Antoni Chlebowski rozejrzał się po podwórku
Transkrypt
Antoni Chlebowski rozejrzał się po podwórku
Autor Bartłomiej Rychter Tytuł Ostatni dzień lipca Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2012 Wydanie I Warszawa 2012 Antoni Chlebowski rozejrzał się po podwórku. Teraz, w popołudniowym słońcu, mógł dokładnie przyjrzeć się brudnym fasadom szarych kamienic, nierównemu brukowi pokrywającemu ciasny i wąski przesmyk między budynkami, pogiętej rynnie i odrapanym drzwiom. Od strony ulicy dobiegł go odgłos wystrzałów, ale nie zwrócił na niego uwagi. Powoli podszedł do miejsca, gdzie upadła Zosia. Poprawił okulary, uważnie wpatrując się w nieregularne kostki bruku. Uklęknął. Wydawało mu się, że jeden z kamieni wciąż naznaczony jest rdzawym nalotem krwi, ale równie dobrze mógł to być ślad po nieczystościach wylewanych przez okna. Obok leżał kawałek twardej tektury, najprawdopodobniej część kartonowego pudełka, o nieregularnych, poszarpanych krawędziach. Schował karton pod marynarkę i spojrzał w górę, między okna. Z jednego z nich, a może wprost z dachu, ubiegłej nocy spadła dziewczyna. Wszedł na klatkę schodową. Od razu wspiął się na trzecie piętro. Przeszedł korytarzem, szukając wejścia na dach lub strych, ale niczego takiego nie znalazł. Wyjrzał na zewnątrz. Tylko jedno mieszkanie na trzecim piętrze miało okna wychodzące na interesujący go skrawek podwórka. Podszedł do właściwych drzwi, chrząknął i zastukał. Bez odpowiedzi. Zastukał ponownie. Jako adwokat wielokrotnie dochodził prawdy, zawsze zwracając uwagę, aby interesujące go dowody zdobywać w sposób zgodny z literą prawa. Sąd nie dopuszczał dowodów uzyskanych w wyniku przestępstwa. Tym razem nie występował przed sądem, a okoliczności sprawy nie pozwalały na działanie zgodnie z procedurą postępowania dowodowego. Chlebowski zapukał po raz trzeci, a kiedy znów nie usłyszał odpowiedzi, cofnął się i z rozpędu naparł na drzwi, uderzając barkiem powyżej klamki. Rozległ się trzask wyłamywanego drewna i zamek ustąpił. Przedpokój był wąski i ciemny. Podłużne lustro na ścianie, wieszak w kącie i sfatygowany chodnik na podłodze. Chlebowski przeszedł dalej. Salon pozbawiony śladów życia, okrągły stół i cztery krzesła, kredens, goły parkiet poznaczony śladami wieloletniego użytkowania. Była tu jeszcze kuchnia i jeden pokój, niewielka sypialnia, w którym jedynym meblem było przykryte wełnianą narzutą łóżko. Chlebowski wrócił do salonu, którego okna wychodziły na podwórko. Szyba w jednym ze skrzydeł była stłuczona i teraz w pomieszczeniu czuć było letni wiatr wpadający z zewnątrz. Stłuczono ją chyba dawno temu, bo wewnątrz ramy nie znalazł śladów szkła. Odkrył za to coś innego. W ramie znajdowały się resztki kartonu, którym zastąpiono wybitą szybę, co nie było niczym dziwnym w okupowanej Warszawie. Wyjął spod marynarki zabrany z podwórka kawałek kartonu. Kolor i kształt były identyczne. Odnalazł miejsce, z którego wypadła radiotelegrafistka. Zbadał dokładnie krawędzie drewnianej framugi. Skrawek kartonu, który wciąż tam tkwił, miał w rogu okrągłą dziurkę. Chlebowski podejrzewał, że okno specjalnie pozbawiono szkła i wstawiono tekturę, aby łatwiej i dyskretniej wypuścić antenę, która obsługiwała radiostację. Najprawdopodobniej sam aparat mógł być ukryty gdzieś w mieszkaniu, w całości lub choćby w części, jeżeli Czarny zdecydował się na jego demontaż. Wyjrzał przez okno. Z wysokości trzeciego piętra brukowane podwórko wyglądało jak brudna kartka papieru ograniczona marginesem ściany sąsiedniej kamienicy. Chlebowski spróbował wczuć się w rolę dziewczyny, która ubiegłej nocy stała w tym samym miejscu. Jak wielokrotnie wcześniej przed wojną, praktykując jako adwokat, z chłodną logiką analizował szczegóły sprawy, tworząc z nich obraz całości, za każdym razem wybierając najprostsze, a więc najbardziej prawdopodobne rozwiązanie. Parapet znajdował się na wysokości jego pasa. Zosia, jak pamiętał, była nieco niższa, nie mogła więc wypaść przez okno wskutek nieostrożności, nawet biorąc pod uwagę to, że okno zabezpieczone było jedynie tekturą. Nie brał też pod uwagę samobójstwa. Okno konspiracyjnego mieszkania, w którym z narażeniem życia wielu osób ukryto radiostację, nie było najlepszym miejscem na pożegnanie się z tym światem. Chwila również nie była ku temu sposobna. Chlebowski jakoś nie mógł uwierzyć w to, że ewentualna samobójczyni wspiąwszy się na parapet, z trudem przeciska się przez otwór okna, skacze, a w ostatniej chwili zmienia zdanie i rozpaczliwie chwyta się kawałka kartonu, ciągnąc za sobą w dół jego strzęp. Gdyby dokonywał oględzin miejsca wypadku przed wojną, jako praktykujący adwokat, bez wątpienia zapisałby w swoich notatkach spostrzeżenie o więcej niż prawdopodobnym udziale w sprawie osób trzecich. Trzy piętra niżej ktoś skręcił z ulicy i wszedł na podwórko. Chlebowski odsunął się od okna, z ukrycia obserwując, jak grupka dziewcząt w biało-czerwonych opaskach na ramionach, obarczona ciężkimi polowymi torbami, biegnie w kierunku klatki schodowej. Sprawdził, czy w mieszkaniu nie pzostały ślady jego obecności, wyszedł na korytarz i ruszył schodami w dół. Zdyszane dziewczęta minęły go na drugim piętrze. Jedna z nich wydała mu się znajoma. Zmrużył oczy i wytężył pamięć. – To pani! – Chlebowski chwycił za ramię niebieskooką dziewczynę w czarnym berecie, spod którego spływał gruby jasny warkocz. – Muszę z panią porozmawiać! – Proszę mnie zostawić! – prychnęła dziewczyna. – Nie mam czasu. – To bardzo ważne. Chodzi o Zosię. Jasnowłosa zatrzymała się, wsparta o poręcz. Przez ramię miała przewieszoną torbę z naszywką czerwonego krzyża. Jej towarzyszki spojrzały na nią pytająco, ale pobiegły dalej. – Czego pan ode mnie chce? – Była tu pani wczoraj. Przeniosła pani część aparatu radiostacji. Pamięta mnie pani, prawda? Też tutaj byłem. – Staram się niczego nie pamiętać. To może być niebezpieczne. Panu radzę zrobić podobnie. – Zosi pani też już nie pamięta? W błękitnych oczach sanitariuszki zaszkliły się łzy. – Dlaczego pan to robi? – Dlaczego chcę wyjaśnić sprawę jej śmierci? Dlaczego nie jest mi obojętna? Dziewczyna odwróciła się i chciała się wspiąć na schody, ale Chlebowski przytrzymał ją w miejscu. – Była pani z nią tamtej nocy? Co pani widziała? – Nic. – Sanitariuszka pociągnęła nosem i otarła dłonią łzę. – Byłam w kamienicy po drugiej stronie podwórka. Ostatni raz rozmawiałam z Zosią wczesnym popołudniem. Widziałam ją jeszcze z okna, jak szła z plecakiem przez bramę. – Miała jakieś problemy? Coś ją niepokoiło? Ktoś jej groził? Dziewczyna spojrzała na Chlebowskiego oczyma okrągłymi ze zdziwienia. – Zosia była najszczęśliwszą osobą na świecie. Kochała i była kochaną. Czekała wraz z ukochanym na koniec tego piekła. Chcieli żyć, chcieli cieszyć się sobą, a teraz… Teraz nie ma niczego. – Zosia miała narzeczonego? Gdzie go znajdę? – A kto to może wiedzieć? Nie wiem nawet, czy żyje. Wie pan, co się dzieje na ulicach? Wie pan, co w najbliższych dniach będzie się tu działo? Mamy z dziewczynami przygotować tu punkt opatrunkowy, jestem pewna, że jeszcze przed zmrokiem będziemy mieć pełne ręce roboty. A pan? Dlaczego pan nie walczy? – Ja też walczę – odpowiedział sucho. – Walczę o wyjaśnienie jej śmierci. Umierała na moich oczach. Jestem jej to winien. – Niech Bóg pana prowadzi. – Proszę zaczekać. Czy jest coś, co może mi pani powiedzieć o Zosi? Coś, co może mi pomóc odnaleźć jej mordercę? – Mordercę? – Tak. Zosia została zamordowana. Ktoś ją wypchnął przez okno. – Przykro mi. – Jasnowłosa sanitariuszka poprawiła na ramieniu torbę, weszła na schody. – Nie umiem panu pomóc. Proszę na siebie uważać. – Jeszcze jedno – rzucił Chlebowski za odchodzącą dziewczyną – chodzi mi o dziennik. Naprawdę został zniszczony? – Dziennik Zosi? Nie wiem. Powinien pan zapytać jej matki. – Dziennik Zosi? – Chlebowski zmarszczył brwi i poprawił okulary. – Pytał pan o jej pamiętnik, prawda? Wszyscy wiedzieliśmy, że notuje wszystko, co się dzieje wokół niej. W konspiracji to niebezpieczne, choć Zosia zawsze powtarzała, że nie zapisuje niczego związanego z naszą sprawą. Żadnych nazwisk, kontaktów, adresów. Mówiła, że zapisuje swoje marzenia. Chlebowski przetarł czoło nerwowym gestem. – Wspomniała pani, że ten pamiętnik znajdę u jej matki. Zna pani adres? – Szopena siedem przez cztery. – Sanitariuszka uśmiechnęła się smutnym, zrezygnowanym uśmiechem i zniknęła za załomem korytarza. – Powodzenia – usłyszał jeszcze. – Powodzenia – odpowiedział cicho.