait sketches of painters which Professor Janina Kraupe−Świderska
has been making for many years and we express our gratitude for her per−
mission to reproduce them.
11
12
Wykłady
13
14
Andrzej Bednarczyk
Nie ma żadnego
usprawiedliwienia dla
braku doskonałości
przewód II stopnia, 2001 r.
ROZDZIAŁ I: ODKRYWANIE ŚWIATA
Rozważania te są próbą krótkiego nakreślenia sytuacji artysty w dobie
współczesnej i jego perypetii związanych z poszukiwaniem własnej pozycji
w przestrzeni kulturowej przełomu XX i XXI wieków. W siedmiu odsłonach
ukazuję problemy i pułapki czyhające na niego. Proponuję możliwe, choć
niekonieczne do przyjęcia, rozwiązania wspierające zabiegi orientacyjne.
Wychodzę też z założenia, iż kultura europejska wsparta jest na dwóch
równoważnych filarach, określających dostępne dla twórców bieguny postaw.
Mam na myśli twórczość świadomą, budowaną w ścisłym związku z racjo−
nalnym konstruowaniem postawy artystycznej wobec tradycji i przestrzeni
kulturowej oraz twórczość naiwną, stanowiącą swobodną emanację osobo−
wości artysty, nieskrępowaną żadnymi akademickimi obwarowaniami.
Stanowczo podkreślam, że twórczość naiwna, wbrew pejoratywnym ko−
notacjom określenia, jest pełnoprawną postawą w ramach swojego gatunku.
Tekst ten kieruję do twórców poszukujących możliwości świadomego
budowania swej postawy wobec stanu kultury, a osamotnionych w swoich
dążeniach. Pisał o tym Jerzy Nowosielski:
Andrzej Bednarczyk
15
Samopoczucie malarza końca XX wieku jest zupełnie inne niż to z początku
a i choćby z połowy stulecia. Wtedy, jeśli nawet nie należało się do jakiejś grupy
artystycznej, można było się identyfikować z określonym nurtem — takim jak
abstrakcjonizm, realizm, w końcu fotorealizm. Samotników było bardzo mało,
to były wyjątki […] A więc jestem jako malarz samotny i samotnym się czuję.
Dziwne to uczucie. Bo w pewnym stopniu powinno na samopoczucie wpły−
wać dodatnio. Jesteś samotny, a więc jesteś silny, jesteś dobry w tym, co robisz.
Inaczej by cię w ogóle nie było. Byłbyś nikim. Ale też w momentach depresji,
braku wiary w wartość własnej pracy i w jej rezultaty — a takich momentów
w życiu malarza jest bardzo dużo — znikąd nie można wyglądać oparcia, po−
twierdzenia tego, co robimy.1
***
Wyobraźmy sobie, że w dowolnie wymyślonym gremium wygłaszamy
stwierdzenie: Istniejemy w świecie. Myślę, że trudno byłoby nam znaleźć
adwersarza do dyskusji nad tak postawioną tezą i to niezależnie od poglą−
dów prezentowanych przez naszych hipotetycznych towarzyszy zdarzenia.
Stwierdzenie to bowiem nosi tak wielkie znamiona oczywistości, iż skłonni
jesteśmy intuicyjnie uznać je za aksjomatyczne, a więc nie wymagające jakie−
gokolwiek dowodzenia. Po takim stwierdzeniu nie pozostaje chyba nic in−
nego jak zamknąć spotkanie i rozejść się do swoich codziennych spraw.
Wygląda więc na to, że aksjomaty nie nadają się w ogóle do podtrzymywa−
nia rozmowy towarzyskiej.
Jest jednak prosty sposób, by uratować zagrożone przedwczesnym
końcem spotkanie. Wystarczy dokonać na zdaniu małego „chirurgicznego”
zabiegu oddzielenia wyrazów składowych, by otworzyć przysłowiową pusz−
kę Pandory. Otrzymamy w ten sposób niepoliczalną ilość możliwych do
pomyślenia interpretacji i ich wzajemnych oddziaływań, pomnożonych przez
wszystkie prawdopodobne układy konstelacyjne sympatii i antypatii oraz
metody ich uprawomocnienia.
Cóż bowiem może znaczyć, że istniejemy, jak istniejemy, dlaczego ist−
niejemy, po co istniejemy i skąd wiemy, że istniejemy, a przede wszystkim,
czy istniejemy naprawdę? Z drugiej strony, co może kryć się pod wyrazem
„w”? Skoro istnieje „w” to, czy istnieje jakieś „poza”? Jakiego rodzaju
relacja zachodzi pomiędzy nami a światem? Jak zorientowana jest strzałka
16
Wykłady
nadrzędności i czy w ogóle uprawnione jest jakiekolwiek rozwarstwienie
pomiędzy podmiotem a resztą rzeczywistości? Czym jest i jak jest świat?
Podobne pytania wydają się nie mieć końca.
Teraz możemy już spokojnie zostawić uczestników wyimaginowanego
spotkania, nie martwiąc się, że zabraknie im tematów do dyskusji.
Jeżeli spojrzymy wstecz poprzez amfiladę historii, to niezależnie od
tego, w którym zwrócimy się kierunku, ani jak daleko uda nam się zagląd−
nąć, napotkamy niekończące się poszukiwania i często heroiczną pracę
odkrywców — pracę, której efekty kosztowały niektórych życie lub honor.
Sięgnijmy chociażby do tragicznych słów wypowiedzianych w Rzymie
22 czerwca 1633 r.:
Ja Galileusz, syn Wincentego Galileusza z Florencji, w wieku lat moich 70,
osobiście stanąwszy przed sądem, na klęczkach w obliczu waszym, […] gdy
święte oficjum upomniało mnie i nakazało, […] bym całkowicie porzucił
fałszywe mniemanie, że Słońce jest środkiem świata, […] szczerym sercem
i wiarą niekłamaną odrzekam się, wyklinam i potępiam rzeczone błędy i he−
rezje i w ogóle wszelki inny błąd lub odszczepieństwo, przeciwne Świętemu
Kościołowi.2
Galileusz próbował bronić za wszelką cenę prawdy Kopernika, że Słońce
jest centrum świata, a przecież dzisiaj już wiemy, że nie jest to precyzyjną
prawdą skoro przyjmujemy, że Słońce jest jedną z wielu gwiazd leżących po
wewnętrznej stronie spirali jednej z wielu galaktyk w rozszerzającym się
wszechświecie.
Każdy z nas sięgając pamięcią do własnych najwcześniejszych wrażeń,
może wspomnieć swoje odkrywanie świata. Proces ten, wspierany przez
kolejne stopnie żmudnej edukacji, odsłania przed nami coraz głębsze war−
stwy porządków, struktur i prawideł rządzących rzeczywistością.
Takie słowa jak „poszukiwanie”, „odkrywanie”, „odsłanianie”, prowa−
dzi nieuchronnie do postawienia pytań: Czy świat jest ukryty? Czy ktoś
schował go przed nami? Czy świat nie jest dany przez sam fakt naszego
w nim bycia? Cokolwiek to znaczy, faktem wydaje się być (a przekonuje nas
o tym doświadczenie historii), że każda cywilizacja, każdy okres historyczny,
każdy krąg kulturowy, a w końcu każdy człowiek musi odkrywać świat.
Andrzej Bednarczyk
17
Nie jest dla mnie jasne, czy całkowite poznanie świata jest możliwe.
Z powodu braku naukowych i filozoficznych kompetencji pozostaje mi jedy−
nie przychylać się, często intuicyjnie, do takich, czy innych poglądów.
W cywilizacji chrześcijańskiej bodaj pierwszym przykładem modelu świa−
ta aspirującego do kompletności jest Suma teologiczna św. Tomasza z Akwinu,
który łącząc myśli Arystotelesa, Pismo Święte oraz model Ptolemeusza sfor−
mułował kompendium prawdy o świecie jako całości. Zgodnie z wywodem
scholastycznym, mógł istnieć tylko jeden prawdziwy (zgodny z faktami) ogląd
świata, a wszelkie zniekształcenia wiązały się z fałszywością stawianych
kwestii, bądź z grzesznym naginaniem prawdy.
Natomiast myśl nigdy nie myli się w bezwzględnym ujmowaniu sedna rzeczy
i tego, co przez sedno daje się poznać.3
Mimo wielowiekowych perypetii odkrywania świata, wiara w zupełne
poznanie nie opuszcza człowieka. Wystarczy wspomnieć słowa laureata
Nagrody Nobla — Maksa Borna, który powiedział, iż:
Fizyka, na ile ją znamy, będzie ukończona za pół roku.4
Warto również wspomnieć, iż Stephen W. Hawking przewidywał:
Uważam, że istnieje poważna szansa, iż badania wczesnego wszechświata
i wymogi matematycznej spójności doprowadzą do poznania kompletnej,
jednolitej teorii w ciągu życia obecnego pokolenia jeżeli, oczywiście, nie wysa−
dzimy się najpierw w powietrze.5
Po drugiej stronie staje znakomity amerykański fizyk, laureat Nagrody
Nobla — Richard P. Feynman, który stwierdza:
Po ogromnych sukcesach elektrodynamiki kwantowej stajemy w fizyce ją−
drowej wobec pewnej ilości wiedzy półdoświadczalnej, półteoretycznej, dość
ogólnikowej, zakładającej działanie między protonami i neutronami pewnych
sił i sprawdzającej, co z takiego założenia wynika, ale nie wyjaśniającej, skąd
się te siły biorą. Poza tym niedaleko się posunęliśmy.6
18
Wykłady
Jak wspomniałem, nie jestem w stanie zweryfikować tych zapowiedzi.
Wciąż jednak dźwięczą mi w uszach słowa mojego ojca: „Popatrz na te niezli−
czone gwiazdy. Nie starczy mi życia, by dokładnie zbadać choćby jedną z nich”.
Słowa wypowiedziane dawno temu, lipcową nocą na drodze z Krowicy
Hołodowskiej, i bardziej sercem niż rozumem przychylam się do nich.
ROZDZIAŁ II: OPISYWANIE ŚWIATA
Częstokroć wędrując przez Polskie Tatry zatrzymuję się urzeczony
doskonałością piękna jakiegoś widoku.
Gdy biel z bielą tańczą „Krzesanego”
warownią zasp otoczony
lawinami straszy niewczesnych śmiałków
szczerząc krawędzie śnieżnych nawisów
wypuszcza stada
rozchichotanych aniołów
huraganem lodowych igieł.
Dziś Bóg siedzi
Na szczytach.
Czasami dane mi jest ujrzeć wschód słońca pomiędzy wzgórzami zwień−
czającymi podtatrzańskie doliny i wtedy doznaję wrażenia, że uczestniczę w
czymś wyjątkowym. Wspinając się po szlaku, podziwiam wyniosłość skalnych
zrębów tworzących fantazyjne i zawsze doskonałe formy, a stając pod nimi, czy
na nich, doznaję oczyszczającego powrotu do realnych proporcji bycia w świecie.
Jednakże sięgając po książkę Richarda P. Feynmana, znajduję tam kate−
gorycznie odmienny opis:
Istnieje teoria, według której wewnątrz ziemi tworzą się prądy konwekcyjne,
spowodowane różnicami temperatur wewnątrz i na zewnątrz. Prądy te na−
pierają swymi ruchami lekko na skorupę ziemską. Jeśli w pewnym miejscu
spotkają się dwa przeciwne obiegi prądów powoduje to skupienie się w tym
miejscu większej ilości materii i powstawanie tam łańcuchów górskich, ze
specjalnie niekorzystnym układem naprężeń, sprzyjającym wybuchom wulka−
nicznym i trzęsieniom ziemi.7
Andrzej Bednarczyk
19
Wydawać by się mogło, że naukowy i artystyczny sposób opisywania
świata nie mogą mieć ze sobą nic wspólnego, lub też, że nie mogą być
prawdziwe oba jednocześnie. Czasami możemy spotkać się z opiniami
wygłaszanymi, mniej lub bardziej autorytatywnie, przez naukowców i ar−
tystów odżegnujących stronę przeciwną od prawdziwości lub zasadności
kreowanego obrazu świata. Jednakże przy bliższym zapoznaniu się z pro−
blemem okazuje się, że postawy te nie oparte są na przesłankach możliwych
do obronienia.
Po pierwsze, psychologia twórczości, zaliczając naukowców i artystów
do grona twórców nie znajduje żadnych racjonalnych podstaw do wyod−
rębniania tych dwóch grup.
Co więcej stwierdzić można, że:
Dyspozycje twórcze „dane są” każdemu w zasadzie normalnemu człowieko−
wi, a czyny twórcze, twórcza aktywność mają miejsce we wszystkich bez
wyjątku dziedzinach życia.8
Po drugie, nie dysponujemy jeszcze (o ile byłoby to w ogóle możliwe)
jednorodnym, wszechogarniającym opisem świata. Poszczególne dziedziny
nauki, mimo nieustających dążeń i marzeń, potrzebują wielu modeli rzeczy−
wistości (chociażby tak, jak w fizyce elektromechanika kwantowa i szcze−
gólna teoria względności), a co dopiero opisy odległych od siebie dziedzin
nauki i kultury. Podejmowane ostatnio prace badawcze w ramach teorii
chaosu, poruszając się swobodnie pomiędzy wynikami badań wielu róż−
nych dziedzin, wydają się raczej potwierdzać niniejsza tezę. Przyjmując ją
za prawdziwą, nie możemy zgodzić się na uzurpowanie sobie prawa do
wyższości jakiegokolwiek języka czy metody, nad innymi. Zdani jesteśmy
raczej na wielość różnych, acz komplementarnych względem siebie opisów,
formułowanych w wielu, często odległych od siebie językach.
Weźmy za przykład utwór Jana Sebastiana Bacha Wariacje Goldber−
gowskie (BWV 988), napisany dla złagodzenia cierpień bezsenności hra−
biego Keyserlinga. Prawdą jest, iż mamy tu do czynienia z sekwencją
postępujących po sobie i współbrzmiących w czasie fal dźwiękowych,
emitowanych poprzez wzbudzanie naprężonych metalowych strun,
wzmacnianych rezonansowo drewnianą skrzynią. Faktem jest również,
20
Wykłady
że mamy tu do czynienia z genialną konstrukcją polifoniczną w formie
wariacji podstawowego tematu muzycznego, kompozycją o najwyższym
stopniu uporządkowania, a więc taką, w której niemożliwym jest przesunię−
cie jakiegokolwiek elementu składowego bez niszczenia doskonałej całości.
Poza tym prawdą jest również, iż słuchając Wariacji Goldbergowskich do−
znajemy duchowych, intelektualnych, emocjonalnych i medytacyjnych
uniesień, że kompozycja ta, w trudny do wytłumaczenia sposób, odsłania
nam jakąś prawdę o świecie.
Ostatecznie faktem jest, że te trzy opisy jednego utworu pozostają
prawdziwe i nikt o zdrowych zmysłach nie będzie zaprzeczał zasadności
któregokolwiek z nich.
Ponadto nie wydaje mi się sensownym dążenie do unifikacji języka
i metod opisu tak różnych, często wręcz przeciwstawnych stron jednego
faktu. Żyjemy w wielowymiarowej przestrzeni kulturowej, w której unifika−
cje językowe są niezbędne w ramach dziedziny lub grupy dziedzin badane−
go zjawiska, a sztuczne ujednolicanie grozić może „spłaszczeniem” obrazu
rzeczywistości.
Stawiam tezę, iż problem nie leży w wielości metod i przynależnych
im języków, lecz w zakradającej się barbaryzacji kultury i niesionemu przez
nią niechlujstwu formułowania wypowiedzi. Sztuka zaś dysponuje językiem
najbardziej adekwatnym do opisania „pięknej strony świata”.
***
Pytamy na przykład, czy piasek różni się od skał? Może piasek jest tylko
ogromną liczbą maleńkich kamyczków? Czy księżyc jest wielką skałą? Czy
gdybyśmy wiedzieli, czym są skały, moglibyśmy też zrozumieć czym jest
piasek i księżyc? Czy wiatr jest kłębiącym się ruchem powietrza, podobnym
do kłębiących się nurtów wody? Jakie wspólne cechy mają różne ruchy? Jakie
wspólne cechy mają różne dźwięki? Ile istnieje barw? I tak dalej, i tak dalej.9
Powyżej cytowana wypowiedź Richarda P. Feynmana, wielkiego fi−
zyka końca XX wieku, jest jedynie drobnym przykładem wielkiej księgi
pytań, obejmującej wszelkie dziedziny myśli ludzkiej na przestrzeni wie−
ków, aż po krańce naszego historycznego poznania. Totalna powszechność
tego zjawiska uprawnia nas do pozornie banalnego i mało wartościowego
Andrzej Bednarczyk
21
zdania: Ludzie zadają pytania. Ponieważ doświadczenie i wiedza jaką dyspo−
nujemy nie odnotowały jeszcze nikogo, kto nie zadawałby pytań, a ponadto
wydaje się być niemożliwym z natury rzeczy, by mógł istnieć i funkcjonować
człowiek, który by ich nie zadawał, powyższe zdanie możemy rozwinąć do
postaci: Wszyscy ludzie zadają pytania. Ponadto jawnym jest, że nic, co jest
integralną częścią natury a nie jest człowiekiem, nie może sformułować
jakiejkolwiek kwestii. Wprawdzie jesteśmy w stanie wymyślić model, w któ−
rym zasada ta nie obowiązuje — i robimy to często dla potrzeb zbudowania
alegorycznych przekazów w formie baśni, legend lub poezji (wigilijne
zwierzęta mówiące ludzkim głosem). Pozostawmy jednak pomysły te po−
między bajkami i wzbogaćmy poprzednie stwierdzenia nowym, które brzmi:
Tylko ludzie zadają pytania.
Jak wspomniałem wcześniej, świat jest nam dany jako taki, przez sam
fakt naszego w nim istnienia, a jednocześnie domaga się nieustannego od−
krywania. Zawsze jednak na początku pozostaje fundamentalne, powszechne
i specyficznie ludzkie formułowanie kwestii — owo szlachetne zadziwienie
nad naturą rzeczy, stan odróżniający ponoć mędrców od głupców. Owo for−
mułowanie i stawianie kwestii leży u początku wszelkiej aktywności twór−
czej i w sposób zasadniczy ją warunkuje. Michał Heller ujmuje to słowami:
Do naukowego obrazu świata należą nie tylko osiągnięcia nauki, ale także py−
tania, jakie w nauce można stawiać. Choć na niektóre z tych pytań nie ma
jeszcze odpowiedzi, same pytania mogą sugerować dopuszczalne odpowiedzi.
Tego rodzaju dopuszczalne odpowiedzi czasem bywają ważnym elementem
strukturalnym naukowego obrazu świata.10
Wydaje się, że w społeczeństwach wysoko rozwiniętych industrialnie,
w trakcie intensywnej edukacji polegającej głównie na przyswajaniu i kom−
pilowaniu spreparowanych faktów, dochodzi do zaniku (a przynajmniej osła−
bienia) zdolności formułowania podstawowych, „gołych” pytań. Wyszcze−
gólnię hipotetyczne powody takiego stanu rzeczy.
Po pierwsze, dzięki wzmagającej się wąskiej specjalizacji dochodzi do
złamania wymogu znajomości zasad funkcjonowania przestrzeni cywiliza−
cyjnej, do jej wykorzystania dla własnej aktywności. Przyzwyczajamy się do
korzystania z udogodnień cywilizacji bez zadawania pytań o ich funkcjono−
22
Wykłady
wanie. Używamy skomplikowanej maszynerii wierząc w jej niezawodność,
nie mając jednocześnie bladego pojęcia o jej zasadach. Jose Ortega y Gasset
opisuje ten stan rzeczy słowami:
Natomiast współczesne masy ludzkie otacza świat pełen możliwości, a na do−
datek pewny i bezpieczny, zastają wszystko gotowe, będące do ich dyspozycji,
ogólnodostępne, jak słońce i powietrze, nie wymagające jakiegokolwiek uprzed−
niego wysiłku. Żaden człowiek nie jest wdzięczny drugiemu za powietrze,
którym oddycha, ponieważ powietrza nikt nie wyprodukował i należy ono do
całości tego, co „jest”, o czym mówimy, że jest naturalne, bo nie odczuwamy
jego braku. Owe rozpuszczone masy są wystarczająco mało inteligentne by
wierzyć, że cała ta materialna i społeczna organizacja, będąca jak powietrze do
ich dyspozycji jest tego samego pochodzenia, co i ono i chociaż także czasem
zawodzi, to jednak wydaje się prawie doskonałe, jak gdyby było dziełem
natury […] Zdobyczy cywilizacji nie odbierają jako cudownych, genialnych
konstrukcji, których istnienie należy pieczołowicie podtrzymywać, wierzą więc
tylko, że ich rola sprowadza się do wymagania istnienia tych ostatnich, jak
gdyby chodziło o przyrodzone prawa.11
Opisany powyżej trend przenika do kultury wysokiej, doprowadzając
do obniżenia samodzielności sądzenia i tworzy coraz bogatszą faunę snobów,
dla których fachowa recenzja staje się miarą dzieła, a powielanie oficjalnych
doktryn jest normą konwersacji. To z kolei doprowadza innych do twierdze−
nia, że sztuka wysoka straciła rację bytu, a wszelkie oponowanie przeciwko
temuż stoi pod groźbą oskarżenia o snobizm.
Po drugie, narasta konsumpcyjne nastawienie do rzeczywistości, w któ−
rym celem istnienia czegokolwiek jest funkcjonalna użyteczność dla czło−
wieka. W świecie takim jedyną kwestią pozostaje cena dostępu. Mamy tu do
czynienia z potwornym spłaszczeniem celów (gdy szczoteczka do zębów,
samochód, dzieło sztuki, kobieta, Bóg i wszyscy święci mają wyłącznie spra−
wiać satysfakcję), a co za tym idzie, do zawężenia spektrum istotnych pytań.
Charakterystycznym objawem konsumpcyjnej dewiacji w dziedzinie sztuki
jest sytuacja, w której osoba poproszona o wypowiedź na temat dzieła, opi−
suje wyłącznie siebie, poprzez eksponowanie własnych doznań. Pozwolę
sobie na zacytowanie zasłyszanej rozmowy:
Andrzej Bednarczyk
23
— Co to jest dzieło doskonałe?
— Dzieło doskonałe to takie, które mi się podoba.
Po trzecie, lawinowy wzrost ilości łatwo dostępnej informacji wraz
z rozwojem systemu przepływu danych w ramach gotowych matryc progra−
mowych obniża zdolność formułowania „gołych” pytań, nie wprzęgniętych
jeszcze w rozbudowany system.
Ponadto wiele dziedzin wiedzy wykroczyło już dawno poza klasyczny
system wyobraźni przestrzennej, co utrudnia skrótowe, intuicyjne formułowa−
nie prowizorycznych modeli wyjściowych, a to z kolei zniechęca do stawia−
nia pytań. Przykładem tego stanu rzeczy mogą być perypetie najnowszej
fizyki. O ile zdroworozsądkowe poczucie słuszności twierdzeń mechaniki
Newtonowskiej jest ogólnodostępne na bazie wyobraźni, to poczynając od ogól−
nej teorii względności Einsteina, przez zasadę nieoznaczoności Heisenberga czy
teorię strun w wersji Schwarza i Greena, która wydaje się być sensowną
tylko wtedy, gdy czasoprzestrzeń ma 10 lub 26 wymiarów, trójwymiarowa
wyobraźnia przestrzenna zaczyna być bezużyteczna. Znamienne są słowa
prof. Andrzeja Szymachy z Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego,
który na wieść o wynikach eksperymentu przeprowadzonego przez Wanga,
Kuzmicha i Dogariu w laboratorium NEC w 2000 roku powiedział:
Jeżeli w ich eksperymencie coś porusza się szybciej niż światło, to na pewno
nie jest to energia. Jeżeli się mylę, to znaczy, że nic już nie rozumiem i czas iść
na emeryturę.12
Kolejną przyczyną takiego stanu rzeczy może być postępująca desakrali−
zacja natury, z ugruntowaniem się czysto mechanistycznego obrazu świata
jako jedynie uprawnionego. W takim obrazie świata dochodzi bowiem do
znacznego spłaszczenia rzeczywistości, przez co dowolny jej fragment czy
przejaw, przestaje być nośnikiem jakiegokolwiek przesłania transcendental−
nego. W przypadku takim, odczuwanie świata staje się, w najlepszym razie,
doznaniem czysto estetycznym, l’art pour l’art13.
Zjawisko to samo w sobie nie wydaje się być groźnym dla kultury, lecz
w połączeniu ze wzmiankowanym konsumpcjonizmem może przyjmować
cechy dysfunkcji.
24
Wykłady
Skoro jednak, jak mówił Jose Ortega y Gasset: „Życie nie wybiera sobie
świata, żyć to znaczy znaleźć się w świecie, określonym i niewymienialnym,
w tym dzisiejszym świecie”14, rzecz nie w tym, by utyskiwać na współcze−
sność, lecz by starać się zrozumieć ją i kształtować, na ile to od nas zależy.
Stoję na stanowisku, że zdolność formułowania pytań pozostając wielką
zagadką świadomości, jest kamieniem węgielnym każdej kultury i jako taka,
w obliczu cywilizacyjnych zagrożeń, domaga się troskliwej pielęgnacji.
***
Skoro poświęciłem w poprzednim ustępie tyle miejsca na wykazanie
wagi stawiania pytań, to z kolei wypada rozstrzygnąć kwestię źródeł ich
istotności dla kulturowej aktywności człowieka. Byłoby bowiem poważnym
nadużyciem twierdzenie, że nieskończone namnażanie pytań stanowi samo
w sobie siłę rozwojową myśli twórczej. Istnieją co najmniej dwie zasadnicze
przyczyny takiego stanu rzeczy.
Po pierwsze, dowolnego zbioru zdań pytających nie da się uporządko−
wać w jakąkolwiek logiczną strukturę zależności, a co za tym idzie, niemoż−
liwym jest uzyskanie z nich większej całości będącej czymś więcej niż suma
składowych. Niemożność ta w sposób oczywisty niweczy użyteczność
tychże dla jakiejkolwiek kreacji, tak jak dowolnie duży stos cegieł nie powią−
zanych ze sobą nigdy nie utworzy budowli.
Po drugie, pytanie jest wprawdzie istotnym primum mobile każdego
procesu poznawczego i kreacyjnego, natomiast samo w sobie nie posiada
immanentnej wartości. Nabiera jej dopiero jako element składowy całego
procesu. Wartościowanie pytania odbywa się retrospektywnie, poprzez zro−
dzone z niego stwierdzenia.
W dziedzinie nauk przyrodniczych powyższy problem wydaje się nie
mieć miejsca dzięki istnieniu bardzo ścisłego racjonalnego aparatu weryfi−
kacji zasadności poczynań i metod badawczych oraz sposobów kodyfikacji
ich rezultatów.
W dziedzinie kultury rolę aparatu weryfikacji poczynań artystycznych
spełniały w przeszłości kanony i stylistyka danych okresów, które wyzna−
czały granice dopuszczalności i zasadności. Jednakże postępująca atomizacja
systemu wartości, od stylu przez modę do samowolnego twórcy, sprawiła,
iż system ten przestał spełniać wyznaczone mu cele.
Andrzej Bednarczyk
25
Sytuacja ta, otwierając przed artystą nowe pokłady możliwości kreacyj−
nych, wymaga jednocześnie od niego przyjęcia na siebie ciężaru samostano−
wienia. Jest to na tyle nowa i rewolucyjna sytuacja (w dodatku zmieniająca
rzeczywistość w nieznanym dotychczas tempie), że wielu twórców ma kło−
poty z przystosowaniem się do niej. Dla lepszego zilustrowania powyżej
kreślonego problemu można zastosować zasłyszaną przypowieść o tym, że
społeczeństwo składające się z samych prostaczków i jednego proroka objawia−
jącego im właściwy sposób życia i pracy może z powodzeniem funkcjonować.
Równie świetnie lub nawet lepiej miałaby się sprawa ze społeczeństwem
składającym się z samych proroków. Jednakże społeczeństwo, w którym
prostaczkowie na mocy postanowienia mienią się wszechwiedzącymi a pro−
roków mają w pogardzie, wcześniej czy później musi ulec zagładzie.
Przenosząc tezy te w rejon sztuki otrzymujemy dość wiarygodny
model aktualnie rysujących się w niej tendencji. Przez wiele wieków rolę
„proroka” spełniały kanony i style wyznaczające granice dopuszczalności
poczynań artystycznych, a co za tym idzie, stanowiły instrumentarium do
ich weryfikowania i uprawomocniania. Historia potwierdza, iż tak uporząd−
kowany „gmach” kultury może z powodzeniem funkcjonować, stanowiąc
przestrzeń dla fundamentalnych przemian stylistycznych i dynamicznego
ścierania się poszczególnych opcji artystycznych.
Bodaj jednym z pierwszych wyrazicieli niepokoju wobec przemian
XX wieku był wzmiankowany już Jose Ortega y Gasset:
Istnienie norm to podstawa kultury […] Nie ma kultury, gdzie nie ma zasad
praworządności, do których można by się odwołać. Nie ma kultury, gdzie nie
ma szacunku dla pewnych ostatecznych stanowisk intelektualnych do których
mogłyby się odnieść strony w dyskusji. Nie ma kultury, gdzie stosunkami eko−
nomicznymi nie kierują jakieś ustalone zasady. Nie ma kultury, gdzie w polemi−
kach estetycznych nie uznaje się potrzeby uzasadniania dzieł sztuki.15
Pogląd ten wydaje się być wysoce niepopularnym w wielu kręgach
artystycznych. Burzy on bowiem przeświadczenie o życiodajności zlikwido−
wania wszelkich norm kulturowych, oskarżanych o zniewalanie swobodnej
erupcji geniuszu. Artystą genialnym natomiast mieni się dziś prawie każdy
niedouczony pacykarz na tyle naiwny by mniemać, iż stał się geniuszem
26
Wykłady
i stał ponad tradycją i wszelką normą na mocy swojego postanowienia. Takie
poglądy wiodą wielu, poprzez niemożność przeprowadzenia zewnętrznej
czy wewnętrznej weryfikacji, do przyjęcia postawy artysty nieustająco poszu−
kującego, ale w takim specyficznym znaczeniu, iż poszukiwania te nie mają
na celu doprowadzenia do jakichkolwiek wniosków, lecz same w sobie
jako proces stanowią o swojej sensowności. Postawę taką uważam za przejaw
infantylizmu lub lenistwa intelektualnego, za „wagary”, i jako taką, za siłę
destrukcyjną dla kultury i samego artysty.
Po postawieniu pytania musi nastąpić próba odpowiedzi. Formuło−
wanie jej odbywa się na podstawie podjętej decyzji rozdzielenia pełnego
spektrum możliwości wywołanych pytaniem na to, co dopuszczalne i nie−
dopuszczalne. Na to, co jest „wewnątrz” problemu i to, co poza nim. Two−
rzy więc wymierne pole faktycznych możliwości. Inaczej mówiąc, jeżeli mamy
przed sobą „wszystko”, musimy podjąć decyzję wyboru, gdyż „wszystko”
nie podlega jakiejkolwiek obróbce nie tracąc jednocześnie swojego statusu.
Z psychologicznego punktu widzenia, podjęta próba i jej skutek są faktem.
Ten zaś podlega konkretnym prawom, z których szczególnie dwa interesują
nas w tej chwili. Jest to prawo nieodwracalności i prawo niezależności od
podmiotu, jak mówi Goethe:
Błędny to pogląd, że za pomocą spekulacji lub gadaniny można fakt usunąć
i unicestwić.16
Jeżeli coś jest, to jego atrybuty są niezawisłe od mojego widzimisię, nie
mogę też cofnąć jego istnienia, zgodnie z elementarzem logiki, gdzie zdania:
„Jan istnieje” i „Jan nie istnieje”, nie mogą być jednocześnie prawdziwe.
Oczywiście mam pełną świadomość, że nie da się opisać tak złożonego
procesu jakim jest kreacja artystyczna wyłącznie za pomocą podstawowych
zasad logiki klasycznej: tożsamości, niesprzeczności, wyłączonego środka.
Pozostaje jeszcze bogaty świat logiki „rozmytej”, która zdaje się dużo lepiej
opisywać pewne zjawiska — takie jak wymiarowość ułamkowa, krzywa
Kocha albo procesy myślenia przedoperacyjnego — bez konieczności nagina−
nia ich do zasad geometrii różniczkowej czy logiki klasycznej17. Mniemam
jednak, że zastrzeżenie to w żadnym stopniu nie umniejsza nieodwracalności
faktu odpowiedzi i jego niezbywalnej istotności w procesie twórczym.
Andrzej Bednarczyk
27
Zgadzam się z twierdzeniem, że w twórczości artystycznej (choć nie
tylko w niej) istotną funkcję pełni proces intuicyjnego myślenia, czyli nie−
uświadomiony, nieodróżnialny od swego produktu, nie dający się na po−
ziomie intuicji wyjaśnić. Funkcjonuje on wspólnie z procesem logicznego
myślenia, czyli uświadomionym, wyraźnie różniącym się od swego pro−
duktu, w którym sposoby postępowania są objaśnione i nabierają charakteru
operacji myślowych. Połączenie tego co intuicyjne i logiczne tworzy myśle−
nie dyskursywne.
Rozwiązania intuicyjne, z natury swojej, muszą być poparte rozwiąza−
niem logicznym, a to ze względu na konieczność ich przekazania odbiorcom.
Jakow A. Ponomariow pisze o tym:
Proces poszukiwań intuicyjnych nie jest uświadomiony. Uświadomione są
wyłącznie jego produkty. Z tego powodu rozwiązanie intuicyjne pojawia się
w sposób nieoczekiwany, jako „olśnienie”, „insight” itd. Aby przekazać intu−
icyjnie znalezione rozwiązanie drugiemu człowiekowi, rozwiązanie to musi
zostać zwerbalizowane i sformalizowane — musi być sformułowane i uzasad−
nione logicznie. Stąd też można mówić o efekcie poprzedzania logicznego
rozwiązania intuicyjnym.18
Uzyskany ciąg: pytanie(problem)–odpowiedź(fakt)–sprawdzenie,
tworzy kontynuacje sieciowe prowadzące do porządkowania przestrzeni
kreacyjnej, co z kolei może stawać się motorem faktycznego rozwoju osobo−
wości twórczej. Wierzę, że tych kilka zdań czyni jawnym, iż wzmiankowane
wyżej wieczne poszukiwanie stanowiące cel dla samego siebie, nieustające
zadawanie pytań bez podejmowania ryzyka formułowania odpowiedzi,
stanowi ślepy zaułek na drodze do doskonalenia własnych sprawności twór−
cy. Przeciwko artystycznym „wagarowiczom” postawię jeszcze słowa Marii
Gołaszewskiej:
Przeświadczenie o wartości własnej i swoich przeżyć, doznanie niezwykłości
i oryginalności swego życia czy własnej inwencji, to wszystko może udarem−
nić twórczość. Same tylko własne wyobrażenia bez prób ich eksterioryzacji nie
stanowią dostatecznie solidnej motywacji do podjęcia ryzyka związanego
z tworzeniem.19
28
Wykłady
Na podstawie powyższych dywagacji mogę wyrazić pogląd, iż współ−
czesny artysta chcący świadomie kształtować swoją postawę jest zmu−
szony do podjęcia mozolnego konstruowania własnego porządku świata
na bazie dziedzictwa kulturowego, stanu kultury swojego czasu, przy
zachowaniu postawy permanentnego otwarcia na współistniejące, kom−
plementarne porządki. Rezygnacja z tego trudu grozi skazaniem się na
bezwolną wtórność względem stanu kultury i popadnięciem w intelek−
tualny i kulturowy bełkot.
ROZDZIAŁ III: PORZĄDKOWANIE ŚWIATA
Teza zamykająca poprzedni rozdział wymaga dodatkowego uzasad−
nienia. Dlaczegóż bowiem nie można poprzestać na podleganiu zewnętrz−
nemu porządkowi kulturowemu lub na własnym widzimisię? Odpowiedzią
jest postulowane wcześniej bezpowrotne wyczerpanie się klasycznej rela−
cji: styl–twórca, co pozostawia go w homogenicznej przestrzeni noszącej
cechy „naturalnej” nieokreśloności. Logicznie rzecz biorąc istnieją bowiem
dwie krańcowe drogi: podlegam obowiązującemu porządkowi i w jego
ramach staram się formułować swoje wypowiedzi, albo buduję swój własny
porządek.
Jestem świadomy, że tak drastycznie uproszczony model sytuacji nie
odzwierciedla w sposób precyzyjny wszystkich obserwowanych faktów
i postaw przyjmowanych przez twórców. Czasowo zachowuję go jednak,
gdyż będzie pomocny w dalszym toku rozważań.
Dążę do wykazania, że współczesny artysta zmuszony jest do kon−
struowania własnego porządku świata oraz, że dążenia te nie są wolne od
jakichkolwiek zagrożeń.
Stwierdzę niemożliwość funkcjonowania twórcy w kulturowo ho−
mogenicznej przestrzeni, bazując na tezach zaczerpniętych z prac Mircei
Eliadego. Myślę, że tezy te odnoszone przez niego do sytuacji człowieka
religijnego (w tradycyjnym tego słowa znaczeniu) i człowieka areligijnego,
możliwe są (przy zachowaniu daleko posuniętej ostrożności) do użycia
w niniejszej rozprawie. Zacznijmy od jego słów:
Albowiem nic nie może się zacząć, nic nie może się wydarzyć bez poprzedza−
jącego aktu orientacji; wszelki akt orientacji zakłada jednak istnienie jakiegoś
Andrzej Bednarczyk
29
stałego punktu — to właśnie dlatego człowiek religijny ciągle stara się znaleźć
„w centrum świata”. Aby móc żyć w świecie, trzeba go ustanowić — żaden
świat nie powstanie zaś w „chaosie” homogeniczności i względności przestrzeni
świeckiej. Odkrycie lub wyprojektowanie punktu stałego, „centrum”, jest po−
dobne do stworzenia świata.20
Innymi słowy, jeżeli rzeczywistość jest nam dana jako zupełnie otwarty
zbiór o nieskończonej, totalnej pojemności, to rzeczą oczywistą jest niemoż−
ność jakiejkolwiek aktywności bez dokonania uprzedniej, choćby najprost−
szej, demarkacji. Ta bowiem wyznacza „pierwotny” punkt odniesienia,
dający możliwość rozpoczęcia strukturalizacji przestrzeni 21.
Bergson uważał, że umysł ludzki nie potrafi uchwycić i zrozumieć
zmienności, że musi on zamrażać, dzielić i porządkować, a że ze zmiennością
może sobie poradzić tylko intuicja, która z kolei nie może przekazywać re−
zultatów swego poznania22. Wprawdzie teoria chaosu w znamienity sposób
poszerzyła możliwości dokonywania operacji badawczych bez konieczności
unieruchomienia procesu, to jednak prowadzi właśnie do wyodrębniania
obrazu atraktora, który porządkuje dynamikę lokalną.
Jeszcze inaczej powiedzieć można, iż dokonywanie jakichkolwiek ope−
racji na równaniu samych nieskończoności nie tyle jest niewykonalne co
absurdalne, na mocy tego, czym nieskończoność jest. Zasada ta więc może
być utrzymana także po usunięciu ze zdania formuły religijności.
Eliade dostrzega istnienie potencjalnego zagrożenia czyhającego ze strony
homogenicznej przestrzeni, nie poddanej aktowi kosmizacji, pozbawionej
orientatio i struktury. Niebezpieczeństwo to zdaje się być stałym towarzy−
szem wszelkich kręgów kulturowych istniejących zawsze wobec tego, co
jest poza nimi. Eliade daje temu wyraz w stwierdzeniu:
Jeśli człowiek wskutek własnej niezręczności zabłądzi i znajdzie się w tej prze−
strzeni, poczuje się wypróżniony ze swej substancji ontycznej; to tak, jakby
rozpuszczał się w chaosie — w końcu musi zgasnąć.23
Lęk przed rozrzedzeniem bytu, obecny we wszystkich kulturach, wy−
rażany był często w baśniach i legendach opisami bohaterów, którzy w ostę−
pach i pustkowiach przemieniali się w zwierzęta (Nabuchodonozor, Twrch)24.
30
Wykłady
W społecznościach archaicznych pierwszym zabiegiem kosmizującym
przestrzeń było wyznaczenie axis mundi (osi świata) — centralnego kierunku
scalającego poziomy bytu i porządkującego wszystko w hierarchicznych
układach nadrzędności. Oś ta utożsamiana była z konkretnymi przedmiotami:
kamieniem, drzewem, górą itp.
W społeczeństwach wyżej rozwiniętych rolę przedmiotowego konkre−
tu przejmowało abstrakcyjne pojęcie prawdy objawionej. Prawda ta stawała
się centralnym, porządkującym punktem dynamicznej struktury religijnej
i kulturowej. Zarówno axis mundi, jak i prawda objawiona nie podlegały
kwestionowaniu. Stanowiły one punkt zarówno nienaruszalny, jak i nie−
osiągalny. Każdy członek społeczności dążył do tego, by w ramach do−
puszczalności hierarchicznej żyć jak najbliżej punktu centralnego. Nikt
natomiast nie dążył do tego, by samemu stać się osią świata, czy nośni−
kiem prawdy ostatecznej.
Powyższy opis zachowań społecznych wydaje się absolutnie nie
przystawać do sytuacji człowieka w cywilizacji euroamerykańskiej końca
XX wieku.
Odkąd nie ma jednoczącej formuły prawdy, jak pisze Eliade:
Tak naprawdę nie ma tu już żadnego „świata”, lecz tylko fragmenty rozbitego
uniwersum, amorficzna masa złożona z nieskończenie wielu mniej lub bardziej
neutralnych „miejsc” do których człowiek, gnany obowiązkami życia w społe−
czeństwie przemysłowym, to zbliża się, to się od nich oddala.25
Człowiek współczesny dąży do tego, by (o ile jest to w ogóle możliwe)
stanąć w centrum świata przyjmując na siebie funkcję axis mundi i prawdy
objawionej. Stał się (przynajmniej w swoim mniemaniu) sam dla siebie
treścią i zasadą istnienia. Pojawia się w tym miejscu palące pytanie: Czy
przemiana ontologicznego statusu człowieka Zachodu, jakiej świadkami
jesteśmy od ponad stu lat, jest częścią „fizjologii” ewolucji egzystencjalnej,
czy może mamy do czynienia z patologicznym skrzywieniem? Czy Mikołaj
Bierdiajew ma rację mówiąc:
Mieć Boga to dla człowieka oznacza nieskończone bogactwo, z kolei uważanie
się za Boga oznacza nieskończone ubóstwo.26
Andrzej Bednarczyk
31
Stwierdzić też należy, że przemiany te przyniosły otwarcie nowych dróg
kultury światowej, szczególnie poprzez odkrycia psychoanalizy Sigmunda
Freuda i psychologii głębi Carla Gustawa Junga. Zaowocowały one dzieła−
mi, których wartości zakwestionować nie sposób. Jednak przemiany te, bu−
dując nowe możliwości artystyczne, stają się pożywką dla skrzywień, gdy
używane są przez rozwydrzone masy artystyczne i społeczne.
Przykładem tego zjawiska mogą być losy idei Friedricha Nietzschego,
sprofanowanych w faszystowskich Niemczech. Charakterystyczne, że hitle−
rowcy podjęli próby zawrócenia czasu kulturowego i powrotu do dawnej
sztuki sprzed, jak to określano, „sztuki zdegenerowanej”. Tragiczne skutki
takich poczynań mogliśmy obserwować z bliska także w Polsce w okresie
socrealizmu.
Dzisiaj mamy do czynienia z nowym wymiarem tego zjawiska. Osią−
gnięcia nauki i filozofii XX wieku zaowocowały pobocznie stworzeniem ar−
tysty, który traktuje samego siebie jako ostateczną i niepodważalną instancję
wartościowania swojej twórczości. Jedyną miarą zewnętrzną, jaką dopusz−
cza, jest miernik powodzenia komercyjnego, co strąca go, wcześniej czy póź−
niej, w objęcia jednosezonowych mód. Tak pojmowana wolność prowadzi
w prostej linii do mitu o prywatnym języku artysty, wolnym od ogólnie
przyjętych zasad, rządzącym się jedynie prawem wewnętrznych fluktuacji
jego psychiki. W takim świecie wszystko jest dopuszczalne. W związku z tym,
nie da się ocenić, czy coś jest właściwe czy nie, a tylko, czy mi się podoba czy nie.
Postawę tą opisał Eliade:
Owszem; jego doświadczenie osobiste nie jest pozbawione prawdy i głębi,
ponieważ jednak przemawia ono do nas językiem nam nieznanym, w oczach
ludzi współczesnych jest ono nieprawdziwe i infantylne.27
Wolność nasza nie opiera się na widzimisię, lecz na możliwości polifo−
nicznego współbrzmienia wielu w dążeniu do pełnego spektrum obrazów
prawdy (czymkolwiek i jakkolwiek ona jest) uważać musimy, by nie popaść
w pułapkę „mojej prawdy”, o której J. M. Bocheński pisał:
Twierdzenie, że każda prawda jest względna, tak jak mówienie o „mojej praw−
dzie” itp. jest zabobonem. W rzeczywistości żadna prawda nie jest względna,
32
Wykłady
a mowa o „mojej” prawdzie jest bełkotem. Mówimy bowiem, że dane zdanie
jest prawdziwe dokładnie wtedy, kiedy to, co ono znaczy, jest tak jak ono
znaczy […] Ten zabobon jest wynikiem pomieszania dwóch całkiem różnych
rzeczy, z jednej strony prawdy, z drugiej naszej wiedzy o tej prawdzie. Jest
bowiem tak, że ludzka wiedza o prawdziwości zdań jest zawsze ludzka, to jest
zależna od ludzkich podmiotów, jest więc — w tym słowa znaczeniu — zawsze
względna […] Mowa o „względnej” albo „mojej” prawdzie jest więc bełkotem
w ścisłym tego słowa znaczeniu. Aby uniknąć bełkotu, wyznawca tego zabo−
bonu musi przyjąć, że prawdy dostępnej dla nas nie ma, a więc przyjąć stano−
wisko sceptycyzmu, który jest innym zabobonem.28
ROZDZIAŁ IV: BYCIE W ŚWIECIE
Proponuję przyjęcie modelu postępowania, który może być przy−
datnym przy podejmowaniu prób usytuowania własnego miejsca artysty
w przestrzeni kulturowej.
W ramach podejmowanych prób samoorientacji kulturowej artysta
dysponuje zasadniczo trzema drogami badawczymi: „dośrodkową”, „po−
wierzchniową” i „głębinową”. Drogi te pozostają względem siebie w sto−
sunku wektorów wyznaczających trójwymiarową przestrzeń potencjalnej
aktywności badawczej.
Otrzymujemy więc sytuację, w której aktywność badawcza nie może
być wyłącznie związana z jedną z trzech dróg, bez szkody dla miarodajności
uzyskanych wyników. Niezbędne jest poruszanie się pośrednią drogą po−
szukiwań, przybierającą okresowe zbieżności z wektorami, zgodnie z po−
szczególnymi zamiarami poszukiwawczymi.
Konieczność ta staje się jasną przez porównanie struktury proponowa−
nego modelu z zabiegami orientacyjnymi dowolnego punktu w trójwymia−
rowej przestrzeni. Dla określenia pozycji tegoż punktu niezbędnym jest
wyznaczenie jego trzech wartości przestrzennych.
W ciągu przebywania drogi poszukiwawczej zgodnie z kierunkami
wektorów, poszerzamy przestrzeń zorientowaną, uzyskując w ten sposób
coraz większą potencjalną swobodę racjonalnej, zależnej od naszej woli
aktywności29.
Droga dośrodkowa prowadzi do rozpoznania przez artystę własnej
konstytucji, określając zakres jego potencjalności. Na jej wektorze znajdują
Andrzej Bednarczyk
33
się wszelkie poczynania twórcy zmierzające do zdobywania i pogłębia−
nia samoświadomości30. Wydaje się być oczywistością, że jest to droga
permanentnie otwarta, pozbawiona progu doskonałego samopoznania, a jej
struktura ulega dynamicznym przemianom zgodnym z procesem rozwoju
jednostki ludzkiej.
Rozwijając wektor drogi dośrodkowej w sześciowymiarową przes−
trzeń, przyjąłem sześć jej subwektorów wyznaczających pole następują−
cych kategorii:
— cielesność,
— emocjonalność,
— umysłowość,
— seksualność,
— socjalność,
— duchowość.
W moim mniemaniu nie jest to przypadkowa lista, którą można by
dowolnie mnożyć, a tym bardziej skracać. Każda z sześciu kategorii–wy−
miarów, odpowiadając poszczególnym domenom bycia człowiekiem, jest
niezbywalnym warunkiem utrzymania pełni człowieczeństwa, (przynajmniej
w tym doczesnym — doznawanym przez nas empirycznie — życiu). Nieco
inaczej rzecz się ma z wzajemnymi proporcjami aktywności, czy „gęstości”
poszczególnych kierunków. Historia zaświadcza o tym, że w różnych okre−
sach cywilizacyjnych i kręgach kulturowych, jak i indywidualnych postawach
ludzkich, niektóre z nich bywają, z przyczyn ideologicznych lub utylitar−
nych, tłumione na rzecz dynamizowania innych. Natomiast zaprzeczanie
istnienia któregokolwiek z wymiarów prowadzi do tworzenia się hybryd
zastępczych tychże lub patologizacji życia.
Istotnym dla artysty jest, że wraz ze wzrostem samopoznania, pojętego
jako rozszerzanie racjonalnie rozpoznanej przestrzeni własnej potencjalności
konstytutywnej, wzrasta jednocześnie przestrzeń podległa jego działaniom
wolicjonalnym.
Głównym problemem związanym z podjęciem drogi samopoznania
wydaje się być tożsamość podmiotu z przedmiotem badań. Wstępując na
tę ścieżkę, przypominamy trochę człowieka próbującego pływać w rzece
i jednocześnie obserwować swoje poczynania z brzegu. Dlatego zmuszeni
jesteśmy do częstego używania różnego rodzaju „luster” poznawczych.
34
Wykłady
O ile droga dośrodkowa skierowana jest do wnętrza artysty i kształtuje
jego samoświadomość, o tyle dwie kolejne drogi wiodą poprzez przestrzeń
kulturowo−cywilizacyjną, umożliwiając badającemu wyznaczenie swojego
miejsca wobec niej.
Droga powierzchniowa prowadzi pomiędzy wieloma, współistnieją−
cymi kręgami kulturowymi. Historia kultury przekazuje nam obraz różnych,
oddziałujących na siebie kręgów, podlegających wzajemnym asymilacjom
i antagonizacjom. Zawsze jednak stosunkowo łatwym było odróżnienie tego
co immanentne, własne, „w środku”, od tego co obce, wrogie, zewnętrzne,
czy też inaczej mówiąc, odróżnienie kosmosu od chaosu31.
W dobie obecnej jesteśmy świadkami bezprecedensowego wyczerpa−
nia przestrzeni kulturowej poprzez złączenie wielu kultur w jeden system
przepływu informacji tworzący tzw. „wioskę globalną”. Swoboda wza−
jemnych oddziaływań poszczególnych tradycji kulturowych, przenikających
się jak nitki gobelinu, tworzy skomplikowaną, wielokulturową strukturę
jakościowych i treściowych współbrzmień.
„Wioska globalna”, w przeciwieństwie do tradycyjnych kręgów kulturo−
wych, przestała funkcjonować na obrzeżach nieskosmizowanej przestrzeni
innych kultur. Rozrosła się na cały świat wchłaniając w siebie wszystko.
W którymkolwiek zwrócimy się kierunku, nigdy nie wydostaniemy się poza nią.
Precyzyjnie rzecz biorąc, „wyczerpanie” przestrzeni kulturowej (przez
wchłonięcie wszystkich kręgów kulturowych w jeden, globalny system prze−
pływu informacji), nie zlikwidowało prawidłowości istnienia „organizmu”
kulturowego na obrzeżach „ciemnego lasu” obcej przestrzeni. Mniemam,
iż każda kultura (niezależnie od stopnia jej globalizacji), z zasady istnieje
wobec świata zewnętrznego, który niezmiennie jest: nieskończony, niezro−
zumiały, niezależny, a wyobraźnia ludzka zasiedla go ekstremalnymi obra−
zami marzeń i niepokojów — herosami i potworami. Wchłanianie przez
kulturę kolejnych przestrzeni przesuwa jedynie jej granice.
W średniowieczu, świat ludzki istnieje wobec osaczających go zewsząd
lasów i rozszerza swą przestrzeń w znaczeniu dosłownym, przez mozolne
karczowanie (IX–XI w.). Gdy Marco Polo pomiędzy rokiem 1298 a 1300 tworzy
Opisanie świata, wprowadza w obręb kultury europejskiej baśniowy dotych−
czas świat Dalekiego Wschodu. W XIX wieku buńczuczna wiara w rozum
i niezaprzeczalne osiągnięcia technik transkontynentalnej komunikacji
Andrzej Bednarczyk
35
zepchnęły świat tajemniczości i lęku do głębin ziemi, oceanów i na Księżyc.
Rola herosa przypada wszechstronnie doskonałemu naukowcowi (jak w uro−
kliwych powieściach Julesa Verne’a: 20000 mil podwodnej żeglugi, Podróż do
wnętrza ziemi, Wokół Księżyca). Gdy w połowie XX wieku „globalna wioska”
staje się faktem, przestrzeń kosmiczna zapełnia się latającymi naczyniami,
doskonałymi cywilizacjami i wrażymi potworami. Poza popkulturowym
szmelcem, drażniącym wyobraźnię gawiedzi, powstają takie dzieła, jak:
Solaris Stanisława Lema, 2001 odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka, czy
Obcy — 8 pasażer Nostromo Radleya Scotta i inne.
O ile w tradycyjnym kręgu, dla uzyskania orientacji w przestrzeni kul−
turowej wystarczało badanie tego, co było w niej immanentnie zawarte,
o tyle w sytuacji globalizacji kultury nie można obyć się bez podjęcia prób
rozszerzenia jej kontekstu, a to z powodu siły wzmiankowanych już wza−
jemnych oddziaływań. Obrazowo mówiąc, niemożliwym stało się utrzymy−
wanie „koloru lokalnego”, gdyż jasnym jest, iż sąsiadujące ze sobą „barwy”
oddziałują na siebie na tyle mocno, że doprowadzają częstokroć do zatarcia
tradycyjnych rozwarstwień.
Dlatego wielce pożytecznym staje się otwarcie drogi powierzchniowej,
pozwalającej poruszać się pomiędzy wieloma różnymi kręgami kulturowy−
mi. Metoda ta polega na wprowadzeniu jak największej liczby subkręgów
do jednego systemu badawczego, do uzyskania rozległej perspektywy po−
wiązań badanego jednostkowego zjawiska z jego odpowiednikami w innych
subkręgach. Dzięki temu możliwym staje się między innymi:
— wyznaczanie cech i prawideł specyficznych dla systemu subkręgu
macierzystego i odróżnianie ich od innych systemów;
— wyznaczanie pokrewieństw i tożsamości oraz cech i prawideł pan−
kulturowych, a więc prawdziwych i obowiązujących powszechnie, związa−
nych z kondycją człowieka niezależnie od jego przynależności lokalnej
(wartości i treści ogólnoludzkie);
— wyznaczanie struktury wzajemnych oddziaływań subkręgów wraz
z poszukiwaniem zasad metajęzyka globalnego;
— poszukiwanie znaczenia wzajemnych „przebarwień” pomiędzy
subkręgami itp.
Osobiście miałem okazję dokonywać obserwacji „powierzchniowych”,
uczestnicząc w przeglądach nadsyłanych prac na trzy kolejne edycje
36
Wykłady
Międzynarodowego Triennale Grafiki w Krakowie. Za każdym razem mia−
łem do dyspozycji kilkunastotysięczny zbiór grafik pochodzący z wielu
dziesiątków krajów, od Mauritiusa po USA.
Niebezpieczeństwo metody powierzchniowej wiąże się z koniecznym
pozostawaniem na powierzchni badanych zjawisk, bez możliwości zgłębie−
nia ich pochodzenia historycznego, co prowadzić może do zniekształceń lub
zbyt daleko posuniętych uogólnień.
Droga głębinowa jest metodą badania kultury poprzez cofanie się
wstecz wzdłuż czasowego ciągu zdarzeń w ramach takich dziedzin, jak hi−
storia cywilizacji, filozofii, kultury i nauki, antropologia itp. Zastosowanie
jej pozwala na odkrywanie przemian prowadzących do zaistnienia aktual−
nego stanu kultury. Możemy obserwować ewolucję obrazu świata w ramach
jednorodnego systemu cywilizacyjnego lub śledzić etymologiczne ciągi i ich
semantyczne przemiany. Możemy również szeregować idee i artefakty od
efemerycznych, przygodnych i lokalnych, przez okresowe stylizacje, aż po
systemy „klamrowe” utrzymujące swą aksjologiczną wagę od początku ba−
danej cywilizacji do współczesności, stanowiące niepodważalne filary danej
kultury, których odrzucenie groziłoby przerwaniem ciągłości systemu.
Podążając drogą głębinową, możemy przekształcić nasz zasób oso−
bistych doświadczeń życiowych w dalekosiężną perspektywę historyczną
(retrospektywę), uzyskując poprzez nią dystans niezbędny do tworzenia
ponadosobniczej świadomości własnych poczynań artystycznych.
Uzyskanie takiej możliwości staje się szczególnie ważne, wobec wielo−
systemowości współczesnego języka sztuki i konieczności utrzymania seman−
tycznej łączności z odbiorcą, ukształtowanym przez tą samą lub pokrewną
historię. Przy zalewie zaś „języków osobistych”, wymykających się ogól−
nodostępnym prawidłom, jawi się czasami jako ostatnia deska ratunku.
Uważam, że nie ma innej drogi prowadzącej do uzyskania świadomości
własnego miejsca historycznego. Na jej brak wydaje się cierpieć wielu tych
artystów którzy mianują się awangardą. Lecz właśnie przyjęcie rewolucyjnej
postawy artystycznej, zaprzeczającej ważności dotychczasowych porządków,
w sposób szczególny wymaga znajomości tego, co się odrzuca. Nowator−
stwo osobiste bez świadomości historycznej nie jest rewolucją, lecz anarchią.
Z drugiej jednak strony, metoda głębinowa niesie ze sobą niemniejsze
zagrożenia niż powierzchniowa. Dla artystów nie rozumiejących aktualnie
Andrzej Bednarczyk
37
dokonujących się przemian, staje się ona azylem. W takim przypadku,
zamiast umożliwiać uzyskanie retrospektywnej świadomości, może spowo−
dować wycofanie się ku przebrzmiałym, skostniałym porządkom. Przyjęcie
takiej postawy skazuje artystę na pustą stylizację i nieprzystawalność kreowa−
nych artefaktów do aktualnego obrazu świata.
Pozostaje kwestia fascynacji kultur wysokich — pierwotnymi. Ze zja−
wiskiem tym mamy niekiedy do czynienia w momentach przesileń kulturo−
wych, gdy dotychczasowe porządki artystyczne, religijne itp., zasklepiwszy
się w martwej figurze retorycznej (stylistycznej), przestają opisywać cokol−
wiek poza sobą. Sięga się wtedy do pierwotnych stanów kultury, w poszu−
kiwaniu czystej formy podstawowych treści. Mają one stać się fundamentem
nowego porządku. Działanie to jest tyleż zbawienne, co zwodnicze. Aby
uniknąć pustej archaizacji, pierwotny porządek musi zostać pozbawiony
samoistnej wartości i stać się pożywką dla nowego porządku.
Nie ma sporu co do tego, że pamięć jest warunkiem poczucia tożsamości, za−
równo jednostkowej, jak i zbiorowej, że jesteśmy sobą dzięki temu, że unosimy
własną przeszłość jako własną, że pamiętana osobowa historia, jakkolwiek pełna
luk i zniekształceń, jest sama właśnie sobą. Historia zbiorowa ludzkości, chociaż
pełna legend, fantazji i upiększeń, jest także niezbędna nie tylko dla poczucia toż−
samości ludów, religii i jest też konieczna, byśmy byli świadomi, że jest w ogólno−
ści takie ciało jak ludzkość. Nie jest natomiast nauczycielką życia w tym sensie,
byśmy mogli z niej wywodzić pożyteczne wskazówki dla życia obecnego.32
Wspomniałem na wstępie, że dla zorientowania własnego miejsca
w rzeczywistości niezbędne jest wyznaczenie i podjęcie dróg badawczych,
uwzględniających wszystkie trzy proponowane wymiary. Dopiero bowiem
połączenie introspekcji, perspektywy i retrospektywy kulturowej pozwoli
nam osiągnąć zamierzony cel.
ROZDZIAŁ V: PRZEMIANY PRZESTRZENI
Aby móc rozważać wzajemne relacje pomiędzy artystą, dziełem i od−
biorcą musimy określić aktualny status tego ostatniego. Pomiędzy średnio−
wieczem a współczesnością dokonały się istotne przewartościowania pojęć
i relacji zachodzących między uczestnikami życia kulturalnego.
38
Wykłady
Przyjrzyjmy się wielkiej zmianie w adresowaniu działań kreacyjnych,
jaka miała miejsce na przełomie okresu klasycznego i nowożytności. W śred−
niowieczu tworzono ad maiorem Dei gloriam. Ta pionowa relacja była domi−
nująca w owym czasie. Kultura rozwijała się wobec „górnego piętra”, wszystko
więc było w pierwszym rzędzie odnoszone do Boga. Obecność Jego osoby
decydowała o systemie wartości i wyznaczała ramy dopuszczalności po−
czynań kulturowych. Odbiorcy sztuki uczestniczyli w niej niejako drugopla−
nowo, nie byli więc brani pod uwagę w sensie fundamentalnym. Można by
rzec, że dzieło było tworzone i docierało do odbiorców za pośrednictwem
nieba. Miarą doskonałości nie była osoba ludzka, a istota boska. Tak sformu−
łowana zasada przepływu treści powodowała, że podstawowym warunkiem
uczestnictwa w kulturze była przynależność do grona objętych łaską.
Renesans przyniósł zmianę statusu twórcy i adresata, stających się
miarą wszechrzeczy. Dzieła powstające pro publico bono przeznaczone były
bezpośrednio dla ludzi dysponujących zasobem możliwości uczestniczenia
w kulturowej wymianie, na mocy znajomości jej prawideł. To człowiek po−
siadł i stał się źródłem miary doskonałości zakorzenionej w obowiązującym
stylu. Jeżeli osoba Boga była wprowadzana w zakres odniesień, to działo się
to pośrednio, niejako w tle międzyludzkich kontaktów. Próby powrotu do
dawnego porządku, podejmowane na przestrzeni kolejnych kilkuset lat przez
twórców pozostających pod wpływem reformacji (czego znamienitym przy−
kładem jest postawa J. S. Bacha), nie uzyskują już dawnego wymiaru i dość
szybko przestają być powszechnie przyjmowaną praktyką. Można zauważyć,
że od okresu renesansu obydwa sposoby adresowania dzieł współegzystują
w kulturze i stwarzają dwa bieguny możliwych do przyjęcia postaw. Z cza−
sem wzrasta dominacja obyczaju stawiania człowieka w centralnym punkcie
zainteresowań kultury.
W obydwu przypadkach obieg treści kulturowych odbywał się w ra−
mach jednorodnego kręgu. Fundamentem spójności była wspólnota potrzeb,
języka i sposobów przeżywania. Pewna przystawalność wypowiedzi i jej
recepcji była oczywista. Powodów tego należałoby upatrywać w fakcie, iż
edukacja kulturowa toczyła się niejako mimochodem, raczej w ramach
wzrastania w klimacie intelektualnym i artystycznym, niż akademickiego
nabywania wiedzy. Stopień uczestnictwa w kulturze był dość ściśle związa−
ny z przynależnością do grup społecznych. Każda z nich brała udział, na
Andrzej Bednarczyk
39
miarę i w sposób sobie właściwy, w kreowaniu różnych aspektów aktualne−
go obrazu świata. Nie dochodziło natomiast do wyemancypowania żadnej
z nich do rangi odrębnej i samoistnej wartości.
Było więc niemożliwe, by współistniały w jednym systemie lokalne
jakości stojące względem siebie w opozycji. Raczej należałoby mówić o hie−
rarchicznej strukturze zależności kultury niskiej od wysokiej. Dzięki temu
dość łatwo możemy śledzić przemiany treści zstępujących z wyżyn intelek−
tualnych ku najniższym sferom społecznym, gdzie przekształcały się w kul−
turę masową, ludyczną i ludową. Najniższe „rejestry” kultury zawsze były
hybrydami form sztuki wysokiej. Pomiędzy krańcowymi poziomami każdy
mógł dość swobodnie znaleźć własną przestrzeń dla wyrażania swojego
postrzegania świata.
Wiek XX był świadkiem kolosalnych przemian zachodzących z nie−
spotykaną dotychczas prędkością na przestrzeni krótkiego czasu, a wiodą−
cych do fundamentalnych przewartościowań. Na przełomie XIX i XX wieku
stara Europa zaczyna obumierać. Odbywa się to w konwulsyjnych
przetworzeniach doprowadzających po kilkudziesięciu latach do histo−
rycznych torsji obydwóch wojen światowych. W książce Hermanna Brocha
Lunatycy widzimy, jak dotychczas spójny gmach pojęć i wartości w pod−
skórny i niezauważalny sposób rozsypuje się w zespół oderwanych frag−
mentów. Siły witalne nowożytnej Europy wyczerpują się do tego stopnia,
że nie są w stanie ich zespolić żadnym spoiwem cywilizacyjnym. To, co
było kiedyś, choć zdaje się nadal zachowywać dotychczasowe kształty
swojego istnienia, zaczyna być czymś zupełnie innym. Dawne uszerego−
wania wyczerpują się jak rozwinięta do końca szpulka nici. Powstaje nie−
widzialna granica zmuszająca do wyznaczania stanów jednej rzeczy sprzed,
i po śmierci Starego Świata.
W Lunatykach arystokratyczny świat Passenova kończy się nieodwra−
calnie. Nawet wyniesiony na fali buntu mas Esch nie jest w stanie wpisać się
pomiędzy nowe punkty odniesień. Czuje się osamotniony i bezradny, a jego
skundlone ideologie okazują się niewystarczające do tego, by udźwignąć
ciężar nowej rzeczywistości. Nowa Europa rodzi odmienny gatunek czło−
wieka — Huguenau, potwora, który przykrojony na miarę poprawności,
w ułagodzonej postaci zasiedla nową przestrzeń. Wszyscy jesteśmy jego
potomkami.
40
Wykłady
Można by rzec, że wprawdzie nowa „maszyneria” kultury zbudowa−
na jest z tych samych co dawniej trybów, ale powstał z nich zupełnie inny
mechanizm, w którym części zmieniły swoje funkcje i znaczenie. Na nic
zdadzą się próby nadawania im starego statusu. Ulegająca przemianie
rzeczywistość jest obojętna na losy ludzkie i ich do niej ustosunkowanie,
czy podejmowane względem niej zamiary. Bezwzględnie wymaga pod−
porządkowania się, pod groźbą wyłączenia jednostki z zakresu aktualnej
przestrzeni.
Przewartościowania te doprowadzają do zmiany sposobu współistnie−
nia różnych grup społecznych. Poszczególne z nich, dotychczas utrzymy−
wane w nadrzędnym porządku, zaczynają oddalać się od siebie. W oczywisty
sposób prowadzi to do rozwarstwień językowych. Wprawdzie istnieją
w jednej strukturze cywilizacyjnej, ale załamuje się możliwość wzajemnego
porozumienia. Tworzą się getta kulturowe, obwarowane murem milczenia.
Procesy rozwojowe kultury, które dotychczas dokonywały się w liniowym
porządku następstw, przekształcają się w strukturę sieciową, w której obok
siebie biegnie wiele zantagonizowanych ścieżek.
Wiek XX był czasem wielu rewolucji, spośród których chciałbym zwró−
cić uwagę na „bunt mas” i „rewoltę infantów”. Pierwsza wydobywa szero−
kie masy społeczne spod hierarchicznych zależności społecznych. Oferując
niczym nie ograniczoną wolność, wprowadza w obieg kultury wysokiej
ludzi nie mających klasycznej możliwości wzrastania pod jej opieką. Jose
Ortega y Gasset w Buncie mas opisuje, jak masy te, nie dysponując adekwat−
nym instrumentarium wartościującym, nie tylko pozwalają sobie na bez−
podstawne formułowanie wyroków o jakości dzieł kultury, ale żądają
również, by dopasowała się ona do ich miałkich oczekiwań i możliwości
recepcyjnych. Problemem nie jest sam fakt ogólnej dostępności do kultury,
który zresztą uważam za jedno z najwspanialszych osiągnięć XX wieku. Leży
on w tym, że zbuntowane masy wynurzając się na powierzchnię historii
oderwały się od swych korzeni, które dotychczas stwarzały im odpowiednie
warunki rozwoju, a nie potrafiły lub nie chciały podjąć trudu opanowania
nowych prawideł33 .
Kultura wysoka z wielkim trudem odnajduje w sobie siły by bronić
się przed tak potężnym ciśnieniem w dół, tym bardziej, że w tym okresie
sama podlega wielu wstrząsom towarzyszącym formułowaniu się nowych
Andrzej Bednarczyk
41
kategorii. Oskarżana o snobizm i nieprzystawalność do rzeczywistości, coraz
częściej rezygnuje ze swojego statusu gwoli zadowalania niskich gustów.
Wyśmiewana i oskarżana musi poszukiwać enklaw spokoju, w których mo−
głaby odnaleźć odrobinę przestrzeni niezbędnej do własnego rozwoju.
Niezrozumiałość jej dzieł dla nowych ludzi wywołuje ich rozdrażnie−
nie. Niestety, Orwellowska wizja wieprza rozbijającego patefon wydający
drażniące dźwięki zdaje się być cały czas adekwatnym opisem niektórych
aspektów współczesnej sytuacji. Kultura wysoka niekiedy broni się przed
atakami bezpodstawnym odbieraniem prawa istnienia kulturze popularnej,
upatrując w niej źródło wszelkiego zła. O bezpodstawności tego, twierdzę
na mocy wiary, że każdy człowiek ma niezbywalne prawo do wyrażania
swojego postrzegania świata w sposobie i jakości mu dostępnych. Ponadto,
nie istnieje w rzeczywistości kategoryczny rozdział na ludzi, którzy żyją
w wysokiej i niskiej kulturze. Jest ona bowiem niepodzielna i każdy z nas
rozpięty jest pomiędzy tymi biegunami.
„Rewolta infantów” kojarzona potocznie z rewolucją młodzieżową dru−
giej połowy XX wieku, ma swoje korzenie w okresie nieco wcześniejszym
i wywodzi się ściśle z „buntu mas”. Jej początków możemy dopatrywać się
w dwudziestoleciu międzywojennym, lecz wtedy toczyła się podskórnie,
nie formułując jawnie swoich stanowisk. Trzeba była genialnej dociekliwości
Gombrowicza, który w Ferdydurke uchwycił główne zarysy tego zjawiska.
Spoglądając na nie z perspektywy historii kultury europejskiej dostrzega−
my, jak wielkim i bezprecedensowym novum była apoteoza młodości i in−
fantylności, które pożerają klasyczny szacunek do „siwej głowy”. Po raz
pierwszy ludzie zaczęli wstydzić się dojrzałości i byli gotowi udawać młod−
szych, niż są w rzeczywistości. Apoteoza ta, w połączeniu z uznaniem przez
masy miałkości jako wysokiej wartości, stała się potężną siłą kształtującą
współczesną nam przestrzeń kulturową.
Dwudziestowieczne rewolty powodują kolejne przewartościowania
i przyśpieszenie przemian kultury europejskiej. Oczekiwania mas i młodzień−
ców doprowadzają do rozrostu i wzmocnienia pozycji kultury ludycznej,
nastawionej raczej na sprawianie płytkiej przyjemności, niż podejmowa−
nie trudu doświadczania i opisywania rzeczywistości w jej gołej postaci
oraz poszukiwania prawdy. Masy i młodzieńcy charakteryzują się tym,
że bardzo szybko nudzą się zbyt długo używanymi zabawkami. Skłania
42
Wykłady
to konsumentów kultury do nieustannego poszukiwania nowości, która
stopniowo zaczyna wypierać inne wartości kulturowe, z doskonałością na
czele. Z czasem dochodzi w wielu grupach społecznych do przyjęcia kate−
gorii nowatorstwa za jedyną miarę jakości dzieła.
Niezależnie od tego, czy trafnie upatruję tu źródeł dwudziestowiecz−
nego przyśpieszenia kulturowych przemian należy stwierdzić, że kultu−
ra wysoka w znamienity sposób potrafiła uczynić z tego zjawiska własną
siłę napędową. Podejmuje ona intensywny ruch nieustannych poszu−
kiwań swojego statusu i dążenia do odkrywania nowych możliwości.
Tempo tej galopady przemian i otwarcie wielotorowości rozwoju sztuki
wymogły na artystach podjęcie trudu samostanowienia wobec przestrzeni
kulturowej, w jakiej przychodziło im tworzyć. Doczekaliśmy czasów,
w których trwanie jednego „izmu” jest krótsze niż przeciętny okres życia
artysty. Żeby uświadomić sobie, jak głęboka jest to przemiana w sto−
sunku do sytuacji twórcy żyjącego w okresach klasycznych wyobraźmy
sobie, że jego twórcze życie rozpięte byłoby pomiędzy sztuką romańską
a oświeceniem.
XX wiek postawił artystę w opozycji do społeczeństwa. Dawna spój−
ność odczuwania, języka i potrzeb kulturowych została zachowana jedy−
nie na poziomie kultury popularnej, której treści są nadal przyjmowane
bez jakichkolwiek warunków wstępnych przez szerokie rzesze społeczne.
Sztuka wysoka zaś zostaje stopniowo wyrugowana z zakresu powszech−
nych zachowań w tym sensie, że artysta przestaje wyrażać wspólne dla
wszystkich doznawanie świata, a poszczególne grupy różnią się od siebie
poziomem doskonałości kreowanego obrazu.
W pierwszym okresie wspomnianych wyżej rewolucji artyści tworzą
nie biorąc pod uwagę przeciwstawnych postaw kulturowych. Nadal for−
mułują swoje wypowiedzi w języku elit artystycznych i intelektualnych.
Zerwanie porozumienia i odrzucenie wychodzi od analfabetycznych mas
nie potrafiących lub nie chcących uczyć się prawideł i kodów kulturowych,
a dysponujących prawem dostępu do niej. Stopniowo jednak elity zaczy−
nają tworzyć przeciwko społeczeństwu, zwracając się do niego wprost.
Sztuka wychodzi poza własne ramy, wylewając się z galerii, sal teatra−
lnych i koncertowych na ulicę. Martin Esslin we wstępie Absurdalność
absurdu stwierdza, że:
Andrzej Bednarczyk
43
W teatrze absurdu są trzy stopnie. Pierwszy polega na tym, że zwracamy się do
burżuazji i wołamy: Obudźcie się! Już dostatecznie długo spaliście! Obudźcie ją,
kopiąc w jej łóżko i wylewając na nią wiadro wody — przez teatr absurdu. Ale
skoro tylko się obudzi, spójrz jej w oczy i powiedz jej, że niczego nie ma. Na
tym polega drugi stopień. Ale jest jeszcze trzeci stopień, który jest niczym in−
nym, jak mistycyzmem górnego piętra, polega bowiem na próbie osiągnięcia
komunikatywności „ponad” komunikatywnością.34
Dość szybko do grona burżuazji dołączają inne grupy społeczne, a w koń−
cu same elity artystyczne „kopią coraz zajadlej we własne łóżko”. Artyści biorą
na siebie trud walki o przemianę współczesnego człowieka, stając się „proro−
kami” nowego wieku, odsłaniającymi przed społeczeństwem jego prawdzi−
we odrażające ponoć oblicze. Do wymienianych wcześniej dwóch grup adre−
satów sztuki, dołącza teraz trzecia. Powstają dzieła tworzone contra gentiles
(przeciwko poganom), formułowane specjalnie w celu atakowania społeczeń−
stwa. W związku z powyższym, we współczesnej przestrzeni kulturowej dys−
ponujemy trzema możliwymi do przyjęcia postawami, z tym, że ta ostatnia
nieustannie zwiększa swoją dominację.
Przyjrzyjmy się temu, co dzieje się gdy artyści zaczynają adresować
swoje prace do ludzi nie związanych z nimi wspólnotą kulturową.
Po pierwsze, została złamana jednolitość językowa pomiędzy twórca−
mi a odbiorcami kultury, co zmusza artystów do przyjmowania sztucznych
kodów językowych, umożliwiających nawiązanie jakiegokolwiek porozu−
mienia pomiędzy obydwiema stronami sytuacji estetycznej. Ewentualnie
pozostają do dyspozycji wspominane wyżej próby hiperkomunikacji, a po
załamaniu się wiary w możliwość jej uzyskania, artyści przestają tworzyć
w znanym sobie języku, by w pierwszej kolejności przeprowadzać negocjacje
z adresatami. Wydaje się, że tam gdzie zostały odrzucone wszelkie normy,
systemy i prawidła oraz wszelka wiara w zasadność podlegania prawom
nietożsamym z jednostkowym człowiekiem, pozostaje negocjować za każdym
razem znaczenia i prawidła ich artykulacji. Nadal pozostaje problematycz−
ność możności prowadzenia samych negocjacji. Jeżeli bowiem twierdzimy,
że nie istnieją żadne niezdewaluowane wartości i systemy, że artysta sam
stanowi normę i to samo dotyczy odbiorcy, to w takim razie jakim językiem
uzgadnia się pomiędzy nimi stanowiska.
44
Wykłady
Uważam, że mówienie o nadrzędności artysty wobec kultury i jego
uwolnieniu spod jarzma wymogów językowej poprawności jest bzdurą.
Znamienne, że artysta udający się na spotkanie dyskusyjne o śmierci norm,
mierników i prawideł w sztuce, jedzie na nie zgodnie z normami, miernikami
i prawidłami ruchu drogowego. Postępuje on podobnie do anarchisty, który
oburza się na złe funkcjonowanie kolei, które uniemożliwiło mu terminowe
dotarcie pod siedzibę Ministerstwa Transportu na demonstrację żądającą
wolności dla lokomotyw. Nikt nie musi mnie przekonywać, że ma prawo
być człowiekiem wyzwolonym spod jarzma kulturowych prawideł, wystarczy,
że powie: „jklt bofkrn, ck mriruro kj gijdj jdf fowk”, a będę wiedział z kim
mam do czynienia.
W sytuacji klasycznej każdy twórca dążył do tego, by swojej wypowie−
dzi nadać znamiona jak najwyższej doskonałości. Tego samego oczekiwali
od niego ci, do których dzieła te adresowano. W przestrzeni ponowoczesnej
problem polega na tym, że analfabeta nie jest w stanie odróżnić doskonało−
ści od miałkości wypowiedzi, gdyż nie przyjmuje do wiadomości żadnych
norm poza swoim widzimisię. Ta dziwna sytuacja otwiera drogę sztuce, dla
której jedynie ważną jest manifestacja postawy artysty względem rzeczy−
wistości, a kwestie doskonałości są nieistotne. Tak jak w obrazie patefonu
i wieprza, doskonałość, która stwarza względem odbiorcy pewne wyma−
gania zaczyna być drażniąca. Dzisiaj wielu ludzi żyje w przekonaniu, że
wszystko co jest, istnieje z ich powodu i koniecznie musi być dla nich dos−
tępne bez żadnych warunków wstępnych lub wymagania jakiegokolwiek
wysiłku, i to najlepiej, w promocyjnej cenie. Jeżeli taki człowiek staje wobec
niezrozumiałej dla niego doskonałości czuje się dotknięty i posądza artystę
o to, że jest wielkim zarozumialcem, który tworzy tylko po to, by inni padali
przed jego dziełami na kolana. Odwraca się więc z obrzydzeniem od kultu−
ry wysokiej unikając jej jak zarazy. Jest to zachowanie zrozumiałe, gdyż nikt
nie lubi, gdy go spotwarzają.
Artyści jednak koniecznie chcą mówić do jak największej liczby odbior−
ców, niezależnie do tego, czy są oni w stanie cokolwiek odczytać i zrozumieć.
Przyjmują więc język analfabetów i w nim formułują swoje dzieła. Zawęża
to jednak pole dostępnych treści. Są bowiem tylko dwie rzeczy, które za−
wsze będą zrozumiałe dla każdego bez wyjątku, kto ma oczy i uszy. Są to
bicie w mordę i kulturowa masturbacja, opisane jako nowe treści kultury
Andrzej Bednarczyk
45
europejskiej przez Gombrowicza w Ferdydurke i Kosmosie. Od dawna były
to główne treści najniższych warstw kultury i pozostają nimi nadal w pop−
kulturowej produkcji nastawionej na docieranie do dużej części populacji.
Dzienniki telewizyjne w trosce o oglądalność muszą oprócz istotnych
informacji zawierać szokujące obrazy tragedii i sensacyjne plotki. Nawet do
pogody trzeba mieć nieustające pretensje, że jest nie taka, jak życzyliby sobie
jej konsumenci na tyle głupi by sądzić, że ma ona spełniać ich zachcianki.
Wystawa pozbawiona skandalu może doczekać się jedynie skromnej
wzmianki na ostatniej stronie gazety. Piosenkarka może nie umieć śpie−
wać, byleby miała zachwycający pępek. Kino, w którym trzeba myśleć,
pustoszeje w połowie seansu.
Nie jest to zjawisko ani nowe, ani w swej istocie patologiczne. Proble−
mem jest zaś bratanie się z nimi kultury wysokiej, gwoli źle pojmowanej
misji społecznej lub w dążeniu do pozyskiwania publiki za wszelką cenę.
Wina leży więc nie po stronie mas, a twórców. Upowszechnianie się frustracji
artystów bolejących nad tym, że ich dzieła są oglądane przez promil wi−
dzów głupawego serialu, uważam za bezpodstawne. Przy globalnym obiegu
informacji dostępność do dzieł artystycznych nowicjuszy daje im niekiedy
grono odbiorców, o jakich niejeden wielki twórca mógł jedynie śnić. Nie
sądzę zaś, by tłumy otępiałych turystów fotografujących się z obrazem Mona
Liza, sprawiały przyjemność Leonardowi da Vinci.
Artyści, tworzący contra gentiles, chcą mówić do społeczeństwa nie−
zależnie od tego, czy ono ma ochotę słuchać. Obmyśla się więc wyszukane
pułapki na bogu ducha winnych przechodniów tak, by musieli potknąć się
o artystyczną wypowiedź. Takie postępowanie jest, w mojej opinii, wielką
niesprawiedliwością i uzurpacją. Tylko faszyści i fanatycy uznają się za
uprawnionych do narzucania innym swojego punktu widzenia. Wpraw−
dzie jest to dość skuteczna metoda szerzenia swoich postaw, ale uważam,
że twórca nie musi i nie powinien posuwać się do tak kategorycznych za−
chowań. Co więcej, brzydzę się nachalnością i uzurpowaniem sobie prawa
do „włażenia z butami” mojej sztuki w życie ludzi, którzy nie są nią za−
interesowani, niezależnie od tego czy są akademikami, czy analfabetami.
Jestem głęboko przekonany, że artysta powinien tworzyć dzieła doskonałe
na miarę swoich możliwości, a nie stawać się nachalnym akwizytorem
kulturowych bubli.
46
Wykłady
ROZDZIAŁ VI: PRZESTRZEŃ INFORMACJI
Przyjrzyjmy się teraz zmianom zachowań informacyjnych pomiędzy
nowożytnością a zurbanizowaną ponowoczesnością. Jednym z fundamen−
talnych prawideł metabolizmu informacyjnego była zawsze zasada mówiąca,
że aby przeżyć i funkcjonować w przestrzeni, trzeba zdobyć wystarczającą
do tego ilość informacji. Koniecznym jest również wprowadzenie systemu
ich wartościowania, żeby można było odróżnić potrzebne od nieistotnych.
W przestrzeni ponowoczesnej doszło do kolosalnej nadprodukcji infor−
macji aplikowanej z szybkością uniemożliwiającą wchłonięcie jej w całości.
Dlatego zostaliśmy zmuszeni do przekwalifikowania własnych zachowań
informacyjnych. Dzisiaj każdy musi dysponować zdolnością odrzucania
informacji w ilości umożliwiającej przeżycie i funkcjonowanie. Zalani jesteśmy
bowiem natężonym i nieustającym szumem.
Parę lat temu prowadziłem ze studentami dyskusję o formach funkcjo−
nowania artysty w informacyjnym szumie. W jej ramach poleciłem im, aby
przeszli ulicą Floriańską czytając wszystko bez wyjątku, co jest tam umiesz−
czone. Okazało się, że nikt nie był w stanie przebrnąć do jej końca za jednym
razem, a w głowach powstawał trudny do wytrzymania „koktajl”. Aby przejść
od Bramy Floriańskiej do kościoła Mariackiego musimy zignorować prawie
wszystkie informacje. Ćwiczymy się więc w odruchu odwracania głowy. Nasze
oczy nabyły zdolności pozwalającej patrząc nie widzieć, a słysząc nie słyszeć.
Wielokrotnie byłem w sytuacji, kiedy rozmowa była prowadzona przy włą−
czonym telewizorze i radiu, pomiędzy ludźmi skupionymi w kilku słyszą−
cych się wzajemnie grupkach. Docierają do nas strzępy informacji i zapełniają
pamięć „sieczką” znaczeń składanych według przypadkowych sąsiedztw.
Kiedyś moja znajoma oglądała telewizor nie wiedząc o tym, że druga
osoba siedząca za nią zmienia pilotem kanały. Po trzydziestu minutach
z oburzeniem stwierdziła, że doprawdy już nie wie o co chodzi w tym fil−
mie. Sytuacje takie są ceną, jaką musimy zapłacić za cudownie powszechną
dostępność informacji, napędzającą naszą kulturę do niebotycznych pręd−
kości. Nikt zaś nie będzie chyba przeczył, że dzięki temu żyjemy w uciążliwej,
ale i wspaniałej przestrzeni.
Jak się rzekło, jesteśmy zmuszeni ignorować, selekcjonować i odrzucać
potężne ilości informacji. Aby zachowania te były możliwe, musimy przyj−
mować systemy wartości i wytyczać cele do których dążymy, gdyż tylko
Andrzej Bednarczyk
47
one mogą być instrumentem gradacyjnym. Bez nich wszystko co do nas docie−
ra, będzie równoważne. Bez posiadania celu nie może być mowy o podjęciu
poszukiwania.
Wydaje się, że aby doszło do spotkania w takim przestrzennym zatło−
czeniu, muszą być podejmowane obustronne wysiłki poszukiwawcze. Arty−
sta, który chce przedzierać się przez ten cywilizacyjny wrzask, a ze strony
odbiorcy nie może liczyć na zainteresowanie, zdany jest na ciągłe zwiększanie
udziału elementów szokujących. Myślę, że wprowadzenie do sztuki szoku
jako fundamentalnego warunku jej funkcjonowania, wywodzi się z lęku
artystów przed rozpłynięciem się w kulturowej masie. W takiej sytuacji
najlepszym dziełem będzie to, na którego widok każdy pies zabije się o wła−
sną budę. Nie zgadzam się z założeniem, że przebijanie się przez informa−
cyjny wrzask jest koniecznością. Problem ten pojawia się tylko wtedy, gdy
usiłujemy zmusić do recepcji naszych prac ludzi zupełnie nimi nie zaintere−
sowanych. Jeżeli zaś ktoś świadomie poszukuje kontaktu ze sztuką, nie stoją
na jego drodze żadne przeszkody, które mogłyby mu to uniemożliwić. Wręcz
przeciwnie, z niespotykaną dotychczas łatwością każdy może znaleźć to,
czego szuka.
Przyznać muszę, że nie mam nic przeciwko istnieniu szoku w sztuce,
o ile wynika on z doskonałości dzieła, a nie stanowi jego jedynej treści.
Dysponujemy wieloma przykładami takiego właśnie oddziaływania dzieł
na odbiorcę. Czyż bowiem Wariacje Goldbergowskie J. S. Bacha, Requiem
Giuseppe Verdiego, Kwartety smyczkowe Béli Bártoka, Pléiades Iannisa
Xenakisa, Guernica Pabla Picassa, Kwadrat Kazimierza Malewicza, Detale
Romana Opałki i wiele innych nie są wstrząsające swoją doskonałością
i głębią prawdziwości? W tym leży ich wartość, a nikogo nie trzeba torturo−
wać, by zgodził się przyjąć wartościową rzecz, chyba, że nie jest on świadomy
tego, czym dysponuje. Istnieje natomiast wiele wytworów kultury z których
odejąwszy element szoku, pozostajemy z pustymi rękami. W moim mnie−
maniu, nie zachodzi żadna niezgodność pomiędzy agresywnością dzieła
a jego doskonałością. Są to dwa aspekty kompozycji, które muszą współist−
nieć na miarę zamierzanych treści. Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla
braku doskonałości.
Obserwując współczesne życie kulturalne dochodzę do wniosku, że
nagabywanie ludzi zupełnie niezainteresowanych udziałem w nim, nie
48
Wykłady
przynosi spodziewanych skutków. Mieliśmy ostatnio okazję przyjrzeć się
ministerialnej akcji próbującej, za pośrednictwem wielkich plakatów i re−
klam telewizyjnych, zachęcać naród polski do kultywowania sztuki i dzie−
dzictwa. Doprawdy pomysł taki mógł urodzić się jedynie w urzędniczych
głowach. Przypomina to trochę próby uprawiania roli przez obstawianie
pola billboardami zachęcającymi ziarno do wzrostu. Ludzie, do których skie−
rowane były te działania, mogą dzięki nim, co najwyżej, dowiedzieć się
o sztuce, ale nie poznać ją. Zarówno rolę, jak i sztukę należy uprawiać, a to
wymaga długotrwałych wysiłków twórczych i edukacyjnych.
Podstawą dostępności kultury jest uczestnictwo w niej. To zaś wymaga
podejmowania trudu uczenia się. Nic bowiem co jest kulturą, nie jest dane
w sposób naturalny. Wiąże się to z hermetycznością systemów, która nie jest
wartością dodaną, a fundamentalną jej zasadą. Nie istnieją więc żadne aspekty
kultury, które byłyby od niej zwolnione. Tylko natura jest w sposób oczywi−
sty i powszechny dostępna. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie twierdził,
że prawem każdego człowieka, wynikającym z samego faktu jego człowie−
czeństwa, jest znajomość alfabetu chińskiego. Chcę jeszcze raz podkreślić, że
w istotę kultury jest wpisana konieczność uczenia się jej zasad.
Żądanie bezwarunkowego dostępu mas społecznych do wszystkich
poziomów sztuki spowodowało pomieszanie pojęć, prowadzące do nada−
nia pejoratywnego wydźwięku słowu „hermetyczny”. Wystarczy jednak
uściślić znaczenia, a okaże się że pogląd taki jest bezzasadny.
ROZDZIAŁ VII: PRZESTRZEŃ TAJEMNICY
Skoro twierdzimy, że hermetyczna natura kultury ogranicza dostęp−
ność do niej do grona ludzi potrafiących odczytywać jej znaczenia, pojawia
się w zasięgu naszych rozważań pojęcie tajemnicy. Kultura końca XX wieku
cierpi na jej niedosyt. Z jednej strony dąży do wystawiania na światło
dzienne najbardziej intymnych sfer życia, odzierając je z wszelkiej tajem−
nicy, z drugiej zaś, odczuwamy drażniącą klaustrofobiczność dostępności
i oczywistości świata. Marzymy o tajemnicy i jednocześnie mordujemy ją.
Człowiek postindustrialnej Europy w dużym stopniu utracił zdolność sta−
wania twarzą w twarz z prawdziwą zagadką istnienia. Chowa się przed
nią po kątach, a jednocześnie nie jest w stanie żyć pozbawiony obcowania
z rzeczami tajemnymi, tworzy więc coraz bardziej wyszukane protezy,
Andrzej Bednarczyk
49
surogaty i fantomy. Są one o tyle bezpieczniejsze i mniej bolesne, że są
sztuczne i uładzone jak kiepski obraz filmowy.
Obecnie tajemnica jest jednym z najbardziej nadużywanych pojęć. Kiedy
ktoś uprze się że będzie artystą bo uważa, nie wiedzieć dlaczego, że jest to
czymś więcej niż bycie zamiataczem ulicy, a nie ma nic do powiedzenia,
natychmiast przybiera wyszukaną pozę i głośno ogłasza: „Tajemnica!” Przy
okazji musi włożyć wiele wysiłku i wykazać się sprytem, by wypowiedź
swą zagmatwać na tyle, żeby jej pustka nie wyszła na jaw. Gdy przed takim
dziełem staje snob nie będący w stanie nawiązać rzeczywistego kontaktu
z czymkolwiek, natychmiast zaczyna stroić mądre miny i woła: „Nic z tego
nie rozumiem, jakież to tajemnicze!” Jego mina musi być tak mądra, aby
przekonać wszystkich, że brak zrozumienia nie wziął się z jego głupoty, lecz
z mniemanej głębi sekretnego mroku przepastnych czeluści geniuszu oboj−
ga. Czasami mam wrażenie, że wystarczy zgasić światło w galerii, by wielu
od razu dopatrzyło się zagadki.
Osobiście nie widzę nic radosnego w tajemnicy. Pamiętam, że jako dziec−
ko uprawiałem zabobonny kult tajemnicy, żywo przypominający mi nie−
które zachowania kulturowe XX wieku. Moim ulubionym zajęciem było
wyciąganie z biblioteki mojego ojca tablic matematycznych i wpatrywanie
się w nie z wielkim nabożeństwem. Sięgałem też po suwak logarytmiczny,
by przesuwając jego elementy, uczestniczyć w magicznym rytuale mądrości,
podpatrzonym u rodzica. Są to piękne wspomnienia, ale pozostawiam je
kolejnym pokoleniom dzieciaków. Teraz, kiedy staję przed tajemnicą, chcę ją
zrozumieć, opanować i wydrzeć ku intelektualnemu oświetleniu, na ile to
jest dla mnie dostępne. Jest w świecie zbyt dużo prawdziwych, dręczących
zagadek, abym miał jeszcze przykładać ręki do dodatkowego gmatwania
rzeczywistości.
Ze względu na funkcjonowanie pomieszanych znaczeń proponuję roz−
dzielenie pojęcia tajemnicy na trzy jakości, aby ono samo nie było nadmier−
nie zagadkowe. Będzie to „tajemnica właściwa”, „tajemnica umykająca”
i „tajemnica bełkotu”.
Spotykamy rzeczy, co do których jesteśmy przeświadczeni, że istnieją,
choć nie dysponujemy żadnymi instrumentami, które przystawałyby do tych
zjawisk. Nie możemy ich zbadać ani udowodnić. Mimo wszystko ich istnie−
nie uznajemy często za niepodważalne i jako takie wprowadzamy w zakres
50
Wykłady
kultury, czyniąc z nich bodaj najistotniejszy bodziec jej poszukiwań. Dzieje
się tak na przykład z tajemnicą Istoty Boskiej, która nie wchodzi w poję−
ciową zasobność rzeczywistości przestrzennej wszechświata, jest więc
niemierzalna i nieprzewidywalna, a jednak nieustająco prowokuje do
podejmowania wątpliwych w swej zasadności opisów i stanowisk. Bóg jest
niedotykalną tajemnicą we właściwym tego słowa znaczeniu. Nie ma sposo−
bu, by w jakimkolwiek stopniu rozstrzygnąć pojawiające się w jej ramach
kwestie, gdyż wszelkie stopniowanie wyników badań prowadzonych za
pomocą nieadekwatnych instrumentów jest niewykonalne. To tak, jakby−
śmy próbowali określić stopień prawdziwości wyników badania masy za
pomocą termometru.
Tajemnica właściwa, choć nierozstrzygalna, posiada fundamentalną
wartość dla kultury. Wprowadzona do jej treści staje się lustrem, w którym
możemy dojrzeć odbicie samych siebie. Jedyną drogą jej doznawania wyda−
ją się być doświadczenia mistyków, ale jako zdarzenia pozapojęciowe są
nieprzekazywalne w swojej istocie. Nie wchodzą więc w zakres kultury
w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Istnieją rzeczy, które podlegają naszemu oglądowi na mocy przysta−
walności ich natury i dostępnego nam instrumentarium poznawczego. Stając
wobec nich budujemy obrazy i opisy rozjaśniające mroki tajemnicy ich ist−
nienia. Wiemy jednak, że żaden ze stworzonych obrazów nie jest ostateczny,
gdyż rzeczywistość wymyka się nieustająco spod nakładanych na nią siatek
intelektualnych i kulturowych. Powracamy więc do rozważania tych samych
kwestii na nowo, wierząc, że można opisać świat doskonalej, odkrywając
nowe aspekty rzeczywistości zmieniające konteksty jej istnienia. Filozofia,
nauka i kultura nieustająco próbują znajdywać odpowiedzi na pytania
o naturę człowieka, istotę świadomości, cud kosmicznej harmonii, strukturę
materii, naturę piękna i tak dalej, bez końca. Śledząc umykającą tajemnicę
możemy spodziewać się formułowania właściwych rozstrzygnięć, czyli ta−
kich, które przystają do aktualnego stanu rzeczy. Nie możemy natomiast
mieć nadziei na to, że mozolnie konstruowany przez nas porządek, okaże
się niepodważalnym.
W przypadku dzieł dotykających obydwu rodzajów tajemnicy oczeku−
jemy, że będą ją ukazywać w sposób jasny i adekwatny a nie że same będą
dodatkową zagadką.
Andrzej Bednarczyk
51
Przejdźmy do omówienia tajemnicy bełkotu. Właściwie należałoby od
razu stwierdzić, że jest ona pozorna, gdyż bełkot nie zawiera żadnej treści.
Jego niedostępność nie wiąże się z nieprzystawalnością instrumentów po−
znawczych ani też z wymykaniem się treści spod palców badającego. Bierze
się ona z pustki znaczeniowej lub fiksacji formy. Usankcjonowanie istnienia
bełkotu w kulturze jest skutkiem procesów, które nie tylko udostępniły anal−
fabetom jej wytwory, ale dopuściły ich do jej tworzenia.
W sposób kategoryczny musimy walczyć o zachowanie możliwości
rozróżniania bełkotu od dzieł przekraczających przyjęte struktury artykula−
cyjne, abyśmy wiedzieli czym różni się „zdanie” powstałe przez przypadko−
we uderzanie klawiszy komputera:
B bkrkcfvo juyovz ‘df;nkxXkfh
Bkkb h
Bkkb
Ad−hgohob;b”Z;g[g; n, Fjhb ] stohi
Hgg pdg
od:
Niemałżą upławica, bógzmógł. Miała swych własnych flumenów. Aż ktoss tę
nurwę przestraszył, so aimai moje, ona gapo! Mów mi, mów mi, jak cam lin po
kaliniu przeszła przez tych wszystkich swoich facetów, ta nekarka, divelina?
Rzucając swe zmerły przed nasze powieprze od Fonte−w−Monte po Tilhavet.35
Bez tego rozróżnienia pozorna tajemniczość bełkotu pochłonie naszą
kulturę. Jesteśmy winni wielu zaniedbań, a ponieważ to my tworzymy kul−
turę, nikt za nas niczego nie załatwi ani też problemy nie rozwiążą się same.
A jednak. Mimo tego, że żyjemy w okresie wielu konwulsyjnych przemian
dokonujących się tak szybko, że już nikt nie może nadążyć za samym sobą, mimo
zmian, w których wciąż szukamy swojej tożsamości i wielu niebezpiecznych
dla kultury tendencji, jest to czas wspaniałego rozwoju sztuki wysokiej. Może
nie odbywa się to w światłach jupiterów, zajętych oświetlaniem zupełnie in−
nych rzeczy, ale wciąż powstają i będą powstawać wielkie dzieła, wobec któ−
rych nie pozostaje mi nic innego, niż stojąc w ciszy z szacunkiem pochylić głowę.
Pomiędzy cieniem mistrzów a groźbą bełkotu, pomiędzy tym, co wi−
dzialne a niewidzialne, pomiędzy wolnością a odpowiedzialnością rozciąga
się przestrzeń, w której rodzi się sztuka.
52
Wykłady
Przypisy
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
J. Nowosielski, Katalog, Starmach Gallery, Kraków, maj 1992, s. nlb.
G. Galilei Dialog o dwu największych układach świata Ptolemeuszowym i Kopernikowym, PWN,
Warszawa 1962, s. XV, XVI.
Św. Tomasz z Akwinu Suma teologiczna, Veritas, Londyn 1980, t. 7, s. 28.
S. W. Hawking Krótka historia czasu, Alfa, Warszawa 1990, s. 145.
Ibidem, s. 156.
R. P. Feynman Sześć łatwych kawałków, Prószyński i S−ka, Warszawa 1998, s. 75.
R. P. Feynman op. cit., s. 100.
Z. Siwek. D. Zarębska−Piotrowska Psychologia twórczości, UJ, Kraków 1984.
R. P. Feynman op. cit.
M. Heller Obrazy świata w teologii i w naukach przyrodniczych, Biblos, Tarnów 1996, s. 17–18.
J. Ortega y Gasset Bunt mas, Muza S.A., Warszawa 1995, s. 57.
Za: Gazeta Wyborcza, Szybciej od światła, 20 lipca 2000 r.
Por.: M. Eliade Sacrum i profanum, KR, Warszawa 1996.
J. Ortega y Gasset op. cit., s. 44.
Ibidem, s. 71.
J. W. Goethe Aforyzmy, PIW, Warszawa 1984, s. 64.
Por.: M. Tempczyk Świat harmonii i chaosu, PIW, Warszawa 1995, s. 133.
J. A. Ponomariow Psychologia twórczości i pedagogika, s. 262–266, za: Psychologia twórczości,
Z. Siwek, D. Zarębska−Piotrowska (red.), UJ, Kraków 1984.
M. Gołaszewska Człowiek w zwierciadle sztuki, PWN, Warszawa 1977.
M. Eliade op. cit., s. l6.
Aby unaocznić problem, wyobraźmy sobie doskonale ciemną lub białą, nieważką, cichą
i pustą przestrzeń wokół siebie. W tej sytuacji, jakikolwiek skierowany na zewnątrz ruch
(wolicjonalnie, epistemologicznie, aksjologicznie, teologicznie) będzie absurdalny. Niezbęd−
nym jest wyznaczenie lub odkrycie jakiegokolwiek punktu nietakożsamego z resztą prze−
strzeni, pod groźbą eksplozji zmysłów lub obłędu umysłu. Jedyną alternatywą pozostaje
przyjęcie na siebie statutu totalnej treści świata.
Za: M. Tempczyk Świat harmonii i chaosu, PIW, Warszawa 1995, s. 228. Por. również:
H. Bergson Pamięć i życie, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1988.
M. Eliade op. cit., s. 53.
Patrz: Biblia Tysiąclecia, Pallotinum, Poznań 1980, ks. Daniela, roz. 4, w 25–34, s. 1038–1039
oraz Mabinogion Pani na źródłach, Oficyna Literacka, Kraków 1997, s. 53.
M. Eliade op. cit., s. 18
M. Bierdiajew Okruchy twórczości, ŁUK, Warszawa 1993, s. 9.
M. Eliade op. cit., s. 77.
J. M. Bocheński Sto zabobonów, IN PLUS, Warszawa 1988, s. 53.
Patrz: A. Nowicki Przestrzeń spotkań [w:] A. Nowicki (red.) Filozofia przestrzeni, UMCS,
Lublin 1985, s. 14–18.
Patrz: J. Reykowski Obraz własnej osoby jako mechanizm regulujący postępowanie, Kwartalnik
Pedagogiczny 1970, nr 3.
J. Kozielecki Psychologiczna teoria samowiedzy, PWN, Warszawa 1986.
A. Lewicki Procesy poznawcze i orientacja w otoczeniu, PWN, Warszawa 1960.
M. Eliade Mity, sny i misteria, KR, Warszawa 1994.
M. Eliade Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, PWN, Warszawa 1994.
Andrzej Bednarczyk
53
31
Por.: M. Eliade Sacrum, mit, historia, PIW, Warszawa 1970, s. 53–88.
L. Kołakowski O przeszłości i przyszłości, Gazeta Wyborcza, 29–30 lipca 2000, s. 21.
Doskonały obraz omawianych tu problemów znajdziemy w filmie Petera Greenawaya
The pillow book.
Słowa cytowane za: F. Schaeffer Escape from reason, która ukazała się w polskim przekładzie
pod tytułem Dokąd?, PRZKE, Warszawa 1973, s. 94.
J. Joyce Anna Livia Plurabelle, tłum. Maciej Słomczyński, WL, Kraków 1985, nlb.
32
33
34
35
Bibliografia
Bagby P. Kultura i historia, PIW, Warszawa 1975.
Bartmiński J. (red.) Słownik stereotypów i symboli ludowych, t. I, UMCS, Lublin 1996.
Bauman Z. Globalizacja, PIW, Warszawa 2000.
Bauman Z. Ponowoczesność jako źródło cierpień, Sic, Warszawa 2000.
Bocheński J. M. Sto zabobonów, IN PLUS, Warszawa 1988.
Borowiecka E. Poznawcza wartość sztuki, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1986.
Brach−Czaina J. Etos nowej sztuki, PWN, Warszawa 1984.
Broch H. Lunatycy, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997.
Campbell J. Bohater o tysiącu twarzy, ZYSK i S−ka, Poznań 1997.
Cotterell A. Słownik mitów świata, WŁ, Łódź 1993.
Coveney P., Highfield R. Granice złożoności, Prószyński i S−ka, Warszawa 1997.
De Chardin T. Pisma, t. I, PAX, Warszawa 1984.
Dziamski G. Szkice o nowej sztuce, MAW, Warszawa 1984.
Eco U. Dzieło otwarte, Czytelnik, Warszawa 1994.
Eliade M. Sacrum, mit, historia, PIW, Warszawa 1970.
Eliade M. Sacrum i profanum, KR, Warszawa 1996.
Emerson R. Myśli, TEST, Lublin 1997.
Feynman R. Sześć łatwych kawałków, Prószyński i S−ka, Warszawa 1998.
Goethe J. Aforyzmy, PIW, Warszawa 1984.
Gołaszewska M. Estetyka pięciu zmysłów, PWN, Warszawa–Kraków 1997.
Gołaszewska M. (red.) Ethos sztuki, PWN, Warszawa–Kraków 1985.
Gombrowicz W. Ferdydurke, WL, Kraków 1987.
Gombrowicz W. Kosmos, WL, Kraków 1988.
Hall E. Ukryty wymiar, MUZA S.A., Warszawa 1997.
Hawking S. W. Krótka historia czasu, ALFA, Warszawa 1990.
Heller M., Budzik S., Wszołek S. (red.) Obrazy świata w teologii i w naukach przyrodniczych,
Biblos, Tarnów 1996.
Hussakowska−Szyszko M. Spadkobiercy Duchampa?, WL, Kraków–Wrocław 1984.
Jaroszyński P. Metafizyka piękna, KUL, Lublin 1986.
Joyce J. Anna Livia Plurabelle, WL, Kraków–Wrocław 1985.
Kołakowski L. Jeśli Boga nie ma... Horror metaphysicus, Zysk i S−ka, Poznań 1999.
Kopaliński W. Słownik mitów i tradycji kultury, PIW, Warszawa 1996.
Le Bon G. Psychologia tłumu, PWN, Warszawa 1994.
Levis C. S. Ta ohydna Siła, Wyd. M., Kraków 1993.
Malinowski J. (red.) Co robić po Kubizmie, studia o sztuce europejskiej pierwszej połowy XX wieku,
WL, Kraków–Wrocław 1984.
Morawski S. Na zakręcie od sztuki do po−sztuki, WL, Kraków 1985.
Morawski S. (red.) Zmierzch estetyki — rzekomy czy autentyczny?, t. I i II, Czytelnik, Warszawa 1987.
54
Wykłady
Nowicki A. Przestrzeń spotkań [w:] Nowicki A. (red.) Filozofia przestrzeni, UMCS, Lublin
1985.
Nowosielski J. Notatki, Starmach Gallery, Kraków 2000.
Ortega y Gasset J. Bunt mas, MUZA S.A., Warszawa 1995.
Ortega y Gasset J. Dehumanizacja sztuki i inne eseje, MUZA S.A., Warszawa 1996.
Ostrowicki M. Dzieło sztuki jako system, PWN, Warszawa–Kraków, 1997.
Próchnicka M. Informacja a umysł, Universitas, Kraków 1991.
Przetacznik−Gierowska M., Makiełło−Jarża G. Podstawy psychologii ogólnej, WSiP, Warszawa 1989.
Riesman D. Samotny tłum, MUZA S.A., Warszawa 1996.
Schaeffer F. Dokąd?, PRZKE, Warszawa 1973.
Sire J. Światy wokół nas, AREOPAG, Katowice 1991.
Siwek Z., Zarębska−Piotrowska D. Psychologia twórczości, UJ, Kraków 1984.
Tempczyk M. Świat harmonii i chaosu, PIW, Warszawa 1995.
Andrzej Bednarczyk
55
56
Idee, Poglądy
57
58
Idee, Poglądy
Jerzy Świecimski
Eksponat
i ekspozycja muzealna
jako dzieło sztuki
I. ZARYS PROBLEMATYKI
Teoria i historia sztuki mają, jak wiadomo, za temat, przedmioty uzna−
ne, lub przynajmniej dające się uznać, za p r z e d m i o t y a r t y s t y c z n e.
Należą tu w szczególności d z i e ł a s z t u k i, w znaczeniu przedmiotów
o szczególnie wysokiej artystycznej wartości. Zakres ten nie podlega wątpli−
wości, jest bowiem, z racji charakteru badawczego dziedziny, naturalny. Pod−
lega on wszelako różnorodnym zmianom, np. bywa poszerzany odpowied−
nio do tego, co nowego w określonym czasie historycznym i w określonym
obszarze kulturowym zostaje uznane za sztukę. Poszerzenia te dotyczą zwłasz−
cza przedmiotów generacji najmłodszej, mających charakter graniczny w sto−
sunku do przedmiotów ze strefy pozaartystycznej — np. rzeczy codziennego
użytku („pospolitych”), ich szczątków, a nawet tworów natury — różnego
rodzaju okazów przyrodniczych, geologicznych, paleontologicznych czy
mineralogicznych.
W tym kontekście może zastanawiać, dlaczego zarówno teoria, jak histo−
ria sztuki pomija — chyba zwyczajowo, a przynajmniej bezkrytycznie — dzie−
dzinę, która z racji pojawiających się w jej obrębie przedmiotów, powinna by
bezwzględnie do ich zakresu należeć. Dziedziną tą jest e k s p o z y c j a
m u z e a l n a (czy w szerszym zakresie, wszelka ekspozycja p r z e d m i o −
t ó w k u l t u r o w y c h, a dokładniej przedmiotów stanowiących podłoże
Jerzy Świecimski
59
realne różnorodnych twierdzeń naukowych, sądów na temat wartości, itp.1,
w tym zarówno dzieł sztuki, jak obiektów pozaartystycznych). Odpowiednio
dziedzina ta rysuje się jako analog „klasycznej” teorii i historii sztuki — teoria
i historia (czy typologia historycznoporównawcza) eksponatów i ekspozycji2.
Spróbujmy zagadnienie to wyjaśnić bliżej.
Gdy w literaturze spotykamy rozmaitego rodzaju opracowania dotyczą−
ce muzeów, odnosić można wrażenie, jakoby ekspozycje traktowane tam były
jako pozbawione swoistego dla nich samych charakteru czy znaczenia3. Nie−
kiedy ekspozycja pomijana jest całkowicie, jakby w ogóle nie istniała, a tym co
realne były wyłącznie obiekty w niej prezentowane. Zarówno w jednym, jak
w drugim przypadku ekspozycja muzealna traktowana jest jako szczególne−
go rodzaju oprawa eksponatów, którą w opisach muzeów można nawet cał−
kowicie zignorować, głownie z racji, jakoby nie wywierała ona jakiegokol−
wiek wpływu na prezentowane obiekty i jakoby obiekty nie wywierały ja−
kiegokolwiek wpływu na nią samą. W wielu przypadkach wydaje się, że jest
sprawą całkowicie obojętną, gdzie prezentowane (lub publikowane w różno−
rakich opracowaniach o muzeach) obiekty się znajdują, a tym bardziej jak są
one prezentowane. Przy omawianiu np. różnorakich galerii sztuki autorzy
opracowań dostrzegają wyłącznie dzieła znajdujące się na wystawie, przy
czym dzieła te interpretowane są w publikacjach tak, jakby znajdowały się
poza daną, konkretną ekspozycją, czy nawet poza wszelką ekspozycją —
jakby „nigdzie”, a niekiedy nawet sprzecznie z sytuacją, która przy zwie−
dzaniu ekspozycji z prezentowanymi w niej dziełami dana jest, w bezpo−
średnim spostrzeżeniu i rozumieniu, jako z j a w i s k o e s t e t y c z n e lub
k o n f i g u r a c j a p r z e d m i o t ó w posiadająca określone działanie este−
tyczne i określony dla odbiorcy s e n s 4.
Fakt, że konkretne dzieła (czy jakiekolwiek w ogóle przedmioty kultu−
rowe, więc również należące do sfery pozaartystycznej) znajdują się na tej,
a nie innej ekspozycji, interpretowany jest na ogół w kategoriach wyłącznie
historycznych — wyjaśnienie tego faktu wiązane jest bowiem zazwyczaj
z dziejami powstawania konkretnego zbioru jako wyniku działań określo−
nych osób: prywatnych (np. kolekcjonerów, uczonych itp.), publicznych
(np. przez władców, ideologicznych „wodzów narodu”, dygnitarzy państwo−
wych itp.) lub wreszcie przez określone organizacje czy instytucje (np. sto−
warzyszenia miłośników sztuki, nauki, uniwersytety, akademie nauk itp.).
60
Idee, Poglądy
Pomijanie znaczenia ekspozycji muzealnej zaznacza się szczególnie silnie
i sprawia wręcz wrażenie pewnego programu poznawczego w muzeach
tradycyjnie odległych od zagadnień sztuki czy jakiejkolwiek problematyki
estetyki, np. w muzeach przyrodniczych. W pewnym zakresie zjawisko to
występuje także w ekspozycjach o profilu humanistycznym oraz technolo−
gicznym, jeśli ekspozycje te podporządkowane są głównie funkcji informa−
cyjno−edukacyjnej (ekspozycje muzeów historycznych, archeologicznych,
techniki, odkryć i wynalazków itp.). Obiekty prezentowane w ekspozycjach
tego typu nie muszą być zresztą koniecznie m u z e a l i a m i, zgodnie
z definicją muzealiów: przedmiotami autentycznymi, pozyskanymi z ich pier−
wotnego, naturalnego otoczenia i włączonymi jako materiał dokumentalny
do zbioru naukowego5. Eksponatami mogą być w takich przypadkach (i to
nieraz na równych prawach z muzealiami) różnego rodzaju przedmioty
wyprodukowane specjalnie do celów wystawowych, np. atrapy, reprodukcje
autentyków, rekonstrukcje wszelkiego rodzaju, a nawet modele przedmio−
tów, pojęć czy twierdzeń naukowych nie będących nigdy rzeczami, lecz przed−
miotami konceptualnymi (przykładowo: modele funkcji matematycznych,
procesów fizycznych, przyrodniczych czy historycznych itp.). Zdarza się
jednak, jakkolwiek rzadko, że tego rodzaju eksponaty nieautentyczne, czy
wyłącznie ilustracyjne, kształtowane są na podobieństwo dzieł sztuki (np.
rzeźbiarskich). Mają one dla teorii i historii ekspozycji muzealnej znaczenie
specjalne. Choć tradycyjnie odległe od problematyki sztuki, mogą one nie−
kiedy — jakby wręcz paradoksalnie — przyczyniać się do powstawania eks−
pozycji muzealnych o wyraźnie artystycznym charakterze, niezależnie od ich
profilu tematycznego i zasadniczej funkcji pomocy dydaktycznych.
Bliższa analiza ekspozycji jakiegokolwiek rodzaju — muzealnej czy innej
(np. w salonach sztuki czy galeriach nie będących muzeami), jak również
sytuacji, w której znajdują się eksponaty — pokazuje, iż ekspozycja nie może
być sprowadzana — jak to się często czyni — jedynie do miejsca, w obrębie
którego gromadzone są rozmaitego rodzaju obiekty celem prezentowania
ich widzowi, i to takiego miejsca, które dla owych obiektów pozostaje bez
jakiegokolwiek znaczenia. Przeciwnie, analiza pokazuje, iż każda ekspozycja,
a zwłaszcza muzealna (lub przynajmniej typu muzealnego, tzn. zachowują−
ca charakter muzealnej, jakkolwiek niekoniecznie urządzona w muzeum),
jest rodzajem u t w o r u k u l t u r o w e g o, i to utworu specjalnego typu,
Jerzy Świecimski
61
łączącego bowiem elementy architektury, aranżacji plastycznej i języka
(to ostatnie — choćby w wyniku obecności tekstów towarzyszących eks−
ponatom), cechującego się też specyficzną budową formalną, rozmaitego
rodzaju rysami stylowymi itp.6 Ekspozycja interpretowana jako tego ro−
dzaju utwór może być zatem analizowana na podobnej zasadzie jak każdy
inny utwór przestrzenny zbudowany z różnorakich elementów składowych,
podobnie jak np. dzieło malarskie, architektoniczne czy nawet pisarskie,
zwłaszcza książka ilustrowana. Celem takiej analizy jest nie tylko wyekspli−
kowanie budowy utworu, jego cech specyficznych, ale w szczególności
rozmaitego rodzaju relacji zachodzących między poszczególnymi jego
składowymi. Rola eksponatów wysuwa się tu na plan pierwszy. Jej poświę−
cimy naszą uwagę.
II. EKSPONAT JAKO ELEMENT EKSPOZYCJI
Żadna ekspozycja, a zwłaszcza muzealna, nie może obyć się bez eks−
ponatów — eksponaty są integralną i konieczną jej częścią. Jednocześnie
pojęcie eksponatu musi być zakreślone, zwłaszcza w ekspozycjach współ−
czesnych, bardzo szeroko — nie ogranicza się ono bowiem, jak już wspo−
mniano wyżej, wyłącznie do tzw. „muzealiów” (obiektów muzealnych).
Eksponatami mogą być również, jak też wspomniano wyżej, przedmioty
specjalnie wyprodukowane dla celów ekspozycji. Ekspozycje podporządko−
wane tematyce nauk ścisłych, jak np. fizyka, matematyka, nauki przyrodni−
cze, są charakterystyczne przez znaczny, a niekiedy wyłączny w nich udział
eksponatów nie będących muzealiami. Niemuzealia spotykane są wszelako
także w wielu ekspozycjach podporządkowanych naukom historycznym,
w szczególności historii sztuki (przykładowo, gliptoteki eksponujące róż−
norakie reprodukcje autentyków). Elementy nieautentyczne uzupełniają
niekiedy obiekty oryginalne, np. dawne stroje — jedynie objaśnienia doda−
ne do takich eksponatów informują odbiorcę, co w danym eksponacie jest
autentykiem, a co nim nie jest (przykładowo, Musée de l’Armée w Paryżu
— przegląd mundurów rozmaitych regimentów konnych, poczynając od
czasów napoleońskich). Ekspozycje, w których wszystkie eksponaty mu−
szą być bezwzględnie autentykami są przede wszystkim galerie malarstwa.
Tam umieszczanie jakichkolwiek reprodukcji (chyba, że sygnalizują auten−
tyk zaginiony w np. w czasie wojny lub wypożyczony z muzeum) nie jest
62
Idee, Poglądy
dopuszczalne, a kopie wystawiane są jedynie wtedy, gdy mogą być uzna−
ne za autentyczne dzieła sztuki. Dotyczy to jednak tylko malarstwa daw−
nego. W muzeach światowych nawet taki przypadek nie jest jednak brany
pod uwagę.
Specyficzność eksponatu jako składnika ekspozycji ujawnia się jednak
nie tyle w fakcie, iż jest on w obrębie ekspozycji umieszczony jako element
szczególnie ważny, znaczący — a tym samym, że pełni on funkcję odrębną
od elementów tzw. etalażu, a więc jego architektonicznej (zwykle wnętrzar−
skiej) „oprawy” — lecz właśnie w sposobie jego poznawania: spostrzegania,
spostrzeżeniowej interpretacji i ostatecznie rozumienia, bądź estetycznego
przeżycia. Poznawanie to jest o tyle specyficzne, że różni się zasadniczo od
poznawania typowego dla teorii czy historii sztuki. Teoria i historia ekspo−
zycji, będąca w swym podłożu kombinacją ontologii i estetyki, interpretuje
swój przedmiot w sposób szczególny, w wielu momentach pokrewny tzw.
„artystycznemu” widzeniu rzeczywistości, właściwemu dla artystów ma−
larzy. Pod tym względem teoria i historia ekspozycji (a tym samym ekspo−
natu), jakkolwiek — jak zauważyliśmy na wstępie — winna należeć do
dziedziny teorii i historii sztuki, stanowi w obrębie tego zakresu szcze−
gólnego rodzaju wyjątek, jakby specjalną enklawę, w której dominują ele−
menty poznawcze zarówno tradycyjnej teorii sztuki (ontologii i estetyki
obiektów artystycznych) jak historii sztuki zdecydowanie o b c e, a przy−
najmniej dla obu tych dziedzin nietypowe. Włączanie — i to jako podstawy
poznawczej! — „artystycznego widzenia” poznawanego czy przeżywa−
nego przedmiotu (od czego zarówno teoria, jak historia sztuki w ich tra−
dycyjnym, akademickim programie bezwzględnie się odżegnuje7), jest tu
szczególnie znamienne.
Oto bliższe wyjaśnienie tej specyfiki.
Zarówno teoria jak i historia sztuki traktuje przedmioty swego pozna−
nia (utwory artystyczne malarstwa, architektury, rzeźby, grafiki itp.) jakby
izolowane od swego otoczenia, zwłaszcza, gdy otoczenie to jest przypad−
kowe, a więc nie dające się interpretować w kategoriach np. historycznych
(przykładowo, dzieła malarskie lub rzeźbiarskie nie będące elementami
trwałego historycznego wyposażenia dzieł architektonicznych). Ekspozycja
muzealna — gdzie różnego rodzaju obiekty pojawiają się w otoczeniu dla
nich najczęściej wtórnym, gdzie mogą być bez zmiany swego znaczenia prze−
Jerzy Świecimski
63
stawiane w rozmaite miejsca, zestawiane w rozmaitych zespołach itp. — jest
typowym tego przykładem, kiedy obiekt stający się przedmiotem badania
zostaje od swego pierwotnego otoczenia zdecydowanie odcięty. Nawet oto−
czenie najbliższe, jak np. ramy obrazu czy podest rzeźby (o ile nie mają wy−
raźnie historycznego charakteru), może być w badaniach „dzieł samych”
zdecydowanie pominięte. Pomijają go też, a przynajmniej degradują jego
znaczenie, niekiedy rozwiązania ekspozycyjne czołowych muzeów — przy−
kładowo, nowa aranżacja Galerii Medycejskiej Rubensa dokonana w ostat−
nim dziesięcioleciu w Luwrze, w wyniku której historyczne ramy obrazów
zostały zastąpione nowoczesnymi listwami, wpuszczonymi w ściankę w sali,
jakby wspólną dla szeregu obrazów ramę8.
Dla tego rodzaju nastawienia poznawczego bardzo znamienne jest
pokazywanie dzieł sztuki w publikacjach. Dzieła pokazywane są nie tylko
bez otaczającej je płaszczyzny czy przestrzeni, ale nawet bez ram9. Tym
samym z reprodukcji dzieł nie jest wiadomo, w jakich warunkach dane
dzieło się znajduje, jak wygląda jego sąsiedztwo etalażowe czy architekto−
niczne (stałe) lub wreszcie sąsiedztwo innych dzieł np. (gdy prezentowane
w książce dzieło znajduje się w galerii sztuki). Teoria i historia ekspozycji
jest natomiast przeciwieństwem tradycyjnych zasad spojrzenia na obiekt
poznania — zasadą, która tu obowiązuje jest uchwycenie badanego obiektu
ł ą c z n i e z j e g o o t o c z e n i e m właśnie, ze ścianą, na której dzieło
jest zawieszone, z sąsiadującymi i znajdującymi się w polu widzenia innymi
dziełami itd. Analogicznie, dzieła rzeźbiarskie pokazane są wraz z przestrze−
nią w obręb której zostały wstawione, gmach muzealny — wraz z innymi
obiektami architektonicznymi z którymi nawiązuje on estetyczny (np. kom−
pozycyjny lub dekompozycyjny) kontakt. Wątki historyczne, czy fakto−
graficzne są w tych rozważaniach oczywiście utrzymane, podobnie jak
obowiązuje to w tradycyjnej teorii czy historii sztuki. „Widzenie” badanego
obiektu jako n i e i z o l o w a n e g o jest jednak w badaniach ekspozycjolo−
gicznych motywem przewodnim; więcej, jest ono podstawą na której opiera
się wszelkie projektowanie wystaw, począwszy od przypadków najprostszych
(pojedynczy obiekt i jego tło) aż do złożonych (zespół obiektów
w skomplikowanej kształtem przestrzeni). Zasada ta obowiązuje w bada−
niach ekspozycjologicznych wszędzie — a więc niezależnie od profilu tema−
tycznego ekspozycji, od jej przynależności do tej czy innej dziedziny nauki.
64
Idee, Poglądy
Dla praktyki projektowania wystaw ma to kapitalne znacznie, pozwala bo−
wiem projektantom korzystać z doświadczeń uzyskiwanych w rozwiązaniach
niekiedy nawet dalekich tematycznie, natomiast bliskich pod względem spo−
dziewanego typu kompozycji przestrzennej, kolorystycznej itp10.
Relacje eksponatu i jego otoczenia wystawowego są dwojakie: w i z u −
a l n e — dające się rozpatrywać w płaszczyźnie zagadnień estetyki (kompo−
zycji form, kompozycji kolorystycznej i występującej na tym tle harmonii,
albo w przypadku dekompozycji lub dysharmonii), oraz z n a c z e n i o w e
— ważne w płaszczyźnie treści relatywnych, pojawiających się między kon−
kretnym eksponatem i elementami otaczającego go etalażu wystawowego
lub innymi eksponatami, znajdującymi się w polu obserwacji. Podobnie,
dwojakiego rodzaju relacje zachodzą pomiędzy poszczególnymi składni−
kami eksponatów. To ostatnie ważne jest szczególnie w przypadkach, gdy
eksponaty są tworzone specjalnie dla wystawy, a zatem gdy projektujący
ma faktyczny wpływ na ich ukształtowanie i nie zastaje eksponatu jako
obiektu gotowego.
Szczególnie ważne są tu także relacje wzajemne eksponatów i ich,
wszelkiego oczywiście rodzaju, „tła” — poczynając od zwykłej płaszczyzny
(w praktyce np. ekranu, tła w gablocie itp.) poprzez zestawy rozmaitych
elementów etalażowych w przestrzeni, aż do zestawów eksponatowych,
w których część ich stanowi jakby plan główny, inne towarzyszą temu pla−
nowi właśnie w postaci tła. Gdy układy takie mają charakter wyraźnie
przestrzenny, może na tym tle dochodzić do zmian treści (zwłaszcza
w wymiarze „wymowy treściowej”, „wyrazu”) przy zmianie punktu ob−
serwacji i rozmaitego nakładania się na siebie prezentowanych obiektów.
Zjawiska te pozwalają na „reżyserowanie” wystawy pod względem jej dzia−
łania zarówno w wymiarze estetycznym (kompozycyjnym głównie) jak
treściowo−znaczeniowym. Wprowadzanie światła sztucznego, głównie
punktowego, daje pod tym względem ogromne możliwości — obiekty
w zwykłym oświetleniu nieciekawe, mogą nabierać przy odpowiednio
„wyreżyserowanym” oświetleniu sztucznym nowego, często zaskakującego
ekspresją wyrazu. Obiekty rzeźbiarskie, lub przynajmniej mające charak−
ter rzeźbiarski, (tzn. nie będące rzeźbami w sensie ścisłym, lecz nabierające
pozoru rzeźbiarskiego) są pod tym względem materiałem dającym projek−
tującym nieograniczone wręcz pole eksperymentowania. Ekspozycja staje
Jerzy Świecimski
65
się też w wielu przypadkach t w ó r c z o ś c i ą, a zjawiska estetyczne poja−
wiające się przy zastosowaniu trafnie dobranych środków mają wyraźnie
charakter kreatywny. Powstaje tu niekiedy fascynująca w swym działaniu
„rzeczywistość ekspozycyjna”, odmienna od wszystkiego, co znane jest
z codziennego doświadczenia. Projektowanie wystaw muzealnych wkracza
wtedy wyraźnie w dziedzinę s z t u k i. I znów trzeba powtórzyć: niezależ−
nie od profilu tematycznego i przynależności do tej czy innej dziedziny nauki.
U podstawy zmian dokonujących się w eksponatach jest to, co w estetyce
Ingardenowskiej nosi miano „w y g l ą d ó w”11. „Wyglądy” w rozumieniu
tej estetyki, to jakby obrazy realnych przedmiotów, zmieniające się w na−
szym doznaniu spostrzeżeniowym odpowiednio do warunków, w których
dokonywane jest spostrzeżenie: kąta patrzenia, odległości przedmiotu, jego
nachylenia itd. „Wyglądy” dają się obserwować oczywiście w każdej, więc
także „codziennej” sytuacji: każdy obiekt realny dany jest nam w spostrze−
żeniu pod postacią jego „wyglądu”, zaś to co określa się np. jako „kształt
obiektywny” stanowi dokonaną już przez odbiorcę syntezę wielu „wyglą−
dów” — kształt nie jest więc daną spostrzeżeniową b e z p o ś r e d n i ą.
„Wyglądy” z którymi mamy do czynienia w warunkach ekspozycji tym są
jednak charakterystyczne, że w przeciwieństwie do spostrzeganych w życiu
codziennym, a więc nieustannie zmieniających się („przepływających” jedne
w drugie), są mniej lub bardziej usztywnione. Ekspozycja wybiera niejako
z pośród wielu możliwych jakiś „wygląd” (zazwyczaj optymalny) i utrwala
go, unieruchomia tak, że prezentowany obiekt dany jest odbiorcy w tym
tylko jednym, wybranym „wyglądzie”. Jeśli w ekspozycji dochodzi do zmian
„wyglądów” (np. jak w wyżej wspomnianych sytuacjach nakładania się na
siebie różnych planów z umiejscowionymi w nich obiektami), zmiany te są
przeważnie kontrolowane. Właśnie na utrwaleniu tych zmian, na niedopusz−
czeniu pojawiania się „wyglądów” przypadkowych polega prawidłowe pro−
jektowanie przestrzenne. Projektowanie takie przewiduje jakie „wyglądy”
pojawią się np. w trakcie zmiany punktu obserwacji danego obiektu czy ze−
społu obiektów, eliminując układy dla eksponatów niekorzystne. Współcze−
sne techniki projektowania opartego na obrazach wirtualnych są pod tym
względem bardzo pomocne. W technikach tradycyjnych konieczne było bo−
wiem wykonywanie całego szeregu widoków perspektywicznych, makiet itp.,
co nie zawsze podpowiadało wszelkie możliwe mogące się pojawić sytuacje.
66
Idee, Poglądy
Świadomość pojawiania się (czy wręcz tworzenia!) różnego rodzaju
„wyglądów” eksponatu jest o tyle ważna, że obala dość często utrzymywa−
ne w muzeach mniemanie, jakoby obiekt przeznaczony na wystawę zawsze
był „taki sam”, a tym samym jakby nie podlegał oddziaływaniu warunków
ekspozycji. Obiekt taki jest oczywiście t y m s a m y m obiektem, którym
był przed umieszczeniem go w sytuacji ekspozycyjnej (zakładając, że w mię−
dzyczasie nie dokonano w nim jakichś zmian fizycznych), jednakże wzięty
od strony jego „wyglądów”, jest on ciągle i n n y m w sensie z j a w i s k a
e s t e t y c z n e g o. Ekspozycja może go więc zarówno wzmocnić (popra−
wić, uczynić atrakcyjniejszym, pełnym wymowy), jak wizualnie zniszczyć,
pozbawić działania, a przynajmniej działanie jego osłabić. Spotykane w róż−
nych muzeach (także w muzeach sztuki!) tendencje, by obiekty muzealne
pokazywać w sposób możliwie „neutralny” prowadzą faktycznie do takie−
go właśnie osłabienia działania tych obiektów gdy stają się one eksponatami.
Od programu wystawy, od z góry założonej funkcji zależy sposób pokaza−
nia w niej prezentowanych obiektów i dopuszczona siła ich oddziaływania
estetycznego.
III. EKSPONAT JAKO PRZEKAŹNIK INFORMACJI
NAUKOWEJ I JAKO DZIEŁO SZTUKI
Typowa dla współczesnych muzeów funkcja ich wystaw sprowadza
się do p r z e k a z u i n f o r m a c j i n a u k o w e j. Ekspozycje muzealne
pozbyły się tym samym dawniejszego zadania, polegającego na zwykłej pre−
zentacji różnego rodzaju obiektów, czy to ze względu na ich niezwykłość,
czy walory artystyczne uchwytywane jako autonomiczne, a w płaszczyźnie
„ideowej” — na podporządkowaniu zasadzie apoteozy bądź to jakiejś dzie−
dziny kulturowej (np. nauki, sztuki, techniki) uznawanej w danym czasie
historycznym za wiodącą12, bądź wreszcie jednostek ludzkich uznawanych
za wybitne (np. władców, „wodzów narodu”, ideologów, uczonych, arty−
stów itd.). Współczesne muzea przekazują natomiast, już bez tej „oprawy”
ideologicznej, wyniki poznania naukowego (dotyczy to nie tylko muzeów
podporządkowanych naukom ścisłym, lecz także sztuce, a dokładniej,
nauce o sztuce13) lub prezentują aktualne tendencje artystyczne i szczytowe
dla nich osiągnięcia — uporządkowane zresztą z reguły w myśl przystające−
go do nich określonego systemu naukowego.
Jerzy Świecimski
67
Prezentowanie wyników badań naukowych, wizualizacja twierdzeń
posługuje się w wielu wypadkach rozwiązań wystawowych specjalną aranża−
cją eksponatów i ich wystawowej „oprawy”, nadając tym rozwiązaniom rys
estetyzacji. Owa estetyzacja ma jednak na ogół cel wyłącznie praktyczny —
wynika on ze stwierdzenia, że ekspozycja dobrze skomponowana odbierana
jest łatwiej, niż urządzona jakkolwiek, chaotycznie lub w sposób magazynowy.
Tworzenie wystaw estetyzowanych dokonywane jest bez względu na ich
profil tematyczny, choć istnieją tu oczywiście widoczne preferencje: wystawy
humanistyczne, a zwłaszcza prezentujące obiekty o dużej artystycznej wartości
są estetyzowane częściej, niż np. wystawy techniki czy nauk przyrodniczych,
jakkolwiek nie jest to regułą14. Kompozycja — bo to ona właśnie stanowi
główny czynnik estetyzacyjny — obejmuje przy tym elementy architektury
wnętrza, etalaż wystawy, układ eksponatów, a nawet elementy liternicze (pod−
pisy pod eksponatami, teksty), gdyż i one traktowane są w poprawnie wyko−
nanej kompozycji jako forma plastyczna. Same eksponaty występują w tego
rodzaju wystawach jako ilustracja określonych twierdzeń, choć nie zawsze
twierdzenia te są eksplikowane odbiorcy w sposób widoczny; w wielu przy−
padkach do uchwycenia ich wymagana jest od widza odpowiednia wiedza
o prezentowanym przedmiocie (realnym, lub o idei naukowej, o ilustrowa−
nym przez wystawę twierdzeniu). Tendencja estetyzacyjna, tak typowa
zwłaszcza dla muzeów awangardowych, wykorzystuje znane z dziedziny
sztuki zjawisko zacierania granicy między dziełami sztuki w znaczeniu tra−
dycyjnym (dzieł malarskich, rzeźbiarskich, graficznych) a przedmiotami
„pospolitymi”, niejako nobilitowanymi do klasy dzieł sztuki właśnie przez
odpowiednie wstawienie ich do ekspozycji muzealnej. Każdy dowolny obiekt
może, tym samym, stać się utworem plastycznym (oczywiście podpo−
rządkowanym nadrzędnej do niego w wystawie muzealnej funkcji nauko−
wo−informacyjnej), gdy zostaje odpowiednio na wystawie pokazany, gdy
stanie się elementem poprawnej kompozycji przestrzenno−kolorystycznej,
odpowiedniej gry świateł itd., zaś optymalnie — dziełem sztuki.
Tworzenie wystaw muzealnych spełniających funkcję przekaźnika wie−
dzy naukowej i w tym celu estetyzowanych, jest mimo wszystko zawsze
pewnym kompromisem. W sytuacjach takich ani bowiem nie dochodzi do
pełnego rozwinięcia czynnika artystyczności, ani strona treściowo−informa−
cyjna nie jest tam w pełni nasycona, podlega bowiem zazwyczaj koniecznym
68
Idee, Poglądy
ograniczeniom dla zachowania poprawności kompozycyjnej czy stylowej
czystości. Można zatem na tej podstawie postawić pytanie, jak kształtują się
kompozycje muzealne, które nie mają funkcji naukowo−informacyjnej, a przy−
najmniej redukujące tę funkcję do minimum. I szczególne dla naszych roz−
ważań pytanie, co dzieje się z autentycznymi d z i e ł a m i s z t u k i, gdy
zostają one wstawione do rozwiązań wystawowych o maksymalnie rozwi−
niętym programie estetyzacyjnym: jak zostają one (być może) przekształcone,
i z czym mamy w tego rodzaju przypadkach do czynienia?15 By odpowiedzieć
na te pytania, trzeba przede wszystkim dokonać istotnego ograniczenia: wysta−
wy, o których mowa dotyczą wyłącznie m u z e ó w s z t u k i (lub, w szer−
szym zakresie, galerii sztuki nie będących w sensie organizacyjnym muzeami).
Ponadto, trzeba tu dokonać jeszcze jednego zastrzeżenia. Jakkolwiek analiza−
mi obejmować będziemy wyłącznie wystawy przedmiotów artystycznych
(dzieł sztuki), musimy wyłączyć z zakresu analiz te rozwiązania wystawowe,
w których dochodzi wyłącznie do zwykłej prezentacji dzieł. Wystawy tego
typu, jakkolwiek prezentujące dzieła często nawet wybitne, same jako całość
nie stają się dziełami artystycznymi. W klasyfikacji naszej chodzi zaś o ten
właśnie przypadek, kiedy nie jakość i wartość artystyczna poszczególnych
eksponatów świadczy o artystycznym charakterze wystawy jako całości, lecz
gdy podstawą jego jest organizacja przestrzenno−kolorystyczna ekspozycji, mo−
gąca pojawić się nawet wtedy, gdy obiekty nie są dziełami najwyższej klasy.
Podstawowym zjawiskiem, które pojawia się w omawianych przypad−
kach jest to, iż prezentowane dzieła sztuki stają się w mniej lub bardziej
widoczny sposób t w o r z y w e m czegoś w stosunku do ich pierwotnej
(czy „codziennej”, dostrzeganej w zwykłych warunkach) postaci. Ekspozy−
cja k r e u j e z nich n o w e obiekty artystyczne, trwające tak długo, jak
długo trwa aranżacja użytych na wystawie dzieł. Gdy aranżacja ta znika
(np. wystawa zostaje rozebrana) użyte w niej dzieła powracają do swego
stanu „codziennego”, tracą jakości estetyczne, które wystawa im narzuciła,
w nich wykreowała. Najbardziej widoczne zmiany tego typu dostrzegane są
oczywiście w przypadkach, gdy takim tworzywem są przedmioty „pospoli−
te”, przekształcane w warunkach ekspozycyjnych w dzieła sztuki. Nie o tego
rodzaju jednak przypadek nam teraz chodzi — interesuje nas bowiem przy−
padek, gdy w ekspozycji biorą udział właśnie autentyczne dzieła sztuki.
Pytamy, co z dziełami takimi się wówczas dzieje?
Jerzy Świecimski
69
Najogólniej można powiedzieć, że w tego rodzaju przypadku docho−
dzi do o d k r y c i a w prezentowanym na wystawie dziele jakości, które
dzieło to posiadało niejako potencjonalnie, lecz których w warunkach
zwykłej prezentacji nie mogło ukazać. Projektujący wystawę o programie
artystycznym może zatem zastanawiać się, co z danego mu obiektu można
dalej „zrobić”, co z niego można wydobyć. Intuicja, możliwość wyobrażenia
sobie danego dzieła w warunkach prezentacji, które dopiero mają być dla
niego stworzone jest podstawowym narzędziem w tego rodzaju projektowa−
niu. Przekształcenia danego projektantowi dzieła w dzieło nowe, w warun−
kach „codziennych” wręcz nie istniejące, mogą być niekiedy bardzo znaczne,
takie, że dopiero w odpowiednio zaaranżowanej ekspozycji dochodzi do
ukazania się pełni tego, co dane dzieło potencjonalnie w sobie zawiera. Jest
niewątpliwe, że taka wykreowana na podłożu dzieła danego projektanta
nowa postać jest postacią jednostkową; ktoś mógłby powiedzieć — subiek−
tywną. Sytuacja przypomina tu jednak gdzie indziej uznawaną za całko−
wicie prawidłową relację między np. zapisem nutowym jakiegoś utworu
muzycznego (np. pewnym utworem J. S. Bacha) i jego rozmaitymi realiza−
cjami. To co staje się przedmiotem poznania, a przede wszystkim przeżycia
odbiorcy, nie jest bowiem zapisem nutowym, lecz postacią, którą proponuje
nam artysta odtwarzający (a raczej przetwarzający, bo interpretujący) dany
utwór. Tych propozycji może być tyle, ilu jest wykonujących utwór wir−
tuozów, może być ich nawet więcej, gdyż jeden i ten sam wirtuoz może
(np. w różnych fazach życiowych, przy rozmaitych nastrojach) proponować
rozmaite interpretacje utworu. Dzieło plastyczne np. malarskie, a zwłaszcza
rzeźbiarskie — bo rzeźba jest szczególnie podatna na rozmaite sposoby jej
pokazania, choćby drogą „rzeźbienia” jej za pomocą światła — staje się
w sytuacji ekspozycji n o w y m d z i e ł e m i ono właśnie jest tym, co zo−
staje odebrane przez widza16. Popularny w wielu kręgach pogląd, jakoby
dzieło sztuki zawsze było w wymiarze swego w y g l ą d u (i tym samym
działania) „takie samo” może w świetle powyższych stwierdzeń być uznane
za ostatecznie podważone.
Uświadomienie sobie zmian w w y g l ą d z i e (w zjawisku estetycz−
nym dokładniej) prezentowanego obiektu, także dzieła sztuki, realizuje się
szczególnie wyraźnie, gdy jeden i ten sam obiekt obserwowany jest w roz−
maitych sytuacjach ekspozycyjnych (np. w rozmaitych muzeach i ich
70
Idee, Poglądy
ekspozycjach). Aby posłużyć się konkretnym przykładem: w amsterdam−
skim Rijksmuseum wystawiona jest m.in. Straż nocna Rembrandta. W eks−
pozycjach sprzed kilku lat dzieło to pokazane było na tle ściany białej.
W roku 1998 pokazano je (zgodnie z powszechną tendencją wprowadzania
koloru w tle eksponatów) na tle błękitnawym. Rezultat był wyraźnie nieko−
rzystny: kolor tła sprawił, iż ujawniły się mankamenty dzieła, np. to, że jest
ono obcięte, obraz wydał się też optycznie jakby mniejszy, znikała pierwot−
na jego monumentalność, kolorystyczna dominacja nad (poprzednio białym)
tłem. W paryskim Petit Palais pokazano zbiór obrazów impresjonistów na
tle jaskrawoczerwonym. Obrazy wprawdzie wydzieliły się swą własną
kolorystyką z tła, lecz z drugiej strony zostały przez to tło zdecydowanie
zdominowane. W Muzeum Narodowym w Warszawie dla prac Piotra
Michałowskiego przyjęto czerwonawy kolor tła; eksperyment nie powiódł
się jednak z powodu, iż brązy w obrazach zostały przez tło znacznie osła−
bione. W sali, gdzie pokazano prace Olgi Boznańskiej, tło w kolorze złama−
nej szarawej zieleni wręcz zdawało się „wchodzić” do wnętrza obrazu,
odbierając jego kompozycyjną zwartość. Istnieją jednak również przykłady
wyraźnie pozytywne. Niewątpliwie trafne jest np. rozwiązanie kolorystycz−
ne sal malarstwa holenderskiego w Muzeum Luwru. Tło w tonacji szarawo−
fioletowej zdecydowanie wzmocniło kolorystykę prezentowanych obrazów17;
podobnie zadziałała złamana zieleń przy malarstwie Północnych Niemiec,
czy róż pompejski jako tło XVI−wiecznych flamandzkich gobelinów. Roz−
wiązania wybitne zdarzają się oczywiście rzadko, ale gdy zaistnieją, dzia−
łanie ich jest olbrzymie. Potrafią one wzmocnić wyraz prezentowanego
dzieła sztuki tak znacznie, że dzieło to staje się zjawiskiem o wielkiej sile.
Wizja św. Jana [częściej używanym tytułem jest Otwarcie Piatej Księgi — przyp.
red.] El Greca pokazana na wystawie czasowej „Visions du Futur” w Grand
Palais w Paryżu w roku 2000, dzięki prezentacji na tle złamanego fioletu ścia−
ny stała się takim właśnie nie dającym się zapomnieć zjawiskiem. Siła działa−
nia tego obrazu w stosunku do codziennej jego prezentacji w Metropolitan
Museum of Art w Nowym Jorku, gdzie ekspozycja na białym tle ściany była
niewątpliwie poprawna lecz jednak neutralna, pokazała, jak wiele można
uczynić dla dzieła, które ze względu na swe własne walory artystyczne nie
wymagałoby, jakby można mniemać, żadnego „wsparcia” przez zabieg
aranżacyjny.
Jerzy Świecimski
71
Pojawianie się rozwiązań nietrafnych, wizualnie niszczących prezen−
towane obiekty (niekiedy zdecydowanie odbierających im tożsamość arty−
styczną) było też przesłanką przy wybieraniu rozwiązań ekspozycyjnych
wersji bardziej neutralnej prezentacji. Czyniąc znów analogię do interpreta−
cji dzieł muzycznych, jest to tendencja pokazania dzieła tak, aby ingerencja
odtwórcy realizatora, czy interpretującego utwór wirtuoza, była możliwie
nieznaczna. Realizacja sprowadzała się w tego rodzaju wykonaniach do
precyzyjnego „odczytania tekstu” i pozostawienia odbiorcy tego wszystkie−
go, co tekst utworu p o t e n c j o n a l n i e w sobie zawiera i co może być
ewentualnie pokazane. Argument, że dzieło sztuki prezentowane w muzeum
musi spełniać warunki bycia podłożem poznania naukowego, a zatem wol−
nego od jakichkolwiek interpretacji (a tym bardziej widocznych przetworzeń
z j a w i s k a e s t e t y c z n e g o pojawiającego się na podłożu dzieła) staje
się decydującym w obieraniu właśnie takich neutralnych sposobów prezen−
tacji.
Jest
w tym dążeniu do naukowej obiektywności ten jednak pozór, że każda
prezentacja, choć nominalnie neutralna (a tym samym „obiektywna”) jest
jednak zawsze prezentacją jednostkową. Tak jak jednostkowym jest zawsze
„widzenie” prezentowanego obiektu i każda — aby zaczerpnąć ze słownika
estetyki — jego k o n k r e t y z a c j a 18. Od tej jednostkowości nie ma ucieczki.
Jest tylko kwestia wyboru prezentacji mniej lub bardziej korzystnej dla
prezentowanego dzieła.
Przypisy
1
2
Idąc za poglądami Romana Ingardena, przedmiotem twierdzeń naukowych nie są, odpo−
wiednio do ich treści, przedmioty realne, lecz przedmioty intencjonalne. Stąd mówię tu wy−
raźnie jedynie o p o d ł o ż u realnym twierdzeń naukowych, nie zaś o ich przedmiotach
w sensie ścisłym. Por.: R. Ingarden Studia z estetyki, t. I–III, Warszawa 1958–1970.
Por.: J. Świecimski Wystawy muzealne, Kraków 1992 oraz Muzea i wystawy muzealne, t. II–V,
Kraków 1995–1998 i tegoż autora artykuły publikowane w „Opuscula Musealia”.
Wyłączone są tu oczywiście opracowania traktujące właśnie o wystawach, np. jako rozwią−
zaniach architektonicznych, R. Aloi Musei — Architettura — Technica, Milano 1962, czy ze−
szyty czasopism „Museum (Unesco Publications)”. Chodzi natomiast o opracowania in−
formujące, jakiego rodzaju zbiory, czy jakie dzieła spotkać można zwiedzając np. wielkie
muzea europejskie.
3
72
Idee, Poglądy
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
Przykładowo Grand Louvre — Le musée, les collections, les nouveau espaces, Paris 2000. Wize−
runek Nike z Samotraki (s. 7) czy Venus z Milo (s. 43) pokazane są inaczej niż w rzeczywi−
stości wystawowej: na czarnym tle, specjalnie oświetlone. Wiele dzieł sztuki jest też tam
zaprezentowanych jakby znajdowały się „nigdzie”, nawet pozbawione są one ram. Sze−
reg dzieł pokazanych jest wszelako wraz ze swym otoczeniem, co dla naszych rozważań
jest szczególnie wartościowe (np. dzieła Rembrandta, s. 63).
W. Gluziński U podstaw muzeologii, Warszawa 1980.
J. Świecimski Muzea i ekspozycje muzealne, t. II i V, Kraków 1992, 1998.
Por.: Artykuły w czasopiśmie „Artibus et historiae — an art anthology”, w roku 1996.
Grand Louvre — La nouvelle Galerie Médicis, Paris 2000., s. 64–65. Autor modernizacji, amery−
kański Chińczyk, pan Pei usunął bogato profilowane ramy z epoki. Zestaw obrazów zmienił
przez to swój charakter; stał się bardzo „uzwyczajnionym” przeglądem dzieł Rubensa. Od−
jęta została jemu pierwotna atmosfera wspaniałości. W Muzeum Luwru zmiana ta odbiera−
na jest wszelako pozytywnie.
„Ramą” reprodukcji staje się jednak w sposób nieunikniony kartka papieru, działająca jako
passe−partout ilustracji.
Niedorozwój ekspozycji wielu muzeów pojawia się właśnie na podłożu braku uwzględniania
doświadczeń z rozwiązań wystawowych, dalekich od rozważanego tematycznie. Zdarza się
pospolicie, że projektujący, np. wystawę przyrodniczą nie korzysta np. z rozwiązań wystaw
archeologicznych czy tym bardziej rozwiązań galerii sztuki, z racji, że rozwiązania te „nie
mają z właśnie opracowywanym nic wspólnego”, że należą do obcej dziedziny nauki, lub
znajdują się poza wszelkimi naukami w ogóle. W izolacjonizmie takim brak jest wtedy
jednoczącego poszczególne przypadki spojrzenia, że każdy eksponat, bez względu jakiego
rodzaju treść posiada, jest w sensie przestrzennym f o r m ą p l a s t y c z n ą, która swą
obecnością kształtuje otaczającą ją przestrzeń lub płaszczyznę stanowiącą jej tło.
R. Ingarden Studia z estetyki, t. II, Warszawa 1958. Ingarden rozróżnia np. rozmaite rodzaje
„wyglądów”: obok wizualnych wyróżnia on np. słuchowe, ważne przy realizacji i odbiorze
dzieł muzycznych. Tu ważne są dla nas jednak tylko wyglądy dane w spostrzeżeniu wzrokowym.
Znaczenie słowa „wygląd” jest tu więc inne niż wtedy, gdy sugerujemy nim możliwą przyna−
leżność obserwowanego obrazu do określonej klasy, np. „to wygląda na ceramikę minojską”.
Stąd głoszone w XIX wieku hasła w rodzaju „muzeum — świątynią nauki”, stąd budowanie
gmachów muzealnych imitujących swym kształtem, a zwłaszcza elementami dekoracyjny−
mi budowle sakralne, głównie antyczne (jedynie w Anglii powstawały gmachy muzealne
oparte na tradycji architektonicznej świątyń chrześcijańskich, np. muzea Oksfordu).
Stąd zestawianie dzieł sztuki nie jakkolwiek, lecz pod kątem reprezentowania przez nie
wyróżnianych w historii sztuki kierunków artystycznych. Wielkie dzieła mogą przez to są−
siadować z miernymi, pod warunkiem, że wszystkie są „typowe” dla reprezentowanego
przez siebie kierunku w sztuce.
Przykładami znakomitych rozwiązań ekspozycji przyrodniczych jest muzeum przyrodnicze
w Kolonii (Senckenbergisches Forschungs — Institut und Museum) zaś wystaw technicz−
nych — Palais de la Découverte oraz w Cité des Sciences et de l’Industrie w Paryżu. Zgodnie
z tendencją estetyzacji tworzono, głównie w latach 80., szereg wystaw przyrodniczych
w Muzeum Instytutu Systematyki i Ewolucji Zwierząt Polskiej Akademii Nauk w Krakowie.
Zostały one jednak — jako czasowe — zlikwidowane. Por.: J. Świecimski Muzea i wystawy
muzealne, t. II, Kraków 1996, fot. 81, 110, 125.
J. Świecimski Eksponat muzealny i muzealna ekspozycja obiektami fenomenologicznej ontologii
i estetyki. Oblicza fenomentologii, Kraków 2000, Biblioteka Tradycji Literackich, nr VI.
Wiąże się z tym zagadnienie tożsamości dzieła i przekraczania jego granic.
Grand Louvre — Le musée, les collections, les nouveau espaces, Paris 2000, s. 62.
R. Ingarden Studia z estetyki, t. II, III. Warszawa 1958, 1970.
Jerzy Świecimski
73
1
1.
Eksponat specjalnie wykonany dla celów wystawowo−muzealnych: rekonstrukcja przedniej
kończyny dinozaura z rodzaju Brachiosaurus. Kuty metal, drewno, tworzywo sztuczne.
Muzeum Senckenberga (Senckenbergisches Forschungs — Institut und Museum), Frankfurt
nad Menem. Fot. J. Świecimski
2.
Tło dla serii prac malarskich w postaci innej serii prac malarskich. W zależności od punktu
obserwacji (zmienia się on w trakcie zwiedzania wystawy) obrazy planu bliższego poja−
wiają się na tle coraz to innych obrazów planu dalszego, w wyniku czego modyfikuje się
wymowa ich treści. Wystawa „Polaków portret własny”, Muzeum Narodowe w Krakowie.
Fot. J. Świecimski (za zgodą Muzeum Narodowego)
3.
Bezpośrednim sąsiedztwem dzieł rzeźbiarskich są elementy architektury wnętrza w stylu
kontrastującym z nimi. Rozwiązanie typowe dla nowej szkoły włoskiej (Carlo Scrapa –
Franco Minissi). Museum Miejskie Starego Zamku (Museo Civico di Castelvecchio) Werona.
Fot. J. Świecimski (za zgodą Muzeum)
74
Idee, Poglądy
2
3
Jerzy Świecimski
75
4
4.
Obiekty przyrodnicze (tafle łupka z odciskami skamieniałych liliowców — Crinoidea).
Dzięki odpowiedniej aranżacji sprawiają wrażenie dzieł malarskich lub reliefowych, rzeź−
biarskich. Muzeum w Holzmaden. Fot. Westfällisches Landesmuseum
5.
Sytuacja ekspozycyjna stwarza z wielu poszczególnych dzieł jedno dzieło sztuki. Wystawa
Stanisława Rodzińskiego w Bunkrze Sztuki w Krakowie. Fot. J. Świecimski
6.
Dzieło sztuki powstałe na drodze aranżacji przedmiotów pozaartystycznych. Znak drogowy,
szczelina wentylacyjna grzejników i wyłącznik światła tworzą całość skomponowaną.
Bunkier Sztuki (lata 80.)
76
Idee, Poglądy
5
6
Jerzy Świecimski
77
78
Idee, Poglądy
Adam Brincken
Szepty i krzyki obrazów
rozmowa z Mirosławem Sikorskim
METODY PRACY
Mirosław Sikorski
W jaki sposób pracujesz nad koncepcją wystawy, w jaki sposób ona
się rozwija, od czego rozpoczyna się kształtowanie zamysłu, jaki jest
materiał wyjściowy i w jaki sposób nad nim pracujesz? Jakie elementy
odgrywają największą rolę?
Adam Brincken
Oczywiście, na początku całej tej przygody jest scenariusz wystawy,
scenariusz kuratora wystawy. I zazwyczaj tak bywa, że dostaję ten
materiał, że tak powiem, na zimno, to znaczy żebym go sobie prze−
czytał, pooglądał. Niestety różnej klasy materiał ilustracyjny, czasem
zdjęcia, czasem slajdy, czasem reprodukcje. Potem następuje pierwsze
spotkanie z omówieniem, o co ma w tej wystawie naprawdę chodzić.
Bo oczywiście każdy kurator wystawy dobierając te obrazy ma jakąś
w tym intencję, nie tylko pokazania ich wszystkich na równych pra−
wach, ale zaakcentowania ich już z pewnymi sugestiami kontekstów
w jakich te obrazy mają koło siebie wisieć i dlaczego. Moja pierwsza
reakcja, myślę oczekiwana przez kuratora, jest osobistą reakcją prak−
tykującego malarza. Przeto mój warsztat pracy jako projektanta, jest
w gruncie rzeczy warsztatem malarza. Często nie jestem w stanie sobie
wyobrazić, że obraz, którego reprodukcję właśnie mam przed nosem
w formacie, powiedzmy, A4 jest w rzeczywistości małą kameralną
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
79
M. S.
A. B.
M. S.
A. B.
80
martwą naturą niewiele większą niż ta kartka, a w drugim przypadku,
w przypadku gigantycznego Markusa Lüpertza czy Anselma Kiefera
którego olbrzymi obraz miał zjechać z wystawą Würtha1, obraz miał
5 metrów, a reprodukcja 5 centymetrów.
Na początek przygotowuję sobie zwykłe przełożenie slajdów, żeby
dobrze uzmysłowić sobie jakie jest realne pole oddziaływania obrazu.
Myślę, że jest to różnie.
Moja pierwsza przygoda z aranżowaniem wystawy, za sprawą kolekcji
Würtha czyli kolekcji malarstwa w przeważającym stopniu, ale rów−
nież rzeźby, sztuki XX wiecznej, to była próba zupełnie szkolna nama−
lowania sobie całej wystawy w skali 1 : 10. I ja to po prostu zrobiłem,
to znaczy namalowałem każdy ze 170 obrazów i rzeźb w skali 1 : 10
po to, żeby sobie te zabawki poukładać na płaszczyznach, by zoba−
czyć co one obok siebie znaczą, co mogą znaczyć. I wyglądało to
trochę jak dom lalek, naprawdę.
Rozumiem, że zbudowałeś pełną trójwymiarową makietę w skali?
Tak.
Nie było to komponowanie płaskich rzutów ścian, tylko kompozycja
przestrzenna, kompletna makieta wystawy?
Dokładnie tak. Oczywiście miałem takie poczucie, że w pewnym mo−
mencie już więcej wiem i że dalej to makietowanie jest grą, zabawą,
ale okazało się to w dalszej pracy szalenie pożyteczne. Dlatego, że tak
jak to jest z takimi klockami w obrębie jednej myśli, jednej koncepcji.
Na przykład: jak pokazać niemieckich ekspresjonistów lat osiemdzie−
siątych, i jak ich zestawić z włoskimi. Tu faktycznie — szukanie
kontekstu mogło mieć miejsce. Ja po prostu mogłem sobie te obrazy
przenosić bez konieczności dźwigania ich po sali. To była zasadnicza
możliwość realizacji prawdę powiedziawszy, i inaczej sobie dokład−
nej pracy nie wyobrażam. Ja sam czuję się bezpieczniejszy. Później
zaskakiwać mnie może co najwyżej szerokość ramy czy jej agre−
sywność, albo passe−partout do czegoś, co jest za szybą itd. Zresztą
w pewnym momencie wczytuję się w to czy coś jest za szybą, czy nie,
tak oczywiście bywa z rzeczami na papierze. To też w końcu ma swoje
znaczenie. Ale myślę, że to co jest ważne na samym początku pracy,
to faktycznie pierwsze starcie, tak to nazwę, z kuratorem. Oczywiście
Idee, Poglądy
M. S.
A. B.
M. S.
A. B.
M. S.
A. B.
kurator jest historykiem sztuki, wie więcej niż ja. Czasem mam takie
wrażenie, może to uzurpacja, że ja więcej widzę. Ten spór ma miejsce
do ostatniej chwili. Przy wystawie jest zawsze tak, że racje historyka,
który wie, że ten artysta powinien wisieć obok tamtego ponieważ
pomiędzy nimi były tak zasadnicze związki, że właściwie jeden
bez drugiego by nie istniał. Materiał „dowodowy” jednak nijak na
to nie wskazuje, bo okazuje się, że obraz ucznia jest wcześniejszy
niż obraz mistrza i ten kontakt jest bezzasadny z punktu widzenia
oglądającego wystawę.
Albo będą to po prostu względy ekspresyjne, fakt, że pewne obrazy
po prostu nie mogą wisieć obok innych, ponieważ wizualnie się kłó−
cą, znoszą, neutralizują…
Oczywiście, to jest pewien problem. Myślę, że moja współpraca z Anną
Król i Arturem Tanikowskim przy „kolekcji Podla”2 to była również
dla mnie lekcja. Z jednej strony lekcja historii sztuki, z drugiej poczu−
cie konieczności, żebym ja nie zapomniał, nie zgubił wrażenia obrazu,
swojego patrzenia malarza na obraz.
Rozumiem, że traktujesz to jak swój, pewnego rodzaju, patriotyczny
obowiązek jako malarza?
Absolutnie tak. Ja z innego powodu nie zająłbym się robieniem żadnej
ekspozycji. Mam pewność, że obraz jest godny oglądania z samej swojej
istoty, a moim zadaniem jest tylko umożliwić jego obecność, jego peł−
ną wypowiedź, pełne brzmienie i nic poza tym. Tak mi się wydaje.
Właśnie użyłeś określenia „starcie” z historykiem, z kuratorem. Czy
to rzeczywiście jest starcie różnych poglądów na to, jak obraz powi−
nien w wystawie się znaleźć; czy zdarza się również po prostu dialog,
rodzaj uzupełnienia świadomości. Mówimy tutaj o ponadprzeciętnej
świadomości wizualnej malarza, który czuje obecność obrazu, relacje
między obiektami, w spotkaniu z świadomością historyka, który ma
pewną wizję konsekwencji, zestawienia znaczeń, zbudowania kon−
tekstu historycznego. Czy w tym spotkaniu częściej się uzupełniacie,
czy mijacie ze sobą?
Czasem jest tak, że rzeczywiście się uzupełniamy.
W sposób zaskakujący następuje spotkanie relacji merytorycznych
i racji optycznych, że tak powiem. Jeśli tak się zdarza, to jest cudownie
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
81
i pięknie. Natomiast istotnie zdarzają się czasami spory. Największym
myślę dla mnie, niemalże już historycznym, był spór nie z naszymi
historykami sztuki, tylko z współkuratorką wystawy Würtha ze strony
niemieckiej, która tak dokładnie wiedziała od początku do końca jak
mają wisieć obrazy ekspresjonistów niemieckich z lat osiemdziesiątych,
że nie reagowała w żaden sposób na moją makietę przemyślaną po
wielokroć i do końca, będącą wynikiem paru miesięcy pracy, w ciągu
których opracowałem ją w tylu wariantach, że właściwie byłem pe−
wien, że inaczej tego się nie da rozwiązać. Nie bardzo wiedziałem
właściwie na czym ten jej upór polegał, a w pewnym momencie był
wprost komiczny, bo zdarzało się, że gdy kończyłem ustawiać obrazy
w jednej części sali i przechodziłem do następnej, pani przestawiała je
z powrotem. Spór trwał kilka godzin i ja w pewnym momencie nie
wytrzymałem, trzasnąłem drzwiami, powiedziałem, że się tak dłużej
nie będę bawił i wyszedłem z muzeum. Dyrektor Tadeusz Chruścicki
wezwał panią do siebie i w obecności Nawojki Cieślińskiej powie−
dział, że to ona jednak ma mnie słuchać, a nie odwrotnie. Oczywi−
ście potem zrozumiałem z czego wynikał jej upór, choć do końca nie
pogodziliśmy się ze sobą. Wyglądało na to, że w samej kolekcji
Würtha jest tendencja udowadniania, że XX−wieczna sztuka niemiec−
ka jest najlepszą sztuką europejską i że właściwie wszystko ma być
temu poglądowi podporządkowane. Nie jest to mój punkt widzenia,
ani tym bardziej, wydaje mi się, nie jest to prawda o sztuce europejskiej
czy światowej, więc ciągnęło mnie w stronę bardziej obiektywnego
spojrzenia. A pani kurator miała swój pogląd, zresztą była chyba
przyzwyczajona do miejsca i charakteru stałej ekspozycji tej kolekcji
w biurach fabryki Würtha.
M. S. Wracając do problemu spotkania świadomości malarza i wizji cało−
kształtu przestrzeni, oddziaływania obrazów względem siebie, pew−
nego optimum wizualnego działania, ze świadomością historyka sztuki.
W moim odczuciu racjom tych dwóch stron dość trudno się spotkać.
Czy zdarza się zatem, że coś udaje się płynnie zestawić?
A. B. Zdarza się. Zdarza się jedno i drugie. Myślę, że gdyby takie spory
były wielką przeszkodą i nie zawierały możliwości kompromisu to
prawdopodobnie na tej jednej mojej przygodzie z muzeum by się skoń−
82
Idee, Poglądy
czyło. Natomiast to jest trochę tak, że po pierwsze uczymy się siebie
nawzajem — tzn. ja się uczę historyka, a on moich reakcji. Ale też
oczekujemy w pewnym momencie siebie nawzajem. Jest coś takiego,
że dla mnie to myślenie historyka sztuki jest pomocne, prędzej mogę
zrozumieć dlaczego w scenariuszu zaproponowany jest taki kontekst,
a nie inny. Czasem on jest dla mnie odkrywczy zupełnie! W końcu nie
mam takiego wykształcenia jak kurator, ale czasem, jak mówię, bywa,
że kontekst historyczny należy złagodzić ponieważ obrazy komplet−
nie do siebie nie pasują. Bywa tak, że czasem, zastępczo, poszukuje
się jakiejś myśli. Jeśli nie autor przy autorze, a z powodów historycz−
nych powinni obok siebie być, to spróbujmy pomyśleć np. jak jeden
i ten sam motyw przewija się u kilku autorów. I wtedy okazuje się, że
w tej kolekcji są np. martwe natury z kwiatami. Spróbujmy zatem, czy
można zestawić w jakiś sposób martwe natury z kwiatami na chwilę
odsuwając inne motywy tych samych autorów, aby pokazać podobień−
stwo. Gdy pracowaliśmy nad kolekcją Podla próbowaliśmy zestawić
portret pędzla Anny Bilińskiej z portretem Olgi Boznańskiej i jeszcze
gdzieś kątem oka łapiąc dwie pozostałe autorki, tzn. Melę Mutter i Alicję
Halicką. Chcieliśmy doprowadzić do tego czym, i w tej kolekcji i w ogóle
w sztuce tego czasu, była pozycja i ranga tych czterech kobiet. Myślę,
że to się w jakiś sposób udało, choć jeden z tych portretów Boznańskiej
i jeden z portretów Halickiej okazały się tak bliskie sobie, tak miękko
malowane i chciałoby się powiedzieć impresyjnie, że wszyscy byli
pewni, że oba są autorstwa Boznańskiej.
M. S. Widzę, że zaskoczenia zdarzają się też w drugą stronę, ty potrafisz po−
kazać kontekst wizualny, na który historycy sztuki reagują: „nie wy−
myśliliśmy tego, a przecież to jest czytelne, to jest obecne w obrazach”.
Wracając do metody organizacji pracy, jaki margines zostawiasz sobie
tutaj na improwizację, tzn. oswajasz się z przestrzenią, przygotowu−
jesz sobie wyobrażenie obrazów w skali, prawda? Pracujesz nad tym
najpierw „na sucho”, znasz przestrzeń miejsca w którym ekspozycja
będzie organizowana. Ale potem obrazy zostają wniesione, masz je
przed sobą, ustawiasz je w takiej konfiguracji, jaką sobie zaplanowa−
łeś. Na ile zdarzają się tutaj zaskoczenia? Czy zdarza Ci się zmieniać
wcześniej przemyślany układ ekspozycji i do jakiego stopnia?
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
83
A. B. Trudno było by mi odpowiedzieć w takich proporcjach matematycznych,
statystycznie powiedziałbym, że w jakimś procencie tak — nie wszystko
daje się przewidzieć, ale jeślibym miał się bawić w takie rachunki, to
powiedziałbym, że gdzieś w granicach 15%. I cieszę się, że takie sy−
tuacje mają miejsce, bo to nie jest tak, że w jakimś miejscu tak zapę−
tliłem już wszystko, że nie mam żadnego pomysłu jak z tego wyjść,
z przewidywanego jakiegoś kontekstu i układu obrazów. Zawsze
tak jest, że ma się poczucie, że jakieś obrazy lepiej współgrają ze
sobą, a inne gorzej, czasami te mniej zgadzające się ze sobą oprócz
tego, że są autorstwa wybitnego malarza, nie są arcydziełami. Jed−
nak pozostają przykładem czyjejś twórczości. Zawsze jest wtedy
problem co z tym zrobić, to znaczy czy pozwolić grać pierwsze
skrzypce w tej orkiestrze czy nie. Czy wręcz schować je do jakiejś
niszy po to, aby w pewnym momencie okazało się — „to przecież
jest jego, ale jakieś takie niepodobne”. Wolę wtedy zaskakiwać, niż
grać wielkim nazwiskiem, którego z odległości pięciu metrów nikt
nie rozpoznaje, ponieważ jest to przykład obrazu z marginesu twór−
czości, a nie z głównego nurtu.
Ale poza tym zdarzają się zaskoczenia samą ekspozycją. Jedną z ostat−
nich przygód w trakcie realizacji drugiej edycji „Obrazów śmierci”,
opracowaną dla Muzeum Narodowego w Szczecinie była inaczej
przygotowana wystawa niż jej wersja w Krakowie i tam faktycznie
w kilku przypadkach „dałem się ponieść”, powiedziałbym, wizualnie3.
Okazało się, że srebrne obrazy — raz był to widok cmentarza w zi−
mowej szacie, Elegia Eugeniusza Steinsberga z 1898 roku, w drugim
przypadku był to Cień Andrzeja Bielawskiego z 1984 roku (taki ślad,
cień krzyża na śniegu) — mają podobne proporcje prostokąta i po−
dobną skalę. I choć w planie nie przewidywałem tych obrazów, że tak
powiem, w jednoczesnym spojrzeniu widza, okazało się, że stano−
wią znakomite dla siebie uzupełnienie — ten cień na śniegu i ten
dziewiętnastowieczny widok miejskiego cmentarza, w którym nie
ma żadnych ludzi, tylko padający śnieg. I tu cisza, i tu cisza, ale coś
przejmującego. Nie planowałem, a stało się i byłem z tego bardzo
rad, że tak się to przydarzyło. Pamiętam też jak w części „Obrazów
śmierci”, zatytułowanej „Na łożu śmierci”, pracowaliśmy z Anną
84
Idee, Poglądy
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
85
Król nad układem rysunków, grafik i kilku pasteli. I prawdę mówiąc
wiedziałem, że tam jest czterdzieści parę pozycji do pokazania,
wszystkie za szybą, większość w różnych ramach. Prace nadeszły
z kilkunastu różnych kolekcji w kraju, więc od razu spora komplikacja,
bo całość materiału niejednorodna ekspozycyjnie. „Na łożu śmierci”
byli poeci, mężowie stanu, znane twarze i osoby prywatne, anonimo−
we, ojcowie, matki. Stanąłem wobec problemu jak pokazać rysunki
i grafiki, których kreska była prawie prymitywna niekiedy, czy błaha,
zbyt „lekka” jak na ten temat. Rzec można, że była to czasem bardziej
laurka ku czci, niż moment głęboko, egzystencjalnie wyrażony przez
autora rysunku. Bardziej pamiątka niż przeżycie. Zastanawiałem się,
jak to ze sobą spotkać, żeby nie zbanalizować tego momentu. Muszę
powiedzieć, że bardzo długo nie znajdowałem żadnego rozwiązania
ekspozycyjnego dla tego problemu. I użyję tego przykładu, choć może
on mnie kompletnie skompromituje w oczach wszystkich, którzy o tym
myślą. Postanowiłem zadecydować o układzie porządkując prace, ale
porządkując je według klucza kompletnie nieprzewidywalnego. Zo−
rientowałem się, patrząc na obrazy rozłożone na podłodze, że jedne
z portretowanych osób mają głowy przechylone, ale patrzą na nas en
face, inne odwracają się w lewo lub w prawo. I tak je ułożyłem, to
znaczy ułożyłem je symetrycznie, znajdując klucz fizjonomiczno−por−
tretowy, który porządkował w taki sposób, aby dać możliwość oglą−
dania dzieł pojedynczo. Gdybym zagrał innym kluczem, prawdopo−
dobnie z tego dramatu zrobiłby się chaos. Radykalna symetryczność
tego tableau zbudowała wyrazową treść tematu. Niezależnie od tego
jak było rysowane na papierze i w jakie ramki oprawione. Właściwie
zupełny przypadek.
M. S. Mnie się wydaje, że to bardzo dobry przykład zastosowania pewnego
klucza porządkującego, niemożliwego do przewidzenia z góry wobec
trudności i różnorodności obrazów, które musisz wyeksponować na−
dając jednolite brzmienie całemu zespołowi.
A. B. Muszę powiedzieć, że było to dla mnie zdarzenie, które nazwałbym
„lekcją pokory”. To doświadczenie — te kilkadziesiąt rzeczy na pa−
pierze, nie daje się porównać z niczym. Jak mówię, nie miałem pomysłu.
Wszystkie inne miejsca w wystawie tak, a tu nic — dziura kompletna.
86
Idee, Poglądy
M. S.
A. B.
M. S.
A. B.
I oczywiście tak jak pytałeś — dałem się na to namówić, sam przez
siebie, z wiarą, że jakoś sobie ostatecznie poradzę.
Mam wrażenie, że zareagowałeś wchodząc w rolę widza, utożsamia−
jąc się z nim. Spojrzałeś na to zjawisko jak na dramat, przejmując
się nim, i to pozwoliło zmienić perspektywę twojego patrzenia i oce−
niania. Krótko mówiąc — zareagowałeś jak człowiek: wzruszeniem,
a nie analizą.
Tak. Cieszę się, że tak to komentujesz. Ja pamiętam, że szukałem tej
koncepcji co chwilę wzywając na pomoc Annę Król, żeby rzuciła okiem.
Kilka razy przechodziła milcząco; wiedziałem, że trzeba dalej pracować,
aż w końcu okazało się, że na to, co w pewnym momencie ułożyłem na
podłodze zareagowała entuzjastycznie i to był właśnie ten pomysł. Wte−
dy dopiero uwierzyłem, że w tym jest racja. Jej odbiór potwierdził to,
że ten punkt, o którym powiedziałeś — przejęcie na siebie postrzega−
nia zwykłego odbiorcy — ma tutaj uzasadnienie. Nie było już tutaj
problemów, czy to historycznie się układa, czy artystyczne jakości się
nawzajem nie dezawuują. Nie, okazuje się, że znakomicie się nawza−
jem dopełniły i dały sobie nawzajem szansę — bo to w tym układzie
było najistotniejsze.
Adamie. Każdy malarz, każdy rzeźbiarz wie, do jakiego stopnia
obraz, rzeźba, jakikolwiek obiekt sztuki wizualnej jest w stanie się
zmieniać w zależności od warunków zewnętrznych, w jakich jest
oglądany. Za Ingardenem moglibyśmy powiedzieć, że obiekt jest ze−
społem fenomenów, że przejawia się w swoich różnych „wyglądach”.
W jaki sposób Ty, z perspektywy swoich doświadczeń wystawienni−
czych widzisz problem poszukiwania optymalnego „wyglądu” dzieła,
swojej decyzji „przecięcia tego strumienia fenomenów” i zamrożenia
go, zafiksowania w jednym wybranym „wyglądzie” w przestrzeni wy−
stawienniczej?
Myślę, że z doświadczenia wspólnego nam mamy świadomość, że
każde dzieło, w tym i obraz, potrzebuje wokół siebie pewnej strefy
ciszy. Możemy to nazwać wyciszeniem wizualnym, wyciszeniem
optycznym. Po to, aby mógł on powiedzieć to co ma do powiedzenia,
żeby zachował się tak, jak zachowuje się w momencie, kiedy przesta−
jemy go malować. On jest wtedy potwornie samotny. I jeżeli ma coś
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
87
wykrzyczeć czy wyszeptać to właśnie w tym momencie to robi. I ja
muszę stworzyć mu takie warunki, żeby miał możliwość zostać sam
na sam w moim oku i w odległości, w której nic innego nie będzie
jemu i mnie przeszkadzać. Wydaje mi się, że każdy obraz posiada taki
potencjał. Wiemy zresztą o tym, że w zależności od swojej skali na−
rzuca on taką odległość, w której spełnia się znakomicie. Bliżej pod−
chodzimy aby go smakować po to, żeby najeść się deserów, napić
likieru po dobrym obiedzie. To wiemy. Z kolei, z daleka, odnajdujemy
konteksty optyczne, znaczeniowe. Najważniejsze jest jednak dla mnie
znalezienie — można użyć banalnego określenia — właściwego odejścia
od obrazu. To znowu jest doświadczenie wyniesione z własnej pracy
nad obrazem — prawda? — kiedy się obraz widzi kawałkami, kiedy
się widzi całość, kiedy coś z boku wchodzi w obraz i go dekomponu−
je. To jest również lekcja, którą otrzymałem z paru muzeów. O to cisza
wokół obrazu, która sugeruje, że raptem masz do czynienia z arcy−
dziełem, skoro obok na przestrzeni 10 metrów w prawo i w lewo nie
ma żadnego innego obrazu. Na pewno ten obraz jest godny ogląda−
nia! Oczywiście wiemy, że coś takiego można czasem zagrać, ale nie
do końca da się nas oszukać. Można obok tego obrazu przejść i iść
sobie dalej szukając następnej ściany z obrazem o niczym, ale czasem
bywa tak, że faktycznie mamy absolutne przekonanie, że żaden ob−
raz, który znalazłby się w polu widzenia — ten drugi, czy ten trzeci —
zjawić się nie powinien. Ponieważ jest to też rodzaj rozmowy kiedy
obraz który wisi w pustce, której właśnie wymaga.
M. S. Ta pustka wokół obrazu, ta sytuacja, którą scharakteryzowałeś wyda−
je się być jedną z najważniejszych decyzji jakie powinien podejmować
projektujący ekspozycję. Rozłożenie akcentów wizualnych, ale rów−
nież rozłożenie akcentów dramatycznych.
A. B. Tak myślę. Cały czas chcę to podkreślić, że bywają obrazy tak ekspan−
sywne, że na przykład obraz Antonia Saury może wisieć obok Saury
i wzajemnie sobie nie przeszkadzają w tym ogromie rozgardiaszu wi−
zualnego. Tworzą obraz trzeci. I tak jest dobrze. Ale bywa, że na wy−
stawie znajduje się jakiś taki obraz, który pośród pomruku innych
krzyczy i trzeba mu dać prawo wywrzeszczeć, podobnie jak trzeba
dać innemu prawo do wyszeptania. Dalej próbuję posługiwać się ka−
88
Idee, Poglądy
tegoriami osobistymi, tzn. kategoriami doświadczenia malarza, bo
właściwie o to chodzi w tym przypadku.
M. S. To jest rodzaj „słuchu”, „oka”, które można porównać ze słuchem
muzycznym?
A. B. Przy wystawie malarstwa polskiego z kolekcji Toma Podla pamiętam
dla przeciwstawienia lewej stronie — którą nazwałem „w stronę
koloru” (czasami nazywam sobie tak miejsca, jeśli one nie zostały na−
zwane wcześniej przez kuratorów) prawą nazwałem sobie „w stronę
tajemnicy”. Okazało się, że ta oś, którą stanowiły obrazy Tadeusza
Makowskiego wyprowadza mnie w ten świat tajemnicy poprzez
Jakuba Zaka, Jana Lebensteina do Bolesława Biegasa… i kątem oka
jeszcze ta Martwa natura z krzesłem Józefa Czapskiego. I wiedziałem
budując sobie makietkę, że ja muszę to zobaczyć, że faktycznie, wcho−
dząc do sali muszę tę tajemniczość kątem oka dostrzec, ten rodzaj
spokoju, takiego, jak to powiedziałem, szeptu, nawet szeptu na tak
dużych formatach jak Lebensteina. A czym innym jest tamten wrzask
koloru, może nie wrzask, ale powiedzmy przesilenie koloru Meli
Mutter, pejzaży Epsteina. Jest to inny świat. Jak mówię często, tego
typu klimat zostaje uświadomiony do końca, gdy w mojej głowie znaj−
dą się te wszystkie obrazy. Zdaję sobie sprawę, że nie tylko muszę je
sobie naszkicować w skali 1 : 10, ale muszę jeszcze je zapamiętać. Trud−
ność sytuacji ma swoje przełożenie na czas, w jakim wystawa jest
organizowana. Tak było z impresjonistami4. Trzeba zmieścić się w cia−
snych często ramach czasu, również w czasie pracy osób, które otwie−
rają skrzynie, dokonują przeglądów konserwatorskich. Właściwie
nawet oczekując na rozpakowanie tych obrazów musi się potwier−
dzać moje przeczucie, że ten czy inny obraz musi być naprawdę na tej
ścianie i w tym tylko kontekście, bo jak już zawiśnie to koniec. Cza−
sem wymagają tego warunki ubezpieczenia, że wszystko jest wcze−
śniej zrealizowane na podstawie projektu — dziura w ścianie, fotoko−
mórka włączona i tyle. Więc jest to czasami dreszczyk emocji, czy akurat
miałem rację tak to komponując w projekcie.
M. S. Na pewno Adamie spotkałeś się z takim poglądem wygłaszanym
czasem przez artystów, których dzieła pojawiają się w zbiorowych
ekspozycjach, że kuratorzy, projektanci aranżacji dokonują pewnego
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
89
przekroczenia, nadużycia wobec tak zwanej integralności dzieła. Gdzieś
leży granica, poza którą zaczyna się traktować instrumentalnie obiek−
ty, którymi się dysponuje. W odczuciu artysty, wizja kuratora nieko−
niecznie musi służyć prezentacji dzieła zgodnej z intencjami twórcy,
czy wręcz może ingerować w dzieło. Co o tym myślisz? Jak określić tę
granicę? Czy jest w tym ziarenko prawdy?
A. B. Muszę powiedzieć, że chyba nie da się wyznaczyć jakiejś rygorystycz−
nej granicy, powiedzieć, że to jest możliwe, a to kategorycznie niedo−
puszczalne. Myślę, że to trochę tak, jak kiedy wchodzimy na pewną
wystawę, przechodzimy, i jeszcze 10 minut wcześniej mieliśmy coś
przed oczami: tramwaj, którym jechaliśmy do muzeum, jakiegoś czło−
wieka, czasem kontekst jakiejś sytuacji. W momencie, kiedy znajduje−
my się już przed obrazem, jeszcze mamy w głowie powidok tamtej
sytuacji, nie obrazu ale sytuacji. Myślę, że bez specjalnego naciągania,
mamy również swoją wrażliwość oraz swoją podświadomość, z któ−
rymi stajemy przed czyimś obrazem. I nie jest tak, że tylko obraz
obrazowi może przeszkodzić, ale również to, że my przychodzimy
z gotową kalką wyobrażeniową do jakiegoś obrazu, albo z gotowym,
przez lata napakowanym do głowy innym widzeniem kogoś lub
czegoś, artysty lub jego dzieła. Zanim to wszystko odrzucimy od
siebie, to wszystko co nam przeszkadza w szczerym kontakcie z obra−
zem, patrzymy przez te „złe konteksty”. Zarówno sytuacyjne wyobra−
żenie, „że ten obraz był taki, że przecież wygląda inaczej”, albo że
„on jest akurat tego autora i kto by pomyślał?”. Ale sądzę, że w inten−
cji twojego pytania jest jeszcze coś innego niż to, na co próbowałem
odpowiedzieć: czy autor scenariusza jest uprawniony do tego, by
budować dodatkowe znaczenia. Wcześniej mówiłem o przestrzeni
ciszy wokół każdego dzieła, którą staram się zachować po to, aby otwo−
rzyć możliwość jego oddziaływania. Wobec tego, potencjalny zarzut
mógłbym odeprzeć zdecydowanie i powiedzieć: w tym co robię staram
się maksymalnie tego unikać. Natomiast, oczywiście zdarzają się sytu−
acje, o których wcześniej wspomniałem na przykładzie tego kontekstu
obrazów tajemniczych, który w kolekcji Podla wyznaczały obrazy
Tadeusza Makowskiego, Jakuba Zaka, Jana Lebensteina, Bolesława
Biegasa. I tu można powiedzieć: „no właśnie, zbudowałeś sobie zna−
90
Idee, Poglądy
czenie, które jest prawdopodobnie jakimś naciąganiem sprawy. Ci auto−
rzy po prostu są w tej kolekcji i już. Po co było udowadniać, że jest to
jakaś wspólnota? Być może inni tego nie widzą, a ty im coś narzucasz”.
M. S. Ale to jest z drugiej strony pomysł interpretacji, która pozostaje otwarta
dla odbiorców. Mogą oni podążyć za tą myślą lub nie. Takie decyzje
są wpisane w twoją rolę.
A. B. Posłużę się jeszcze dwoma przykładami. Komponując z Anną Król
„Obrazy śmierci”, wyobrażaliśmy sobie od początku, że wejście w tę
przestrzeń powinno się odbyć trochę tak, jak nasz doroczny kontakt
z tym światem, z tym zdarzeniem jakim jest 1 listopada, jego wize−
runek i nasza obecność, nas — żyjących, na cmentarzach. To właści−
wie cmentarz jest miejscem, które przywołuje nam wszystko, co jest
z tym tematem związane, nie licząc oczywiście dramatów osobistych,
rodzinnych, samego doświadczenia cierpienia związanego z chorobą
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
91
i śmiercią. Dlatego próbowaliśmy uświadomić sobie czym tak na−
prawdę jest cmentarz. Wtedy niewątpliwie spośród bardzo wielu
dzieł wpisanych już w scenariusz wystawy próbowaliśmy takie zna−
leźć i tak je ze sobą spotkać, aby mówiły o cmentarzu podwójnie.
Mówiłyby o cmentarzu — miejscu pochówku, i jako o miejscu zmar−
twychwstania, miejscu otwarcia w kierunku nadziei. I tutaj te dwa
obrazy Adama Chmielowskiego — jeden ze światłem czerwonego
nieba, drugi ze światłem srebrnego nieba. Ten kontekst dwóch obra−
zów Chmielowskiego był równocześnie kontekstem całej myśli o tej
wystawie dlatego, że przezeń wchodziło się w przestrzeń ekspozycji
i wychodziło się przez te obrazy. Tak jak się opuszcza cmentarz do−
brze byłoby wejść i wyjść z tym wędrowaniem ku wieczności. Poja−
wiły się tam jednocześnie obrazy nie tylko o polskich cmentarzach.
Był Julian Fałat z cmentarzem paryskim, cmentarz Jacka Sroki, cmen−
tarze związane z losem Polaków, jak i dotyczące istoty samego miejsca
i problemu. Nie sądzę, żeby było to jakiekolwiek nadużycie. Oczy−
wiście, obok obrazów Chmielowskiego powiesiliśmy cicho wyszep−
tane rysunki po to, aby siła ich działania była dosadna. Można by je
zakłócić widoczkami z zapomnianymi mogiłami, ale to nie byłby
ten problem. Myślę, że same obrazy podyktowały taką ich interpre−
tację, i nie nazwałbym tego nadinterpretacją. Nie było tu żadnej in−
tencji wykorzystywania obrazów do jakiś tylko sobie wiadomych,
niecnych celów. Jeśli wcześniej wymieniany kontekst Makowski–Zak–
–Lebenstein–Biegas wydaje się być dziwaczny, to spróbujmy poroz−
mawiać o każdym z nich z osobna, a wtedy i tak wyłoni się jakiś
wspólny mianownik.
M. S. Ciekaw byłbym Twoich spostrzeżeń, refleksji dotyczących zestawiania
w ramach jednej ekspozycji obiektów sztuki pochodzących z różnych
epok, często nawet bardzo odległych w czasie, przestrzeni, języku
i charakterze środków, którymi się posługują. Spotkania sztuki daw−
nej i tej najbardziej aktualnej i współczesnej. Spodziewam się, że takie
zestawienia mogą być bardzo trudnym problemem wystawienniczym,
ale i wyzwaniem. Takich wystaw pojawia się zresztą niewiele. Jak
postrzegasz skalę trudności? Jaki jest twój punkt widzenia? Jak wi−
dzisz otwierające się tu możliwości?
92
Idee, Poglądy
Idee, Poglądy
93
A. B. Wydaje mi się, że bardzo często używa się określenia pejoratywnie
brzmiącego (w każdym razie za takie ma uchodzić), że jakaś wystawa
jest wystawą „dydaktyczną”. Tym określeniem ma być jakby zdekla−
sowana, że to niby czegoś uczy, a tak naprawdę sztuka jest ponad
tym wszystkim i wara od jakiejkolwiek dydaktyki. Muszę powiedzieć,
że trochę tak, jak każdy z nas, żyjących dzisiaj, z dzisiejszymi proble−
mami, z dzisiejszym obrazem rzeczywistości dotyka wzrokiem (a jeśli
nikt nie widzi, to także ręką) dzieła sprzed paru tysięcy, czy kilkuset
lat i ma wtedy poczucie wartości siebie samego. Nic bardziej złudnego.
Być może to jest przeświadczenie, które we mnie zostało po moim
pierwszym pobycie w Rzymie. Nałożenie się na siebie tych wieków,
a jednocześnie życie tego miasta. Udowodniło mi ono, że ciągłość kul−
turowa, jeśli ją jesteśmy w stanie dostrzec, jest czymś co uzasadnia
i usprawiedliwia naszą aktywność dzisiaj, i uzasadnia wszelkie spo−
tkania. Dlatego uważam, że takich kontekstów, takich wystaw sztuki
dawnej i współczesnej jest ciągle mało. Można powiedzieć, że w mu−
zyce tego problemu nie ma, bo raz słuchamy radia, potem sięgamy po
kasetę czy dysk i przenosimy się natychmiast o kilka epok i kultur,
czasem w inne miejsce. Żeby to zobaczyć pozostaje widokówka czy
album, ale z tym już jest pewien problem, bo trzeba to wygrzebać na
półce, a potem okazuje się, że to jest zastępcze, bo jest nie w tej skali,
czarno−białe i tak dalej i tak dalej… Wobec czego myślę, że istnieje
świat wizualny, w którym odnajdziemy przepływanie myśli — właści−
wie siebie samych sprzed paru tysięcy lat mówiących ciągle o tym
samym, o tych samych problemach, a przecież inaczej — bo inny był
kontekst, a być może inne było to, co się widzi za oknem nie tylko
kontekst obyczajowo−historyczno−społeczny. Wydaje mi się, że nawet
najbardziej skrajne awangardowe hasła z pierwszej połowy XX wieku
nie były hasłami dosłownymi, lecz raczej przenośniami. Mam na myśli
nawoływanie do podpalenia muzeów na przykład. Żeby chcieć spalić
Luwr trzeba wiedzieć, co w nim jest. Bardzo proszę — chciałbym,
żeby ktoś zaczął wołać: „Spalić Muzeum Narodowe w Krakowie”
jeślibym wiedział, miał głębokie poczucie, że wie, co jest w tym mu−
zeum. Siłą młodości możemy dystansować się od wszystkiego co sta−
re i zastane, pod warunkiem, że wiemy co chcemy wykrzyczeć
94
Idee, Poglądy
i zmienić. Ja szukam związku pomiędzy obrazem dawnym i obrazem
dzisiejszym, i uważam, że ani jeden ani drugi nie traci swojej jakości
a wręcz przeciwnie — tkwiący we mnie dydakta każe mi sądzić, że
oba się dowartościowują. Ten dawny staje się aktualnym a ten współ−
czesny zyskuje na randze, ponieważ jeszcze nikt tak do końca tego nie
zważył, nie zmierzył, nie określił, czy to ten jest jednym z wielu, czy
też ten pozostanie przez wieki. Jeśli mogę poprzez taki kontekst zbu−
dować wartość trzecią, to dobrze. Mam poczucie, że czerpię z jednego
i drugiego, a w rezultacie mam jeszcze „coś”.
M. S. Myślę, że to podejście jest w jakiś sposób „czyste” dlatego, że nie da−
jesz się zdominować podziałom kulturowym i historycznym dążąc
do jakości nadrzędnej. Liczy się myśl i siła, z jaką język tę myśl prze−
nosi tu i teraz. W rezultacie najistotniejszy staje się fenomen świata
wcielony w dzieło. Wobec takiego sposobu myślenia wszelkie przeja−
wy twórczości mogą się potencjalnie spotkać ponad rozróżnieniami
i będzie to spotkanie naturalne. Przykład tego „przekładańca” kultur
i czasów mamy w Rzymie — antycznym odkrywanym przez arche−
ologię, średniowiecznym, nowożytnym i współczesnym tętniącym
życiem jakby siłą tej złożoności kulturowej, tworzącej jakość jedyną
w swoim rodzaju. Czy to może się zdarzyć z podobnym nasyceniem
na wystawie?
A. B. To może się zdarzyć na wystawie. Myślę, że bardzo dobrze jest, jeśli się
zdarzy. Pamiętam, bo pytałeś o moment kiedy udało mi się zaobser−
wować w jakiejś ekspozycji zaaranżowane spotkanie. Wydaje mi się,
że to była Antwerpia, ale nie jestem pewien — musiałbym zaglądnąć
do notatek. Przez małą salkę z obrazami północnego gotyku (XIV
i początek XV wieku), powiedziałbym błękitnego gotyku, kątem oka
coś właziło mi nie−niepokojąco, tak jakby się dopełniało, ale za spra−
wą czegoś odmiennego, jednak z tej samej rodziny. Okazało się, że
widzę oddalony o jakieś 10 metrów w innej sali obraz Paula Delvaux,
który tyleż miał z tymi obrazami wspólnego, ile jego malarstwo ma
wspólnego z historyczną architekturą, zatrzymanymi w posągowa−
tość postaciami kobiet, zatrzymanym czasem. Zatrzymanie w tam−
tych obrazach i zatrzymanie w obrazach Paula Delvaux były dla mnie
zupełnym odkryciem. Bo czas się zatrzymał również dla mnie. Stałem
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
95
i patrzyłem raz na jeden raz na drugi obraz mówiąc „jak ja zaczynam
lubić Paula Delvaux, a nigdy go nie lubiłem”. Miałem zawsze poczu−
cie, że jest on wystylizowany, wymyślony, schematyczny etc. Ale ten
kontekst pozwolił mi w ciągu kilku minut — przeszedłszy szybko,
w porządku historycznym ułożoną ekspozycję — dotrzeć do sali
Delvaux i spokojnie oglądać jego obrazy. Dokładnie wiedziałem jak
to z nim jest naprawdę i nie potrzebowałem żadnego stereotypo−
wego kojarzenia z Giorgio de Chirico i René Magrittem. On był
Paulem Delvaux i już. Przez pryzmat tamtych obrazów myślę, że spo−
ro takich kontekstów zdarza się w muzeach. Czasem kontekstów z tej
samej epoki. Pamiętam również jedno z dużych zaskoczeń. To akurat
ekspozycyjnym w Bonn. Ogromna sala z obrazami Pabla Picassa
i rzeźbami Julia Gonzalesa. Wyglądało to tak, jakby ktoś linie, kreski
powyjmował z obrazów Picassa i umieścił w przestrzeni. Można by
powiedzieć — „bez sensu” — traci obraz, traci rzeźba, te dzieła powinny
pozostać sobą. Tu trzeba było poszukać czegoś zdecydowanie opozy−
cyjnego do Picassa. Okazuje się że nie, że przebywaliśmy, oglądając to
zestawienie, w objęciach jednej idei. W przypadku Picassa i Gonzalesa
tożsamy czas, w przypadku Delvaux i obrazu z przełomu XIV i XV
wieku odległość kilku stuleci. Gdzieś jednak i w jednym i w drugim
przypadku ta wspólnota myśli i idei istniała. Wydaje mi się, że w takich
doświadczeniach okazuje się, to jest oczywiście doznanie osobiste, że
żaden z nas, malarzy, rzeźbiarzy nie jest sam. Obok niego są ci, którzy
malowali i malują i być może odczuwają podobnie. Istnieje jak sądzę
naturalna potrzeba poszukiwania „współbraci w wierze artystycznej”
nie tylko ciekawość innych, ale również potrzeba wspólnoty poprzez
podobieństwo odczuwania świata, odbierania. Gonzales z Picassem
spotkali się tak cudownie — nie wiem czy za swojego życia chcieliby
takiego spotkania, bo uważaliby, że sobie nawzajem będą przeszka−
dzać. Natomiast tutaj to dopełnienie było znakomite.
M. S. Pomimo wszystko tego typu wystaw robi się niewiele — ekspozycji
o śmiałych zestawieniach dzieł zupełnie współczesnych, wychodzących
daleko poza rzeźbę i malarstwo, posługujących się mediami kompute−
rowymi, video, ze sztuką dawną — co może być powodem? Może
warto tu przypomnieć wystawę Jeana Claira w Wenecji „Tożsamość
96
Idee, Poglądy
i odmienność” w 1995 roku. Powiedzieliśmy sobie wcześniej, że może
istnieć wizja spotkania ponad podziałami historycznymi segregujący−
mi myśl artystyczną. Że właściwie powinno się zrezygnować z dziele−
nia sztuki na dawną i współczesną. Czy ma to związek z pietyzmem,
z jakim historycy sztuki podchodzą do obiektów sprzed wieków
o wielkiej często wartości materialnej, i daleko mniejsze w związku
z tym są możliwości „dysponowania” takimi obiektami? Czy też
ogrom trudności w znalezieniu kluczy „wizualnych” albo „ideowych”
pozwalających zderzyć ze sobą dzieła tak różne w swoim charakterze
wizualnym?
A. B. Ja myślę, że oczywiście chlubnych przykładów mamy kilka i one
są tyleż pomnikowe co w związku z tym rzadkie. To są przecież
wystawy „Romantyzm i romantyczność”, wspólne dzieło Marka
Rostworowskiego i Jacka Waltosia, gdzie to, o czym rozmawiamy
było jakby wpisane w ideę. Tym samym była kolejna wystawa Marka
Rostworowskiego i współpracowników — „Polaków portret własny”
czy „Żydzi polscy”. Potem kilka tego typu wystaw w stanie wojen−
nym organizowanych przez Janusza Boguckiego i Tadeusza Borutę,
ale myślę, że nie wolno nam zapomnieć o wystawie z 1975 roku
(Kongres AICA) w krakowskich Sukiennicach, którą zorganizował
Mieczysław Porębski. Namalowane na zlecenie obrazy, w monumen−
talnej skali miały się spotkać we wnętrzu Galerii Muzeum Narodowego
z obrazami XIX−wiecznymi. Okazuje się, że zdarzają się historycy
sztuki, którzy nie tylko tego typu potrzebę czują, ale będąc blisko sa−
mych artystów czują żywość kultury. Oni nie szufladkują za wszelką
cenę, tylko są poetami kultury. Oczywiście, porównanie z wizją André
Malraux jest czymś naturalnym. Ja myślę, że odpowiedziałeś za mnie,
wskazując na tę obiektywną trudność wydobywania z przepastnych
magazynów muzealnych dzieł. Owszem, powiem (i być może po tym,
co powiem już nie zrobię nigdy żadnej wystawy), że istnieje rodzaj
pewnej może nie do końca uświadomionej bariery. Okazuje się, że
można umieć, można wiedzieć i nie widzieć. I to jest obezwładniające.
Od dawna studenci historii sztuki nie mają żadnych zajęć z rysunku,
studenci kończą studia nie wiedząc, co to jest analiza linearna kompo−
zycji. W ogóle, jakby ten warsztat poznawczy znany każdemu arty−
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
97
ście, przestał być w użyciu historyków sztuki. Ludzie, że tak powiem
kompetentni w przybliżaniu dat, faktów i biografii, w przytaczaniu
cytatów, nie są zdolni do szukania spotkań — ponieważ nie wiedzą
dokładnie co z czym spotkać, ponieważ tylko mogą spotkać ucznia
z mistrzem, datę z datą. Owszem, temat z tematem, a i to już z pewnymi
wątpliwościami, bo jeśli temat jest inaczej podpisany to już powstaje
problem. I to zresztą widać. Tego typu myślenie zaprezentowane
w koncepcji „muzeum wyobraźni” Malraux, czy potem widoczne
w dokonania wystawowych Rostworowskiego czy Porębskiego właści−
wie nie mają naśladowców. A jeśli chodzi o dzieła, myślę, że to nie
tylko polska bieda uniemożliwia korzystanie ze zbiorów innych mu−
zeów. To niewątpliwie jest organizacyjnie straszny wysiłek. Czasem
muzea nie chcą współpracować, bo ten jedyny obraz jest punktem
najważniejszym ekspozycji stałej i jeśli z tej ekspozycji zniknie, to
muzeum w ogóle będzie można zamknąć.
M. S. Tutaj chyba takim dobrym przykładem jest Muzeum Boymans van
Beuningen w Rotterdamie, które w swoim założeniu posiada tworze−
nie ekspozycji łączących obrazy z dawnych wieków z obrazami współ−
czesnymi. To jest ich praktyka codzienna i dużo zorganizowali też
wystaw opartych na własnych zbiorach bardzo odważnie łączących
sztukę dawną i współczesną. Pamiętam, że robił taką wystawę na przy−
kład Peter Greeneway — zupełne zaskoczenie. Ale on zrobił wystawę
mając do dyspozycji wszystkie obiekty muzeum, a w dodatku mógł
przygotować coś jeszcze z własnych pomysłów, coś, co by spinało
je klamrami: wymyślił sobie np. żywe modele wewnątrz wystawy.
A. B. Myślę, że możemy tego doświadczyć w takim zespole muzealnym
w Kolonii jak Wallraf–Richartz i Ludwig. Przestrzeń tak otwarta,
że właściwie jednym kątem oka widzi się Rembrandta, a drugim
Rauschenberga. I nie chodzi o to, że Rauschenberg się nie obroni, ale
narzucony tym zestawieniem kontekst absolutnie zmusza do myśle−
nia, zastanowienia się. Łącznie, jeśli ktoś chce, z pełnym potępieniem
dla sztuki Rauschenberga lub zachwytem nad trafnością formułowa−
nia myśli plastycznej na temat środkowych lat XX wieku. Nie mówi−
my o świątyni sztuki, którą zrewoltowali lewicowi futuryści, tylko
mówimy o miejscu żywym, o miejscu, w którym się chce spędzić cały
98
Idee, Poglądy
dzień. Wielkim zaskoczeniem były też muzea moskiewskie. Tu mam
swoją, może trochę naciąganą, teorię, jak to kult obrazu, kult ikony
doprowadził do miłości obrazu w ogóle. Absolutny szok, jak ludzie
ubierają się odświętnie chodząc po muzeach. Jak oglądają wystawy
całymi rodzinami! Jaką mają potrzebę spotykania się w muzeum.
To jest niewiarygodna sprawa — jak wiele mają do oglądania!
M. S. Co sądzisz o olbrzymiej frekwencji na takich wystawach jak „Impre−
sjoniści” albo „Carvaggioniści”5. Czy da się to wytłumaczyć tylko
pewnego rodzaju egzotyką, że nagle tu, u nas mamy świetny zbiór
impresjonistów do obejrzenia. Czy to jest jeszcze coś innego?
A. B. Ja bym chciał, żeby to zwiastowało coś innego i muszę powiedzieć, że
z chęcią w to wierzę, iż to zwiastuje coś lepszego dla przyszłego czło−
wieka. Muszę powiedzieć, że napawa mnie optymizmem nie tylko ta
frekwencja na wystawie właśnie impresjonistów czy carvaggionistów.
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
99
Pamiętam, kiedy w Muzeum Narodowym przy okazji wystawy „Ob−
razy śmierci” wpadliśmy na pomysł zrobienia Zaduszek w muzeum.
Zaduszki polegały na tym, że wystawa była otwarta do ostatniego
widza w niedzielę, a od godziny jakiejś późnopopołudniowej oboje z
Anną Król, z mikrofonem w ręku oprowadzaliśmy tych, którzy chcie−
li. Muszę powiedzieć, że z dużą niecierpliwością obsługa wystawy
przyglądała się temu, jak koło godziny 10 wieczór było tam kilkaset
osób, z tego większość młodych ludzi. Żeby było jeszcze ciekawiej,
część, i to bynajmniej nie studentów Akademii, chodziła
z notatkami, podsłuchiwała rozmowy, zadawała pytania, była przeję−
ta. Zastanawialiśmy się radując się tym faktem: no dobrze, a gdzie
dziennik telewizyjny, a gdzie serial, dlaczego ci ludzie nie siedzą na
stadionie piłkarskim tylko tutaj? To nie była garstka ludzi — to była
taka ilość, którą w tych labiryntowych układach wystawy widziało
się! I to do późnych godzin wieczornych! I myślę, że to jest optymi−
styczne. I to nie dlatego, że na tej akurat wystawie było dużo obra−
zów „rozpoznawalnych” można powiedzieć nastrojowo czytelnych
aż do bólu. Ale może to jest też taka próba odpowiedzi na to, że
ludzie chcą kontaktu ze sztuką, tyle tylko, że boją się, że od czasu do
czasu są przez jakieś zjawiska artystyczne wprowadzeni w jakiś taki
kąt, z którego sami nie znajdują wyjścia, nie potrafią szukać swojej
perspektywy. Jest to zniechęcenie wywołane takim poczuciem lek−
ceważenia przez artystę. I to nie jest przecież cecha zjawisk końca
XX wieku. Myślę, że jeśli coś może być w takim wypadku przekony−
wające, to jakaś porcja działań artysty, ale porcja tak mocna, tak silna
i tak wielostronna, jaką była trzy lata temu ogromna wystawa Billa
Violii w Amsterdamie. Kiedy to całe wnętrze było wypełnione jedną
instalacją. Wszystkie przestrzenie, korytarz z sali do sali były absolut−
nie wyciemnione. Wchodziło się dopiero w krąg światła czy krąg zda−
rzenia. Przechodziło się z jednego kręgu do drugiego nie mając nic
w międzyczasie. Miało się poczucie rozmowy z tym drugim człowie−
kiem cały czas. Nic mi nie przeszkadzało, żaden kontakt, żadna
popielniczka żadna służba pilnująca, żadna strzałka drogi ewakuacyj−
nej — absolutnie nic. Reżyseria absolutna i doskonała. Pomimo cza−
sem drastyczności rzeczy, które się działy w poszczególnych scenach
100
Idee, Poglądy
101
czy salach. Byliśmy tam bardzo długo i muszę powiedzieć, że zostało
to we mnie bardzo, bardzo mocno, na zawsze pewnie. Nie sądzę, że−
bym potrafił tak odebrać jednostkowe dzieło Violi, nie wiem, czy po−
trafiłbym się skupić do tego stopnia. Tłum obecny na tej wystawie
przyszedł nie tylko dla tego, że uchodziło to za działanie awangardowe.
Było się absolutnie przejętym tym, co ten człowiek ma do powiedze−
nia. A to tym bardziej dlatego, że mieliśmy do czynienia nie z jednym
obrazem, tylko z pełną wypowiedzią człowieka, nałożoną na siebie
przez lata. Droga i kolejne wypowiedzi na tematy ludzkie przekony−
wały do tego autora. Natomiast dziś, kiedy nie potrafimy uwierzyć
w autentyczność, wartość dzieła, nie bardzo wiemy, czy jesteśmy oszu−
kiwani, czy ktoś z nas kpi, czy co? I właściwie może się w nas uwiary−
godnić tylko to dzieło, to zdarzenie, które daje nam szansę wysłuchania
wielu wypowiedzi tego samego autora. To jest tak, że można wypowie−
dzieć jedno zdanie, ale jeśli okaże się, że z tym drugim jest ciężko lub
jest niedorzeczne, to przestaje się wierzyć, że człowiek sam sformuło−
wał tą myśl, a w dodatku, że ona faktycznie ma jakiś sens.
Tradycyjne malarstwo ma jeszcze to, że igra sobie z nami pewną ilu−
zją, że musimy wejść w ten zamknięty ramą „ekran”. Uwierzyć weń,
tak jak dziś gapiąc się w telewizor — bo telewizor zmusza nas do
tego, żebyśmy w niego uwierzyli. Ta gra prowadzona wcześniej przez
malarzy była też takim niecodziennym, sugestywnym spotkaniem.
Natomiast dziś, kiedy inne media działają na nas banalnością kabla
i aparatury, nie bardzo wiemy, czy to jeszcze jest realizacja elektryka
czy już artysty. I musimy dłużej posłuchać tej wypowiedzi, by móc
zmierzyć jej wagę. Myślę, że łatwiej jest nam dziś rozpoznać złe ma−
larstwo niż złą instalację. Tak sądzę. Być może zawsze tak jest, kiedy
sztuka sięga po inne, nowe narzędzia.
Przypisy
1
2
„Picasso, Léger, Nolde, Arp, Miró i inni, Sztuka naszego wieku z kolekcji Würth”, kuratorzy
wystawy: Nawojka Cieślińska i Anna Król, Muzeum Narodowe w Krakowie 1999 r.
„Kolory tożsamości. Sztuka polska z amerykańskiej kolekcji Toma Podla”, autorzy: Anna
Król i Artur Tanikowski, Muzeum Narodowe w Krakowie 2001 r., Państwowa Galeria Sztuki
w Sopocie 2002 r.
102
Idee, Poglądy
3
4
„Obrazy śmierci w sztuce polskiej XIX i XX wieku”, autor koncepcji, scenariusz i kurator
Anna Król, Muzeum Narodowe w Krakowie 2000 r. Muzeum Narodowe w Szczecinie 2002 r.
„Od Maneta do Gaugina. Impresjoniści i postimpresjoniści z Musée d’Orsay w Paryżu”,
komisarze wystawy: Iwona Danielewicz i Caroline Mathieu, opieka merytoryczna nad
ekspozycją w Muzeum Narodowym w Krakowie — Anna Król, 2001 r.
5
„Carravagio. Różne oblicz Carravagionizmu”, Muzeum Narodowe w Warszawie 1996 r.
Ilustracje
str. 85 „Obrazy śmierci w sztuce polskiej XIX i XX w.”, Muzeum Narodowe w Krakowie, 1999 r.
str. 91 „Kolory tożsamości. Sztuka polska z amerykańskiej kolekcji Toma Podla”, Muzeum
Narodowe w Krakowie 2001 r.
str. 93 „Kolory tożsamości. Sztuka polska z amerykańskiej kolekcji Toma Podla”, Muzeum
Narodowe w Krakowie 2001 r.
str. 99 „Mam wam coś do powiedzenia. Tadeusz Kantor — autoportrety”, autor scenariusza
i kurator: Zofia Gołubiew, Muzeum Narodowe w Krakowie 2000 r.
str. 101 „Mam wam coś do powiedzenia. Tadeusz Kantor — autoportrety”, autor scenariusza
i kurator: Zofia Gołubiew, Muzeum Narodowe w Krakowie 2000 r.
Adam Brincken, Mirosław Sikorski
103
104
ARCHIWUM
Józef Jarema
Rozmowa
z Józefem Pankiewiczem*
Jesteśmy w pracowni na rue Bonaparte. Prof. Pankiewicz, Jan Cybis
i ja — pani Pankiewiczowa stawia swój wieczorny pasjans. Obok robi się
herbata. Profesor, zaczerwieniony jak młodzieniec, opowiada o Włochach,
jakgdyby niedawno oglądany cały Renesans miał przed oczyma: — „co to
był za wiek — co to za ludzie, proszę panów — Włosi, wogóle Włosi (wy−
krzykniki) — niczego większego nie było — ja nie widzę…” (Profesor spędził
wakacje dwóch ostatnich lat we Włoszech) — „proszę panów, wobec tej epoki
wyglądamy jak robaczki — zmaleliśmy — wszystko zmalało” (próbuję opo−
nować). Profesor patrzy prawie zdziwiony — wreszcie śmieje się — „no tak,
ja was rozumiem — wy jesteście młodzi — wy macie rację — ja może nie powi−
nienem wam tego mówić — ja sam o tem zapominam kiedy maluję — jednak to
było naprawdę coś największego — to wszystko co się dziś robi wobec Rafaela,
wobec Wenecjan, jakie to jest małe” (próbujemy bronić współczesności).
Profesor się uśmiecha: „niech panowie idą do Jeu de Paume — nie byliście?
— to popatrzcie na tę dzisiejszą Ecole de Paris — czy to nie jest upadek…”
„Ale obecna wystawa u Durand−Ruel’a? (podsuwam, bo chcieliśmy się
dowiedzieć czegoś współczesnego epoce Impresjonistów) — a Impresjoniści,
panie profesorze?
Józef Jarema
105
Tu prof. Pankiewicz inaczej się ożywia, inne ma oczy. Żywa, bliska mu
epoka ściąga go z renesansowych wyżyn do Paryża: „a Impresjoniści — tak,
to jest malarstwo — co? ci malują? tak to piękna wystawa. Durand Ruel
był pierwszym marchandem, który się zajął impresjonistami — on także
Corota popierał poprzednio. Kiedy przyjechałem razem z Podkowińskim
do Paryża widziałem pierwszy raz płótna Moneta u Goupila na boulevard
Montmartre, które mi pokazywał współpracownik firmy, mężczyzna rudy,
podobny do Van Gogha, był to brat jego Théo. Grupę Impresjonistów two−
rzyli (ciągnie, powracając do tematu profesor) przedewszystkiem Monet,
106
Idee, Poglądy
Pissarro i Sisley — teoretykiem impresjonizmu, jako kierunku, był Pissarro
— on też najwięcej przechodził wahań — twórcą jednak, najczystszym im−
presjonistą był Monet. Z Monetem przyjaźnił się i razem pracował Renoir,
nie będąc nigdy całkowicie impresjonistą i najbardziej też później wyeman−
cypowany — tak jak Cézanne, który początkowo wystawia z Impresjonista−
mi, pracując nawet przez pewien czas pod wpływem Pissarra (Maison du
pendu w Luwrze) — ale właściwie żyje Cézanne poza tą grupą. Odkrycie
Impresjonistów, ich praca nad nową koncepcją tłumaczenia świata — to była
rzeczywista rewolucja w malarstwie. Tym ludziom o coć chodziło — (przy−
pominamy sobie razem poszczególne płótna, wystawione obecnie u Durand
Ruel’a. Są tam między innemi dwa pejzaże Moneta i Renoir’a z 1873 roku,
malowane tego samego dnia, z tego samego miejsca, przedstawiające fermę
nad Sekwaną — tak do siebie podobne, że możnaby pomieszać autorów) —
oni zbiorowo pracowali nad tworzeniem nowej wizji — wzajemny wpływów
się nie wstydzili — a mimo tego, że indywidualności ich tak się nawzajem
przenikały, każda z nich dała swoją odrębną wartość. W roku 1889 widzia−
łem pierwszą zbiorową wystawę Clauda Moneta razem z rzeźbami Rodina
u Georges Petit — byłem zupełnie przekonany”.
„A jak reagował Podkowiński?” — „Podkowiński pokłócił się ze mną
o Impresjonistów — przez miesiąc nie mówiliśmy do siebie. Podkowiński
wyjeżdżając z Polski marzył o sławie batalisty — przejęty był Detaille’em
i Alfonsem de Neuville — po miesiącu wrócił z wystawy Moneta, podał mi
rękę i od tego czasu uznawał już tylko ultramarynę — (profesor Pankiewicz
się uśmiecha). Kolor niebieski odegrał dużą rolę w malarstwie impresjo−
nistycznem. Czy nie uważacie panowie, że Impresjoniści nawet nadużywali
tej farby — kpiono wtedy między malarzami: kiedy nie wiesz, jaki położyć
kolor, kładź niebieski. Ugry — jak w ogóle zimne kolory, mają pewną kon−
systencję, której brak czystym barwom — „ziemie” przybierają na natężeniu,
mają swój ciężar, szlachetnieją z czasem, gdy niebieskie bledną, stają się lotne.
To się zemściło na płótnach Cézanne’a — uważam, że tam stosunek między
gorącymi a niebieskimi przez czas już został spaczony. Impresjoniści pro−
gramowo odrzucili „ziemie” — uznawali tylko kolory spektralne — czy to
było słuszne? Profesor Pankiewicz wraca do Podkowińskiego: „Podkowiński
rozmalował się dopiero po zobaczeniu Impresjonistów — to był wielki in−
stynkt malarski. Kierował się właściwie tylko instynktem — to był człowiek
Józef Jarema
107
bardzo wrażliwy, można powiedzieć o duszy prawie kobiecej wrażliwości
— ale koniec jego twórczości jest dla mnie niewytłumaczony, niezrozumiałe
są po jego poprzednich pracach te wielkie płótna — „Szał”, te tańce szkieletów,
w których jeszcze tu i ówdzie widzi się dobre miejsca, ale to już nie to, czem
był Podkowiński, malarz rozbudzony wielkiem dziełem Impresjonistów.
Czyto atmosfera warszawska, czy inne powody, czy nieszczęśliwa miłość…”.
„A inni polscy malarze jak reagowali na impresjonizm?”
„Po moim przyjeździe z Paryża, jako jeden z pierwszych przyjął od−
razu impresjonizm Masłowski — nieco później dopiero, przyjeżdżający do
Warszawy Wyczółkowski przejął się świeżością palety impresjonistycznej
i maluje szereg ciekawych kolorystycznie płócien na Ukrainie. W tych czasach
w Warszawie największy wpływ wywierał na nas młodszych Aleksander
Gierymski. W jego towarzystwie siadywaliśmy z Podkowińskim, Witkiewiczem,
Sygietyńskim (właściwie muzykiem, który pod wpływem Podkowińskiego
zajął się krytyką malarską), Masłowskim i innymi, wieczorami w kawiarni.
Miałem wtedy z Podkowińskim pracownię na rogu Żórawiej i Kruczej.
Gierymski, potrzebując do obrazu „Piaskarze nad Wisłą” górnego światła prze−
niósł się do nas. Dzięki temu zetknąłem się z jego protektorem hr. Milewskim.
Ten ostatni zainteresował się moim nieskończonym jeszcze „Targiem za
Żelazną Bramą”. Miałem zamówienia — wyruszyliśmy z Podkowińskim do
Paryża — zamieszkaliśmy razem w pracowni po Chełmońskim koło Place
Pereire — był to rok 1889 (tutaj wyciąga prof. Pankiewicz tekę z fotogra−
fjami swoich dawnych prac — oglądamy „Targ za Żelazną Bramą” z przed−
paryskiej epoki, pejzaże z „maniery nocnej” z nastrojem ówczesnej poezji
symbolicznej, z Whistlerowską tajemniczością: „Łabędzie w Saskim Ogrodzie”,
„Stare Miasto nocą” (Muzeum Narodowe w Krakowie), „Dorożka w czasie
deszczu”, „Teatr Marcellusa w Rzymie” — z pierwszego pobytu w Rzymie
(1897–98), płótna jeszcze ciemne. Pani Pankiewiczowa przerywa swój pasjans,
przegląda z nami pełne wspomnień fotografje, przypominają się czasy, kiedy
nieraz w pracowni koło placu Pereire nie pozostawało nic więcej ze środ−
ków żywności, prócz niewyczerpanego słoju musztardy i słoneczników
(z sąsiedniego ogrodu) — co do Aleksandra Gierymskiego, to ten jako
starszy już człowiek, po powtórnym pobycie w Paryżu, zaczyna malować
w manierze impresjonistycznej. Z tego okresu pochodzi jego piękny obraz
w Muzeum Narodowem w Krakowie „Wieczór na Sekwanie” — po nim
108
Idee, Poglądy
i inni nasi malarze zaczynają „rozjaśniać paletę”. Oczywiście artysta, który nie
robił tego z metodą i dyscypliną, nie mógł osiągnąć większych rezultatów.
„Co pan sądzi o impresjoniźmie Stanisławskiego?”
„Stanisławski miał właściwie o wiele więcej wspólnego ze szkołą
Barbizońską i Corotem, niż z Impresjonistami. Był już w Paryżu, kiedy tam
przyjechałem po raz pierwszy. Szkoła Barbizońska wywarła pewne wpły−
wy, dała mu francuską kulturę. Wychowany jedynak w Kijowie (ojciec jego
był tam profesorem uniwersytetu) pozostał do końca bliskim raczej rosyj−
skim „Pieredwiżnikom”.
„Jaki stosunek — (zadaję pytanie) mieli do Impresjonistów wielcy
mistrze poprzedniego okresu francuskiego malarstwa? Corot naprzykład,
którego wpływ tak często u nas widać?”
„Corot Impresjonistów nie lubiał — „poco pan to wystawia” mówił do
Durand Ruel’a, kiedy ten zaczął lansować ich obrazy. Daumier podobnie —
Józef Jarema
109
Courbet zupełnie nie zareagował na ten nowy prąd — był to zresztą artysta
najbardziej może tradycyjny XIX wieku — a wogóle wszystkie indywidual−
ności malarskie z tego czasu traktowały się nawzajem dość radykalnie.
Manet n. p. ulegający później czarowi impresjonizmu (maluje z Monetem
w Argenteuil) mawiał w czasie, kiedy się pokazywały pierwsze płótna
Moneta: „Podrobił mi nietylko nazwisko, ale także malarstwo” (obrazy młodego
Moneta są pod wpływem Manetowskim). Później będąc kiedyś u Moneta
zauważył malującego w drugim pokoju Renoir’a — „a niech mu pan powie,
110
Idee, Poglądy
że nigdy niczego nie zrobi” — mruknął Manet do Moneta. O Manecie znowu
Daumier mówił, że maluje figury z kart. Dzisiaj z odległości… jakże zabawne
wydają się nam te zbyt subjektywne sądy współczesnych sobie ludzi.
Monet do Cézanne’a przekonał się bardzo późno — charakterystycz−
nym zaś jest powiedzenie Cézanne’a o Monecie: „jego malarstwo to tylko
samo oko, ale — dodawał z szacunkiem — co za oko! (Mais, Bon Dieu, quel
oeil!). Monet w ten sposób organizował swoje widzenie: niema drzew, nie−
ma przedmiotów, jest tylko wrażenie, wywołane wibracją na siatkówce oka”.
„Rzeczywiście jest u Moneta coś takiego” — zauważa Jan Cybis —
„kiedyś chciałem opisać komuś suknię z pewnego obrazu Moneta, miałem
wrażenie, że obraz dobrze pamiętam, jednak nie mogłem sobie przypomnieć
jej koloru, pamiętałem tylko ogólną gamę obrazu — u Maneta to się nie
zdarza, pamięta się lokalny kolor”.
„No oczywiście — mówi prof. Pankiewicz — Manet operuje lokalnym
kolorem — to, że Impresjoniści go odrzucili, to wcale nie było z korzyścią
dla malarstwa. Cézanne — proszę panów — w swej twórczości przechodzi
często na lokalny kolor.
Impresjoniści wyrośli na Carocie i Courbecie, ale największy wpływ
miał może na nich Jongkind — poza tem Boudin, zwłaszcza na Moneta
i Daubigny (Teodor Rousseau, Millet)”.
„Czy pan profesor zetknął się w Paryżu z Wyspiańskim?” — pytam
ostrożnie, przypominając sobie konflikt „Głosu Plastyków” z legendą.
„Znałem Ślewińskiego, który wprowadzał Wyspiańskiego w sferę
Gauguina. Slewiński poznał Gauguina w Pont−Aven i odtąd niczego poza
nim nie uznawał. Cézanne dla niego nie istniał… Ślewiński mówił przecież
kiedyś wzruszając ramionami: „Enfin il a fait ses trois mille pommes”; był to
może złośliwy rewanż za swego mistrza, o którym Cézanne powiedział:
„Miałem małą senzację, pewne uczucie, ale Gauguin mi ją ściągnął i zawiózł
na Ocean Spokojny”. Ze Ślewińskim przesiaduje Wyspiański w grupie
Gauguina wśród kawiarnianych dyskusyj Montparnasse’u. Dla mnie gra−
ficzność Wyspiańskiego bardzo przypomina Hodlera”.
Zapytuję o Wojtkiewicza, wiedząc o jego tu pobycie i przyjaźni z André
Gidem, u którego są dwa obrazy naszego malarza. „Z Wojtkiewiczem to
było tak: miał swego czasu wystawę w Berlinie, na której poznali go i zainte−
resowali się nim obecni tam André Gide i Maurice Denis. Później w Paryżu
Józef Jarema
111
poznaje się z grupą Symbolistów — wpływy wczesnego Bonnarda (Le Fiacre,
Le bric á brac, Le déjeuner) są bardzo widoczne w twórczości Wojtkiewicza.
Proszę panów, mówiąc o Bonnardzie, czy to nie jest sztuka raczej wyra−
finowana, niż tamta wielka (profesor nawiązuje do początku rozmowy).
Bonnard może jest jednym z największych artystów żyjących — to co on
robi, to jest ładne, to bardzo ładne, jeżeli chcecie — ale w jego płótnach jest
coś, co mnie drażni — może pewna tendencja — jakieś tiki, pozostałości
z japońszczyzny, które niejednokrotnie odgrywają za wielką rolę w jego ob−
razie. Bonnard troszeczkę hoduje swoją naiwność, tą niezgrabność rysunku
— drażnią mnie te niby przypadkowe, za dowcipne wkomponowywane
w obraz urywki nogi, albo ogon pieska, zapoczątkowane u Degasa…”
Tutaj Cybis interwenjuje: „myślę, panie profesorze, że to miało swój
powód u Degasa. Weźmy nowo urządzoną w Luwrze salkę Degasa. Może
dobór rzeczy jest nie najlepszy — widać jednak ten stały wysiłek dojścia od
naturalistycznego zobaczenia do malarskiej płaszczyzny — w każdem płótnie
zostaje właściwie ta walka żywa i nierozstrzygnięta. On wprowadza do plasty−
ki pewien moment rzeczywistości — to nie znaczy niemalarski, tylko stara
się patrzeć bez parti pris, nie wdzieć tematu klasycznie i muzealnie, a raczej
z obiektywnością migawkowego zdjęcia i znaleźć teraz właściwy sposób
rozwiązania tego rzeczywistego patrzenia na płaszczyźnie obrazowej — to
jest jego aktualność dla wielu późniejszych artystów”.
„Tak — nie zaprzeczam (wpada prof. Pankiewicz) — ale jego uwiel−
bienie dla Ingres’a, jego tęsknota za harmonją klasyczną — jednak u tych
ludzi są zarysowania i rozdźwięki, których w renesansie i u dawnych mi−
strzów niema. Ja nie mówię, żeby imitować Renesans albo Holendrów —
toby było zupełnem niezrozumieniem — ja uważam stanowczo, że trzeba iść
do sztuki Włochów i Holendrów przez Paryż, przez współczesny stosunek
do nich” (z miłością otwiera profesor katalog z reprodukcjami starych
pejzaży holenderskich, w których przepiękne przestrzenie nieb, zajmujące
prawie całą płaszczyznę płótna, równoważą się uroczyście ze skrawkiem
płaskiego, holenderskiego krajobrazu). „Jakaż kosmiczna powaga bije z tego
stosunku holenderskiego artysty do przyrody. Ale popatrzcie na to — tak
namalować niebo — kończy prof. Pankiewicz — takie bogactwo nuansów
w traktowaniu różnych elementów — niebo ma swoją powietrzną materjal−
ność nieba — po ziemi tej można chodzić — jak to jest wszystko wyrażone
112
Idee, Poglądy
odrębnie, a jednak jednolicie. Takiego pejzażu nikt w XIX wieku nie nama−
lował — może jeszcze w krajobrazie Courbeta „La Sieste” jest to wielkie
ujęcie. La Rèpublique est fichue si…
Kiedy jednak oglądamy Impresjonistów, przypatrując się epoce, w ja−
kiej powstała ich nowa wizja, głowa napełnia się otuchą. Na tle oficjalnej
sztuki drugiej połowy XIX wieku, wśród spaczonego w efektowny realizm
akademizmu, na tle nieprzebranej ilości bezsensownych płócien, błyszczą−
cych albo rozlatujących się w salach Muzeum Luxemburgu, Petit Palais
(z wyjątkiem sali Courbeta) i w dwóch salach, przez które przechodzi się
w Luwrze do sali Impresjonistów, na tle wreszcie dzisiejszej École de Paris,
dzieło Impresjonistów nabiera właściwego i coraz większego znaczenia.
Tłumaczy się jego skromna, nowa amonumentalna wielkość! Dzieło ich
nabiera charakteru wprost przewidzenia malarskiej świadomości, otwiera−
jącego wraz z potężną odbudową Cézanne’a i Renoir’a perspektywy dalsze−
go ciągu malarstwa, a otwierającego nam współczesnym te perspektywy
może pewniej i jaśniej, niż jakakolwiek inna miniona epoka”.
„Głos Plastyków”, Rocznik III
nr 1–2, 1933, Kraków
* Zachowano pisownię oryginału.
Ilustracje
str. 104
str. 106
str. 109
str. 110
Józef Pankiewicz Przy toalecie, Madryt 1915
Rafael, fragment fresku watykańskiego
Gustave Courbet Pejzaż ze Szwajcarii
Auguste Renoir Z kąpieli
Józef Jarema
113
114
Wspomnienia
115
116
Wspomnienia
Maciej Makarewicz
Wspomnienia z młodości
wysłuchał i spisał Paweł Taranczewski*
Pamiętam jak oglądał prace mego brata Wyczółkowski i mówi: „wiesz,
tylko uważaj, żebyś się nie ochwacił”.
W Akademii najpierw byłem u Jarockiego. Tępaków miał rozmaitych.
Pierwszy rok, przychodzili tam rozmaici. Jarocki, Pautsch, Sichulski, to było
trzech Hucułów. To jest nieprawda, że oni byli pierwsi. Pierwsi, którzy jeź−
dzili na Podole, to był: Axentowicz, Dębicki i mój ojciec. To byli ci, którzy
robili ten wschód Polski.
Jarocki
Wracając do Jarockiego, on miał ten rysunek, nie za bardzo ciekawie to
prowadził, z taką monachijską dokładnością — proporcje! Z natury, wszyst−
ko przeważnie akty. I męskie i kobiece. To było w tej sali na trzecim piętrze,
ostatniej, gdzie miał potem pracownię Świderski. I Maciejewski. To była
pierwsza pracownia malarstwa, w której ja tam byłem i bardzo to przeży−
waliśmy. Mimo wszystko dostać się do tej Akademii nie było tak łatwo.
Rzepiński teraz opowiada, że on pierwszy raz się nie dostał, że mu Nowak
[portier — P. T.] mówił jak zobaczył jego obrazy czy rysunki: „oj, nie wiadomo
czy się Pan dostanie!” A Siwecki tak samo się nie dostał, przecież on bardzo
dobrze rysował, a pierwszy raz jakoś nie wszedł na Akademię. A innych
tam wpuszczali, nie będę mówił jakimi tam drogami to chodziło. To znaczy
musieli tam poprawnie rysować. Ja jak poszedłem do Akademii, ja mia−
łem maturę w trzydziestym roku, zdawałem. Na cały rok poszedłem do
Terleckiego, żeby tam sobie porysować trochę akt. W trzydziestym pierwszym
Maciej Makarewicz
117
zdawałem na Akademię. Był na egzaminie akt i malarstwo, jakaś martwa
natura. Chyba nie było żadnych pytań teoretycznych. Wszyscy tam mieli
trochę świadomości, mieli gimnazjum. A kto nie miał, to się też przygoto−
wywał. U Jarockiego był Filipkiewicz w pewnym momencie, ale to już na
drugim roku. Na pierwszym był tylko Jarocki. Z tym, że mieliśmy tylko
przed południem cztery godziny i po południu rysunek wieczorny. No,
biblioteka, historia sztuki.
Sichulski
Z tym, że ten rysunek wieczorny, to był ze Sichulskim. Oookrooopny
człowiek! Robiliśmy z Łakomskim mikołajki, taką szopkę, karykatury.
Byłem przez ojca jakoś tak ustawiany, żeby gromadzić wszystkie rzeczy.
Ojciec miał świetne zbiory, wszystko to stracił, przed samą wojną zajechał
z tym wszystkim ze swojej pracowni do Jaremcza na huculszczyźnie, tam
dom wybudował. Dosłownie rok przed wojną! Co mu strzeliło do głowy,
nie wiem. No i Sichulski to był człowiek, który zawsze zapominał co tam
powiedział poprzedniemu, kogoś pochwalił, a później go zmieszał z błotem,
albo odwrotnie. „To okropne, to okropne, proszę Pana bez pojęcia, bez poję−
cia” a na drugi dzień „ooo, proszę, tu, świetnie, świetnie. No, nie mogę Panu
dać bardzo dobrze, bo bardzo dobrze to JA rysuję, ale dobrze może Pan
mieć”. A przedtem go zmieszał z błotem.W nosie robiły mu się polipy, jak
mu dokuczały, to wtenczas był już niemożliwy. Dadlez był jego asystentem.
Jak Pan zobaczy mój indeks, to ja u Pautscha czy Jarockiego miałem bardzo
dobrze, a u niego [Sichulskiego — P. T.] miałem dostatecznie. Mówił o mnie
do Ojca, jak się spotykali w Grand Hotelu, bo tam się wszyscy spotykali.
Czy on dobrze rysował? Przypuszczam, że tak. W tych karykaturach to pro−
porcje zawsze złapał. Do kobiet inaczej się odnosił niż do mężczyzn. Kogoś
tam miał zawsze uprzywilejowanego, ale każdy jak mógł to unikał i szedł na
grafikę do Wojnarowskiego. Robili mu złośliwości, w końcu napchali mu
węgla do płaszcza — miał taki jasny, piękny płaszcz zimowy — napchali mu
węgla do kieszeni. Bzdury zupełne, nikt tego nie robił mądry, tylko jakiś
złośliwiec. No a potem jego opowiadanie w Grand Hotelu. Wszystkie przy−
gody swoje opowiadał. Był popularny na wschodzie wśród tych dworów,
malował pejzaże, portrety. Przyjeżdżał na parę dni. Opowiadał: „Aaa, poje−
chałem tam [wymienia nazwisko — M. M.], była przyjemna kolacja, piliśmy.
118
Wspomnienia
W nocy ja czuję, że coś z żołądkiem mam nie w porządku. Rany boskie,
gdzie ja tutaj pójdę, szukam, nie mogę znaleźć, pierwszy raz tam jestem,
w tym dworze, wszyscy już śpią. Gdzież ja tu będę szukał tego wychodka,
no już nie wytrzymam. Był tam cały szereg kwiatów w donicach, rozmaite
rododendrony, wyciągnąłem taki — mówi — kwiat, tam zrobiłem, wsadziłem
go z powrotem, ale byłem zadowolony!” Zachwycony był ta opowieścią.
„Za jakieś trzy, cztery dni dostaję telegram: wszystko ci wybaczam, tylko
powiedz gdzie to jest”.
W Akademii wszyscy mieli pracownie i mieli też mieszkania czasem.
Sichulski mieszkał w Akademii. To zdaje się było w tym miejscu, gdzie
Ojciec pański miał pracownię. Tam był taki mały pokoik, Sichulskiego. A na
dole była grafika. Sichulski nagle się zaczął awanturować, że mu Wojnarski
[Wojnarowski? — P. T.] truje kwasami, że wszystko idzie do niego na górę.
W końcu przyszła komisja cała. Był Widełko kwestor, Kos sekretarz, Kostecki,
który wszystko załatwiał, i Daun, syn rzeźbiarza, którego pomniki stoją na
plantach — Lilla Weneda i…, na Akademii miał swoja ciemnię i tam prze−
ważnie modelki przyjmował, ale robił zdjęcia. Niezależnie od tego prowadził
wszystkie skarbowe sprawy. Przyszli do Sichulskiego, cała komisja sanitarna,
wchodzą, mówią, że Sichulski się skarży na fetory, bo to był kwas azotowy,
więc on mógł działać z tej grafiki. „Nie!” Mówią — „To ekskrementy śmierdzą
przecież!” Zaczynają szukać, patrzą się pod łóżkiem, znajdują pełen nocnik,
który Sichulski zostawił i wyjechał. Wysprzątali. Sichulski miał woźnego,
zapłacili go dodatkowo, żeby tylko sprzątał. Bo Sichulski nie należał do roz−
rzutnych, to trzeba powiedzieć. No ale tutaj właśnie jego pedagogika…? Jesz−
cze zrobili go kuratorem bratniej pomocy. Nie mieli kogo. W tej bratniej
pomocy chodziło o to, żeby zrównać tych nadzwyczajnych studentów ze
zwyczajnymi. Ten nie miał matury, ten nie miał matury, ten nie miał matury,
ale byli świetnymi malarzami. Sichulski przyszedł na jakieś walne zebranie.
Wszyscy mówią, argumentują, ten wstał, „Proszę Panów, to jest zupełny
nonsens. O co tam chodzi? Booo jeeest rozporządzeeenie praaawda mini−
sterstwa, musi ktoś być uzwyczajniony. Albo nie będziemy Akademią, albo
będziemy podlegać Ministerstwu Kultury”. No i zakończyła się cała spra−
wa. Ci tu nagadali się, nagadali, i Stern i Wiciński i Lewicki i Kochanek,
Osostowicz. Jeżeli Pan chce naprawdę coś o Akademii wiedzieć, to to jest
książka, którą Pan powinien przeczytać. To jest świetnie napisane i to jest
Maciej Makarewicz
119
dokument. To są listy Osostowicza do rodziny, gdzie on objeżdża dokładnie
tego Pautscha, któremu tyle zawdzięczał. Sichulskiego też objechał, bo Sichulski
pomagał w tym głosowaniu Pautschowi, bo przecież, co ten Pautsch miał
biedny robić. To jest pokaz. Jak ja to przeczytałem, to myślę sobie, Boże święty,
jak można było doprowadzić do takiej sytuacji, ten Osostowicz, który tak dużo
zawdzięczał temu Pautschowi, później był to tak straszliwy wróg. Taka okropna
nienawiść. Pisze do ojca czy matki listy naprawdę okropne, oburzone. Musi
Pan to poczytać z punktu widzenia dzisiejszego, już mając świadomość tego,
co było przez te ostatnie dziesięć lat [przed wojną], do trzydziestego dzie−
wiątego. W trzydziestym dziewiątym ja jeszcze byłem na grafice i już kopali
rowy na Plantach, tam gdzie są pochowani żołnierze rosyjscy. Zgasło świa−
tło, a Kantor z taką swoją płytą przychodzi. Wojnarowski umarł i cały rok
Jurkiewicz prowadził zanim jeszcze Srzednicki przyszedł. Proszę Pana, wła−
śnie tu jest wizerunek Pautscha [w listach Osostowicza — P.T.], dobry i zły.
Pautsch
Jak skończyłem pierwszy rok Akademii u Jarockiego, był tam tylko
rysunek, na drugim był już i rysunek i malarstwo. Ja bardzo chciałem się
dostać do tego Pautscha. Pautsch, to była atmosfera na całą Akademię, to
jest jedyny profesor, który się nie zestarzał. Bo jednak to wszystko, co tam
było, to wszystko było już historią. Weiss nawet, Kamocki czy Pieńkowski,
Mehoffer, to ludzie, którzy mieli świetną przeszłość, ale tylko ten Pautsch
był, nie wiem czy dla tego, że najmłodszy. Na ścianach były obrazy prze−
ważnie z pracowni Pautscha, na korytarzu. Świetne akty. Galicanka, taki wielki
akt kobiecy, od pleców przedstawiony, jak to było namalowane! To była córka
Galicy, tego generała. Popełniła samobójstwo. Dostała stypendium, pojechała
do Francji i tam się chyba zakochała i popełniła samobójstwo. Wspaniałe
malarstwo. Był tam bardzo dobry obraz Dadleza, tego, który był później
asystentem u Sichulskiego, taka wielka kompozycja. On miał dobry okres na
Akademii. Jakieś kobiece akty. To były obrazy, które stale wisiały na koryta−
rzach. Zapamiętałem jeszcze taki akt męski Kulisera. Malowało się przeważnie
na dyktach 150 na 120, czy na 180, coś takiego. Wszyscy na tym malowali.
Jak ja patrzyłem się na wszystkie te pracownie mówiłem sobie, ja chcę być
u Pautscha. Pokazałem mu jakieś swoje prace, no i on mnie przyjął. Ale tam
już nie było tych ludzi. Ani Lewickiego, ani Osostowicza, ani innych, tak że
120
Wspomnienia
myśmy stworzyli właściwie nową grupę u Pautscha. Siwecki przyszedł.
Był tam jeszcze Gorgoń, bardzo uzdolniony. Makarówna, pierwsza żona
Marczyńskiego. Mój brat przyszedł później, na drugim roku. Ojca pańskie−
go już nie było, bo ja przyszedłem w trzydziestym pierwszym do Akademii,
a do Pautscha w trzydziestym trzecim, a Ojciec, o ile sobie przypominam,
przeszedł do Kowarskiego i poszedł do Warszawy. Pozatym wszyscy byli
nowi. Wtenczas u Pautscha zacząłem malować. Pierwsze ustawienie mode−
la, to wszystko, strasznie mi się to wszystko podobało. I ten Pautsch taki.
I my tak. I właściwie bardzo pozytywnie, tak jak sobie wyobrażałem, tak on
się tutaj umiał zachować. Nie wiem co się jednak stało, ja zacząłem sobie
troszkę, może nie eksperymentować, ale trochę ustawiać te sprawy może
nie tak, jak on sobie to wyobrażał. On jednak przeszedł na pozycje łagodne.
Tak został nauczony doświadczeniem przez tych ekspresjonistów, tą, na−
zwijmy, bo jej jeszcze nie było, Grupę Krakowską, że się zmienił. Jak potra−
fili jego zmienić! Mam wrażenie, że się zmienił właśnie przez Osostowicza.
Nie umiał się dogadać. Przecież Pautsch takie dawał temu Osostowiczowi
stypendia, jakich nikt nie miał. Wtedy stypendium wynosiło sto czterdzieści
złotych, przeważnie dawano po połowie, po siedemdziesiąt złotych. Ja mia−
łem stypendium na samym końcu trzydzieści pięć złotych. Osostowicz to
nie był przyjemny facet, to nie był miły współkolega. I co jest najdziwniej−
sze, że ten człowiek takie poparcie miał od Pautscha i finansowe i moralne,
ale przecież on malował tak jak Pautsch! Przecież te jego obrazy. Tylko, że
przeszedł dalej i zrobił tę epopeję chłopską, to wielkie obrazisko. Pautsch
pozwolił mu zrobić wystawę. Widziałem jak Stern go szarpał po wojnie, że
sprowadził policję, to też nieprawda. Byłem świadkiem, jak Pautsch się bronił
przed Sternem. Stern go atakował: „Bo Pan wprowadził policję”, a Pautsch
mówi: „absolutnie nie!” Nagle ja zobaczyłem, że on zaczyna wybierać ludzi
bardzo spokojnych. Zaczął bardzo popierać Siweckiego, Pietrzyka, syn tego
architekta, co wybudował kościół w Hucie. Korektę robił temu Siweckiemu:
„Proszę pana, trochę więcej niech Pan koloru, koloru, koloru; przecież to takie
przebielone jest”. Siwecki rysunek miał zawsze bardzo poprawny i zawsze
był taki układny. I nagle ja nie wiem, dlaczego ja przyjąłem inną postawę.
I tu się zaczęły jakieś nieporozumienia między nami. Ale, niezależnie od
wszystkiego, ja najwięcej skorzystałem od tego Pautscha. Później się przenio−
słem do Pieńkowskiego. Ale Pautsch stworzył swoją własną już nie mówiąc
Maciej Makarewicz
121
metodę pracy, metodę ustawiania modela, te budy tak zwane, na które póź−
niej wszyscy się krzywili „o, już znowu buda”. Ale ta buda, którą on robił z
patyków, taki jakby stragan, tutaj zasłonięte, tutaj otwarte, tutaj część w cie−
niu, część w świetle, to były świetne tematy. Wewnątrz był akt, czy kompozy−
cja, przeważnie półnagie postacie, męskie i kobiece, także banaaany, dyyynie;
właściwie to był taki teatr. Tego nikt nie robił, tylko on. On sam zresztą też u
siebie coś takiego robił, ale ponieważ to było stale i — jak to u nas w Polsce —
jak coś jest za długo, to się zaczyna to czy obśmiewać, czy robi się z tego
schemat. Ale mimo tego wytworzyła się z tego atmosfera Rembrandta. Bo my−
ślę, że Rembrandt też sobie przesłaniał tę swoją Betsabe i tam stwarzał na−
strój taki. Malowałem to, kilka prób miałem, które on uznawał, ale potem,
przypuszczam, że nas dwóch braci było za dużo. To był jakiś błąd psycholo−
giczny. W pracowni mam obrazy z okresu Pautschowskiego, Pieńkowskiego,
Frycza… — jest jakiś przekrój tej epoki. I to był jedyny człowiek — Pautsch —
mimo tego, że robił wszystko co robił dawniej, to była taka indywidualność,
która nawet przeszła poprzez tę starość jakąś. Co było takiego najbardziej
charakterystycznego, co do tej pory używam, to właśnie wykorzystanie szpa−
chli. Taaa cieniuuutka szpachelka. Na czym to polegało. Na tym, że on to
przecierał do gruntu, grunty były świetne, twarde, po dwóch dniach wysy−
chało na beton. Przecierałem i ja, szczególnie w tych ptakach, tych bażan−
tach, i to zastępowało nieraz światło i laserunek. Przetarcie do gruntu. Jak
były te pióra bażancie, to one dostawały taką materię. Nie robił tego meto−
dycznie, przez wszystko. Stwarzał rozmaitość materii. Dla niego materia była
rzeczywiście bardzo ważna. Pautsch zawsze się zachwycał malarstwem ho−
lenderskim, Delacroix. Przechodzę koło jego domu na Kazimierza Wielkiego,
tam już bliżej stacji benzynowej, po prawej stronie. Opuszczony! Wszystkie
poremontowane. Boję się, że to wcześniej czy później wykupią. Jest tylko syn
i córka, nie wiem czy są w Polsce. Podczas okupacji Pautsch był bohaterski.
W czasie okupacji chcieli, żeby on był folksdojczem, bo był pochodzenia
niemieckiego, kolonista na Wołyniu. Jego żona również była pochodzenia
niemieckiego, no może tam były jakieś mieszanki polskie, i on powiedział,
że nie będzie, nie zrobi się folksdojczem, ale był w niebezpieczeństwie. Pautsch
jak odszedł z Akademii to zaraz później jakoś umarł, nie wiem co to się
stało. Wracając do malarstwa, było pragnienie koloru. Impresjoniści stwo−
rzyli ten kolor taki kładziony. Ciapki, które dawały później tę atmosferę tej
122
Wspomnienia
przestrzenności przez te właśnie takie rozdrabnianie, ale wykluczyli jednak
gęstość farby. Przecież Rubens też robił kolor, ale wszystko to było gęsto ma−
lowane, a całe malarstwo inaczej wyglądało. Myślę, że impresjoniści osiągnęli
pewne rzeczy, ale to było jednak wszystko łatwiejsze. Znaleźć kolor, wie Pan,
przy pomocy tego oleju, farby olejnej, która — jak zawsze uważałem — jest
o r d y n a r n y m materiałem. To nie jest materiał taki — wie Pan — szlachet−
ny, z tego trzeba dopiero zrobić coś. Impresjoniści zrobili, ale metodą taką…
On to zawsze bardzo podkreślał, żeby kompozycja była, plany. Ale on tam
przychodził! On tam nawet mówił: „a, niech Pan użyje szmaty”, przecierał
szmatą. Ukochanym uczniem był Lisowski. Siwecki, Pietrzyk i Lisowski.
Naprawdę zdolny człowiek. On te budy robił. Umarł w czasie okupacji. To
nie był sokół, okna można było zostawić otwarte. Wie Pan gdzie jest jego
obraz? Na Meiselsa, parę lat otwarta jest taka kawiarnia. Człowiek zawsze
jest zaskoczony, oglądam telewizję, patrzę się, obraz! Mój. Dlaczego mój?
Bo ja taki sam namalowałem. Mam taki sam u siebie w pracowni. Jest to
Żyd, który trzyma jakąś butelkę, nalewa do kieliszka, a obok siedzi żona czy
siostra, a tamten obraz to był właśnie Lisowskiego. Muszę się wybrać do
galerii Akademii żeby zobaczyć, co zostało z tych dwudziestu lat.
Absolutny dramat przeżył Pautsch, z powodu zabójstwa dokonanego
przez Senkiżyka. Senkiżyk był wysoki, przystojny, z taką czupryną, bardzo
sympatyczny, kobiety go kochały i był świetnym malarzem. Malował troszkę
coś jak Osostowicz, troszkę jak Pautsch, miał jednak własną indywidual−
ność. I on skumał się z Bobrzeckim. Bobrzecki to był też malarz, zdolności to
on może nie miał, ale miał tę taką dziwną ekspresję, psychiatra to by tam się
od razu doszukał czegoś. Człowiek o zbrodniczych zamiarach, absolutnie.
Taki sam wysoki jak on. Obaj popijali. Już widać było, że Senkiżyk marnuje
swój talent, bo z tym Bobrzeckim wyjeżdżają tu, tam, no i Świderski był ich
trzecim kompanem. On nie mówi o tym. Gdzieś po nocach chodzili do ostat−
nich knajp jakie jeszcze były i na dworcu. Może ja zacznę od tyłu. Jesteśmy
w pracowni Pautscha, nadchodziło lato, był koniec roku. Senkiżyk jest,
Bobrzeckiego nie ma, zresztą ostatnio się nie pokazywał. Puka do drzwi
Widełko, Widełko to jest kwestor. Nie wchodzi do środka, bo do pracowni
nikt nie wchodził, i mówi: „proszę panów, czy jest Pan Senkiżyk? Tak. Pro−
szę Pana, Pan nie ma prawa być w Akademii, bo Pan nie zapłacił czesnego.
Musi Pan Akademię opuścić”. Troszkę byliśmy zdziwieni, bo nigdy nikt tak
Maciej Makarewicz
123
rygorystycznie nie egzekwował, żeby Widełko przychodził i kogoś prawie
że relegował. Powiedzieliśmy żartobliwie: „no i co Kazik, nie zapłaciłeś, to
musisz wyjść, my cię wyniesiemy, boś nie zapłacił”. Wzięliśmy taki drąg
potrzebny do konstrukcji tej budy, pamiętam wziąłem jeden koniec na ramię,
a ktoś drugi, już nie wiem kto, drugi koniec. On tak się przewiesił się na tym
drągu, zrobił taka minę jak wisielec i wynieśliśmy go na korytarz. Tam był
Widełko. My wróciliśmy, jakoś tak głupio to wszystko wyszło. Zlekceważy−
liśmy ten sposób załatwiania, ale nie wyszło to najlepiej. Zostałem jeszcze na
wieczornym rysunku, potem wróciłem do domu i przychodzę do Ojca. Oczy−
wiście obiadu nie jadłem. A Ojciec mówi „no to ładnych masz kolegów, których
mi przedstawiłeś”. Pytam o co chodzi. „Przeczytaj sobie”. Jest „Echo Krako−
wa”: „Mordercy Garncarzówny, Kazimierz Senkiżyk, Władysław Bobrzecki,
studenci Akademii Sztuk Pięknych”. „No to widzisz, tyś mi ich przedstawił
parę dni temu”. Rzeczywiście, Jurek ich znał, ja ich znałem, przyszli do nas,
dom był otwarty. No i teraz zaczyna się: Skąd? Co? Dlaczego? Co się stało?
Okazuje się, że ta Garncarzówna to była służąca u lekarza, który prowadził
sprawy finansowe Izby Lekarskiej. Ten lekarz wyszedł, a ona przyjmowała
w mieszkaniu, sama była, nie miał rodziny. Oni tam zadzwonili, Bobrzecki
i Senkiżyk, że mają oddać jakąś paczkę. Ponieważ ten lekarz rzeczywiście
odbierał lekarstwa i inne przesyłki, bo zajmował się administracją. Bobrzecki
u d u s i ł ją, Senkiżyk może nie brał wprost udziału w tym wszystkim. Niech
Pan sobie wyobrazi, dwóch ludzi taką jakąś dziewuchę, na co potrafi zdobyć
się człowiek. Chodziło o złote dolary. Skąd oni to wiedzieli: Bobrzecki był
żonaty, miał taką bardzo skromną żonę, która była w tej Izbie Lekarskiej
jakąś urzędniczką. I ona, przypuszczam, że zupełnie sobie nie zdawała sprawy
z tego, informowała go o tym co ten lekarz robi, kiedy jest, kiedy go nie ma,
o wszystkim, co mu było potrzeba. No i o tych złotych dolarach. O wszyst−
kim dowiedzieliśmy się z opisu. Nie wiem czy pracowali w rękawiczkach
czy nie w rękawiczkach, wiem, że Bobrzecki jeszcze wyciągnął rewolwer,
ale chyba nie wystrzelił. Co się dalej dzieje: uciekają stamtąd. Było tam jesz−
cze dwóch, Wanat i brat Bobrzeckiego młodszy. Wanat miał dorożkę. Tą do−
rożką pojechali pod Kraków, tam, gdzie były te spotkania z Kamockim, do
Woli Radziszowskiej. I w tej Woli Radziszowskiej już były wynajęte jakieś
dwa pokoje. Były tam jeszcze dwie panie do tego wszystkiego zaangażowa−
ne, które tam na nich czekały. Niby chytrze cała sprawa przygotowana, a tak
124
Wspomnienia
okropnie bez wyobraźni. Jedna pani to była hrabianka, rzeczywiście z bar−
dzo dobrej rodziny, druga córka profesora Akademii Górniczej. Obie młode
dziewczyny. Jedną znałem. I oni takie dwie bidule, ale bidule teraz, po tym
wszystkim, wciągnęli, żeby mieć alibi. Bo najpierw przyjechali, właściciele
ich widzieli, byli całą noc, a rano pojechali koleją do Krakowa i tutaj to mor−
derstwo popełnili. Z powrotem już — nie wiem dlaczego — jechali tą dorożką.
Ten wyjazd, przyjazd, mordowanie, to się odbyło w bardzo krótkim czasie.
Sprawa się wydała, ponieważ to były studolarówki złote, podzielili je mię−
dzy siebie, ale oczywiście, jak to u nas, od razu trzeba pójść na wódę. Poszli
do takiej speluny koło cmentarza Rakowickiego i tam tą złotą dolarówką
zapłacili. I to już wystarczyło. Policja od razu się zorientowała. Jak Senkiżyk
przyszedł do Akademii, to już wszystko było wiadomo i Widełko go wypro−
sił. I to się nie mieści w głowie. Bo że był psychopata ten Bobrzecki, ale ten,
temu się wszystko układało, świetnie. I to właśnie było okropne dla Pautscha.
Tutaj te awantury z Osostowiczem, tutaj ten Senkiżyk. Musiał Pautsch
zeznawać, nasi adwokaci i sędziowie bardzo byli wnikliwi. Między innymi
zadali pytanie:
— „Czy pan rektor nie zorientował się kim są ci ludzie?” — „Mam
dużo studentów, a pozatem to nie byli ludzie uzdolnieni tak, żebym zwracał
na nich szczególną uwagę.” — „Jak to, przecież w indeksie ma pochwałę!”
— „Czasem się daje dla zachęty.”
Głupio wyszło. Wszyscy poszli do kryminału. Nie zasądzili na karę
śmierci, Bobrzecki poszedł na dożywocie, a Senkiżyk na piętnaście lat. Ci co
pomagali dostali po parę lat. Podczas okupacji — jest taki kolega nasz Różycki,
on tego Bobrzeckiego znał — objęła ich amnestia, i jednego, i drugiego, i oni
wyszli przed sama wojną, jak Niemcy się zbliżali. I Bobrzecki przyszedł do
Krakowa, nawet mnie szukał, chciał się ze mną skontaktować, ale mnie nie
było. Poszedł do Różyckiego, kiedy ten chorował i mówi, ja mam świetne
lekarstwo na grypę, zażyj to lekarstwo. Różycki odmówił. Za parę dni
Różycki przyszedł do Bobrzeckiego, bo ten pożyczył od niego książkę. Tam
zastał zamieszanie, sąsiadka zmarła nagle, zatruła się, cyjankali. Nie dawali
znać nawet na policję niemiecką. Senkiżyk po wojnie dostał się do filmu
„Jasne łany”. Siedzi na jakiejś kolaudacji koło kobiety, która powiedziała
mu, że jest podobny do kogoś, kto się nazywał Senkiżyk i którego znała
przed wojną. Proszę pana, wstał, wyszedł, szlag go trafił.
Maciej Makarewicz
125
Pieńkowski
Potem studiowałem u Pieńkowskiego, bo z Pautschem nie bardzo mo−
głem sobie poradzić. On był jednak dosyć brutalny. Poza tym tak zdenerwo−
wany tymi przejściami. Mówi do Ojca w Grand Hotelu, „ja robię korekty
twojemu synowi, a on stuka nogą!„ Widać z tego, że wszyscy byliśmy pode−
nerwowani. Wtenczas ja poszedłem do Pieńkowskiego. Pieńkowski, antyteza
Pautscha. Bardzo spokojny. W pracowni malarskiej Pieńkowskiego spotka−
liśmy się z Kantorem. Byłem na grafice i Kantor też był na grafice. Pieńkowski
był jedynym człowiekiem, który chyba najwięcej jeszcze skorzystał z impre−
sjonizmu. Nie umiał tak malować, ale czuł ten kolor, no i ustawiał sobie
trochę takie sceny jak Manet, jakoś czernią operował i zwracał na to uwagę.
Ale on już pił wtenczas. Był jedynym z tych profesorów, o którym można
powiedzieć, że się zmarnował.
Frycz
Potem poszedłem do Frycza, tam też się z Kantorem spotkałem, tam
byłem dwa lata, to były najlepsze moje lata. To był człowiek! Tam potrzeba
było już tylko wyobraźni. Frycz prowadził scenografię przy Wydziale
Malarstwa, tak że można było pójść jeszcze na tak zwaną specjalizację. Frycz
zawsze bardzo był skąpy w słowach, ale mówił płynnie, nie żeby się zacinał,
mówił nie tylko o teatrze tylko o wszystkim: „Zdumiewające jest jak właściwie
na całym świecie, który przejechałem tędy i owędy, wszędzie jest właściwie
ta sama forma dekoracyjna, ornament, ornament się na całym świecie pow−
tarza ten sam!” U niego to wszystko było interesujące. We Francji była wy−
stawa obrazu Watteau, który został przecięty na pół i dopiero teraz pokazany
razem. Mówi: „Tam proszę pana, dopiero po tylu, tylu latach, na tej wystawie,
te dwie rzeczy się ze sobą spotkały. Co sobie powiedziały, to ja nie wiem.”
On jeden jedyny, co umiał patrzeć się i na grafikę, na malarstwo, a szczegól−
nie właśnie na teatr. Kantora dekoracje już wtenczas przecież były uprosz−
czone. Żaden z malarzy nie stanął na takiej wysokości połączenia i secesji
i nowoczesnej sztuki. Trzeba było namalować takie panneau, dawał fikcyjne
zamówienie: „W Warszawie jest mój znajomy, który ma mieszkanie, ma
kominek i nad tym kominkiem chce mieć takie panneau nowoczesne, zrób−
cie takie panneau.” Kantor bardzo ładnie zrobił, jakąś panią na ganku, świet−
nie namalowaną. Wszystko to zawinęliśmy sznurkiem i pojechało to do
126
Wspomnienia
Warszawy. No i cisza, nic nie wiemy co, jest pod koniec roku. Poszli do
Frycza. A tak, tak, jedno nie zostało zrealizowane, bo były trudności archi−
tektoniczne, ale jest nagroda dla dwóch panneau. Było nas sześciu czy sied−
miu, Kantor, ja, Kulczycki, Ostrowski, Brandt — tego Brandta jakiś pociotek.
Wracają, jakieś takie dziwne mają miny. Pytam co się stało. „To są te same
sznurki, któreśmy wiązali, jak on jechał do Warszawy.” Węzełki i wszystko
pamiętali! W ogóle zapomniał o tym wszystkim, ale stworzył taką fikcję,
z własnych funduszów przeznaczył jakieś tam nagrody. Uroczy był. To był
człowiek, który rzeczywiście potrafił mówić o wszystkim. I o malarstwie
i o konserwacji, przecież on przeprowadzał konserwacje fresków bizantyńs−
kich w Sandomierzu, zrobił bardzo ładną polichromię i witraże do kościoła
św. Jakuba w Sandomierzu. Wielostronny. Ale to było już pod koniec, ja już
sobie poszedłem, już była okupacja.
Pronaszko
Pronaszko znał Ojca i miał do mnie zaufanie, to zaufanie ja jednak nad−
użyłem, bardzo było mi przykro, ale okazuje się, że tak. Bo w czterdziestym
ósmym złączyłem się z grupą Kantora, no i w tej wystawie brałem udział.
A skąd ja mogłem wiedzieć, że ten Kantor będzie nagle pieklił się na Pronaszkę
i na wszystkich impresjonistów. Zresztą i tak byłoby już za późno. Pamię−
tam, Pronaszko był bardzo obrażony na mnie, ja byłem w strasznie głupiej
sytuacji. Pewno, że ja nie oceniałem tego impresjonizmu tak jak on to sobie
wyobrażał, stwarzał teorie, podciągał praktykę do teorii. Zaprosił mnie raz do
pracowni. Pokazuje na obraz: „O! to jest fotel, a jaki on jest? Czarny. A wie
Pan z czego zrobiony? To jest kraplak, zieleń soczysta i indygo. I z tego ja
zrobiłem czerń. Tam nie ma nic czarnej farby.” Myślę sobie, „Jezus Maria,
przecież dobre to jest, ale po co”. To było naciągnięciem tej teorii, że nie ma
brązów, że czerń to nie jest kolor, że biel to nie jest kolor.
Kraków, 1998 r.
* Ze względu na wagę świadectwa, jakie mają słowa nestora ASP Macieja Makarewicza, posta−
nowiłem w publikowanym tekście zachować tok jego narracji. P. T.
Maciej Makarewicz
127
128
Chrystyna Czaban−Zwiryńska
Lwowska Akademia Sztuk Pięknych
Roman Sielski1 — Karol Zwiryński 2
Nauczyciel — Uczeń*
(oparte na wspomnieniach Karola Zwiryńskiego o Romanie Sielskim)
Nawet z perspektywy czasu, która pomaga ogarnąć całość, ciężko jest
odtworzyć postacie bliskich ci ludzi, nie kierując się przy tym subiektywną
oceną częstokroć sprzecznych rysów charakteru. Rozwiązać te sprzeczności,
odnaleźć ich źródło i związek pod powierzchnią zdawałoby się nieistotnych
zdarzeń, uczynków; ustalić te najważniejsze, najbardziej charakterystyczne
i właściwe rysy, to co odróżnia je od otoczenia, ustala ich osobowość
i odmienność, to co promieniuje z nich i tworzy dookoła jakąś niezwykłą
atmosferę. Każdy człowiek jest istotą słabą, pełną sprzeczności, wad i należy
starać się przyjmować go takim jaki jest. Właśnie takiego punktu widzenia
trzymał się Karol Zwiryński przy subiektywnej ocenie osobowości swego
Nauczyciela — Romana Sielskiego. W swych rękopisach wahał się, co ma
napisać o Sielskim, jak ma go przedstawić, jako „ARTYSTĘ i CZŁOWIEKA,
czy TYLKO ARTYSTĘ”(patrz przyp. 3).
Uświadamiając sobie znaczenie Nauczyciela przy kształtowaniu każ−
dej natury artystycznej, nie mogę znaleźć lepszego określenia niż własne
słowa Karola Zwiryńskiego, które dotyczą właśnie tej stronicy życia mego
Ojca, dla którego Roman Sielski był takim właśnie Nauczycielem.
W życiu każdego człowieka są spotkania, które mają wielki wpływ na dalszy rozwój
naszego życia. Gdyby nie one — wszystko potoczyło by się inaczej. One otwie−
rają nam oczy na to, czego do tej pory nie widzieliśmy i nie wiadomo, czy kiedy−
kolwiek zobaczylibyśmy. Spotkania te kierują naszą działalność na nowe tory.
Nadają naszemu pojmowaniu życia i światopoglądom nowego zabarwienia.3
Chrystyna Czaban−Zwiryńska
129
Te dwie postacie były tak podobne i jednocześnie tak różniły się poglą−
dami, opiniami i uczynkami. Ludzie, którzy przez całe swe życie szli obok
siebie i przyjaźnili się, nigdy nie przekroczyli granicy Nauczyciel — Uczeń.
Karol Zwiryński poświęca Romanowi Sielskiemu poszczególne zeszyty,
w których prowadzi notatki biograficzne oraz rozmyślania o sztuce, spisane
ze słów Nauczyciela, oraz wspomnienia mego ojca o czasie obcowania
z rodziną Sielskich — Romanem i Margitą4. Otóż, artykuł ten w większości
opiera się na materiałach archiwalnych Karola Zwiryńskiego.
„ZMARŁ MÓJ NAUCZYCIEL — ROMAN SIELSKI,… skończyła się
ziemska podróż mego Nauczyciela”(patrz przyp. 3). Ból, przenikający te sło−
wa napisane w zeszycie w dniu czwartym lutego 1990 roku, świadczy nie
tylko o stracie bliskiej osoby, ale jeszcze raz potwierdza to, kim stał się
Roman Sielski dla Karola Zwiryńskiego od momentu poznania, na całe życie.
Co łączyło takich dwóch, różniących się światopoglądami ludzi, jak
Sielski i Zwiryński? Jeden pochodził z zamożnej rodziny, drugi z ubogiej.
Jeden odczuwał i był wychowany na malarstwie francuskim i ten zachwyt
przeniósł przez całe swoje życie, drugi interesował się różnymi aspektami sztuki
wizualnej, literatury, muzyki, filozofii, teologii, historii, geografii, co wynikało
z wrodzonej chęci stałego poznawania czegoś nowego — był to człowiek
o encyklopedycznych wiadomościach. Jeden niewierzący, dla drugiego — wiara
odgrywała najważniejszą rolę w jego światopoglądach. Tym nie mniej, razem
stworzyli swego rodzaju wysepkę swobody, swoistą oazę, gdzie mieli możli−
wość wymieniać się swoimi myślami, dyskutować. Miłość do sztuki — to coś,
co ich łączyło. A jeszcze miłość do młodzieży, chęć nauczania jej i przekaza−
nia swoich wiadomości, choć nawet sposób korekty i podejście mieli różne.
I kiedy czytamy we wspomnieniach ojca o Romanie Sielskim:
Otaczał go szacunek, przyjaźń i miłość. Był daleki od Związku Artystów
Plastyków, żył na marginesie jego działalności. Był białym krukiem. Ledwie
tolerowany przez „kierownictwo”, budził ukrywany respekt wśród wszyst−
kich. Również tych, którzy stali wyżej i byli mu nieprzychylni. Był mala−
rzem−nieudacznikiem, bez oficjalnego uznania, bez perspektyw…
to owe określenie można z powodzeniem zastosować do opisu cha−
rakteru Karola Zwiryńskiego.
130
Wspomnienia
Sielski był człowiekiem wyjątkowym, który mocno wyróżniał się ze swego
otoczenia. Wyrósł w inteligenckiej rodzinie galicyjskiej, która miała duże tra−
dycje rodzinne. Małżeństwo Sielskich na gruncie lwowskim stworzyło osobną,
wyizolowaną enklawę kultury artystycznej. Poziom tej kultury w latach 40–50
był taki, że jedynie niewielki krąg osób mógł się z nimi porozumieć. Byli to:
Roman Turyn, Emilian Leszczyński, Witold Manastyrski, dużo później Leopold
Lewicki, Zofia Wolnicka i… z tego pokolenia chyba już wszyscy. Jednak ci
ludzie mieli swoje życie, byli ułożonymi artystami i wraz z podobieństwem
poglądów na sztukę starali się iść własnymi drogami. Dopiero my, młodzi,
jego uczniowie stworzyliśmy ten mikroklimat, w którym on, nasz nauczyciel,
mógł w pełni i swobodnie wypowiadać się i zaszczepiać swoje pojmowanie
problemów sztuki. Przygotował podwaliny takiego ruchu, który dziś nazywamy
„sześćdziesiątnikami”. „Sześćdziesiątnicy” nie byli następcami R. Sielskiego
lecz opierali się na Sielskim, stworzyli własny świat, który był związany z na−
uczycielem poprzez wysoki poziom artystyczny i kulturę malarską. Zawdzię−
czali Sielskiemu szerokość własnych horyzontów, śmiałe poczynania i szacunek
do dziedzictwa wielkich mistrzów przeszłości.
Lepszemu poznaniu osobowości Sielskiego służą informacje zapisane
przez Zwiryńskiego ze słów samego Sielskiego.
Główne wiadomości zdobył na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i póź−
niej zawsze miały one jakiś związek z jego zajęciami zawodowymi. Krąg jego
zainteresowań był raczej wąski. Wielką rolę odgrywało życie towarzyskie.
Z natury nieśmiały, z kompleksem swego wysokiego wzrostu, który z wiekiem
nieco osłabł, ale którego nie pozbył się nigdy.
Margita [małżonka — przyp. Ch. Cz.−Z.] w rozmowie częstokroć wspominała,
że w latach studenckich w towarzystwie był milczący „jak ryba”. Z czasem
pozbył się tej nieśmiałości, albo raczej pokonał ją. W czasie, gdy był wykła−
dowcą instytutu [dziś Lwowska ASP — przyp. Ch. Cz.−Z.], w pierwszych latach
przemawiał niechętnie i był raczej spięty. Z czasem uwolnił się od swoich
kompleksów i można powiedzieć, zasmakował w wypowiedziach, w każdym
razie, gdy miał coś do powiedzenia, mówił bez przymusu, otwarcie i swobodnie.
Nigdy nie był „mówcą”, ale myśl swoją wypowiadał wyraźnie. Jednakże
nie wszyscy go rozumieli. Przeszkodą był jego język pełen galicyzmów, po−
Chrystyna Czaban−Zwiryńska
131
lonizmów, nie tylko w doborze słów, lecz również w budowie zdania. Czasem
to stawało się przyczyną nieporozumień, zwłaszcza gdy współrozmówcami
byli Rosjanie, czy Ukraińcy ze Wschodniej Ukrainy. Jednak, wyrażając jakąkol−
wiek myśl nigdy niczego nie twierdził kategorycznie, lecz jakby naprowadzał
słuchającego na taką czy inną myśl, pozostawiając mu wybór decyzji. To pro−
wadziło do tego, że współrozmówca nie zawsze mógł się zorientować, o czym
myśli sam Sielski.
Istnieje określenie, że można być utalentowanym malarzem lecz prze−
ciętnym pedagogiem. Przecież wiele zależy od umiejętności przekazania do
świadomości ucznia zasad wyobraźni twórczej. Wypracowanie własnej me−
todyki nauczania jest nie mniej ważne, niż wypracowanie własnej koncepcji
twórczej. Właśnie w taki sposób los podarował Karolowi Zwiryńskiemu praw−
dziwego Nauczyciela, który podświadomie wpłynął na kształtowanie nie
tylko Zwiryńskiego–artysty, ale też Zwiryńskiego–pedagoga. Kształtując się
pod wpływem metodyki Sielskiego, Zwiryński już w czasach uczniowskich
świadomie analizował, a równocześnie przyjmował lub powstrzymywał się
od przyjęcia, tych czy innych pomysłów metodycznych swego Nauczyciela.
O tym, że odbywało się to świadomie i właściwie, świadczą jego późniejsze
zapisy i wywiady. Nauczyciel był realistą, czego nie można powiedzieć
o Uczniu. Uczeń dużo przejął od Nauczyciela, np.: organizację płaszczyzny,
umiejętność operowania tonem, kolorem i najważniejsze — dostrzeganie
na płótnie tego wszystkiego razem we współdziałaniu — koloru, tonu,
wielkości i form. Uczeń dobrze poznał te zasady, ale wykorzystywał je
zupełnie w innym celu niż Nauczyciel.
Główną, dobrze uświadamianą zasadą wykładów Zwiryńskiego było
nienarzucanie swojego punktu widzenia i odczucia. Więcej milczał, niż mó−
wił. Wtrącanie się do twórczego procesu odbywało się tylko wówczas, gdy
widział, że droga, którą kroczy student jest beznadziejna. W innym przy−
padku zawsze przyglądał się, co można z tego rozwinąć.
Mówiąc o różnicach metodyki K. Zwiryńskiego i R. Sielskiego, w żad−
nym wypadku nie dążę do rozgraniczenia czy konstatacji zwierzchności tej
czy innej metody. Najważniejszym jest to, że różnica sposobu wykładania
świadczy tylko o właściwym sobie widzeniu problemu nauczania, a nie
o priorytecie tej czy innej metodyki.
132
Wspomnienia
Jego [Sielskiego — przyp. Ch. Cz.−Z.] studenci często mówili, że wypowie−
dziane przez niego słowa „zaczynali rozumieć dopiero po upływie pół roku”.
Nie przeszkadzało mu to wpływać na proces i wyniki ich pracy, przy czym
nigdy nie odbierał pędzla studentowi i nie dotykał jego płótna. Najczęściej
stosował taką metodę: malunek na skrawku papieru, na którym wskazywał na
wzajemną zależność form i tonacji, ich związek poprzez przybliżenie czy kon−
trasty. Czasem mieszał kolory na palecie, jednak nałożenie farb na płótno pozo−
stawiał uczniowi. Zdarzały się również — bardzo rzadko — takie przypadki,
jak to było ze mną, kiedy na pierwszym roku wyszliśmy w plener, w okolicę
starej cegielni obok instytutu (dziś w tym miejscu jest stadion „Ukraina”).
Romantyczne stare drzewa z niezwykłą podmiejską architekturą, niespodzie−
wanymi formami dachów, raczej ze względu na mój zachwyt impresjonizmem
kojarzyły mi się z motywami Van Gogha, Pissarra i Sisleya. Miałem jakiś nie−
zwykły problem z określeniem koloru i tonacji nieba w stosunku do dachów
i drogi, i pomimo jego słownej korekty, niczego nie mogłem ruszyć z miejsca.
Chrystyna Czaban−Zwiryńska
133
Po prostu nie „widziałem” tego w taki sposób, jak on mi pokazywał. Wtedy
położył mi kilka plam nad horyzontem na niebie i do nich „dostawił” drogę
i dachy. Od razu wszystko zrozumiałem — stosunek i zależność kolorów
i tonacji względem siebie. Ich powiązanie zawsze było podstawą jego korekty.
Uczeń przejął od swego Nauczyciela tę metodę korekty i wykorzysty−
wał ją w ciągu całego życia. Jak również malowanie uczniom najpierw
maleńkiego szkicu, żeby nie zatracić wartości pierwszego wrażenia. Bardzo
rzadko brał pędzel do ręki i korygował pracę studenta. Taki sposób korekty
wywołany był wspomnieniem K. Zwiryńskiego o kierowniku jego pracy
dyplomowej — J. Bokszaja, który przemalowywał dyplomowe prace stu−
dentów na swoją modłę. Więc wspomina o tym tak:
Robił to bardzo sprawnie, bardzo szybko, bardzo… ze smakiem. Wszystko to
dobrze, ale była to jego praca… Byłem zrozpaczony, nie wiedziałem, co mam
dalej robić.
Z pewnością miało to tak wielki wpływ na Zwiryńskiego, że w dalszej
praktyce pedagogicznej stosował raczej metodykę Sielskiego.
Zrozumienie — ten problem stał zawsze w podłożu pojmowania i oceny orga−
nizacji obrazu, było mi zaszczepione, i chociaż w miarę nabywania własnego
doświadczenia często poddawałem w wątpliwość twierdzenia mego nauczy−
ciela, że ta metoda według niego jest najbardziej prawidłowa, jednak to poj−
mowanie tak głęboko zapadło mi do świadomości, że robiąc korektę swoim
studentom mimo woli zaczynam od tego, czy kolorystyczno−tonalne i termiczne
zależności odpowiadają rzeczywistości. Taka absolutyzacja tego twierdzenia
powinna była stać się hamulcem dla nowatorskich poszukiwań i nowych metod
rozwiązania problemu organizacji płaszczyzny, i myślę, że kładła podwaliny
pod nowy akademizm. Dalej to było powodem pewnej polaryzacji naszych
stanowisk, które jednak nigdy nie wychodziły za ramy spokojnych dyskusji,
przy tym ja z powodów różnicy wieku i stanowiska ucznia, przynajmniej ze−
wnętrznie, pozostawiałem ostatnie słowo swojemu nauczycielowi.
Na katedralnych przeglądach prac kursowych zajmowałem, przeważnie, prze−
ciwległe stanowisko w stosunku do swego nauczyciela i broniłem studentów
134
Wspomnienia
za świadome odejście od natury, w celu świadomego traktowania jej w sposób
kompozycyjny, czy to poprzez pewną deformację form, czy przez naruszenie
kolorystyczno−tonalnego porządku, czyli świadomego odejścia od widziane−
go. Często student przychodził z jakąś gotową koncepcją malarską, którą chciał
na siłę wcisnąć w widzianą przez siebie rzeczywistość… przekonałem się
o tym nieraz, a historia naszej uczelni świadczy o tym, że właśnie „niegrzeczni”
studenci osiągnęli coś w sztuce… Przekonania Sielskiego w tej sprawie były
tak mocne, że będąc dość łagodnym i wyrozumiałym w stosunku do studen−
tów, był zupełnie nieubłaganym w stosunku do tych, którzy naruszali zależ−
ność, dość ścisłą z naturą.
O tym świadczą również własne priorytety artystyczne. Spróbujmy
odnaleźć przyczyny takiej „nieugiętości” R. Sielskiego. Możliwe, że wła−
sny akademicki hart artysty (szkoła O. Nowakiwskiego, potem krakowska
ASP) sformował podwaliny pod metodykę jego wykładów. Pragnieniem
R. Sielskiego, tak samo jak i jego pierwszego Nauczyciela O. Nowakiwskiego,
było „zaszczepienie swoim uczniom zdrowych klasycznych podstaw
Chrystyna Czaban−Zwiryńska
135
malarstwa, sprawdzonych przez wieki…”5. Metodologia Nowakiwskiego
miała ogromny sens: „gdy opanujecie rysunek, kolor przyjdzie sam. Wtedy
można eksperymentować, jak kubiści, konstruktywiści, formaliści…”6. Ale
były to czasy O. Nowakiwskiego. Czy R. Sielski mógł mieć nadzieję na
wolne eksperymenty swoich uczniów w powojennych dziesięcioleciach.
Z pewnością nie mógł. I jeszcze coś osobistego:
…w czasie swojego 87−letniego życia, w ciągu ostatnich 45 lat — tych najważniej−
szych — żyje w „oazie”, żyje swoim poprzednim życiem, przędąc nić wspomnień,
które w tej atmosferze są rzeczywistością, dniem dzisiejszym, które odgradzają go
od „wielkich” spraw, w które wtopieni są ludzie nie z jego otoczenia… Żył sztuką
i tym wszystkim, co było z nią związane, z dala od polityki i religii, jak również
tego wszystkiego co było związane z pogonią za dobrobytem…
Jeżeli chodzi o Karola Zwiryńskiego, to on inaczej odczuwał artystyczną
„wolnomyślność” swoich uczniów. Wspomnijmy znów jego słowa:
widocznie to skrywało w sobie pewne niebezpieczeństwo, którego szczególnie
bał się mój nauczyciel, ale myślę, że miało i swoje dobre strony, bo nie hamo−
wało inicjatywy, a pomyłki często dawały studentom więcej, niż pomyślną
odpowiedź na postawione zadanie.
Trzeba jednak odnotować, że nie było to zwyczajne popieranie odważ−
nych inicjatyw, stała za tym wszystkim żmudna praca związana z kształto−
waniem się światopoglądów przyszłych twórców. Przecież K. Zwiryński
dokładnie uświadamiał sobie, że tylko w taki sposób może przeciwstawić
się wyjałowieniu twórczych pomysłów w społeczeństwie zamkniętym z jego
„generalną linią rozwoju sztuki”.
Tak niepokoiło go kształtowanie młodzieży, że już na początku lat 60.
Zwiryński pisze szereg podręczników metodycznych, artykułów, wśród
których można wymienić Sztuka plastyczna w szkole, Rola sztuki w kształto−
waniu się osobowości dziecka7. Prowadził plastyczne studium eksperymentalne
w szkole średniej. Działalność jego była tak widoczna, że na polecenie
Ministerstwa Oświaty prowadzi badania związane z problematyką zdolno−
ści plastycznych wśród młodzieży. W tym celu przebywał w szkołach
136
Wspomnienia
plastycznych w Polsce i Czechosłowacji. W wyniku tej pracy przygotowany
był do druku artykuł Metodyka ujawniania zdolności artystycznych młodzieży
wstępującej na studia do szkół plastycznych, opracowano testy dla abiturien−
tów8. Ale przeprowadzony podczas egzaminów wstępnych eksperyment był
odebrany jako zdobywanie jakichś danych o młodzieży na korzyść jakiegoś
mitycznego wroga, i został wstrzymany.
Jestem przekonana, że w podłożu różnic metodycznych w wykładach
dwóch nieprzeciętnych artystów−pedagogów leży jedna istotna rzecz, która ich
wyróżnia — to obywatelska pozycja malarza w życiu i sztuce. K. Zwiryński
był ukształtowany przez książkę, nie przez życie. Zawsze boleśnie reagował
na niesprawiedliwość, obłudę, terror — właśnie to wywoływało w nim takie
oburzenie, że chciał się temu w jakiś sposób przeciwstawić. Nie mógł wyjść
na ulicę, nie mógł rozklejać ulotek, bo wiedział, że to do niczego nie do−
prowadzi. W tamtych czasach, gdy wszyscy bili brawo i krzyczeli „hura”,
nawet milczeć trzeba było mieć odwagę. Ale uświadamiał sobie, że może
wpływać, kształtować i wychowywać młodzież. Robił to ze szkodzą dla wła−
snych, rodzinnych i artystycznych interesów. W wywiadach mówi o tym tak:
„Uważałem, że każdy człowiek powinien zająć pewne stanowisko w stosun−
Chrystyna Czaban−Zwiryńska
137
ku do tej niesprawiedliwości. Nie patrzeć pasywnie, a protestować w jakiś
sposób, nie być spokojnym…” Nie stwarzał sobie nawet względnego zacisza,
który czasem daje artyście to minimum warunków dla pracy twórczej.
Nieraz spotykaliśmy się z taką sytuacją, że malarz bardzo reaguje na
cudze nieszczęście, współczuje, pomaga… A potem tak jest tym zmęczony,
że pozostając sam na sam z płótnem, chce nieco odpocząć, zapomnieć
o wszystkim, przenieść się do innego świata — świata radości, spokoju, za−
topienia się w sobie, w rozmyślania. Zwiryński miał ten własny artystyczny
świat stworzony przez siebie, gdzie znajdował spokój i zapominał o codzien−
nej krzątaninie, cały mikrokosmos w sferze ducha, świat jego obrazów —
obrazów, które były rozmyślaniem nad tajemniczością bytu, podziwu dla
wielkości Boskiego dzieła. Był głęboko wierzącą osobą i jego obrazy są wy−
razem wielkiej wiary w Boga.
Jeżeli chodzi o R. Sielskiego, to powróćmy znów do wspomnień
Zwiryńskiego:
Obrazy jego nie zmuszają nas do rozmyślań nad sensem życia, nie podbija−
ją swoją wielkością, czy mądrością. Wnoszą spokój w nasze serca, radość
w szarą rzeczywistość. Całe życie Sielskiego podlegało malarstwu i ciężko
jest oddzielić jego twórcze wzloty od wzruszeń życia codziennego. Ten związek
codzienności, własnego, intymnego świata z jego twórczością jest nierozer−
walny. Należy on do wielkiej rodziny Chardina, Corota, Bonarda.
Ucieczka od rzeczywistości do idealnego świata piękna, charakteryzowała go
nie tylko w pracy, twórczości, ale i w życiu. Unikał wszystkiego, co naruszało
by jego spokój, przeszkadzało by mu w skupieniu w trakcie malowania. Ale
buntuje się i walczy ze wszystkim co przeciwstawia się jego pojmowaniu
życia, czy robi zakusy na jego artystyczną swobodę. A kiedy nie może zmienić
rzeczywistości, odgradza się od niej, tworzy jej oczy — niech patrzy!
Malarstwo Sielskiego utwierdza i opiewa piękno i przyjemności mate−
rialnego, realnego świata. Malarstwo Zwiryńskiego przenosi nas i wprowa−
dza w świat idei, piękna duchowego, zmusza do rozmyślań nad tym — Cóż
dalej?” Dążył do otwarcia „okna w zaświaty”, Zwiryński nie „pochodzi”
z Sielskiego. Nadzwyczajnie się różnią, diametralnie inne były światopoglą−
dowe pozycje obydwu malarzy, by Uczeń mógł być następcą Nauczyciela.
138
Wspomnienia
Każdy z nich miał swoje upodobania. Karol Zwiryński, będąc człowie−
kiem wielostronnych wiadomości i zainteresowań, znajdował się niby na
skrzyżowaniu różnych idei i różnych wpływów. Najpierw podobał się mu
Wrubel, potem Riepin, ale te zainteresowania trwały niedługo. Potem przeby−
wał pod wpływem barbizończyków, Constable´a, impresjonistów, kubistów…
Wraz z rozwojem historii sztuki, Zwiryński szedł jej śladami. W tym czasie
czytał dość dużo literatury, szczególnie o nowych kierunkach sztuki przełomu
XIX–XX w., przeważnie o postimpresjonistach. Kiedy więc spotkał Romana
Sielskiego, to wiele się w nim zmieniło: pewne słowa, idee, myśli, obrazy,
reprodukcje, które zobaczył u swego Nauczyciela miały na niego ogromny
wpływ. Zwiryński już wtedy był gotowy do przyjęcia nowego malarstwa.
Sielski odwrotnie, miał tylko jedną pasję — francuskie malarstwo:
Jeżeli chodzi o moje malarstwo i pojmowanie sztuki, zawsze poczu−
wałem się Europejczykiem. To znaczy, że moje oczy zawsze były zwrócone
w stronę malarstwa zachodniego, przeważnie Francji. Za swoich nauczycieli
uważam Poussena, Corota, Matisse’a, Bonnarda, Picassa itd., a nie Surikowa,
Riepina i Sierowa9.
Była mu na przykład zupełnie obca tak zwana „stylizacja” Bojczuka i jego szkoły.
Dla niej nie miał żadnego zrozumienia, lecz odwrotnie — niechęć. Podobnie,
gdy chodziło o tak zwaną współczesną „szkołę kijowską”, której malarstwo
z powodu techniki nazywał „ślizgawką”. Idea nie wcielona w formę doskona−
łą była dla niego bezwartościowa.
Właśnie w tym przypadku, w stosunku do różnych nurtów w malarstwie, prze−
jawiało się jego pewne ograniczenie. To stwierdzenie nieco różni się od tego
o czym mówiłem wcześniej, o szerokości jego horyzontów artystycznych, ale te
sprzeczności wywołane są przez to, że jego horyzonty sięgały na Zachód,
dokładniej do malarstwa francuskiego. Zaczynając od Poussena, na którego się
często powoływał, a kończąc abstrakcjonistami, w ocenie których był dość oszczęd−
ny — było dla niego tym światem, który był mu bliski, zrozumiały, kształtował
jego estetyczne poglądy, był przykładem ładu, porządku, związku epok i kie−
runków, najbardziej pełnym wyrazem kultury w sztuce Europy. Miał niechęć do
wszelkiej stylizacji, a secesja była dla niego najbardziej jaskrawym przykładem
złego smaku. Gdy kilka lat temu secesja stała się znów bardzo modną, milcząco
czytał o tym w „Kulturze” i w „Sztuce”, w których nobilitowano ten kierunek.
Chrystyna Czaban−Zwiryńska
139
Z wielkim pietyzmem traktował sztukę ludową, różnych prymitywistów, przy
każdej okazji podkreślał ich niepowtarzalność, siłę wyrazu, uważał za wielką
szkołę dla profesjonalistów.
Znacznie bardziej zachwycał się ikoną prymitywną niż ikoną wykonaną przez
malarza profesjonalnego, wyżej cenił galicyjską ikonę prymitywną od ikony
rosyjskiej, w której drażniła go skostniałość schematów, zarówno kompozycyj−
nych jak i wykonawczych chwytów.
Wielkim nieporozumieniem jest przypisywanie mu formalistycznych tendencji
czy w ogóle formalizmu. Dla mnie — jest on realistą „do szpiku”. Absolutnie
wszystkie jego obrazy są wynikiem głębokiego poznania przyrody. Nawet jego
próby namalowania obrazów abstrakcyjnych po drugim pobycie w Polsce, były
tylko swego rodzaju interpretacją natury. Miał głęboko zakorzenioną niechęć
do wszelkiego zmyślania i kto wie jaki byłby stosunek Sielskiego do Picassa,
gdyby jego sztuka nie była związana z Francją.
Myślę, że nie będę w błędzie, kiedy powiem, że u Picassa było mu bliskie
wszystko to co francuskie, a dalekie — to co hiszpańskie. W twórczości Picassa
widział formalne pomysły, a dramatyzm, okrucieństwo i tragizm hiszpańskiego
wnętrza Picassa był mu obcy, stał gdzieś na uboczu, tak jakby tego nie zauwa−
żając. Picassa i Van Gogha uważał za „Francuzów”. Moje uwagi, że Francuzi
nie mogli by wnieść do swoich obrazów tyle tragizmu, jaki widzimy u tych
dwóch malarzy, spotykały się z jego milczącym niezadowoleniem. Zresztą,
można to w jakiejś mierze zrozumieć, kiedy wziąć pod uwagę, że tak zwane
wielkie tematy („Guernica”, „Wojna i pokój”) nie były w kręgu jego zaintereso−
wań. Ciekawił go intymny świat człowieka, bez głębokich dramatycznych
wstrząsów i problemów. „Myślę, nie, — jestem pewny — powiedział kiedyś —
że intymny świat człowieka przedstawiony przez malarza, zawsze będzie mieć
swego widza, zawsze będzie wzruszać człowieka.”
Był piewcą Huculszczyzny. Opiewał ją tak, jak nikt przedtem i już na pew−
no nikt potem. Jak po Utrillo nie można było malować Montmartre, tak po
Sielskim nie można odkrywać Karpat, one zostały odkryte przez niego. Hu−
culszczyzna Sielskiego odchodzi w przeszłość. Nasze wnuki będą poznawać
jej piękno na jego obrazach…
Wszystko co dotyczy Karpat, przełęcze, połoniny, jeziora, rzeki, drogi, więk−
szość wsi i miasteczek, wszystko to schodził własnymi nogami, jak w zimie,
tak i latem. Letnie „wyjazdy plenerowe” w rodzinie, a raczej w małżeństwie
140
Wspomnienia
Sielskich były takim normalnym elementem składowym każdego roku, jak
powiedzmy pora roku w przyrodzie. Lato było dla nich tym, czym dla pszczół
miodobranie. Każdy z nas, malarzy, starał się gdzieś wyjechać „trochę” poma−
lować. Dla Sielskich była to pora ciężkiej, systematycznej codziennej pracy
z dodatkiem odpoczynku i spacerów po pracy. Pracowitość tego człowieka
była wręcz fenomenalna… Wyrazy „malarstwo” i „Sielski” — to synonimy!
Niewielu jest malarzy, życie których byłoby tak bez reszty napełnione farbą,
którzy każde swoje przeżycie, wrażenie umieli by przetłumaczyć na obraz,
piękny, radosny, rozśpiewany. Wszystko było przepełnione atmosferą malar−
stwa, przyjaźni i życzliwości.
Nie ma więc nic dziwnego w tym, jak wiele znaczyło towarzystwo
Sielskiego dla Zwiryńskiego, w obecności którego zbierał siły dla swojego
własnego, nie bardzo łagodnego i nie bezkonfliktowego (jeżeli chodzi o od−
bieranie rzeczywistości) samoistnienia artystycznego. Właśnie istniejąca
rzeczywistość, a bardziej ostry ból jej odczuwania, zwróciła Zwiryńskiego
od malarstwa realistycznego ku abstrakcji, symbolizmowi.
Po 1956 roku zaczęła się „odwilż”. Można było wreszcie cokolwiek zo−
baczyć, przeczytać. Naturalnie te wiadomości dochodziły do Zwiryńskiego
przez osoby trzecie. Przeważnie z Polski. Jego spotkania z artystami, ma−
larstwo których bardzo mu się podobało i z którymi się kontaktował, to
A. Mentuch, J. Lebenstein, W. Taranczewski, A. Kobzdej, J. Nowosielski.
To im zawdzięczał informacje o najnowszych na Zachodzie tendencjach
w sztuce. Również wielkie wrażenie na Zwiryńskim wywarł Pollock. Było
to, prawdopodobnie to, co brał za punkt wyjścia w swoich poszukiwaniach
artystycznych. Lecz jego malarstwo tu, u nas, było z pewnością pojedynczym
echem tego, co działo się na Zachodzie. Próbował iść w nogę z czasem. „Przej−
mując z Zachodu najnowsze style i maniery, zdołał postawić na swoich dzie−
łach własną pieczęć… Styl K. Zwiryńskiego zawsze daje się łatwo rozpoznać10.
Życie ludzi układa się różnie. Jednym los darowuje sprzyjające okolicz−
ności historyczne, wielki talent, szczęśliwe osobiste i rodzinne warunki, in−
nym wypada żyć w okolicznościach brutalnych, nieprzyjaznych. Lata ich
życia przypadły bodaj na najcięższe dziesięciolecia, ale całą swoją drogę prze−
byli godnie. Mogą być przykładem nie tylko wyśmienitych malarzy i peda−
gogów, lecz również uczciwych i porządnych ludzi, którzy nigdy nikomu
Chrystyna Czaban−Zwiryńska
141
nie przyczynili żadnego większego zła, którzy zrobili wiele dobrego, nie
wiedzieli co to jest nienawiść, zemsta. W życiu kierowali się życzliwym sto−
sunkiem do ludzi i tylko jedno ich różniło — z jakiej pozycji każdy z nich to
czynił. Zwiryński opierał się na przekonaniach religijnych, a Sielski
po prostu kierował się „naturalną etyką i naturalną moralnością”. Można po−
wiedzieć bez przesady — wśród wierzących, a nawet praktykujących chrześci−
jan nie często w życiu znajdziesz tak dobrego, tak „równego” i przykładnego
człowieka. Nie wierzył w Boga, nie wierzył w tamten świat, ale pewnego razu
półżartem, półserio powiedział: „Karolu! Czy w niebie można będzie malo−
wać?” Roześmiałem się, a on po chwili milczenia powiada: „Jakby było moż−
na… to nie bał bym się umierać”.
Czy maluje?… Jeżeli ma minimalną możliwość — z pewnością!
Może malują teraz razem?
* Redakcja postanowiła opublikować tekst bez adiustacji ze względu na jego emocjonalne walory.
Przypisy
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
Roman Sielski, 1903–1990, malarz związany z Lwowską Akademią Sztuk Pięknych.
Karol Zwiryński, 1923–1997, malarz związany z Lwowską Akademią Sztuk Pięknych.
Tu i dalej w cytatach przedstawione są urywki z rękopisów Karola Zwiryńskiego.
Po raz pierwszy Karol Zwiryński odwiedził mieszkanie małżeństwa Sielskich w 1946 roku.
G. Smolski, Artystyczna szkoła O. Nowakiwskiego we Lwowie (1922–1935) „Brama Halicka” Lwów,
Centrum Europy, Lipiec 1997, nr 7(31).
Ibidem.
Archiwum K. Zwiryńskiego.
Ibidem.
Wypowiedź R. Sielskiego pochodzi z rękopisów K. Zwiryńskiego.
S. Pawłoszyn „Wspomnienia”, Archiwum Ch. Czaban−Zwiryńskiej.
Ilustracje
str. 133 Roman Sielski Wyjazd
str. 135 Roman Sielski Pień i liście
str. 137 Roman Sielski Pajęczyna
142
Wspomnienia
Paweł Taranczewski
Jacek Waltoś
Krzysztof Bucki (1936−1983)
artysta politoniczny — zapomniany mistrz
O Krzysztofie Buckim usłyszałem i poznałem go, o ile pamiętam, jeszcze
przed rozpoczęciem studiów w krakowskiej ASP lub dopiero na pierwszym
roku. Był studentem Ojca mego Wacława Taranczewskiego. Niewysoki,
szczupły, jakby spięty wewnętrznie — mówiono o nim w Akademii. Pamię−
tam jakieś spotkania nieistotne, a także poruszenie jakie wzbudziło jego
analityczne studium aktu. Mówiono prześmiewczo, że pokratkował płótno,
a w każde powstałe w ten sposób pole wstawiał wartość barwną korespon−
dującą z wartością widzianą na modelu. Obraz zobaczyłem dopiero na wy−
stawie pośmiertnej Krzysztofa Buckiego w krakowskim BWA. Kratka nie
była — jak myślałem — narysowana na płótnie lecz wyznaczona nitkami
umocowanymi do gwózdków wbitych w blejtram. Po latach nitki obwisły,
ale odkrywczość obrazu w stosunku do czasu powstania (koniec lat pięć−
dziesiątych) pozostała. Zrozumiałem, że skwantyfikował całość doznania,
dziś powiedzielibyśmy, że dokonał operacji skanowania aktu, z tym, że por−
cje koloru w kwadratach powstałych między przecinającymi się nićmi nie
wypełniały tych kwadratów; były to niewielkie plamki, ślady pojedynczych
dotknięć pędzla na tle szarawego gruntu. Bucki nie szukał zestawień, a starał
się zarejestrować „atomowe” doznania oka. Pytanie czy z „atomów” tych
budował całość płótna czy też wyodrębniał je w całości, którą nieustannie
miał na oku — pytanie raczej nierozstrzygalne. W każdym razie obraz się
nie rozsypuje, jest całością.
Paweł Taranczewski
Paweł Taranczewski, Jacek Waltoś
143
Takie były racjonalne, metodyczne próby malarskiego porządkowania
świata malarskiego przez Krzysztofa Buckiego. „Zaczął od analizy kolorystycz−
nej martwej natury, której celem było znalezienie maksymalnej równowagi
w działaniu plamy barwnej. W realizacji tego zadania plamki koloru, z któ−
rych zbudowany był obraz, miały proporcje płótna, na którym były kładzio−
ne. Były to pierwsze próby znalezienia własnej metody, użycia modułu do
budowy kompozycji. Rozwijał te poszukiwania, poświęcając im głównie
uwagę przez kilka lat bezpośrednio po studiach.”1
Te poszukiwania (całe zeszyty kreślone ołówkiem i reliefy) być może
wpłynęły na dyscyplinę budowy Jego ekspresyjnej, narracyjnej sztuki, malars−
twa opisującego świat kolorem i wyrafinowanym rysunkiem. Realistycznym.
144
Wspomnienia
Paweł Taranczewski, Jacek Waltoś
145
Od przejmującej Nocy św. Bartłomieja zaczęła się sława Krzysztofa Buckiego
(udział w Biennale Młodych w Paryżu w 1966) jako malarza tyleż przenikli−
wie opisującego pejzaż (nostalgia za rodzinnym Pińczowem), co tworzącego
sceny rodzajowe o dramatycznym podtekście. „Odpowiada mi realizm
spotęgowany poprzez zwięzłą i jasną koncepcję kompozycyjną: dramat
i lirykę obok siebie, przenikające się nawzajem”2. Wyśmienity, żywy rysunek
kojarzył się wielu z nas z biegłością mistrzów flamandzkich czy holenderskich.
Natomiast kolorystyczna kompozycja dźwięcznych, dużych plam przeciwsta−
wionych dosadnemu w linii i kolorze detalowi, tworzyła uderzająco współ−
czesne, oparte na współczesnej wrażliwości i estetyce napięcie, zaskoczenie
przestrzenne i wyrazowe. Ekspresję malarstwa Krzysztofa Buckiego wzma−
gał smak i bezbłędne oko. To Go wyróżniało z całej „nowej figuracji” lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Ten rodzaj harmonizo−
wania przeciwieństw, szczególna równowaga pomiędzy regułami malarskich
rozstrzygnięć, nasyceniem pikturalnym a akcentowaniem wątków ironicznej
interpretacji figur i zdarzeń życiowych budziły podziw. Przysporzyły mala−
rzowi nie tylko nagrody im. Jana Cybisa w 1974, ale uznanie ze strony naj−
różniej ukierunkowanych wielbicieli malarstwa i kolegów malarzy. Artysta
wielkiego talentu, uczeń prof. Wacława Taranczewskiego, szedł własną drogą
i zdaje się, że mógł zagarniać dowolne regiony malarskiej wyobraźni,
dysponując taką maestrią warsztatową, pamięcią wzrokową i organiza−
cja kolorystyczną obrazu. W Krakowie pokazana w roku 1984 wystawa
pośmiertna Krzysztofa Buckiego pozostała wszystkim w pamięci jako po−
żegnanie przedwcześnie zmarłego artysty, który tak niedawno zadziwił
niezwykłym wizerunkiem Stanisława Pigonia na wystawie „Polaków por−
tret własny” w 1979 roku, wizerunkiem malowanym zupełnie z pamięci,
brawurowym i pełnym prawdy o Uczonym.
Jacek Waltoś
Przypisy
1
2
B. Buszyński Katalog wystawy indywidualnej Krzysztofa Buckiego, 1984, BWA Opole, Kra−
ków, Warszawa, Łódź, Kielce, Poznań.
Katalog ostatniej wystawy „Krzysztof Bucki. Laureaci nagrody im. Jana Cybisa”, Muzeum
Śląska Opolskiego, Opole 2001.
146
Ilustracje
str. 144 Krzyszrof Bucki Kompozycja I (2,7 : 2,5 z błędem)
str. 145 Krzyszrof Bucki Noc św. Bartłomieja
str. 147 Krzyszrof Bucki Nad Morzem Czarnym
147
148
Janina Kraupe−Świderska
Portrety członków Rady Wydziału Malarstwa
Otwieramy w niniejszym numerze Zeszytów… galerię portretów two−
rzonych przez pedagogów i studentów krakowskiej ASP, z upodobaniem
rysujących osoby ze swego najbliższego otoczenia.
Dzięki uprzejmości Pani Profesor Janiny Kraupe−Świderskiej możemy
zamieścić rysunki wykonane przez Nią w czasie posiedzeń Rady Wydziału
Malarstwa w latach sześćdziesiątych i osiemdziesiątych zeszłego stulecia,
a także wcześniejszy Autoportret.
Dziękujemy Autorce za udostępnienie do reprodukcji tej tak żywo
kreślonej galerii postaci naszego środowiska.
Redakcja
Osoby sportretowane:
Zbylut Grzywacz
Juliusz Joniak
Stanisław Krzyształowski
Maciej Makarewicz
Adam Marczyński
Jerzy Nowosielski
Hanna Rudzka−Cybisowa
Czesław Rzepiński
Jonasz Stern
Andrzej Stopka
Jan Świderski
Mieczysław Wejman
149
Stanisław Krzyształowski
Czesław Rzepiński
150
Jonasz Stern
151
Mieczysław Wejman
Andrzej Stopka
152
Jerzy Nowosielski
Maciej Makarewicz
Hanna Rudzka−Cybisowa
153
Zbylut Grzywacz
Jan Świderski
Juliusz Joniak
154
Adam Marczyński
155
156
Dydaktyka
157
158
Stare mury — nowe twarze
13 lutego 2002 roku w Akademii Sztuk Pięknych
na Wydziale Malarstwa prof. Jacek Waltoś
prowadzi rozmowę na temat nowych postaw w dydaktyce
z adi. Zbigniewem Sałajem, adi. Grzegorzem Sztwiertnią,
oraz asystentami Piotrem Korzeniowskim
i Witoldem Stelmachniewiczem.
J. Waltoś: Co znaczy tradycja w środowisku takim, jak krakowska Akade−
mia, czy można się od niej odwrócić, czy spożytkować z myślą o przyszłości?
G. Sztwiertnia: Tradycja w krakowskiej Akademii jest czymś w rodza−
ju punktu zapalnego, który w wielu sytuacjach wyłania się spontanicznie,
trochę na zasadzie więzów krępujących, o których mówi się w kontekście
krytyki Akademii poza jej murami. Bo ten kto ma uszy i oczy otwarte nie
może pominąć faktu, że Akademia jest krytykowana za konserwatyzm.
Można by się teraz zastanowić, czy słuchać takich głosów i opinii, czy od−
wrócić się do nich plecami. Wydaje mi się, że nie należy tego ignorować
i jakakolwiek próba odpowiedzenia sobie na pytanie czym jest tradycja, po−
winna zakładać jej potencjalną żywotność. Tradycja musi być czymś, co jest
materiałem do spożytkowania, bardzo różnorodnego, ponieważ wydaje mi
się koniecznym rozróżnić tradycję murów, od tradycji ludzi aktualnie ją re−
prezentujących. O ile tradycja murów jest niezaprzeczalna (mówiąc szczerze
nie jestem akurat dobrze obeznany z historią Akademii), tak w chwili obec−
nej Akademia to jest jakby baza. Ostatnio odbywały się wystawy jubileuszo−
we i to co uderzyło mnie najbardziej, to bardzo mocne odczucie tradycji
murów, bardziej niż indywidualne postawy pedagogów pokazujących swo−
je prace. Fakt posiadania tak dużej tradycji historycznej jest niebagatelny
i może być świetnie wykorzystany, ale tylko w sytuacji, kiedy nie będziemy
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
159
mylić tradycji murów z żywą tradycją, która znajduje się na zewnątrz. I tutaj
osobiście postulowałbym większą tolerancję. Mam wrażenie, że jednak ist−
nieje pewna obawa co do „lotów” tradycji, nie wiem do końca czy nie nastą−
piło wymieszanie tych dwu tradycji w jedną jakość, która z jednej strony nie
daje dużej swobody i możliwości pracy, a z drugiej strony wydaje się, że dla
studentów jest krępująca i, sięgając dalej, wydaje się też krępująca dla peda−
gogów. Ci z kolei co roku wybierają spośród kandydatów przystępujących
do egzaminów wstępnych, jakąś określoną grupę ludzi. Moje obserwacje
potwierdzają pewną specyfikę, czy nawet rodzaj tychże kandydatów, co jest
wynikiem tego, że Akademia bardzo mocno już na samym początku zazna−
cza, czego się spodziewa. Wydaje mi się to pewnym ograniczeniem, nie
najlepszym, szczególnie w dzisiejszych czasach.
Z. Sałaj: Mam bardzo podobne odczucie w związku z tym, co przed−
stawił Grzegorz. Tradycja jako zbiór wartości, zachowań ustalonych pokole−
niowo stanowi dla nas ważny punkt odniesienia. Mamy konkretny materiał,
świadczący o naszej tożsamości, z tą przestrogą, że zbytnie zachłyśnięcie się
własną wielkością tworzy tradycję wobec tradycji, co prowadzi do twórczej
impotencji. Akademia nigdy nie rościła sobie praw do bycia kuźnią awan−
gardy, co nie znaczy, że nie kształci ludzi gotowych zająć taką pozycję.
Stopniowe dozbrajanie Akademii bazującej na tradycji historycznej to pro−
ces zapewniający jej rozwój. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych,
a później na początku lat osiemdziesiątych taka szansa pojawiła się, lecz
zważywszy na ówczesne mechanizmy niewiele z tego wynikło.
Dzisiaj obżarstwo postmoderny lepionej z kawałków tradycji dopro−
wadziło do niestrawności najzagorzalszych liberałów sztuki, co daje dużo
do myślenia o właściwym wykorzystaniu tradycji. W tej chwili nasza dysku−
sja odbywa się w gronie pięciu osób, a właściwie czterech (Wielki Inkwizytor
i czterech kacerzy), ponieważ Pan Profesor pełni rolę zadającego pytania
i podsumowującego. Dyskusja na płaszczyźnie wielopokoleniowej mogłaby
dać o wiele ciekawszą odpowiedź.
P. Korzeniowski: W moim odczuciu tradycja stanowi pewnego rodzaju
pole odniesień dla dydaktyki i poszukiwań twórczych. Jest to swoista prze−
strzeń, która może być przyjmowana i traktowana jako okazja weryfikacji
pewnych postaw. Nie chciałbym żeby tradycję traktować jako zbiór norm
160
Dydaktyka
do wypełnienia, bez zadawania sobie pytań — w jaki sposób i dlaczego.
Myślę, że tradycja przede wszystkim spełnia swoją funkcję, kiedy odnosi−
my się do niej polemicznie. Czasem wiąże się to z koniecznością protestu
wobec pewnych jej aspektów.
J. Waltoś: W tym miejscu chciałbym Panów sprowokować do sprecy−
zowania pojęcia tradycji, tak aby nie zaczęło ono brzmieć magicznie. Można
przyjąć, że przeszłość jest rodzajem świętości, albo że jest to historyczny
bagaż, a nawet skarb, który jednakowoż może być weryfikowany. Stąd myślę,
żeby precyzyjniej rozróżniać to, co w „pojemniku” tradycji jest dobre, a co złe.
W. Stelmachniewicz: Pan Profesor w tym momencie uprzedził moją
wypowiedź, gdyż właśnie chciałem na swój własny użytek rozróżnić pojęcie
tradycji. Słuchając wypowiedzi kolegów zrozumiałem, iż mówimy o trady−
cji traktowanej w dwojaki sposób, tzn. albo o tradycji w sensie ogólnym,
historycznym, albo o tradycji naszej Akademii. Jeśli zatem odnieść się do
tradycji naszego środowiska, niech mi wolno będzie przywołać doświad−
czenie sprzed kilkunastu lat, kiedy zdawałem egzamin wstępny do Akademii
w Krakowie. To, że właśnie przyjechałem tutaj było niewątpliwie spowodo−
wane wiedzą o rodzaju, czy może gatunku tradycji jaka była (a może ciągle
jest?) kultywowana w tychże murach. Świadomość tej tradycji niezwykle mi
imponowała. Jednak bardzo szybko okazało się, że model tej tradycji, sam
już nie wiem czy naprawdę jeszcze żywy, czy już reanimowany, tak czy
inaczej stał się niewystarczający. W tej osobliwej sytuacji, swoistego „prze−
poczwarzania się” kiedy zacząłem szukać innych możliwości, „jednokierun−
kowa” doktryna Akademii stała się wręcz balastem (ktoś powie, że lepiej
mieć choć ten jeden kierunek, niż zabrnąć w ślepy zaułek). W chwili obecnej
będąc po drugiej stronie barykady mogę te doświadczenia przekazać młod−
szym kolegom i ten fakt oraz to co udaje mi się przemycić czy też przefiltrować
na grunt Akademii z zewnątrz, (przy całej świadomości właściwej proporcji)
w pewnym sensie przynależy pojęciu tradycji. Pojęcia tego nie należy zresz−
tą postrzegać jako monolitu. Ma ono zbyt wiele zabarwień, gdzie najistot−
niejszym jest rozróżnienie na tradycję żywą i tą, która ulega pewnego ro−
dzaju uschematycznieniu. W Akademii najczęściej spotykany mechanizm
polega właśnie na zastyganiu formacji artystycznej, którą próbuje się tłuma−
czyć paradoksalnie tradycją historyczną sięgającą zazwyczaj stu lat wstecz.
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
161
Oczywiście Akademia zawsze pozostanie obok tego, co faktycznie odbywa
się na zewnątrz, nie powinno to jednak być pretekstem dla nas do ignorancji
tych zjawisk. Spoglądając z kolei w drugą stronę przywołam F. Bacona, któ−
ry powiedział kiedyś, że „jeśli chcesz być malarzem, to musisz poznać do−
brze historię sztuki”, sądzę że nie jest to pusty zwrot retoryczny i że cokol−
wiek robimy dzisiaj, zawsze w jakimś stopniu będzie to uwarunkowane tra−
dycją artystyczną (nieistotne czy poprzez negację, czy poprzez afirmację).
Konkludując, postulowałbym tutaj rozumienie pojęcia tradycji w bardzo sze−
rokim sensie, nie sprowadzonym ani do jednego miejsca, ani do pojedyncze−
go faktu historycznego.
Z. Sałaj: Jeżeli wyłącznie odnosimy się do usankcjonowanych tradycją
form sztuki, to powstaje poważny anachronizm. Jesteśmy bardzo daleko od
tego, co stanowi istotę formułowania znaczeń, tworzenia pojęć. Nie zmienia
to jednak faktu, że zwroty czy sięganie do tyłu mogą być istotne czy poży−
teczne, tak w doświadczeniu artystycznym jak i pedagogicznym.
J. Waltoś: Jak rozumieć słowo „istotne”, co staje się istotne?
Z. Sałaj: „Istotne” powstaje w każdym z osobna. Są takie momenty
naszej edukacji, czy samoedukacji, że potrzebujemy wstecznego doładowa−
nia, doznania czegoś co już zaistniało, czy też spojrzenia na to jeszcze raz.
Wtedy właśnie wchodzi się w tradycję, w to co już się dokonało, by na nowo
zweryfikować naszą rzeczywistość.
J. Waltoś: Weryfikacja byłaby tą próbą „istotności” z punktu widze−
nia osoby?
Z. Sałaj: Częściowo tak. Dotyczy to tej szczególnej potrzeby.
G. Sztwiertnia: Chciałbym doprecyzować, co rozumiem pod pojęciem
tradycja. A rozumiem to bardzo prosto, przede wszystkim tradycja nie jest
historią, dlatego nie powinno się nią manipulować. Tradycja jest czymś
przefiltrowanym — stąd wysublimowanym; w mojej opinii ma zawsze znak
dodatni. Tradycja opiera się na procesie destylacji przez pokolenia, dlatego
trudno krytykować część swojej świadomości społecznej i historycznej, która
mimo wszystko w każdym z nas tkwi. Owa świadomość pokoleń, tak jak ją
pamiętają, powiedzmy, nasze prababki, to jest coś cały czas żywego. Zatem
162
Dydaktyka
mogę powiedzieć, że tak czy inaczej tradycja jest święta. Nie ma sensu kry−
tykowanie tradycji, można jedynie krytykować pewien stan aktualny, bądź
też bluźnić. W Akademii miało by sens jedynie bluźnierstwo, które stanowi−
łoby wyłączny i osobisty stosunek studenta do tego z czym się styka. Znaczy
to, że nie może być mowy o szerszym zakresie oddziaływania, tylko będzie
to próba określenia siebie wobec tego w czym się znajduję. Każda uczelnia
czy instytucja ma tradycję, która pozwala jej sprawnie funkcjonować, budo−
wać i utrzymywać tożsamość, bez tego jest tylko barbarzyństwo i schizofre−
nia. Rozumiem tradycję jako wyjściową pulę genową do przyszłych mutacji,
które mogą być udane albo i nie udane. W całym świecie tak się to właśnie
odbywa, bowiem jeśli tradycja ma być żywa i ma być czymś autentycznym
a nie wymyślonym, bądź też jakimś pokoleniowym błędem, to trzeba ją trak−
tować jak żywą tkankę, którą się odziedziczyło (na to się nie ma wpływu).
Jeśli ktoś ma swój genotyp chory, to nie z własnego powodu, tylko z powo−
du poprzedników lub środowiska, w jakim oni żyli.
Z. Sałaj: Trochę to dotyczy Heglowskiej zasady „zniesienia” czyli prze−
wartościowania pewnych granic (wypełnienia granic dotychczasowego znacze−
nia). Jeśli mówimy o malarstwie dzisiaj w odróżnieniu od lat pięćdziesiątych
XX wieku, czy XIX−wiecznego modelu Akademii, to rozumiemy, że pod tym
pojęciem mieści się o wiele więcej niż wówczas. Nie jest to zasada wyrzuca−
nia dyscypliny, tylko zasada jej dozbrajania. Ta sama dyscyplina potrafi
egzystować o wiele szerzej, podobnie jest z tradycją której nie negujemy, bo
faktycznie uczynić to jest niepodobna.
W. Stelmachniewicz: Niezwykle istotnym jest poczucie wagi i znaczenia
tego otwarcia które Zbyszek określił jako dozbrojenie. Umiejętność niejed−
noznacznego sposobu definiowania zastanych i tradycją uświęconych (by
pozostać w tej poetyce) form staje się siłą sprawczą kolejnych działań.
J. Waltoś: Zarysowuje się tutaj pojęcie tradycji jako banku danych,
tak czy inaczej interpretowanych. Mogą one zachodzić na siebie dowar−
tościowując się wzajemnie, albo rozsypując się. Rozróżnienie, które się tu
ujawniło, uprzytamnia nam z jednej strony stosunek do tradycji wyrażo−
ny aktywnością nowego pokolenia, a z drugiej tradycję murów — miejsc
naznaczonych głęboko zalegającymi przekonaniami. I teraz przychodzi
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
163
student, zachęcony tak czy inaczej rozumianymi mitami, i właściwie cze−
go on oczekuje? A dla nas praca ze studentem polega na uświadomionej
metodzie dydaktycznej, czy raczej zakłada pobudzenie nieuprzedzonych
i spontanicznych możliwości samopoznawczych? Zakładamy, iż student
oczekuje, że Akademia mu cokolwiek da, a może też przychodzi żeby się
samorealizować?
W. Stelmachniewicz: Rozpocznę jako najmniej doświadczony. (śmiech!)
Więc może na początek taka refleksja. Jeśli uznać zasadnym często przywo−
ływane słowa, iż metoda nie czyni dzieła sztuki, i próbując je z kolei odnieść
do sytuacji kształcenia akademickiego, to powstaje pytanie — czy metoda,
jakkolwiek niezbędna, jest wystarczająca? Czy da się tę problematykę ująć
w sposób tak kategoryczny z jednej strony owa metoda, z drugiej samopozna−
nie. Studenci to przecież ludzie z różnymi doświadczeniami i oczekiwaniami.
Nałożenie jednego modelu rygoru w stosunku do grupy ludzi prowadzi do
pewnych uproszczeń. Z drugiej jednak strony daje się wyraźnie odczuć coś
w rodzaju inercji w tejże grupie, są wielkie oczekiwania, tylko nie ma umiejęt−
ności ich precyzowania. Coś jakby głód autorytetu, co poniekąd jest zrozu−
miałe w sytuacji totalnego zrelatywizowania pojęć i wartości. Tutaj też na
pedagogach spoczywa duża odpowiedzialność, zarówno w sytuacji gene−
rowania impulsów jak i późniejszych konsekwencjach tychże (myślę tutaj
o formach uzależnienia własnej formacji studenta od belfra).
J. Waltoś: Czy to znaczy, że widzi Pan ryzyko metody w pracy?
W. Stelmachniewicz: Ryzyko o tyle, o ile będzie to jedyny sposób pra−
cy i kontaktu ze studentem. Metoda przynosi niezwykle wymierne efekty
poprzez fakt, że gwarantuje stabilność, jednakże istotnym jest mieć alterna−
tywę, słuchać co mają do zaoferowania poszczególni studenci.
G. Sztwiertnia: Ja także mam wątpliwości co do opozycji — czyli
stawiania naprzeciw siebie uświadomionej metody i spontanicznych moż−
liwości samopoznawczych. Bierze się to stąd, że tego się nie da rozdzielić,
jest to jak gdyby separacja sztuczna. Nie ma świadomej pracy z drugim
człowiekiem bez uświadomionej metody, bo jest wtedy tylko chaos i gra
impulsów, własnych wyobrażeń o tym, jak to mogłoby być. Prowadzi to do
szybkiego znudzenia i do jałowości. Te dwie jakości nie zaprzeczają sobie
164
Dydaktyka
i powinny być ze sobą splecione. Jeśli chodzi o spontaniczne możliwości
samopoznania, to jest to pewnego rodzaju pułapka w dzisiejszym szkol−
nictwie wyższym, co widać na różnych prezentacjach, np. dyplomów.
Szczególnie w naszej uczelni za dużo zwraca się uwagi na samopoznanie
i jakby „penetrację wnętrza”, a nie na uwrażliwianie na to, co dzieje się
dookoła. Wydaje się, że dzisiaj jest dużo większa możliwość (i na to położo−
ny powinien być największy nacisk) poszukiwania ze studentem klucza
do rozszyfrowania rzeczywistości. Dwa dni temu telewizja emitowała
„Rozmowę na Nowy Wiek” z Andrzejem Stasiukiem, który nie wiedział
jakie są zadania literatury. Powiedział tylko, że wie na pewno, iż literatura
jest grzebaniem we wnętrznościach świata. Świata, a nie własnych — i to
jest ta różnica. Wydaje mi się, że należałoby bardziej ukierunkowywać
studentów, żeby oglądali to co się dzieje naokoło, poza granicami stołów
z „martwymi naturami” i krzeseł na których siedzą modele. Tak by mogli
mieć klucz do „deszyfracji”. Bo okazuje się, że w sytuacji „ucięcia pępowi−
ny” są oni kompletnie bezradni, lądują w „firmach portretowych”, albo
miotają się z teczkami pod pachą na ulicy Floriańskiej. Spotkałem się z tym
niejednokrotnie i jest to przykry widok. Jeśli chodzi o metodę — dobry
pedagog powinien ją mieć. I właściwie każdy ją ma, bo decyzja na działal−
ność dydaktyczną rzadko kiedy jest wykalkulowana lub powodowana
doraźnym interesem. Musi też mieć coś takiego, co nazywa się charyzmą,
w sensie wyjątkowej zdolności komunikacji pozawerbalnej (bo werbal−
nie każdy może się przygotować i po prostu powiedzieć o co mu chodzi).
Konsekwencją tego, i też zadaniem pedagoga, powinno być przy końcu
pracy ze studentem zniknięcie z jego życia i z jego głowy, tak, aby student
wychodził wolny i uzbrojony, ale nie przywiązany do tego, z czym stykał
się przez pięć lat bycia w Akademii. Studiowanie to jakby dobudowywa−
nie młodej osobowości, bo tak czy siak ma on tę Akademię i tego profesora
pod skórą, a tak naprawdę powinien być świadomy tego, że czeka go cięż−
ka i samodzielna praca. Tej samodzielności należałoby go uczyć. A propos
kandydatów, którzy wiedzą czego się spodziewać, wielokrotnie spotykałem
się z tym, że są oni sprytnie przygotowani i pewne umiejętności prezentują
wręcz cynicznie, a my to tolerujemy.
Z. Sałaj: To jest bardzo ważny głos…
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
165
W. Stelmachniewicz: Przy okazji chciałbym również zwrócić uwagę na
tę swoistą patologię. Będąc dwukrotnie komisarzem egzaminu wstępnego
obserwuję z bliska, to o czym mówił Grzegorz i z całą stanowczością chcę
podkreślić fakt przyjmowania do Akademii „sprytnie wytresowanych małp”
jako karygodny.
Z. Sałaj: Jeżeli metoda, to na pewno uświadomiona — inna nie działa,
choć działanie metody sprawdza się tylko w początkowej fazie kształcenia.
Użyta jako rozrusznik uruchamiający mechanizm, później przestaje być istotna.
Dlaczego?
Upraszczając — pracowniany twór, jakim jest „ciało studenckie” nie
jest jednorodny, więc metoda dla całego tworu odpada.
Tutaj zaczynają się schody dla pedagoga podejmującego dyskurs ze
zmienną rzeczywistością, wielowektorowością oczekiwań.
Czujność pedagoga reagującego na dochodzące z pracowni bodźce.
J. Waltoś: Czy reaguje, czy powinien reagować?
Z. Sałaj: Reaguje, i to buduje system porozumienia pomiędzy pedago−
giem i studentem. Jestem zwolennikiem partnerskich relacji w pracowni.
Program jest konstruowany tak, by stanowił zaczyn do dyskusji i pracy. Tam
gdzie pojawia się problem, podejmujemy wspólną próbę rozwiązania go.
Stworzenie takiego tarcia w pracowni stymuluje grupę, która zaczyna uczyć
się na sobie, na własnych działaniach. Kilkanaście wersji jednego zadania to
świetny materiał edukacyjny dla wszystkich. „Martwa natura” lub „akt” nie
budują pełniejszych relacji w stosunku do rzeczywistych oczekiwań i już na
drugim roku można zaobserwować objawy śmiertelnego znudzenia. Koniecz−
nością staje się opracowanie szerszego programu nauczania.
J. Waltoś: Struktura pozioma w odróżnieniu od struktury pionowej.
Partnerstwo na poziomie pokoleniowym, wspólne doświadczenia.
Z. Sałaj: Pedagog nie jest świętym guru, nie znam takiego, który
wiedziałby wszystko. Często przyznaję się, że nie wiem, w sytuacji ze−
tknięcia się z obszarami czy też dziedzinami nieznanymi. Nie chcę uda−
wać i w tym miejscu szczera sytuacja jakby wspólnego nauczania pedagoga
i studenta staje się ważna.
166
Dydaktyka
P. Korzeniowski: Uważam, że praca ze studentami powinna polegać
na metodzie dydaktycznej, tutaj też zgadzam się z moimi przedmówcami.
Metoda ta powinna być uświadomiona, ale rozumiana i stosowana ela−
stycznie, ponieważ dotyczy ona pracy z ludźmi o zróżnicowanych predys−
pozycjach. Nie widzę problemu w możliwości rozwijania spontanicznych
możliwości samopoznawczych studenta właśnie poprzez metodę. Myślę,
że te dwa elementy nie są z sobą w sprzeczności i nie rozdzielałbym ich.
Metoda może służyć jednemu i drugiemu. Praca ze studentem jest rodza−
jem dialogu, spotkaniem dwóch logik na jednej płaszczyźnie, i faktycznie,
jak powiedział Profesor Waltoś, nie jest to relacja pionowa, czyli góry z do−
łem, lecz zdecydowanie pozioma. W tej sytuacji wspólnie wyciągane wnioski
nie są nigdy tymi narzuconymi z mojego punktu widzenia lecz odnajduje−
my je w drodze dialogu i wspólnej wymiany myśli ze studentem. Tym
samym problematyka zostaje dookreślona w sposób niejako „naturalny”,
a nie doktrynerski.
J. Waltoś: Czy panowie nie przypuszczają, że ze względu na rezultat
i rozwinięcie współpracy student oczekuje jednak od prowadzącego zajęcia
— czegoś! Danych, informacji, jakiegoś stopnia pewności, czy też rzecznic−
twa. Tym czymś może być tradycja, poglądy czy zapał twórczy, i to, że ten
do którego przychodzą nie będzie na ich poziomie świadomości, bo nie po
to w końcu do niego przychodzą. Student ma możliwość wyboru pracowni,
jeśli wybiera tę a nie inną, to z jakiegoś powodu. Wie czego może się spo−
dziewać (nawet kontrowersji czy konfliktu), świadomie też wpisuje się
w sytuację hierarchiczną: prowadzącego i prowadzonego, on nie wie do końca
na jakiej zasadzie może odbywać się tutaj partnerstwo.
G. Sztwiertnia: Żartem, może należy przejść od razu na „ty”. Poważ−
niej, kwestia wertykalności i horyzontalności znowu jest spleciona. Zga−
dzam się co do „poziomej” współpracy pedagoga ze studentami, natomiast
wertykalizm znajdowałbym w kontaktach poza pracownią, które są zma−
ganiem się z tym, do czego został zachęcony w Akademii. Byłoby zupełną
utopią wyobrażać sobie, że student pragnie partnerstwa, bo w naturze ludz−
kiej leży poszukiwanie autorytetu, szczególnie w młodym wieku. Mówiąc
z własnego doświadczenia, bardzo niekomfortową, wręcz paraliżującą sy−
tuacją jest to, jeśli postawi się studenta na tym samym poziomie. Jednak
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
167
dużo ułatwia fakt, że po prostu ktoś „wie więcej”. To brzmi trochę banal−
nie, jednak opieram się na najprostszych sprawach, takich jak: różnice ilo−
ściowe w wiedzy i doświadczeniu; różnice jakościowe które po prostu
istnieją (chyba, że pojawia się samorodny geniusz, z którym i tak nie ma
kontaktu i należy mu tylko umożliwić samorealizację). Wydaje mi się, że
partnerstwo jak najbardziej tak, ale na zasadzie jasno określonych stosun−
ków miedzy prowadzącym a studentami. Coś jakby autorytet poddany pew−
nemu rozmiękczeniu.
P. Korzeniowski: Kiedy mówiłem o partnerstwie w znaczeniu metody
nie kwestionowałem tego, że pedagog dysponuje większym doświadcze−
niem od tego kto przychodzi się do niego uczyć. Ważnym jest tutaj rodzaj
kontaktu, który powinien być tak stymulowany, aby student nie przenosił
mechaniczne doświadczeń pedagoga udając, że są jego własnymi.
Z. Sałaj: Nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś niepowołany zabiera
się za kształcenie czyli „uprawianie” w kimś kultury, nie posiadając odpo−
wiednich do tego uprawnień. Każda pracowniana inicjacja, również ta part−
nerska, to rodzaj gry z w miarę jasno ustalonymi zasadami.
W. Stelmachniewicz: Sytuacja którą opisał Zbyszek, posiada pewien
„dyskretny urok” — oczywiście z naszego punktu widzenia. Nie oznacza to
wcale jakiegoś momentu fałszywości, że udajemy partnerstwo czy nawet
koleżeństwo, a tak naprawdę myślimy o tym wszystkim w zupełnie innych
kategoriach. Pojęcie „gry” wydaje mi się tutaj bardzo adekwatne i sądzę, że
jej zasady są tak samo jasne dla studentów, jak i dla pedagogów. Ważne jest
jedynie by umożliwić zaistnienie tej aury, dzięki czemu wszyscy przecież
coś zyskujemy.
G. Sztwiertnia: Chciałbym dołożyć jeszcze jedno spostrzeżenie. My
często balansujemy na granicy naszych wyobrażeń i utopii. A student często
przychodzi po prostu zaliczyć. I te „gry”, horyzontalizmy i wertykalizmy to
są sprawy, które do nas się odnoszą, które są bardziej naszymi ideałami
i projekcjami, niż rzeczywistym faktem współpracy. I tutaj sądzę, że zasady
pracy i oceny trzeba by zmienić na zdecydowanie ostrzejsze. To co się
w niektórych przypadkach dzieje, co też daje się odczuć, potrafiłoby zwalić
słonia z nóg bez środków znieczulających. (śmiech!)
168
Dydaktyka
J. Waltoś: To co Pan przed chwilą mówił jest bardzo ciekawe, ale chciał−
bym to lepiej zrozumieć. Na czym miałyby polegać te ostrzejsze zasady?
G. Sztwiertnia: Na egzekwowaniu. Nie chodzi o zwiększanie pułapu
czy dokładanie balastu w sensie obszaru problemów, zadań i ćwiczeń. Cho−
dziłoby tylko o bardziej skrupulatne egzekwowanie tychże. Przede wszyst−
kim należałoby przywrócić powagę w traktowaniu dyscyplin. Malarstwo
czy rysunek nie są ani fizyką ani matematyką i tym samym nie podlegają
łatwej weryfikacji. Jednak skupienie się na dyscyplinie może urodzić dyscy−
plinę duchową, bez tych dwu sfer nie ma rozwoju.
J. Waltoś: To co pan mówi uprzytamnia, że wszystkie nasze delikatności,
staranności żeby prowadzić dialog, żeby student był partnerem sprowadza−
ją się do przykrej konsekwencji stawiania zadań i wymagań w stosunku do
studenta. Narusza się sytuację dialogu, kiedy na jego zakończeniu okazuje
się, że jest rodzaj „miecza” wiszącego nad studentem.
W. Stelmachniewicz: Coś na zasadzie „…przyjemnie się z panem ga−
wędzi, ale pan nie zrealizował semestralnych zadań i pan dostaje pałę”.
Szczęśliwie broni obosiecznej nie stosujemy!
Z. Sałaj: Boję się takich sytuacji ponieważ stają się przymusem admini−
staracyjnym. Były już takie czasy, kiedy na drzwiach pracowni pojawiały się
listy obecności, nic dobrego z tego nie wynikło. Był jakiś rodzaj dyscypliny,
jednak uzyskanej sztucznie. Mobilizacja powinna odbywać się nie drogą
administracyjną poprzez suche nakazy lecz poprzez program dydaktyczno−
artystyczny, który rodzi wewnętrzne, etyczne normy zachowań.
J. Waltoś: Program, który wabi nie atrakcyjnością, ale ważnością.
Z. Sałaj: Tak, ważnością, która dotyka bezpośrednio studenta, a nie
faktu mojego przyjścia na zajęcia z listą obecności.
P. Korzeniowski: Faktycznie nie chodzi o tworzenie dyscypliny admi−
nistracyjnej lecz o to, by odnaleźć metodę uświadomienia studentowi, że cel
osiąga poprzez wykształcenie w sobie samym dyscypliny.
J. Waltoś: Jednak mówiliśmy wcześniej o egzekwowaniu, które nie−
uchronnie musi mieć miejsce z końcem każdego semestru i tym samym
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
169
pojawia nam się sprzeczność dwóch tendencji: partnerstwa i nieuchronności
klasyfikacji końcowych. Powraca tutaj w innym świetle sprawa metody.
Student powinien mieć poczucie, że się czegoś od niego oczekuje, i że nawet
gdy spełnia te oczekiwania, które przecież dotyczą jego samego, nie opusz−
cza go oko pedagoga. Jest to dość interesująca interakcja. Następuje rodzaj
wewnętrznego partnerstwa, polegający na tym, że studentowi zależy na ocze−
kiwaniach profesora, ma świadomość, że jest ktoś, kto czeka. W tej małej
akademickiej społeczności poza nauczycielami, są koledzy, w taki czy inny
sposób oczekujący „realizowania się”. Czy panowie też widzą ten problem,
że w szkole student wie, iż ktoś czeka na efekty jego pracy, a wychodząc
z uczelni wchodzi w próżnię. Jest to bardzo frustrująca i właściwie drama−
tyczna społecznie sytuacja.
G. Sztwiertnia: Jest to bardzo trudne zagadnienie, dlatego że jest
niezwykle złożone. Oczywiście na samym początku należałoby zasugero−
wać (bo nie da się tego powiedzieć wprost, żeby nie było to sztuczne, po
części nie prawdziwe lub śmieszne) że na zewnątrz jest zupełnie inaczej niż
w Akademii. Studenci muszą ciężko i bardzo wszechstronnie pracować, by
sobie poradzić z tym faktem. Należałoby zwrócić szczególną uwagę, że
Akademia to 30–33% tego, co studenci powinni zdobyć we własnym czy też
wspólnym kształceniu. Ta pozostała część to praca również poza murami
Akademii oraz informowanie się, dyskusje i uważne oglądanie tego, co dzieje
się poza uczelnią, np. uczestniczenie w bardzo mocno od dwóch lat rozbu−
dowanym programie edukacyjnym galerii Bunkier Sztuki (pod tym wzglę−
dem — jedna z najlepszych instytucji w Polsce). Bywając na najciekaw−
szych wykładach i spotkaniach, widzę garstkę studentów, z reguły tych
samych i uważam że to jest skandaliczne. Studenci budzą się potem z tzw.
„ręką w nocniku”, niejako z własnej woli. Starałem się tę sprawę omówić
z Dziekanem, by położyć na to nacisk (przy czym nie jest to żadna uzurpacja
czy lobbing), żeby to jednak prowadzący pracownię zachęcali do korzysta−
nia z takich możliwości: do chodzenia po galeriach, do zwiedzania nawet
nie tyle wystaw, co właśnie do uczestnictwa w programach edukacyjnych,
które akurat w Bunkrze są niezwykle profesjonalne, głębokie. Warto to
wykorzystać, wypełniając w ten sposób lukę w Akademii, gdzie nie ma na
to środków formalnych i finansowych.
170
Dydaktyka
W. Stelmachniewicz: Tak się jakoś dzieje, że studia w Akademii mogą
się stać czymś w rodzaju „permanentnych wagarów”, które trwają — bagatela
— przez pięć lat. Jest to dla wielu moment pewnego letargu, w którym co
prawda odmalowuje się z przyzwyczajenia wiadome motywy, potem idzie
się na piwo, ale te elementy tworzą tylko zespół wzajemnie się usprawiedli−
wiających nieistotności, gdzie trudno mówić o prawdziwym zaangażowaniu.
Moje obserwacje potwierdzają to, co mówili koledzy o bywaniu, a właściwie
nie bywaniu w galeriach, nie wspominając o innych formach kontaktu
z kulturą. Tej z kolei nikt z nas, z przysłowiowym mlekiem nie wyssał —
kultury trzeba się nieustająco uczyć. Uczyć nie z książek o niej, lecz z bezpo−
średnich spotkań. Nie ma innej drogi uzyskania formacji intelektualno−arty−
stycznej, jak nieustanna konfrontacja własnego widzimisię z tym, co dzieje się
wokół nas. Przestrzeń dostępu do informacji jest właściwie nieograniczona,
o czym nadmienił Zbyszek. Rozmawiamy tutaj i teraz o formach skostnienia
systemu akademickiego, ale to nie zmienia faktu, że sytuacja studiów, co tu
ukrywać, traktowana jest jako przywilej. Dla wielu staje się on celem samym
w sobie, jest przyzwoleniem na składającą się z pustych gestów pozę. Zasta−
nawiam się, czy jednak faktycznie robimy wystarczająco dużo, by tych ludzi
mobilizować, możliwe, że ich postawa jest w jakimś sensie uwarunkowana
poprzez atrakcyjność programową poszczególnych pracowni. Prawdopo−
dobnie zbyt mało elementów złożonej i niezwykle ciekawej współczesności
rezonuje w nastawionych konwencjonalnie sposobach kształcenia.
P. Korzeniowski: Jednym z elementów programu nauczania powinno
być uświadamianie w jakiś sposób studentowi, że dziedzina którą zdecydo−
wał się zajmować jest „niebezpieczna”. Chodziłoby tu o wytrącanie z letargu,
o którym mówił Witek, tak, by student nie czuł się komfortowo, w sensie
„małpiej sprawności”, podczas wykonywania określonych zadań. Metoda
dydaktyczna powinna uwzględniać to, że jeśli ktoś osiąga pewien pułap spraw−
ności to od tej chwili powinien sięgać wyżej. Doskonalenie biegłości jest istot−
nym elementem, jednak nie na nim powinno się kończyć. Poprawność to
tylko pewien probierz, często traktowany jako cel sam w sobie, lub coś osta−
tecznego. Chodzi więc o to, by wytrącać tych ludzi, możliwie najwcześnie,
z poczucia, że spędzą w Akademii pięć lat w dobrym samopoczuciu, świetnie
się przy okazji bawiąc, a w konsekwencji nic dla nikogo z tego nie wynika.
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
171
Z. Sałaj: Możliwe, że trochę niebezpiecznie z kolei zaczynamy genera−
lizować. Zakładając a priori, że tak jest, i że trzeba przyjąć taką a nie inną
metodę jest właśnie niebezpieczne. Ponieważ to, o czym Piotrze mówisz,
odbywa się na poziomie pedagog–student, bezpośrednio do konkretnej oso−
bowości, nie ogólnie.
P. Korzeniowski: Tak, to jest oczywiste. Zależy to w dużej mierze od
wrażliwości i umiejętności pedagoga, zobaczenia właściwego momentu
w pracy studenta, kiedy należy mu zwrócić uwagę, wytrącić z przyzwycza−
jenia, by mógł poszukiwać dalej. W każdym przypadku jest to duże wyzwa−
nie i odpowiedzialność dla pedagoga.
Z. Sałaj: Wcześniej brzmiało to zbyt generalnie, stąd moja reakcja.
J. Waltoś: Może spróbujmy się teraz zastanowić, czym jest pojęcie studiowa−
nia w Akademii Sztuk Pięknych, i czym jest piękno na tego typu uczelni dzisiaj?
W. Stelmachniewicz: Zacznę od takiej wątpliwości, ponieważ nie bar−
dzo rozumiem dlaczego pojęcie studiowania spotyka się w jednym pytaniu
z pojęciem piękna… Oczywiście fakt zaistnienia piękna w nazwie uczelni
może być jakimś pretekstem, jednak mimo wszystko postrzegam te pojęcia
jako dwie odrębne kategorie, które podjęte w najbardziej zasadniczy sposób
(np. klasyczne piękno) są anachroniczne, stąd podlegają nieustannym prze−
wartościowaniom. Ta weryfikacja jest nieuchronna i postępuje wraz z prze−
obrażeniami rzeczywistości, do której te pojęcia się odnoszą. Jedną z nich,
może być rzeczywistość, uczelni artystycznej. Pojecie studiowania tutaj
w niektórych wypadkach zaczyna się i kończy na posiadaniu indeksu, czyli
na fakcie administracyjnym. Idąc dalej, natkniemy się na bardzo schema−
tyczne rozróżnienie, na studium — jako długotrwały proces poznawczy
uwieńczony realizacją plastyczną oraz na efekty działania „wrażeniowego”
w fazie przygotowawczej, szkice itp. Pozwalam sobie ten oczywisty model
nazwać schematycznym, chociaż właściwie chodziło by mi tutaj o jego nie−
wystarczalność. Ponieważ wraz z podjęciem problematyki wykraczającej
poza akademicki wzorzec, przydatność pewnych sposobów postępowania
staje się względna. Niejednokrotnie, koniecznym jest wypracowanie adekwat−
nych, bardziej dogodnych form pracy. Stąd, kiedy mówimy o studiowaniu
w Akademii Sztuk Pięknych, nie należy zawężać tego pojęcia do zespołu
172
Dydaktyka
pewnych konwencjonalnych sposobów postępowania. Dlatego też studio−
wanie rozumiałbym jako akt poznania w najszerszym sensie, jako sposób
asymilowania świata. Obok natury, nauka i sztuka we wszystkich swoich
aspektach są jednakowo istotnym powodem do wynajdywania problematy−
ki i ciekawych jej rozwiązań. Tak jak pojęcie studiowania robi się tu coraz
bardziej zasobne w znaczenia, tak w przypadku piękna widziałbym raczej
pewną redukcję, czy dewaluację znaczeń. Nie wiem czy to co naprawdę
ważne, może być jeszcze piękne. W Akademii najwięcej „sztuk pięknych”
obserwuję na korytarzu w czasie przerwy na papierosa. (śmiech! — Profesor
Waltoś grozi palcem)
Z. Sałaj: Czym jest dzisiaj studiowanie? Ogólnie ujmując problem jest
to poszerzanie własnych horyzontów teoretycznych i praktycznych.
Pytanie jak to robić, w głównej mierze zależy od studiującego, od jego
mobilności, otwartości, akceptacji miejsca, terytorium, w którym się znalazł
oraz żywej reakcji na serwowany program. Celem studiowania w Akademii
Sztuk Pięknych jest wypracowanie własnego języka wizualnego, języka
komunikacji wizualnej, albo, jak to już padło, „klucza do rozszyfrowania
rzeczywistości”.
Jeśli chodzi o piękno, to skłonny jestem oddzielić studiowanie od piękna.
Dzisiaj posiadamy wyrazistszą świadomość względności cech piękna w od−
różnieniu od kanonu XIX wieku czy początku XX wieku. Rodzaj jednostron−
nego wartościowania mnie nie przekonuje.
J. Waltoś: Oczywiście, ja mam kompletnie inne zdanie. Piękno nie jest
kategorią przepadłą, wręcz odwrotnie — jedyną. Ale tu nie chodzi o mój
pogląd. Akademia nazywa się Akademią Sztuk Pięknych, choć był moment
kiedy nazywała się Akademią Sztuk Plastycznych (socrealizm). Taki oto dy−
lemat wisi nad wszystkimi uczelniami naszego typu, powraca, kiedy myśli
się o sensie nazw.
Z. Sałaj: Istniejemy w uczelni, która nazywa się Akademią Sztuk
Pięknych i właściwie przynależymy siłą rzeczy do takiej nazwy i takiego
znaczenia. Nie każdy sobie zdaje sprawę z nośnika, jaki w sobie zawiera ta
nazwa. Być może, dzisiaj byłoby bardziej zasadnym nazwać tę uczelnię
np. Instytutem Sztuk Wizualnych, nie Pięknych bo kiedyś to pojęcie wiązało
się z wartościami bardzo konkretnymi, a dzisiaj już nie. Myślę, że to nie
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
173
jest takie istotne czy przynależymy do takiej lub innej nazwy. Ważniejszy
jest program nauczania i to co uderza bezpośrednio w studentów, co ma
uczyć poszukiwania wartości związanych z tworzeniem nowych pojęć.
P. Korzeniowski: Ja także bym oddzielił pojęcie piękna i studiowania.
Studiowanie wyobrażam sobie szerzej niż zazwyczaj używa się tego okre−
ślenia, w znaczeniu chociażby studium rysunkowego. Studiowanie nie wią−
że się jedynie z realizacją zagadnień, nawet dogłębną, w jednej określonej
materii — czy to malarskiej czy rysunkowej. Studiowanie w moim rozumieniu
to namysł i refleksja intelektualna nad problemem oraz szukanie punktów
odniesień w kulturze. To także szukanie konotacji w dziedzinach pozornie
nie przystających do sztuki. Pojecie studiowania generalnie zmieniło swoją
funkcję, co jest wynikiem tempa i sposobu gromadzenia doświadczeń. Punk−
tów odniesienia jest coraz więcej i ich odnajdywanie jest istotą studiowania.
G. Sztwiertnia: Wydaje mi się, że nie ma trudniejszego zagadnienia jak
studiowanie w ogóle. Jest to prawdopodobnie studnia bez dna, a sensow−
ność można osiągnąć tylko w zdecydowanych ograniczeniach. Bez końca
można by mówić o tym, co można wykonać, i jak to coś powinno wyglądać.
Ale w praktyce okazuje się, że dysponujemy tak naprawdę bardzo niewielo−
ma środkami by nawiązać ten rzeczywisty kontakt, który przyniesie efekty.
Spróbuję przedstawić kilka uwag na temat studiowania, które nie są usze−
regowane. Studiowanie na naszej uczelni jest przede wszystkim metodą
poznawczą — tak od środka, jak i na zewnątrz — o czym mówiłem wcześ−
niej. Każda metoda pracy umysłowej połączonej z praktyką jest w pew−
nym sensie studiowaniem. Uczenie się prania czy gotowania to także forma
studiowania, tak jak i poprawnego stania, chodzenia itd. Tak więc jest to
poznawanie świata, siebie i, co wydaje się najważniejsze — dynamicznych
relacji. Pułapką studiowania jest próba czy pomoc w nabraniu tzw. pewności,
stylu czy klarownego określenia się studenta. Jeżeli zwrócić uwagę na rela−
cje dynamiczne, to wtedy okaże się, że pozytywną jakością jest umiejęt−
ność znajdywania „boi na rozhuśtanym morzu”. Coraz częściej spotyka się
w dydaktyce metody, które nie służą wtłaczaniu wiedzy, lecz dążą do sku−
teczności w jej poszukiwaniu. To jest ważniejsze. Tak jak fotografia uwol−
niła malarstwo od pewnych funkcji, tak samo pamięć komputera uwolniła
pamięć człowieka, i to są procesy nieuchronne. Stąd trzeba znaleźć w nich
174
Dydaktyka
pozytywne rzeczy. Równie ważne jest, by nie rozszerzać za bardzo studio−
wania: jestem zwolennikiem „złotego środka”, czyli coś na stole np. „mar−
twa natura” i coś za murami ale niezbyt daleko, dlatego, że jest to jednak
rodzaj laboratorium, które ma swoje granice. Pod postacią tych zadań po−
winna się znaleźć problematyka na tyle oczyszczona, nawet kliniczna, by
pewne błędy w dedukcji i widzeniu zagadnienia były widoczne jak na dłoni.
Czyli im prościej i jaśniej podane zagadnienie (to może być naprawdę bardzo
proste zagadnienie np. „człowiek leży”, motyw często obecny w obrazach
jednego z profesorów) tym więcej rzeczy pokaże, prawdopodobnie rów−
nież i to, z czym studenci sobie nie radzą. Studiowanie to także wspólna
praktyka, budowanie metody na zasadzie prób i błędów. Piękno to poję−
cie, które cały czas się rozszerza, chociaż kiedy słyszę „piękno” to widzę
obrazy Mondriana. Nie wiem dlaczego, bo wcale nie uważam, żeby za−
mykały one jakiś kanon. Piękno pojęte tradycyjnie może się kojarzyć ze
znieruchomieniem, kontemplacją i ostatecznie katatonią, czyli generalnie
w każdym wypadku jest to pewna izolacja, o co nam przecież nie chodzi.
Innym z określeń czy mott piękna jest to, że piękno będzie albo konwul−
syjne, albo nie będzie go wcale… (śmiech!)
J. Waltoś: Bardzo dobrze…
G. Sztwiertnia: Piękno można odnaleźć w dobrze zorganizowanej pracy.
Piękne mogą być ruchy, myśli czy piękne układy samochodów na ulicy. Jest
wiele rzeczy, które mogłyby wejść w sferę przykładów: piękno komunikacji,
Zbyszek mówił o komunikowaniu się — należy tutaj zwrócić uwagę nie
tylko na skuteczność, ale i na formę komunikacji…
Z. Sałaj: Ale czy to faktycznie można nazwać pięknem?
G. Sztwiertnia: Dlaczego nie?
Z. Sałaj: Myślę, że szafujesz trochę pojęciami piękna doklejając je do
znaczeń o różnym potencjale.
G. Sztwiertnia: To możliwe…
Z. Sałaj: Te formy trudno nazwać pięknymi. One wymykają się okre−
śleniom piękne–brzydkie, mają zupełnie inne znaczenia.
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
175
G. Sztwiertnia: Możliwe, ale dlatego pozwalam sobie na takie błądzenie,
czy wręcz spłycanie, żeby również przez przepełnienie tego zagadnienia
zwrócić uwagę na pewną absurdalność. Chodzi o to, by wrócić do traktowa−
nia piękna jako poprawności, czyli piękna struktury…
Z. Sałaj: Czyli, że chodzi o ład?
G. Sztwiertnia: Tak — o ład, harmonię, która będzie bazą, podstawą
dla innych elementów, często mniej bezpiecznych.
Z. Sałaj: Wtedy wracamy do piękna pojmowanego sprzed iluś tam lat,
do prototypu. Wtedy piękno miało wszystkie te cechy ładu, harmonii, po−
rządku, ścisłej matematyczności…
G. Sztwiertnia: Ale również pewnego ekstremum. Dla futurysty była
tym prędkość, czy przyśpieszenie.
Z. Sałaj: „Pędzący samochód jest piękniejszy od Nike z Samotraki” —
Marinetti… (śmiech!)
G. Sztwiertnia: Otóż to — Marinetti, Tommaso Filippo… Na koniec
mój postulat, by piękno odnieść bardziej do pewnego rodzaju ekonomii umy−
słowej — czyli po co? dlaczego? jak? a nieco mniej do ekonomii palety, czyli
— co z czym, żeby w obrazie „zagrało”.
J. Waltoś: Jednak, jesteśmy w szkole sztuk pięknych, czy jak inni wolą
sztuk wizualnych, czyli że naszym polem doświadczeń jest wizualizacja.
W Pana rozszerzonej koncepcji trochę ucieka to, że doświadczenie studenta
w tej uczelni jest doświadczeniem wizualnym. Organizacja tego doświad−
czenia jest przedmiotem jego i naszej troski. Jeśli to pole zaczniemy rozsze−
rzać, to właściwie jesteśmy już na innej uczelni — w „każdej” poniekąd.
Zatem pomówmy jeszcze o studiowaniu w sferze doświadczenia wizualnego.
Ponieważ tacy ludzie, o takich a nie innych predyspozycjach i wrażliwości
przychodzą się tutaj uczyć. Jak na tym konkretnym planie wyglądałoby
studiowanie?
G. Sztwiertnia: Kończąc swoją wypowiedź spróbuję ją rozszerzyć
o postulat Pana Profesora. Tego o czym mówiłem nie należy traktować
jako podejścia od samych podstaw, czyli że najpierw trzeba poznać „a”,
176
Dydaktyka
potem „b”, wzajemne relacje i zdobywanie kultury wizualnej, bo to są
rzeczy oczywiste. Chodziło by mi o to, żeby jednak po pewnym czasie
pojawiało się coś innego…
J. Waltoś: Po jakim czasie? W którym momencie doświadczenia wizu−
alnego to rozszerzenie ma sens?
G. Sztwiertnia: Na pewno jest to sprawa indywidualna, ale poza teore−
tyzowaniem to wyraźnie widać, np. znudzenie studenta konwencją, w sytu−
acji kiedy realizuje jeszcze jedną kolejną pracę po której efekcie widać, że jest
ona właśnie efektem znudzenia. Tę lukę spowodowaną rutyną częściowo
powinno wypełnić większe zróżnicowanie propozycji jakie oferuje pracow−
nia, Wydział, Akademia. Nie chodzi o to, by pewne rzeczy unieważniać,
odbierać znaczenie, tylko że nie ma takiego zakresu, który umożliwiałby
przechodzenie z jednej strefy do innej, jednak nie na zasadzie pięter lecz
ponad poziomami, tak jak zmienia się problematyka. Przecież żadna pra−
cownia nie jest w stanie ogarnąć całości, żaden prowadzący nie jest w stanie
zorganizować kompleksowego programu nauczania w pięć lat. W tradycji
Wschodu, np. w szkołach Zen, dopiero po trzydziestu latach osiąga się na−
stępny etap. Traktując studiowanie jako również pewną praktykę duchową,
trzeba mieć świadomość ograniczeń i kłaść nacisk na rozszerzanie zakresu
zagadnień w ramach tej struktury.
W. Stelmachniewicz: Rozszerzanie zakresu powinno przede wszyst−
kim dotyczyć kwestii, że „nie to, co do oka wpada uczy, ale co z niego wy−
chodzi”. Czyli, że obserwacja i analiza zjawisk w rodzaju „aktu”, jest tylko
jedną z możliwości podjęcia studium, tym bardziej ułatwioną, że zazwyczaj
jest to sytuacja zgrabnie udrapowana przez asystenta i cała problematyka
podana jest jak na tacy. Słowem — tylko wziąć i bezkonfliktowo namalować.
Jednak co robić, gdy model choruje lub z innych względów nie może pozo−
wać? Jak odnaleźć inne, w moim rozumieniu prawdziwie istotne powody
do malowania, jaką im nadać formę. Tutaj zasadniczym staje się to, co mówi−
łem wcześniej o pojmowaniu studiowania jako aktu poznania w najszerszym
sensie. To dość mechaniczne przełożenie, jednak często nieuświadomione,
że każda książka którą student czyta, dźwięki które do niego docierają, tu−
dzież wszelkie inne bodźce, to kolejne elementy, czasem bardziej jawnie,
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
177
kiedy indziej w sposób zakamuflowany, odsłaniające nowe doświadczenia,
które znowuż w bardziej lub mniej jawny sposób zostaną sformułowane
w sensie zwizualizowania. I to, że znajdujemy się w takiej a nie innej uczelni
oraz fakt, że generalnie zajmujemy się tutaj kształtowaniem doświadczenia
wizualnego nie powinien ograniczać możliwości poszukiwań w innych sferach
kultury. Studiowanie to nie tylko nabywanie praktycznych umiejętności ale
również kształtowanie całej własnej formacji wraz z umiejętnością nazywa−
nia problemów: z jakiego powodu i jakimi środkami w danej sytuacji pracuję.
To chyba dość wyraźnie widać, że realizacje oparte na doświadczeniu tylko
i wyłącznie wizualnym, nie uposażone w żaden inny rodzaj namysłu są
jakoś niepełne, powierzchowne, czasem estetycznie satysfakcjonujące, ale
jednak jałowe. I jeszcze autor twierdzi z uporem, że wszystko co miał do
powiedzenia po prostu namalował, co akurat jest „piękne”, tyle że w modelu
sztuki tzw. „naiwnej”.
Z. Sałaj: Witek nakreślił tutaj bardzo szeroki horyzont doznawania,
związany z samoświadomością studenta, która nie wyobrażam sobie żeby
faktycznie nie rosła. Widzę tu jednak pewne niebezpieczeństwo, jeśli się to
przeniesie na drogę doznawania artystycznego, gdzie zbytnie rozszerzenie
terytorium badań spowoduje zagubienie. By studiować, by głębiej pozna−
wać być może trzeba zawężać zakres, tak jak mówił o tym Grzesiek.
W. Stelmachniewicz: Celowo rozgraniczyłem i przeciwstawiłem „ak−
towi” — „resztę świata”, gdzie oczywiście pomiędzy jest dziesiątki innych
możliwości atrakcyjnej pracy ze studentami w sensie czysto plastycznym.
Chciałem jednak zwrócić uwagę poprzez tę biegunowość, że w sytuacji
takiego otwarcia pojawia się możliwość stosowania metody dydaktycznej
polegającej na kształtowaniu problematyki nie tylko wprost, co poprzez ana−
logię. Nie miałem tu na myśli otwarcia w jakimś totalnym sensie i idącej stąd
możliwości bezmyślnego brylowania w nim. Chodzi tylko o formułowanie
bądź generowanie innych stymulujących sposobów pracy.
G. Sztwiertnia: Na pewno w tym wszystkim o czym tu mówimy, jest
wyraźnie obecne uczucie dość poważnego niedosytu. Mimo że nie jestem
samodzielnym pracownikiem, w sumie jestem jakoś odpowiedzialny za
model studiowania w Akademii, biorąc pod uwagę nawet inne wydziały,
178
Dydaktyka
gdyż Akademia traktowana jest jako jeden organizm. Jakkolwiek różnie by
nasze wypowiedzi zabrzmiały, choć szczęśliwie wzajemnie się uzupełniają
(nie jest to market, żeby się tu prześcigać w koncepcjach) to generalne wra−
żenie niedosytu jest dojmującym uczuciem.
J. Waltoś: W związku z ujawnioną w rozmowie potrzebą zapytam,
choćby na zasadzie fantazji, jakie Panowie widzą konieczności zmian pro−
gramowych i organizacyjnych na Wydziale Malarstwa?
G. Sztwiertnia: To nie jest miejsce i nawet nie czas na jakiekolwiek
rewolucje (to zdaje się być domeną krajów Ameryki Południowej). Najsku−
teczniejszą metodą byłoby rozluźnienie struktury XIX−wiecznego studiowa−
nia. Wiadomym jest, że ta formuła ma swoje niezaprzeczalne wyniki i ma
swoich zwolenników czy kontynuatorów. To rozluźnienie to właściwie po−
szerzanie spektrum o którym już mówiliśmy. Jeśli mogę sobie pofantazjować,
to chciałbym zwrócić uwagę na taką sprawę: przyjmując nową osobę na
Wydział — np. asystenta na podstawie konkursu, czy na próbę — to ważne
jest, żeby uczestniczyła w tym nie tylko Rada Wydziału, ale cały Wydział.
Jeżeli ktoś kogoś sobie wybiera, abstrahując od tego jakimi się kieruje klu−
czami, to mimo wszystko ten wybór nie jest tylko i wyłącznie jego prywatną
sprawą. Postulowałbym, żeby bardziej świadomie, zastanawiać się nad tym
kogo wybrać, ponieważ wszyscy tutaj jesteśmy spleceni tą samą tkanką…
Z. Sałaj:… i tą samą odpowiedzialnością. Uważam, że forma dzisiej−
szego studiowania jest jakąś hybrydą, formą nijakości. W XIX i na początku
XX wieku studiowano. Dzisiaj mamy do czynienia z czymś, co jest zaledwie
dotknięciem, a już jest końcem. Brak wiary w głębsze znaczenie podejmowa−
nej czynności. Nieznośna lekkość bytu nie rozwija cnoty wytrwałości.
J. Waltoś: I co z tym robić?
Z. Sałaj: Niewątpliwie należałoby zastanowić się nad tym w gronie
o wiele szerszym. Trzeba, aby to wszystko co dotyczy konkretnych pro−
gramów w pracowniach, relacji pomiędzy pedagogiem a studentami wy−
tworzyło rodzaj ciśnienia, które doprowadziło by do zajmowania się
problematyką studiowania na serio. Chyba nie ma innej możliwości, nieza−
leżnie od koniunktury.
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
179
J. Waltoś: Programy, o których mówiłeś Zbyszku, nazwałbym je profi−
lami, uprzytamniają istnienie różnego typu osobowości artystycznych. Czy
możemy jeszcze pomówić o tym, jaki model albo ideał sztuki towarzyszy
Panom w pracy ze studentami i czy odnosi się on do Waszych osobistych
zamierzeń artystycznych? Czy ów profil artystyczny i jego koncepcja, bez−
pośrednio oddziałuje na profil pedagoga?
Z. Sałaj: Niewątpliwie tak się dzieje. Nie wyobrażam sobie, że ktoś
będąc pedagogiem, pracując czynnie artystycznie nie przenosi tych doświad−
czeń na pole dydaktyki, a jedynie nanosi jakieś wartości w oderwaniu, książ−
kowe li tylko, albo cudze. Poza tym jest tradycja, która również przenosi
wartości uniwersalne, część się traci, część pozostaje. Głupotą byłoby z tego
nie skorzystać. Jednak doświadczenie brane tylko i wyłącznie z własnego
podwórka byłoby również zgubne. Trzeba nieustannej konfrontacji.
G. Sztwiertnia: Mnie trudno jest wypowiadać się w tej kwestii, gdyż cha−
rakter mojej pracy tutaj, z zasady i struktury, jest bardzo ograniczony. Mogę
zatem odnieść się do tego w formie fantazji. Jeśli chodzi o model, czy ideał
sztuki, to muszę stwierdzić, że mam z tym duży problem. Spotykałem się nie−
jednokrotnie, także na innych uczelniach nawet w tych samych proporcjach,
z faktem, że wzorzec bardzo mocno odbijał się w pracach studentów. Było to
doświadczenie dość groteskowe z tego względu, że zawsze osiągnięcia studen−
tów były jakimś zamglonym odbiciem czy refleksem pierwowzoru. Znowu
postulowałbym metodę znikania z głowy i życia studenta. To być może jest
trudniejsze niż przekazywanie udokumentowanej drogi na zasadzie: są takie
efekty i ty również możesz to osiągnąć. To uogólnienie i generalizowanie, i jak
powiedziałem na początku, tylko teoretyzowanie czy fantazjowanie.
Z. Sałaj: Przypominam sobie w tej chwili pewne działania profesora
Jerzego Nowosielskiego, który stanął przed takim dylematem chcąc nie chcąc.
Ludzie, którzy pracowali u niego w pracowni, bez jego wiedzy czy jego
nalegań wchodzili bezpośrednio w język, który on wypracował. Byłem świad−
kiem, kiedy próbował przeszczepić na grunt pracowni diametralnie prze−
ciwległe prądy artystyczne. Myślę, że nie był on w stanie zapanować do
końca nad tą sytuacją, gdyż zawsze znajdzie się osoba, która będzie wcho−
dzić w obszar podejrzanie z kolei rzutujący na pedagoga.
180
Dydaktyka
J. Waltoś: Wiele lat temu także byłem świadkiem tej metody zmiany,
kiedy na przeglądzie profesor Nowosielski ogłosił, że zaprogramował w swo−
jej pracowni fotorealizm. Było duże zdziwienie wszystkich, Profesor Adam
Marczyński najbardziej zdumiony, usłyszał odpowiedź znakomicie umoty−
wowaną: że w sytuacji, kiedy z jednej strony warsztat jest kompletnie rozbi−
ty (tutaj Nowosielski powiedział co myśli o postimpresjonistach i kapistach),
kiedy nie ma dbałości o przeprowadzenie obrazu jako płaszczyzny z przy−
wróceniem wartości kolorowi lokalnemu, oraz mając na względzie fakt, że
współczesny świat cywilizacji i motoryzacji jest fascynujący, obmyślił sobie,
że będzie dobrą metodą skorzystanie z nowej tendencji w sztuce światowej,
atrakcyjnej dla studentów, której celem byłoby odzyskanie wartości budo−
wania obrazu w trakcie studiów w Akademii.
Z. Sałaj: Dość drastyczne antidotum, które można przyrównać do dzia−
łania antybiotyku stosowanego miejscowo.
J. Waltoś: Coś w konsekwencji z tego powstało. Wyraźnie widać jaka była
generalna koncepcja, czy też ideał sztuki profesora Nowosielskiego. Jak się okazu−
je, to nie musiała być ikona. Wartością była płaszczyzna obrazu. Obraz to rzuto−
wanie wyobraźni na płaszczyznę, i w tym widział szansę jaką daje fotorealizm.
Z. Sałaj: Chcąc czy nie chcąc, weszliśmy tutaj w tradycję pedagogicz−
ną, która jakże być może pouczająca.
G. Sztwiertnia: Wierzmy również w kurioza i dajmy im przynajmniej
teoretycznie zaistnieć.
J. Waltoś: Oczywiście, bez przesadzania nie ma sztuki, jednak wyobraźmy
sobie studenta rzuconego w kuriozum…
G. Sztwiertnia: Dlatego dobrze jest postawić takie pytania, które wy−
chodząc z obrzeży pozwalają dojrzeć pełny zakres. Nie chodzi o to, że my
musimy się czuć w pewnym dyskomforcie, że się wymaga od nas „tak” lub
„nie”. Chodzi o ukazanie pewnych ekstremalnych układów, co pozwala
określić ramy myślenia i postępowania wobec tych pytań.
J. Waltoś: Pytania często prowokują inne pytania wokół zagadnień, które
nas tutaj nurtują.
J. Waltoś, Z. Sałaj, G. Sztwiertnia, P. Korzeniowski, W. Stelmachniewicz
181
Z. Sałaj: Jest jeszcze pytanie o tożsamość Wydziału Malarstwa, czy coś
takiego istnieje?
W. Stelmachniewicz: A jeśli istnieje, to co zapewnia jej żywotność:
hermetycznie pielęgnowana doktryna czy przyjmowanie z zewnątrz w zna−
czeniu dozbrajania, o którym mówiliśmy wcześniej.
Z. Sałaj: Mówienie dzisiaj o tożsamości w świetle postmodernistycznych
działań przestaje być zasadne. Postmodernistyczna tożsamość nie istnieje, chy−
ba, że rozumiemy ją jako zlepek nomadycznych asymilacji, z którymi również
borykamy się od jakiegoś czasu na naszym Wydziale.
182
Dydaktyka
Janusz Krupiński
Artysta — dzieło — refleksja
Uwagi poniższe towarzyszą publikacji wyboru bądź to całych
prac teoretycznych, bądź to fragmentów takich prac napisa−
nych przez dyplomantów Wydziału Malarstwa krakowskiej ASP
w roku akademickim 2000/2001. Na tym polu był to rok urodzaju.
Czy problem poziomu polskiego malarstwa i polskiej rzeźby nie jest
problemem poziomu intelektualnego myśli, refleksji i dyskusji polskich ma−
larzy i rzeźbiarzy? Już przed laty sugerowali to dobitnie Witkacy i Czapski
(Honorowy Profesor krakowskiej ASP).
Pisał Witkacy:
…antyintelektualny leniwiec, mający na usprawiedliwienie swego rozpuszcze−
nia i nieróbstwa tylko swój tzw. talent i złote zdania i myśli pierwszorzędnych
spłyciarzy problemów poprzedniego pokolenia, niedaleko w górę zajedzie —
mówię w górę wobec najwyższych umysłowych od siebie wymagań wyznaczal−
nych do pewnych granic ścisłości standardem wszechświatowej myśli danej
epoki, a nie wymagań swoich kamratów i wypranej z wszelkich w ogóle wy−
magań naszej publiki.1
Pisał Czapski:
Wynieśliśmy z epoki Młodej Polski fałszywe przesądy, że malarstwo wymaga
tylko „uczucia” i „iskry bożej”, że malarz ma prawo być głupi, byle […] miał
w kawiarni nad ranem… natchnienia. […] Do dziś panuje przekonanie, że re−
fleksja, że myślenie o sztuce jest jedynie pokrywaniem braku talentu. Otóż
właśnie wielcy Francuzi uczą nas czego innego…2
Janusz Krupiński
183
Renesansowy artysta walczył o uznanie intelektualnego, a nie fizycz−
nego charakteru swej sztuki. Czy polskiego malarza i rzeźbiarza należałoby
dopiero do tego przekonywać?
PISANIE
Rola teoretycznej wypowiedzi artysty na temat sztuki od dawna bywa
przedmiotem sporu. Od dziesięcioleci na akademiach sztuk pięknych
w Polsce kwestia ta wraca w dyskusjach na temat znaczenia i charakteru
pisemnej wypowiedzi towarzyszącej pracom artystycznym. Wymóg, aby wła−
ściwej, „praktycznej” części pracy dyplomowej towarzyszył tekst, daje ko−
lejną okazję ku temu. Wciąż nie brak głosów wręcz kwestionujących sens
„pisania” przez artystę (jak i nie brak profesorów, którzy sami nie czują się
kompetentni do prowadzenia „teoretycznych” prac swoich dyplomantów).
W gruncie rzeczy spór nie dotyczy sprawy stosunku malowania czy
rzeźbienia do pisania, lecz obrazu (malarskiego czy rzeźbiarskiego) do sło−
wa, widzenia do myślenia.
Pisanie jest formą zdyscyplinowania słów. W pisaniu bynajmniej nie cho−
dzi tylko o utrwalenie wypowiedzi czy „chodzących po głowie” myśli. Pisa−
nie to nie zapisywanie. Pisanie jest formą myślenia, podobnie jak ono może
być odkrywaniem, tworzeniem. W chwili gdy słowa padają na kartkę, masz je
niejako przed sobą, w tejże chwili zdystansowałeś się od nich, przyglądasz się
ich myśli. Możesz odłożyć tekst, po czasie znowu wrócić do jego lektury. Ta
faza czytania własnego wytworu jest warunkiem rewizji, krystalizacji czy prze−
miany… Czego? Tekstu? Mało, ciebie samego! Zawsze mówimy czy myślimy
więcej i mniej niż chcemy, zapis pozwala nam samym chociaż w jakiejś części
zobaczyć to więcej i to mniej. Podobnie myśl udostępniona innym w formie
tekstu może stać się przedmiotem ich uważnego namysłu, na jaki nie pozwala
zasłyszana wypowiedź ustna. (Tekst jest twoim dziełem, lektura jest dziełem
twoich czytelników — znajdą coś, czego sam nawet nie przeczuwałeś!)
Gdzie słowa, tam więc usprawiedliwione jest pisanie.
Pytanie o to czy na akademii sztuk słowo jest obecne, wydaje się retorycz−
nym. Gdzie jak gdzie, ale na akademii nie tylko sztukę się „robi”, ale o sztuce też
się mówi, o sztukę się spiera… A jednak, czy nie brak milczących profesorów,
którzy tylko coś czasem pokazują, poprawiają, odrzucają…; gestem ręki, gry−
masem twarzy wydają oceny (pierwszy i ostatni raz pisząc w indeksie)?
184
Dydaktyka
Podstawowe pytanie brzmi więc: czy w sztuce — w sztukach „plastycz−
nych”, „wizualnych” przecież — obecne jest w ogóle słowo? Czy słowo i my−
ślenie uczestniczą w (każdym) procesie tworzenia i odbioru (dzieła) sztuki?
Nie będę tu rozstrzygał stosunku słowa i myślenia.
Nawet jeśli tekst artysty nie ujrzy światła dziennego (zaginie, nie zosta−
nie opublikowany) nie oznacza to, że to dzieło artysty byłoby takie samo
gdyby artysta nie pisał. Czyż myślące pisanie nie jest formą pracy nad sobą?
Przygotowywaniem się do dzieła? Wewnętrznym nastrojeniem (w sensie
zarówno emocjonalnym jak i muzycznym — jak mówi mistyk, praca umy−
słu nastraja duszę, zagra kto inny).
MYŚLENIE
Myślenie, jako wewnętrzna rozmowa jest czymś nieuniknionym w przy−
padku każdego artysty. Czy jako takie, nie wyprowadza ono poza wnętrze
duszy, poza ja? Byłoby zawsze tylko dialogiem z samym sobą? O sobie? Ja
myślące wystarczałoby samemu sobie? Czy zamknięta dusza może w ogóle
myśleć, czy w ogóle jest do pomyślenia? Jako monada bez okien, zarówno
bez okien, które otwierają się na jakieś zewnętrze, jak i bez okien, które ze−
wnętrznemu światłu pozwalają wlać się do wnętrza? Wiemy, że nie ma arty−
sty bez dzieła, ani dzieła bez artysty (przypadek ready−made, nic tu nie zmie−
nia, dopiero w kogoś spojrzeniu to, co czeka gotowe, staje się dziełem). Czym−
że jest dzieło dla artysty, który sam sobie wystarcza? Echem tylko, odbiciem,
negatywem jego Ja — Ja zaś czymś gotowym, skończonym, pełnym, do−
mkniętym, a tylko z kaprysu, łaskawie dającym znać o sobie pod postacią
dzieła (alter ego)?
Jakkolwiek miejscem tego dialogu jest wnętrze artysty (człowieka) nie
oznacza to jednak, że nie otwiera się on na Inne (obojętne czy „tematem” tej
rozmowy jest jakieś dzieło, świat, czy on sam, artysta jako artysta, czy jako
człowiek).
Każdy artysta myśli i w tym znaczeniu, że toczy rozmowę z własnym,
powstającym dziełem (przynajmniej jeśli pominąć przypadek ślepego mala−
rza, który nie odczuwa nawet dłonią, a maluje tak, jak małpa macha ogonem
— przypadek ten jednak pominąłbym, nie można postawić znaku równości
między malarstwem a malowaniem czy zamalowaniem, tworząc malarz nie
tylko maluje ale i widzi, a w widzeniu odczuwa, odnosi się…). W rozmowie
Janusz Krupiński
185
z dziełem artysta, podobnie jak każdy odbiorca, odpowiada na płynące
z jego strony wezwania (nawet samo tworzywo dzieła zapytuje, podpowia−
da…). Dialog artysta–dzieło jest równie niezbędny jak to, że człowiek nie
tylko coś robi, ale nadto ma stosunek do tego, co sądzi że robi, czy do tego,
co sądzi, że mu się zrobiło (niektórzy próg człowieczeństwa podnoszą nieco
wyżej: człowiekiem jest ten, kto wie, co robi czy zrobił).
Jakkolwiek i dialog z dziełem wydaje się pozostawać formą rozmowy
wewnętrznej, to przecież polega na wykraczaniu poza samego siebie. Dia−
log otwiera nas i wyprowadza poza… Także na to, na co otwiera się, i nas,
dzieło. (Nawet wewnętrzny dialog człowieka, w którym on się pyta o same−
go siebie, narusza, rozsadza skorupę jego Ja, wyprowadza je poza granice
tego czym był i jest — to, co myślimy o sobie zmienia nas samych).
MIĘDZY NIKIFOREM A WITKACYM
Stosunek artysty do słowa wydaje się przybierać skrajnie różne posta−
cie. Na jednym biegunie wskazać można — a ograniczam te rozważania do
dziedziny sztuk plastycznych — przykład „Matejki z Krynicy”, na drugim
Witkacego.
Nikifor był właściwie analfabetą, tym niemniej malarstwo jego ujawnia
w sposób spontaniczny potrzebę słowa. Częścią jego obrazów są napisy:
mgliście ujawniające temat, inspirację, aspirację, intencję bądź pretensję ar−
tysty, a przez to i dzieła. Nie trzeba podkreślać tego, że każdy tytuł obrazu
czy cyklu ma podobne znaczenie, ukierunkowuje uwagę, „rozbudza wstęp−
ne rozumienie” (Gadamer). Pierwsze jawne zmagania artysty ze słowem
dotyczą tytułu [ukryte przed samym artystą, nieuświadomione, ma miejsce
już w procesie spostrzegania, nawet nie wypowiedziane słowa czynne są
w widzeniu u(nie)wrażliwiają, ukierunkowują bądź rozpraszają spojrzenie,
określają to, co (nie−)widziane itp.].
Pośród tekstów Stanisława Ignacego Witkiewicza znajdziemy obszer−
ne rozprawy, w których rozwija swą teorię sztuki w na tyle zdyscyplinowa−
ny sposób, że może być czytana „bez taryfy ulgowej”. Jeśli nawet dla jej
zrozumienia warto pamiętać o malarstwie czy teatrze Witkacego — nie wspo−
minając jego powieści, które same zawierają liczne fragmenty o charakterze
teoretycznym — to jednak przynosi ona przesłanie, którego roszczenie do
prawdziwości pozostaje w mocy niezależnie od faktu czy własna sztuka
186
Dydaktyka
Witkacego mu odpowiada czy nie. To nie jest pisanie „na marginesie”. Pisma
filozoficzno−estetyczne Witkacego stanowią autonomiczne dzieło.
Czy jednak w ogóle ma sens artysty myśl o sztuce, której ważność miała−
by się ograniczać do jego własnego dzieła, w jego własnym rozumieniu? Czy
można sobie wyobrazić tekst, w którym chociażby w sposób ukryty, implicite,
nie byłyby zawarte tezy–postulaty na temat tego czym jest sztuka — bez
żadnego „dla mnie” (artysty). Tekst bez pretensji do prawdy, tekst jako
„widzimisię” do nikogo się przecież nie kieruje. Pozostaje prywatną sprawą.
Z drugiej jednak strony refleksja teoretyczna podejmowana przez artystę
jako takiego zawsze będzie przez niego odnoszona do jego własnej sztuki.
Ten związek ją usprawiedliwia, jest jej racją bytu — jej jako refleksji.
ZWIĄZEK TEKSTU Z DZIEŁEM
Co to oznacza w odniesieniu do dyplomowej pracy pisemnej? Tylko ze
względu na ten związek z pracą artystyczną (lub projektową) pisemna jest
częścią pracy dyplomowej, a nie jakimś dodatkiem! Dopuszczenie możliwości
braku jakiegokolwiek związku pomiędzy dziełem artystycznym a tekstem
(na co ostatnio przystała Rada Wydziału Malarstwa) oznaczałoby zgodę na
sytuację, w której autor, powiedzmy, obrazów z ducha abstrakcji geome−
trycznej pisze obok, dajmy na to, o życiu malarza naturalisty bądź o życiu
seksualnym pigmejów czy o wytrzymałości poliuretanów (chociażby dlate−
go, że z powodu drugiego fakultetu, który jak się złożyło ukończył, czuje się
kompetentny w tym polu).
Nie, rozważania artystów nie mają powodu pretendować do roli samo−
dzielnej rozprawy naukowej. Jakkolwiek mogą, a nawet często powinny
uwzględniać ustalenia tej czy innej dyscypliny naukowej, a nawet, skądinąd,
mogą spełniać wymagania stawiane autonomicznym dysertacjom nauko−
wym, to jednak tutaj będą czytane w związku z dziełem.
Teoretyczne rozważania artystów są raczej formą refleksji, namysłu,
dociekań — przeprowadzonymi z punktu widzenia artysty właśnie, a nie
badacza−uczonego — nad wybranymi zagadnieniami związanymi bądź to
z tym dziełem, zamysłem artystycznym bądź to z samym procesem twórczym.
Nawet jeśli dyplomant ukończył inny kierunek studiów, np. uni−
wersyteckich, to mimo tej jego kompetencji nie ma powodów, aby na uczel−
ni artystycznej wykonywał pracę w ramach posiadanej już przez siebie
Janusz Krupiński
187
specjalizacji, z właściwą dla niej metodologią badawczą itp. Tutaj wagi na−
biera jego spojrzenie — jego jako artysty (nawet na tę samą problematykę,
którą już poznał z perspektywy naukowej).
Teoretyczna część pozostaje w związku z pracą „praktyczną”, jakkol−
wiek związek ten nie musi być bezpośredni. Podobnie jak od twórcy nie
oczekujemy, aby „swymi słowy” opowiadał, co mówi jego dzieło, do czego
zmierza itp. — tak też nie ma powodu, aby ta praca teoretyczna była tak
zwanym „autokomentarzem”.
(Powyżej, określenia praca „praktyczna” i praca „teoretyczna” ujmuję
zawsze w cudzysłów dla zaznaczenia mego dystansu i krytycyzmu wobec
nich. Tak stosunkowo powszechnie się mówi, tymczasem określenia te niosą
z sobą fałszywe wyobrażenie, iż sztuka miałaby czy mogłaby być praktycz−
nym zastosowaniem jakiejś teorii, a teoria sztuki sprawdzałoby się w, i po
praktyce. Tu nie zachodzi tak zwany związek „teorii z praktyką”.)
Jeśli nawet tekst artysty „sam jako taki” ma znikomą wartość, rzuca
przecież pewne światło na jego dzieło.
Wprowadzana dziś praktyka pisemnej formy obrony pracy dyplomowej — pi−
sał w roku 1963 w swym własnym „komentarzu do prac malarskich” ówczesny
dyplomant, a przyszły rektor — może po kilku latach przynieść jako wynik
interesującą, bardzo cenną dokumentację, zwłaszcza gdy zestawi się ją z samy−
mi pracami malarskimi.3
Od roku 2000 owo zestawienie staje się po części łatwiejsze. Od pisem−
nych prac dyplomowych oczekujemy już bowiem, że będą obejmować nie
tylko część „teoretyczną” lecz także dokumentację dzieła artystycznego
(co więcej, w ten sposób na akademii pozostanie chociaż ślad malarstwa czy
rzeźby kolejnych młodych pokoleń).
REFLEKSJA
W „teorii” artysty nie chodzi o opis jego własnego dzieła. Opis (podob−
nie jak widzenie) z natury jest bezrefleksyjny, posługuje się pewnymi ide−
ami jako oczywistościami, myśli pewnymi pojęciami czy wyobrażeniami,
a nie myśli o pojęciach czy wyobrażeniach przy pomocy których — którymi
— myśli (a propos, słowa zawierają obok komponenty pojęciowej także obra−
188
Dydaktyka
zową, przykład poezji dobrze o tym poucza). Opis znajduje coś, co zostało
już uformowane przez nieświadomie przyjęte („założone”), przez bezwiednie
przejęte formy myślenia i widzenia. Opis nie zna swych żadnych założeń,
ani swego założeniowego charakteru — to znaczy faktu, iż zawsze pisany
jest z jakiegoś punktu widzenia, że milcząco przyjmuje jakiś pogląd, moc−
niej: zakłada pewien światoogląd. Tymczasem teoria jest właśnie miejscem
namysłu, refleksji, np. nad ideami leżącymi u podłoża dzieła, „stojącymi”
za nim. Stanowiącymi jego tło („tło ideowe”, tło nie tyle w znaczeniu „dru−
giego planu”, co raczej „zaplecza”, racji, „gruntu” leżącego z tyłu, za pleca−
mi — por. ang. background, niem. Hintergrund). W tym sensie refleksja polega
na kroku wstecz, od widzenia do punktu widzenia, od tego, co widać, do
tego, co określa punkt widzenia, z którego widać co widać i nie widać co nie
widać. Przyjęty punkt widzenia, refleksja stawia pod znakiem zapytania.
Przygotowuje możliwość przemiany czy zmiany sposobu widzenia. Dlatego
też refleksja wyzwala. Ku temu, na co otwiera się zmodyfikowany dzięki
niej, nowy punkt widzenia.
Pisał o „pisaniu” Rodziński:
Wydaje mi się, że chodzi tu o to, by młodzi malarze myśleli o swej pracy.
Pisanie o malarstwie ma bowiem tę dobrą stronę, że z natury rzeczy zmusza
do refleksji, jest próbą ukazania własnej odpowiedzialności, próbą umiejsco−
wienia w tradycji.4
CHARAKTER TEKSTU
Tekst pracy teoretycznej może mówić o źródłach inspiracji, fascynacjach,
odniesieniach. Poświęcony więc może być takim dziełom, koncepcjom czy
ideom, które są bliskie autorowi, w których znajduje oparcie — namysł nad
którymi uważa za istotny (mogą to być dzieła, koncepcje czy idee powstałe na
gruncie sztuki którą uprawia autor, mogą to być jednak także dzieła, koncep−
cje czy idee powstałe nie tylko na gruncie innych dziedzin sztuki, muzyki czy
poezji, ale także na gruncie filozofii, teologii, mistyki czy nauki). Mogą to być
dzieła czy idee jednego autora (malarza, rzeźbiarza, designera, poety, filozofa
czy mistyka) rozpatrywane z uwzględnieniem jego osoby i życia.
Tekst może być zbiorem notatek z lektur lub z obserwacji towarzyszących
powstaniu dzieła (stosownie ilustrowanych szkicami bądź reprodukcjami).
Janusz Krupiński
189
Tekst może stanowić studium wybranego problemu twórczego, stu−
dium przeprowadzonym na wybranych przykładach (problem taki będzie
odpowiadał jednemu z aspektów własnego dzieła dyplomanta).
Tekst może zajmować się wybranymi (najpewniej w przekonaniu autora
podstawowymi) założeniami czy wybranymi (najpewniej „kluczowymi”)
aspektami dzieła.
Czym tekst artysty jeszcze może być na pewno — nie sposób przewi−
dzieć (jakże różnorodne są teksty artystów o sztuce, czy to pisane przez nich
o ich własnej sztuce bądź to o sztuce w ogóle, (bądź to o własnej, jak gdyby
była sztuką w ogóle, jedyną).
Podkreślić należy, że przedstawiony tekst nie może być rozpatrywany
i oceniany w kategoriach artystycznych. Nie chodzi o poezję (jakkolwiek tekst
może mieć walory poetyckie), nie chodzi o dzieło literackie (jakkolwiek tekst
może posiadać walory literackie), lecz o rozważania, refleksje, dociekania,
analizy, zestawienia, porównania… Jasność opisu przywoływanych faktów,
argumentacja chociażby poprzez umiejętność wskazania i użycia przykładów,
jasność w odróżnieniu tez od hipotez, stwierdzeń od domniemań czy żądań,
ocen od opisów, przewidywań od postulatów, brak poplątania i namnoże−
nia wątków, odróżnienie zdań własnych od cudzych (jeśli nawet z tymi ostat−
nimi autor się utożsamia i je przyjmuje), konsekwencja, zrozumiałość — oto
niektóre pożądane walory pracy teoretycznej.
Tym niemniej, artysta ma prawo do postawy subiektywnej, zaborczej
i wybiórczej. Gdy studiuje dzieła innych (teksty, obrazy) ma prawo do za−
trzymania się przy wyrwanych przez siebie miejscach czy aspektach, by zna−
leźć tam inspirację, podnietę czy oparcie — dla siebie. Ma także prawo do
twórczego niezrozumienia.
Kraków Wieczysta, 10 maja 2002 r.
Przypisy
1
2
3
4
Stanisław Ignacy Witkiewicz Znowu to samo aż do znudzenia [w:] tegoż O znaczeniu filozofii dla
krytyki i inne artykuły. Pisma filozoficzne i estetyczne, oprac. Jan Leszczyński, PWN, Warszawa
1976, s. 498.
Józef Czapski Zagadnienia malarskie [w:] tegoż Czytając, Wydawnictwo Znak, Kraków 1990, s. 50–51.
Stanisław Rodziński O ważności malarstwa [w:] tegoż Obrazy czasu, Gaudium, Lublin 2000, s. 9.
Ibidem.
190
Dydaktyka
Dyplomy
opracowania teoretyczne
191
192
Bartłoniej Bałut
Poza czasem
Promotor
prof. Stanisław Rodziński
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
SENZA FLASH
Senza flash! „Bez fleszu!”
(instrukcja często słyszana we włoskich galeriach)
Bez płomienia, bez nocy bezsennych, bez żaru,
Bez łez, bez wielkiej namiętności, bez przekonania,
tak będziemy żyli; senza flash.
Spokojnie i miarowo, posłusznie i sennie,
Dłonie poplamione czarną farbą gazet codziennych,
twarze tłuste od kremy; senza flash.
Uśmiechnięci turyści w bardzo czystych koszulach,
Herr Lange i Miss Fee oraz Monsieur et Madam Rien
Wejdą do muzeum; senza flash.
Staną przed obrazem Piero della Francesca, na którym
Chrystus, prawie obłąkany, wynurza się z grobu,
zmartwychwstały, wolny; senza flash.
I może wtedy stanie się coś nieprzewidzianego:
Poruszy się serce, ukryte pod gładką bawełną,
Zapadnie cisz, błyśnie flesz.
Adam Zagajewski (1996)
Bartłomiej Bałut
193
CZAS — WARUNEK CZY KONSEKWENCJA?
Nie sposób nam sobie wyobrazić istnienia poza czasem. Będący
czymś abstrakcyjnym, w pewnym sensie nawet dogmatycznym — czas,
trudno poddać analizie i racjonalizować. Może stać się natomiast przed−
miotem rozważań w kontekście relacji człowiek–czas, jeżeli przyjmie−
my, że czas to także tyle co okres, pewien wycinek integralnej całości,
że współistnienie człowieka i czasu determinuje i warunkuje zarazem
zjawiska takie jak postęp, rozwój, nowość, tradycja… Czy jednak wa−
runkuje na wszystkich warstwach złożonej, szeroko rozumianej „egzy−
stencji”? Zakładając, iż czas towarzyszy człowiekowi nieodłącznie od
początków jego dziejów, można by logicznie wnioskować, że żaden wy−
twór jego myśli i ciała nie może (jako stworzony w konkretnym czasie
i w nim osadzony) egzystować poza czasem, czy opierać się jego wpły−
wom. Ale czy możemy być pewni, że rzeczywiście od początków? Czy
mogło istnieć coś na podobieństwo czasu, zanim zostaliśmy uzbrojeni
w zdolność definiowania?
Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania,
ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz,
niechybnie umrzesz.
W chwili zjedzenia owocu z „drzewa poznania” powstaje cywilizacja,
posiadająca zdolność, a może ułomność definiowania, systematyzowania,
a w konsekwencji liczenia, uniformizowania etc. Świadomość dała widzę,
ale wiedza ta ma być przecież karą. Czy właśnie czas jest tą karą? Emil Cioran
komentuje to w ten sposób: „Wiedza wrzuciła nas w Czas i z tą chwilą
uzyskaliśmy los”.
Jeżeli istnieliśmy przed upadkiem, „wrzucenie w czas” jest konse−
kwencją upadku, to uprawnionym będzie wnioskowanie, że czas jest czymś
nabytym, wcześniej nie doświadczanym. Jest częścią kary za grzech po−
znania. Uprawnionym będzie również założenie, że gdzieś w głębi naszego
człowieczeństwa istnieją jakieś pozostałości bytu przed czasem. Czas poja−
wił się dla nas w chwili poznania, nie ma swego początku w momencie
aktu kreacji, jakim było stworzenie nas. Pozostaje zapytać: gdzie istnieją
te pozostałości?
194
Dyplomy — opracowania teoretyczne
GENEZA
Czy my stworzeni na obraz i podobieństwo Tego, który tworzy, a na
dodatek nas tworzy przed „wrzuceniem w czas”, mamy prawo wierzyć, że
właśnie spośród możliwości jakie otrzymaliśmy, akt tworzenia najbliższy
jest uwolnienia od czasu, skoro jego geneza sięga poza czas? Czy to, co naj−
bardziej predestynowane do ignorancji czasu, a przynajmniej do negocjacji,
może nawet w swej istocie ponadczasowe nie nazywa się Sztuką? Ja wierzę,
że tak. I nie chodzi tu o uzurpację, mającą na celu dowiedzenie nieistnienia
czasu w sztuce. Nie chodzi o niezależność dzieła, postrzeganego w ramach
realistycznej filozofii czasu, gdzie rola człowieka jest nadrzędna, a czas trak−
towany jest jako jedynie towarzyszące mu zjawisko. Ludzkie przywiązanie
do czasu musi przecież jakoś oddziaływać na dzieło jego własnych rąk.
Bardziej mam na myśli rolę, jaką pełni definiowanie wpływu czasu na kształ−
towaniu kultury estetycznej i jej miejsce w hierarchii ważności, odnośnie
warunków, koniecznych do zaistnienia dzieła sztuki. W związku z owym
„przywiązaniem” niemożliwym staje się całkowite uwolnienie od specyfiki
okresu, w którym żyjemy. Dlatego też pojęcie „stylu”, jako nie wpływające
na aktualność sztuki, traktuję w tych rozważaniach drugorzędnie. Bliskie
jest mi w tym kontekście stanowisko Kandinsky’ego:
Dzieło sztuki jest zawsze dzieckiem swego czasu, często kolebką naszych uczuć.
Każdy etap rozwoju kultury rodzi własną sztukę, która już nigdy nie powtórzy
się. Próba ożywienia zasad minionego wieku rodzi rzeczy prawie zawsze poro−
nione. Nie możemy dziś czuć tak, jak starożytni Grecy i żyć ich wewnętrznym
życiem. […] Istnieje wszakże podobieństwo artystycznych form, u podłoża które−
go leżą okoliczności bardzo przekonywające. To samo mianowicie wewnętrzne
napięcie, ta sama moralna i duchowa atmosfera, dążenie do podobnych celów,
w zasadzie kiedyś już sformułowanych, lecz później zapomnianych, podobieństwo
wewnętrznych klimatów — mogą one logicznie prowadzić do stosowania form,
które w epokach poprzednich z powodzeniem służyły tym samym potrzebom.
Cytat ten znakomicie oddaje istotę podziału na dwa sposoby pojmowa−
nia czasu; naśladownictwo i świadomą kreację, uzbrojoną w przeświadcze−
nie istnienia owego „kiedyś”, nie poddającą się jednak innemu wprawdzie
od małpowania ale również zwierzęcemu — owczemu pędowi ku nowemu
Bartłomiej Bałut
195
za wszelką cenę. Powyższy cytat wskazuje możliwość istnienia jakiegoś
tajemniczego bytu, który obcy jest pojęciu czasu i wszystkiemu, co z tym
pojęciem się wiąże. Owa wspomniana przeze mnie drugorzędność pojęcia
„stylu” wynika z hierarchii ważności warstw dzieła sztuki, pod względem
ich predestynacji do dźwigniecie ciężaru bycia ponad czasem. Dzieło jest
tym bardziej niezależne od czasu, im bardziej uniwersalne;
Dzieło sztuki ma swego autora, a jednak, kiedy jest doskonałe, jest w nim coś do
głębi anonimowego. Naśladuje anonimowość sztuki Boskiej.
(Simone Weil)
KRYTERIA KWALIFIKACJI
Doświadczenie oglądania zbiorów sztuki tzw. dawnej powoduje u mnie
następującą refleksję: oto przygotowujemy się na oglądanie jakiś reliktów prze−
szłości, które mogą wyglądać ciekawie, jednak przypuszczamy, że nie powin−
ny nas już dotyczyć inaczej, jak tylko jako pozostałości jakiś dawnych kultur,
muzealne eksponaty, zbyt już przedawnione w swojej poetyce żeby robić na
nas specjalne wrażenie. Tymczasem możemy poczuć zakłopotanie, częstokroć
trudno uwierzyć w owe przedawnienie. Poza bowiem warstwą przedsta−
wieniową dzieła sztuki, która to często pierwsza bywa przedmiotem analiz,
możemy odsłaniać kolejne, zdolne zadziwiać, gdyż nagle możemy trafić na to
Coś co już nie podda się zwykłej systematyzacji, uzbrajające ten przecież
przedmiot jakim jest dzieło sztuki w potencjał, który wyrasta ponad jego
powierzchowną przedmiotowość, potencjał, który sprawia, że tak naprawdę
czas i miejsce powstania dzieła tracą na znaczeniu w stosunku do jego istoty.
Niechęć wejrzenia, zobaczenia owej istoty, wykształcenie się swoistej fał−
szywej kultury widzenia, (zrodzonej nie z żarliwej kontemplacji lecz
z koniunkturalnych tendencji epoki quasi−rozwoju) która również zdążyła do−
robić się już własnej tradycji, rodzi szereg nieporozumień. Po pierwsze to nie
nowość danego wytworu ludzkiej działalności świadczy o jego rzeczywistej
wartości, choćby z tej prostej przyczyny, że definiowanie danej rzeczy jako no−
wej jest aktem ryzykownym, z racji na brak ostatecznego porównania do wy−
starczającej ilości rzeczy innych, powstałych na przestrzeni dziejów oraz na
oczywisty brak dostatecznego poznania wszystkich warunków kategoryzują−
cych pojęcia czasu i nowości. Po wtóre, zakwalifikowanie danej rzeczy jako
196
Dyplomy — opracowania teoretyczne
„nowej”, determinuje skazanie jej na proces dezaktualizacji na zasadzie samej
już semantycznej konsekwencji nowe–stare. Nie przeszkadza to jednak istnieć
powszechnemu przekonaniu, ze głównie to co „nowe” warte jest uwagi.
KANON I DIALOG
Paweł Florenski w szkicu Ikonostas snuje ciekawe rozważania na temat
tzw. „form kanonicznych”:
Artysta wykorzystując ogólnoludzkie kanony artystyczne, jeśli ustalono takie
w danej dziedzinie, dzięki nim i w nich znajduje siłę do przedstawienia
w sposób prawdziwy oglądanej przez siebie rzeczywistości, i wie nieodparcie,
że jego twórczość, jeśli jest spontaniczna, nie powtarza twórczości kogoś in−
nego, i nie to go niepokoi, czy jego dzieło zbiega się z cudzym, lecz czy praw−
dziwe jest jego przedstawienie. Uznanie kanonu jest przeżyciem więzi z całą
ludzkością i uświadomieniem sobie, że życie naszych przodków nie było
daremne, jeśli prawda, którą się kierowali, została utrwalona i oczyszczona
przez sobór narodów i pokoleń, krystalizujących się w kanonie.
Moment utrwalenia i krystalizacji jest tu kolejną wskazówką pozwalają−
cą odnajdywać właśnie w twórczości potencjał zdolny tworzyć byty niezależne,
wolne od wszelkiej prowizorycznej tymczasowości, tak charakterystycznej dla
naszego gatunku. Właśnie te akty samoustanawiania się sztuki transcendu−
ją, ją powodując, że jej dzieła stają się wysłannikami swoich epok, gotowymi
podejmować wewnętrzny dialog pomiędzy sobą nawzajem już poza okresem
ich narodzin oraz pokonywać dzielący ich dystans chronologiczny.
POTENCJAŁ
Wielkie dzieła sztuki zawierają w sobie „jakieś więcej”, którego nie da się ana−
litycznie wyczerpać i które samo wskazuje na INNE, decydujące ostatecznie
o najgłębszym sensie dzieła.
(Władysław Stróżewski)
Tak sformułowana myśl zastępuje cały szereg dywagacji na temat
kryteriów warunkowania zaistnienia dzieła sztuki. Wskazuje na wspo−
mnianą wyżej zdolność transcendencji dzieła, która daje mu siłę aby trwać.
Bartłomiej Bałut
197
Fenomen owego „wykraczania poza” polega na swoistym kontraście: oto czło−
wiek, tak łatwo wytyczający granice, śmiertelny, władny jest stwarzać dzieła
wykraczające poza jego ograniczoność, przerastając jego własne intencje.
POZORY
Będąc ludźmi — zdajemy sobie sprawę z wzajemnego podobieństwa oraz
z podobieństwa rzeczy nas otaczających względem ich samych. Uświadamia−
my sobie to o wiele lepiej, niż różnice, które nas dzielą. Zapominamy, że każdy
jest inny i tak naprawdę nie ma możliwości zaistnienia w zakresie naszej per−
cepcji dwóch identycznych rzeczy i zjawisk. Fakt ten determinuje również nie−
powtarzalność wytworów ludzkiej wyobraźni. Niepowtarzalność ta sprawia,
że dzieło człowieka, jeżeli jest prawdziwe, jest efektem jego nieskrępowanej,
niezależnej działalności, jest de facto czymś nie znajdującym swego odzwiercie−
dlenia ani w niczym co było, ani w niczym co będzie. Natomiast dążenie do
niepowtarzalności za wszelką cenę nie służy skupieniu uwagi na tym, co na−
prawdę istotne, odwraca uwagę łudząc, że właśnie na tym polega dzieło sztuki.
Powszechność opinii, jakoby świetność niektórych zjawisk sztuki XX w. miała
swoje źródło w oryginalności przedsięwzięć spowodowała, że wielu twórców
zaczęło w to wierzyć, utwierdzając się w przekonaniu, że sztuka to rodzaju
wyścig z czasem, którego zwycięzcy uhonorowani zostaną podziwem współ−
czesnych i pamięcią potomnych. Bardzo sugestywne porównanie, będące
głosem w polemice z piewcami udziwnień, jest dziełem Pawła Florenskiego:
[…] Słabość i egoizm ujawnia się ucieczką od ogólnoludzkich form, stawiając
artystę na poziomie niższym od tego, który już osiągnął, na poziomie wcale
nie osobowym, lecz zajmowanym przypadkowo i podświadomie. Mówiąc ob−
razowo, wkładanie do kałamarza palca zamiast pióra w celu napisania wiersza
wcale nie stanowi oznaki autonomii jednostki ani przejawu jakiegoś szczegól−
nego natchnienia.
BEZNAMIĘTNI
Gdzie podziała się nasza naturalna zdolność do obcowania z pięknem?
Gdzie jest Rzym, gdzie Ateny?
Unikając roli arbitra, zaufam komuś bardziej kompetentnemu. Sta−
nisław Lem napisał:
198
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Czytam w „Odrze” artykuł, z którego wynika, że sztuką może być absolutnie
wszystko, włącznie z pustą salą wystawową i krucyfiksem w nocniku. Ule−
głość wobec takich zjawisk zdumiewa mnie i deprymuje. Wpadaliśmy w ot−
chłań głupstwa i nie potrafimy dostrzec, że następuje jakieś zaćmienie warto−
ści i zatarcie ich hierarchii. Ulgę przynieść może tylko zejście z tak ogłupione−
go świata, w którym wartości czysto komercjalne zdominowały wszystkie inne.
Mam bowiem okropne wrażenie, że chodzi o rodzaj zarazy, która monetarną
pleśnią pokrywa stopniowo kulę ziemską.
Dlaczego nasze czasy straciły żarliwość, pod pozorem pragmatyzmu
pędzimy nie wiadomo dokąd, „upadając w czas”? To co nazywamy domi−
nacją czy ulepszeniem świata, okazało się bronią obosieczną — to my stali−
śmy się trybami wielkiej maszyny, która ma zdolność poruszania się tylko
horyzontalnie, nie zna ruchu wzwyż…
AUTOKOMENTARZ
Zaprezentowane refleksje i poglądy są próbą znalezienia własnego miej−
sca na polu dzisiejszej sztuki. Mają na celu uświadomienie sobie samemu
istnienia tych wartości, które wydają się być trzonem, pozwalającym wie−
rzyć w sens twórczości, z zachowaniem autonomii poglądów wystawianych
szczególnie dziś na ciężką próbę. Proces tworzenia w samej swej istocie jest
dla mnie sposobem na kształtowanie samego siebie, jest moim wychowaw−
cą, któremu zbyt dużo zawdzięczam, żeby go sprzedać za bezcen. Wiem, że
gdyby nie on, nie byłbym tą samą osobą. Mam nadzieję, że nigdy go nie
zawiodę, że razem pozostaniemy, na przekór czasom, i że dzięki temu na−
uczycielowi nigdy nie pozostanę „senza flash.”
Bibliografia
Cioran E. Upadek w czas, Wydawnictwo Dolnośląskie, 1998.
Florenski P. Ikonostas i inne szkice, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1984.
Kandyński W. O duchowości w sztuce, Państwowa Galeria Sztuki w Łodzi, Łódź 1996.
Lem S. Tygodnik Powszechny, nr 16, 22 kwietnia 2001.
Stróżewski W. Płaszczyzny sensu w dziele malarskim, „Sztuka wobec prawdy” II–III–IV
Nałęczowskie Dni Filozoficzne, Nałęczów 1995.
Weil S. Świadomość nadprzyrodzona, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1996.
Zagajewski A. Pragnienie, Wydawnictwo a5, Kraków 2000.
Bartłomiej Bałut
199
200
Beata Brotoń
Lustra
Promotor
prof. Jacek Waltoś
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
fragmenty
[…] Lustra umieszczone na jakimś tle najczęściej odbijają to co znaj−
duje się naprzeciw, w opozycji — lustro położone na ziemi odzwierciedla
na przykład czysty błękit nieba.
Powstaje pytanie o przestrzeń (rzeczywistą i tą złudną, odbitą), o pojęcie,
łączące świat rzeczywisty — zewnętrzny ze światem zinterpretowanym —
wewnętrznym, wyrażonym obrazem. Mimo, że istnieje definicja płaszczyzny
jako przestrzeni dwuwymiarowej, problem ten nadal zostaje dylematem in−
tuicji. „Obrazując” świat na płaszczyźnie dokonujemy przekształcenia dwu−
wymiarowości. Artysta, znajdujący się w przestrzeni i będący jej częścią,
posiada wewnętrzny obraz otoczenia, który jest połączeniem tego co widzi,
z tym co wie, o tym co widzi i co odczuwa, wiedząc i widząc, obraz ten
zamyka, rzec można „sprowadza do płaszczyzny”, ale czyni to tak, iż widz
spoglądający na płaszczyznę, także będący w przestrzeni, odczytuje płaskie
formy jako obraz świata przestrzennego.
„Obrazowanie przestrzeni” stało się odwiecznym problemem teore−
tycznym i praktycznym, stawianym przed każdym artystą tworzącym na
płaszczyźnie. Eksperymenty z kolorem, światłocieniem, ekspresją linii, pla−
my — dążyły do jednego celu — stworzenia odrębnej, zindywidualizowa−
nej, lub przeciwnie — bardzo obiektywnie określanej koncepcji przestrzeni.
Beata Brotoń
201
Również w negacji, na przykład widzianego zjawiska jest od zawsze coś
urzekającego, coś pociągającego. Urzekać może także to, że można zmienić
— wszystko i wszystkich, że można jakby „rozporządzać” światem, tak jak−
by brało się udział w jego tworzeniu. […]
[…] Między figurami — ni to monumentami, ni to ludźmi, ni to ich
duszami — powstaje zwierciadło. Wyobrażenie, przybierające podwójny sens
realności i jej iluzorycznego powtórzenia. Przestrzeń niekoniecznie rozsze−
rza się, oddech staje się dziwnie swobodny, następuje niewidzialny wybuch
materii, tworzy pęknięcia, załamania i deformację, po której wyobraźnia
podąża bezgranicznie. Amorficzne formy, które stały się symbolicznym zna−
kiem nieodparcie dążą do ciągłego ruchu, wchodzenia i wychodzenia z prze−
strzeni. Konfrontacja z rzeczywistością, gromadzenie danych, porównywanie
ich i podważanie, to jak mozolna próba docierania do istoty zjawiska. Two−
rzenie wizerunków jak u impresjonistów: z gestów, ruchów, z ulotnych
nastrojów. To jak zaglądanie „do środka”, próba uwrażliwienia na każde
jego drgnienie.
Jako zjawisko zwyczajne i oczywiste przyjmujemy fakt zmysłowego
odbioru rzeczywistości, fakt, że posługujemy się wzrokiem (zmysłami) intu−
icyjnie, i chyba trudno wyjaśnić jakie naprawdę są relacje między modelem
(wzorem) i jego odbitą podobizną, a niezbędną i aktywną obecnością autora,
który odkrywa ten obraz.
Bibliografia
Eco U. Czytanie świata, Znak, Kraków 2000.
Kopaliński W. Słownik symboli, Wiedza Powszechna, Warszawa 1991.
202
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Małgorzata Góra−Dereszowska
Martwa natura — autokomentarz
część II
Promotor
prof. Stanisław Rodziński
sem. dypl.
prof. Paweł Taranczewski
fragmenty
[…] Zauważyłam, że najbardziej zwarte spośród moich obrazów są te,
które malowałam jednym tchem, jakby „podświadomie” — to te, które są
oparte na obserwacji natury. Swoje malarstwo codziennie rozwijam poprzez
częste wracanie do tych samych płócien. Dokładam, ujmuję, przechodzę od
mocnych zagęszczeń farb do gładkich, najdelikatniejszych plam. Czasami
przedmiot, oswobodzony przez światło od swej ważącej bryłowatości, lekki
od przejrzystości i blasków, traci wiele ze swej cielesnej obecności i oddzia−
ływania. Oferuje mi swą barwną powierzchnię, z której czynię zasadniczy
element kompozycji. Innym razem ten barwny, świetlisty przedmiot kontrastu−
je z otoczeniem tak mocno, że wydaje się wychodzić z obrazu.
Maluję dotykalną gęstość fizycznych ciał, opór, jaki stawiają świetlistej
atmosferze, tworzącej nieodmienne tło, na którego ekranie rozkładają się
wszystkie różnice barwne, wszystkie skale światła. Dążę do harmonii nie
tylko kolorów, ale i brył, rytmów dostrzegalnych w naturze. Cenię sobie
dobry, niezatarty i nierozmazany ślad pędzla, co oczywiście nie jest rów−
noznaczne z chlastaniem i bezmyślną ślizgawką pędzlową. Nie lubię za−
cieśnienia upodobań i jednostronności poglądów. […]
Małgorzata Góra−Dereszowska
203
[…] Pochłania mnie problem światła w obrazie. Często łączę martwą
naturę z pejzażem, co pozwala mi zaobserwować grę świateł i cieni, a także
umożliwia twórcze skoncentrowanie martwej natury z inną jakością.
Moje malarstwo współgra z „koniecznością wewnętrzną”. Moim zda−
niem, malowanie to nie tylko technika. Malarz bez indywidualności nie
namaluje życia. Malarz musi mieć swój styl wewnętrzny — aby jego ma−
larstwo miało dusze.
Jak powiedział Goethe:
Dzieło sztuki jest czymś jednocześnie naturalnym i nadnaturalnym, że nie
należy już ono więcej do natury. Sztuka rywalizuje z naturą w tworzeniu
własnego świata i zwycięża jej surowe prawo śmierci i przemijania. Jest czymś
co trwa i przedłuża trwanie człowieka i daje radosne świadectwo triumfu
geniusza ludzkiego nad materią.
204
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Joanna Karpowicz
Fascynacja codziennością
Promotor
prof. Leszek Misiak
sem. dypl.
st. wykł. Antoni Szoska
fragmenty
[…]
PORTRET REWOLUCJI — „ŚMIERĆ MARATA” J. L. DAVID
Jean Paul Marat 1743–1793
Jeden z najbardziej radykalnych działaczy politycznych okresu rewolucji fran−
cuskiej. Związany z klubem kordelierów, bliski współpracownik jakobinów,
zwolennik terroru. Zamordowany przez żyrondystkę Charlotte Corday.
Ta sucha notatka z Encyklopedii Powszechnej nie oddaje dramatu,
chaosu i okrucieństwa z jakim rewolucja wpływała na losy jednostek.
Rewolucja zmieniła charakter ludzkiej śmierci. Śmierć dopadała znie−
nacka, od tyłu, we śnie. Ginęły masy i jednostki, bez względu na płeć
i wiek — ze względu na pochodzenie i poglądy ideologiczne. Groza i terror
sprzyjały upadkowi wszelkich norm moralnych. Zacierały się granice po−
między dobrem, a złem.
W sztuce dominował klasycyzm — dyrektoriat i empire.
David — członek Komitetu Oświecenia Publicznego i Komisji Sztuki,
na wieść o tragicznej śmierci swego przyjaciela Marata z pewnością cierpiał.
Przede wszystkim jednak, był artystą — w dodatku ideologicznie związa−
nym z grupą rządzącą – więc gdy Konwent zobowiązał go do namalowania
obrazu poświęconego Maratowi, niezwłocznie udał się na miejsce zbrodni
i tam wykonał pierwsze szkice do obrazu.
Joanna Karpowicz
205
Tak powstał pierwszy zapis procesu stygnięcia.
Stygnie ciało człowieka i stygnie woda w wannie zmieszana z jego
ciepłą krwią.
Ostudzają się ideały — gwałtowna śmierć z rąk kobiety w przypad−
kowych okolicznościach. Tu nie ma miejsca na bohaterstwo, brak w tym
patosu. Śmierć zrównuje wszystkich.
Marat jest martwy. Co stało się z jego duszą — nie wiemy. Trup leży
w wannie.
Codzienna lecznicza kąpiel, zwyczaj robienia notatek, pióro w ręce
i kałamarz; wszystko to symbole doczesności, która silnie kontrastuje
z nieubłaganym losem.
Marat to pusta skorupa, bezbronne i bezwładne ciało. Śmiertelnik.
Śmierć Marata to obraz przedstawiający zdradziecko zasztyletowanego
człowieka, w klasycznym, surowym i nieco pompatycznym ujęciu, nawią−
zującym do tradycji antycznych. Marat, będący politycznym działaczem, jest
jednocześnie jedną z wielu ofiar rewolucji. Można powiedzieć, że rewolucja
stworzyła go i zabiła. Jego pośmiertny portret to zarazem portret rewolucji:
z całym jej bezsensem i zamętem.
Marat, dzięki swemu przyjacielowi artyście stał się nieśmiertelnym
nieboszczykiem.
Czas zatrzymał się — ofiara morderstwa utrwalona; na wieki wieków,
w technice olejnej, w formacie 162 × 128 cm.
UTRWALANIE CODZIENNOŚCI JAKO FORMA
DOKUMENTALIZMU EMOCJONALNEGO
Malarstwo jest doskonałym sposobem zapisu emocji i wrażeń. Nic
bardziej subiektywnego i osobistego nad obraz namalowany pod wpły−
wem silnych wzruszeń.
Codzienność dla każdego artysty jest inna — byli tacy, których fascy−
nowała wieś i natura, innych zaś odwrotnie — miasto i wytwory cywilizacji.
Łączyło ich jedno — przekazać odbiorcom własny ogląd rzeczy, w taki spo−
sób, by przyznali — „Tak, to prawda!”. […]
206
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Wnioski z powyższych rozważań są następujące:
1. Możliwe jest zatrzymanie czasu w obrazie (w tym sensie — nadanie
nieśmiertelności), pod warunkiem, że przekaz będzie aktualny, a środki
wyrazu artystycznego użyte po mistrzowsku.
2. Artysta powinien być uczciwy w doborze tematu i sposobu jego in−
terpretacji. Wszelka poza jest nieszczera.
4. Obserwacja jest matką sukcesu.
Na zakończenie pozwolę sobie przedstawić mój własny stosunek do
codzienności:
CONFITEOR
Bliższa jest mi atmosfera infrastruktury Polskich Kolei Państwowych,
estetyka tanich hotelików i barów przydrożnych, zapach benzyny i rozgrza−
nego asfaltu na stacji benzynowej, zmęczona Beata z MC Donalda przy dro−
dze na Rzeszów, smutek nadmorskiego kurortu po sezonie — niż martwa
natura z trzech garnków i obrusa.
Znam prawdę o dwupasmowej autostradzie, płatkach śniegu roztapia−
jącego się na karoserii samochodu i lotniskach z żelaza, betonu i szkła — nie
czuję się pewnie, gdy mam do czynienia z modelem w szkolnej pracowni.
Nie czując więzów emocjonalnych — kłamię, zmyślam, wykręcam się.
Dlatego podstawowym kryterium weryfikacji tematu jest stopień zna−
jomości rzeczy.
Znam to, wiem o co chodzi, mnie samej przydarzyło się kilka razy.
Spróbuję przetworzyć moją wiedzę na obraz.
Joanna Karpowicz
207
208
Paulina Karpowicz
Może czerwone
Promotor
prof. J. Waltoś
sem. dypl.
st. wykł. Antoni Szoska
fragment
[…]
WIDZ
Okrucieństwo jest złem najmniej ludzkim i niegodnym cywilizowanej duszy.
Dzika to wściekłość, znajdować upodobanie we krwi i ranach, i wyzbywszy
się człowieczeństwa, zmieniać się w leśne zwierzę.1
Pragnienie poznania anatomii nie jest tylko pragnieniem wiedzy.
Zaspokaja ono pociąg do spraw niejasno określonych, z pogranicza życia
i śmierci, seksu i cierpienia. Brutalne sceny podniecają widzów. Widok krwi
wywołuje zachwyt i pragnienie, aby nadal upajać się krwawą rozkoszą.
Widz ulega okrucieństwu. To prawda, że ogarnia go przerażenie, ale jed−
nocześnie delektuje się on swoim bezpieczeństwem. Strach, pomieszany
z zadowoleniem i uczuciem ulgi.
Widza, patrzącego na krwawe sceny ogarnia strach prawie metafizycz−
ny. Obawia się on „zarażenia”, ma wrażenie, że jego własna krew jest zagro−
żona krwią, na którą spoglądają jego oczy.
Kiedy oglądamy scenę mordu, obojętne, czy jest to scena namalowa−
na, czy też oglądana w telewizji, bądź „w naturze”, nieświadomie skłania−
my się zawsze w stronę sprawcy. Fascynuje nas bowiem działanie, nie zaś
samo cierpienie.
Znakomitym przykładem będzie tu dzieło Lucasa Cranacha Biczowanie.
W centralnym punkcie obrazu, przywiązany do kolumny, stoi Chrystus. Wokół
Paulina Karpowicz
209
niego zgromadzili się biczujący, a każdy z nich wykonuje jakiś ruch. Spokojnie
stoi tylko gawiedź, która z zainteresowaniem obserwuje całą scenę. Nie jest to
typowe przedstawienie biczowania. Chrystus jest kopany, chłostany powrozami
i pękami gałęzi cierniowych. Oprawcy poruszają się wokół ofiary jak w tańcu.
Malarz, malując krew i śmierć, zdobywa panowanie nad rzeczywis−
tością. W magiczny sposób chroni się przed nią.
Francisco Goya, prawdopodobnie na skutek ciężkiej choroby, pod ko−
niec życia zaczął malować obrazy utrzymane w ponurym i złowieszczym
nastroju. Stale obecne jest w nich okrucieństwo i to bez zbędnej metafizyki.
Goya ukazał pohańbienie cierpienia fizycznego, które odbiera człowiekowi god−
ność, czyni z niego szmatę, kukłę, coś co już prawie człowieka nie przypomina.2
W latach sześćdziesiątych narodził się happening. Nowy rodzaj aktyw−
ności twórczej.
Większość z powstałych akcji miała charakter prowokacyjny. Najbar−
dziej zaś prowokacyjną z wielu prowokacyjnych grup byli Akcjoniści wie−
deńscy, w których działania często ingerowała policja. Krew i wnętrzności
zwierząt, a także całe połcie mięsa były stałymi rekwizytami w ich akcjach.
W roku 1963 Herman Nitsch — jeden z wiedeńskich akcjonistów, napisał
scenariusz „Symfonii bólu”. Miała ona „zabrzmieć” w czasie patroszenia
i obdzierania ze skóry martwego chłopca. „Dzieło” Nitscha nie doczekało
się realizacji. Ale inne, również krwawe kontynuował do 1984 roku, a do
swojego ulubionego motywu, ukrzyżowania, powracał wielokrotnie.
Lecz ostatnimi czasy publiczność zobojętniała. Niejaki Michaela Parr,
artysta z Australii, skarżył się, że w czasie akcji, gdy kaleczył się publicznie,
widzowie zachowywali zimną krew.
Bo widza obchodzi tylko jego własna krew. Ta, którą ma w środku
i której pilnuje starannie.
Krew jest perpetuum mobile które nas napędza i zmusza do działania.
Przypisy
1
2
Seneka Myśli, WL, Kraków 1987, s. 359.
M. Rzepińska Siedem wieków malarstwa europejskiego, Zakład Narodowy im. Ossolińskich,
1979, s. 366.
210
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Dorota Kleszcz
Apokalipsa
Promotor
prof. Lilla Kulka
sem. dypl.
st. wykł. Antoni Szoska
fragment
[…] Sformułowanie „pornografia śmierci”, jest jedynie prowokacyjną
formą językową, która ma za zadanie ukazanie problemu zgnilizny społecz−
nej, która nas otacza. To zestawienie słów jest symbolem czasu, w którym
żyjemy. Zboczenie społeczeństwa nie dotyczy jedynie narządów płciowych,
ale także sfery duchowej. Media uczą, że to co przerażające może być źródłem
przyjemności. Śmierć w obrazie medialnym jest jedynie kolejną ciekawą in−
formacją, która ma za zadanie uprzyjemnić nam czas po pracy. Zjawisko
celowego igrania ze śmiercią, które coraz częściej jest promowane w tak zwa−
nym „reality show”, ma na celu wywołanie stanu ekstremalnej przyjemności.
U podstaw tego typu programów leży walka o masowego odbiorcę,
oraz wiążące się z tym pieniądze. Sukces komercyjnych mediów jest tym
bardziej niepokojący, że za sztucznie kreowanymi emocjami stoją czysto eko−
nomiczne prawa rynku. Śmierć w mediach służy, zatem wytwarzaniu stanu
informatycznego zadowolenia, po to by zaspokoić czysto cielesne potrzeby
innych ludzi.
Najlepszym końcem świata dla naszej ziemskiej cywilizacji, która uwiel−
bia spektakularne widowiska, byłby nagły kataklizm powstały w wyniku
zderzenia planet lub w postaci ogólnoświatowego potopu. Mało kto nato−
miast dopuszcza możliwość stopniowego dogorywania zarówno planety,
Dorota Kleszcz
211
jak i tego, co skromnie nazywa się człowieczeństwem. W wyniku zbyt eks−
pansywnej działalności człowieka — drapieżnika ziemia przestanie rodzić
plony, a wzajemna nienawiść doprowadzi do masowych mordów, na które
każdy da swoje przyzwolenie.
Apokalipsa z pewnością jest nieunikniona, pozostaje pytanie: w jakiej
formie nastąpi ten kres dziejów i czy będzie to nagły koniec, czy też powolne
dogorywanie w upodleniu i nędzy emocjonalnej, jakie sobie sami szykujemy?
Nie można jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie; to, co na dzień dzi−
siejszy pozostaje w naszej świadomości jako prawda obrazuje cytat:
…ostatecznie jednak zawsze triumfuje śmierć, stopniowo mnoży oznaki swej
obecności i nieodwracalności. Jej rozwój dokonuje się w dwóch zasadniczych
etapach: przemiany w trupa i gnicia.1
Przypisy
1
L.−V. Thomas Trup, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1991.
212
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Anna Kott
Odczucie rytmu
Promotor
prof. Adam Brincken
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
fragmenty
[…] Rytm. Czasem, łatwo zauważalny, jest dynamiczny pulsujący, przy−
ciąga moją uwagę, innym razem jest subtelny i wyrafinowany, trudny do
uchwycenia. Rytmiczność drzew, świateł i cieni, fal przepływającej rzeki czy
śladów ludzkiej kulturowej aktywności to motywy, które są mi szczególnie
bliskie. Wczytując się w pozorną jednakowość rytmu, dostrzegam w nim
jego bogatą i zmienną strukturę. Cała zorganizowana płaszczyzna jest nie−
jednolita w swym natężeniu. Składają się na nią, tworzą ją momenty zaak−
centowanych napięć i pauz. Każdy element ma indywidualny charakter, ale
jest jednocześnie jednością w wielości.
Patrzę, dociekam, analizuję i poszukuję. W układach dróg, bram czy
budowli o silnie symetryzującej konstrukcji widzę tematy do moich obrazów.
Do pewnych rzeczy podchodzę bardzo blisko, postrzrgając we fragmencie
tę samą strukturę całości. Wobec innych zjawisk zachowuję dystans i staję
obok. Poczucie, że mam do czynienia z naturalnie uporządkowanym sta−
nem, wzbudza we mnie potrzebę wydobycia własnego poczucia równowagi.
Obraz rytmu jawi mi się jako możliwość wyrażenia wewnętrznej harmonii.
Nie odbieram rytmu jako układu cyklicznego, idealnego odległościami
czy s t a n e m r z e c z y. Mechaniczne powielanie tej samej formy budzi
we mnie skojarzenie potwornej nudy. Powtarzanie bardzo podobnych do
Anna Kott
213
siebie elementów na tej samej płaszczyźnie, o takim samym natężeniu, sile
staje się suchym ornamentem. Rytm sprowadzony do mechanicznego po−
wtarzania się wątków stanowi dla mnie zbyt ubogą strukturę. […]
[…]Dynamizm zdaje się stanowić złote prawo naszych czasów. Właści−
wość organizująca rytmu pozwala zrozumieć mi, w jaki sposób wrażliwość
ludzka bronić się może przed zalewem szybkością. Wszystko ciągle się zmnie−
nia i wibruje w stanie niezwykle chwiejnej równowagi. Zrodzony w takich
warunkach ideał pośpiechu każe się ciągle spieszyć i nieustannie pędzić.
Zagubiony człowiek patrzy, rozgląda się i dziwi, jak szybko jego otoczenie
przekształca się i modernizuje. Świat wciąż nabiera groźnej prędkości.
Fascynacje futurystów pozostawiły po sobie niezwykłe obrazy, ale i stały się
dziś przeczuciem zagrożenia. „Wszystko jest w ruchu, ale w zawieszeniu
zarazem”.1 Chwila przemija, ale i współtworzy wieczny rytm świata. Taka
atmosfera wzbudza we mnie potrzebę skupienia się nad własnym odde−
chem i wewnętrznym rytmem. Będąc w harmonii ze światem staram się iść
własnym tempem.
Rytm to koniec.
Ale i początek, koniec i początek, koniec i początek…
Przypisy
1
M. Pastoureau Życie codzienne we Francji i Anglii w czasach Rycerzy Okrągłego Stołu (XII–XIII
wiek), tłum. M. Skubiszewska, Warszawa 1983.
214
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Cecylia Malik−Dziurdzia
Szkic o martwej naturze
Promotor
prof. Leszek Misiak
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
SZKIC O MARTWEJ NATURZE
Długi prostokąt w poziomie. Format o proporcjach mniej więcej jeden
do dwóch.
Aksamitna umbra z czernią w tle.
Z niezwykłą prostotą ułożone cztery przedmioty: srebrna filiżanka, biały,
porcelanowy flakon, czerwone naczynie z długą szyją — chyba na oliwę,
pękaty dzban.
Namalowane są tak, że wyczuwa się ich temperaturę. Dzbanek jest
znacznie cieplejszy od metalowej filiżanki.
Raz, dwa, trzy, cztery. Odległość między przedmiotami nie mogłaby ulec
zmianie. Nie ma żadnego blasku światła niepotrzebnego. Absolutna harmonia.
Malarz znalazł cztery przedmioty gdzieś w domu, a może zauważył
jak akurat stały tak obok siebie. Tak się stało, że w całym bałaganie nawiązała
się jakaś relacja miedzy artystą a przedmiotami.
Francesco Zurbaran ułożył je w skupieniu. Zapalił lampę oliwną. Kilka
razy przybliżył ją, oddalał, w końcu powiększył płomień jak najbardziej się
dało i powiesił lampę tak, by oświetlała martwą naturę bardzo mocnym
światłem, trochę z boku i lekko z góry.
Cecylia Malik−Dziurdzia
215
Usiadł. Zostawił na chwilę pracę nad wielkim zamówieniem i zaczął
malować cztery naczynia.
W kącie pracowni w pudle leżała czaszka, klepsydry, stara księga. Ich
już nie maluje. Za dużo i za dosłownie mówiły.
A przecież o czym tu opowiadać. Śmierć, któż ją odgadnie, kiedy przyj−
dzie i dlaczego. Czas tka nieubłagany, czasem życzliwy, zawsze taki względny.
Wiele już namalował o narodzinach i śmierci, o cierpieniu i aniołach.
O spotkaniu Boga twarzą w twarz w czasie mistycznej ekstazy. Teraz przy−
szedł czas na czystą kontemplację. Najprostszy, a może najbardziej metafi−
zyczny jego obraz. To taki rodzaj modlitwy, kiedy się już nie prosi, nie
dziękuje, nie przeprasza, tylko się trwa.
MIJAJĄ DWA WIEKI
Giorgio Morandi maluje martwe natury. Przedmioty są jego ulubio−
nymi bohaterami.
Mały obraz olejny. Wazony, flakon, filiżanka, cukierniczka przycupnęły
wtulone w siebie jak wystraszone gołębie. Oddzielone są od siebie jedynie
delikatną zmianą temperatury szarości i innymi kierunkiem pociągnięć pędzla.
Błękity, szarości popielate, perłowe i biele.
Czuje się duszny, gorący, letni dzień. Powietrze zaczyna drgać tak, że
kontur przestaje być wyraźny.
Tło — ciepły błękit, choć w obrazie i tak jest najzimniejszą plamą, tworzy
daleką przestrzeń.
Przedmioty chyba stoją na stole, ale to kompletnie bez znaczenia.
Obraz Morandiego to najsubtelniejsza muzyka. To nawet nie poezja.
Sam kolor, materia, drżenie.
Czuje się szorstkość lub miękkość pędzla. Słychać szelest, jak przesuwa
się po grubo tkanym płótnie.
Muzyką? Może szeptem, może ciszą.
Tylko jedna krótka miękka czarna linia i przyciemniony błękit w miejscu
gdzie styka się z ciepłą szarością.
Tak zmysłowy i uduchowiony jednocześnie.
Martwa natura — najskromniejszy temat. Nie poucza, nie szokuje,
nie obraża.
Przedmioty milczą.
216
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Areopagita uważa, że tym większa jest godność aniołów w hierarchii
niebieskiej im mniej używają słów. Tak, że te najwyższe rangą wypowiadają
tylko jedną sylabę.
MARZEC 2001 ROKU
Pracownia 300 na trzecim piętrze. Dużo światła.
Przede mną leży misa. W misie kamień — ten, który zaczęłam malować
przy pierwszej błękitnej martwej. Zielony szczypiorek — stał u mnie w kuchni
na parapecie prześwietlony słońcem przez dwa tygodnie.
Kawałek szkła — taka czarna, przydymiona szybka. Można by przez
nią oglądać zaćmienie Słońca.
Martwa natura jest bardzo prosta.
Chciałabym namalować delikatny, szary obraz, żeby miał w sobie gęstą
ciszę. Z takim rodzajem skupienia jaki jest w obrazach Morandiego, Chardina
czy Zurbarana.
Zaczynam malować.
Nieopatrznie Wojtek chcąc zobaczyć swój obraz z większego odejścia
zrobił parę kroków do tyłu. Nadepnął na szkło — integralną część mojej
martwej natury.
Boże, jak mi było przykro. Malowałam je już od tak dawna.
Rzeczy które maluję stają się oswojone, moje, przywiązuję się do nich.
Chciałam namalować je jeszcze wiele razy.
Schylam się. Dopasowuję kawałek do kawałka niczym puzzle. Wojtek
mówi, że mógłby posklejać.
W tym momencie zdarzenie stało się jakąś metaforą. Nie, nie będę sklejać.
W następnym obrazie będę malować kawałki rozbitego szkła.
Maluję z inspiracji świata który mnie otacza, który jest najbliżej.
Kałuża z odbijającym się niebem, spękany mur, rozsypany pigment na
podłodze, kawałek drewna, z którego miało być skrzydło dla anioła, szafka
na farby — stają się bodźcem, inspiracją do namalowania obrazu.
Czasem zachwycona układem przedmiotów widzę, że wystarczy je
namalować pokornie. Ale zazwyczaj jest inaczej. Przedmioty inspirują moją
wyobraźnię, pobudzają ją.
Najzwyklejszą rzecz — worek zielony włożony do durszlaka staje się
zielonym płomykiem, sfałdowana draperia — czerwona chmura, kliny do
Cecylia Malik−Dziurdzia
217
blejtramów przestają być zwykłymi kawałkami drewna, a pracowniana
podłoga? Brudna, czarna, zachlapana. Na niej jest wszystko, tyle koloru,
faktur i znaków.
Bardzo bliski jest mi fragment wypowiedzi Igora Strawińskiego którą
zawarł w wykładzie o poetyce muzycznej:
Zdolność tworzenia nie jest nam nigdy dana całkiem sama. Chodzi zawsze
w parze z darem obserwacji. Prawdziwy twórca rozpoznaje w tym co go otacza,
w rzeczach najpospolitszych i najbardziej skromnych, elementy godne uwagi.
Jego zadaniem jest tylko zrobić piękny krajobraz. Nie ma potrzeby otaczać się
przedmiotami rzadkimi, czy kosztownymi. Nie ma potrzeby biec na poszuki−
wanie odkrycia, gdyż ono jest zawsze w zasięgu ręki. Wystarczy mu rzucić
okiem wokół siebie. To, co jest znane i to co jest wszędzie, pobudza go.1
Myślę, że na takie twórcze widzenie świata pozwala mi jakaś wrażliwość
dziecka, którą mam w sobie. Chyba nie utraciłam takiego otwartego patrzenia,
pełnego swobodnych skojarzeń. Pozwala mi ono w zwykłym, do połowy
stłuczonym słoiku widzieć kielich ognisty. To czym napełniliśmy się w dzieciń−
stwie czy tego chcemy, czy nie towarzyszy nam jak lejt motyw przez całe życie.
Malując moje martwe natury pozwalam powstać obrazom o mojej
rzeczywistości wewnętrznej. Pragnąc spokoju i harmonii pełna jestem nie−
pokoju, namiętności i jakiejś żarliwości. Oskar Wilde powiedział, że każdy
autor stwarza zawsze swój własny portret.
Nie robię tego celowo, to mnie nie zajmuje. Myślę, że tak jest zawsze.
Tak jak z twarzy, ze spojrzenia, charakteru pisma emanuje nasze Ja, nie
mogłoby być inaczej w przypadku obrazu.
Sztuka moja, tak jak życie, nie jest moją do końca.
Jest owocem mnóstwa darów i spotkań.
Najpierw domu rodzinnego, któremu zawdzięczam wszystkie moje
pasje. Mamie — wierność i siłę. Ojcu — niespełnioną tęsknotę.
W pracowni spotkanie z profesorem i przyjaciółmi. Trudno ocenić jak
duża część mojego malarstwa to właśnie ich oddziaływanie. Także spotkanie
ze sztuką, kulturą i otaczającym światem.
218
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Tak i muzyka. To dzięki grze na skrzypcach wiem, że aby obraz naprawdę
zabrzmiał, poruszył dynamiką, zaśpiewał zestawem czerwieni z błękitem,
by tak jak utwór miał swój czas, przestrzeń i światło, potrzeba mnóstwa
godzin spędzonych przy pracy. Dopiero jak się zdobędzie własny warsztat
można wygrać wszystko. Trzeba wielu lat grania gam i etiud, by wzruszyć
najprostszą melodią.
Bardzo często malując czuję się jakbym grała. Całe partie obrazu
wyciszam, uspokajam, by akcent zabrzmiał tym mocniej. Fragment ma−
luje twardo, bezdźwięcznie by w jakimś momencie wygrać tak śpiewnie
i delikatnie. Zachwycają mnie obrazy, które tak jak muzyka mają swój
czas. Myślę, że dobrze można to zrozumieć w trakcie nabożeństwa w pięk−
nym kościele.
Czas mszy świętej. Jest taki akurat by przeżyć, by wsłuchać się, otworzyć
na działanie piękna, czy to krucyfiksu na tęczy, czy pełnego słońca witrażu.
Przed obrazem trzeba usiąść i się zapatrzeć.
Nie spekulować, nie starać się nic powiedzieć tylko pozwolić mu wygrać
swoja opowieść.
Malarstwo, podobnie jak muzyka pozwala przeżyć to, czego się nie
da powiedzieć słowami, co wymyka się pojęciom. Jest dotknięciem innej
rzeczywistości, której istnienie jedynie przeczuwam.
Tak jak pisałam, sztuka moja nie jest moją do końca. Dzieje się tak dla−
tego, że istnieje we mnie potrzeba, pewna konieczność podzielenia się tym
co zrobiłam. Chyba powinno być tak, że obraz jest tylko nasz w momencie
malowania. Na jego powstanie różne okoliczności i inspiracje miały wpływ.
Później, gdy już wisi na ścianie, staje się każdego, kto się w niego wsłucha.
Z każdym darem jest tak, że trzeba się nim podzielić. Odczuwam to
wyjątkowo mocno. Nie potrafię się cieszyć pięknem widoku gór sama.
Zaraz szukam słów jak to opowiedzieć najlepiej, najprawdziwiej, gdy będę
opisywać go najbliższym. Tworzę dla siebie, ale tak naprawdę jestem
szczęśliwa, gdy mogę się tym podzielić.
Igor Strawiński pragnienie tworzenia i podzielenia się własną sztuką
tak pięknie porównuje z biblijnym obrazem:
Cecylia Malik−Dziurdzia
219
Konieczność tworzenia nie zna przeszkód. Myślę tu o przypowieści biblijnej o
kobiecie, która ma rodzić i którą nachodzi smutek, ponieważ wybiła jej godzi−
na. Jednakże gdy już dała życie dziecku, nie wspomina więcej cierpienia, po−
grążona w radości, że oto człowiek przyszedł na świat. Jak to nie ulec nieod−
partej potrzebie podzielenia się z naszymi bliźnimi radością doznawaną na
widok rzeczy, która stała się ciałem w wyniku naszego działania.2
Przypisy
1
2
Res Facta nr 4, 1970, PWM, s. 211.
Res Facta nr 4, 1970, PWM, s. 225.
220
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Marcin Mroczkowski
Malowidło a obraz
esej
Promotor
prof. Sławomir Karpowicz
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
fragmenty
[…] Propozycję usystematyzowania problemu z punktu widzenia este−
tyki daje Ingarden w Studiach z estetyki. Przedstawia on dzieło sztuki jako
zespół malowidło–obraz. Malowidło jest według niego bytową podstawą
obrazu — zjawiska czysto intencjonalnego, które zawiera twórca w malowidle,
malowidle, które pozwoli widzowi zrekonstruować obraz.
W skrócie opisany pogląd Ingardena wydaje się być oczywisty, zwłasz−
cza w odniesieniu do dzieł przedstawiających. Malowidło to zestaw plam,
kawałków farby na powierzchni. Obraz zaś to wyższy porządek należący
do rzeczywistości poza samym malowidłem, choć przez malowidło przy−
woływanej. Idea ta bardzo jest piękna, ukazuje bowiem kontrast między
podłą, płaską materią malowidła a cudownym, umykającym światem
przedstawionym.
Teraz pozwolę sobie na chwilę odejść od Ingardena i przejdę do praktyki
artystycznej. Artystą, który zwraca uwagę na dychotomię malowidło–obraz,
jest Gerhard Richter. Przeprowadza on w swej twórczości zasadniczy po−
dział na malarstwo hiperrealistyczne i abstrakcyjne. Twórczość jego, to
rozmowa artysty z samym sobą i z obrazami, przedstawiona widzowi. To
najwyraźniej próba analizy procesu twórczego, spojrzenie z zewnątrz na
twórcę, sztuka w sztuce. Z analizy tej otrzymujemy wypreparowane dwa
Marcin Mroczkowski
221
składniki: odtwórczość i kreację. Pierwszy z nich pojawia się pod postacią
obrazów hiperrealistycznych. Świat przedstawiony w tych obrazach zdaje
się jednak nie być najważniejszym ich składnikiem. O ile nie schodzi na plan
dalszy, to jest zaledwie wstępem do dialogu z widzem, to raczej samo zjawisko
iluzji, a więc zapośredniczenie świata w dziele jest obiektem badań Richtera.
Tematy prac są tu jednym z wyizolowanych składników, pierwiastkiem
pozostałym po analizie. Przez zestawienie z abstrakcjami, Richter proces
twórczy rozdziela na warstwy, trochę podobnie jak projekty techniczne dzieli
się rysując je na konkretnych kalkach. W obrazach abstrakcyjnych, w przeci−
wieństwie do hiperrealistycznych, ma miejsce nieskrępowana kreacja. Tutaj
artysta stwarza nowe światy, bardzo materialne; farba sama określa kształt,
staje się przedmiotem przedstawionym. Paradoksalnie, przez tego rodzaju
obrazy autor demaskuje psychofizyczne mechanizmy postrzegania wyja−
śnione przez Gombricha. Pamiętając realizacje hiperrealistyczne Richtera,
w abstrakcjach doszukujemy się potocznej rzeczywistości. Ujawnia on nie−
ustającą gotowość widza na kolejne zapośredniczenie rzeczywistości, jego
podatność na iluzję.
Twórczość Richtera to próba spojrzenia z boku na kondycję artysty,
głównie na jego stosunek do prawdy. Bowiem prawda jest dla artystów nie−
bezpiecznym problemem, bywa ich kompleksem. Stawiane przez Richtera
pytanie w największym skrócie brzmi: czy do prawdy dochodzimy poprzez
odtwarzanie natury, czy też uwalniamy ją w nieskrępowanej kreacji. Jego
dzieło zdaje się kpić z kolejnych, następujących po sobie w historii sztuki
manier, tych melanży pokory i zuchwalstwa artystów. Szczególnie rozpacz−
liwe zdają się być przedstawienia, w których autor fotograficzne malowidła,
zwierciadła rzeczywistości pokrywa zwałami abstrakcji. Niekiedy daje to
komiczny efekt: spokojne pejzaże stają się miejscem inwazji bytów z innego
świata. Te w gruncie rzeczy chłodno i w sposób wykalkulowany tworzone
obrazy są krytyką twórczości. Zdają się demaskować mit kreatora, który przez
kolejne deformacje rzeczywistości okazuje nam wyższe prawdy. Jak pisze
Jachimowicz w swym eseju Pop Art a postmodernizm „Modernizm w centrum
swego zainteresowania stawiał podmiot — twórcę, który jest nosicielem
hiperracjonalności, i który jest aktywny wobec rzeczywistości. W opisanej
powyżej sytuacji wszystko ulega odwróceniu, a tak rozumiany podmiot
w ogóle nie ma racji bytu.”
222
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Wracając do przeprowadzonego przez Ingardena rozróżnienia malo−
widło–obraz, Richter problemu tego dotyka symbolicznie: podział na abstrak−
cję i mimesis jest analogią do podziału malowidło–obraz, gdzie malowidło
reprezentują abstrakcje, zaś obraz — przedstawienia mimetyczne. W przedsta−
wieniach hiperrealistycznych malowidło tak bardzo zbliża się do obrazu, że
staje się, czy też ma się stać samym obrazem. W abstrakcjach zaś, to obraz
przybliża się do malowidła, w specyficznych dziełach Richtera farba, malowi−
dło ma być obrazem. Oczywiście Richter bardziej kontempluje problem
materialności i intencjalności dzieła sztuki, niż go rozwiązuje. Że to jed−
nak problem, nie mamy wątpliwości, bowiem zawiera się w zbiorze pytań
o prawdę w malarstwie. […]
Bibliografia
Arnheim R. Sztuka i percepcja wzrokowa. Psychologia twórczego oka, WAiF, Warszawa1978.
Gombrich E. M. Sztuka i złudzenie. O psychologii przedstawienia obrazowego, PIW, Warszawa 1981.
Ingarden R. O budowie obrazu, [w:] tegoż: Studia z estetyki, t. II, PWN, Warszawa 1958.
Jachimowicz D. Pop Art a postmodernizm, [w:] Ziedler−Janiszewska A. (red.) Przemiany
współczesnej praktyki artystycznej, Instytut Kultury, Warszawa 1991.
Marcin Mroczkowski
223
224
Kinga Nowak
Sytuacja sztuki współczesnej
próba charakterystyki problemu
Promotor
prof. Jacek Waltoś
sem. dypl.
prof. Janusz Krupinski
fragmenty
[…] Targi sztuki i rynek sztuki uświadamiają całkowitą komercjalizację
naszej kultury. „Sztuka, religia i gospodarka były kiedyś jednością”1, mówi
Beuys. „Kiedy chcemy opisać naszą kulturę odpowiednim pojęciem, to trzeba
powiedzieć, że wiodącą jej siłą jest gospodarka, […]. Sztuka odgrywa rolę
NIE−bytu w naszych czasach”2. „Dziś ekonomia jest siłą przewodnia i biada
temu, kto robi sztukę, która nie jest w stanie wedrzeć się do serca tego syste−
mu”3. Kiefer przestrzega, że „znajdujemy się w sytuacji, w której możemy
stać się artystami na zlecenie, dla rozrywki, jeżeli nie będziemy uważać”4.
Tak samo zresztą upadła krytyka, „nie ma już krytyki”, mówi Kounellis,
„wszystko stało się komercyjne”5. Krytyka wymaga dobrej znajomości dzie−
dziny, którą się ocenia, a także odwagi, poglądów. Czy takie jeszcze istnieją?
Krytyczna recenzja czegoś, co ma przynieść zysk, np. filmu, jest w ogólnie
nie do pomyślenia, czytamy peany, a widzimy filmy, którym daleko do
arcydzieła, reklamówki. Krytyczne recenzje, jeśli już się pojawią, nie są trak−
towane poważnie.
Co się stało więc z odbiorcą i czy w ogóle jest odbiór działa sztuki? On
też wymaga wysiłku i przygotowania, „potrzebuje określonego poziomu
duchowego”6. Fryderyk Schiller nazywa odbiór „nagrodą”, mówi, że wynik
Kinga Nowak
225
procesu odbioru „zawsze musi być własną, swobodną, choć nie dowolną
twórczością czytelnika; musi być swego rodzaju nagrodą, która przypada
w udziale tylko temu, kto jest godzien, podczas gdy odmówiona jest nie−
godnemu7”. Czy dziś widz jeszcze istnieje? „Ta praca, którą tworzymy, musi
przecież być przez kogoś odbierana”, mówi Kiefer. Nie chodzi mu nawet o to
„jak”, ale o to „czy” dzieło zostanie odebrane, bo dziś, jak twierdzi, „wszystko
zostaje skonsumowane bez trawienia8”.
To zmusza do postawienia pytania o sens sztuki. Pankiewicz mówi:
„Zaczynam wątpić, czy sztuka jest dziś potrzebna, a więc czy ma rację bytu.
Malujemy właściwie dla własnej przyjemności malowania. Czy jest to pobudka
wystarczająca do tworzenia dzieł, które mają przetrwać?”9 Beuys ustosun−
kowuje się do tego problemu całkiem odwrotnie. Mówi: „Dziś musi być się
odbyć głęboko sięgająca rewolucja, dlatego uważam, że akurat ten zły stan
jest właśnie dobrą sytuacją. Z tego niedoboru tworzy się nowe impulsy.”10
Trudno ocenić, który z nich ma rację. Myślę jednak, że trzeba pracować jako
artysta dalej, pomimo takiej sytuacji, czy też wbrew niej, jak robili to i robią
Balthus, Kiefer, Gruber, Manson, Spencer, Giacometti, Cucchi, Freud, Hopper,
Wróblewski, Krawczyk czy wielu innych artystów, często nieznanych, właśnie
dlatego, że niemodnych. Ich obecność w sztuce jest dla mnie ważna, bo
potwierdza możliwość działalności twórczej w obecnym, trudnym stanie sztuki.
Przypisy
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
Beuys, Kounellis, Kiefer, Cucchi Ein Gespräch, Parkett –Verlag, Zürich 1994, s. 125.
Ibidem, s. 124.
Ibidem, s. 125.
Ibidem, s. 66.
Ibidem, s. 38.
A. Tarkowski Sztuka — tęsknota za idealem, [w:] Czas utrwalony, Pelikan, Warszawa, 1991 s. 28.
Prawdy szukamy obaj — z korespondencji pomiędzy Goethem a Schillerem, wybrali, przełożyli
i opracowali J. Prokopiuk i M. J. Siemek, Czytelnik, Warszawa, 1974, s. 112.
Beuys, Kounellis, Kiefer, Cucchi Ein Gespräch, op. cit., s. 151.
J. Czapski Józef Pankiewicz, [w:] Wypowiedzi o sztuce, Wydawnictwo FIS , Lublin 1992, s. 157.
Beuys, Kounellis, Kiefer, Cucchi Ein Gespräch, op. cit., s. 145.
226
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Marzena Pięta
Widzenie
Promotor
adi. II st. Grzegorz Bednarski
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
Oczy są podstawowym instrumentem, dzięki któremu człowiek naj−
pełniej spośród posiadanych zmysłów jest w stanie poznać otaczającą go
przestrzeń. Zmysł wzroku przyswaja największą ilość informacji i to w szyb−
szym tempie aniżeli zmysły dotyku, węchu, słuchu.
Człowiek widząc uczy się, a to, czego się uczy, wpływa na to co widzi.1
W wyniku uczenia się zmieniamy percepcję. Proces ten trwa przez całe
życie człowieka, stale wzbogacając stan jego umysłu o nowe doświadczenia.
Sprzężenie doznań wzrokowych z ruchowymi daje nam ustabilizowanie
obrazu świata wizualnego. Ocenianie odległości jest wynikiem wzajemnego
wpływu na siebie różnych zmysłów i poznanych doświadczeń. Góra nigdy
nie jawi się patrzącemu tak samo, od kiedy zdobył jej wierzchołek. Brak
kinestetycznych doświadczeń może być powodem zaburzeń, błędnej per−
cepcji. Ciemność powoduje lęki. Pozbawieni doznań wzrokowych korzystamy
z odczuć kinestetycznych. Rozpościeramy dłonie szukając punktu oparcia,
ściany dla określenia swojego położenia. Rzucony do wnętrza studni kamień
pozwoli określić nam jej głębokość. Usłyszymy go za pomocą uszu i upływu
czasu. Nie postrzegamy „bezpośrednio wzrokiem nic poza światłem, kolo−
rem, kształtem, a słuchem nic poza dźwiękami”2.
Kadr zdjęcia jest dla mnie takim sposobem rejestracji zdarzeń. W mojej
pracy kilkadziesiąt różnych ujęć pomieszczenia, to jakby elementy składanki,
których właściwe złożenie może przynieść chciany rezultat. Rotacyjny sposób
Marzena Pięta
227
oglądania przy równoczesnym zapisie widoków wnętrza powoduje, iż po−
łożenie płaszczyzn ulega zmianie.
Drzwi, dom czy stół widzimy zawsze (paradoksalnie) w tym samym kształ−
cie i kolorze, choć kąt, pod jakim na nie spoglądamy jest za każdym razem
inny. Gdy tylko zapoznamy się z ruchem gałki ocznej, okaże się dla nas jasne,
że obraz na siatkówce nie może być ciągle ten sam, gdyż oko znajduje się
w ciągłym ruchu.3
Twierdzenie, że dwie osoby nigdy nie widzą dokładnie tej samej rzeczy,
gdy aktywnie posługują się oczami w „normalnej sytuacji”, wydaje się „nor−
malnym ludziom” wstrząsające, gdyż zakłada, że nie wszyscy odnoszą się
do otaczającego ich świata w ten sam sposób.
Różnice pomiędzy światami percepcyjnymi ludzi z tej samej kultury są
oczywiście mniejsze, niż pomiędzy światami percepcyjnymi ludzi z różnych
kultur, ale stwarzają różne problemy. Mężczyźni i kobiety żyją w zupełnie róż−
nych światach wizualnych. Są to różnice, które nie dotyczą tylko odmiennej
ostrości widzenia, ale również emocjonalnej i intelektualnej percepcji otoczenia.
Po prostu mężczyźni i kobiety nauczyli się posługiwać wzrokiem w odmienny
sposób. […] Dowodem na to, że ludzie z różnych kultur żyją w różnych świa−
tach percepcyjnych, jest ich orientowanie się w przestrzeni, sposób docierania
i przenoszenia się z jednego miejsca w drugie.4
Kształtowanie się zdolności widzenia u dziecka — a więc przyszłego
dorosłego człowieka — odbywa się bynajmniej nie od razu, lecz etapami.
Dziecko nabywając z upływem czasu doświadczenia zarówno praktyczne
jak i teoretyczne, w naturalny sposób wypracowuje sobie najpierw niejasny
obraz świata.
Zdolność budowania przestrzeni jest dana prawie od razu, ale jest ona czymś
całkowicie innym niż właściwości tej przestrzeni. Świat bez ustalonych form
i bez miary pozbawiony przedmiotów, jest tym światem, z którym stykamy się
na początku i który wyobrażamy sobie jako przestrzeń. Następnie na tle ulot−
nych wrażeń wyodrębniają się powtórzenia i związki znaczeniowe.5
228
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Malując w pracowni martwą naturę, akt — całą moją uwagę skiero−
wuję na przedmioty budujące układ martwej natury, modela. Mogę się do
nich przybliżać, oddalać czy też wędrować między nimi. Nie oglądam ich
od środka — ślizgam się tylko po ich powierzchni. Elementy te wpisane są
w otoczenie. Możliwość poruszania się w obrębie tegoż układu, daje mi
dowolność wyboru jednego z możliwych widoków.
Osoby jednookie mogą doskonale postrzegać głębię, lecz pozbawione
są widzenia peryferycznego w ślepym oku.
Używając w swej pracy aparatu fotograficznego postrzegałam przestrzeń
jak osoba jednooka, a wielością kadru rekompensowałam brak trójwymiaro−
wości i naglącą potrzebę, by zmienić widok i oglądać jak porusza się pierwszy
plan, podczas gdy tło pozostaje nieruchome. Mnogość tych statycznych obra−
zów zebranych w całość stworzyła mi iluzję trójwymiarowości.
To ludzie tworzą przestrzeń, w której działają i która pozwala im się wyrazić.
Należy pamiętać o ogromnych różnicach pojmowania perspektywy przez
minione i współczesne kultury o odmiennym sposobie postrzegania w sztuce
Zachodu i Wschodu. W kulturze euroamerykańskiej perspektywa linearna jest
wciąż stylem najbardziej popularnym na użytek szerokiej publiczności. Nato−
miast malarze japońscy, chińscy symbolizują głębię odmiennie. W sztuce orien−
talnej punkt widzenia jest zmienny, gdy obraz pozostaje nieruchomy. Różnice
między Wschodem a Zachodem wykraczają daleko poza dziedzinę sztuki.
Czy wielość linii dokładniej opowie o przedmiocie? Czy może kontur
lepiej opisze jego kształt?
Często zdarza mi się oglądać rysunki np. postaci, dla określenia której
użyto dużej ilości kresek, linii. Wyszukuję wtedy wśród tej mnogości właści−
wej linii. Niektóre z tych linii są usuwane, wymazywane, jakby było ich
błędne użycie. Inne świadomie pozostawiane. Może to być wynikiem prze−
mieszczania się punktu widzenia. Nie wykluczone jest również, iż jest to
wynik nieumiejętności rysowania okręgu lub linii prostej. Rysunek pro−
wadzony jedną linią jest zatrzymaniem „zobaczenia” — stop klatka. Brak
ruchu, oko przestało wędrować, zatrzymało się np. w rysunku. Obrys kojarzy
mi się z pamięcią. Widzę, zapamiętuję — „pieczątkuję obraz, myśl”.
W mojej pracy kadr jest takim obrysem, kontur wyznacza przedmioty
i otoczenie wokół nich. Połączenie zdjęć w całość jest wykorzystaniem wyżej
wymienionych sposobów traktowanie rysunku.
Marzena Pięta
229
INSPIRACJE
I. Od czasów odkrycia renesansowej perspektywy, artyści patrzyli na
przedstawiony przedmiot z jednego, nieruchomego punktu widzenia.
O, jakże pełną słodyczy nauką jest perspektywa! (Paolo Uccello)
Nauka traktuje perspektywę jako przedstawienie trójwymiarowości
przedmiotów i przestrzeni zgodnie z optycznym ich postrzeganiem, po−
mijając aspekty symboliczne czy dekoracyjne jej percepcji. Przedmioty
wydają się być mniejsze w miarę oddalania się od nas, parkowa aleja drzew
zdaje się zbiegać i niknie na linii horyzontu. Prawa naukowej perspektywy
oparte są na zbieżności linii, spotykających się w końcu w jednym stałym
punkcie zaniku.
II. Wielcy malarze epoki odrodzenia — Leonardo da Vinci, Dűrer i inni —
zajmowali się także kartografią. Liczne mapy XV–XVIII w. Ze względu na
artystyczne wykonanie, a w szczególności spotykane na nich motywy deko−
racyjne, należą do dzieł sztuki.
Mapy umożliwiają jednoczesny przegląd przestrzeni w dowolnych gra−
nicach — od niewielkiej części terenu do powierzchni całej ziemi. Tworzą
one wizualny obraz kształtu, wielkości i wzajemnego położenia obiektów,
pozwalają odnajdywać ich wymiary przestrzenne: współrzędne, długości,
powierzchnie, wysokości i objętości. Mapy zawierają niezbędne charakte−
rystyki ilościowe tych obiektów i, wreszcie, wykazują istniejące między nimi
istotne związki przestrzenne oraz niektóre inne (powiedzmy, hierarchiczne
podporządkowanie obiektów, np. administracyjne).
Określona matematycznie konstrukcja map z góry ustala ścisłą zależność funk−
cyjną między współrzędnymi geograficznymi (lub innymi) punktów po−
wierzchni ziemi a współrzędnymi prostokątnymi (lub innymi) tychże punktów
na płaszczyźnie.
III. W obrazie Panny z Avignon, Picasso przedstawia nietypowo jedną
z siedzących postaci, okrążając ją wzrokiem do koła, sumując kilka wrażeń
wzrokowych. Tego rodzaju postrzeganie najbliższe jest przedstawieniom
230
Dyplomy — opracowania teoretyczne
sztuki afrykańskiej, z której to źródeł Picasso zapewne czerpał. Tam właśnie
najłatwiej jest zaobserwować dążenie prymitywnych twórców do wyrażania
ekspresyjnej, nieskrępowanej idei wiążącej się z przedmiotem, a nie tylko
jego naturalistycznego pojmowania.
Perspektywa tradycyjna nie zadowala mnie. Jest ono czymś mechanicznym
i nie daje nigdy pełnego posiadania rzeczy. A przecież punkt ten jest bez
znaczenia. To tak jakby ktoś całe życie rysował tylko profile, każąc wierzyć,
że człowiek ma tylko jedno oko... Gdy zaczęliśmy tak myśleć, wszystko się
zmieniło — nie macie pojęcia jak…6 (Georges Braque)
ZASADA
Cień w rysunku tworzy się przez namnożenie linii i buduje w obrazie
siłę waloru. Im większa ich gęstość tym jest on „mocniejszy”. Kierunek linii
nie jest bez znaczenia. On z kolei wraz z kolorem buduje głębię. Powiększa−
jąc rysunki mogłam wyraźnie zobaczyć gdzie pojawia się światło. Jest ono
widoczne w miejscach pęknięć linii i w płaszczyznach z nich oczyszczo−
nych. Odczytując w ten sposób rysunek starałam się malować obraz zapo−
minając o istnieniu kresek.
Kolor w moich obrazach był zawsze bardzo istotny. Budowałam je na
jak największym kontraście. Dbałam, by użycie jakiegoś koloru było zasadne.
Kolor kusi swoją barwą. Poprzez jego umiejętne użycie w obrazie łatwiej
możemy zdobyć przychylność oglądającego, chociaż nie jest to zasadą.
W kompozycjach „wnętrze” znacznie zawęziłam gamą barw, a to dlatego by
kolor nie zagłuszył istoty problemu. By funkcjonował jako dopełnienie.
Każdy obraz został poprzedzony szkicami. Zmiana zdjęć na rysunki pozwo−
liła mi na większą precyzję przy składaniu całości. W pracy użyłam statywu.
Przesuwając a następnie obracając aparatem z jednego nieruchomego punktu
łatwiej mi był utrzymać porządek i przyjąć jakąś kolejność.
Format zależy od ilości zdjęć i od wyboru klatki wokół której nabudo−
wuję całą resztę. Wybieram też najbardziej interesujący mnie fragment i po−
stępuję tak samo.
Staram się odbiorcy przekazać możliwie wiele na temat mojego sposobu
postrzegania świata. Iluzorycznie wprowadzić go w przestrzenie w których
przebywam, dać namiastkę klimatu opisywanych przeze mnie wnętrz.
Marzena Pięta
231
Gdyż przedstawione przez mnie „wycinki rzeczywistości” są tylko re−
produkcjami moich przeżyć. Czyż nie byłaby wyraźniej ukazana przestrzeń
przez stworzenie rzeźby tegoż wnętrza? Myślę, że na pewno.
Cała trudność przedstawienia problemu tkwi w ukazaniu trójwymia−
rowości na płaskim dwuwymiarowym obrazie. Jakość i umiejętność uży−
tych środków może świadczyć o porażce lub sukcesie.
Przypisy
1
2
3
4
5
6
E. T. Hall Ukryty wymiar, s. 99.
Ibidem, s. 100.
Ibidem, s. 102.
Ibidem, s. 104.
P. Francastel Sztuk i społeczeństwo.
M. Porębski Kubizm, s. 46.
Bibliografia
Dobrzyński R. Zwycięstwa Guerniki, Wydawnictwa Radia i Telewizji, Warszawa 1988.
Siostra Wendy Beacket Historia Malarstwa, Wydawnictwo Arkady, wydanie I, 1996.
Francastel P. Sztuka i społeczeństwo,
Hall E. T. Ukryty wymiar, PIW, Warszawa 1978.
Porębski M. Kubizm, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1986.
232
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Bogna Podbielska
Jak to jest, że coś widzę
czyli rozważania malarza
w przerwach od pracy…
Promotor
prof. Jacek Waltoś
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
fragment
[…] Na tle przytoczonych poglądów na temat percepcji wyłania się
wspólna rama dla jej ewentualnej definicji: postrzeżenie jest świadomym
aktem umysłu i zmysłów, nakierowanym na poznanie danego przedmiotu.
(Wyjątek stanowią teorie uwzględniające nieświadomy element postrzegania.
Do niego mamy jednak dostęp tylko za pomocą świadomości.)
W próbie pełniejszego sprecyzowania percepcji pojawiają się nastę−
pujące problemy:
— skoro nie ma postrzeżenia bez jego przedmiotu, a istnienie przedmiotu
może być problematyczne, możliwość poznania przedmiotu może być
problematyczna lub niemożliwa; eliminuje to możliwość podania defi−
nicji — nie może być bowiem zasadzona na elemencie w niej koniecz−
nym, a nie istniejącym;
— konieczność istnienia jakiegoś centrum ze świadomym „ja”, które karmi
się informacją w taki sam sposób, jak ekran telewizora odbiera infor−
macje wysłane przez odległą kamerę, sprawia, że postrzeżenie może
Bogna Podbielska
233
wtedy stać się zasłoną oddzielającą od świata, a bezpośrednie przed−
mioty percepcji czymś prywatnym, podobnym do doznania bólu;
— na postrzeżenia wpływają elementy nie podlegające uświadomieniu
w samym jego akcie; powoduje to ograniczony dostęp świadomości do
rzeczywistości — eliminuje podanie jej kompletnej definicji, skoro nie
mamy dostępu do całej rzeczywistości, której jest ona elementem;
— czemu służy uświadomienie sobie tego, co postrzegamy skoro w wielu
aspektach funkcjonujemy dobrze, pomimo, że informacja wywołuje
reakcje bez żadnego wpływu, czy choćby udziału świadomości? Dopóki
ta kwestia nie jest rozwiązana w sposób przyrodniczy, świadomość ma
charakter dziwnego, arbitralnego dodatku do świata natury. Wyjaśnie−
nie istoty spostrzeżenia oddala się więc także o aspekt niewyjaśnionej
natury świadomości.
Może się wydawać, że dla malarza adekwatność obrazu, który maluje
i komponuje, do rzeczywistości postrzeganej wzrokowo może nie być w ogóle
ważna. Podczas pracy nad obrazem może nie liczyć się zupełnie z tym, czy
ta rzeczywistość postrzeżenia jest zgodna z prawdą poza samym postrzeże−
niem. Jest jednak zależny od rzeczywistości i od tego, jak ją pojmuje, od
pewnych ograniczonych możliwości percepcji wzrokowej i skutków tych
ograniczeń. Wszystkie problemy związane ze zrozumieniem natury spostrze−
żenia dotycząc malarza jako człowieka i jako kogoś, kto wytwarza przedmioty
przeznaczone do percepcji wzrokowej. Pytanie: „jak to jest, że coś widzę”,
można zamienić na pytanie odbiorcy: „jak to się dzieje, że swój obraz widzę
i realizuję w dany sposób; że jest on taki, a nie inny?”.
Na koniec pozwolę sobie zacytować stwierdzenie Ernesta H. Gombricha
z jego książki pt. „Sztuka i złudzenie”, które moim zdaniem dobrze podsu−
mowuje otwarty charakter powyższych rozważań nad istotą widzenia:
[…] koncentracja na bodźcach jest z punktu widzenia psychologicznego nie−
wymownie trudna, a z logicznego — niemożliwa. Jak wiemy, każde doznanie
zmysłowe jest nieskończenie wieloznaczne, a wieloznaczności samej w sobie
dostrzec nie sposób, można ją tylko wyedukować na podstawie różnych inter−
pretacji porządkujących daną konfigurację. Jestem przekonany, że na tym
polega talent malarza.
234
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Bibliografia
Arnheim R. Sztuka i percepcja wzrokowa, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1978.
Arystoteles O duszy, tł. P. Siwek, PWN, Warszawa 1992.
Bocheński J. Zarys historii filozofii, Kraków 1993.
Bruner J. Poza dostarczone informacje, 1956.
Corman J. Perception, Common Sense and Science, Yale University Press, 1975.
Dancy J. (red.) Perceptual knowlege, Oxford University Press, 1988.
Descartes R. La Dioptrique.
Gombrich E. H. Sztuka i złudzenie, PIW, Warszawa 1981.
Hyman J. The Imitation of Nature, Blacwell, Oxford 1989.
Platon Timajos, tł. P. Siwek, PWN, Warszawa 1986.
Marr D. Vision, H. Freeman and Co., 1982.
Ostaszewski J. Teoria kognitywna filmu, Wyd. Baran i Suszczyński, Kraków 1998.
Tatarkiewicz W. Historia filozofii, PWN, Warszawa 1990.
Bogna Podbielska
235
236
Anna Siemaszko
Z obserwacji
Promotor
prof. Sławomir Karpowicz
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
fragment
OBRAZY MALOWANE
(o obserwowaniu siebie w trakcie pracy)
[…]
Ostatnio zajmuję się malowaniem ludzi, a w trakcie pracy nad obraza−
mi — poszukiwaniem odpowiedzi na ważne pytanie: czy to ja używam swoich
modeli do opowiedzenia o sobie, czy moim zadaniem jest raczej wykorzystać
swoją obserwację by opowiedzieć o nich.
Pojęcie obserwacji rozumiem bardzo szeroko. Można wyrobić w sobie
zdolność przyglądania się ludziom szerzej i częściej niż wtedy gdy pozują.
Jestem przekonana, że umiejętność dostrzegania związanych z nimi sytuacji,
odczytywania wytwarzanej przez nich atmosfery, współodczuwania, jest
cechą dla niektórych tak naturalną, jak dla innych wyczulenie na piękno
krajobrazu, wrażliwość na zmiany zachodzące w przyrodzie.
Mój przyjaciel, zeszłoroczny dyplomant, podzielił się kiedyś ze mną
pomysłem na obraz. Przedstawiać miał on choinki po zmroku, które nie
wiedzieć czemu, wydawały mu się idealnym motywem na zobrazowanie
swoich wspomnień picia herbaty z sokiem malinowym, z bliską sobie przed
laty osobą.
Anna Siemaszko
237
Ja, prócz pomysłów gromadzę też wspomnienia i „przyciężkawe” prze−
myślenia, a trudności z nabraniem dystansu determinują moją pracę gdy sta−
ram się używać ich bezpośrednio jako tematu na obraz. Myślę, że cały czas
próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie o to „co jest choinką dla mojego soku”.
Używam aparatu fotograficznego do rejestrowania pewnych zdarzeń
na bieżąco. Przygotowuję też szkice na ten sam temat, chociaż wnikliwe
rysunki modela i pewien rodzaj tzw. „pozowanej” fotografii wykluczają moż−
liwość uchwycenia w obrazie sceny poglądowej, w której nie uczestniczymy,
nie współtworzymy atmosfery.
Gdy kogoś proszę o pozowanie do zdjęć lub szkicu, portretowana osoba
sama narzuca sposób, w jaki chce być przedstawiona, mnie zaś często interesuje
„złapanie” jej w sytuacji jedynie, moim zdaniem, dla niej charakterystycznej.
Pewni ludzie mają fascynującą zdolność bezbłędnego powtarzania tej
samej miny zawsze wtedy, gdy są świadomi tego, że pozują. W pozostałych
sytuacjach ten moment skamienienia twarzy może się u nich nie pojawić.
Robiąc zdjęcia z zaskoczenia i łącząc je ze szkicami, by później wykorzy−
stać do pomysłu, staram się zawrzeć w obrazie efekt innej jeszcze obserwacji
niż ta, w trakcie bezpośredniego pozowania.
Zdarza się też, że zaczynając obraz nie mam pojęcia czy będzie on „o kimś”,
lub „o czymś”. Czasem moje zainteresowanie konkretnymi, zaistniałymi
i zapamiętanymi przeze mnie sytuacjami każe mi podporządkować im w ob−
razie portretowane postaci. Nie ma także wtedy znaczenia mój osobisty
stosunek do modeli, a ich dobór uwarunkowany jest głównie potrzebami
konkretnej sceny.
Często jednak podejmuję się portretowania znanych i niejednokrotnie
bliskich mi osób. Pozwalam im wtedy prowokować mającą zaistnieć w ob−
razie sytuację. Może się to nawet wiązać z ochotą na wielokrotne przedsta−
wianie tego samego modela na jednym płótnie, co próbuję wykorzystać do
ewentualnego przekazania tych informacji o portretowanej osobie, które nie
mają bezpośredniego związku z wyglądem zewnętrznym.
Dlaczego jednak czasem tak bardzo zależy mi na „przeliczaniu czyichś
rzęs”, a innym razem nie dbam nawet o pobieżne podobieństwo przedsta−
wianej postaci i dlaczego jedynie niektóre z moich obrazów mogłabym
nazwać portretami?
238
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Szukając odpowiedzi sięgałam często do różnych publikacji na temat
podziwianych przeze mnie artystów. Są to przede wszystkim malarze współ−
cześni, ponieważ poza opisem ich prac, której tematyka była mi szczególnie
bliska, interesowało mnie także znalezienie powodów, dla których odrzucili
wiele, jakże atrakcyjnych, form obrazowania świata na rzecz malarstwa
figuratywnego.
Aktorzy z obrazów Hoppera
Jednym z nich jest malarz Edward Hopper, który choć sam niejednokrot−
nie podkreślał swoją niezależność, uważany był za przedstawiciela realizmu
amerykańskiego, ucznia Ash Can School, jednego z prekursorów pop artu.
Jego obrazy, okrzyknięte „symbolem Ameryki tamtych czasów”, dzięki
swojej otwartości i sile są idealnym i uniwersalnym przykładem na to, co
rozumiem poprzez „portretowanie sytuacji”.
Hopper używa wizerunków postaci do reżyserowania wspomnień,
obrazowania spostrzeżeń, a najogólniej jego malarstwo przedstawia sceny
rodzajowe.
Według książkowej definicji są one
[…] obrazami, których postacie pozostają zazwyczaj anonimowe, co odróżnia
je od portretów zbiorowych przedstawiających znane osoby w trakcie różnych
zajęć, lub od portretu indywidualnego.1
Z łatwością można wyobrazić sobie Hoppera przechowującego enigma−
tyczne ujęcia ze swojej rzeczywistości by zrobić z nich użytek w przyszłości.
Pomysły na obrazy, jak sam twierdzi,
zamieszkują w nim na długo przedtem zanim zaczyna malować […]. Nie cho−
dzi o jakiś szczególny budynek czy ulicę, lecz raczej o syntezę wielu wrażeń.2
Bez wątpienia, przed namalowaniem Nowojorskiego pokoju, Hopper widział już
coś podobnego, lecz nie do końca takiego; mężczyzna przy okrągłym stoliku
czyta gazetę, zaabsorbowana sobą i własnym znużeniem kobieta, odwrócona
dotyka jednym palcem klawiszy pianina […]. Ani na chwilę nie będziemy wy−
obrażać sobie Hoppera na rusztowaniu za oknem, lub przy pomocy lornetki
Anna Siemaszko
239
śledzącego parę. Jednocześnie oglądanie obrazu wywołuje przyjemność pod−
glądania, będąc niezauważonym, wzbogaca obraz o cechy sennego marzenia,
jakbyśmy lewitowali pozostawiając bohaterów obrazu skazanymi na grawi−
tację. To nie realizm, choć scena jest tak namacalnie prawdziwa! […] Hopper
daje nam stworzony świat nie ten jedynie zarejestrowany. Wszystko w nim
ukształtowane jest przez wspomnienia, współ odczuwanie, dystans i rzeczy
formalnie niezbędne. Nic nie pojawia się w obrazach jedynie dlatego, że „tak
tam było”. […].3
Oczywistym jest fakt, że w wielu obrazach Hoppera to właśnie ludzie
są „formalnie niezbędni”. Choć niejednokrotnie tak bliscy artyście w jego
życiu codziennym, choć, dla mało nawet uważnego widza, z łatwością roz−
poznawalni na kolejnych płótnach, sami raczej pomagają malarzowi portre−
tować widziany przez niego świat, niż pozują do własnych portretów.
Jo pojawia się przez dziesięciolecia, w szerokim wachlarzu pozycji i sytuacji,
we wszystkich rodzajach ról i w każdym wieku. W rezultacie prowadzi to
do efektu przeciwnego wrażeniu spoufalania, zaznajamiania się z portreto−
waną osobą […].4
Jo nie pozuje, lecz gra setki ról. Zmienia się i wciela w najróżniejsze postaci
i nie waha się gdy przychodzi jej w danym przypadku zbrzydnąć bądź zesta−
rzeć się. To prawdziwa aktorka […], Hopper zaś dzięki jej talentowi, staje się
nadzwyczajnym reżyserem.5
Swoista narracja Hoppera znalazła swoją kontynuację w obrazach wie−
lu młodszych twórców takich jak np. Mało znany w Polsce Eric Fischl, który
rozwija tradycję „… podwójnego kodowania, obciążając swoje na pozór
realistyczne dzieła nieuświadomionymi, często seksualnymi znaczeniami”6.
O swoich przedstawiających, a często nawet portretujących grupy po−
staci obrazach, Fishl pisze:
Myślę, że moja praca jest bardziej owocna, gdy publiczność emocjonalnie łączy
się z tym na co patrzy, lecz także gdy to, co dostrzegane, przez swoją złożoność
nigdy nie da się ograniczyć. T tak jak teatr bez scenariuszy. Kompozycja złożo−
na z relacji międzyludzkich, przedmiotów i miejsc, w których się znajdują.7
240
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Bohaterowie obrazów Hockneya
David Hockney na przykład, w swoich wczesnych obrazach nie wahał
się używać przypadkowych fotografii z magazynów i reklam. Domyślam
się, że jednym z powodów, dla których z czasem zastąpił je samodzielnie
i z wielką pasją robionymi zdjęciami, była chęć uwiarygodnienia modela,
a przez to całej przedstawionej sceny, poprzez ukazanie własnego do niego
stosunku. Na obrazach zaczęli pojawiać się przyjaciele artysty i obserwacja
„pod kątem obrazu” mogła być wzbogacona o wszystkie te informacje, któ−
re Hockney posiadał z racji zażyłowości z późniejszymi bohaterami płócien.
Ewentualnie pojawiające się przedmioty […] są dobierane bardzo starannie
by świadczyć o charakterze relacji pomiędzy osobami w obrazie. One same
zaś są specjalnie stylizowane, przedstawione w oszczędny sposób.8
Oczywistym jest, że naturalizm Hockneya wymaga czegoś więcej niż
jedynie realizmu fotograficznego, ponieważ to właśnie, z pozoru wiernie
opisująca świat fotografia, ma poważne problemy z przedstawieniem czasu,
przestrzeni i całej reszty, którą z łatwością dostrzega człowiek. Zdaniem artysty,
w przeciwieństwie do fotografii, telewizji, „…dokonać tego może malarstwo,
także to z wyobraźni”9.
Możliwe, że to ryzykowne stwierdzenie, lecz dla mnie obrazy z postacia−
mi, te przedstawiające rodzinę, przyjaciół Hockneya, były zawsze w znacznym
stopniu podporządkowane wybranym przez niego bohaterom. Z porównywal−
nym do skrupulatności w oddawaniu podobieństwa pietyzmem, malarz umiej−
scawiał swoje postaci w odpowiednim dla nich otoczeniu, podporządkowywał
otaczające je przedmioty, a w końcu całą scenę. Odwrotnie do sytuacji z obra−
zów Hoppera, rodzina i przyjaciele Hockneya pozostają sobą na scenie, a płótna,
na których występują wydają się być specjalnie dla nich tworzoną scenografią.
Oczywiście nie zawsze opowiadana przez nich historia jest wesoła, ale przynaj−
mniej czujemy, że bohaterowie tych obrazów „są u siebie”.
I stąd już bardzo blisko do tego, czego nie obawiam się nazwać portretem.
Portrety Hockneya
Bez trudu odkryłam, dlaczego wystawę prac Ingres’a w National Gallery
nazwano „najcudowniejszym pokazem w Londynie”.
Anna Siemaszko
241
Mimo nieprzebranych tłumów, utrudniających wręcz dostrzeżenie, nie
wspominając o kontemplowaniu obrazu, czuło się jedynie obecność portre−
towanych postaci. Często przecież stosowana metoda malowania portretu
„wodzącego oczyma”, tu tak na prawdę zrobiła na mnie wrażenie, podobne
do tego, gdy kiedyś, jako żądna wrażeń dziewczynka zwiedzałam muzeum
figur woskowych. Bardzo porównywalne odczucie — ci ludzie tu są! Ale
tam, oprócz wosku były włosy z czyjejś głowy, szklane oczy, protezy zębo−
we, jakie i my nosimy i mnóstwo koszul, sukienek i butów ze „sklepu za
rogiem”. A tu farba.
Rok później, w organizowanej przez National Gallery wystawie: „Spo−
tkania, Nowa sztuka z dawnej” (Encountes, New Art from Old), do dzieł
Ingres’a starał się ustosunkować David Hockney, przedstawiając serię dwu−
nastu portretów inspirowanych rysunkami mistrza. Oto jak przebieg i efekty
jego pracy zostały przedstawione z katalogu z wystawy:
[…] Od zawsze podziwiający precyzyjność rysunków Ingres’a, po wnikli−
wym przestudiowaniu wystawy mistrza w National Gallery w Londynie,
[…] Hockney doszedł do wniosku, że portrety te muszą być wykonane w szcze−
gólny sposób. Nie znalazłszy rozwiązań zagadnień technicznych w katalogu
wystawy Ingres’a, przetestował swą własną teorię, według której mistrz uży−
wał prawdopodobnie technicznego wynalazku, znanego jako camera lucida
opatentowanego w 1807 […] i będącego niczym więcej jak, na metalowym
ramieniu umocowanym pryzmatem, w którym obraz obiektu załamuje się po
czym zostaje odtworzony na kartce papieru. […]
Hockney unikał zwykle rysowania ludzi, których dobrze nie znał i przez
długi czas odmawiał nawet zleceń od wysoko postawionych osób, w obawie,
że rysując nieznaną sobie twarz, większą część wysiłku przeznaczy na walkę
o uchwycenie podobieństwa.
Używając camery lucidy dla ustalenia pozycji oczu, nosa i ust w czasie pierwszych
kilku minut mógł prawie od razu rozpocząć bezpośrednią obserwację, uspoko−
jony świadomością, że naturalistyczna dokładność jest zagwarantowana […]
Pierwsze dzieło z użyciem przez Hockneya camery lucidy powstało w marcu
1999 roku choć praca z instrumentem nie była wcale prosta, już w maju tamte−
go roku artysta rysował bardzo udane portrety. […] Oddawały one obecność
przedstawianej osoby z taką dokładnością, iż prócz wrażenia fizycznej z nią
242
Dyplomy — opracowania teoretyczne
konfrontacji, miało się również szansę czytania w jej myślach poprzez specyfikę
wyrazu twarzy, napięcia każdego mięśnia, gestu. […]
Wiarygodność, zawarta w dokładnym potraktowaniu cech charakterystycznych
dla portretowanego, powodowała, że oglądający portret ulegali wrażeniu, iż znają
lub mogli by rozpoznać postać natrafiając na nią np. W zatłoczonym pokoju. […]
Wszystko w powstałych rysunkach. […] potęgowało świadomość wyjątkowości
portretowanych […]: wybrany przez nich sposób siedzenia, ułożenia dłoni,
to czy są napięci bądź zrelaksowani, czy bezpośrednio odpowiadają na nasze
spojrzenie. […]
Opanowani i bezpieczni, smutni lub nieobecni, zatopieni w rozmyślaniach lu−
dzie z portretów Hockney’a, prezentują całą gamę emocji, sprawiają, że wie−
rzymy w wyraźnie określony rys ich osobowości. […]
W konfrontacji z nowymi dziełami Hockney’a zapominamy o Ingres’ie, o came−
ra lucida, a nawet o samym autorze, oddając się w zamian cudownej wymianie
doświadczeń pomiędzy jedną istotą ludzką a drugą.10
Zaskakujące, że prawie czterdzieści lat wcześniej, na długo przed pod−
jęciem wielu prób, jakże daleko odchodzący od malarstwa figuratywnego,
w jednym z wywiadów początkujący artysta mówił:
Dla mnie zmierzanie w stronę naturalizmu jest wolnością. Myślę, że jeśli tylko ze−
chciałbym mógłbym namalować portret; oto, co rozumiem pod pojęciem wolności.11
OBRAZY NAMALOWANE
(o dosłowności w obrazach)
Duże znaczenie dla trybu mojej pracy ma szukanie odpowiedzi na
pytanie, czy chcę namalować coś czy kogoś.
Interesują mnie ludzie, których czasem mam ochotę sportretować bez−
pośrednio, ale częściej usiłuję przedstawić związaną z nimi sytuację.
Obrazując scenę, w której uczestniczę, sama staję się częścią wydarzenia.
Próbuję sprawić by czytelna była dla oglądającego mój obraz ewentualna
obojętność portretowanych postaci względem osób trzecich, lub by widoczne
było płynące z obrazu zaproszenie do współuczestnictwa w scenie–sytuacji.
Przeprowadzam obrazy przez różne etapy, czasem nieudolnie imitujące
naturę, opisujące rzeczywistość. Jest to niejednokrotnie chęć dziecinnej za−
Anna Siemaszko
243
bawy, poprzez „wyrzucanie” z siebie wrażeń, wspomnień, pomysłów, z któ−
rej ta „doroślejsza” część mnie stara się wyciągnąć pożyteczną naukę, reduko−
wać banał, uwiarygodniać przekaz.
Dziwię się, jakim cudem udaje mi się czasami pracować przez parę
godzin nad obrazem, myśląc i angażując się jedynie w to, że maluję grubego
faceta, któremu z nosa wisi kapka, a on sam jest najprawdopodobniej niesa−
mowicie nudny.
A to jeszcze i tak pół biedy, póki nie ma on imienia, a ja osobistego do
niego stosunku. Podobnie jak malując pejzaż, czasem bezpieczniej jest stro−
nić od ukochanych widoczków. Tak budując sceny z postaciami muszę być
szczególnie uważna przy portretowaniu tych osób, z którymi obcowanie,
chwilami podobnie mnie nastraja jak spacer plażą o zachodzie słońca. Nadal
w pewnym stopniu istnieje jakieś ilustracyjne przywiązanie do pomysłu,
lecz analizując zmiany zachodzące w moim sposobie pracy przeczuwam, że
dojrzeję do malowania pod wpływem emocji związanych z grubym panem
nie umieszczając go w ogóle na obrazie, całkowicie go czymś zastępując.
Wiem jednak, że narzuciwszy sobie lakoniczność wypowiedzi malar−
skiej, nie pozwoliłabym pewnym tendencjom naturalnie się wypalić i możliwe,
że konieczność namalowania „grubego pana” wracałaby do mnie cały czas
ze zwielokrotnioną siłą.
O OBRAZACH, KTÓRE CHCIAŁABYM NAMALOWAĆ
(podsumowanie)
Przeczuwam równoległe zmiany na dwóch płaszczyznach.
Pierwsza dotyczy sfery intelektualnej i emocjonalnej, tego jak zmieniać
się będą moje pomysły, i powody, dla których sięgam po pędzel.
Podobnie jak osoby naturalnie wrażliwe na pejzaż, choć potrafią bez
trudu cieszyć się nim i kontemplować, powinny odpowiedzieć sobie na py−
tanie: jak i po co go przedstawiać, tak ja, czując się szczelnie otoczona ludźmi,
skoro chcę o tym mówić, powinnam wyrażać się jasno.
Druga płaszczyzna zmian to oczywiście warsztat: wyrabianie w sobie
zdolności obserwowania, koncentracji, a w efekcie sprawności w zapisywa−
niu dostrzeganych zjawisk. To także ciągłe zdobywanie umiejętności by móc
poczuć swobodę w dobieraniu środków, potrzebnych do zrealizowania za−
mierzenia. Później jeszcze trudniejsze opanowywanie sztuki rezygnacji z uza−
244
Dyplomy — opracowania teoretyczne
leżnień, mogących wynikać ze wzrastającej z czasem manualnej sprawno−
ści, która często determinuje proces powstawania obrazu, kusząc sprawdzo−
nymi rozwiązaniami kosztem eksperymentów.
By sprawdzić jaki efekt przyniesie w moim przypadku zetknięcie się
tych ważnych płaszczyzn, muszę jedynie żyć, konsekwentnie obserwując
i malując. Pomoże mi w tym, mam nadzieję, spora ciekawość moich przy−
szłych „malarskich losów”, którą szczęśliwie udało mi się wyrobić w sobie
przed tym przełomowym momentem, w którym jest ukończenie studiów.
Za pomoc w wyrabianiu tej ciekawości i odpowiedzeniu sobie na wiele
ważnych dla mnie pytań, pragnę podziękować promotorowi pracy, profeso−
rowi Sławomirowi Karpowiczowi.
Przypisy
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
Leksykon Malarstwa od A do Z, Warszawa 1992, s. 613.
Zob.: „Wielcy Malarze. Ich Życie, Inspiracje i Dzieło”, Nr 113, Edward Hopper, Warszawa
2000, s. 17.
Zob.: „Time Magazine” Nr 146, Under the Crack of Reality, New York 1995, s. 38.
R. G. Renner Edward Hopper. Tranformation of the Real, Köln 1990, s. 16.
Zob. „Wielcy Malarze. Ich Życie, Inspiracje i Dzieło”, Nr 113, Edward Hopper, Warszawa
2000, s. 7.
R. G. Renner Edward Hopper. Tranformation of the Real, Köln 1990, s. 92.
Zob.: „View Magazine”, www.bordercrossingsmag.com, Kyoto 1988, s. 23.
P. Clothier Modern Masters. Hockney, New York 1995, s. 39.
Ibidem, s. 70.
R. Morphet Encounters. New Art from Old, London 2000, s. 157, 158, 160, 161, 162.
P. Clothier Modern Masters. Hockney, New York 1995, s. 33.
Anna Siemaszko
245
246
Magdalena Sikora
Pomiędzy brzegami
nurty myśli
Promotor
prof. Leszek Misiak
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
DYGRESJA, NA POCZĄTEK
Miał dylematy i zadawał sobie pytania. Po co to wszystko się zdarza?
Czy epizody życia wpasują się w całość? Szedł nieśpiesznym tempem,
krok po kroku odsłaniając coś dla siebie i o sobie. Gdzieś przeczytał:
Człowiek na przykład jest w jakimś stosunku do wszystkiego, co zna.
Potrzebuje miejsca, aby go pomieściło, czasu do trwania, ruchu dla życia,
żywiołów aby go utworzyły, ciepła i pokarmów dla odżywiania, powietrza
do oddychania; widzi światło, czuje ciała; słowem wszystko wchodzi z nim
w związek. Aby zatem znać człowieka, trzeba wiedzieć skąd pochodzi, iż
potrzebuje powietrza, aby istnieć; aby zaś znać powietrze, trzeba wiedzieć,
na czym polega jego związek z życiem człowieka1.
EPIZOD PIERWSZY
Stoją pojedynczo, lub grupami,
Anioły na rodzinnych polach2.
Niektóre wyciągają ramiona — może ulecą…
Inne poczerniały od wilgoci, próchnem opadają na ziemię.
Dopóki nie skruszeje i obumrze, nie uwolni się.
Magdalena Sikora
247
Wielkie rozdzielenie: góra — dół, niebo — ziemia, radość — rozpacz…
Dwa światy — dwie rzeczywistości.
Łączą się w jedno.
Urodził się człowiek.
Droga.
Zadzieram głowę do góry — w niebo.
Patrz, patrz — może coś zobaczysz…
Pod nogami kamień albo kłoda.
Fakt; że leżę.
Teraz już nie niebo mi w głowie.
Podnoszę się. Klękam, przysiadam na piętach.
Wróciłam.
Miejsce.
Trawy, chaszcze, zdybana kuropatwa ucieka spłoszona.
Niebo w wodzie ogląda swoją twarz.
Ja też się przejrzę.
Wartko nurt przez mózg mi przepływa.
W nieznanych kierunkach duszę nurtuje.
W skurczach myśli pamięć przywraca obrazy jednoczesne.
Przedzierając się przez gąszcz zarośli, przeprawiam się na drugą
stronę rzeki.
Logika snu3 — pozwalam sobie na to.
Wygrzebane gdzieś z podświadomości;
obrazy nakładają się na siebie;
łączą oba brzegi rzeki.
Intuicje artystów.
Galerie pełne pomazanych płócien, które szukają sensu i celu.
Dobrze — bo każdy ma prawo.
Czasem z łaski zdarzy się obraz —
wielkie szczęście i radość niewysłowiona.
A czas odkrywa i zakrywa. Liczy dni i lata,
dzieli na okresy i epoki.
248
Dyplomy — opracowania teoretyczne
W muzeach świata dzieła artystów wielkich i małych.
Nie zaczynamy od zera. Może tylko:
…Wahamy się między jednym a drugim. A jakże jest jednolite; z jednego ka−
wałka to, co nas spotyka, w jakimże pokrewieństwie pozostaje jedno z drugim,
rodzi się i dorasta i wychowuje się na własne podobieństwo, my zaś w gruncie
rzeczy mamy jedynie być obecni…4
Trwam w świecie.
Szukam piękna, znajduję i gubię. Bo patrzę i widzę: niedźwiedź polarny,
który pożera swoje młode, rozdarta, krwawa paszcza węża — to wszystko
nie przystaje do mnie.
Silniejszy zabija słabszego…
Człowiek się buntuje — jest inny.
Świat natury, z którym jest w ciągłym kontakcie różni się od niego.
Nauczyć się inności, badając i przeżywając przyrodę.
Współtrwać — zrozumieć inność.
I tylko pytanie o granicę, bo:
Darmo byśmy piętrzyli nasze pojęcia poza wszelkie dające się pomyśleć prze−
strzenie; rodzimy jeno atomy w stosunku do rzeczywistości rzeczy. […] nasza
wyobraźnia gubi się w tej myśli. […] ludzie zwrócili się zuchwale ku zgłębia−
niu natury, jak gdyby istniał jakiś stosunek między nimi a nią.5
Rozwarstwienie na TU i TAM.
Rozumowi i zmysłom mur staje na drodze poznania.
Dalej… wyobraźnia leci w regiony wiary.
Tam — ufam i wątpię.
DYGRESJA DRUGA
Jego stan naturalny — materia i duch — los ludzki, w którym znajdo−
wał się od dłuższego czasu, wprawił go w refleksyjny nastrój. Zrozumiał,
a może tylko poczuł, że reprezentuje gatunek pośredni. Wewnętrznie skłó−
cony, umieszczony w jakimś zakątku natury, zaczął doświadczać i po−
znawać. Pejzaż stał się motywem jego działania. Poznał chropowatość
Magdalena Sikora
249
drzewa, twardość kamienia, zapach przyziemnej roślinności… Ale ta
wiedza nie oddała mu w posiadania świata. Istnieją i mijają rzeczy, zja−
wiska, procesy, sensy.
A z niepewności własnego ja, które pozostaje w relacji z rzeczami po−
znawanymi powstaje „wytwór”, czasem dzieło sztuki.
Zagadnięty: a co w związku z naturą?
Odpowiedział słowami z listu pewnego malarza−pejzażysty:
[…] mnie myślę tylko jeszcze jestem, jak drzewo, jak wróbel, jak liść jabłoni.
Zawieszony między niebem a ziemią, nie chcę odpaść od drzewa matki, chwy−
tam muszelkę, deszcz, słońce. Jutro, pojutrze […] oderwę się od drzewa matki,
zawiruję […] jak motyl zataczając koła i wiatrem poniesiony, rozgnieciony
w błocie zginę. Powstanie i zanik, z nieskończoności w nieskończoność.6
EPIZOD DRUGI
Pewnej nocy miał sen,
Który zapamiętał prawie w całości.
Zdarzenia i miejsca. Nawet kolory zdarzeń.
Szedł jakąś drogą, potem droga przeszła w ścieżkę, wąską i krętą.
Trochę polem, trochę lasem, lekko pod górę i stromo z niej.
Noc i dzień zmieniały się miejscami.
Miejsca zmieniały kolorami.
Czarnofioletowa noc błękitniała przedświtem.
Ten znów ustępował szaroróżowemu świtowi.
Ranek rozlał się żółtoperłowym powietrzem.
Krok za krokiem podążał dzień,
On za dniem, za drogą.
Zanurzona w powietrzu materialność świata trwała na tyle długo,
By mogła zapaść w jego pamięć.
Szedł i mijał.
Słońce w zenicie stanęło mu nad głową.
Było gorąco, szukał chłodu.
W środku jasnego dnia wszystko tonęło w bieli.
Porażające źrenice światło, ćmi umysł.
Powoli tracił ostrość spojrzenia.
250
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Bezwietrzny bezruch spowalniał upływ czasu.
Leniwy dzień.
Leniwo płynie krew.
Woda — usłyszał jej cichy szmer.
Pomyślał: niewątpliwie też dokądś zmierza…
I pobłądził zamyślony,
W osłupieniu drzew mieszanego lasu.
Sam zmieszany, pełen niemocy,
stał w miejscu jeszcze chwilę jakąś.
Kiedyś dopadła go burza z piorunami i gradobiciem.
Ulewa
Świat cały zasłoniła.
Poznikały kształty roztopione w mroku.
To co zostało pławiło się w sinoołowianym granacie atmosfery.
Przycupnął. Przeczekał — i szedł dalej, długo jeszcze,
Nim wyszedł mu naprzeciw.
Spotkanie: człowiek w człowieku.
Napatrzyli się sobie, w samotnym spotkaniu.
Wrócił do siebie, poczuł bezsilność.
I bardziej pokochał.
Kim jest? Co więcej może zrobić niż bardziej być.
Jak „…drzewo dobrze osadzone w krajobrazie”7.
Przypisy
1
2
3
„Człowiek jest na przykład…” Zob.: B. Pascal Miejsce człowieka w naturze. Dwie nieskończoności
[w:] Myśli, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1996, s. 58.
Anioły na rodzinnych polach… Por.: J. Słowacki, Anioły stoją na rodzinnych polach [w:] Wiersze
i poematy, PIW, Warszawa 1976, s. 46.
Logika snu. Chodzi o sens, jaki nadaje snom C. Miłosz. Stanowią one rodzaj obrazów,
przestrzeni, zakodowanych gdzieś w pamięci, do których wznosi się umysł podczas stanów
onirycznych. W tym oderwaniu umysł nie napotyka na granice czasu i przestrzeni, stąd
wzajemne przenikanie się obrazów. Por.: C. Miłosz, W sen. Kraina snów. Równocześnie
[w:] tegoż Piesek przydrożny, Znak, Kraków 1999, s. 83–84, 89.
Magdalena Sikora
251
4
5
6
7
„…wahamy się między jednym a drugim”. Zob.: R. M. Rilke, List o Cezanne [w:] Testament,
Wyd. św. Antoniego, Wrocław 1994, s. 168.
„Darmo byśmy piętrzyli…”. Zob.: B. Pascal, Miejsce człowieka w naturze. Dwie nieskończoności
[w:] Myśli, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1996, s. 52.
„…nie myślę tylko jeszcze jestem…” Zob.: W. Weiss, List z Krakowa z 1931 roku [w:] Ł. Kossowski,
„Pejzaże Wojciecha Wiessa”. Katalog Muzeum Narodowego w Kielcach, Kielce 1985, s. 25.
„…drzewo dobrze osadzone…” A. Camus użył tego sformułowania prowadząc rozważania
o człowieczym zmaganiu z samym sobą i życiem. Por.: A. Camus, Pomiędzy tak i nie [w:]
tegoż Mit Syzyfa i inne eseje, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA, Warszawa
1999, s. 60–67.
252
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Grażyna Smalej
Trudności optymizmu
Promotor
prof. Jacek Waltoś
sem. dypl.
st. wykł. Antoni Szoska
fragmenty
[…]
HERBERT WIDZ–MISTRZ
Malarstwu i architekturze Herbert poświęcił znaczną część swej twór−
czości. Był bardzo uważnym, wnikliwym i wymagającym widzem. Można
powiedzieć — widzem idealnym. Zresztą sam miał tego świadomość i uwa−
żał, że do tego też trzeba mieć pewien talent1. Rzeczywiście, jak na wyma−
gającego widza przystało, pozostawił po sobie dość ostre głosy krytyczne,
ale również dojmujące opisy „strzelistych aktów zachwytu”, wdzięczności
„obdarzonego ponad miarę”2. Talentowi uwagi, skupienia, wyczulenia na
malarstwo towarzyszył naturalnie drugi — maestria języka, z jaką poeta
przedstawił swoje estetyczne przeżycia w sposób tak przekonujący. W szkicu
poświęconym Piero della Francesca czytając o obrazie Chrzest Chrystusa
nie można mieć wątpliwości, że „Jest coś ostatecznego w położeniu liści na
kartę nieba, chwila przemienia się w wieczność”3. W jednym krótkim zda−
niu Herbert mówi tak wiele zarówno o samym przedmiocie, jego formie, jak
i o poczuciu czasu i ponadczasowości. Dobry opis często przemawia głębiej
niż spojrzenie na „rzeczy same”.
W Martwej naturze z wędzidłem przytoczona zostaje rozmowa z Gombro−
wiczem, który stara się skompromitować „zabawę” w opisywanie dzieł sztuki.
Grażyna Smalej
253
Gombrowicza drażniła — jak się zdaje przyrodzona „głupota” sztuk plastycz−
nych. Istotnie, nie ma obrazu, który by w sposób bodaj popularny wykładał
filozofię Kanta […]. Ale mnie właśnie — pisze Herbert — owa „głupota” —
lub delikatniej mówiąc naiwność – wprawiała zawsze w stan szczęścia. Za
sprawą obrazów doznawałem łaski spotkania z jońskimi filozofami przyrody.
Pojęcia kiełkowały dopiero z rzeczy. Mówiliśmy prostym językiem żywiołów.
Woda była wodą, skała skałą, ogień ogniem. Jak to dobrze, że zabójcze abstrakcje
nie wypiły do końca całej krwi rzeczywistości.4
To właśnie szacunek do owej „krwi rzeczywistości” kształtuje Herber−
towskie podejście do sztuki, która jest organiczną częścią życia. Poeta na−
śmiewa się z „estetów”, których subtelne gusta odmawiają sztuce jej grubej
fizyczności i widzą w niej jedynie wytwór ducha i duszy, kpi z historyków
sztuki, którzy postrzegają sztukę w Faustowskich kategoriach jako zjawisko
mistyczne, przynależne do innego niż życie porządku, „tajemniczość, czar−
noksięstwo, uniesienie”.
Opowiadając się za sztuką szukającą natchnienia w rzeczywistości ze−
wnętrznej, Herbert pozostawia na boku większość sztuki współczesnej. Nie
odpowiada mu nacisk kładziony na ekspresję „ja” artysty i jego subiektyw−
nej wizji. Choć jego szkice poświęcone są w większości dawnym mistrzom,
zawierają nie wiele mniej polemicznych aluzji do współczesności, której
autor nie traci z pola widzenia. Według niego pokora i bezinteresowność
dawnej sztuki w naszych czasach całkowicie zanikła. Po romantyzmie odzie−
dziczyliśmy egzaltowany obraz artysty−proroka, demiurga, kapłana — który
w przeciągu ostatnich dwóch wieków wciąż był zasilany przez romantyzm,
symbolizm i różne XX−wieczne awangardy. Poeta nie przepada za impresjo−
nizmem, surrealizmem czy abstrakcją, a więc za tymi nurtami w sztuce współ−
czesnej, które albo ignorują istnienie zewnętrznego świata, albo czynią go
przedmiotem swojej subiektywnej manipulacji. Często niepochlebnie wyraża
się o „uduchowieniu”, psychologizmie, subiektywności i łatwej emocjonal−
ności sztuki współczesnej, skłonnej do pobłażania sobie samej.
Niechęć do emocjonalności powoduje, że Herbert wybiera — jak to
nazywa — „poetykę powściągliwości i milczenia”. Ceni najwyżej artystów,
którzy posługują się wyłącznie czysto malarskimi środkami i technikami,
których ekspresyjność wynika z umiejętnego używania koloru, światła,
254
Dyplomy — opracowania teoretyczne
rysunku, ruchu i kompozycji, a nie gestu i grymasu, które, wedle poety,
należą do „taniej psychologii”. Zwłaszcza Piero della Francesca — jeden
z najwyżej cenionych przez Herberta mistrzów — odzwierciedla ideał mala−
rza. Czyste i dźwięczne kolory, architektoniczny spokój kompozycji, jak rów−
nież zmysłowość i ziemskość, jednoczesny brak psychologicznego wyrazu
stanowią wartość jego malowideł. Opanowanie, cisza i dystans Piero della
Francesca pozwalają porządkować dzieło ponad „walką cieni, konwulsjami,
hałasem i wściekłością”.
[…]
PAMIĘĆ I OCZEKIWANIE
Przyjmując, iż przeszłość i jej dziedzictwo utożsamia się z mądrością,
a przyszłość z tajemnicą, rzeczywistość ujawni nagle, iż jej siła kształtuje się
dzięki pamięci i oczekiwaniu5. Można mieć niechęć do wspomnień własnych,
można nie zważać na przeszłość przodków, na spadek kultury. Jednak po−
zbycie się tajemnicy przyszłości, oczekiwania, to już stan patologiczny, obłęd.
Oczekiwanie jest warunkowane przez pamięć, dzięki której człowiek, choć−
by współczesny, ze swoim chaotycznym światem wrażeń, ma możliwość
próby realizowania wewnętrznej jedności, harmonii będącej wiecznym obiek−
tem dążeń ludzkich. Herbert pisze: „powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki
i legendy/ bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz”6. Choć jed−
ność, harmonia zdaje się, że są poza człowiekiem permanentnie i są nie do
zdobycia, to podążanie w ich kierunku, z całą nauką przeszłości, pozostaje
jedyną słuszną drogą. „Bądź wierny Idź”7.
W szkicu Duszyczka Herbert dobitnie wyraża się o wartości dziedzic−
twa i ignorancji kultury współczesnej. Uważa, iż jednym z jej śmiertelnych
grzechów jest
aroganckie przeświadczenie, że możemy obyć się bez wzorów (zarówno
estetycznych, jak i moralnych), bo rzekomo nasza sytuacja w świecie jest wy−
jątkowa i nieporównywalna z niczym. Dlatego właśnie odrzucamy pomoc
tradycji, brniemy w naszą samotność, grzebiemy w ciemnych zakamarkach
opuszczonej duszyczki. […] W istocie każdy kontakt z przeszłością wymaga
wysiłku, pracy, jest przy tym trudny i niewdzięczny, bo nasze małe „ja” skrze−
czy i broni się przed nim.
Grażyna Smalej
255
I dalej pisze Herbert o wielkiej obiektywnej sile dzieł Homera, Giotta,
Mozarta, które
przypatrują się, przysłuchują i stwierdzają naszą próżność i głupotę. Biedni
utopiści, debiutanci historii, podpalacze muzeów, likwidatorzy przeszłości
podobni są do owych szaleńców, którzy niszczą dzieła sztuki, ponieważ nie
mogą wybaczyć ich spokoju, godności i chłodnego promieniowania.8
Przypisy
1
2
3
4
5
6
7
8
Światło na murze, ze Zbigniewem Herbertem rozmawia Marek Sołtysik, +Plus – Minus, 28–29.07.2001
— powtórka sprzed dwudziestu lat.
Z. Herbert Martwa natura z wędzidłem, Wrocław 1998, s. 109.
Z. Herbert Barbarzyńca w ogrodzie, Wrocław 1999, s. 231.
Z. Herbert Martwa natura z wędzidłem, Wrocław 1998, s. 109.
B. Miciński Podróż do piekieł.
Z. Herbert Przesłanie pana Cogito z tomu Pan Cogito, Wrocław 1998.
Ibidem.
Z. Herbert Duszyczka; Labirynt nad morzem, Fundacja Zeszytów Literackich, 2000.
256
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Jacek Sztuka
Autoportret
rozważania
Promotor
prof. Stanisław Rodziński
sem. dypl.
prof. Janusz Krupiński
OBSERWACJA
Obserwacja jest jedną z dróg docierania do prawdy i jako taka wymaga
łamania schematów widzenia, weryfikowania wstępnych wyobrażeń.
Płaskość widzenia malarskiego, sprowadzanie układów przestrzennych
do geometrycznego konturu, wpisywanie przestrzeni w geometrię czyli zabieg
na płaszczyźnie, służy stworzeniu iluzji przestrzeni. Zestaw różnych kolorów
materii na płaszczyźnie stwarza w oku wrażenie doświadczenia przestrzeni.
Jakaś dziwnie powstała zależność między istotą widzącą, a płaszczyzną
barwną! Zupełnie niedorzeczny związek… W coś płaskiego można najwy−
żej popukać, ale żeby wsadzać tam rękę?!
Może u źródeł malowania leży takie zadziwienie, rzecz w gruncie
rzeczy tajemnicza, oszustwo1? Zachwyt nad głębią doświadczaną w prze−
strzeni, np. uciekającej w głąb ręki zgiętej w łokciu i konieczność sprowa−
dzenia jej do trójkąta!? Dziwny dualizm, żeby uzyskać głębię w obrazie,
trzeba przyznać się do płaskości jego podobrazia… Dociekliwe analizowa−
nie brył i kolorów i ignoranckie im zaprzeczanie w sprowadzaniu ich do
konturu, geometrii leży u podstawy tego oszustwa. Jak w ogóle można po−
wiedzieć — to arabeska gałęzi2, i rozważać kształty pól ażurów między nimi.
Czy wszystkie formy biegnące w głąb mają się podnieść, skleić z płaszczyzną
Jacek Sztuka
257
obrazu!? Nie robi się przecież makiety pejzażu, a maluje się pejzaż, chociaż
przestrzenie oddalone w ogóle nie dotyczą naszego bezpośredniego doświad−
czenia, skąd w ogóle wiemy, że to góry czy niebo!? Nigdy nie trzymałem
góry w ręku, ani nie przesuwałem nią chmur. Więc doświadczenie nie jest
ważne w obserwacji? Jak wchodzi chmura w chmurę? Więc uczymy się po
prostu obserwować, porównując formy nieznane do znanych nam doświad−
czeń przestrzennych — chmury do piany mydlanej…? Może my w ogóle
widzimy „płasko”?! Mamy do dyspozycji obraz na siatkówce oka, na jej płasz−
czyźnie, może my jedynie odbieramy przestrzeń, a rozumiemy ją jakby z pa−
mięci. Zupełnie inaczej, gdybyśmy byli przestrzenią, czuli ją tak, jak swoje
kończyny… Tymczasem dziwnie nas z niej wydzielono, nie, to już pokusa
boskości. My mamy swoją „przewidzianą” objętność.
Obserwacja to praca nad sobą, to pokorny proces wzywający do porzuca−
nia upodobań, w malowaniu — niszczenia zbyt szybko powstałych lokalnych
atrakcji na rzecz całości (dobra wspólnoty wszystkich kolorów). To raczej bar−
dzo bliskie przylgniecie do rzeczywistości (a nie ucieczka — zarzut często
stawiany malarzom), to nie tylko patrzenie np. na rękę, to przeżywanie tej ręki.
Obserwacja w dzisiejszych czasach nie jest mile widziana;
— „O rany, jak ty się z tym bawisz!”
— „Co tak »dziubdziasz!”
Dogłębne obserwowanie, źle się kojarzy, z odpicowywaniem, amatorsz−
czyzną. Obserwacja — owszem, byle nie nazbyt wnikliwa, bo wtedy stać się
ma ona mechanicznym imitowaniem. Człowiek nie jest maszyną, nie jest
w stanie imitować, nawet gdyby bardzo tego chciał.
Uważa się, że obrazy takich, co tak obserwują są „wszystkie takie same”
a może potrzeba pewnej subtelności by dostrzec różnicę. Jakież to wstrętnie
powierzchowne — nie można głowy po prostu namalować, bo głowa już była!…
W galeriach Norymbergii obserwowałem dziwne zamiłowanie do kiczu,
jakiegoś dowcipu historycznego, uciechy z zaprzeczania. Co by tu nowego…,
ach, to może fajne, ale to już było — smutni zastanawiają się, co by tu zrobić…
Na akademii profesor Grützke wydaje się być outsiderem — zawsze tylko
z natury; mówi, że zawsze posługuje się pędzlem i wyprostowaną ręką,
w celu dokładnego zmierzenia proporcji modela. Pytam go, ale czy to nie jest
odgapianie z natury?! Jak to, powiada! Chodzi tylko o odgapianie z natury.
Tam już naprawdę nieliczni obserwują, gardzą obserwacja „bo to już było”.
258
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Istnieją dwa obozy:
Obóz I:
Zwolennicy jego uważają, że chodzi o dogłębne obserwowanie, w trak−
cie którego ujawnia się samoistnie wrażliwość na formę i kolor.
Obóz II:
Chodzi o abstrakcyjne oddziaływanie formy i koloru, a nie „odgapianie
z natury”. Wtedy uwalniać się ma wyobraźnia i wyrażanie swojej wrażliwości.
Chodzi w gruncie rzeczy o to samo — w przypadku obserwatorów,
o operowanie abstrakcyjnym oddziaływaniem form i kolorów, tyle że obser−
wowanym w naturze.
W przypadku drugich, o toż właśnie, tyle że w mniej bezpośrednim
związku z naturą.
Jeden przez malowanie dociera do obserwowanej rzeczywistości3, drugi
śni dzięki płótnu. Jeden rozmarzony przeżywa rzeczywistość, chce ją pochwy−
cić, pojąć4 — malując na płaskim płótnie, chce wskrzesić tę energię po raz
drugi i choć wierny chce być swojemu widzeniu, czyni to w niepowtarzalny
sposób5, który zaskakuje jego samego, lub możliwe, że swoistości tej sam
w sobie nie widzi; drugi wychodzi jakby od płótna i przeżywa. Pierwszy za−
tem zakłada szczery wysiłek dogłębnego obserwowania, wykorzystuje swoje
wszystkie posiadane umiejętności i nie może się w trakcie zastanawiać, czy to
co robi jest już dostatecznie nowe czy oryginalne, ma to być zanurzone w jego
głębokiej chęci dotarcia do istoty rzeczy tego, co go do malowania przynagliło.
Odwzorowuje zatem (dlaczego słowo to — „odwzorowuje” — tak parzy?
Dlaczego tak każdemu zależy na własnym piętnie, na podpisie), wskrzesza
abstrakcyjny system zależności6, to odwzorowuje, uściślijmy to — system
elementów istniejących w naturze, takość świata, pierwotna, zanim się ją naz−
wie, opowie o niej, lub też wydaje mu się że odwzorowuje, gdy patrzenie
pozostaje na poziomie pojęciowym. Rehabilituje pojęcie odtwarzania, jako
proces zawsze osobisty, każdy odtwarza sobie, w tym znaczeniu je używam.
Świadomość takiej naśladowniczej postawy jednak paraliżuje, wirują
klątwy — „mechaniczne naśladownictwo”. Tymczasem jest to dla mnie
jedyna i najszczersza chęć przynaglająca do malowania7. Nie jestem mecha−
nizmem — powtarzam — przeżywam po swojemu, chcę świat wchłonąć8,
pojąć go, cieszę się, gdy zawarta w nim energia napięć i świeceń kolory−
stycznych jest w obrazie pochwycona.
Jacek Sztuka
259
Rehabilitacja naśladownictwa (obrona obserwacji, klątwa odtwarzania,
blokada obserwacji).
Czyżby było tak, że chcę jak najwierniej odtworzyć 9? Robię to na tyle
udolnie czy nieudolnie, na ile umiem. Badam, wciągam się i rezultatem
tego jest obraz? Jakimś dotarciem, zrozumieniem czegoś, jakimś krokiem
dalszym, nieodwracalnym, przemienieniem może? Przemienieniem, bo
w trakcie realizacji obrazu nabyło się zaskakująco nowe doświadczenia
malarskie, które odtąd zmieni całą dalszą pracę. Kiedyś chodziło o to, żeby
odtwarzać świadomie, teraz nie wolno naśladować, ceniono stopień od−
tworzenia10 czy brano za owy stopień, to co było udaną, malarską harmo−
nią? Czy sugestywność tej harmonii na tyle uwodziła, że nawet głosiciele
ścisłej obserwacji natury, jako najwyższej wartości, nie brali już pod uwagę,
że to nie natura prezentuje tu swoją moc, lecz osobna rzeczywistość
malarska.
Może to nieścisłość jego definicji. Jeśli obserwuję, zachwycam się, ma−
luję to, co robi na mnie wrażenie, wnikam w subtelność tego czegoś, jak
najgłębiej. Czy ten fakt wystarczy, że to mój wybór, takiej a takiej kompo−
zycji. Chęć wyjściowa to pochwycenie, rezultat, to zaakceptowane decyzje
(działania malarskie) czy to niekonsekwencja (na którą przystaje?) Czy chodzi
o docieranie, rozwiązywanie11, po swojemu? Chodzi o osobiste docieranie.
Nie wystarczy sfotografowanie. Chodzi o własne maczanie w tym palców.
Choć rezultat może być bardzo rzeczowy, ale mój własny.
Ukryłem się z moją obserwacją w piwnicy, mam tu jedynie stałe sztuczne
oświetlenie. Czuję się tu jakby poza czasem, bo poza cyklem dni i nocy.
Odginam płytę zasłaniającą okna i widzę osłonecznione pnie drzew, innym
razem pnie giną w ciemnościach. Maluję własną twarz, z jej właścicielem
jestem zwykle dość zgodny co do malowania, ogranicza to nieco repertuar
póz. „Odpadają” ujęcia „do góry nogami” (zawroty głowy zbyt szybko po−
jawiające się u malującego), niektóre próby „mimiczne” z kolei wywołują
rychłe (zakwasy w policzkach) odrętwienie.
Schodzę, zamykam się i chcę dokładnie przenieść na płótno to co wi−
dzę, choć czuję, jak krążą nade mną wyklinania, czuję, jak bardzo to ma być
nietwórcze i pozbawione wyobraźni, trzymam pędzel i wiem, że może
jestem mechanikiem, a nie artystą. Ale słyszę liczne głosy tych, którzy twier−
dzą, że przy obserwacji ujawnia się wrażliwość, jakby przy okazji.
260
Dyplomy — opracowania teoretyczne
NIEWIDZENIE
Co się dzieje, gdy zamknąć oczy. Nic nie widzę, a wszystkie te kolory
są wymysłem? Czy ciemność to już tylko domysł (imaginacja)? Coś przecież
pulsuje, przesuwają się jakieś plamy, wszystko przeziera przez raster. Czy ta
szarość to sen?
TECHNIKA PRACY
Maluję gęby, technika laserunkowa, podmalówki. Ważne jest dla mnie
„ustawienie” napięć walorowych. Własna twarz jest najbardziej dyspozy−
cyjna, w dzień i w nocy, przy sztucznym świetle. Użycie światła halogenu
pozwala na dłuższą obserwację kontrastów w stałych warunkach świetl−
nych. Jest to dla mnie ważne. Nie ma nic gorszego niż nieustanne gonienie
za uciekającym cieniem w upalny dzień. Chodzi mi o obserwację natury,
jak wspomniałem, w stałych warunkach świetlnych. Nocne sceny, twarze
grubasów na tle ścian, widziane w sztucznym świetle latarni z okna tram−
waju, nie dają się zatrzymać, nie dają się dłużej obserwować, gdy chcesz to
zanotować, zostajesz z paroma krechami na papierze, bo tramwaj jedzie
dalej lub obserwowany obraca się po prostu w inną stronę.
Uwielbiam „barokowy światłocień” zamieniający twarz w skupisko
plam, w których usiłuje odnaleźć jej racjonalną anatomię.
LUSTRO
Patrzenie na odbicie w lustrze to interpretowanie interpretacji. Rodzaj
szkła, kąt załamania światła srebra, którym powleczone jest srebro, wa−
runkują jakość odbitego obrazu, obraz ten interpretuję ja, czemu z kolei
przygląda się „ja” odbity w lustrze, jak i ten namalowany, którego odbi−
cie również mogę obserwować, jeśli płótno nad którym pracuję jest rów−
nież widoczne w zwierciadle. Co za łańcuch, widzów ci dostatek w tej
piwnicy!
Obserwuje swoją twarz w lustrze, przebiegam jej obszary, by znaleźć
między nimi zależność. Przebiegam nerwowo, kręcę gałkami ocznymi
w koło, lecz w lustrze zawsze są one nieruchomo. Nie mam drugich gałek,
żeby zaobserwować swoje oczy! Czy w ogóle można siebie tak naprawdę
zobaczyć?! Bezładnie szukam czegoś wzrokiem, ale na spojrzenie na siebie
zawsze jestem przygotowany, zawsze patrzy na mnie stabilny „ja” wyrwany
Jacek Sztuka
261
na chwilę ze stanu, w którym się przed chwila znajdował. Jak przyłapać się
na czymś spoglądając w lustro? Gdybym zawiesił na lustrze np.: kiełbasę?
Czy to by coś zmieniło? Wzrok uderzałby w kiełbasę… Ześlizgując się
i odnajdując swoje odbicie spotkałby „przygotowane” spojrzenie! Gdyby
kiełbasa była przeźroczysta?
Czy można spojrzeć na siebie bez powodu lub z czystej ciekawości?
Obserwowałem ludzi, którzy spoglądając w lustro, w ułamku sekundy
zmieniali wyraz twarzy, chwilę się przyglądali, następnie odwróciwszy się
z powrotem „mieli” już poprzedni wyraz twarzy… Pewnie sam tak robię,
zatem malowanie portretu jest czymś zasadniczo innym od malowania por−
tretu. Pozujący model w pewnym momencie się zapomni, zamyśli, widzi się
go takim, jakim jest naprawdę. Malując siebie nigdy się nie zamyślę, bo
przestałbym obserwować, pozostanę natomiast w zaprojektowanej pozie…
Autoportret zatem mówi o człowieku najmniej, czy najwięcej?
AUTOPORTRET
Istnieje w człowieku potrzeba zatrzymania się, skupienia, refleksji. To
potrzeba drugich oczu, może po prostu ich dojście do głosu (jakichś już
istniejących), chęć ustosunkowania się do samego siebie. Stanięcie u wylo−
tu jaskini własnych oczodołów, bycia odrębnym sobą, jeszcze raz w sobie
fizycznym.
Rodzą się wtedy podstawowe pytania o byt. Doświadczenie tego, że
nie jest się autorem własnego stworzenia. Czy lustro wyraża tęsknotę za
boską perspektywą? Widzieć siebie z boskiej perspektywy. Niewątpliwie
jestem, mam przynajmniej takie wrażenie, więc pytam, kim jestem i dla−
czego jestem!? Kto mnie stworzył? Potrzeba rozważań podstawowych to
autoportret. Świadomość bycia stworzonym, pochodzenia od stwórcy, by−
cia zaopatrzonym w ciało jakby w pudełko, wywodzenia się od Niego.
Sytuacja mroku, w której światło natrafia na bryłę, by zalać jej wypukłości,
by wydobyć z ciemności. Ktoś wydobywa nas z niej… Czym jest kontrast?
To jedność przeciwieństw. Dzięki mrokowi objawia się moc światła, im
większy mrok, tym silniejsze światło. Grzeszna kondycja jest naszą rzeczy−
wistością, z której łaska może nas wydobyć. Ciemność ta jest niezbędna do
zbawienia (św. Jan od Krzyża). Często odczuwam mrok jako otulenie, nie
jako zagrożenie.
262
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Wytrzymywanie
Wytrzymywanie jest istotnym elementem malowania autoportretu. Mu−
sieć wytrwać w pozie. Obserwować siebie w lustrze malującego i malowanego,
zaciskać rękę np. na belce i malować ją drugą ręką (odciski, czasem szarpa−
nina12). To fizyczna praca nad sobą, wymagająca największej chyba w malo−
waniu koncentracji fizycznej.
Emanacja światła odbitego.
Emanacja ta, to odczucie ożywczej mocy, zawsze odbitej, nie dającej się
bezpośrednio oglądać. Człowiek odbijający energię, a nie wytwarzający jej…
To refleksje, które nasuwają mi się podczas malowania portretu przy silnym
świetle padającym z góry.
PUDEŁKO CIAŁA
Duch umieszczony w ciele, łączącym go ze światem fizycznym. Ktoś
w pudełku ciała sobie coś tworzy, wie, że jest. Nie stworzył jednak sam
siebie. Wraz z otwarciem oczu fizyczność ta tak się narzuca! Nos, który
nieustannie jest obecny w kadrze naszego widzenia, jest obecny w patrzeniu
na wprost, a już zupełnie wyraźnie jego krzywizna narzuca się w patrze−
niu w bok w prawo, patrząc obydwoma oczami w dół można zaobserwo−
wać policzek (kość jarzmową) na niej mięśnie i lewą płaszczyznę nosa,
przez którą patrzymy jak przez mgłę, której obszar obrysowuje rozdwojony
kontur nosa o wyraźnym odcieniu naszej karnacji (z policzkami podobnie).
Te rozdwojenia i roztrojenia otaczają nieustannie zmieniającymi się mgłami
nasze widzenie (jaki wpływ na widzenie mają te mgły, jakiś na pewno, choć
twierdzenie, że wpływają na kolor docierającego do nas obrazu wydaje się
być absurdalne. Patrząc jednym okiem, blisko położone partie nosa są
wprawdzie nieostre (bo nie radzi sobie z nimi widocznie soczewka oka),
lecz dalsze (skrzydełka i czubek nosa) mają swoją materialność i konkretny
kolor oraz obwodzącą je mglista linię, którą tworzy albo meszek włosów,
albo też wynika ona ze zbyt bliskiego dystansu nosa względem oka, lub
też jej powstanie wynika z jednego i drugiego (linia ta pojawia się bo−
wiem na innych obiektach znajdujących się tak blisko oka). Przechodząc
od patrzenia skośnie w prawo w dół do patrzenia również w dół, a kieru−
jąc się ku środkowi, robimy, tzw. zeza, ale za to zobaczyć możemy w dole
Jacek Sztuka
263
wybrzuszenie mięsni i skóry okrywającej łuk uzębienia górnej szczęki (wra−
żenie jakbyśmy stali u wylotu jaskini i spoglądali w dół urwiska). Jaskinio−
wość zupełna, natomiast objawia nam się, gdy zaobserwowawszy czubek
nosa, kierujemy się zacienioną jego krzywizną, (przeźroczystą lub nieprzeźro−
czystą o odcieniu konkretnej szarości, gdy patrzymy jednym prawym okiem)
w górę ku łukowi brwiowemu…
LUSTRO A KABINA
Bycie duchem w pudełku, ciele jako pierwszym pudełku, znajdującym
się dopiero — w przestrzeni — pudełku pudełek? Pudełko, a może nawet
kabina. Wobec lustra czuję się więc jak w kabinie. Doświadczenie ja, wiążę
jednak zawsze z kabiną! Więc mam jakby na sobie kabinę jak maskę, której
zewnętrze widzę w lustrze (uwaga — nie odwróconej13 .
PRZYCZYNY MALOWANIA
Malowanie–poznanie14, pokusa widzenia prawdziwego, naprawdę,
istoty rzeczy, świata w jego właściwym zamyśle, jego porządku — choć−
by wizualnym, chęć dotarcia — na pewno. Potrzeba wywołania własnej
rzeczywistości, wskrzeszania przeżytej rzeczywistości, czy dopiero prze−
żywanie wskrzeszonej? Potrzeba namiastki, zaspokojenia projekcyjnych
dążeń wyobraźni15?
Po co to wszystko, po co to zajęcie, dziwna czynność, w ukryciu przed
sąsiadami, żeby mnie nie przyłapali i nie kazali sobie pokazywać tego co
zrobiłem. Twarz w mroku, ręka w mroku, odbijająca światło, sina, blada,
oślepiająca. Romby szarych oczodołów, w nich utopione oczy.
Chodzi o blask, oślepiające odbicie, o schłodzenie (zdrętwienie) gałek
ocznych? Może to nałóg?
Czy to nie zboczenie? Nie−życie, uczestniczenie w nim, tylko rejestro−
wanie jego zewnetrzności w najdalszym znaczeniu, bo badanie jedynie wi−
dzialnego naskórka jego przejawów. Niepełność życia? Nie jedzenie, tylko
malowanie jedzenia! Nie, nie, dla piękna przecież…
Ludzie malują dla ludzi (dla siebie samych, czy dla siebie nawzajem)!?
Co znaczy obraz w zamknięciu, jaką ma funkcję w przyrodzie, poza czło−
wiekiem? Co robi z nim wiatr na pustyni, obraca go, dziurawi, blejtram schnie,
rozpada się… Malowanie jest bardzo ludzkie.
264
Dyplomy — opracowania teoretyczne
WYKLĘCIA I BLOKADY
Obserwować, nie naśladować, nie przenosić, interpretować, drugiej
strony — nie wymyślać.
Trudno jest coś namalować, po swojemu, trudno do tego dotrzeć, krążą
blokady. Nie rysuj dokładnie, bo to nie malarstwo, nie rób błysku w oku, bo
to naiwne! W pewnym etapie obserwacji błysk ten może być konieczny16,
mówić o materii, strukturze, szklistości oka.
DAREMNOŚĆ PRZEKAZU MALARSKIEJ INTENCJI
(zadziwienie 1 — upadek mitu dzieciństwa
o dialogu poprzez obrazy)
Widzę swoje odbicie w lustrze (już odbicie). Zamierzam malować,
w malowaniu coś zamierzam. Ręka dotyka (to właściwie pośredniczący ele−
ment mojej fizycznej konstrukcji) płótna, które stawia opór, subiektywnie
widzę to co maluję, bo obarczam to dążeniami, życzeniami. Subiektywnie
widzę tego w lustrze, no, bo to przecież — ja, następnie ten obraz, który nie
wiem jak wygląda, tak, jak nie czuje się smaku przez siebie przygotowanego
obiadu, ktoś ogląda i swoiście go sobie interpretuje (chociażby już czysto wzro−
kowo). Nie ogarniam tego, to nie żaden proces, to zestaw różnych zjawisk
pełny emocjonalnie zdeformowanych intencji. Fakt, że każdy widzi inaczej
oraz ulega różnym tendencjom, podszeptom, sprawia, że trudno mówić
o dobrej komunikacji, w odbieraniu malarstwa, czy mówieniu o malarstwie.
CZY W OGÓLE COŚ WIDAĆ?
(Zadziwienie 2)
Jeśli widzenie to obiektywne odbieranie, rejestrowanie zewnętrznej
warstwy świata, to nie wiem, czy w ogóle coś widać, o czym by można
dyskutować. Patrząc, obraz świata zmienia się, pulsuje w rytmie ciśnienia
krwi, nie zna chwili bezruchu. Jeśli zastosuję stałe oświetlenie, nierucho−
my obiekt, który poddam obserwacji, to sam się jednak nie zatrzymam…
Nie jest to może konieczne, ale wysuwa się dość przy autoportrecie na pierw−
szy plan. Czy coś widać? Cóż znaczy widać? Bezosobowy bezokolicznik?
Czy istnieje widzenie bezosobowe? Każdy czegoś doświadcza, czym nie
może się właściwie podzielić, dzieli się jedynie w sposób zdeformowany, co
ulega dalszym przekształceniom w innych oczach…
Jacek Sztuka
265
1
2
266
Dyplomy — opracowania teoretyczne
Nie da się studiować absolutnie17.
Nie da się mówić o widzeniu absolutnie, porozumiewać przez język
sztuki absolutnie.
NIE MOŻNA ABSOLUTNIE NIC NAMALOWAĆ
Nie da się nic namalować absolutnie, jeśli malowanie to obiektywne
rejestrowanie plastycznego obrazu rzeczy i umiejętność ich doskonałej trans−
pozycji na dwuwymiar:
1. odbicie w lustrze
2. wklęsła strona maski.
(ilustracja nr 1)
1.
2.
3.
4.
obraz w lustrze przetworzony
przetworzenie danych w mózgu
przekazanie intencji mózgu w transpozycje motoryczną ręki
przetwarzanie danych płynących z obserwowania własnego warsztatu
poprzez deformacje intencjonalne. Niemożność techniczna (charakter
techniki malarskiej, cechy warunkujące precyzje przekazu18, technicznie
jak i stereotypowo tak ma być, tak się robi – presja tradycji, przypadek)
5. deformacja intencjonalna odbiorcy.
(ilustracja nr 2)
Przypisy
1
2
3
4
„Jakże by obraz przedstawiający konia mógł być prawdziwym obrazem, gdyby wymalo−
wany na nim koń nie był fałszywym koniem?” Augustyn (Soliloquia, II 10 . 18). cyt. za:
W. Tatarkiewicz, Dzieje sześciu pojęć, E. Nowakowa (red.), PWN, 1976, s. 354.
Czapski przytacza Witkiewicza piszącego o próbach Gierymskiego (rysunkach abstrakcyj−
nych splotów linii) „za pomocą których Gierymski rozwiązywał zagadnienie dekoracyjnej
malowniczości, dziś powiedzielibyśmy zagadnienie konstrukcji obrazu”. J. Czapski,
Patrząc, Znak, Kraków 1983.
„Naśladowanie […] jest czym innym niż snuciem fikcji (fingere)”. Varchi (Lezzioni, 1590,
s. 576). cyt. za: W. Tatarkiewicz, op. cit., s. 320.
„Naśladowanie nie jest bierne: naturę trzeba rozszyfrować, wydrzeć z niej” (herausreissen,
jak mówił Dürer) „to, co w niej jest”. cyt. za: W. Tatarkiewicz, op. cit., s. 320.
Jacek Sztuka
267
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
„Danti (trattato delle perfette proporzioni) pisał, że sztuka stawia sobie za cel przekształce−
nie rzeczy przyrodzonych (transfigurazione delle cosi naturali), ale osiąga ten sam cel —
naśladując przyrodę”. cyt. za: W. Tatarkiewicz, op. cit., s. 349.
„Do sztuki właściwie należy dopiero to, co natury nie naśladuje: et sunt proprie artis, quae
non vero naturam imitatur”. Girolamo Savonarola (De simplicitate vitae christianae, wyd.
1638, III.) 1. 87. cyt. za: W. Tatarkiewicz, op. cit., s. 339.
„Dzieło przyrody zdaje się dziełem inteligencji, skoro przez określone środki zmierza ku
pewnym celom — w tym właśnie sztuka ją naśladuje”. Tomasz z Akwinu (In Phys., II 4).
cyt. za: W. Tatarkiewicz, op. cit.
„Sztuka naśladuje naturę.” Tomasz z Akwinu. („ars imitatur naturam”, In phys. , II. 4)
cyt. za: W. Tatarkiewicz, op. cit., s. 318.
Czapski prztacza słowa Dürera: „Czym jest piękno. Nie wiem. Prawdziwa sztuka tkwi
w naturze, kto ją może z niej wydobyć, ten ją posiada. Im bardziej dzieło twoje zgodne jest
z życiem, tym jest lepsze. Nie wyobrażaj sobie, że mógłbyś zrobić cokolwiek lepszego niż
to, co Bóg stworzył. Z siebie samego człowiek nie może wykonać żadnego dobrego obrazu
ale jeżeli długo badał przedmiot i cały nim nasiąknął, to sztuka tak zasiana przyniesie
owoc i wszystkie skarby tajemne serca będą wyrażone w dziele, w nowym stworzeniu”.
J. Czapski, Patrząc, s. 95.
„Jedyną zasadą w sztuce jest kopiować to, co się widzi”. Auguste Rodin. cyt. za: W. Tatarkiewicz,
op. cit., s. 333.
Tatarkiewicz o Leonardzie: „W jego przekonaniu malarstwo tym jest godniejsze pochwały, im
większą ukazuje zgodność z rzeczą naśladowaną („conformitá có la cosa imitata”: Tratt. Frg. 411)”.
„Taine zaznaczał […], że artysta […] rozwikłuje rzeczywistość tłumaczy ją”. cyt. za:
W. Tatarkiewicz, op. cit., s. 332.
„Lepiej wisieć na haku niż patrzeć” Czapski parafrazując Brzozowskiego (Patrząc).
„Zwierciadła […] nie odwracają stron (ani nie zamieniają dolu z górą). Zwierciadło odbija
prawą stronę dokładnie tam, gdzie znajduje się prawa strona, a lewą tam, gdzie znajduje się
lewa strona. To obserwator (naiwny, nawet jeśli jest fizykiem) utożasamia się z człowiekiem
wewnątrz zwierciadła i przyglądając się odbiciu, odkrywa, że nosi, na przykład, zegarek na
prawym przegubie. Lecz kwestia polega na tym, że nosiłby go na nim, gdyby on, obserwa−
tor, był tym kto znajduje się w zwierciadle (Je auis un autre!). […] Stojąc przed lustrem, nie
należałoby mówić o odwróceniu , lecz raczej o absolutnej zgodności”. U. Eco, Czytanie świata,
Kraków 1999.
„Sztuki […] odtwarzają rzeczywistość i zmierzają do prawdy”. Tatarkiewicz o starożytnych, s. 351.
„Sztuka […] pobudza umysły do aktywności, do uzupelnień jakich rzeczywistość nie potrze−
buje”. Czernyszewski. cyt. za: W. Tatarkiewicz.
„S. Cardano […] kładł nacisk na to, że malarz naśladuje wszystko”. cyt. za: W. Tatarkiewicz.
„Jest wątpliwe czy przed XIX w. Ktokolwiek próbował to zrobić, choć każdy twierdził, że nic
innego nie robi”. (R. Arnheim Art. And Visual Perception, 1957, s. 123).
„[…] Piękno nie zostało w sobie czyste ni takie, jakie chciało być … tylko w tym zasiegu, w jakim
kamień uległ sztuce”. Plotyn, Enneada.
Bibliografia
Arnheim, Art. And Visula Perception, 1957.
Czapski J. Patrząc, Wyd. Znak, Kraków 1983.
Eco U. Czytanie świata, Kraków 1999.
Plotyn, Enneada V. VIII. 1.
Tatarkiewicz W. Dzieje sześciu pojęć. PWN, 1976, s. 354.
268
Klimaty
269
270
ARCHIWUM
Afery w Zachęcie
(tytuł pochodzi od redakcji)
WARSZAWA*
[…]
= Z a c h ę t a a j u b i l e u s z J . M a l c z e w s k i e g o. Dr. M. Sterling
w Kurjerze Porannym <Nr. 139> i M. Treter w Warszawiance <Nr. 134> zwrócili
uwagę na niewłaściwość urządzenia jubileuszowej wystawy J. Malczewskiego
właśnie w czerwcu, t. j. w sezonie ogórkowym, gdy Warszawa zupełnie
pustoszeje. Dr. M. Sterling pisał m. i.:
Grozi nam znowu wystawa przynosząca mało zaszczytu.
Zachęta zapomina, że kompromitacje tej instytucji są kompromitacją
stolicy. Brak pietyzmu i dyletantyzm, z jakim zorganizowano wystawę
Wyczółkowskiego z dzieł przypadkowo zebranych, nieumiejętność urządze−
nia wystawy portretu w Polsce, stanowią dowód braku poczucia odpowie−
dzialności ze strony Zachęty, mogą być uważane za świadectwo braku kultury
Warszawy. Zachęta jest do pewnego stopnia przedstawicielką kultury artystycz−
nej miasta. Niestety, o powadze swojego stanowiska nieustannie zapomina.
Należy stanowczo powiedzieć: »dość« i nie dopuścić do dyletanckiego
zorganizowania takiej uroczystości, jaką być winno dla nas złożenie hołdu
mistrzowi sztuki polskiej. […]
W artykule M. Tretera tak brzmiał ostateczny wniosek:
»Wystawa jubileuszowa, ku uczczeniu 50−letniej artystycznej twórczości
mistrza, który zwie się: Jacek Malczewski, musi być przyjęta jako święto
polskiej sztuki i winna stanowić główne wydarzenie pełni artystycznego
Afery w Zachęcie
271
sezonu. Dlatego wystawy o takim charakterze, w czasie ogórkowym, bez
należytego przygotowania i planu, bez maximum wysiłków, pomysłowości
i energji, urządzać wprost nie wolno«.
A jednak wystawę otwarto, obok »wystawy bieżącej«, wydano katalog
bez dat przy obrazach w formie »Przewodnika«, z j e d n ą dosłownie repro−
dukcją autoportretu Malczewskiego <Katalog poznański dał reprodukcyj 7,
zaznaczył wszędzie rok, technikę, materjał i wymiary obrazów>. Przykro
skonstantować, że na »wernisażu« w Zachęcie były zupełne p u s t k i !
Zachęta zaś chlubi się w komunikatach, że »Jubilat w liście do Prezesa
Komitetu wyraża radość z powodu doprowadzenia do skutku wystawy
w stolicy i zapowiada swój przyjazd na wystawę jubileuszową«. Czyż mógł
wyrazić smutek?
„Sztuki Piękne” Kronika Artystyczna, Rocznik I
Nr. 9. 15 czerwca 1925
WARSZAWA
[…]
= N o w e w y s t a w y w Z a c h ę c i e . W dniu 1 listopada otwarto
wystawy: pośmiertną Antoniego Piotrowskiego, zbiorową Kazimierza
Stabrowskiego, kolekcyj prac Karola Biske’go, Stanisława Żukowskiego, oraz
t. zw. bieżącą, w której m. i. biorą udział: Cieślewski T., Domaradzki,
Ejsmond, Grossmanowa, Kopczyński, Kotowski, Lasocki, Marczewski,
Popowski, Rapacki, Szperber, Wiśniewski, Wróblewski, Ziomek. Wystawa
Piotrowskiego miałaby zupełnie inny charakter <zebrano na niej około 70
prac tego artysty>, gdyby nie to, że tylko około 40 utworów rozwieszono
w jednej dużej sali, a całą resztę stłoczono w ciasnem i ciemnem przejściu!
Czemuż ś. p. Antoniemu Piotrowskiemu skąpić po sklepikarsku miejsca,
skoro to Jego p o ś m i e r t n a wystawa, czemuż nie zaprezentować w godny
sposób tak wielostronnej twórczości? Po co rozbijać tę wystawę na dwa działy,
ważny i nieważny? Dlaczego przerywać ją dwiema salami, zapełnionemi
obrazami zupełnie innych artystów?
272
Klimaty
Przewodnik po Wystawie, który ukazywał się dotąd <Nr. I – VI> jako
wydawnictwo Zrzeszenia Polskich Artystów Plastyków, wyszedł obecnie
<Nr. VII> jako wydawnictwo Tow. Zachęty Sztuk Pięknych. Zasługuje
w nim na uwagę wstępny artykuł pióra St. Popowskiego <str. 3 – 14>
o »Miłośnictwie Sztuki«, w którym m. i. czytamy <str. 10>:
»Miłośnictwo sztuki należałoby więc tak powszechnie krzewić, jak się
krzewi powszechną oświatę, i ó w r z ą d , k t ó r y k i e d y ś t o p o j m i e
i m ą d r z e w c z y n w p r o w a d z i , dobrze się zasłuży dla podniesienia
i wzmożenia ducha rodaków. Dotychczas p r z e z o s i e m l a t istnienia
różnych rządów, tego zrozumienia jeszcze nie było. Nie mam zamiaru
ni atakować, ni przymawiać, więc nie będę tu poruszał wielu cisnących
się pod pióro spraw, powiem tylko, że przez osiem lat zużycia mnóstwa
pieniędzy na wiele urojonych lub zgoła zbędnych a nieraz nawet przynoszą−
cych szkodę przedsięwziąć, nie zdobyto się na stworzenie choćby zaczątku
galerji narodowej w grodzie stołecznym państwa. Jedna jedyna »Zachęta«,
odziedziczona z czasów niewoli, ratuje honor Stolicy, jako galerja sztuki, ba,
jako jeneralna w y p o ż y c z a l n i a dzieł sztuki dla pałaców i sal państwo−
wych w momentach reprezentacyjnych. Czekając aż rząd oceni w całej
rozciągłości znaczenie tak moralne jak materjalne sztuki, jako czynnika
życia narodu i państwa, na teraz pominąć go musimy jako siłę aktywną
w sztuce, dziś jedynie stawiając jedno tylko skromne ale stanowcze życzenia:
by rząd nie zaliczał sztuki ani do przemysłu ani do zbytku. Bo sztuka
w życiu społecznem ani przemysłem ani zbytkiem z natury swej nie jest
i być nie może, równie jak religja lub nauka. Na razie sprzymierzeńców
kultu sztuki szukać musimy prywatnie w społeczeństwie«…
[…]
= O p i n j e p r a s y s t o ł e c z n e j o wystawie p. t. »Kompozycja figu−
ralna« w Zachęcie. Tematowa ta wystawa, z dziwnym zaiste uporem ze
strony Komitetu Zachęty znowu »urozmaicona« konkursem, chociaż już nie
plebiscytem — wypadła znowu ogromnie słabo. Potwierdziła to niemal
jednomyślnie cała krytyka stołeczna, niektóre zaś z pism dzwonią z powodu
tej wystawy na alarm i domagają się — słusznie — jakiejś interwencji, jakie−
goś cudu, jakjeś siły, któreby opamiętały Komitet Zachęty, że w ten spo−
sób, zwłaszcza w s t o l i c y , organizować wystaw naprawdę nie wolno, bo
wstyd pada nietylko na Zarząd tej instytucji.
Afery w Zachęcie
273
M . S k r u d l i k pisze w numerze 268 Gazety Porannej:
»Prace malarskie z zakresu kompozycji figuralnej stanowią główny
ośrodek nowej wystawy w Zachęcie. Wobec braku odpowiedniej ilości
obrazów z dni ostatnich, pomieszczono na ścianach Zachęty obrazy starsze,
malowane przed kilku lub nawet kilkunastu laty <np. Gorski Konstanty:
»Wywłaszczenie«, »Rok 1915«, Kossak Wojciech: »Bitwa pod Raszynem«,
obraz Jacka Malczewskiego z r. 1903 <!!> Zawadzki »Stańczyk« z r. 1915 i t. p.>.
»Tego rodzaju wypełnienie luk mija się z założeniem, z programem
wystaw specjalnych, których celem jest skupienie o s t a t n i e g o dorobku ma−
larstwa polskiego, nie zaś stworzenie surogatu wystaw retrospektywnych!!«
[…]
K o n r a d W i n k l e r w numerze 268 Kurjera Porannego:
[…]»Jakie były artystyczne zamierzenia komitetu urządzającego tę
wystawę — trudno odgadnąć. Tytuł jest niczem. W zasadzie jest jak to bric
a brac, monachijska tendlernia — gdzie obok prawdziwego Dürera lub
Holbeina — nowoczesny knocik impresjonistyczny. W stosunku zaś do
artystów i publiczności — coś w rodzaju festynu ludowego z atrakcjami jak
np. wyścigi we workach. Ścigający się, przygodni a bezimienni sportsmeni
— to artyści wystawy. Ci biedni, upośledzeni twórcy i odtwórcy — to objekt
drugorzędny. Na pierwszym planie — polityka Zachęty wobec trwającego
po dziś dzień bojkotu nowoczesnych malarzy.
Dobry smak tej instytucji zdradza zaraz na wstępie z pietyzmem umiesz−
czony, dużych rozmiarów obraz »w stylu egipskim« — przedstawiający damę
z żywym lwem na tle kolumnad egipskich pałaców. Zarówno kostjum mało
bojażliwej damy, tło, tudzież wszystkie inne akcesorja a nawet ramy obrazu
— utrzymane w »stylu« bez zarzutu. Z tem większą przykrością przychodzi
mi stwierdzić, że z punktu widzenia artystycznego — malarstwo to jest
bez stylu — a malarz bez talentu.
S t . P i e ń k o w s k i w numerze 282 Gazety Porannej Warszawskiej:
»Trwająca obecnie w salach Zachęty wystawa na temat kompozycji figu−
ralnej jest tylko bardzo drobnym i przypadkowym ułamkiem współczesnego
w tej dziedzinie malarskiej ruchu twórczego, z konieczności przeto przedsta−
wia się ubogo. Na czoło tej wystawy siłą talentu wybijają się Jacek Malczewski
i Boruciński, lecz pojedyńcze ich prace nie mogą i o ich osobistej twórczości
dać odpowiedniego pojęcia. Tytuł wystawy stokrotnie szerszy jest od jej treści.
274
Klimaty
»Kompozycja figuralna w dobie obecnej — u schyłku wyłącznego niemal
panowania krajobrazu — z natury rzeczy stanowi albo pieśń odległej przeszłości,
albo niepewną jeszcze zapowiedź niewiadomej przyszłości. Ci zaś malarze, któ−
rzy, jak np. Pillati lub Masłowski traktują postać ludzką jako <niewygodną> cząstkę
krajobrazu, nie mogą być nawet zaliczeni do działu kompozycji figuralnej.
[…]
S . R u t k o w s k i w Nr. 274 Kurjera Polskiego:
»W dorobku artystów bywają prace, w żaden sposób nie dające się sprze−
dać: z każdej wystawy wracają do pracowni, zalegają jej kąty. Takiemi właśnie
obrazami została przeważnie zapełniona »Wystawa kompozycji figuralnej«:
»Sanki« Kotowskiego. Malczewski, Kossak, Boruciński także wystawili bar−
dzo opatrzone obrazy.
»Większość malarzy warszawskich, wszyscy prawie pozamiejscowi,
zupełnie tę wystawę zbojkotowali«.
[…]
S t . H i g l e r w N=rze 43 Wiadomości Literackich pisze m. i. z powodu
wystawy, w artykule p. t. »Skandal w Zachęcie«:
»Rzeczy, jakie dzieją się obecnie w Zachęcie, przekraczają już wszelkie
granice przyzwoitości. Pierwszym skandalem była urządzona tego lata
wystawa pod nazwą »Zima w Polsce«.
»To jednak, co się dzieje obecnie na terenie Zachęty, jest czemś stokroć
gorszem, na co wogóle trudno znaleźć odpowiednią nazwę.
»Zarząd Zachęty ośmielił się nazwać aferę tę wystawą »kompozycji
figuralnej«.
Zdawaćby się mogło, że urządzona prawie że w oficjalnym pałacu sztuki
w stolicy wystawa o tej nazwie reprezentować będzie istotnie całokształt
tego rodzaju malarstwa w dziełach wybitniejszych artystów polskich. Nic
podobnego. Wystawa obecna nie daje najmniejszego pojęcia ani o polskiem
malarstwie figuralnem wogóle, ani o współczesnym jego stanie, nie repre−
zentuje absolutnie nic i nikogo…
„Sztuki Piękne” Kronika Artystyczna, Rocznik II
Nr. 2. 15 listopada 1925
* Zachowano pisownię oryginału.
Afery w Zachęcie
275
276
Noty o Autorach
Andrzej BEDNARCZYK ur. 13 VIII 1960, artysta malarz, grafiki, twórca obiektów
artystycznych i sztuki książki
Tytuł adiunkta II stopnia uzyskał w 2001 roku. Od 2001 prowadzi pracownię malar−
stwa na Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie. Od 2002 roku Dziekan Wydziału
Malarstwa. Wykorzystuje matematykę jako metodę porządkowania przestrzeni
plastycznej. Współinicjator forum interdyscyplinarnego TAUTORYT. Ostatnie wys−
tawy: Galeria A, Poznań, 2001; Galeria Pokaz, Warszawa, 2002.
Adam BRINCKEN ur. 4 XII 1951, artysta malarz, rysownik, twórca environments
Tytuł profesora uzyskał w 1997 roku. Od 1997 roku prowadzi pracownię malarstwa
na Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie. Działacz ZPAP w Krakowie, animator
Ruchu Kultury Niezależnej. Zajmuje się aranżacją autorską wystaw problemowych
współpracując z Muzeum Narodowym w Krakowie. Ostatnia wystawa: „Jubileusz
50. urodziny i 25 lat pracy twórczej”, Galeria Krypta u Pijarów w Krakowie, 2001.
Piotr KORZENIOWSKI ur. 10 I 1970, artysta malarz, fotografik
Od 1996 roku asystent na Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie w pracowni prof.
Sławomira Karpowicza, obecnie asystent w pracowni prof. Adama Wsiołkowskiego.
Współinicjator forum interdyscyplinarnego TAUTORYT. Ostatnia wystawa: „Obrazy”,
Galeria Okna Budimexu w Warszawie, 2001.
Janina KRAUPE−ŚWIDERSKA ur. 27 I 1921, artystka malarka i grafik
Od 1991 roku emerytowana profesor ASP w Krakowie. Wieloletni członek Grupy
Krakowskiej. Ostatnia wystawa: Galeria Krzysztofory, 2002.
Janusz KRUPIŃSKI ur. 24 XI 1955, dr. hab. filozofii
Tytuł profesora uzyskał w 1998 r. Wykłada teorię sztuki i estetykę w programie
Katedry Historii i Teorii Sztuki ASP w Krakowie. Ostatnia publikacja: Intencja i inter−
pretacja. Genesis Andrzeja Pawłowskiego, 2001.
Maciej MAKAREWICZ ur. 8 VII 1912, artysta malarz, grafik
Autor polichromii sakralnych. W latach 1968–1972 był Dziekanem Wydziału Grafiki
ASP w Krakowie. Prace w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie i w Warszawie.
277
Zbigniew SAŁAJ ur. 21 V 1961, artysta malarz, twórca sztuki papieru
Tytuł adiunkta uzyskał w 1997 roku. Od 1998 roku prowadzi pracownię rysunku na
Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie. Ostatnie realizacje prezentował w cyklu wy−
staw pt. „Kwadrat” w Polsce, Czechach, Słowacji i na Węgrzech.
Mirosław SIKORSKI ur. 7 XII 1965, artysta malarz
Od 1996 roku asystent na Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie w pracowni prof.
Jacka Waltosia. Członek grupy „Trzy Oczy”, znawca dawnych technologii malar−
stwa wykorzystywanych przez niego w wielorakiej praktyce artystycznej. Ostatnia
wystawa: Muzeum Historyczne Miasta Krakowa „Kamienica Hipolitów”, 2001.
Witold STELMACHNIEWICZ ur. 10 XII 1970, artysta malarz
Od 1996 roku asystent na Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie w pracowni
adi. Andrzeja Bednarczyka. Współinicjator forum interdyscyplinarnego TAUTORYT,
TPSP Pałac Sztuki, Kraków, 1999.
Grzegorz SZTWIERTNIA ur. 25 II 1968, artysta malarz, twórca instalacji i environments
Tytuł adiunkta uzyskał w 1999 roku. Współpracuje z prof. Teresą Kotkowską−Rzepecką
i prof. Januszem Orbitowskim w pracowniach rysunku na Wydziale Malarstwa ASP
w Krakowie. Wykorzystuje w twórczości motywy medycyny i parapsychologii. Ostat−
nia wystawa: „Farbenlehre”, Galeria Bunkier Sztuki, Kraków, 2002.
Jerzy ŚWIECIMSKI, ur. 1927, artysta malarz, filozof, teoretyk muzealnictwa
Profesor nauk humanistycznych, pracownik naukowy PAN, wykładowca licznych
uniwersytetów, członek ICOM (Międzynarodowa Rada Muzeów). Kolekcja prac
malarskich w ekspozycji PAN.
Paweł TARANCZEWSKI ur. 21 V 1940, artysta malarz, filozof, teoretyk sztuki
Tytuł profesora uzyskał w 1997 roku. Prowadzi Katedrę Historii i Teorii Sztuki w ASP
w Krakowie. Ostatnia wystawa (wraz z obrazami ojca Wacława Taranczewskiego):
Galeria Dominika Rostworowskiego, Kraków, 2001.
Jacek WALTOŚ, ur. 5 XII 1938, artysta malarz i rzeźbiarz
Tytuł profesora uzyskał w 1991 roku. Od 1979 roku prowadzi pracownię malarstwa
w ASP Poznaniu (d. PWSSP). Równocześnie od 1996 prowadzi pracownię ma−
larstwa na Wydziale Malarstwa w ASP w Krakowie. Uczestnik wystaw WPROST,
w latach 1966–1986 organizator wystaw problemowych. Ostatnia wystawa: Galeria
A/B Wahl „Samuel i Głos, Wołanie”, Warszawa, 1999.
Chrystyna CZABAN− ZWIRYŃSKA ur. 12 VII 1960, artystka malarka
Ukończyła lwowską Akademię Sztuk Pięknych. Od 1993 pracuje w Katedrze Tkaniny
Artystycznej. Pisze doktorat na temat malarstwa K. Zwiryńskiego.
278
Autorzy tekstów archiwalnych
Józef JAREMA 1900–1974, artysta malarz
W latach dwudziestych XX wieku studiował w krakowskiej ASP w pracowniach:
Malczewskiego, Pieńkowskiego, Jarockiego, Pankiewicza. Od 1924 r. związany był
z kapistami. Wystawiał z nimi w Paryżu i Genewie. W latach trzydziestych współ−
pracował z „Głosem Plastyków”. W 1932 r. założył w Krakowie eksperymentalny
teatr Cricot 1. W latach 1934–1937 pracował nad plafonami dla Katedry Wawelskiej.
Po II wojnie światowej we Włoszech założył Art Club — międzynarodowe zrzeszenie
artystów różnych kierunków awangardowych. W latach pięćdziesiątych, również
we Włoszech, pracował w zakładach tkackich założonych przez żonę, projektując
tkaniny, dywany i makaty w abstrakcyjnych wzorach, które eksponowane były
w Nicei i Paryżu.
Józef PANKIEWICZ 1866–1940, artysta malarz
Profesor ASP w Krakowie. Powołał filię krakowskiej ASP w Paryżu w 1924 roku.
279
6
280

Podobne dokumenty