Piszę o mojej Warszawie

Transkrypt

Piszę o mojej Warszawie
Piszę o mojej Warszawie
Nasz Dziennik, 2007-12-15
Z Marią Szypowską, pisarką, współautorką - wraz z mężem Andrzejem - pięknych,
znanych i cenionych albumów o Warszawie i o
wielu miejscach w Polsce, rozmawia Piotr
Czartoryski-Sziler
Ukończyła Pani studia polonistyczne na
Uniwersytecie Warszawskim i debiutowała jako
poetka, jednak sensem Pani życia stała się pasja
historyczna. Czy już w młodości ciekawiły Panią
dzieje Warszawy?
- Trochę tak, z tym, że wtedy zaciekawienie dziejami
Warszawy było nieco ograniczone okresem okupacji.
Jestem rocznik 1929, a mój mąż 1926. Byliśmy więc poddani temu straszliwemu ciężarowi
okupacji, począwszy od września 1939 roku. Po wojnie studiowałam polonistykę u takich
wielkich i wspaniałych profesorów, jak prof. Julian Krzyżanowski i niezapomniany prof.
Wacław Borowy, a spośród językoznawców - Witold Doroszewski. To moje zainteresowanie
historią wzięło się z pewnych doświadczeń profesora Borowego i profesora
Krzyżanowskiego, dlatego że ich nigdy nie interesowała sama literatura, tylko literatura
wkomponowana w historię. Stało się to także moją wielką pasją. Nastąpił też ten szczególny
zbieg okoliczności, że Andrzej Szypowski, którego znałam od najwcześniejszego
dzieciństwa, a który został potem moim mężem, miał tę wielką pasję fotograficzną i również
zainteresowania historyczne.
Czy na Pani zainteresowania historyczne wpłynęli również rodzice?
- Na pewno to był wpływ rodziców i wpływ szkoły, nauczycieli, którzy uczyli nas kochać
Warszawę, kochać Polskę, kochać przeszłość. Ten sposób widzenia świata pozostał nam
bliski do dziś.
Podczas II wojny światowej była Pani łączniczką Szarych Szeregów i brała Pani udział
w Powstaniu Warszawskim...
- Byłam w konspiracyjnym harcerstwie od 1942 r., a w Powstaniu Warszawskim brałam
udział jako łączniczka-sanitariuszka w miejscu nietypowym, na Bielanach, gdzie Powstanie
trwało tylko kilka dni. Bielany były szybko opanowane przez Niemców i tylko nocami trwało
przeprowadzanie oddziałów między Kampinosem a Żoliborzem. Moja przybrana siostra,
chcąc mnie oszczędzić, zatelefonowała 1 sierpnia rano z informacją, że jest odwołany termin
wybuchu Powstania. Dlatego też nie stawiłam się na Starówce, gdzie powinnam była się
stawić, i nie zginęłam tam, tak jak ona zginęła.
Czym było Powstanie dla Pani, wówczas kilkunastoletniej dziewczyny?
- Wspominam je jako czas niezwykle intensywnych przeżyć, czas spalenia mojego
rodzinnego domu, czas, kiedy moja matka, która była sanitariuszką w roku 1920, również
służyła jako sanitariuszka-pielęgniarka w czasie Powstania Warszawskiego na Bielanach, w
korczakowskim sierocińcu "Nasz Dom", gdzie urządzono szpital. A ja służyłam jako
łączniczka-sanitariuszka.
Jak tamte trudne przeżycia wpłynęły na Pani późniejszą twórczość i spojrzenie na
Warszawę?
- Na pewno pozostało we mnie ogromne przywiązanie do Warszawy. Komendantka Bielan
kazała mi wyjść po upadku Powstania nie z wojskiem, ale z rodzicami. Przeszłam więc przez
Pruszków i trafiłam do Kielc do przezacnych ludzi, którzy nas tam przyjęli. Później byłam u
sióstr nazaretanek. Pamiętam swoją bezgraniczną tęsknotę za Warszawą i pragnienie powrotu
do niej, gdy tylko taka możliwość zaistniała.
Jakiej tematyce poświęcone były pierwsze opracowane przez Panią i Pani męża albumy?
- Zaczęliśmy od cyklu albumów związanych z Ziemiami Odzyskanymi, w ramach którego
wyszły nasze książki, m.in.: "Opole", "Jelenia Góra", "Nysa", "Paczków", "Legnica", "Góra
Świętej Anny". Dodam zresztą, że pierwsza książka miała dotyczyć Szlaku Piastowskiego
Wielkopolski i Kujaw, ale ówczesna cenzura nie zgodziła się na to, bo za dużo było tu
kościołów. Udało nam się jednak jako pierwszy nasz wspólny album zrobić "Gniezno". W
późniejszych latach pojechaliśmy nad morze, czyli na owe odzyskane Ziemie Północne i
zrobiliśmy album o Słupsku. A potem stwierdziliśmy, iż trzeba zrobić książkę o Gdyni i
Gdańsku. Nasz album o Gdyni był pierwszą książką, jaką udało się wydać o tym mieście w
okresie PRL. Wielkim przeżyciem było dla nas to, że mogliśmy zrobić książkę albumową
właśnie o Gdyni, która była legendą naszego dzieciństwa. Gdynia to było dla ludzi naszego
pokolenia, "okno na świat", to był "wiatr od morza". Potem zrobiliśmy też książkę o Gdańsku,
Sopocie i Oliwie. Tę ostatnią - "Oliwa. Muzyka wieków" - mieliśmy szczęście i zaszczyt
osobiście wręczyć Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II w Oliwie w 1987 roku.
Akcenty patriotyczne znajdu ją się także w innych Państwa dziełach, tj. w albumie
"Pieśń ziemi naszej" - poświęconym dziejom polskiego hymnu, czy "Znak ziemi naszej"
- poświęconej dziejom polskiego godła. Książki te powstały w latach 1979-1980. Czy
pisanie w tamtych czasach o naszych najwyższych narodowych wartościach było pewną
formą ich obrony?
- Oczywiście. Doprowadzenie w 1979 r. do wydania książki z orłem w koronie na obwolucie
było niezwykle trudne. Dostaliśmy od Prymasa Tysiąclecia ks. kard. Stefana Wyszyńskiego
specjalne podziękowanie za książkę "Pieśń ziemi naszej". Akcenty patriotyczne są obecne w
naszych książkach w sposób naturalny. Ciągle powracamy do tematu: Warszawa zniszczona Warszawa odbudowana. Dla nas bowiem czas wojny był niewiarygodnym przeżyciem. Mój
mąż jako młody chłopak we wrześniu 1939 r. był zasypany w piwnicy zbombardowanego
domu. Jemu i jego rodzinie cudem udało się wyjść spod gruzów. Ja z rodzicami mieszkałam
początkowo na Kolonii Staszica, lecz rodzice ze względów bytowych przenieśli się na
wspomniane już Bielany. I całe szczęście, bo Kolonia Staszica przeżywała w 1944 r. los
podobny do losu Woli. Tam była straszliwa masakra ludności cywilnej. Przeżywanie spraw
odbudowy stolicy było więc dla nas czymś najbardziej bliskim, o czym się myślało, mówiło,
co się analizowało razem z pokoleniem rodziców.
"Trylogia Staromiejska" to trzy nagradzane i niezwykle cenione przez varsavianistów
książki albumowe o Trakcie Starej Warszawy: "Gdy wchodzisz w progi Katedry...",
"Gdy wchodzisz na Stare Miasto..." i "Gdy wchodzisz na Nowe Miasto...". Jak długo
trwała praca nad nimi?
- Właściwie przez cały czas od 1945 roku. Jako warszawiacy bardzo przeżywaliśmy z jednej
strony wielką radość, że Warszawa została odbudowana, a z drugiej smutek z powodu zakazu
odbudowy Zamku, zakazu, który trwał przecież ćwierć wieku. Odbudowa Warszawy to było
wielkie zwycięstwo polskiego ducha nad ustrojem. Stolicą miała być przecież Łódź.
Niewiarygodny upór i poświęcenie warszawiaków narzuciły ówczesnej władzy to, że jednak
doszła do wniosku, iż trzeba pozwolić na odbudowę Warszawy. Odbudowa Starego Miasta z
trzema kościołami i odbudowa Nowego Miasta z siedmioma kościołami była czymś nie do
wiary w okresie głębokiego stalinizmu. Było to jednocześnie zwycięstwo ducha takich ludzi,
jak prof. Stanisław Lorentz, prof. Jan Zachwatowicz, prof. Aleksander Gieysztor, którzy już
przed wojną zaczęli tworzyć mit - w dobrym znaczeniu tego słowa - owej Starówki. Trzeba
również przypomnieć, że w 1928 r., na dziesięciolecie odzyskania przez Polskę
niepodległości, Rynek Starego Miasta został odmalowany ze zniszczeń spowodowanych
upływem stuleci. Już wtedy zaczął się kult Starówki. Potem lata 1937-1938 przyniosły
odkrycie murów staromiejskich, które były wtopione w zabudowę miejską. To było
zwycięstwo wielkiego prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, który potrafił łączyć
kreowanie miasta bardzo nowoczesnego z przekazywaniem szacunku dla dziedzictwa
przeszłości.
Czy od początku założyli sobie Państwo, że będzie to trylogia?
- Cykl powstawał stopniowo... Pierwsza z książek nazywała się "Gdy wchodzisz w progi
Katedry...". Tytuł narodził się pod wpływem Prymasa Tysiąclecia. On sam powiedział i
napisał kiedyś: "Gdy wchodzisz w progi Katedry, stąpaj ze czcią, bo idziesz po śladach
ofiarnej krwi rodaków i wracaj do pracy wzorem najlepszych synów Polski". Później
zrealizowaliśmy drugą część: "Gdy wchodzisz na Stare Miasto". A jak było Stare Miasto, to
wypadało zrobić książkę o Nowym Mieście, więc opracowaliśmy trzecią książkę: "Gdy
wchodzisz na Nowe Miasto". I tak pojawiła się trylogia. Tytuł "Trylogia Staromiejska"
wyrósł na końcu, kiedy już był cały cykl.
Wcześniej powstała jednak Państwa książka o Zamku w Warszawie...
- Tak. Pomimo trwającego ćwierć wieku po zakończeniu II wojny światowej ówczesnego
zakazu odbudowy Zamku, wierzyliśmy głęboko, że przyjdzie taki czas, kiedy będzie można
go odbudować. Gdy pojawiła się w 1971 r. decyzja o odbudowie Zamku, powstała nasza
książka, dzięki temu, że przez długie lata zbieraliśmy do niej materiały. Do zrealizowania
wartościowej książki materiały bowiem muszą być przeogromne.
Czy była Pani w Komitecie Odbudowy Zamku?
- Nie, ale bardzo blisko z nim współpracowałam, szczególnie z profesorem Lorentzem. Byłam
pełna uwielbienia dla takich ludzi jak on, którzy w warunkach wojennych, ryzykując życie,
potrafili ratować elementy zamkowe. W całym naszym kraju były bowiem tylko dwa zamki
króla jegomości i Rzeczypospolitej. Zamek Królewski w Krakowie, czyli Wawel, który ma na
szczęście zachowane mury, ale wyposażenie jest odtworzone. I Zamek Królewski w
Warszawie, który ma mury odtworzone, ale za to posiada bardzo wiele elementów
oryginalnego wyposażenia, jeszcze z czasów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Także dzięki profesorom: Lorentzowi i Zachwatowiczowi, udało się po wojnie - mimo
zakazów - wyeksponować z Zamku w stanie trwałej ruiny ścianę Żeromskiego czy Bramę
Grodzką oraz nie dopuścić do fałszującej odbudowy (bo i takie bywały pomysły niektórych
architektów).
Nasza książka "Zamek Królewski w Warszawie" ukazała się już w czerwcu 1971 roku.
Ludzie wtedy od godz. 5.00 stali w kolejce i czekali, aż przyjadą jej egzemplarze z drukarni.
Podpisywaliśmy je na placu Zamkowym - obok zachowanych ruin Zamku, wtedy już
przygotowywanego do odbudowy.
Czy zachwycił Panią majestat tego Zamku z jego bogatą historią?
- Mąż przed wojną jako młody chłopak niejednokrotnie bywał w Zamku, ja byłam tam tylko
raz z wycieczką. Nie wiem, czy to sprawa majestatu, czy inne przyczyny - ale to miejsce jest
mi niewiarygodnie bliskie. W 1953 r. braliśmy ślub w katedrze, która jeszcze do końca nie
była odbudowana. Jechaliśmy wtedy tramwajem, a potem przechodziliśmy koło ruin Zamku,
które były ogrodzone płotem. Weszliśmy do katedry. Dodam, że w tym właśnie miejscu - ale
wśród rumowiska - byliśmy już wiosną roku 1945, kiedy na gruzach katedry odprawiona
została rezurekcja.
Czy obecny kształt Zamku zadowala Panią, czy coś by Pani w nim jeszcze zmieniła?
- Nie. Może ja się po prostu przywiązałam do tego, co jest. Jest on w swojej bryle zbliżony do
tego Zamku, który istniał przed wojną. Wydaje mi się, że to, co uzyskano, to jakieś optimum.
Czy to jest ideał? Nie sposób powiedzieć.
Kolejny wydany przez Państwa duży album "Warszawski Zamek Królewski. Zamek
Rzeczypospolitej" od początku cieszył się szczególnym zainteresowaniem czytelników.
Został ogłoszony "Książką Roku Kulturalnego 1989/1990", a w 1992 r. był eksponowany
w pawilonie polskim podczas wystawy światowej Expo'92 w Sewilli. Czy sukces tej
książki może świadczyć o tym, że Polacy są bardzo przywiązani do swego Zamku,
odrodzonego z niebytu po zniszczeniach wojennych?
- Tak. To była książka, którą wybrano jako "Książkę Roku Kulturalnego" głosami
czytelników, bibliotekarzy i księgarzy. Cieszyliśmy się później także z faktu, że książka "Gdy
wchodzisz w progi Katedry..." stała się "Książką Roku Kulturalnego 2000". A warszawska
katedra też została odrodzona z niebytu po zniszczeniach wojennych.
"Są na świecie budynki zabytkowe większe i świetniejsze, posiadające bogatsze i
cenniejsze wyposażenie. Ale pewnie niewiele jest miejsc, gdzie wyczuwa się tak mocno
tajemnicę więzi z historią, tajemnicę woli ocalenia pamiątek przeszłości, tajemnicę siły
kultury rodzącej gotowość do poświęceń" - pisze Pani we wstępie do książki o Zamku.
Czy uważa Pani, że dziś w Polsce ludzie z takim samym zapałem dbają o zabytki, jak
wówczas, gdy odbudowywali Zamek Warszawski?
- Cieszę się, że zapamiętał Pan te zdania, bo jestem do nich szczególnie przywiązana. Co do
troski Polaków o zabytki - to bywa bardzo różnie. Natomiast dla mnie wielką pociechą była
reakcja społeczeństwa na ostatnio zrobioną przez nas wystawę artystyczno-dokumentalną w
parafii św. Barbary pt. "Głos dawnej Warszawy zawsze młody". Ogromnie wzruszyły nas
wpisy do księgi pamiątkowej, zwłaszcza młodzieży. Oni byli zafascynowani tym, co
zobaczyli w zestawieniu zdjęć Warszawy zniszczonej i Warszawy odbudowanej. 6 grudnia
udało się zrobić z tymi młodymi ludźmi uroczyste spotkanie w Sali Wielkiej Zamku
Królewskiego w Warszawie. Myślę, że obecnie trochę brakuje lansowania tego, co dobre.
Dziś często młodych ludzi kształtuje telewizja, w której niejednokrotnie można usłyszeć, że
przeszłość nie ma znaczenia, a liczy się nowoczesność.
Coraz częściej słyszy się o dziwnych pomysłach rewitalizacji zabytków, gdzie ich
historyczną tkankę chce się zastąpić nowoczesnymi, bezdusznymi bryłami ze szkła i
betonu. Przykładem może tu być zamek w Ciechanowie czy kwestia odbudowy Zamku
Królewskiego w Poznaniu. Czy oznacza to, że niektórzy współcześni architekci i
konserwatorzy zabytków tracą związek z prawdziwą historią?
- Chyba niektórzy tak. Mnie jest bliska idea rewitalizacji, tzn. przywrócenia formy możliwie
wiernej przesłaniu przeszłości. Dlaczego mówię "możliwie wiernej", a nie "autentycznej"?
Dlatego, że przecież każdy budynek na przestrzeni wieków zmieniał kształty, narastały nowe
części. I kiedy przychodzi decyzja o jego odbudowie, pada pytanie: jeżeli odbudowywać, to
jak? Katedrę w Warszawie pamiętam przecież z czasów przedwojennych, kiedy miała
neogotycki kształt nadany w XIX wieku. Profesor Zachwatowicz przeforsował jednak gotyk
mazowiecki - i znakomicie. Natomiast całkowite przekształcanie zabytków w duchu szkła i
aluminium jest mi zupełnie obce.
Pięknie wydawane od lat albumy Marii i Andrzeja Szypowskich, oprócz szalenie
ciekawej treści zawierają równie cenne zdjęcia. Można powiedzieć, że Pani mąż, który
jest ich autorem, doskonale wyczuwa ducha minionych wieków...
- Absolutnie, słusznie pan to zauważył.
A Pani zajmuje się warstwą merytoryczną?
- Wspólnie się nią zajmujemy. Zawsze razem studiujemy materiały. Jest w tym moment
pewnej tajemnicy twórczości, że właśnie to miejsce zostanie pokazane, a nie inne, że słowo
takie, a nie inne zostanie użyte.
W Państwa albumach słowo i obraz są ze sobą znakomicie połączone, tworząc
wyjątkową całość, którą z zainteresowaniem bierze się do ręki. W czym tkwi sekret
Państwa pracy?
- Dziękuję za dobre słowo. Jest to jakiś dar, który został nam dany, to, co się nazywa pasją,
umiłowaniem przeszłości, talentem. A jeśli chodzi o Warszawę, to jej temat jest nam
szczególnie bliski, bo tutaj się urodziliśmy.
Ukazuje się jednak wiele książek i przewodników o Warszawie, ale najczęściej
podawane są w nich suche fakty. Tutaj zaś jest żywa historia opowiedziana w sposób
barwny...
- Cieszę się, że tak te nasze książki odbiera pan i wiele innych osób. Nie wiemy, ile jeszcze
czasu i sił będzie nam dane, żeby tworzyć, ale cieszymy się z tego, co się udało do tej pory
zrobić. Natomiast z wielkim smutkiem myślę o tym, że ludzie, którzy chcą kupować książki,
nie mają zazwyczaj pieniędzy, a ludzie którzy mają pieniądze, często nie kupują książek.
Moim zdaniem, trzeba uaktywnić pomoc w docieraniu wartościowych książek m.in. do szkół,
do rodzinnych domów dziecka.
Jest Pani również autorką cyklu książek o wielkich Polakach, tj. m.in. Matejce,
Konopnickiej czy Asnyku. Dlaczego właśnie ci twórcy szczególnie Panią zainteresowali?
Czyżby dlatego, że w ich dziełach szczególnie widoczne jest zatroskanie o Ojczyznę i
umiłowanie jej?
- W jakiś sposób na pewno tak. Konopnicka - która dzisiaj jest niemodna - swoją twórczością
wywarła ogromny wpływ na sobie współczesnych i na kolejne pokolenia. Ludzie, którzy nie
poznali prawdziwej wojny, mogą odrzucać słowa "Roty", natomiast my, którzy wojnę
przeżywaliśmy, naprawdę rozumieliśmy te słowa: "Twierdzą nam będzie każdy próg, tak nam
dopomóż Bóg". Zależało mi na pokazaniu Konopnickiej możliwie żywej, że była
człowiekiem z krwi i kości, ze swoimi kłopotami, bólami, pasjami. Tak samo teksty Asnyka
są dzisiaj niedoceniane, ale na swoją epokę wywarły ogromny wpływ. Matejko zaś
zafascynował mnie jako wielki reżyser wyobraźni narodowej.
Przyjaźniła się Pani z Kazimierą Iłłakowiczówną, o której mówiło się, że jest trudna w
kontaktach z ludźmi. Jak zapamiętała ją Pani i co ta przyjaźń wniosła w Pani życie?
- Traktowała mnie niewiarygodnie życzliwie. Przyjaźń to może wielkie słowo, ale
rzeczywiście darzyła mnie wielką życzliwością. Do Kazimiery Iłłakowiczównej jeździłam do
Poznania. Ona sama była kiedyś u nas w naszym domu w Warszawie. Jeszcze w czasie
studiów zaczęłam pracować w Państwowym Instytucie Wydawniczym. Ten okres
charakteryzował się rygorem pracy naukowej na najwyższym możliwym poziomie. Miałam
szczęście współpracować z Leopoldem Staffem, a także z Marią Dąbrowską. Myślę, że
kontakt z tymi największymi osobowościami pozwolił mi potem pisać książki o ludziach na
pewno wielkiego wymiaru. Jeżeli chodzi o Staffa, redagowałam jego tomik "Wiklina". Nie
wniosłam tam żadnej poprawki. W tekście Dąbrowskiej zdarzyło mi się zaproponować kilka,
które przyjęła. Natomiast Staffowi kiedyś anonimowo wysłałam swoje wiersze, które ocenił
pozytywnie.
W ubiegłym roku wzięła Pani udział w ogólnopolskiej konferencji "Sacrum i profanum
a współczesna kultura" zorganizowanej przez senacką Komisję Kultury i Środków
Przekazu pod patronatem marszałka Senatu RP Bogdana Borusewicza. W jakiej
kondycji, według Pani, jest dzisiejsze pisarstwo?
- Muszę się przyznać z pewnym wstydem, że nie śledzę na bieżąco współczesnej twórczości.
Raczej bardziej żyję w świecie historii. Po prostu sił i czasu trochę już nie starcza. Ale jak
najbardziej odczuwam potrzebę sacrum w sztuce, sacrum rozumianego zarówno jako
tematyka związana ze sprawami boskimi, jak i też pewne sacrum w stosunku do spraw
Ojczyzny.
Co Pani ma na myśli w tym drugim przypadku?
- Chodzi o traktowanie pewnych spraw Ojczyzny jako świętości, jako czegoś niezwykle
cennego. Bardzo ważna jest dla mnie sprawa stosunku młodzieży do dziedzictwa przeszłości.
Bliskie są mi słowa Ojca Świętego Jana Pawła II do polskiej młodzieży z Jego pierwszej
pielgrzymki do Ojczyzny, kiedy powiedział: "Te słowa mówi do was człowiek, który swoją
duchową formację zawdzięczał od początku polskiej kulturze, polskiej literaturze, polskiej
muzyce, plastyce, teatrowi, polskiej historii, polskim tradycjom chrześcijańskim, polskim
szkołom, polskim nauczycielom, polskim uniwersytetom. Mówiąc do was, młodych, w ten
sposób pragnę przede wszystkim spłacić dług, jaki zaciągnąłem wobec tego wspaniałego
dziedzictwa, które zaczęło się od 'Bogurodzicy'. Równocześnie zaś pragnę dziś stanąć przed
wami z tym dziedzictwem jako wspólnym dobrem wszystkich Polaków, a zarazem z wybitną
cząstką europejskiej i ogólnoludzkiej kultury. Proszę was, pozostańcie wierni temu
dziedzictwu, uczyńcie je podstawą swojego wychowania, uczyńcie je przedmiotem
szlachetnej dumy, przechowajcie to dziedzictwo, pomnóżcie to dziedzictwo, przekażcie je
następnym pokoleniom". To jest właśnie traktowanie kultury jako sacrum.
Czy nie uważa Pani, że bez sacrum wysoka kultura nie istnieje?
- W moim przekonaniu tak. Wysoka kultura sama jest obiektem zasługującym na traktowanie
jako sacrum.
W swojej misji - bo to chyba najlepsze określenie Państwa działalności - wspomagani są
Państwo przez syna, muzyka Jana Szypowskiego. Od siedmiu lat organizuje on koncerty
organowe z cyklu "Muzyka organowa w parafii Świętej Barbary" w Warszawie, sam
zagrał wiele z tych koncertów. Czy te spotkania to swoista odpowiedź na apel Ojca
Świętego Jana Pawła II, który w liście do artystów z 4 kwietnia 1999 r. napisał: "Aby
głosić orędzie, które powierzył mu Chrystus, Kościół potrzebuje sztuki"?
- Tak. Okazało się, że syn ma niezwykły talent muzyczny. U nas obraz, słowo i dźwięk
splatają się w jedną całość. Przykładem jest książka "Oliwa. Muzyka wieków", nad którą
wieloletnie prace połączone były z koncertami syna na tych najsłynniejszych w Polsce
oliwskich organach. Wcześniej niż w parafii św. Barbary syn przez szereg lat koncertował na
organach warszawskiej archikatedry.
Fundacja Artibus podjęła także akcję "Tablic Pamięci", mówiącą o wielkim polskim
dokonaniu, jakim była odbudowa warszawskiej Starówki ze zniszczeń. Pierwsza taka
tablica stanęła w 2003 r. na ulicy Zapiecek, tuż przy wejściu na Rynek Starego Miasta.
Ile ich jest dzisiaj?
- Powinno stanąć ich dwanaście, ale wciąż stoi tylko jedna. Zawsze byliśmy przekonani o
tym, że trzeba przybywającym tutaj rzeszom rodaków i gości z całego świata przypominać o
tym, jak Warszawa była straszliwie zniszczona i jak my, Polacy, potrafiliśmy ją odbudować. I
że ta odbudowa spowodowała wpisanie Starego Miasta - z katedrą i Zamkiem - na Listę
Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO, na której są najcenniejsze skarby globu.
Udało się nam dotychczas postawić tylko tę jedną tablicę. Nie bardzo mieści się w wyobraźni
ludzkiej, ile zezwoleń musieliśmy załatwić, ile przeszkód trzeba było pokonać, by ta pierwsza
Tablica Pamięci mogła stanąć obok Rynku Starego Miasta. Oddaliśmy ją w darze dla
Warszawy i namawialiśmy władze miasta, by więcej ich postawić. Ufam, że jeszcze staną
kolejne Tablice Pamięci.
Czy współczesna Warszawa jest Pani równie bliska jak ta, którą pamięta Pani jeszcze z
czasów wojny?
- Ona się bardzo zmieniła, ale to jest dalej mimo wszystko moja Warszawa, tak jak własna
rodzina. Nie wyobrażamy sobie z mężem życia gdzieś indziej.
Dlaczego powinniśmy troszczyć się o zabytki?
- Dlatego że powinniśmy jako ludzie żyć w poczuciu ciągłości. Właściwie każdemu
człowiekowi, tak jak potrzebne jest poczucie rodzinności i trwania, tak samo i dziedzictwo
przeszłości, które jest częścią tego życia narodowego, którego nie wolno nie znać i nie wolno
nie kochać.
Bardzo dziękuję za rozmowę.

Podobne dokumenty