Oścień w mózgu – A.Ulman

Transkrypt

Oścień w mózgu – A.Ulman
Anatol Ulman
Oścień w mózgu
Felietony
Inteligencja –warstwa nie istniejąca
W duchowym życiu współczesnym ostro, szczególnie z przyczyny mizerii materialnej,
podnoszone są problemy inteligencji pojmowanej jako warstwa społeczna. Nikt nie zadaje
sobie pytania zasadniczego: czy taka warstwa jest? Zamiast więc dołączyć do chóru
płaczków, ustalmy brutalnie, kto istnieje, więc należy mu się, a kogo nie ma, to i od
wspólnoty niczego nie dostanie. Teoretyczny byt inteligencji wynika z pomieszania dwu
znaczeń określającego ją wyrazu. W znaczeniu podstawowym, psychologicznym, wziętym
z łacińskiego inteligentia – wyrażana właściwość funkcjonuje jako zdolność rozumienia
otaczających sytuacji i znajdowania na nie właściwych, celowych reakcji. W znaczeniu
drugim, socjologicznym, pojęcie odnoszone jest do warstwy społecznej ludzi
wykształconych, pracujących umysłowo i niewątpliwie bliskie niektórym znaczeniom
czasownika interligo (-xi,-ctum), kiedy słowo to tłumaczyć można jako mniemać,
wyobrażać sobie, przedstawiać sobie. Otóż warstwa ta przedstawia sobie, czyli mniema,
że rozumie rzeczywistość i potrafi się w niej znaleźć z przyczyny swego wykształcenia.
Niby że dyplom uczelni powoduje inteligencję. Tymczasem gadający publicznie głupoty
znany profesor prawa skutecznie zbija to wyobrażenie na najwyższym szczeblu
umysłowości formalnie wykształconej. Zatem inteligenci to raczej osoby radzące sobie w
nowych okolicznościach, zwłaszcza wśród wrogiego i bezlitosnego otoczenia. Tedy do
formy inteligenta pasuje każdy komandos, członek brygady specjalnej, bo umiejąc
wypuścić przeciwnikowi flaki, zdobywa środki do przeżycia. A nie jest do tego zdolny
wrażliwy, samotny, zagubiony inteligent. Jest niewątpliwie inteligentką wzruszająca
skądinąd pani Róża z głośnej powieści Ajara, bo radzi sobie tym, co najbardziej przydatne
w warunkach bezwzględnej ulicy paryskiej – tłustym tyłkiem. Zatem nie reakcją
umysłową, lecz celowym udostępnianiem siedzenia. Wspomniany członek specnazu w
istocie jest wspaniale wytresowaną małpą do zabijania, a nie człowiekiem o rozwiniętej do
życia inteligencji. Przy okazji zadumać się należy nad przewagą Schwartzeneggerów nad
inteligentami wszelkiego autoramentu w świadomości społecznej.
W każdym razie umiejętność radzenia sobie nie jest właściwością naszej inteligencji,
zwłaszcza humanistycznej, do której z rozrzewnieniem należę. Warstwa ta w podstawowej
masie absolutnie nie potrafi reagować na stan, w jakim się znalazła. Gdzie więc
wynikająca z definicji jej bystrość, pojętność, znawstwo, rozumienie, postrzeganie,
umiejętność wychodzenia z trudności? Inteligencja polska nie korzysta z właściwości,
które ją wyróżniają z innych warstw, nie korzysta z najważniejszej swej podstawowej
cechy –z inteligencji. Takie są efekty rozumowania, gdy przyłożyć do tej warstwy definicje
tradycyjną. Skorzystajmy więc z definicji nowszej, oczywiście narodowej (teraz Polska).
Ustalił ją mimochodem Jerzy Stempowski, który stwierdził, że przez pojecie inteligent
rozumie człowieka myślącego samodzielnie. Myślący tak z natury rzeczy pozwala innym
posiadać rozsadek własny. Komunikacja między samodzielnymi dokonywa się na drodze
dialogu wolnych partnerów. Kto natomiast samodzielnego myślenia pozbawiony,
inteligentem nie jest! Nie licząc się z niczyimi interesami bezwzględne kryterium! Odcięte
od zaszczytu bycia inteligentami są więc znaczne liczby osób. Przede wszystkim masy, w
tym oświecone, co wynika ze zjadliwej konstatacji Eliota, który twierdzi, że ludzie gotowi
są przyjąć najbardziej idiotyczną ideologię, byleby tylko zwolniła ich od myślenia
samodzielnego. Stąd nawet intelektualiści, jeżeli służą bezkrytycznie przyjętej z zewnątrz
ideologii lub utopieni są w niej z przyczyny tradycji, nie są inteligentami. Samodzielne
myślenie rzadko w ogóle jest możliwe z przyczyny posiadania naturalnych wrogów, co
naukowo wyjaśnia S. Kunowski, kiedy tłumaczy mocny nacisk społeczeństwa na jednostkę
przy pomocy przymusu, presji opinii społecznej, kontroli, satyry, sankcji karnych itp.
Nazywane jest to wpływem etosu na bios, czyli przyzwyczajenia na rozwój biologiczny
organizmu. Tak, etos to nie tylko obyczaj, to również nie poddawane uzdrawiającej
refleksji przyzwyczajenie. Łatwo pojąć, dlaczego zwolennicy każdej ideologii pragną mieć
w swych rekach środki przymusu, stanowić prawo. Etos jest przyczyną niesamodzielnego
myślenia. Stwierdzenie Thomasa Stearnsa Eliota i ustalenia profesora Kunowskiego
odnoszą się także do intelektualistów, czyli najwyższego przepoczwarzenia inteligentów.
Pogląd dotyczy wszystkich scjentystów, którzy jakby nie mają czasu oraz chęci do
główkowania o istocie innych zjawisk i poza swoją konkretną dziedziną wierzą nawet w
bajdy wyssane z mlekiem lub wpojone przez zwariowana babkę. Bo nie jest prawdą , że
tylko chłop uważa w wielu sprawach tak jak jego pradziad rolnik. Bardzo jasny profesor,
choćby wielki Heisenberg, potrafi myśleć mniej samodzielnie niż kierujący się zdrowym
rozsądkiem pracownik ziemi. Tu przypomnieć należy nie tylko pisarzy tej miary, co
Hamsun, Céline czy Pound, ale działających przy jądrze rzeczy umysłowych filozofów w
rodzaju Heideggera, uwiedzionych przez ideologię głupią i straszną. Pomysł wydzielenia
warstwy inteligencji z reszty społeczeństwa jest polsko – rosyjski. Wprawdzie jako taka
pojawia się ona po raz pierwszy już w epoce hellenistycznej, lecz socjologiczne jej pojęcie
wprowadził Liebelt w 1844 r. i zaraz potem W. G. Bieliński. Z języka najprawdopodobniej
rosyjskiego inteligencja w tym znaczeniu społecznym dostała się do języków zachodnich –
pisał W. Doroszewski. Zatem nad Wisłą urodziła się jako szczególne dziecko ( bastard ),
które starczy feudalizm bez jakiegokolwiek uczucia zmachał młodziutkiemu kapitalizmowi.
Nad Wisłą też po półtorawieczu umarła w wyniku zakażenia przy stosunku socjalizmu z
kapitalizmem. Jest rzeczą niewątpliwą, że warstwa ta ostatecznie skonała (poza
szlachetnymi wyjątkami, które zawsze potwierdzają regułę ). Bo jeśli jej szukać, pytać
należałoby wykształconych, pracujących umysłem, który z nich myśli samodzielnie?
Tylu przecież odtwarza stare historyczne taśmy i cudze kompakty na nowych
urządzeniach. Tylu odgrzewane kotlety soli do smaku cudzoziemskim Knorrem (Macht das
Essen delikat), pakując w higieniczną folię i klei na nich handlową informację, że
zawierają najlepszą ekologiczną prawdę, dobro i piękno. Tylu z ufnością idzie za takim
barankiem, którego opisał Hrabal jako przyjemne bezmyślne bydlę prowadzące transporty
owieczek pod noże rzeźników. A co to niby jest to samodzielne myślenie? Mówią, że to
niezależność, niezawisłość, dawanie sobie samemu rady, no, i niepodleganie czyjejś
władzy. Samodzielne myślenie nie jest odrzucaniem wartościowych idei, lecz z pewnością
jest wrażliwością na smród rzeczy używanych. Nie jest odrzucaniem autorytetów i
tradycji, tylko wyłuskiwaniem z nich składników pożytecznych dla zdrowia umysłowego.
Diabli zresztą wiedzą, czym jest, zwłaszcza że rzecz należy rozpatrywać samodzielnie.
Jeśli jednak potraktować pytanie bez rozbawienia, z egzystencjalną powagą, odpowiedź
brzmi tragicznie: samodzielne myślenie to samotność. I niepewność. Samotność i
niepewność w sytuacji. kiedy wystarczy przyjąć najbardziej idiotyczną ideę, by
przynależeć do wspólnoty i mieć nadzieję.
Nie chodzi o diagnozę moralnego bezwstydu, jakim jest niesamodzielność myślenia. Tym
bardziej o wezwanie do ścigania przez prokuraturę ( z urzędu nie myślącą samodzielnie,
bo wedle procedur). Dowodzimy jedynie, że inteligencja, jako warstwa społeczna
predestynowana niby do samodzielnego myślenia już nie istnieje.
Sycyna 2, 1994
Był albo nie był. Przyzwyczajenia
That thou art blam`d shall not be thy defekt
( Że hańbią ciebie, szkodzić ci nie może…, przeł. J. Kasprowicz).
Hańbią albo i nie.
W czasopiśmie bardzo dalekim od zajmowania się literaturą przypomniano jako
ciekawostkę albo jako mementum marności rzeczy świata spór o to, czy Szekspir napisał
dzieła Szekspira? Argumentacja przeciwko podejrzanemu o autorstwo jest tak mocna, że
tylko polski sąd nie dalby jej wiary. Oto przesłanki:
Utwory Szekspira świadczą o głębokiej znajomości licznych dziedzin ówczesnych nauk,
sztuk oraz rzemiosł. Autor dramatów tak bardzo się orientował w prawie, terminologii
wymiaru oraz precedensach, że mógłby być świetnym sędzią oraz doskonałym papugą.
John Bucknill już w zeszłym wieku dowiódł, iż byłby z dramaturga świetny lekarz przełomu
XVI i XVII wieku, bo jego wiedza medyczna była zwyczajnie gruntowna. Z takąż samą
łatwością i pełną znajomością rzeczy facet poruszał skomplikowane problemy
ówczesnego żeglarstwa, zupełnie jakby przez lata był doświadczonym marynarzem.
Pisarz opanował także wszelki problemy dotyczące armii i prowadzenia wojny, w tym
specyficzny język żołnierzy. Jednocześnie dobrze znał również myślistwo, sokolnictwo oraz
inne zajęcia zawodowe czy rozrywkowe. Wiedział wszystko o etykiecie dworskiej.
Doskonale orientował się w treściach i sensach Biblii, często raz niezwykle trafnie ją
cytując. Tenże drań operował niesłychanie bogatym językiem, gdyż jego słownik
obejmował, jak policzono, dwadzieścia jeden tysięcy wyrazów! Tu przypominam, że nawet
dzisiaj człowiek wykształcony poprzestaje na czterech tysiącach, a wielki poeta
siedemnastowieczny John Milton wykorzystał ich tysięcy osiem. Ponadto autor dzieł
Szekspira wykazał się doskonałą znajomością literatury antycznej oraz współczesnej mu
romańskiej i można sądzić, że znał język francuski, hiszpański oraz włoski.
Razem wziąwszy ustalono, że takie sztuki mógł napisać tylko wykształcony, obyty
przedstawiciel wyższych warstw społecznych. Tymczasem John, ojciec Wiliama, był
analfabetą i zajmował się rękodzielnictwem, między innymi dziergał, oraz, co jest pewne,
branżą mięsną. I o wykształceniu Szekspira wiemy tylko tyle, że być może chodził do
podstawówki w Stratford nad rzeką Avon, chociaż nie zostało to nigdzie zapisane. Jego
kumpel, dramatopisarz Ben Jonson wspomina, że kolega posiadał powierzchowną
znajomość łaciny i jeszcze mniejszą greki, co oznaczałoby tylko wykształcenie
elementarne. Są jeszcze inne fakty. Nie istnieje żaden manuskrypt, który by wyszedł spod
jego pióra. Zachowało się tylko sześć, nieczytelnych w zasadzie, podpisów na czterech
dokumentach i, łagodnie mówiąc, brakuje im konsekwencji w pisowni, jakby machał
ciężko gramotny. Jedna z córek Szekspira, Susanna, zaledwie umiała się podpisać, druga,
Judith, bardzo kochana przez ojca, stawiała zamiast podpisu krzyżyki. Geniusz nie
postarał się, by potomkinie, w tym ulubiona, umiały przeczytać to i owo?
Kiedy Szekspir zmarł, choć innym autorom, na przykład Benowi Jonsonowi, pogrzeby
robiono huczne, jego zaś pochowano cichutko. Jakby nie zasłużył.
I tak dalej. Twierdzi się, że wszystkie te sztuki i sonety napisał dramatopisarz Christopher
Marlowe, który wprawdzie zmarł mając lat dwadzieścia dziewięć, ale być może po śmierci
wyjechał do Włoch i pisał dalej. Albo skrobał Franciszek Bacon, bo nazwa miejscowości
Saint Albans, obok której filozof mieszkał, pojawia się w dramatach Wiliama piętnaście
razy, a Stratford on Avon ani razu. Jest możliwe że sama królowa Elżbieta, co zrobiła sobie
całą epokę, lub kardynał Wolsey lub słynny sir Walter Raleigh. Wymienia się około
sześćdziesięciu domniemanych autorów sztuk i poezji Szekspira. Pal ich diabli.
No to co ja na to, skoro zechciało mi się temat z martwych poruszyć? Mógłbym się
wywinąć dosyć zręcznie, słusznie twierdząc, że napisał, kto napisał, bo liczy się dzieło, a
nie dźwięk pusty jakiegoś nazwiska. Gdy widzę jak tu czas potęgą bezlitosną pomniki
dawnych lat obraca w gruzy…
Zobowiązany jednak będę za zwrócenie uwagi na problem wcale nie uboczny, na,
mianowicie, straszną rolę przyzwyczajeń w naszej świadomości.
Otóż i mnie w młodości wstemplowano w mózgownicę, że Makbeta Szekspir, że Hamleta
urodzony w Stratford rzeczony , że Sen nocy letniej ani Piram, ani Tyzbe tylko ten geniusz
brytyjski, do ludzkości należący. Słowem ja od dziecka wiem, kto Króla Leara ułożył i w
teatrze The Globe. I niech mi nikt głodnych kawałków.
Co zaś ważniejsze, ja wiem mnóstwo różnych rzeczy. I to z całkowitą pewnością, co
oznacza, że ni ma i być nie może wątpliwości. Więc z tymi rzeczami niech mi również nikt
głodnych kawałków! I na tej płaszczyźnie porozumienia możemy w wolnym partnerskim
dialogu podyskutować o tym, ze Szekspir napisał Szekspira.
Sycyna 100, 1998
Pisarz skuteczny
Pisarz to był kiedyś facet! Pisarz, choć miewał nizką godność, ale posiadał wpływ duży,
notuje Gloger. I wspomina: Było przysłowie staropolskie na Litwie:” Pal z bicza, pani
pisarzowa jedzie!” Podług Tyszkiewicza, początek temu przysłowiu miał dać stangret pani
Mirskiej, pisarzowej litewskiej, który w sztuce klaskania z bicza (jaką się furmani,
dojeżdżając do dworu, zwykli popisywać) przeszedł wszystkich swoich kolegów.
Żal bierze i zamykając oczy wymyślam, że właśnie siedzę w faetonie, zaś woźnica, gazon
z różami okrążając przed frontem redakcji, z bata tak trzaska, że wszyscy słyszą, kto zacz
po honoraria! Dawniej dygnitarze, podobnie jak dziś, nie umieli pisać, więc przy każdej
władzy pisarz. Miejski, grodzki, ziemski. Ten ostatni, urzędnik powiatowy, członek sądu
ziemskiego zarówno z sędzią i podsędkiem, wyroki ferował i do dekretarza z wyrokami
pisał. Pisarz zaś dekretowy koronny litewski w sądach odbywanych przez króla zasiadał!
Był jeszcze i skarbowy z tytułem wielkiego! No i polny do rachunkowości wojskowej.
Pisarz polny koronny w XVIII wieku pobierał 30 000 złp. rocznej pensyi. Mniejsi pisarze
przy komisjach wojskowych urzędowali, ale po co małych wspominać! Skoro tak teraz po
korzenne tradycje sięgamy, nie można by nam pisarskich pozycji z tymi pensyjami
przywrócić? Wypominam te stare gatunki pisarzów, gdyż objawił się mojej okolicy nowy
rodzaj, choć, zdawałoby się, my literaci wymieramy! Co najważniejsze ten nowy wielce
skuteczny - prezentuje potęgę słowa jak w wieku dziewiętnastym! Chociaż znaczni artyści
radzą, żeby sztuka nie była użytkowa, bo walor jej wyłącznie estetyczny (i dlatego
zdycha), wymieniony rodzaj pisarza, którego roboczo nazwę skutecznym, całkowicie
podporządkowany pragmatycznemu utylitaryzmowi, osiągnął sukcesy oszałamiające, jeśli
brać pod uwagę wpływ jego dzieła na czytelników. Na miarę oczywiście nakładu. Jedyny
egzemplarz jego dzieła przeczytało o ile wiem, kilkaset osób i na tekst bardzo
emocjonalnie zareagowało. Ten nowy, co ja go opisuję, to postać niejednoznaczna. Z
formalnego punktu widzenia staroświecki, gdyż całkowicie naturalista, a przecież
jednocześnie jakby postmoderna. Ze względu na walory intelektualne jest to pisarstwo w
nurcie new age, bowiem wegetariańskie. Tworzy wyłącznie nocą, tedy jak Balzac, co po
robocie kładł się późnym rankiem. Ze współczesności bierze zamiłowanie do skrótu,
uprawiając wyłącznie prozę spartańską. Jako pisarz dzisiejszy za płody wynagrodzenia
nijakiego nie dostaje a nawet dokłada do kosztów uzyskania. Nie zaznacza również swej
indywidualności, gdyż ginie w masie gallów anonimów, co również smarują grafitti w
miejscach publicznych. No ale tamci skuteczni nie są. U tego twórcy najbardziej
fascynująca (modnego słówka nauczyłem się od telewizora, bo jedna w nim baba artystka
użyła go kilkaset razy, choć gadała tylko trzy minuty i mi się udzieliło) jest moc
oddziaływania. Pisarz ów spowodował mianowicie upadek czyli plajtę dwóch miejskich
sklepów masarskich! Działając na umysły i emocje klientów jedynie potęgą słowa
pisanego skłonił ich, by zaprzestali kupowania zwłok zwierząt. Przynajmniej w tych dwóch
prosektoriach. Bo gdy chodziłoby język twórcy poddawanego tu krytycznej analizie, to on
sugestywnie używa wyrażeń typu zwłoki, a nawet zezwłoki, trupy i ścierwo. Na przykład
wielkimi literami pisze nocą na wystawie masarni: Świeże mięcho z trupów krów, świń,
kur oraz bułanych koników! (Proszę zwrócić uwagę na te pieszczotliwie traktowane koniki!
Przecież trudno jeść zrobioną z nich kiełbasę belgijską) Albo poleca: Żryj padlinę
zakrwawionymi zębami! Lub niezmiernie krótko, zwięźlej niż Lec: Mięso zamordowanych!
I podobnie. Stało się tak, że ludzie, kiedy im sens owej prozy doszedł do mózgownic,
przestali w tym punkcie detalicznym kupować! Bo jednak jest w czytelnikach wrażliwość
na słowo! Oczywiście nie przeszkadza im, kiedy spożywają białą kiełbasę z musztardą
albo pasztet z przetartych i rozpuszczonych w margarynie krowich kopytek, jednoczesne
oglądanie na szklanych ekranach ciał zabitych Kurdów czy Chińczyków rozstrzelanych w
celu uzyskania narządów do transplantacji. Kurdowie to w ogóle nie wiadomo gdzie i czy
w ogóle istnieją, a z Chinami musimy handlować. Natomiast jedzenie czegoś z masarni,
gdzie ćwiartują, jak jacyś mordercy kobiet, zwłoki zaszlachtowanych krówek, powoduje że
człowieka bierze uzasadnione obrzydzenie! A jeszcze weźmy pod uwagę ceny tych
surowych oraz zmełtych truposzy! Co za pisarz! Ja też się staram ludzi troszeńkę w anioły
przerobić, to jest naprawić, żeby się miłowali, i nauczyli czytać , i przestali kraść, bo
przecież prawie wszystko już prywatne, a nie społeczne! I nic, nawet jednego
naprawionego! A ten nocny, rzeźniczy twórca, nawet zbytnio się nie wysilając, bo co to
jest machnąć farbą parę lakonicznych zdań w naturalistycznej manierze, czy
wykombinować podobne turpizmy, jak jakiś rewolucyjny poeta romantyzmu krajowego
lub nawet sam Louis Aragon (czy kto pamięta tego francuskiego Putramenta?) podrywać
lud do czynu, to znaczy do nieczynienia zakupów w określonym asortymencie i miejscu.
Wieść gminna, ta arka przymierza między dawnymi a nowymi laty, głosi, że w
omawianym przypadku nie chodzi o cele literackie ani szlachetne ekologicznowegetariańskie, lecz o wulgarną, kapitalistyczną walkę rzeźników o rynek mięsny. Czyli że
najęto chudego literata, by talentem swym pisarskim niszczył konkurencję wśród
wytwarzaczy wędlin oraz innych producentów sztuk z kością i bez kości. Bo niby dlaczego
inskrypcjami pisarskimi pokrywane są witryny tylko niektórych masarni?
Z uwagi na nędzę materialną literatów w systemie wolnego rozwoju sztuki oraz z uwagi
na znakomite prawa ekonomiczne postępowego kapitalizmu ta rzecz jest możliwa
uważam jednak, iż podobnych podejrzeń nie wolno traktować serio. Uwłaczają one
godności anonimowego, utalentowanego człowieka, który, jak prawdziwy artysta, z
pewnością działa z pobudek ideowych czyli chroni życie (jak to z hipokryzją wymyślono)
naszych mniejszych braci. Jako literat zdychający z dumą postrzegam też powolne
odradzanie się wpływu słowa pisanego na społeczeństwo.
Sycyna 76, 1997
O zbędności biedaków
Pozostaję pod wrażeniem dwóch informacji, które napłynęły mi do mózgu osobno, ale tam
się nieszczęśliwie połączyły i spowodowały proces myślenia, którego wyniki prezentuję
dla dobra narodu.
Pierwsza pochodzi z raportu ONZ o stanie rozwoju społeczeństw. Streszcza zaś się w
fakcie, że osiemdziesiąt trzy procent światowych dochodów trafia w ręce najbogatszych,
którzy stanowią dwadzieścia procent ludzkości. Oznacza to, że, licząc w sztukach,
przykładowo do trzystu pięćdziesięciu miliarderów należy tyle samo dóbr, co do dwóch
miliardów czterystu milionów biedaków. Stan ten jest oczywiście słuszny, gdyż wynika z
podstawowej świętości ustroju, którego podstawę stanowi wolna konkurencja. Po prostu
jest tak, że każdy ma prawo i może być bogaczem, tym trzysta pięćdziesiątym
dziewiątym czy sześćdziesiątym miliarderem. Druga informacja pojawiła się w
telewizorze, który doniósł, że polska edukacja narodowa, mając na względzie owe
możliwe przecież miliarderstwo każdego wolnego człowieka, planuje obowiązkowe opłaty
za wszelkie studiowanie państwowe, więc nie tylko zaoczne, wieczorowe, nocne i o świcie,
ale również za dzienne. W ramach dobrodziejstw, o które żeśmy. Praktycznie odjęłoby to
możliwość studiowania biedakom oraz ich potomstwu. Oczywiście nędzarz może się
starać o stypendium bankowe, którego nie otrzyma, gdyż banki z jakiejś przyczyny nie
uwzględniają biedaków jako poręczycieli kredytu, a biedak przecież innych przyjaciół nie
ma. Z obydwu tych wiadomości wynika, że świat, w tym możliwość kształcenia, bardziej
niż kiedykolwiek należy do bogaczy.
Pośrednio słuszny staje się więc wniosek, że biedacy są w społeczeństwach zwyczajnie
zbędni. Chcę więc, na użytek wolnej myśli liberalnej, ideę tę w należyty sposób
podbudować teoretycznie. Zacznijmy od tego, że bycie biednym to głupota! Bycie
biednym jest czymś więcej nawet, bo prawdziwym przestępstwem i winien je określać
odpowiedni artykuł prawa karnego oraz wyznaczać kary tak dotkliwe, by pozostawanie w
tym stanie nikomu się nie opłacało! Pomijam to, że bycie biednym jest nieestetyczne i
biedak zawsze budzi odrazę, co stanowi wykroczenie przeciwko pięknu. Bycie biednym
przede wszystkim stanowi przeciwko dwom pozostałym wartościom głównym, to jest
przeciw miłości oraz prawdzie. Biedaka bowiem nie da się kochać. Rzecz nawet nie w
tym, że jest źle odziany oraz śmierdzi, gdyż z konieczności oszczędza na środkach
piorących. Problem w tym, że nie jest możliwe darzenie uczuciem niedołęgi, lenia,
człowieka pozbawionego woli, a wszystko to, jak wiadomo, stanowi zasadnicze źródło
biedy. Biedak przy tym jest człowiekiem pełnym pychy i żałosnego zarozumialstwa, gdyż
na ogół, jakże mylnie, szczyci się swoją pozorną uczciwością! Biedak taki głosi bezczelnie,
że jego niedostatek wynika z faktu, iż nie kradnie, nie oszukuje, nie rabuje i nie wyłudza.
W ów przebiegły sposób pragnie dowieść, że ludzie porządni a bogaci gromadzą majątki
w sposób zabroniony, choć, jak znów wiadomo, wielcy złodzieje kradną w majestacie
prawa oraz społecznej aprobaty. Biedak chce się stawiać moralnie wyżej, ponad
człowieka, który nie żyje ze środków społecznych czyli na koszt obywateli, co swe życie
biorą we własne ręce, którzy ryzykują własnym kapitałem i niezmiernie wysilają
mózgownice, bowiem niezmiernie trudno jest okradać innych złodziei, skoro tylko oni są
bogaczami! Tym samym biedak popełnia grzech moralny przeciwko prawdzie.
Po wiekach filozofowania o przyczynach nędzy, którego krwawymi ofiarami padli
kapitaliści i Żydzi, gdyż dowodzono, że oni ponoszą odpowiedzialność za biedę
społeczeństw, po morderczym próbowaniu systemów eliminujących Żydów i bogaczy,
nadeszła wreszcie pora, by ostatecznie wskazać, kto rzeczywiście był i nadal pozostaje
jedyną prawdziwą przyczyna nędzy biedaków! Otóż biedzie swej wyłącznie winni są
właśnie biedacy! Gdyby bowiem nie było biedaków, nie byłoby zjawiska biedy! Stąd
wniosek zasadniczy: pozbądźmy się biedaków, a zniknie bieda! Ożywi się wówczas
produkcja oraz handel, boć przecież nie biedacy nabywają oraz spożywają towary!
Rozkwitną usługi, bo nie nędzarze są ich biorcami! I tak dalej. Doskonale wiedzą o tym
wszyscy liberałowie. Należy zatem jakoś pozbyć się biedaków! Najlepiej z całą
surowością! Aby nie zakłócali prężnego rozwoju! Dlatego uważam, że pomysł
reformatorów edukacji, by wszelki studia były odpłatne (a zwłaszcza inteligentne
wykorzystanie zapisu Konstytucji, w którym mowa, że kształcenie jest bezpłatne, ale
można pobierać szmal za różne czynności edukacyjne, to znaczy za kształcenie), wydaje
mi się pierwszym odważnym krokiem w kierunku eliminacji biedaków jako ciężaru dla
niepodległego społeczeństwa. Kształcenie bowiem biedaków tylko utwierdza biedę, czego
dowodem armia biednych wykształconych bez pracy.
W istocie bowiem chodzi przecież w całej tej słusznej sprawiedliwości o to, o co walczyły
pokolenia: żeby wszyscy byli wolnymi miliarderami! A wśród miliarderów dla biedaków
miejsca nie ma!
Sycyna 102, 1999
Podłość satyry
Badacze zjawisk stwierdzili, że wyrazicie rośnie zainteresowanie telewizyjnej publiczności
satyrą. Jako że tej oraz owej telewizji wszystko jedno, co nadawać, byleby oko i ucho
widza zaczepić o reklamy, satyrze niby zaczęło się powodzić. Czy słusznie?
Oczywiście, że nie! Pod każdym względem nie (chyba że mówimy o nowym jej rodzaju:
satyrze pochwalnej), czego dowiodę! Posługując się argumentacją, jaką kiedyś
wyczytałem już nie pamiętam gdzie. Co pośrednio świadczy o korzyściach płynących z
czytania. Satyra jest w literaturze gatunkiem najpodlejszym. Świadczy już sama
etymologia. Bo rzecz od satyra – śmierdzącego brzydala na koźlich nogach i z
(szatańskimi) rogami. Poza tym bożka płodności, co też estetyczne nie jest, bo kojarzy się
z rozpustą oraz wstrętną lubieżnością, czyli z samym draństwem. I taki szpetny dziwoląg
służyć ma naprawianiu rzeczywistości poprzez ośmieszanie postępowań niewłaściwych?
Z definicji satyry wynika, że ma na uwadze właśnie wyśmiewanie i wyszydzanie.
Wprawdzie wad i przywar, nieprawidłowych stosunków i złych obyczajów, ale w jaki
nieprzyjemny sposób! Wyszydza bowiem szyderca. A szyderca, wiadomo, gość
niepozytywny: bezlitosny, zjadliwy, zimny i brutalny. Szydzenie jest dla wyszydzanego
podmiotu bolesne jak diabli! Więc jak to? Naprawianie świata przez zadawanie cierpienia?
Czy to metoda właściwa, czy cel uświęca środki?
Satyra jest stara, starsza od kozłów ganiających po attyckich gajach. I co? Czy skutecznie
wyeliminowała jakąkolwiek ludzką wadę? Na przykład hipokryzję i gadulstwo polityków
czy plotkarstwo kobiet, obśmiewane już w starożytności?! Jakież inne przywary zwalczono
poprzez drwinę, ironię, uszczypliwości oraz inną kąśliwość? W całych dziejach człowieka
nie zauważa się skuteczności satyry! Satyra to istnie czarci pomiot! Najbardziej płytki
gatunek epiki, ujmujący zjawiska złośliwie i powierzchownie. Nie wnika w przyczyny
zachowań, tylko szydzi z objawów! Na przykład śmieje się ze skąpstwa jakiegoś
posiadacza, a on po prostu jako wzorowy ekonomista kumuluje kapitał, żeby rozwijać
potężny biznes i jak porządni ludzie spędzać wakacje w Las Palmas ze śliczną doprawdy
sekretarką, której zapewnia stanowisko pracy. Podobnie jak szoferowi i pozostałej służbie.
Gdyby np. rozdał szmal na cele dobroczynne, zostałby nędzarzem i właśnie takie
postępowanie wyśmiewać należy! Co najgorsze uprawianie satyry jest potężnym
nonsensem ze strony uprawiającego, gdyż prawie nieopłacalne (nie mówię o
telewizyjnych żartownisiach nieźle zarabiających dowcipami na temat przyrządów
płciowych, bo to nie satyra tylko nędza umysłowa). Czy widział kto bogatego satyryka?
Nie potrafiący na siebie zarobić niedorajda ośmiela się pouczać bystrzaków. Wprawdzie
taki Drozda i Rewiński wyglądają na obżartych krezusów, ale to tylko z przyczyn
pyknicznej budowy. Zaś nowe marynarki Drozdy należą do wypożyczalni. Albo pogrzebmy
w historii literatury: ilu dorobiło się sławy? W zasadzie tylko pięciu w całych dziejach
kultury! Arystofanes, Gogol, Twain, Haszek, Zoszczenko, kiedy w innych gatunkach setki!
Zresztą Arystofanes dorabiał pornografią (Gromiwoja), Gogol na handlu martwymi
duszami, Twain na literaturze młodzieżowej, Haszek plamiąc nieposzlakowanie cesarza
krakowiaków, a Zoszczenko… Kto to był Zoszczenko?
Satyryka się nie kocha. Onże samotną wyspa bez turystów. Owszem, naród lubi, kiedy on
przysoli takim, którego ludzie nie szanują. Ale też zaraz uświadamiają sobie, że drań
może ukąsić każdego. Dlatego satyrykowi bardzo chętnie za usługi nie płacą i bywa on
depresyjnie zmuszony co najmniej do pijaństwa i sam staje się przedmiotem satyry, a nie
jej podmiotem. Wariactwo oraz samobójstwo jest z tej przyczyny codziennym chlebem
satyryków. Nieprzyjemnie kwalifikuje się również sama istota satyry. Satyra wynika
bowiem wyłącznie z agresji, gdyż jest formą wyładowania niezadowolenia lub gniewu na
osobach lub rzeczach. Oczywiście ten związek z agresją jest sprytnie tuszowany. Że niby
chodzi tylko rozbawianie, humor, no i że śmiech to przecież czyste zdrowie. Wśród dzieci
i ludzi prostych jak drut źródło satyrycznego humoru tkwi w agresji bezpośredniej: w
obeldze, w wulgarnej erotyce czy skatologii (charakterystyczna problematyka
sprymitywizowanych alkoholem). Lepiej wychowani oraz trzeźwi bawią się agresją
zamaskowaną. Tak czy owak agresją. Zresztą w ogóle odbieranie humoru wiąże się z
poczuciem wyższości, a ta sama w sobie jest agresją. Najwyższe poczucie wyższości ma
się wśród głupców. Za głupca zaś można uznać każdego. A to już rasizm.
Satyryk jest uzurpatorem! Zawsze występuje w imieniu i dla dobra. W imieniu
publicznym, dla dobra społecznego! W celu słusznej naprawy Rzeczypospolitej lub
przynajmniej jej zepsutych kawałków. Jest wyrazicielem interesu. Tylko on wie, co należy
wyśmiać, a czego nie szargać. A kto mu, samozwańcowi, kazał? Kto prosił? Skąd przede
wszystkim prawo jego do szydzenia z porządnych ludzi? Do zgryźliwości oraz innej
uszczypliwości. A każdy z tych prześmiewców bez dyplomu, bez licencji, bez zezwolenia,
słowem bez żadnych uprawnień! Najwięcej zaś wśród satyryków inżynierów różnych
specjalności! Zamiast dusze ludzkie prawidłowo konstruować i w części zamienne
wyposażać, drwią! Znów się aż prosi, żeby jakąś Prywatną Szkołę Marketingu, Bankowości
i Satyry założyć i drani przymusowo do niej posłać!
Ponadto satyryka łatwo zniszczyć zarzutem, że wyśmiewa nie głupka lecz piękna ideę, za
którą głupiec bezpiecznie się chowa. W tych okolicznościach uprawianie satyry nie
świadczy dobrze o inteligencji satyryka. Ani taki się dorobi w systemie, gdzie człowieka
wartościuje się wysokością osiąganych zysków, ani go lubią.
Jestem bardzo bliski zakazania sobie uprawiania satyry!
Sycyna 69, 1997
Co bym kupił?
Nabyłbym z chęcią, nawet po zaciągnięciu niedobrej pożyczki konsumpcyjnej (najlepiej ze
spłatą w zaświatach) wykrywacz pierogów. Oczywiście wszelkich: z farszem z mięsa i
kapusty, sera, owoców, pierogów leniwych i pracowitych, ruskich i tureckich. Jedynie
pieróg na głowę, czyli trójkątny kapelusz z wojen owakich dawnych jest mi obojętny.
Wynajdywałbym je gdziekolwiek pierogi te byłyby ukryte, a nawet utajnione zmianą
nazwy. Lub występujące publicznie pod postacią znanej grubej piosenkarki.
Z równą ochotą sprawiłbym sobie także nóż na karaluchy (Roach Knife). Z krawędzią
tnącą ostrzejszą od zęba rekina. Do podrzynania gardeł tym śmierdzącym owadom.
Nie obchodzi mnie natomiast ani wykrawacz pierogów ani nóż na krokodyle (Croc Knife).
Pragnienie posiadania wymienionych na początku dóbr wzięło się z optycznej pomyłki.
Nadal bowiem, biorąc za posażnego durnia, idioci z handlowych firm wysyłkowych droga
pocztową kuszą mnie wygraną, jeżeli za poczwórną cenę kupię u nich bubel odrzucony
przez brakarzy w Hamburgu i Hongkongu. I do listów z ofertami załączają kuszące wykazy
barwnych śmieci. (Poza tym otrzymuję, jak wielu w naszym restaurowanym kapitalizmie,
ilustrowane katalogi oraz reklamy z megasamów oraz składnic malowanego złomu). Raz,
rzucając nieuważnie okiem, przeczytałem, że jest do nabycia wykrywacz pierogów. Taką
zaś rzecz to ja z chęcią, bo niesłychanie lubię pierogi, te ciastka biednych ludzi. Tyle że po
analizie reklamy przez okulary wyszedł banalny wykrawacz. Ale marzenie o
przedmiotach niezwykłych pozostało. Odtąd tak mi się jakoś mózg ustawił, że cwaniacy
co innego w ofertach piszą, a ja często co innego czytam, no i zaraz chciałbym kupić. I tak
od razu bez namysłu zaopatrzyłbym się w piętnastoczęściowy komplet pozłacanych
sztucerów deserowych. Bo pomyślmy: zapraszam gości na wystawny obiad (zupa
ziemniaczana z omastą skwarkową, smażona kaszanka z kapuchą), a na deser sztucery
dwulufowe powtarzalne, złocone! Od razu byłym postrzegany jako pisarz niesłychanie
oryginalny! Niestety, w ofercie w rzeczywistości były zwyczajne sztućce z blachy rdzewnej
malowanej na złoto. Bardzo chciałbym też posiadać rewolucyjną, elektroniczną anatemę,
jedną z najsilniejszych anatem na rynku! Kto ma anatemę, ten może ją rzucać, a ja mam
na kogo! Choćby na tych, co nie płaca należnego! Potępiłbym też i solidnie napiętnował
macherów od okresowego uszczęśliwiania narodu polskiego. Niestety, oferowano
pospolita antenę zrobioną z aluminiowej miednicy dla dziecka.
Mrocznym przedmiotem pożądania stała się też Polka na kółkach, która pojedzie,
gdziekolwiek zechcesz! Zwłaszcza że żadna już, chociaż tak kochały, w ogóle nie wyraża
chęci jeżdżenia dla mnie! A kupiona jako moja święta własność zwyczajnie by musiała.
Tymczasem wyszło, że to nie Polka, lecz poręczna półka do wjeżdżania w ciasne miejsca.
Zafascynował mnie również razu pewnego rewelacyjny , nowy, przenośny system Easy
Step! Wzywał bowiem sugestywnie: Chodź i zrzucaj kalosze w zawrotnym tempie! Mój
Boże, kalosze! Przecież pamiętam: dziadek miał takie, kupione u Wokulskiego, (dawniej
Mincel), podobne do czarnych łódek z zaokrąglonymi dziobami, nakładane na pantofle.
Byłem malutki i marzyłem, że pływam w takim niezatapialnym po opowieściach z mórz
południowych. A tu przyrząd, żeby, po założeniu, jak sądzę, zrzucać je z prędkością
zawrotną! No cóż, wyszło, że chodziło tylko o… kalorie. Kalorii to ja żadnych nie mam na
emeryturze chudej jak don Quijote. I tak dalej. Grawitujące pióro (Zaznacz rzeczy, które
kochasz, naszym grawitującym piórem!) okazało się tylko grawerujące! Wprawdzie dałoby
się nim zaznaczyć, że wytarta łycha do zup należy do mnie, ale po co? Natomiast pióro
grawitujące jest w sam raz, zwłaszcza do wytworów SF. Oczywiście nie chodzi mi jedynie
o żarty. Głównie bowiem chce zwrócić uwagę dealerom od barachła wynajdowanego na
śmietniskach zachodniej oraz dalekowschodniej cywilizacji i wtrynianego Polakom z kniej,
uroczysk oraz ostępów, że mogliby prowadzić ze mną kwitnące interesy, bo bym bez
wahania nabywał, gdyby były to rzeczy właśnie tak poetyckie, metafizyczne oraz dziwne
jak owe, o których omyłkowo czytam w katalogach handlowych i reklamach. Więc
wykrywacz pierogów zapomnianych i zagubionych, samopowtarzalny ostry jak brzytwa
nóż na karaluchy, najlepiej wprost od Borghesa z Buenos Aires (gdzie do tańca trzeba
dwojga), czy złocone deserowe strzelby.
Taki wykrywacz pierogów, zwłaszcza na pustyni i w lochach hrabiego Monte Christo, to
byłby hit, panie i panowie oszuści nabierający ubogich ludzi na malowaną tandetę! Żeby
jednak wyprodukować i oferować do sprzedaży taki niemożliwy do zaistnienia przyrząd
trzeba wiedzy, kultury, inwencji, poczucia humoru i miłości do ludzi, zwłaszcza do
paskudnych nędzarzy. Asortymentu hochsztaplerom i wydrwigroszom nieznanego.
Zdaje mi się, że mi się coś zdaje. To na przykład, że jak powiem pasożytom żerującym na
wilgoci naiwnych, że to nieładnie tak jeść żywcem prostych, głupawych ludzi zachęcanych
chytrze do zakupu lakierowanych odpadków, to kanibale zawstydzą się i zaprzestaną.
Chyba też jestem jak owi, co sprzedają śmieci. Boć podsuwam łobuzom pomysł
zaproponowania mi wykrywacza, który nie wykrywa niczego.
Sycyna 74, 1997
Bierność
Bierność wiadomo: brak wykazywania własnej inicjatywy, woli, obojętność. Więc
nieobecność zaangażowania, niebranie udziału w czymkolwiek. Asnyk ubiegłowieczny o
skutkach bierności tak: Tam, gdzie w sercach bezmyślność i bierność, krzewić się może
jedna tylko mierność.
Słyszałem o tych wsiach. Ale wiedzieć to mało. To zabrali znajomi, żeby pokazać.
W zasadzie, kiedy się pogapić, nic tragicznego. Ot, permanentna sjesta w Pueblo
meksykańskim, stosowna z przyczyny niezwykłego upału. Na południu Polski bezlitosne
wody pożerały dobytek oraz zasiewy, na zimnym z reguły Pomorzu skwar pustynny,
ledwo dychać. Siedzą, posypiają, kurz wiruje, owady kąsają. Jedni przed domkami
(chciałoby się powiedzieć: na przyzbach, ale to nie chałupy tylko wymazane gnojem
przyzwoite budynki). Drudzy na ziemi cieplej w cieniu drzew skonanych źdźbła ssą
ostrych traw.
- A co z opieką ? – jeden drugiego leniwie pyta.
- A opiekę przepiłem – odpowiada zagadywany. Opieka to skrót oznaczający zasiłek dla
bezrobotnych.
Wygląda na to, że przez wieś przeciągnęła horda. Tatarzy zabrali wszystko: spyżę, obrok,
dorodne baby. Więc jakże i czego się jąć, kiedy nic? Cóż że nie zabili, nie podpalili obejść,
nie poucinali członków!
Do zagadnienia podejść można wielorako. Na przykład tak: Odkupić świat z rąk łotrów, z
posiadania plugawych tyranią, z władzy oszustów, bogaczów, panów – z opieki
najgorszych i najpodlejszych – biernych widzów. Ten kawałek stosowny, albo i nie,
oczywiście z Żeromskiego. Chodzi w nim o to, żeby, jeśli dobrze pojmuję, bierni nie
patrzyli biernie na biernych, tylko by się ruszyli i pomogli potrzebującym biernym. I to jest
chyba z punktu widzenia tych zażywających sjesty. Zabrano im bezpieczeństwo: licho
opłacaną, ale stałą, pewną pracę oraz możliwość takiego oraz owego dorabiania w
pegeerowskiej nieskończoności pól i łąk. I to jest jakaś prawda, którą można zironizować
kawałkiem z Marysi Konopnickiej o tym tam najmicie, który niby wedle chcenia żyć sobie
może, lub umierać, albo leźć, gdzie wolna wola. Gorzkie przyjemności kapitalizmu. Ta
postawa sprowadza się do współuczestnictwa niedoli, czyli położenia się z chłopami na
wątłej trawce. I raczej picia niż płakania. Można też zupełnie wywrotnie. Wedle sentencji
o kowalu, co los własny wykuwa. To znaczy: cholera by ich wzięła! Niech podniosą zadki,
przestaną czekać na Godota, pługi to znaczy czepigi w dłoń! Albo zioła zbierać i suszyć,
króliki hodować na mięcho i przynoszące szczęście królicze łapki, bo żarcia dla zwierzątek
wokół nie brakuje, choćby w rowach, na polanach leśnych, miedzach, a przede wszystkim
na zarosłych trawą polach! Kartofle sadzić i rzepę na przydomowej własności ziemskiej!
Zabawki produkować drewniane, tanie, z gałęzi, sosnowych klepek, choć takie kurki
wystrugiwać kozikiem, co ziarno niby dziobią, kiedy zabawką poruszać! Runo zbierać
leśne. Wodę produkować plejstoceńską ze zwyczajnej studni albo kranu, jak cwaniacy. Na
egoizm kapitalistyczny nie oglądać się, tylko się przyłączyć do wyzysku. Zacząć zaś od
odstawienia się od gorzałki. Podobne radząc rzeczy i zajęcia człowiek spokój ducha
odzyskuje i powiedzieć może z sumieniem oczyszczonym do błysku: zrobiłem dla biernych
wszystko! Gdyby nie ta przeklęta refleksja! Bo istota rzeczy w tym tkwi, że oni bierni
właśnie. A jak bierni to się nie wezmą za wciskanie miodu ze złapanych na koniczynach
trzmieli. Ani za hodowanie jadalnych gniazd jaskółczych pod dachami obórek. Nie ośmielę
się historycznych przyczyn bierności pracowników ziemi wykrywać, bo kwestia grząska, a
zwłaszcza drażniąca, choć niewątpliwie odbieranie pokoleniom prawa do decydowania o
sobie musi nadal owocować cierpko. Unikanie jednak dyskusji, choćby z samym sobą, o
genezie powód ma inny: świadomość, skąd się bierność wzięła niczego nie zmienia,
zwłaszcza, że jej dawne przyczyny zniknęły. Zadaniem głównym jest teraz glebę
biernością skażoną przeorywać i sadzić na niej roślinki samodzielności.
Ale wymyśliłem, nie? Rzecz w tym, że bez myślenia się nie obejdzie. Na początek może to
być myślenie nawet głupie, byleby miało miejsce i się rozwijało.
Czyli co dalej robić? Dać zrezygnowanym pracę czy nie dawać i niech sami główkują, co
dalej? A jeśli dać, to skąd wziąć? No i dać znaczy utrzymać w utwierdzonej bierności i na
zmianę stanu nie wpływać. Gdybym kiedyś skończył był Wyższą Szkołę Menażerii, jakich
nie było, i za pieniądze, jakich nie miałem i nie mam, to bym wiedział, jak z biernymi
zrobić. To znaczy, jak na nich zarobić!
Albo nadal bym nie wiedział. No bo w każdej, nawet gminnej, metropolii uczonych
nauczających, jak zgarnąć szczęście, bez liku jest. Nauczają finansizmu, dealeryzmu,
marketingu, menadżeryzmu, bankowości, consultingu, transformacji oraz innej
ekonomicznej angelologii, ale jak pchnąć bryłę popegeerowskiego świata nie kombinują!
I proszę zauważyć, że jednak jest coś budowane! Zamiast rozważnych inicjatyw i
atmosfery czynu świadomie budowany jest przez łobuzów nastrój beznadziejnej rozpaczy,
bowiem można i na niej zarobić.
Sycyna 71, 1997
To, co niedostępne inaczej
Zastanawiam się , jaki będzie los zgromadzonych przeze mnie książek, kiedy wykopyrtnę.
Zbierane przez półwiecze nie stanowiły sprytnej lokaty kapitału. Ani miałem środki, ani
poszukiwałem wydań wartościowych handlowo. Powodowało mną pragnienie pastuszka
kóz, który chciał mieć pod ręką własną bibliotekę, najlepiej na pastwisku, aby móc
natychmiast sięgnąć. Dochodzę też do wniosku, iż podświadomie gromadziłem wydania,
które ze względu na zwyczajność a i marność papieru nie popapranego chemią, stanowiły
trwały magazyn lekkostrawnego pożywienia kóz.
Ponadto, co istotne, przez lat dziesiątki książki były relatywnie bardzo tanie z przyczyny
ich byle jakiego materiału oraz technologii nastawionej na masowość. Kiepski, choć
smaczny w przekonaniu kóz, papier. Co sprawdziłem przedwczoraj, częstując na łące
zaniedbaną, brudnobiałą (moje kozy były ponad śnieg) tomikiem z wydawanych przez
PIW w latach pięćdziesiątych światowych dramatów. Konkretnie raczej nieprzystojną dla
prostego zwierzęcia Profesją pani Warren Shawa. Przemełła z wdzięcznością książeczkę
całkowicie z jej miękką okładką. Stary, zesztywniały papier łamał się jak maca. Zaniosę jej
wkrótce rozpadającego się Gorkiego albo Kleista. Tymczasem takie wydawane przez
Mortkowicza w broszurowanych stustronicowych zeszytach (drogo, bo po złoty
pięćdziesiąt) przed wojną (1931) Dzieła Anatola France`a, co przypadkowo mi się trafiły,
trwają prawie niezniszczalne. Słowem z punktu widzenia technologii (zawsze interesowała
mnie wyłącznie treść) rzeczy wartościowych nie posiadam, a już tam jakichś inkunabułów
(kojarzą mi się z homunculusami) czy innych staroci w ogóle. Za rzadkość więc uchodzi w
moim zbiorze numerowany przez wydawcę (1742) egzemplarz Les liasons dangereuses
de Laclos`a bibliofilsko na papierze Heliona wydany z akwarelami Maurice Leroy`a w
1940 (taką to żabojady miały ciężką okupację!). No i znaleziony w mieszkaniu oficera
Wehrmachtu w Kluczborku egzemplarz El ingenioso hidalgo Don Quijote… na papierze
biblijnym w Madrycie 1942. Najśmieszniejszą, niejadalną z przyczyny świetnego papieru,
jest u mnie niewątpliwie śliczna, której zawartość objaśnia podtytuł: Oficjalna wizyta
przyjaźni wielkiego wodza towarzysza Kim Ir Sena… Co się dało przed laty upchnąłem
potomkom pod pozorem, że skoro musieli czytać Przedwiośnie, mogli dzieła zebrane, a
jeśli Pana Tadeusza, to niech połkną całe wydanie narodowe. Słowacki w komplecie, Prus,
Sienkiewicz, i tak dalej. Również Dickens wydawany w całości obficie, bo obnażał
kapitalizm taki, jakiego teraz doświadczamy. Zostało jednak sporo. Nie wszystkie
kruszeją. Najlepiej trzymają się, choć je również czas nadgryza czyniąc wątłymi i
ciemnymi, setki oprawnej w płótno, nadzwyczajnej serii Nike. Rozpadły się celofanowe
koszulki poetyckiej PIW-u, ale same książeczki czują się dobrze. Zupełnie jakby Umarli ze
Spoon River nadal sobie żyli. Źle się ma Balzac, du Gard, kretyn polityczny Romain
Roland. Już tylko dla kóz. Nie oprawiałem tych książek (słusznie, bo obecnie wykruszyłyby
się z okładek), gdyż ubogiej forsy starczało jedynie na zakupy. Choćby z tej przyczyny
muszę wiele usunąć, a mam świadomość, że te oraz inne nie przydadzą się nikomu. Kto
choćby sięgnie po taką Wielką wojnę białych ludzi Arnolda Zweiga, skoro wytarły się już
opowieści o następnej nikogo od niczego nie odwodząc. Zdaje się, że wytwarzam jęki
eschatologiczne typu: one kruszeją, ja kruszeję, wy kruszejecie… Najchętniej, gdyby to w
naszej kulturze śmierci było możliwe, kazałbym, kiedy odjadę, spalić się wśród tych tanich
zbiorów. Popiół z książek, co widziałem dzięki żołnierzom kanclerza, jest piękny: siwy,
jednolitej konsystencji, zwarty jak strawione przez ognie dusze. Skonkluduje jednak
wniosek pozytywny. Taki, że młody człowiek, zawsze w tych samych welwetowych
portkach noszonych jak znak herbowy, zawsze zasobny jak mysz kościelna, kupował te
mające kruszeć woluminy, jak choćby za złotych siedem (równowartość pięćdziesięciu
śmierdzących papierosów sport) tomik Gałczyńskiego Niobe. Uliczką pies przechodził,
niósł w zębach latarnię, a człowiek był niesłychanie zadowolony.
Rzecz w tym zadowoleniu. A czym w istocie uszczęśliwiony tak? Ano tym tomikiem, albo
innym z prozą tanią jak kakao i bułka z serem a mlecznym barze. To znaczy w istocie nie
tyle samymi książkami ile ich treścią taką i owaką. Niezależnie od przypadków losu
niezmienne szczęście czytania nowej pozycji. I tak jakoś, zziu, migotnęło półwiecze.
Mario Vargas Llosa podobne zadowolenie opatruje retorycznym pytaniem: Czy nawet w
najbardziej szalonych przedsięwzięciach nie ma przypadkiem czegoś, co wyrywa nas z
codziennej rutyny, pozwala przeżyć coś, czego nigdy nie zrobilibyśmy, być kimś, kim nie
bylibyśmy pomimo naszych tęsknot i marzeń? A co nas tak? Ano zawarta w literackich
książkach fikcja. Fikcja jest lekarstwem na egzystencjalny ból świata, pokarmem, który
zaspokaja głód na „coś innego” niż to, kim jesteśmy, niż to, co nam niedostępne.
Z biblioteką zawsze miałem pod ręką, co niedostępne. Dużo, bo dostępnego finansowo.
Wprawdzie woluminy rozpadają się, ale co się w istocie rozpada? Marny papier peerelowy.
Z treści, co do łba wejść miało, weszło.
Sycyna 68, 1997
Przedstawiciele heroizmu, do dzieła!
Porządkuję książki. Wiele skazuję na śmierć wieczną, gdyż niepotrzebne jak pisarze. Tak
odkryłem na nowo staroć trzęsącą się i znaną dziś mało, choć w swoim czasie postać
potężną.
Trudno sobie wyobrazić, że jeszcze sto lat temu, ba pięćdziesiąt, (jako że zaraz po II
kataklizmie żywy był jeszcze np. Żeromski: czytany, szanowany, podtykany pod nos)
brano niesłychanie serio takie oto poglądy: u podstaw wszystkiego znajduje się, jako
istota wszechrzeczy, Boska Idea Świata. Dla większości ludzi pozostaje ukryta, żyją oni
pośród tego, co powierzchowne, praktyczne, pośród pozorów (…) pisarz jest wysłany na
Ziemię w tym celu, by sam poznał, a następnie ukazał nam ową Boską Ideę…Dlatego też
Fichte nazywa pisarza prorokiem, lub, jak kto woli, kaznodzieją, który nieustannie objawia
ludziom to, co Boskie (…) jest duszą wszystkiego. Cały świat czyni to, czego ona naucza.
Zadanie pisarza, podobnie jak każdego bohatera, polega na głoszeniu prawdy w taki
sposób, jaki jest mu dostępny. I tak dalej.
Poglądy takie szerzył w licznych grubych tomach Thomas Carlyle, po części natchniony
Fichtem. I prorokował przyjemnie: I jak długo istnieć będzie czarodziejska sztuka pisania…
pisarz-bohater pozostanie nadal jednym z głównych przedstawicieli heroizmu także we
wszystkich wiekach przyszłych.
Drwiny dziś z Carlyle`a, fałszywego profetyka, miałyby walor niewybrednych żartów z
trupa, gdyby nie skrzeczenie naszej rzeczywistości. Pisarz wprawdzie przez wypadki
dziejów, a i z woli własnej, odstawiony jest od funkcji nauczania prawdy i robi dziś prawie
wyłącznie w rozrywce, ale wydaje się, że potrzebny nadal. Otóż, choć tak zbryzgano
(mam nieskromny udział) śmieszne uzurpacje pisarzy do wskazywania idei,
zapotrzebowanie na idee jest takie samo, jak było zawsze.
Prawdę mówiąc rolę pisarzy w tej dziedzinie obrzydził publiczności oraz im samym realny
socjalizm. Ujął on rzecz w urzędowe ramy zapotrzebowania społecznego, przez które
pojmowano podsuwanie masom kłamliwych celów bieżącej polityki partyjnej. Bohaterpisarz został ustawiony jako głupek z megafonem w gębie. W konsekwencji osądzono
błędnie, że skompromitowany został nie tylko pisarz jako heros, ale także konieczność
głoszenia przez niego idei. Założono też niesłusznie, że przy szerokim obecnie dostępie
do wszelkiej zmagazynowanej myśli ludzkiej, każdy może poglądy oraz myśli czerpać
sobie sam z istniejących zasobów. Ludzie jednak nie przepadają ani za poszukiwaniem
idei, ani za myśleniem samodzielnym. W powstałą pustkę wcisnęli się niekompetentni
przekazywacze myśli powierzchownych. Siedzący głównie za szkłem kineskopów i innych
monitorów. Oczywiście pisarz przekazuje idee (głosi swoją prawdę) nie w sposób
charakterystyczny dla filozofa czy teologa, lecz, nie wchodząc w ich nie zawsze
kompetentne kompetencje, obrazowo, przy użyciu form literackich, wykorzystując
konstruowane w tym celu fabuły. Tego sugestywnego warsztatu nikt mu nie odbierze.
Niby niepotrzebny, a tu, proszę, okazuje się, że miliony łakną głębokich, podstawowych
prawd, w tym opartych o założenia transcendentalne. Oczywiście te miliony nie pożądają
objaśnienia transcendencji lecz chętnie przyjmą jasny, sfabularyzowany przykład
rzetelnego życia, przekład metafizyki na dostępne przeciętnemu człowiekowi proste cele.
W tej pachnącej utopią teoryjce jest niestety conditio sine qua non, nieodzowny warunek.
Prezenter idei (nie mylić z telewizyjnym prezenterem stronniczych dyrdymałek) posiadać
musi niekwestionowany autorytet. Wedle zasady: prawda jest nią naprawdę, kiedy głosi ją
autorytet. Można by nawet kombinować, że ważniejszy od prawdy jest głoszący ją
człowiek. Czy musi wiec on przekazywać prawdę? No cóż, prawdziwy autorytet musi.
Zatem pisarz, jeżeli chce być w społeczeństwie znaczącym herosem, winien postarać się
o autorytet. No, a jak się to robi? Najlepiej zostać wieszczem i wymyślić Konrada
Wallenroda. Albo krzewicielem serc z rolami głównymi dla Olbrychskiego. Albo
społecznikiem i wygłówkować lekarza, co nie bierze. To wszystko smutne żarty i jakby
przezacne możliwości zrobienia sobie autorytetu. Być może rozwiązaniem byłaby jakaś
prywatna Wyższa Szkoła Autorytetu i Wartości Moralnych. Sto milionów czesnego za
semestr. Ale to pomysł bez sensu: kto wyłoży taką gotówkę, by potem za darmo głosić
prawdę? Sposób jednak jest. Trzeba tylko zwyczajnie i konsekwentnie, z uporem stanąć
po stronie i trwać mimo wszystko. Po czyjej? Po darmowej, niewdzięcznej, trudnej.
To znaczy po jakiej? Ano bardziej po stronie treści niż formy. Pisarz dzisiejszy (nie mówimy
o doskonałych rzemieślnikach tłukących szmal, np. amerykańskich) usunął się, by nacisk
położyć na doskonalenie formy. Bo forma rozstrzyga o pięknie, a piękno stanowi sens.
Stanowi, choć nikt nie wie, czym ono to piękno jest? Zwłaszcza nie odpowiada na pytanie:
jak pięknie żyć? Nie jest rzeczą możliwą kontemplowanie piękna na głodno przy mrozie i
smrodzie. A jaka to treść zawsze słuszna jest? Treść bezdomna, bezrobotna, głodna.
Inaczej, jak pisze Carlyle, zwany mędrcem z Chelsea, najbardziej wpływowy myśliciel
epoki wiktoriańskiej, pisarz jest jak powiada Fichte–partaczem…
Ale co tam jakiś dziewiętnastowieczny Carlyle, którego niekompletne wytwory rozpadły
się na tylnej półce biblioteczki i nikt ich nie chciał, więc…
Sycyna 67, 1997
Wszystko złe
Przyzwyczajony do czytania, czytam. Wprawiony do słuchania, słucham. To samo z
oglądaniem. Stąd wiem, o czym zresztą wiedziałem, że wszystko jest złe.
Ci piszą (nadają), że wszystko jest złe po tamtej stronie oka, ucha i rozumienia. I tamci
nadają (piszą), że wszystko jest złe z tej strony lustra. Jako że wedle tych złe, co tamci
rozeźlili, a u tamtych, co uczynili ci, w sumie złe jest wszystko.
Oczywiście ci narobili złego wtedy (i kontynuują), a tamci wówczas (i nie przestają).
Zatem ci nadal złe robią i tamci robią. Zatem szłoby tylko o to, czyje zło jest źlejsze.
Tamtych czy tych? Bo jeśli tych, to tamci lepsi. I odwrotnie.
Lepszy od złego jest dobrym. Dobrzy jednak nie mogą robić złego, więc nie są źli. Źli są
tylko ci, co czynią zło. Niestety jedni i drudzy twierdzą, że źli są adwersarze. Co jest
powodem, że nie wiadomo, którzy są prawdziwie. Można by pomierzyć, ile tego złego
jedni, a ile drudzy, żeby porównać. I byłoby wiadomo, którzy źlejsi. Gdyby dało się
mierzyć. Można też przypuścić, że jedni mówią prawdę, a drudzy nie. Którzy jednak? Ci
uważają i tamci uważają. W takim jednak wypadku prawdy się wykluczają. Nie jest
możliwe, że tylko jedni mówią prawdę. Chociaż jest możliwe, że skoro wszystko jest złe,
tylko jedni tego narobili. Ale raczej jedni i drudzy wytwarzają zło. Jeśli tak, to byłoby
strasznie. A strasznie być nie może z uwagi na istnienie prawdy, dobra i piękna.
Gdyby tak się dało zawierzyć autorytetom, żeby rozstrzygnęły, kto w istocie produkuje
zło, a kto nie? Tyle że i ci i tamci mają autorytety. Któreś z tych autorytetów nie mają racji,
a może nawet kłamią! Oczywiście kłamać mogą autorytety tych, ale również tamtych.
Zresztą jak wierzyć w autorytety, skoro okazało się, że królowa brytyjska jest z
nieprawego łoża! (I cała dynastia na nic, jak rzekłby Gałczyński, który był anglistą).
Można by do problemu podejść w sposób inny. Dedukcyjnie. Zastanowić się mianowicie,
co konkretnie jest złe według tych oraz drugich i sprawców wykryć po skutkach.
Zerknijmy ten sposób. Złe jest wszystko, czyli co?
Złe na przykład zwykłe proszki do prania. A niezwykłe dobre. Tylko że ci, co robią
niezwykłe, za zwykłe traktują niezwykłe robione przez tamtych. Tamci z kolei… I tak dalej.
A rządy? Złe te, które rządzą. Kiedy rządzić przestają, staja się dobre, a złe są akurat
rządzące. I potem zamiana. Trudno dojść, kto źlejszy. Zwłaszcza, że ci źli, co rządzą,
uważają, że zło odziedziczyli po tamtych, którzy rządzili uprzednio. Natomiast ci, co
rządzić będą, odziedziczą zło tych, którzy rządzili. Z tym, ze nie wiadomo, czy nie
otrzymają w spadku także zła dawniejszego, pozostałego jeszcze z ich złego rządzenia.
Podobnie z pozostałymi politykami. No, ci są źlejsi od innych, choć inni gorsi od nich. Bo ci
starają sobie nabić. I tamci się starają sobie. Kosztem tych, co politykami nie są i nie
umieją (albo możliwości nie mają) nabijać sobie. Jeden z drugim …na zgubę
Rzeczypospolitej podarki bierze, jakoby tylko sam miał zostać, kiedy wszystko zginie.
Zgadnij, który zły, jeżeli ten twierdzi, że zły tamten, a tamten, że ten i nasienie jego.
A bankierzy? Potrzebni, bo kasę trzymają. Dobrzy jednak czy źli? Ja tam przeczytałem
kilkadziesiąt grubaśnych nieraz wytworów i Balzaca i Dickensa i tam nie ma o bankierach
dobrego słowa. A przecież w XIX wieku ludzie ogólnie byli lepsi niż teraz. Na przykład
młodzież ustępowała starszym miejsca w dyliżansach i omnibusach. No to jacy mogą być
dzisiejsi bankierzy oraz ich procenty haniebne? Prowadzone przez tych banki są złe i
prowadzone przez tamtych. Nakradali i będą nakradali.
Dzieci? Dzieci ogólnie są dobre, ale się zarzynają i zabijają z broni palnej, więc są złe.
Mieszanka wedlowska (teraz produkcji kociej koli)? Nie jest dobra. Jakby dodawali suszone
placki od krów jedzących paprykę, takie gryzące. Dawniej była dobra. Co ja mówię
(piszę)? Dawniej nie mogła być dobra, bo rząd nie był! Zatem była zła i pozostała zła! Po
przejęciu mieszanki Wedla przez Zachód powinna być lepsza. Ale jest gryząca.
Nie, po skutkach nie odnajdziemy prawdziwego złego i tego, co je czyni.
Problem zresztą nie polega na tym, że wszystko jest złe. Tylko jak w tym żyć i dokonywać
dobrych wyborów? A gdyby tak jedni i drudzy przestali mówić, co jest złe u przeciwników
i wskazywali na to tylko, co dobre? Może przez to wszystko stałoby się lepsze? Taka
pozytywna konkurencja: my wam (i oni nam) przysolimy tym, co u was najlepsze!
Co za nonsensy plotę! Subiektywny idealizm utopijny! Ci mieliby u tamtych postrzegać
choćby cokolwiek dobrego? A tamci u tych? To coś więcej niż samobójstwo, bo skierowane
przeciwko naturze! Zatem pozostaje tylko rada, którą wymyślił Platon, zerżnął
Arystoteles, a na łacinę przełożył Cyceron: Ex malis eligere minima. Spośród zła wybierać
mniejsze. Ale które jest mniejsze?
Sycyna 65, 1997
Ustawa o jednostkach leksykalnych
Niniejszym pozwalam sobie wystąpić z inicjatywą (jako obywatel kategorii obciążającej
budżet) i przedstawiam ziomalom gotowiuśki tekst ustawy, którą należy odespać w
połączonych komisjach porządku publicznego i finansów, a następnie uchwalić podczas
obecności kilku posłów na najbliższym posiedzeniu Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej. Proszę
zobaczyć, jakie rozsądne wymyśliłem i pożyteczne prawo:
USTAWA O JEDNOSTKACH LEKSYKALNYCH
Rozdział I. Przepisy ogólne
Art.1.1. Ustawę stosuje się do obywateli Rzeczypospolitej Polskiej w wieku od czterech do
zgonu włącznie z wyjątkiem jednostek niemych.
2. Ustawy nie stosuje się do osób mówiących przez sen, funkcjonariuszy służb
publicznych podczas pełnienia obowiązków służbowych, osób umysłowo upośledzonych
oraz parlamentarzystów.
Art. 2.1. Występujące w treści ustawy pojęcia jednostka leksykalna oraz wyrażenie
semantycznie puste oznaczają także odpowiednio ciągi elementów diakrytycznych w
piśmie.
2.2. Jednostki leksykalne są częścią polskiej kultury językowej oraz systemu edukacji
narodowej. Jako takie podlegają finansowej ochronie.
Rozdział II. Komenda Główna Policji Leksykalnej.
Art.1.1. Powołuje się Komendę Główną Policji Leksykalnej (PL) z siedzibą.
2.Komendant Główny PL jest dożywotnio i każdorazowo
Przewodniczącego Redundancji Frazeologicznej Semantyki Pustej.
mianowany
przez
3. Komendant Główny (KG) PL powołuje wojewódzkie, powiatowe oraz gminne komendy
PL (KPL).
Rozdział III. Obowiązki oraz uprawnienia policji leksykalnej (PL).
Art. 1.1. P.L. udziela zezwoleń jednorazowych oraz permanentnych na używanie jednostek
leksykalnych (j.l.) przez zainteresowanych obywateli oraz nakłada grzywny na
użytkowników nie posiadających aktualnych uprawnień w tej mierze.
Rozdział IV. Wycena j.l., wysokość grzywny, przeznaczenie uzyskanych funduszów
Art. 1. 1. Za zezwolenie na użycie j.l. w miejscu publicznym ustala się kwotę w wysokości
aktualnej równowartości jednego euro. Wysokość tej kwoty uwzględnia aktualne
możliwości finansowe obywateli i umożliwia szeroki dostęp do zezwoleń także osób
bezrobotnych.
1.2. Użycie j.l. w miejscu publicznym bez zezwolenia zagrożone jest grzywna w wysokości
aktualnej równowartości dwudziestu euro.
1.3. Przychody uzyskane z opłat oraz grzywien służą w jednej trzeciej utrzymaniu i
działaniu PL, pozostał środki przeznacza się na wzmocnienie gospodarki narodowej.
W zaproponowanej ustawie idzie o te jednostki leksykalne, za pomocą których mówiący
mogą w sposób spontaniczny ujawniać swoje emocje względem kogoś lub czegoś nie
przekazując jednocześnie żadnej informacji. O te więc wyrażenia, czy dane ciągi
elementów diakrytycznych, co są semantycznie puste. Jak wiadomo powszechnie, są one
dodawane jako parentezy do różnych wypowiedzeń bez naruszania ich poprawności
syntaktycznej, choć funkcjonują również jako osobne wyrażenia znaczące, pociągające za
sobą określone treści komunikowane przez nadawcę w sposób bezpośredni. Konkretnie o
jednostki leksykalne objęte niedawno jeszcze zakazami używania, czyli językowym tabu,
i dlatego z lubością stosowane w życiu rodzinnym, publicznym oraz gdziekolwiek bądź.
Chociaż na przykład babcie, z wyjątkiem czerwonych na buźkach bezzębnych pijanych
staruszek, nie nadają ani parentez ani innych semantycznie pustych w komunikacji
wewnętrznej Narodu Polskiego.
Nauka nie jest w stanie ani racjonalnie, ani, co łatwiejsze, bez sensu, wyjaśnić dlaczego te
a nie inne ciągi liter objęte były tabu, więc stały się obecnie podstawowymi jednostkami
leksykalnymi społeczeństwa budującego kapitalizm ryjkowy. Mowa oczywiście nadal o
zarówno jednostkach leksykalnych (j.l) systemowych (właściwych), jak tez o
referencyjno-obyczajowych i należących do wymienionej klasy eufemizmach.
Kwalifikatorów pragmatycznych jednak nie wymieniam, podobnie jak derywatów.
Proszę też wybaczyć nieprzyzwoicie niekomunikatywny język, jakim nauka hermetycznie
zaciemnia proste sporawy, ale co to byłaby za nauka, gdyby ją wykształceni ludzie
pojmowali. Ponadto parentezy oraz derywaty nadają poruszanemu problemowi ton tak
szlachetny, że łatwo uniknę zarzutu, iż na szacownych łamach propaguję to, co denna
kultura tumanów wprowadziła do mowy narodowej tak skutecznie, ze i telewizor nie cofa
się przed namiętnym stosowaniem jednostek leksykalnych.
Nie sądzę, by zadomowionym i dobrze traktowanym w ojczyźnie polszczyźnie jednostkom
leksykalnym można było się jakoś rzetelnie przeciwstawiać ( byłoby jak odbieranie
narkomanom używek, a osłom owsa). Natomiast przyszło mi do łba, żeby z hołockiego
obyczaju jakiś pożytek był. Gospodarczy najlepiej bośmy biedni okrutnie. Zarobić na j.l.,
ot co, skoro nic innego uczynić się nie da.
Zapomniałbym wyjaśnić, że ta proponowana policja (PL) dla rozpoznawania jednostek
leksykalnych (j.l.) wyposażona być powinna w cenne wydawnictwo PWN: Słownik polskich
przekleństw i wulgaryzmów zrobiony uczenie przez M. Grochowskiego.
Sycyna 59, 1997
Wolność uniżona
Orzeka groźnie Byron: Bo własne tylko upodlenie ducha ugina wolnych szyję do łańcucha.
Rzemieślnicy tutejsi, podanie pisząc do szefa miasta o to, co im się z litery prawa należy,
zaczęli tak: Jaśnie Wielmożny Sławetny Panie Prezydencie!
A nauczyciel jeden licealny, o którym twierdzą powszechnie, że łachudra, każe zwrot
utarty a nienależny zawsze poprzedzać epitetem szanowny. Należy więc doń zwracać się
tak: Szanowny Panie Profesorze! Indziej szło pracę u Niemca w fabryczce, a roboty tu po
wsiach posowchozowych brak: stanowisko nędzne było jedno, a chętnych wielu. Kobieta
więc prosząc o pracę w rękę nagle pochwyconą Niemca pocałowała. Spodobało mu się i
przyjął. Teraz gęsto go całują, przecież stanowisk bez liku tworzył nie będzie. Chyba żeby
kto staropolskie sobie przypomniał obyczaje, te o których Kuchowicz pisze przywołując
Vautrina: jeżeli zaś któryś z nich wyżej stoi w hierarchii społecznej, niższy stanem rzuca
mu się do nóg, całuje stopy albo podejmuje pod kolana, bądź też pochyla się, zaznaczając
tylko ten upokarzający gest i wypowiadając formułkę: Upadam do nóg.
A w poczekalni siedząc kolejowej słyszałem jak dziewczyny petycję pisały do dziekana,
żeby im coś tam przełożył. Były zdania, iż dziekan jest ekscelencją i tak też napoczęły.
Kiedy zgryźliwie wtrąciłem się, wyjaśniły, że on lubi.
W spółdzielni mieszkaniowej stary człowiek kierowniczkę panią błagając, żeby umorzyła
dług (dziadek wyobrażał sobie, że ona jest kim: deficytową kopalnią węgla czy dotowaną
fabryką traktorów?) użył wyrazu orędowniczko oraz innych, miękkich, śliskich od żałości.
To i chyba przykładów wystarczy, a każdy czytelnik też swoje ma.
Przewertowałem mnóstwo dokumentów podstawowych dla gwarancji wolności w systemie
wolności. Więc Powszechną Deklarację Praw Człowieka, Międzynarodowy Pakt Praw
Obywatelskich i Politycznych, (z pierwszym oraz drugim Protokołem Fakultatywnym),
Konwencję przeciwko Torturom oraz Innemu Okrutnemu, Nieludzkiemu lub Poniżającemu
Traktowaniu lub Karaniu, Konwencję o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności
(z dziesięcioma Protokołami), a nawet Afrykańską… oraz Amerykańską Kartę Praw
Człowieka i Ludów, skoro Ameryka takim ideałem.
I oczywiście naszą-waszą Konstytucję…, szesnaście jej projektów oraz siedemset
krytycznych zastrzeżeń do tych oraz tamtych projektów. Także Kodeks Cywilny oraz
Kodeks Karny. Owszem, są w tych aktach prawnych, zwłaszcza w ostatnim, kawałki o
przestępstwach przeciwko czci, ale nigdzie nie ma o takim, kiedy osobnik sam poniża
swoją cześć, bo uważa, że musi.
To znaczy formalnie nie musi (gdyż przepisu nakazującego ani prawa nie ma), ale musi,
bo naraziłby się na różne straty. Na przykład straciłby robotę albo jej nie dostał, nie
uznano by jego dzieła za dobre, choć dobre by było, nie otrzymałby nagrody, aczkolwiek
by mu się należała, nie zrobiłby stopnia naukowego, mimo że jego twórczość badawcza
czy koncepcyjna na to by zasługiwali, nie zostałby przyjęty w poczet, nie dostałby
podwyżki, dobrego stopnia, awansu, orderu, itp. Wolny człowiek, i to w systemie takim
nadzwyczajnie wolnym jak teraz, słusznie uważać może każdemu, co się należy, boć
prawa są, zasady, obyczaje. Bardzo często jednak uważać tak nie może, a już kiedy hardy
jest i uniżenie o należne nie poprosi. Zgarną wówczas, co tam jest do zgarnięcia, nie ci, co
zasługują, lecz co wyproszą ładnie. Proszenie zaś o swoje stanowi grzech śmiertelny
przeciwko wolności. Idzie o niebłahą kwestię teoretyczną (uniżoność jako niemożliwy
atrybut wolności) oraz potężne skutki praktyczne w życiu społecznym: kogo oraz ile razy
ma człowiek wolny w rączki całować albo, padając, w nóżki?
W dodatku, jeśli by o tę kwestie szło, nie uda się winy za serwilizm złożyć na zaborców, co
nas tak wychowywali, żebyśmy ich lizali namiętnie. Ani na ubiegłą czerwoność. Uniżoność
to rys jeszcze dawniejszy, stanowy, Polski szlacheckiej, dziedzictwo. Pisze przecież
Kuchowicz o wieku XVII: Chłopi padali dosłownie plackiem u stóp panów, ściskając ich za
nogi. Czasem klękali przed nimi (…) Biedniejsza szlachta obejmowała możniejszych za
kolana, całowała po nogach, dochodziło do scen odrażającego płaszczenia się. Tu mi myśl
błyska wszystko tłumacząca: nie burżuazyjną żeśmy wolność odzyskali lecz sarmacką,
szlachecką! Ociosaną trochę w obyczajach, boć to koniec wieku atomowego, więc
całowanie w tłuste łapki przetransponowało się w uniżone formułki słowne. Ale jest w
nich ślad oraz zakodowana informacja, że jak trzeba, padniemy do stóp buty możne
całować. Może to marginalia obyczajów współczesnych, ale spróbujmy popatrzeć na
siebie, kiedy w lansadach przed wiele mogącego szefa suniemy i przed nim stajemy. Pisał
Brzozowski: Kto w czymkolwiek poniża własne ja, jest nieuczciwy, gdyż robi innym to,
czym sam w sobie gardzi. Kto się dla innych upokarza, poniża innych, lekceważy ich,
pogardza nimi, dając im z siebie nie to, w czym siebie szanuje.
Straszliwa była przenikliwość Brzozowskiego: uniżoność stanowi wyraz pogardy dla typa,
przed którym się poniżamy! I tyle dziwnego, że owe typy taka formę pogardy bardzo
lubią. Stwierdzenie Brzozowskiego należałoby wprowadzić do karnego kodeksu i zagrozić
w nim, że kto tak czyni, podlega srogiej karze.
Sycyna 55, 1997
Pamięć przymusowa
Żar. Młoda mamuśka, rozebrana do cna, podobna do obłupionej ze skóry zdrowej kobyły
(nie mylić z klaczą, gdyż klacze ładne) bije na chodniku swego czteroletniego maluszka,
uwijając się wokół dziecka w szpilkach założonych na dwa słupy telegraficzne. Chłopczyk
bowiem, ubrany w fikuśny stroik z koronek (karykatura muszkietera), nie pamiętał, że nie
wolno mu. Mózg człowieka to sieć, w której każdy z kilkudziesięciu miliardów, bodajże
dziesięć do potęgi dziesiątej, neuronów tworzy dziesięć do czwartej połączeń
synaptycznych z innymi komórkami. Całkowita liczba synaps w mózgu jest więc rzędu
dziesiątki z czternastoma zerami! Mówiąc fachowo, maleńki człowieczek prany właśnie
przez rodzicielkę, nawet jeśli tych tam komórek neuronowych, więc i synaps, czyli styków,
posiada odpowiednio mniej z uwagi na wiek, nie powinien zapomnieć, że ubranko z
brabanckich koronek wytwarzanych w Gruzji jest pokazowe i nie ma prawa zetknąć się z
brudem ulicy! Odebrał przecież uprzednio od gołej (prawie) kochanej mamusi informację,
którą jego niewielki mózg zapisał najpierw w języku zjawisk elektrycznych, a potem
przełożył na język chemii, by ponownie w postać elektryczną. Gówniarz jednak polecenie
umieścił w pamięci tak krótkotrwałej, że mu się ta elektryczność zaraz ulotniła, w wyniku
czego biegnąc przewrócił się, smarując koronki od jaśminów kwitnących bielsze. Jego
matka, która wylazła na upał, żeby chętnym pokazać ogromne zasoby kobiecego mięsa,
również teoretycznie posiada te neurony w niedających się nazwać liczbach, a także
elektryczne złącza mózgowe, ale owych urządzeń nie używa, z pewnością nie posiada do
nich jasnej instrukcji używania. Ja natomiast, widząc zdarzenie, natychmiast korzystam z
pamięci długotrwałej, odgrzebuję w mózgownicy dosyć niegrzeczne wyrazy i używam
publicznie w stosunku do różowego hipopotama, co bije potomka z przyczyny własnej
próżności, czyli ciemnoty. I tak poczynając od malca, który nie pamiętał, iż nie wolno mu
się wywracać, rozważyłem leniwie kwestie pamięci w ogóle. Myśl podczas upału wije się
powoli jak podsuszona dżdżownica, lecz jakoś doszedłem do naukowych wniosków.
Głównie do tego, że naród nasz, wyposażony w te rodzaje pamięci, co wszyscy ludzie, a
także szczury i wypławki, posiada również nieznaną nauce pamięć wyjątkową. Wszyscy
mają bowiem pamięć proceduralną, czyli nieświadomą, dotyczącą umiejętności
zdobywanych przez naśladowanie czyli eliminowanie błędów i w ten sposób możemy
opanować raz na zawsze np. pieczenie naleśników czy pisanie na klawiaturze komputera.
Ponadto dysponujemy pamięcią deklaratywną, dotyczy ona wszelkiej wiedzy zdobywanej
przez informacje. Ja na przykład deklaratywnie pamiętam o tych tam neuronach i innych
synapsach. Ta druga pamięć jest mniej trwała, gdyż od umiejętności smażenia placków
kartoflanych (z cukrem i śmietaną) zależy przeżycie indywiduum, a pamięć o neuronach
nikomu jeszcze niczego nie dała, dlatego nie rozwijam sprawy aksonów i dendrytów, czyli
długich i krótkich wypustek komórek nerwowych biorących udział w myśleniu. No i
jeszcze pamięć może być krótka, średniotrwała oraz długa. To mają wszyscy. No może nie
wszyscy i w różnym stopniu. Szczep piastowski posiada ponadto przyuczoną pamięć
wyjątkową, to znaczy przymusową. Ten malec, co wziął w skórę od antymatki, nie tyle,
uważam, nie pamiętał polecenia o wszelkim zakazie zanieczyszczania swego stroju
reprezentacyjnego, bo taki dzieciak ma na to w łebku dosyć neuronów i elektryczności, ile
że była to pamięć przymusowa, więc w samej istocie nienawistna.
Takiej przymusowej pamięci podlegamy głównie w stosunkach społecznych, choć
sądziłem, że tylko podlegaliśmy. Przez ponad cztery dziesięciolecia miała ona nazwę:
nienawistny Zachód. Jej wzorcowym przykładem było plugawe Krzyżactwo rozumiane jako
łajdackie Niemiectwo ( już jako człowiek dorosły przeżyłem wstrząs, kiedy dowiedziałem
się, że Bolek Krzywousty w celach jak najbardziej państwowych wyłupił oczka swemu
lewicowemu bratu, byłem bowiem dogłębnie przekonany, że takie rzeczy to wyłącznie
komtur ze Szczytna). W przymusowej pamięci deklaratywnej mam do dziś, że Niemce
wraże. Do pamięci przymusowej należał niedawno przede wszystkim cały angloamerykański imperializm, przeciwko któremu śpiewał murzyńskim basem Paul Robeson
protestujący głośno z głębin Missisipi.
To chytra pamięć, jej klęską stała się właśnie przymusowość i stąd dosyć lubimy wstrętny
Zachód. Dlatego przez owe głowowe synapsy leci nadmiernie duży prąd, kiedy spotkamy
się dziś z taką np. informacją i to w książce amerykańskiej, że w kwietniu 1943
konferencja przedstawicieli Anglii i USA zadecydowała o zaniechaniu jakichkolwiek działań
związanych z Holocaustem, gdyż obawiano się, że Trzecia Rzesza przystałaby chętnie na
wstrzymanie pracy komór gazowych, ewakuowała obozy koncentracyjne i pozwoliła
setkom tysięcy (jeśli nie milionom) Żydów wyjechać na Zachód. Wygodniej było
pozostawić ich w rękach Hitlera. Nie będę tworzył jakichś tam głupich wniosków,
zwłaszcza że Zachód bardzo dla nas, sierot, dobry i ewentualnie nie pozwoli na nasz
holocaust. Oczywiście zgoda na rzezie w byłej Jugosławii to sprawa zupełnie inna.
W wolnym państwie polskim nie zrezygnowano z wciskania pamięci przymusowej,
zmieniono jedynie geograficzny kierunek: brzydki jest teraz Wschód. Byleby przez
niechęć obywateli do przymusu nie spowodowało to nagannej miłości do Rusi.
Sycyna 46, 1996
Hipówy z jeziora
Nosić turkusowa koszulkę, botki z klamerką Gucci lub co najmniej okulary z domowa
skrzyżowanymi G to znaj, że jest się Hip. Hip znaczy modny. Hip znaczy, że wie się, o co
chodzi. Te dwie hipówy potencjalnie wykonały zamiar w dekoracji poniekąd romantycznej,
chociaż nie pozbawionej smutnego komizmu. Noc czarnymi zębami szczękała z zimna,
księżyc jak przemarznięta kość, chmury z lodowej waty utkane, woda o temperaturze
wymaganej dla Ice Tea. Samobójczynie też zabawne, prawie bohaterki slap-stick comedy:
wysoka chuda nie oheblowana i niska pękata choć kształtna. Patowa i Pataszonowa, jeśli
ktoś pamięta tych dwóch sprzed potopu. Nim przeszły przez chłodne sitowie i podmokłe
trzciny, długo deliberowały, czy aktu samozagłady dokonać w stanie pierwotnej nagości
czy po śmierci również zachować przyzwoitość. W nierozsądnej już obawie przed zimnem
w wody jeziora wstąpiły ubrane. I byłyby się. Gdyby nie złodzieje ryb. Ukryci w trzcinach
w zatapianej na dzień łodzi, wściekli na głośno gadające dziewuchy. Przecież uratowali
tonące, kiedy przerażenie, silniejsze od zamiaru, kazało panienkom już na głębi tłuc
rękoma, wrzeszczeć i bić pianę z nadchodzącej łagodnymi falami ciemnej wody.
Chłopi wśród szorstkich traw rozebrali je, natarli bimbrem lanym na stwardniałe dłonie,
napoili wódką i po szyje zakopali w kopkach siana na okolicznej łące. Potem, by nie tracić
nocnej dniówki, wybrali ryby z ukrytych więcierzy, zatopili łódź i odeszli, by przysłać swoje
baby pod wodzą położnej ze wsi. No bo kiedy dziewucha może chcieć się topić, jeśli nie
wtedy, gdy przerazi się swoim brzuchem?
Mylili się. Każda niedoszła, co je kłusownicy pomogli uniknąć grzechu śmiertelnego, była
intacta. Prawdopodobnie z przyczyny gorzkiej urody. Ciąża, porzucenie czy inna
nieszczęśliwa miłość to przyczyny nazbyt banalne (i dosyć dzisiaj nieaktualne), by się
zajmować przypadkiem. Podobnie jak wieszanie się bezrobotnych, których za dużo, by
mogli zainteresować. Jednak te dwie absolwentki szkolnictwa podstawowego z miasteczka
wielkiego jak kurza łapka powinny być opisane, bo próbowały popełnić pod wpływem
czytelnictwa! Samobójstwo z przyczyny sugestywnej lektury nie do pojęcia dzisiaj i mimo
możliwości skutków nieodwracalnych jakby śmieszne. A tylu kiedyś poszło w
nieśmiertelne ślady cierpiącego Wertera! W zasadzie, choć cynizm to pierwszorzędny,
byłoby miło stwierdzić, iż jeszcze dzisiaj wytwarzają pisarze tak porywające i działające
na pod i świadomość utwory, że prowokują one do rzeczy ostatecznych. Znaczyłoby to, iż
pisarstwo, mogąc zadać śmierć, nie umiera! Niestety, nie literatura piękna popchnęła owe
wrażliwe dziewuszki do kostnienia w nocnych wodach kaszubskiego jeziora. Niemniej
uczyniło to słowo pisane! Konkretnie –zawarte w luksusowym miesięczniku dla
wytwornych luksusowych bab. Tytułu nie przytoczę, bo nie będę propagował czasopisma
burżuazyjnego, które powoduje targanie się! Dziewuchy lakierowanego periodyku nie
kupiły, bo pięć złotych to duża kasa w tych okolicach. Znalazły egzemplarz porzucony
przez znudzoną damę z wielkich światów jadącą przez dzicz. A co takiego w eleganckim
czasopiśmie, że dziewczyny miasteczkowe poruszyło do granic życia? Artykuły o
absolutnym bezsensie istnienia wśród maków polnych, chabrów, rumianków i stokrotek?
Ponury jakiś komentarz do Nietzschego? Nie, w takich pismach gładkich i czystych jak
wypucowany sedes z włoskiego marmuru, nigdy nie pisze się o plewieniu buraków
pastewnych, o czarnych błotnistych jeziorach z pijawkami i krwiożerczymi larwami ważek.
Tam są wyłącznie kawałki o kobietach udanych, co skutecznie wysmarowują się ze
zmarszczek, szastają szmalem i są subtelne oraz inteligentne oraz piękne w tych swoich
pałacach z drewna i porcelany. Wiedzę o przyczynie wydobyła z samobójczyń młoda pani
psycholog, która zdumiała się i nie zdumiała, bo sama klepie wychudłą biedę, zarabiając
miesięcznie na jedną sukienkę w kwiaty Moschino. Żałosna przyczyna. Te dwie zapragnęły
być hipówami. Najpierw wyczytały, okropne biedne brzydule, że: Świat oszalał dla
rzymskiej firmy Gucci. Czarne koronki, atłasowe bluzki i mokasyny projektu Amerykanina
Toma Forda to marzenie młodych kobiet od San Francisco po Mediolan. Ubrania z metką
Gucci noszą Madonna, Jodie Forster i Susan Sarandon. Słabo obeznane z geografią
dziewczyny nie wiedziały, iż ich miasteczko nie znajduje się w żadnym wypadku pomiędzy
San Francisco a Mediolanem. Potem wyczytały, że okulary Giorgio Armani pięćset
sześćdziesiąt złotych. Czarne klapki Polini pięćset. Czarne buty S. Rossi sześćset
pięćdziesiąt. Czarna sukienka Snobissimo także pięćset sześćdziesiąt. Są oczywiści i
tańsze: sukienka Fremi na przykład tylko trzysta dziewięćdziesiąt. Dowiedziały się
również, iż mogłyby zamaskować wrodzoną prowincjonalność, zwłaszcza bladość
spowodowaną przez odżywianie, emulsją samoopalającą Guerlain za złotych
dziewięćdziesiąt. Przemyślały swe możliwości w dziurze na krańcu, gdzie, gdyby trafiła się
robota, zarobić można na jedna klapkę Polini. I postanowiły. Zwłaszcza, że nie jest
możliwa wymiana najlepszego ustroju niesprawiedliwości społecznej na doskonalszy.
Sycyna 44, 1996
Potrzeba szpetoty
Ojciec mój mebli nie lubił. Meble bowiem z przyczyny swego ciężaru nie nadają się do
noszenia. No może jakieś malutkie rokoko, ale skąd by w naszych sferach podobne
ptifurki? Nasz robotniczo - chłopski stan posiadania tej dziedzinie (łóżko i kredens) sfajczył
się w tym wrześniu, w którym kanclerz Rzeszy przysłał żołnierzy bez kapitału
inwestycyjnego. Przez lata następne, podczas których Niemców lubiliśmy stanowczo
mniej niż dzisiaj, moja rodzina dorobiła się szerokiej pryczy, wysokiej szpitalnej szafki oraz
zydla. Co sfajczyło się w czterdziestym czwartym. Gdybyśmy te oraz tamte meble
przenosili na plecach gdzie popadło, podobnie jak pierzynę oraz garnki, uniknęłyby
zagłady. To aż dziwne, że Niemcy, taki przyjazny naród, z uporem fajczyli nam kiedyś
ubogie sprzęty. Ojciec więc stracił uczucie dla tej łatwopalności i odtąd w naszych
mieszkaniach stało funkcjonalne byle co. Właśnie od ojca nabyłem lekceważenie
wyposażenia izb. W późniejszym życiu za jego przykładem majstrowałem z desek co tam
potrzebne było, zwłaszcza liczne półki na książki. Zatem powinienem się na meblach nie
znać. Przecież obcowałem często z rzeczami meblowymi pięknymi. W opuszczonej wilii
doktora Rotkappchena w Kluczborku, dokąd się sprowadziliśmy w ramach rewizyty za
fajczenie nam sprzętów w Warszawie, znalazłem i przywłaszczyłem niciak z mahoniu
fornirowanego afrykańskim orzechem z XIX wieku, w którego przegródkach my, dzicz
wschodnia, trzymaliśmy mokre śrubki, więc sprzęt zepsuła rdza, zanim dojrzałem do
kultury meblowej wysokiej. Później już dostrzegałem sprzęty o pochodzeniu szlachetnym.
W Poznaniu u hrabiny Mielżyńskiej, do której pani Łabuzińska wysłała mnie z wiązką
szparagów, w zagraconym pokoiku, jaki starsza pani zajmowała z tej przyczyny, że na
salony wkroczył proletariat, zadziwiłem się trzydrzwiową szafą gdańską, więc bogato
rzeźbioną, z czarnego dębu. Wkrótce zacząłem czytać i o takich ładnych rzeczach, z
czego rozeznanie i pewien smak. Podczas obecnego lata towarzyszyłem przyjaciołom w
zakupach wyposażenia wnętrz. Dranie dorobili się trochę na pracy intelektualnej, co samo
w sobie jest w Polszcze tajemnicą niepojętą wiary w kapitalizm, wyrychtowali chałupkę i
poczęli, a część żeńska komórki społecznej poczęła pożądać mebli. Stąd zwiedziłem
mnóstwo salonów z tymi gratami i sądzę, że są one projektowane oraz lepione w pełnym
poczuciu rychłego końca cywilizacji, a kultury na pewno. Jak jest gdzie indziej, ni wiem,
ale w powiecie Pomorze Środkowe, jaki wykrojono z dwu województw w ramach epokowej
reformowości, w temacie mebli dominuje ohyda szpetna i brzydkość jawna. W sklepach
zgromadzono wszelkie możliwe estetycznie ułomności prezentujące absolutną kalekość
kształtów i barw. Zupełnie jakby w końcu wieku miano reaktywować panujący na
początku stulecia grubiański surrealizm wsparty dekadenckim turpizmem.
W kanapach, tapczanach, wersalkach oraz fotelach jakieś chore na niekształtną
opuchliznę biedermeiery pożenione z formą wiktoriańską dominująca u Indian znad
Orinoko. W szafach, kredensach, stołach i krzesłach pokraczne bękarty, jakie daje
skrzyżowanie ekspresyjnego klasycyzmu z pocieszną secesją. Prymitywizm pomysłów
łączony z topornością wykonania. Eklektyzm szalonych stolarzy meblowych, którzy
dotychczas uprawiali hotentocką ciesiółkę. Bardzo często dochodzi do tego
nieprawdopodobna tapicerka, zwłaszcza w kolorystyce i wzornictwie zastosowanych
materiałów okryciowych. Tkaniny, z jakich kiedyś robiono kalesonki do plażowania w
dzikich ostępach wysp Bahama, awansowały na pokrycia mebli. Podobnie więzienne
pasiaki, łowickie spódnice i płócienne dekoracje z kolorowych jarmarków. Czy wydziwianie
w związku jest uzasadnione (poza wywoływaniem pustych śmiechów pokolenia)? Przecież,
po pierwsze, nikt paskudnych mebli kupować nie musi, a po drugie są one z dziką
rozkoszą kupowane. Najgłupszy nawet stolarzyła wyposażony w produkcyjny gust
jaskiniowca nie wytwarzałby z uporem meblowych okropieństw, gdyby nie było na nie
zapotrzebowania, więc zbytu. W wypadku przeciwnym wytwórca zostałby zmuszony przez
drewnianą rękę rynku do zatrudnienia projektanta z jakimś poczuciem piękna i robiłby
rzeczy w miarę estetyczne. Zatem gusta producentów oraz klientów jednakie. A nad
gustami biadać nie należy. Kto chce trzymać w chałupie ludowe Picasso, ten ma wolną
wolę. Z odzyskaną wolnością uzyskaliśmy także prawo do realizowania nieodpartej
potrzeby szpetoty. Prawo to wykonywane jest w sposób urozmaicony: poprzez nurzanie
się w byle gdzie porzucanych śmieciach, obfajdywanie bazgrołami murów oraz wszelkich
innych przestrzeni, smród wehikułów, niedomytych ciał, zatykające wonie wód stojących
i płynących, itd. Ten rodzaj brzydoty jest jednak trochę nietrwały i na ogół znajduje się na
zewnątrz mieszkań. Do lokali zamieszkiwanych przez obywateli, szczególnie przez
bogacących się na niepodległości, szpetotę wprowadzić można na stałe w zasadzie
jedynie przez zestaw stosownych mebli. Ohyda jest wtedy pod ręką i cieszy oko
właściciela, któremu szczególnie miło, że to jego święta własność, a nie ogółu, do którego
najczęściej nie należy nic, nawet publiczne odpadki. Inne wyjaśnienie popytu na
paskudztwo meblowe nie wydaje się możliwe. Oczywiście można by ludzi do piękna
kształcić, ale forsy ciągle brak. Poza tym próby kształcenia zmysłu estetycznego w
szkołach ma mankamenty. Pierwszy jest ten, że szpetne są same placówki edukacyjne. Po
drugie, ważniejsze, byłby to zamach na wolność i prawa człowieka. Osoba ludzka,
zrodzona do wolności i zaspokajania potrzeb. A jedną z elementarnych jest obecnie
potrzeba totalitarnej szpetoty.
Sycyna 95, 1998
Osy, piwo i wolność
Wolny (w sensie praw człowieka) typowy łysy osiłek, siedzący na drągu z butelką w wolnej
łapie, zaczepił mnie, pytając w tonacji nieprzyjemnej:
- Panie, pan dajesz coś tym osom?
Szło o liczne owady, które buzowały nad parapetem okna pokoju na wysokim parterze. Z
boku mojego mieszkania trochę niżej znajduje się sklep spożywczy, a droga doń
ogrodzona drągami, na których bytuje towarzystwo.
- Daję czasem trochę wody z cukrem – rzekłem. – Zwierzątka umierając drętwieją w
chłodzie jesiennym z pustymi żołądkami i chętnie by coś wrąbały.
- Pan pomyślałeś, że ja tu pyję pywo, a osy mi latają i gryzą!?
- One – wyjaśniłem, o czym wolne osiłki bojące się os nie wiedzą –nikogo nie atakują.
Żądlą jedynie wówczas, kiedy je niebacznie nacisnąć.
Wolnemu pyjącemu wolne pywo moje wyjaśnienie nic nie wyjaśniło.
- Ja jestem wolnym człowiekiem – rzekł cedząc słowa. – I mam prawo spokojnie wypyć
pywo, a nie żeby mnie osy gryźli.
- Ja również jestem wolnym człowiekiem – odpowiedziałem. – I mam na przykład prawo
nie wysłuchiwać wytwarzanych przez piwoszy wulgarności, jakie mi do pokoju przez okno
wlatują.
To go nie interesowało. Popatrzyłem mu uważnie w oczy (nie były piwne) i zobaczyłem, ze
może i chce mnie znieść z powierzchni. Nie zniosły mnie zagony pancerne Wehrmachtu
nie zniosła dzicz sowiecka, a on, wolny osiłek mający około grubiańskich lat dwudziestu,
mógł.
- Prawo mam spokojnie wypyć pywo - powtórzył leniwie.
- A czy ja mam jakieś prawa? – spytałem retorycznie.
Zanim wróciłem do mieszkania, spodeczek ze słodzoną woda został z parapetu strącony
kijem. Wolny osiłek bał się jak diabli wolnych os. Nie było to pierwsze wolne ostrzeżenie
w tej sprawie. Uprzednio sąsiadka z trzeciego piętra, stojąc na trawniku przed moim
oknem, stwierdziła, że te karmione zbytecznie osy:
- Wpadli mi do kuchni i zagryźli!
Zadrżałem, gdyż wiem dużo o woodu. Jeżeli zagryziona mogła mówić, niechybnie była
zombi! Ludzie powszechnie lękają się os, więc uruchamiają przeciwko nim swoją wolność
osoby ludzkiej. Co za szczęście, iż na ogół nie wiedzą, że niektóre błonkówki rozmnażają
się składając jajeczka w larwach innych owadów, żywych spiżarniach dla osiego
potomstwa. Cóż że eliminowane są w ten sposób różne szkodniki. Rzecz jest obrzydliwa.
Poza tym osom może wpaść do głów jajeczkowanie larw ludzkich!
W każdym razie miałem sposobność doświadczyć, jak pojmowana jest wolność oraz
należne jednostce prawa w kręgach, niestety nie tylko, pyjących pywo, co zresztą jest w
miejscach publicznych zabronione. Jest to ich wolność oraz ich odzyskane prawa. Nikt nie
może tej wolności i praw uszczuplać wprost albo pośrednio, nawet gdyby szło o
zagrożenia wyłącznie imaginowane. Oni mają tę świadomość i należy rzec, że jest to
wielkie osiągnięcie w kraju tak długo zniewolonym. Przez lata te do nich należał zbiorowy
rozum klasy. Teraz otrzymali upragnioną wolność. Ze strachu przed czymkolwiek
wykorzystują ją przeciw wszystkim i wszystkiemu. Trzeba wiedzieć, że podkarmiane
panny osy pięknie obsiadają spodek z płynną słodyczą w takim zgodnym wianuszku i
pracowicie oraz rytmicznie piją poruszając z gracją odwłokami żółtymi w czarne paski.
Kiedy już zjedzą wszystko, jedna lub kilka wpada do pokoju, żeby brzęczeniem
zawiadomić, iż pora na dolewkę. Nie warto dodawać, że nigdy nie zostałem przez nie
użądlony, choć na przykład poczciwe trzmiele oraz robotne pszczoły skłuły mnie boleśnie
raz nie jeden. Oczywiście wkurzone jakąś moją nieświadomą agresją.
Ale dla os nie ma wolności. Wolność jest dla pijących piwo. Łatwo zgadnąć, że zarówno
opis wydarzenia jak dywagacje wynikają z mojego poczucia niemocy pełnej. Cóż jednak,
że mogę osiłkowi ironicznie przysolić wyrazami, że głupi on i brutal oraz cham (jak w
takiej piosence starszych panów kabaretowych), skoro to do niego nie dojdzie, bo jeśli
nawet umie czytać, to czyta jedynie etykietki na butelkach z piwem, albo i nie.
Proszę też nie sądzić, że ugiąłem się od razu. Spodeczków ci u mnie nie brakuje, więc
postawiłem na parapecie następny, kandyzowany. Ostatecznie podczas okupacji byłem
zuchem przy Szarych Szeregach (Zawisza Czarny z Garbowa uczy nas mężnymi być…), co
kiedyś poświadczyć mogła moja szkolna pani Krzywobłocka (Warszawa, Tarczyńska 11).
Naczyńko zostało potłuczone, a w zamian wystawiono mi przy szybie olbrzymi brukowiec
z rodzaju tych, z jakich o wolność się bijąc wznoszono barykady. Wstyd się przyznać, ale
przypomniało mi się, że obok niedawno gówniarze zamordowali pewną babcię. Co było
dla niewielkiej kwoty. Łatwo jednak sobie wyobrazić mężne czyny młodzieży w obronie
wolności zagrożonej przez osy!
Aby jednak coś zrobić, jakąś odwagę ducha wykazywać, począłem, jak to inteligent
żywiący się papierem, gorąco studiować problematykę. Była to decyzja słuszna. Odkryłem
bowiem w końcu budujące stwierdzenie, że w realizacja swej osobistej wolności jednostka
natrafia na „wolne byty autonomiczne”, które w obliczu jej własnych zamiarów mogą się
otworzyć lub zamknąć, przez co może być ograniczona wprawdzie nie wolność samego
człowieka, ale jego przestrzeń wolności i możliwość obiektywizacji tej wolności.
Nastąpił po prostu właśnie taki przypadek.
(Sycyna 75, 1997)
W Olsztynie istnieje fabryka opon mózgowych
Północni nauczyciele rozśmieszają siebie i innych wypisami z prac maturzystów 1998. Oto
wybór:
Antygona czuła miłość do brata i dlatego go zakopała mimo zakazu króla.
Antygona pochowała brata, splunęła moralnie na króla i powiesiła się.
Andromaka była wdową, jakiej wielu mężów mogłoby jej pozazdrościć.
Andrzej Radek myślał, że nauczyciel da mu w skór. Ale było odwrotnie.
Aleksander Głowacki to panieńskie nazwisko Bolesława Prusa.
Anielka mimo zakazu ojca kolegowała się z Magdą i świniami.
Antek nie miał ojca, bo był drwalem.
Baryka zakopał precjoza wraz z żoną i synkiem.
Beanów pędzono za miasto i tam im odcinano niepotrzebne części.
Beniowski zabił sześciu Kozaków. Jeden z nich umarł, a inni uciekli.
Bił swa żonę, z którą miał dzieci przy pomocy sznurka.
Bohaterów „Krzyżaków” dzielimy na historycznych i erotycznych.
Boryna był teściem żony syna Antka Hanki.
Była to wyspa położona z dala od morza.
Car się zlitował i zamienił mu kare śmierci na żywot wieczny.
Chemik pracuje dlatego w białym fartuchu, aby nie wyżreć dziury w ubraniu.
Chłop pańszczyźniany chodził przygarbiony, bo mieszkanie miał ciasne.
Chłop pańszczyźniany musiał znosić panu jajka.
Chłopi chodzili po polu pionowo i poziomo.
Chory więzień nie dość, że nie był leczony, musiał jeszcze niekiedy umierać.
Chrobry pomógł odzyskać tron swemu zięciowi Świętopchełkowi.
Czarnecki zebrał dużą kupę chłopską.
Czytałem sztuki Szekspira. Dwie zapamiętałem: „ Romeo” i „Julia”.
Danusia, ratując Zbyszka przed napaścią dzikiego zwierza, zabiła go.
Danuśka weszła na ławę i zaczęła grać na lutownicy.
Do ludności w „Balladach” Mickiewicza zaliczamy nie tylko pojawienie się rusałki, aler
również jęki chłopa pod jaworem.
Dobrze rozwijający się przemysł chemiczny przerabia węgiel na sól kamienną.
Dosyć szybko można się zorientować, że Izabela nie nadaje się do interesu, który ma
Wokulski.
Zobaczyłem w oknie brudne nogi od dziewczyny i okropny dym buchał z tamtej strony.
Janko Muzykant był niedojedzony.
Jaro zakochał się w Bolce i w wyniku tego złamał ręce.
Jego matka, będąc małym chłopcem, spadła z drzewa.
Jej córeczka Ania uśmiechnęła się pod wąsem.
Joanna D`Arc nosiła białą zbroję i czarnego konia.
Judym postanowił czuwać nad całkowitym brakiem higieny.
Kain zamordował Nobla.
Kangur ma łeb do góry, dwie krótkie przednie kończyny, dwie tylne długie. W workuma
brzuch na małego i długi ogon.
Kapitan spuszcza się zawsze ostatni.
Kapłani egipscy wywoływali podstępem zaćmienie słońca.
Karusek lubił suczki, ale najbardziej wolał Anielkę.
Kazimierz Wielki, choć bardzo się starał, nie mógł mieć dzieci, niestety.
Kiedy Giaur się wyspowiadał, to tak mu ulżyło, że umarł.
Kiedy Mieszek padł na twarz, niedźwiedź przyszedł powąchać go. Mieszek był jakby
nieświeży.
Kiedy ojciec wracał z koniem do domu, to chłopcy pchali mu do pyska skórki od chleba.
Kirkor, poszukując cnotliwej żony, załamał się na mostku i poszedł do wdowy.
Korsarze wyjeżdżali na bezludne wyspy i łapali niewolników.
Kości człowieka są połączone łokciami do kolan.
Krowa, podobnie jak koń, składa się z rogów, kopyt, wymion i ogona.
Szlachta w „Panu Tadeuszu” była bardzo gościnna, bo jak przyjechała pan Tadeusz na
koniu, to o nic go nie pytano, tylko dano mu siana.
Ślimakowi ciężko było bronować, ponieważ kamienie właziły mu w zęby.
Tasiemiec rozmnaża się przez podniecenie.
To nie była dziewica, tylko coś okropnego.
Turcy sądzili, że w obozie nie pozostała już żadna żywa noga.
W 1877 w Ameryce toczyła się wojna seksualna.
W czasie ferii zrobiłem dwa karmniki dla ptaków i jeden dla sióstr urszulanek.
Tak dojrzewają nowe pokolenia inteligencji polskiej. Moim zdaniem nie są to wyborne
efekty edukacji za otrzymywane przez przypadkowych nauczycieli przypadkowe płace.
Sycyna 103, 1999
Wśród śmieci i brudu
Wyglądam przez okno na parterze, gdzie zaścianka mam sklepik, głównie spożywczy,
mocno przyduszony przez supermarkety. I liczę. Wyszło mi ponad sto tysięcy euro. To jest
prawie pięćset tysięcy PLN! Głównie produkty przodującej kultury amerykańskiej, a także
polskiej, to znaczy również zachodniej, bowiem z wytwórni krajów Unii i NATO.
W rozsianych po (teoretycznym) trawniku przed moim oknem przodują pety z tego, przed
czym ostrzega minister zdrowia, chorób serca i raka płuc. Z filtrami w brunatnych,
faszystowskich barwach. Drugie miejsce w tej cywilizacji biorą błyszczące jak psu na
wiosnę opakowania po batonikach i chipsach oraz paczki po papierosach. Wyróżniają się
wielkością wszelkiego rodzaju woreczki foliowe, również plastikowe butelki. Nie brakuje
dowodów higieny nowoczesnej: zasmarkanych chusteczek z ligniny a także podpasek.
Sporo krągłych kapsli z butelek po piwach alkoholowych i napojach bez.
Wymienione ślady kultury materialnej współczesnego narodu polskiego zamieszkującego
dom, który z nacją tą dzielę powielane są licznie w całym mieście, a pewien żem, iż w
całym kraju. Wstyd powiedzieć, że także w Gdańsku, tym mieście cnót, skąd wczoraj
wróciłem. Trzeba natomiast przyznać, że nie dostrzegłem ich w mijanych lasach. No, ale
ile można zobaczyć z niedomytego pociągu przez pokryte paskudztwami szyby.
Co zaś do tego ma wspomniana na początku forsa? Ano nawiązuję do znanego
powszechnie faktu rodem Hongkongu. Burmistrz tej ciasnej metropolii, zresztą Chińczyk,
w czasach, gdy tamte okolice były jeszcze brytyjskie, ustalił ściąganą z żelazną
konsekwencją grzywnę w wysokości pięciuset dolców za każdy rzucony w miejscu
publicznym śmieć. Ba, tą samą kwotą karane jest nawet żucie gumy na ulicy czy w
autobusie. Więc zamarzyłem sobie, ile to szmalu zebrać by można od brudasów, gdyby
takie strasznie nieludzkie porządki także i u nas. Oczywiście, gdyby.
Gdyby ten umarły już żółty obywatel tu przyjechał i został wybrany na prezydenta, by
kierować moim kartoflanym miasteczkiem za te nędzne czterdzieści koła, co się należą.
No i gdyby wydał stosowne zarządzenia. Rzecz niemożliwa z tysiąca powodów. Ale nie
dlatego, że ten Chińczyk musiałby wprzódy być Polakiem z dynastii kołodziejów o
niezbędnie określonym obliczu moralnym koniecznym do pobierania gotówki za nic. Nie
dlatego też, że nikt by nigdy nie zapłacił, zwłaszcza z kamienicy, gdzie bytuję, bo mało
kto tutaj kasą dysponuje, a jeśli już, to jedynie kwotą wystarczającą na piwo alkoholowe.
Nie z tej przyczyny również, że stróże porządków i niepodległego prawa braliby od
sprawców zaśmiecania jakąś część karnej kwoty na lewo, w zamian za rezygnację z
wystawiania mandatów. Nie stąd też, że należałoby pilnujących porządku nieprzyzwoicie
rozmnożyć, na co brak środków. No to dlaczego niemożliwe jest? Przecież po
ustanowieniu prawa, na wzór tego z Hongkongu, i jego konsekwentnym przestrzeganiu
mogłoby wpłynąć tyle gotówki do kas, że wystarczyłoby tego nie tylko na jeszcze kilka
wielokrotnych podwyżek diet dla radnych wszelkich szczebli, na pensje policjantów
chroniące ich przed pokusami korupcji, ba nawet na dodatkowego pięćdziesiątaka dla
nauczycieli, żeby uczyli smarkaczy czystości w programowym przedmiocie: zaśmiecanie
środowiska naturalnego. Rzecz jest dlatego niemożliwa, gdyż niemożliwe jest wszystko.
Niemożliwe jest przestrzeganie prawa i zarządzeń, gdyż przestrzegać powinni by
wszyscy, a wszyscy nie mogą, gdyż nie wszyscy muszą. Nie muszą, bo są od wydawania
nakazów i zakazów. Kto zaś posiada moc ich tworzenia, nie podlega ograniczeniom, jakie
one powodują, gdyż byłby głupcem robiąc bicz na siebie w sytuacji, kiedy za ciężki
pieniądz produkuje bicze na innych i takie jest jego historyczne, sprawiedliwe,
demokratyczne zadanie. A tak w istocie? W istocie: atmosfera bezkarności. Małych nie
karzą, bo mała małych szkodliwość społeczna i mocy brak przerobowych. Dużych nie
karzą, bo duzi siebie karać nie przywykli. Brudno wewnątrz ( to z Reja), co tam śmieci!
Sycyna 107, 1999
Upór
Szedłem przez terytorium mojego prezesa mieszkaniowego i zobaczyłem kobietę w ciąży,
co nie jest zjawiskiem częstym, gdyż panie obecnie nie spieszą się do wytwarzania
dzieciaków dla potrzeb czekającego ich dobrobytu. Jako że tak mi działa mózgownica,
zacząłem rozmyślać o lekarzach, w tym austriackich z dziewiętnastego wieku.
Przypomniał mi się szczególnie niesamowity kretyn (w konsekwencji zbrodniarz)
nazwiskiem Klein, co oddaje wielkość jego rozumku. Baran ten, szef kliniki położniczej, z
uporem prześladował swego pracownika doktora Ignaca Filipa Semmelweisa, skutecznie
udaremniając mu zapoznanie świata medycznego z prostym a genialnym okryciem, które
potem uratowało i nadal ratuje miliony kobiet przed śmiercią z przyczyn tzw. gorączki
połogowej. Chorobę przenosili sami lekarze nie myjąc rąk po sekcjach zwłok. Nastąpiła
wieloletnia, zacięta, przez czas długi daremna walka o naukę Semmelweisa. Uparty jak
bydlę Klein, niezadowolony z odkrycia swego podwładnego, wymówił mu pracę, a że ten
nie miał siły przebicia, położnice nadal masowo umierały. Więc tak idę kombinując o
wiecznej ciemnoto-głupocie człowieka, i patrzę, a tu ekipa od zazieleniania lądowych
terytoriów spółdzielni trudzi się niesamowicie nadgryzając szpadlami oraz oskardami
ubite przez buty mieszkańców, twarde jak ludzka wola w złych sprawach, nieformalne
ścieżki przez trawniki. Ludzie zawsze chodzą na skróty i nie zamierzają inaczej, bo nie
chcą nadkładać drogi. Co zaś sądzi o tym prezes kliniki, to znaczy spółdzielni? Otóż
prezes mniema, że skoro wokół różnych geometrycznych tworów z trawy wytyczono
równie geometryczne drogi pod pięknymi prostymi kątami, to podwładni mu lokatorzy nie
posiadają prawa do samodzielnych wydeptywań. Zarządza więc z wiecznym uporem (a
jest z przyczyny predestynacji dożywotni) coroczną likwidacje bezprawnych dróg na
skróty. Jego dzielne ekipy za nasze pieniądze spulchniają skamieniały grunt, wydobywają,
co tam lokatorzy pogubili, grabią, sieją trawy i sadzą krzewy. Piękny ten wysiłek za dni
kilka trafi szlag, bowiem nieposłuszni lokatorzy znów brutalnie i bezmyślnie ubiją ziemię
buciorami, przywracając niedawne brzydkie dróżki na przełaj. Prezes więc w swoim
czasie przyśle swoje chlorofilowe brygady, itd. Oczywiście można by inaczej. Na przykład
zarząd spółdzielni mieszkaniowej, ten nasz mały parlament, mógłby pod wpływem
nieodpartego uroku prezesa uchwalić podwyżkę czynszu w pozycji eksploatacja i remont
ścieżek i za uzyskany dodatkowo grosz zatrudnić przy każdej zakopanej dróżce
strzegącego mających wyrosnąć roślinek cerbera z pałą i pistoletem. Ochroniarz mógłby
należeć do szturmowych oddziałów antywydeptakowej osiedlowej policji. Można by też,
jak to bywa w cywilizacjach i kulturach, na wydeptaniach raz na zawsze położyć
chodnikowe płytki. Ale tak nie można. Nie można, gdyż zlekceważona by wówczas została
przez przypadkową hołotę (lokatorzy są zawsze przypadkowi) żelazna wola prezesa. Siły
tej woli dowodzi niesamowity wprost upór wodza mieszkaniowej spółdzielni. Jest to
oczywiście w porządku, gdyż po to lokatorzy wybierają sobie władze spółdzielni, w tym
zwłaszcza prezesa, aby ta charyzmatyczna postać ludzka (każde postawione na czele
jakiejś ludzkiej masy indywiduum–continuum, zwłaszcza po pewnym czasie, robi się
charyzmatyczne) kierowała oddaną jej pieczy spółdzielnią, by realizować swe wielkie
wizje dla wspólnego dobra. Zatem upór jest właściwością cenną. Z pewnej jednak strony
można oceniać go negatywnie. W związku z tym aktualna jest porada Jana
Kochanowskiego: Ale trzeba, żeby tam uporu nie było, ten zgoła wykorzeńcie, a wszytkie
swe sprawy dla pożytku wspólnego obróćcie naprawy. Ale też niejaki Franciszek Gajewski
z Błociszewa jeszcze dwa wieki temu zauważył: Upór jest wadą narodową u nas, jeden
nigdy drugiemu nie ustąpi dobrowolnie. (Jako że to Błociszewo leżało w granicach Galicji
i Lodomerii, to uwaga rzeczonego Franka odnosiła się także do Austriaków!). Prezes
mieszkaniowej spółdzielni, której jestem nieszczęsnym członkiem (kiedyś opiszę, jak mnie
pozbawił czterech stów krwawicy) nadal lekce sobie waży szlachetne wezwanie wielkiego
poety renesansowego, który jednak nie był prezesem, nie może więc być akuratnym
autorytetem. Z drugiej strony w naszych czasach nasilających się tendencji
anarchistycznych bardzo mocno należy uprzytomnić różnym (przypadkowym) lokatorom,
że nie są oni od wydeptywania ulubionych przez siebie skrótów, lecz od bezwzględnego
przestrzegania woli wskazanych niepodlegle i demokratycznie podczas wolnych głosowań
prezesów. Nie da się bowiem w żaden sposób zaprzeczyć, że po to są wybory, aby
wybierać najlepszych z najlepszych, co, odwracając rzecz znaczy, iż wybrani zostają
najbardziej pierwszorzędni ludzie, którzy oczywiście wiedzą lepiej, którędy lokatorzy łazić
powinni, a którędy zwyczajnie im głupim nie wolno. Jeśli bowiem przyjmiemy nawet, że
prezesa wybierają durnie, to i tak jest on rozumniejszy od nich, skoro to uczynili.
Zatem upór posiada walory nie tylko negatywne.
Sycyna 110-111, 1999
Republika nie potrzebuje uczonych!
Tak odpowiedział Lavoisierowi w roku 1794, gdy ten dla dokończenia pewnego
eksperymentu chemicznego prosił o zwłokę w ucięciu mu głowy, wiceprzewodniczący
francuskiego Trybunału Rewolucyjnego, kretyn Coffinhal. Sytuacja podawana jest w
wątpliwość, bo według innych miał to być Fouquier-Tinville, a podobno rzecz została
nawet wymyślona przez biskupa Grégoire, żeby, słusznie zresztą, przyłożyć zafajdanym
rewolucjonistom. W każdym razie genialnego człowieka, twórcę nowoczesnej chemii,
ciemniacy zgilotynowali. Moim zdaniem, powiedzenie niepotrzebnie jest przenoszone w
przeszłość (taka reantycypacja), ponieważ jego autorem mógłby być dzisiaj minister
naszych-waszych finansów. Gdyby bowiem republika, czyli Rzeczpospolita, potrzebowała
uczonych, nie gilotynowałaby ich co miesiąc podczas odbioru nędznych pensji.
Zarobki polskich pracowników nauki stanowią wyraz pogardy decydentów dla nauczycieli
akademickich, uczonych oraz innych intelektualistów. Profesor zwyczajny zrównany jest z
bankowym kasjerem, majstrem budowlanym, naprawiaczem samochodów, szwaczką w
akordzie. Nazywany zwyczajowo docentem, posiadający stopień doktora habilitowanego
– z murarzem, handlarzem kioskowym. Adiunkt doktor ma tyle , co robotnik bez
kwalifikacji w firmie budowlanej. Asystent magister nie jest w stanie zarobić półtorej
pensji stróża parkingowego. Słowem – profesor, co na swój tytuł naukowy pracuje w pocie
minimum dwadzieścia lat, dla władców tego kraju wart jest tyle, co absolwent zawodówki!
Jest to namacalny dowód trwałej pogardy, jaka żywią niedouczeni wobec uczonych. Rzecz
posiada uzasadnienie psychiatryczne. Nazwiemy je bez specjalnej elegancji kompleksem
jołopa. Otóż teoretycznie głupkiem prawo ma gardzić człowiek wykształcony. Taki jednak
jest zbyt kulturalny (bo mądry), by poniżać nieszczęście, i raczej obmyśla sposoby, jak
bałwana na wyższy poziom podnieść, jak mu dostarczyć do kiepeły fosforu i magnezu,
żeby tych kilka czynnych zwojów się naoliwiło, jak wyuczyć machania łopatą. Natomiast
mechanizm działania tępola jest prosty jak gwóźdź bez łba: zawiści mądremu,
wykształconemu rozumu, języka, obyczajów i w jakiś sposób musi się dowartościować.
Najprostszym sposobem dowartościowywania się jest gardzenie tym, czego osiągnąć nie
jest się w stanie. Stąd poniżanie mądrzejszych, przede wszystkim wykształconych, gdzie
tylko jest to możliwe. Skoro wymyślono, że najbardziej obiektywnym miernikiem wartości
człowieka jest pieniądz, gamonie, gdy mają możliwość (o którą najłatwiej w polityce)
poniżają ludzi nauki niskimi zarobkami według przyjemnej zasady: jajogłowi to niby tacy
mądrzy, ale szmalu to robić nie potrafią! Wywindowani przez siebie podobnych
półgłówków i zarabiający krocie, bo takie sobie pensje wyznaczają, wedle skali dochodów
są mądrzejsi od mądrali. W kraju, w którym Mongolię rzeczywistą oddzielają od Europy
rzeki pokoju Odra i Nysa, historyczny okrzyk żołnierzy francuskich przed bitwa pod
piramidami (gdzie waleczny Józio Sułkowski): Osły i uczeni do środka!, rozumiany jest
przez wodzów jako wezwanie do ochrony cennych osłów. Uczonych zaś wypiera się na
zewnątrz, żeby ich trafił szlag! Fizyk, profesor Łukasz Turski z PAN dobrze rzecz widzi: W
Polsce mamy źle wykształconych ludzi i niewłaściwy system edukacyjny. Decyzje
podejmuje wyjątkowo niedouczona klasa polityczna, która charakteryzuje się brakiem
kindersztuby, głęboką niewiedzą i przerażającym nieuctwem.
No tak, powie ktoś, przecież wśród decydentów tez profesory, a magistrów zatrzęsienie!
Choćby sam szef kasy głównej, naukowiec cenniejszy niż złoto. A dyrektorka banku, co
dwadzieścia pensji profesorskich pobiera miesięcznie z racji fachowej naukowości? No
cóż, pisał już Molier o głupkach wśród uczonych: Un sot savant est sot plus qu`un sot
ignorant. Wynikająca z psychicznych kompleksów żałosna sytuacja pokrętnie tłumaczona
jest ceną ustrojowej transformacji w państwowym transformatorze pożerającym pieniążki
podatników. Na uzwojeniu wtórnym transformatora wytwarzana jest forsa dla wyższych
urzędników, głównie finansowych, prezesów, członków rad i tupiących groźnie
socfeudalnych działów gospodarki. Nauka, oświata i kultura, mogące rzeczywistą
transformację najmocniej wesprzeć na końcu przegrzanych przewodów, żywi się tym
nikłym prądem, który jeszcze pozostał. Godziny szaleństwa odmierza zegar, lecz godzin
mądrości żaden zegar nie odmierzy (W. Blake). Z tymi transformatorowymi strukturami do
Europy, do Unii. Jako że w Unii takie dziadostwo finansowe nauki jest nie do przyjęcia,
nasi spryciarze chcą jej zamydlić oczka zrobioną właśnie podwyżką dla nauczycieli
akademickich: maksymalnie dwieście pięćdziesiąt dziewięć złotych papierowych (minus
natychmiast pięćdziesięciozłotowy podatek!), dla nauczycieli pozostałych –złociszy
czterdzieści! Król polecił wydzielić jałmużnę wszystkim żebrakom zgromadzonym przed
kościołem San Pedro de las Puellas (J. de la Cueva)! Nie dowodzę tu, jak widać pożytków
pochodzących z uprawiania nauki przyzwoicie utrzymywanej przez obywatelów, bo
ubliżałbym ludziom rozumnym oczywistością. Odwołuję się jedynie do Michela Foucault:
Nie chodzi o kwalifikowanie lub dyskwalifikowanie obłędu, lecz o wskazanie jakiejś dającej
się nazwać egzystencji… Ale jeśli republika nie potrzebuje uczonych?
Sycyna 42, 1996
Stepy obojętne
Ilu Polaków w Kazachstanie tego nie wie nikt. Według telewizora raz siedemset, indziej
trzysta tysięcy. Liczba ta zależna od telewizyjno-politycznych potrzeb. Do piętnowania
stalinowskich zbrodni przydatniejsza liczba większa, do przedstawiania naszej
odpowiedzialności za dzisiejsze losy ziomków – mniejsza, możliwie nie licząca się.
Te setki tysięcy Polaków w Kazachstanie to Polacy niedobrzy. Dobrzy rozumieliby nasze
nieprzezwyciężalne trudności dzisiejsze i kiedyś nie pojechaliby do Kazachstanu po to,
żebyśmy po półwieczu nie mogli ich sprowadzić do kraju. Oczywiście gdyby tam jechać
nie chcieli, wszyscy zostaliby wymordowani, problem byłby straszniejszy lecz prostszy:
wystawilibyśmy im pomnik, nawet kilka, a historycy sporządziliby listy zabitych,
przerażające księgi pamiątkowe (gdyby zabójcy uprzednio zrobili takie spisy wyjściowe,
bo bez dokumentów nie ma życia ani śmierci). I mielibyśmy teraz po tlącym się bez
przerwy problemie Polaków w Kazachstanie. Mamy inne kłopoty: bezrobocie,
transformacja, aspiracje, tromtadracje, szmal czyli kasa. A Polacy w Kazachstanie są
biedni. Biedny Polak zagraniczny nie jest dobrym Polakiem. Dobry Polak zagraniczny
posiada dolary, no, niech będzie marki. Dobry jest potencjalnym inwestorem w
ukochanym starym kraju. Chociaż nie chce, to mógłby założyć fabrykę pienistej zielonej
lemoniady w regionie łaknącym tego nowoczesnego płynu, zwłaszcza roboty przy nim.
Albo podarować prawdziwą kolekcję fałszywych obrazów, ewentualnie fałszywą
prawdziwych. Jako polskie lobby mógłby próbować daremnie wpłynąć na tego chłopaka
pyzatego Clintona, żeby nas nie oddawał znowu Moskwie, tak jak uczynił to dobry
(przerażająco naiwny, straszliwie głupi) Franklin Delano Roosevelt.
Dobry Polak zagraniczny przede wszystkim na własny koszt przyjeżdża do ojczyzny
przodków i innych korzeni, by wydać maksymalnie dużo kasy na tutejsze przednie usługi
oraz wytwory i na bohaterskie nasze kobiety, to jest dziewczyn słodkie, Platerówny końca
dwudziestego wieku. A ten tam kazachski Polak nie przywlecze się do ojczyzny ojców na
weekend półtora dolara, a niechby i pięć mając miesięcznego dochodu na życie i śmierć.
I poststalinowski paszport, głównie dowodzący, że nie Polakiem a rosyjskim Kazachem
jest. I cóż on, Polak z Kazachstanu, może nam oferować za przygarnięcie do matczynego
(chyba macoszego?) łona, nam wstępującym w nowoczesność ponowoczesną? Stare u
niego wszystko, sprzed drugiej wojny. Stary strój, obyczaj, mowa (choć z językowymi
pięknościami podolsko-wołyńskimi). Głównie jednak stara, choć utrzymywana w bardzo
dobrym stanie, przedwojenna jeszcze bieda. Tę rzeczywistość finansową kazachskich
Polaków najlepiej rozumieją ludzie z natury najbardziej wrażliwi, czyli krajowi artyści
wszelakie uprawiający dziedziny sztuki pokazywanej. Popatrzmy bowiem bezlitośnie, do
jakich zagranicznych rodaków artyści ojczyźniani jeżdżą bardzo chętnie, a do jakich
niechętnie to znaczy w ogóle. Chodzi oczywiście o wojaże motywowane patriotyzmem w
celu pobudzania do polskości, kamienie tych na obczyźnie narodową strawą, białymi
orłami w potrawce tragicznej lub w pikantnym sosie humoru znad Wisły, Odr i Nysy
Łużyckiej oraz naturalnie Bugu. Gdzie jeżdżą po dolary, wiemy. A ilu to artystów z
występami do Kazachstanu? Żeby Polska była Polską? Ilu fortepianistów, filharmoników i
filharmoników? Aktorów wielkich i maciupkich? Komediantów prowadzących ogrody
zoologiczne tłuste? Opermanów? Idolów rocka twardego i miękkiego? Specjalistów od
muzyki duszy (po swojsku soul)? Showmanów dźwięku, światła i kasy? Dowcipnych oraz
smutnych satyryków Nakręcanych pampersów od ścigania zła? Iluż pojechało do
biedaków, czas zatrzymawszy polski w Kazachstanie?
Pytania to niewłaściwe, emocjonalne, romantyczne jakby, wręcz sentymentalne, czyli
głupie. W systemie rynkowej gospodarki pieniężnej pytania podobne należy pisać twardą
ręką zysku! A ileż zarobić można występując na suchych stepach ostnicowych oraz
półpustyniach ostnicowo-piołunowych? Wśród słonych piasków i tych cholernych
saksaułów? Na ziemiach życzliwszych też nie owocują tam roślinki dolarowe. Więc nikt nie
tańczy Polakom na kwietnych stepach Kazachstanu. Łatwo biadać nad losem
nieszczęsnych, trudniej orzec, co byśmy z nimi zrobić mieli, gdyby ojczyzna wygnańców
przygarnęła? Oczywiście nie wiem. Może po częściach należało zaludnić nimi takie bazy
opuszczone przez Rosjan, jak tajne dziesięciotysięczne miasteczko pomorskie Borne
Sulinowo? Może opuszczone pegeery? To ludzie przywykli do trudu i poprzestawania na
małym. Może każdy z obywateli Rzeczypospolitej odstąpiłby im jeden procent jadła,
napoju i miejsca? A za co? A dlaczego? A za tłustość naszą. Od dwu wieków pasiemy się
nieszczęściami rodaków zsyłanych, ich męczeństwem i śmiercią. I r o z p a c z ą , że ich
powroty nie były możliwe. Już wleką; już mój Naród na tronie pokuty – (….) A matka
Wolność u nóg zapłakana stoi. Tyją różni od płatnego wspominania o zbrodniach na
Narodzie. Papusieją od płatnego wspominania. Tłuścieją buźki choćby nieubłaganych
młodzieniaszków, co posady uwili sobie w telewizorze. Ale tych, co apokalipsę przeżyli na
suchych i kwietnych stepach Kazachstanu, nikt nie woła.
Sycyna 40, 1996
Normalni i nie
Najpierw zatrzęsła mną złość, co rozum odbiera. To i dowieść zamierzałem bezspornie, ze
jestem normalny. Mimo wyglądu i głoszonych przekonań.
To było podczas nieistniejącej epidemii. W higienicznym smrodzie poczekalni do lekarza
los połączył mnie z kliku hodowcami grypy, choroby niedemokratycznej, bo zamiast
dopadać wszystkich, wybiera na ogół nie dojedzonych i bezpieniężnych. Jednemu z
chorych, trzydziestolatkowi, wirus wyjadł rozsądek, bo nie tylko czytał gazetę dla
inteligentów nie potrafiących myśleć samodzielnie, ale czynił to na głos. Dziewięć osób
już zidiociałych od gorączki dodatkowo słuchać musiało informacji zmanipulowanych
przez przemilczanie racji przeciwnych i apoteozę własnych, a przygotowywanych przez
bogatego specjalistę od honoru. To i poprosiłem o przerwanie prasówki, a żądanie
poparłem słowami tego Żyda Tuwima, co wierszyk ułożył jeszcze w Rzeczypospolitej
Tamtej o puchnięciu głów przez wzdęcie od papierowego zakalca. Ten zaś głośny
czytelnik, ufny w zainfekowane wirusem grypy bicepsy, diagnozę mi postawił
nieproszoną, żem nienormalny. Bo człowiek normalny ciekaw jest informacji o tych, nie o
tamtych, kłamliwych bandytach, które gazeta podaje, z przyczyny wolności oraz
niepodległości, obiektywnie. Kto zaś lubi wśród ludzi porządnych od normy odbiegać?
Nawet Mickiewicz, człowiek o horyzontach ogromnych, za nienormalnością nie przepadał.
Pisze przecież Kleiner: Zło, ból, cierpienie odczuwa on jako nienormalność i bunt wznosi
przeciw tej nienormalności. Ja ci tu zaraz udowodnię, kto normalny, a kto nie,
pomyślałem. Potów dostałem siódmych i ósmych z wytężenia wrzącego umysłu, żeby
argumenty stosowne, racje i dowody (co skutek miało ten pozytywny, że temperatura
wirusy zakatrupiła, choć nie trupi ich nawet gotująca się oliwa, i zdrów na ciele z
poczekalni wyszedłem). Nie da się jednak w sposób oczywisty udowodnić swej
normalności, bo takie poczynania są nienormalne same w sobie. Normalny jest po prostu
normalny. Zastanowiłem się więc, czy ujmę mi przynosi zrównanie z pewnym rolnikiem
tutejszym, który zbudował siłownię wiatrową z elementów wyłącznie złomowych.
Skrzypiało to i wyło, kiedy wichry pomorskie dobierały się do śmigła, i we wsi osądzono,
że budowniczy jest nienormalny, bo zamiast peluszkę siać czy uprawiać czosnek bardzo
wówczas opłacalny, za inżyniera elektrycznego się uznał chłop ciemny, na mózgu
schorowany. Potem, kiedy mu ten prąd za darmo w obejściu robił, a do hałasu
przywyknięto, podpiłowali z zazdrości siłownię żeby się zwaliła. Nie, porównanie z tym
pracownikiem ziemi nie jest przykre. Ale jak tu dowodzić, że skoro jeden rolnik uznany za
psychicznego, myślał zdrowo, to i ja niby zdrowy jestem? I nagle chłodna z przyczyny
opadnięcia temperatury, zbawcza myśl: a co znaczy być normalnym? No? Już wertowanie
słowników języka ojczystego pociechę przyniosło. I Doroszewski, i Szymczak piszą
zgodnie: normalny–zgodny z normą; taki, jaki powinien być, zgodny z wzorem, przepisem:
najczęściej spotykany, przeciętny, zwykły. Przeciętność, to co najbardziej pospolite i
najczęściej spotykane uznawane jest za normalne! No, to ja nie chcę być spotykaną
najczęściej przeciętna pospolitością i jeszcze z faktu tego czerpać zadowolenie! Nie
żebym chciał być wyjątkowy (brak po temu braku rozumu), ale mam przyjemność bycia
różnym, np. od karmionych papierowym czy telewizyjnym zakalcem. I gdzie normalni
maja przepis na normalnego? Gdzie złożony jest wzorzec takiego, żeby według niego
mierzyć? Przepisy z jakiego kodeksu określają zgodność z normą? Regulamin służby
wewnętrznej
czy
wartowniczej?
Międzynarodowa
konwencja
w
sprawie
nierozsprzestrzeniania nienormalnych?
Ale obydwaj użyci tu językoznawcy podają także drugie znaczenie normalności: zdrowy
psychicznie, będący w pełni władz umysłowych. Zatem kto nie jest najczęściej spotykany,
przeciętny, zwykły, ten jest psychiczny świr! Człowiek nieprzeciętny, niezwykły to
zwyczajnie chory umysłowo! Na szczęście tych chorych mniej!
Łatwo się przekonać, że nie o żarty tu idzie, kiedy głębiej wdepnąć w sprawę. Nie bez racji
twierdzi bowiem Abraham H. Maslow: Ostatecznie to, co związane z kulturą, można
uważać za przestarzałe źródło definiowania tego, co normalne, pożądane, dobre, zdrowe.
A Abraham nie byle jaki autorytet w psychologii humanistycznej. Zatem pojęcie normalny
używane jest bezwiednie jako synonim wszelkiego, co tradycyjne, nawykowe,
konwencjonalne. W takim stosunku do normalności zawarta jest pochwała tradycji. A kto
przeciw tradycji podskakuje, ten od normalnych po ryju bierze. No, można by kręcić, że
bywają tradycje złe, ale głównie dobre są. Tradycje dobre przechowują normalni, gdyż
normalnych jest dużo, bardzo więcej.
Opinie o normalności innych są sądami ludzi dobrze przystosowanych do swojej kultury,
środowiska zewnętrznego. A jeśli właśnie ta kultura jest nienormalna z punktu widzenia
drugich? Jeśli paskudna? A znów tamte kultury z pewnością będą nienormalne dla tej!
Wirusa można wyprodukować jadowitego przy takich spekulacjach! Zwłaszcza że
przystosowanie ma charakter raczej bierny. Ten Maslow pisze: Idealne przystosowanie
osiąga krowa, niewolnik lub każdy , kto może być szczęśliwy nie będąc indywidualnością,
na przykład dobrze przystosowany lunatyk albo więzień.
To była groźna grypa. Z powikłaniami.
Sycyna 33, 1996
Pisarze, do rozwodów!
Pełno nas, a jakoby nikogo nie było! Prawie dziesięć centurii, ponad sześć manipułów,
piąta część legionu. A od czasów reform wojskowych Mariusza biorąc: półtorej kohorty.
Liczę stara miarą znad Tybru, bo to Rzymianie wymyślili kulturę, no i wojsko kojarzy się ze
zdecydowaną siłą działania. A posiadaliśmy tę siłę!
Było nas półtorej kohorty według ostatniego spisu pogłowia literatów polskich. Byliśmy
widoczni w witrynach, na ladach księgarń, w bibliotekach, w czasopismach nie tylko
kulturalnych. Ba, w radiu i telewizji. Byliśmy słuchani, więc manipulowano nami jak
manipułami, byśmy władykom podnosili prestiż.
A teraz ilu nas? Trochę poprzytulanych do czasopism walczących w ciszy wielkiej o
przetrwanie. Z pisarzów nagłaśnianych w zasadzie… jeden! A i ten mądry człowiek
popularność wyrobił sobie w Niemczech, no to go i tu musieli uznać (syndrom
Pendereckiego). Aha, jeszcze ta paryska bystra pani, której pochód zresztą zahamowano,
bo baba płeć ma i eksponuje ją wśród wykastrowanych.
Nie ma nas w placówkach handlowych i punktach sprzedaży amerykańskich towarów
literackich. Nie ma nas w telewizji wolnej (od kultury), niepodległej kulturze, publicznej,
jak to co publiczne od pań pewnych zaczynając.
Ale ja tu nie, żeby wszytki płacze przywoływać, bo to rzecz płona. Ja remedium
wyspekulowałem, po śmietniku chodząc barwnym narodowej kultury powszechnej (nie
nazwę jej masową, bo masowa kojarzy mi się zawsze z tanią jak gazeta książką mistrzów
polskiej i obcej prozy).
Co czynić, by pisarze polscy znów byli powszechnie widoczni jak dawniej? Rada jest
prosta: sobie folgujmy, to jest spiąć się trzeba rozwody robić, śluby co dwa lata, dzieci
robić. Oczywiście w okolicznościach najlepiej niezwykłych.
Na przykład młoda poeta, jeśli już zaszła, na gnieździe bocianim rodzi! Prawdziwym,
wyplecionym przez ptaki na podstawie koła drewnianego ze starej furmanki. Dlaczego
tam? Najpierw i przede wszystkim, że tego jeszcze nie było. Potem z przyczyny kontekstu
moralnego: w przyzwoitej nieskażonej kulturze dzieci przynosi bocian, a nie w wyniku
tych tam zbliżeń bezwstydnych. Następnie z przyczyny związków z kultura ludową:
bociek, buseł, wojtek szczęście w dom sprowadza. Z kolei tak ładnie urodzone potomstwo
obowiązek ma utrzymywania rodziców bezrobotnych na podstawie rzymskiego jeszcze lex
ciconaria – tak jak bociany czynią. Duże także skojarzenia z literaturą w kraju, jako że
winą jest dużą popsować gniazdo na gruszy bocianie, no i na Słowackiego jako świadka
można się powoływać, bo widział lotne w powietrzu bociany długim szeregiem. To
wszystko zresztą fraszka: przede wszystkim na okoliczność połogu na drzewie czy słupie
zwołać należy sępy medialne (zwłaszcza telewizyjne, i radiowe). Przylecą na pewno, bo to
świątobliwy obowiązek dziennikarski o każdym kretyństwie informować. Bezwzględnie
zaprosić też żurnalistów ze wszystkich siedmiuset wychodzących w kraju tygodników
barwionych dla kobiet. Zaproszenia najlepiej sformułować w języku niemieckim.
Tak oryginalnie rodząca poetka stanie się głośna wśród motłochu nie tylko
wykształconego. O to zaś idzie. Rozwody pisarzów z natury rzeczy w sądzie, ale przyczyny
rozwodu niezwykłe być muszą, bo inaczej zabraknie public relations. Więc rozejść się,
niekoniecznie na zawsze, należałoby pod zarzutem, że nasza pisarska żona np. nawiązała
stosunek z papuciem, to jest samcem papugi. Wprawdzie zoofilia, ale delikatna, bo nie ze
wstrętnym czworonogiem czy zaskrońcem. Poza tym papuga ptak inteligentny, modnie
ubrany i niesłychanie zazdrosny. W licznych czasopismach dla pań ukażą się wówczas
ogromniaste tytuły: Znany nieznany wybitny pisarz X. zdradzony z ptakiem
podzwrotnikowym! Taka sprawa rozwodowa musi przynieść literatowi ogromną falę
popularności, co pośrednio może się wiązać z reklamą produkowanych przez niego
asortymentów intelektualnych (ludzie są skłonni kupić książkę gościa, co mu żonę ptak).
Wesela również dostarczają możliwości mnóstwo. Chociaż coś świeżego wymyśleć trudno.
Różni sławni ludzie pobierali się już pod ziemią, na ladzie, w morzu i w niebie. W brzuchu
wieloryba, w strojach ze wszelkich epok i zawodów. Także na golasa. Doprawdy trudno
coś nowego wykombinować. Nie zostały natomiast wyczerpane rodzaje partnerek i
partnerów. Oczywiście gej z gejem to pomysł nie pierwszej świeżości i poza tym
niepopularna cywilizacja śmierci. Niemniej można jeszcze ożenić się niezwyczajnie, by
wzbudzić zainteresowanie mediów. Dla przykładu: młody pisarz po rozwodzie żeni się z
babcią byłej żony. Powód: imperium namiętności, miłosne szaleństwo harlequina,
pożądanie staroci. Nowiuśkie by to było, a i romantyczne. No, dość. Jakkolwiek by jednak
traktować te porady dla pisarzy obojga płci, twarde fakty przemawiają za koniecznością,
by literaci, jeśli chcą jeszcze w nowych czasach coś znaczyć, żyli skandalicznie, tak samo
umierali lub przynajmniej przekonująco grali role łobuzów, przede wszystkim drani
erotycznych. Jest to sprawdzony i jedynie skuteczny sposób budowania swojej
popularności, bez której obecnie nie ma sprzedaży wytwarzanych towarów (niezależnie
od ich jakości). Wiedzą o tym aktorzy. Olaf Lubaszenko (rewelacyjny kiedyś dzieciak w roli
Kamila Kuranta według prozy Uniłowskiego), facet twardy, duża osobowość, uważa plotkę
o artyście za test niezbędny, okrutny wprawdzie, lecz eliminujący słabeuszy, co z gry
odpaść muszą. Sztuka jest bowiem, jak Rzymian, areną na której lud zabawiany jest
gladiatorów uzbrojonych w sieci (gladiatores retiarii) plotki, bo jedynie to zapewnia im
zdobywanie środków finansowych.
Mężczyznom trudniej, kobietom łatwiej. Aktorka utalentowana w tym względzie,
Katarzyna Figura, twierdzi w pisemku damskim, że w Hollywood, czyli wszędzie –tak jak
w Polsce, czyli nigdzie, najważniejsze są biust, talia i pupa. Panie poetki oraz prozaiczki
niech wezmą pod uwagę, co u artystki ważne jest.
Literaci rodzaju męskiego najlepiej nich sobie wykształcą muskuły, gdyż to jest
zauważalne.
Bo znikniemy z rynku na amen.
Sycyna 39, 1996
Bałwan chlebowy
Kurzyło dwa dni pyłem ostrym, potem mróz pofolgował i śnieg sentymentalnie padał
grubymi płatami. Brudny plac między blokami, gdzie sterczą poharatane urządzenia do
zabaw, zmienił się i wyglądał jak wzruszająca dekoracja do zimowej baśni. Czerwone
słoneczko krwawiło płaszczyzny, a w załomach śnieżnych wydm błękitniało warujące tam
zimno. I tak dalej, ładnie. Aż głupio. Wylazły dzieciaki, żeby podeptać.
Trzech chłopaków poczęło lepić bałwana, żadna sprawa dla reportera. Tyle że oni utoczyli
babę, a szczegóły wyraźnie płci bałwana (bałwanki) dowodzące zrobili nie ze śniegu, lecz
z chleba. Z podłużnych oraz okrągłych bochenków. Z trzech okrągłych powstała głowa
bałwanki (z białą czapą śnieżną) oraz wypukłości pośladków. Długie, pełne
dwukilogramowe stały się zwisającymi cycami. Krzyżówka albinoski z brązową Hinduską.
Suche bochenki przytargali ze stosiku ułożonego przy pojemnikach na śmieci. Bałwanka
wzbudziła aplauz. całej dzieciarni. Zastosowany w części nietypowy materiał otwierał
nowe możliwości przed ta dziedziną sztuki i tworzył warunki szczególnej ekspresji.
Próbowano doczepić do cyców chlebowych wielkie sutki z walcowatych kubków po
jogurcie, ale plastyk nie trzymał się bochenków, tworzywa nie były kompatybilne.
Przechodziła babcia jakaś i rozdarła mordę na ten koniec świata. Uczyniła mi wstyd, była
to bowiem moja humanistyczna powinność. Humaniści z pretensjami do samodzielnie
działającego rozumu mają obowiązek krzyczeć na wynaturzenia, żeby rzeczywistość
naprawiać, żeby wychowywać, ulepszać pokolenia.
Bo ta babcia, co wrzeszczała na podrostków, i ja mamy do chleba stosunek starodawny,
więc rzecz prosta oburza nas poniewierka bochenków, nawet skibek. Tyle że ja, jak
wszyscy prawie, już wiem, że żadne pyskowanie. Nie dlatego że można oberwać od
gówniarzy, co w zbiorze siłę stanowią i używają jej. Wiem o nienaprawialności. Choć z
drugiej strony należało, jak doktor Rieux, przeciwstawiać się dżumie, nawet w poczuciu
egzystencjalnej przegranej. Starsi ludzie, zwłaszcza ci z biedoty, gołoty, nędzy (rzecz
prosta odczuwam dumę z przynależności do tejże i nie wiem, czy odczuwałbym podobną,
gdybym z kurlandzkich baronów, bo czy oni odczuwają coś z racji kurlandzkości oraz
balonowatości?) wiedzą o chlebie jako o sacrum, o kruszynach podnoszonych i
całowanych na przeprosiny, że upadły, o poszanowaniu (patrz Norwid).
- Zgredy są śmieszne przez to tam przywiązanie do pierdów, powiedział mi młodzik
licealny.
I co to robić? Zapłakać z goryczą, wspominając jak matka z workiem łatanym, i ojciec ze
swoim, i ja, zniewolony, po rżysku idziemy nasłonecznionym, nieprzyjemnym od słom
krótkich po ścięciu, ustawionych jak małe ostrokoły, kaleczących stopy. Bo przecież na
bosaka, kto by buty psuł, kiedy ziemia ciepła? Zbieramy kłosy żytnie, bo choć skrzętnie
wygrabili po uprzątnięciu kopek, są jeszcze niektóre wśród grud zeschłej ziemi i
sterczących słomek, najczęściej wdeptane przez nogi żniwiarzy. Po wielogodzinnym
trudzie pełne już kłosów worki zawiązuje się i ojciec wali w nie kijem, bo ojciec jest
najstarszą na Ziemi młocarnią, i tak oddziela ziarno od plew. A matka jest najstarszą na
świecie wialnią, co zaprzęga wiatr do roboty, by odwiał łuski, kiedy sypane z góry spada
na ułożone w trawie prześcieradło. Matka jest też najstarszym młynem , bo na żarnach
kamiennych rozciera ziarna na mąkę. I jest wreszcie piekarzem chleba grubego,
spękanego, czarnego, w który od spodu, mimo że na liściach chrzanowych pieczony,
wbiły pojedyncze węgielki nie wygarnięte całkowicie po rozgrzaniu pieca. Trzeba by
bardzo uzdolnionego człowieka, by smak nazwał, kiedy się chleb taki, uzbierany na polu
po żniwach, je. To nie jest pierdółka z zeszłego wieku, bom nie Matuzalem. To chlebowe
wspomnienie sprzed lat zaledwie pięćdziesięciu. Wówczas jeszcze całkowicie
zobowiązywały prawa z wieku siedemnastego: Czemu chleb, kiedy z trafunku na ziemię
upadnie, całujemy podniósłszy? –bowiem chleb jest święty.
Świętość chleba widoczna najbardziej w starych obrzędach. Jeśli już nie z doświadczenia
to jeszcze z literatury znany jest kołacz czy korowaj weselny, chleby zapustne,
wielkanocne wyrodzone w słodkie ciasta, wigilijne, pogrzebowe czyli żałobne. U ludu i nie
tylko, bo Na stole ziemianina polskiego, w świetlicy, gdzie przyjmował gości, zawsze leżał
bochen chleba, białym lnianym domowej roboty obrusem przysłonięty, informuje Gloger.
I tak dalej z biegiem wód czasu, aż zbałwanił się.
Owszem, bawiono się chlebem. Gałeczki na wzór ludzików kręcono przy posiłkach, by kto
odgadł, kogo też przedstawiać mają. Zapuszkowani lepili z chleba warcaby, karty do gry,
żeby czas w więzieniu zabić. Albo figurki ładne, z potrzeby sztuki.
Bałwanica z wypukłym zadem z bochenków. Ale symbolu czasów w tym bałwanie
chlebowym nie będę szukał. Mnóstwo takich symboli w składnicach złomu i szmat.
Kiedy zła, babka moja mawiała: bodaj was woły gołymi zadkami po ściernisku wlokły! Byle
nie po kłosach! Z kłosów bowiem ziarno, z ziarna mąka, więc chleb. Z chleba bałwan
chlebowy. Ten Kamiński, co ułożył piosenkę nadal żywą: Pije Kuba do Jakuba…, jest
również autorem takiego wierszyka mazurzącego: Miło tupać o tę ziemię,/ Wsakze to jest
ziemia nasa:/ Tutaj polskie wzrosło plemię,/ Tu się rodzi chleb i kasa! Jan Nepomucen
Kamiński to ponad półtora wieku temu. Chociaż chleb kładł na pierwszym jeszcze miejscu,
proszę wybaczyć językowy żarcik, już wiedział o kasie! Teraz kasa święta, nie chleb.
Sycyna 32, 1996
Człowiek przeciętny
Latem poznałem w ratuszu pewnego urzędnika, postać całkowicie bezbarwną.
Z niepotrzebnego zresztą polecenia przełożonego, który kiedyś był moim uczniem,
funkcjonariusz załatwiał mi sprawę nie wymagającą życzliwości. Sam niezbyt
zorganizowany, zwróciłem uwagę na zimny porządek w jego kancelarii, niezwyczajną u
mężczyzn schludność oraz celowe, metodyczne działania. Wśród biurowych sprzętów oraz
urzędniczych narzędzi pracy dziwna wydała mi się jedynie solidnie umocowana na ścianie
dębowa półka. Stał na niej rząd doniczek, bardzo czyściutkich, w białych podstawkach z
roślinami. Rozpoznałem drobnoowocową papryczkę, bazylię oraz marzankę, doniczek było
dwanaście. Dyrektor wydziału, wcale nie zagadywany, wymienił ową hodowlę w lokalu
publicznym jako jeden z przykładów skrupulatności urzędnika w służbie państwowej i dał
obejrzeć odpowiednią dokumentację, wcale w takich nie sprawach nie wymaganą.
Dokumentacja składała się z podania z załącznikiem o pozwolenie na hodowanie roślinek
w pracy w pomieszczeniu biurowym, z jasnym i przekonującym uzasadnieniem, iż
obowiązki służbowe nie doznają z tej przyczyny żadnych uszczupleń, bowiem konieczne
przy hodowli czynności wykonywane będą przed oraz po godzinach. Na załączniku była
starannie wyrysowana półka, podane jej wymiary oraz umiejscowienie na ścianie biura.
Wymienione zostały również z nazwy rośliny, o które urzędnik zamierzał się troszczyć,
oraz sformułowane zapewnienie, iż mimo wyrazistej woni niektórych, nie są trujące ani w
inny sposób nikomu nie zaszkodzą, w tym petentom oraz sprzątaczce. Jakoś wlazł mi w
głowę ów urzędnik. Najpierw kojarzył mi się, bez uzasadnienia, z kancelariami
adwokackimi u Dickensa, potem już bardziej sensownie, z bezosobowymi postaciami z
utworów Kafki, zdałem sobie bowiem sprawę z niemożności określenia jego konkretnego
wyglądu. Tkwił mi w świadomości nie istniejąc fizycznie. Przypuszczam jedynie, iż musi
być budowy drobnej, skoro tak się rozmywa. Umieściłem go w szufladzie pamięci spraw
zbędnych. Przypomniał mi się jesienią, kiedy w kuchni miłych mi ludzi wykryłem wątłą
bazylię rosnącą a pudełku po twarożku domowym. Stała na parapecie, w olbrzymim
nieporządku drobnych rzeczy, permanentny bałagan w tej kuchni przypomina
rekwizytornię po nerwowej rewizji w poszukiwaniu bardzo malutkich przeciwników
systemu, choć zapachy są raczej przyjemne. Z przyczyny roślinki przyprawowej przeleciał
mi wówczas przez mózgownicę ten akuratny, czyściutki, uporządkowany urzędnik. Minęły
miesiące i teraz, kiedy przez zimne czasy wszystkę swą krasę drzewa utraciły, a śniegi
pola wysoko przykryły znalazłem tę urzędnicza postać w książce dalekiej od literatury
fikcyjnej. Zaraz też, wstyd powiedzieć, bo przecież to nie eksponat, pobiegłem obejrzeć
urzędnika raz jeszcze. Rzeczywiście, postury niezbyt imponującej, twarz blada w
okularkach, podbródek cofnięty, co ponoć dowodzi słabości charakteru, poza tym nic
chwytliwego. Jak baba ploty zbierająca po chałupkach, polazłem do dyrektora, by
opowiedział o podwładnym. Wzór urzędnika przeciętnego. Porządny, pracowity, żonaty.
Znawca i skrupulatny wykonawca przepisów. Autor regulaminów pracy urzędu.
Wymagający wobec siebie. Przełożonego darzy szacunkiem bliskim służalczości.
No a poza robotą? Poza praca diabli wiedzą oraz panie z kadr. Więc w ratuszowym kiosku
pobiera prenumerowane czasopisma: Nieznany Świat, Wróżka oraz Szaman. Znajomym
wykrywa wahadełkiem cieki wodne szkodliwe. W ekologię te tam zieloną zaangażowany.
Podczas mrozów wróble karmi kaszą jęczmienną wiejską. Jak śledztwo to śledztwo
wstrętne. Poszedłem domek obejrzeć, gdzie życie rodzinne. Jeden z tych poniemieckich,
bo nie widać pod tynkiem, że z trzciny polepionej gliną zrobiony. Obok wiele brudnych,
mechatych, podstarzałych. Ale budyneczek mojego bohatera zadbany, wyreperowany,
wymalowany, jakby w wieku niemowlęcym. W ogródku nie sterczą, jak obok, zmożone
badyle ani liście leżą siwe od szronu. Wygrabione jest, przycięte, krzewy w chochołach.
I co z tego? Ano prawie nic. Tyle że tenże fizycznie, a z pewnych właściwości przypomina
postać tyleż bezbarwną, co straszną z historii nikczemności. Przypomina, nic więcej.
Zbrodnią byłoby przypisywanie temu, co tamten. Nawet sugestia nie jest uprawniona.
Zdałem sobie jednak sprawę, że ten bezosobowy urzędnik, który w podświadomości
połączył mi się z tamtym, uosabia pewną możliwość. Możliwość tkwiącą w ludziach
przeciętnych. O tamtym pisze Alan Bullock: Stanowił uosobienie przeciętności. Wszyscy,
którzy się z nim zetknęli, opisywali go jako postać bezbarwną i niestałą, w binoklach i z
cofniętym podbródkiem. Tamtego fascynowały różnorodne niezwykłe wierzenia od
naturalnego leczenia i ziołolecznictwa. W każdym obozie koncentracyjnym musiał być
ogród zielarski. Ilustracją innej jego idée fixe była kampania na rzecz wprowadzenia
zakazu polowań, ponieważ każde zwierzę ma prawo żyć. (…) Wolny od emocji, łączył
uzależnienie od Hitlera, które uwalniało go od wszelkich rozterek moralnych, ze
zdolnościami administracyjnymi, ambicją i pełnym oddaniem swym obowiązkom. Nic nie
wskazuje na to, że potworność faktu zorganizowania eksterminacji kilku milionów ludzi
wywarła na nim jakiekolwiek wrażenie czy choćby wzbudziła refleksję.
Tamten urzędnik piastował dwa stanowiska. Działał jako Reichsführer SS Und Chef der
deutsche Polizei oraz jako Reichskomissar für die Festigung deutsche Volkssturms.
Dano mu możliwość.
Sycyna 31, 1996
Tożsamość
Brzuchata nauczycielka zdała mi kłopotliwe pytanie o tę tam tożsamość. Jak ona ma ją
zachowywać, wdrażać do niej uczniów, skoro, jeżeli? Dzieciaki natomiast pytały o rzeczy
jasne: co pisarz nieznany jada przed aktem tworzenia, jak lęgną mu się w głowie pomysły
do pisania, czy lepiej literaturzyć z rana czy lepiej wieczorem? Ich zaś pyzata pani
podniosła problematykę tożsamości, bo było na wsi zebranie i wezwano do walki.
Rzecz miała miejsce na jednym z dorocznych spotkań dziatwy z pisarzem, co się
odbywają siłą ciążenia ku przyzwyczajeniom. Zardzewiały mechanizm tej akcji kulturalnej
zaczyna się kręcić na prowincji, gdy tutejszy prezes literatów wydębi od wijącego się
wojewody tyle kasy, ile zarabia babcia klozetowa przez miesiąc na dworcu PKP. Kwotę tę
dzieli się na pisarskie twarze, a wypadło po milionie minus stów dla fiskusa. Dziewięćset
tysięcy to ważna kwota dla pisarza gminnego, bo może sobie nabyć buty wyłożone
sztucznym futerkiem. Ale jeszcze ważniejsza dla świadomości kulturalnej województwa,
bo zamieszkałe społeczeństwo może sobie pisarzy, których wydatnie wspomogło,
odfajkować na cały rok. Na ogół chodzi zresztą o literatów od lat nie piszących, bo i po co?
Uczciwie jednak należy stwierdzić, że spotkaniobiorcy z podstawówek, którym się godzinę
z literatą funduje, są prawdziwie zadowoleni, a nie da się sprawdzić naukowo i dowieść w
tabelkach procentowych, że np. linoskoczek byłby przyjęty równie entuzjastycznie, bo
wojewoda na sztukmistrzów nie daje.
Przepełnieni goryczą, gdyż takiemu Siemionowi to się płaci piętnaście melonów za jeden
występ, rozjechaliśmy się biblioteczną nyską po szkółkach daleko od szosy. Tam, na wsi,
między autentycznymi uroczyskami rozciętymi aleją bukową, kiedy odpytały mnie
dziewczynki i chłopcy z literatury, grubaśna nauczycielka (lubię takie bochny z gorącego
chłopskiego pieca) dopadła mnie z kwestią tożsamości. Trochę jej naplotłem, więc teraz
porządkuję. Zwłaszcza że zamierającemu pisarzowi tożsamość jest jak krew w
miażdżonym organizmie. Wielu martwi się niesłychanie o tożsamość. Żebyśmy, pod
Europę się podłączając, nie stracili jej. Bo tożsamość to koń ciągnący pod górę, i do
pałacu namiestnikowskiego bram, w puste fotele na Wiejskiej. Szczepią więc działającej
między bagnami nauczycielce zmartwienie, żeby pospołu z tym koniskiem zaciągnęła ich.
A tak w ogóle co to ta tożsamość? W podstawowej definicji rzecz dla myślącego osobno
nie do przyjęcia, bo oznacza identyczność, bycie tym samym. Mam być taki sam lub ten
sam jak ten tam? Tak samo więc się ubierać, żreć, o co mniejsza, ale tez poglądy żywić
tożsame? Identyczne przesady, banały, stereotypy? Wiadomo, nie w tym rzecz, bo o
tożsamość narodową idzie. Żeby Polska była Polską, choć diabli wiedzą, co to znaczy.
Żebyśmy my, królewski szczep piastowy, do Anglosasów się nie upodobnili i chewing gum
żuli, jak do tego zachęca telewizor publiczny. Żebyśmy zachowali właściwe
bohaterskiemu narodowi wartości i ich nie rozmyli w amerykańskich i paryskich
mydlinach. Na zachowanie tożsamości narodowej trzy są sposoby.
Pierwszy: odgrodzić się! Palisadą zaostrzona siekierkami według biskupińskiego wzoru,
fosą z trującymi wodami klasy polskiej, pólkami obrosłym cierniem, ożyną, pokrzywą i
ostem narodowym. I trwać tu hodując nasz specjał, z tradycji zresztą wolnej szlachty
wzięty, słynną plica polonica (tu zwraca się uwagę na przymiotnik nadwiślańskość
rodzimą wskazujący). Plica, trachoma, pisze Gloger, nie ma nic wspólnego z tem, co w
znaczeniu naukowo-klinicznem zwie się chorobą, i że jest on wytworem niechlujstwa,
zaniedbania mycia i czesania głowy, czasami wilgotnych wysypek na częściach ciała
owłosionych lub tez dostania się do włosów jakiejś lepkiej substancji. Co zaś ucieszy
fanatyków tego rodzaju tożsamości: kołtun można sfabrykować sztucznie, a taki sztuczny
niczem się od prawdziwego nie będzie różnił.
Kołtun od kołtania się, czyli kołysania wiszących splotów. Rzecz jest stara, z solidnymi
korzeniami od XVI wieku. Usilnie też podkreślić należy, że zapuszczenie i kultywowanie
nie wymaga żadnej pracy, a wręcz chodzi o jej zaniechanie. Poza tym pojęcie plica
polonica) tłumaczyć da się dosłownie , ale też z metafizyczna głębią szerokiej przenośni.
I przychodzi mi do głowy, że Serbowie bośniaccy walczą o taką właśnie tożsamość
(oczywiście nie o polonica tylko serbica). I Słudzy Proroka w Algierii czy Iranie. I Tamilskie
Tygrysy. No i nasi Wszechpolscy Zasrańcy. Drugi sposób pracowity jest, żmudny i piękny.
Polega na tworzeniu wartości. Takich, jakie prawie wszyscy mieć by chcieli i niech się oni
martwią o zachowanie swej tożsamości, gdy im nasze zagrozi. Wartości zaś na jakim
polu? Ano, na dostępnym. W muzyce i matematyce. W sztukach plastycznych i chemii
teoretycznej. W organizacji społeczeństwa do sensownej pracy. I we właściwej higienie.
Na przykład. Bez kasy większej. Trzeci sposób najtrudniejszy. W zasadzie niemożliwy.
Bo poprzez język. Według tego przekonania, które sprawdziła wielekroć historia narodu
każdego: tożsamość narodowa równa się trwaniu i rozwijaniu języka ojczystego. Wiedział
to już nawet starodawny Biernat z Lublina: Wszelka sprawa kożdej rzeczy/Przez język się
zawsze toczy. No boć z języka wszystki mądrości.
Niezbędna byłaby uporczywa, ciężka praca. Przede wszystkim kursy liczne, jak ongiś dla
analfabetów, podstaw języka polskiego dla wielu nauczycieli akademickich i mnóstwa ze
szkół średnich oraz podstawowych. Obowiązkowy trudny egzamin z mowy polskiej dla
dziennikarzy TV. Propagowanie w środkach przekazu słowa polskiego pisanego i
mówionego miast obrazkowego, zachodniego łajna. I tylko jeden zakaz: Słuchania
Wielkiego Bełkotu.
Sycyna 30, 1996
Wesele polskie 1995
Panna młoda–nauczycielka ze wsi. On zaś makler, pierwsze kroki stawiający w zawodzie
kapitalistycznym. Są ładni, wiotka dziewczyna w bieli i wysoki, przystojny.
Skomputeryzowany. Wesele w pałacu na wsi wypożyczonym na tę noc od dziedzica
współczesnego, czyli hotelarza. Budynek w stylu żadnym, podobny do ogromniastej,
pobielonej stodoły, z której wichry zerwały dach. Wśród tutejszych pól kartoflanych, w
wodnej zawiesinie jesieni smętnej. Zapach gnijących łętów i podmokłej ziemi. Zimno
pożądające wódki. W wielkim hallu bez sprzętów omłot muzyczny. Wspaniała maszyna
rolnicza YAMAHA w rękach doświadczonego farmera klezmera wykonuje wszelkie prace
polowe i w gospodarstwie. Parobek muzyczny naciśnie klapkę i już samoistnie, miarowo
biją cepy miażdżąc słomę i wydzierając ziarno ze złachmanionych kłosów. Łuup, łuup walą
grabowe bijaki przytroczone rzemykami do dzierżaka z leszczyny. Stara muzyka
wykonywana w stodołach na glinianych klepiskach, tyle że łomot mocniejszy a klepisko
jakby ze stali. No i nie chleb jest końcowym produktem, a głuchota na wszelką
subtelność, łagodność i ciepło. A zechce klezmer, to młocarnię włączy, taką na kierat,
który nakręca w ciemnościach ogłupiony od chodzenia w kółko koń ze zwieszoną
męczeńsko głową. Maszyna furczy pożerając snopy i wymiotuje stłuczoną słomą w
pylistym jazgocie. Muzyków jest dwóch: organista od kombajnu YAMAHA oraz skrzypek.
Ten zaś na swoim instrumencie sieczkę rżnie. Słychać ręczną sieczkarnię, miękki zamach
koła z korbą i suche cięcie noży: rzy, rzy. Zatem nie zerwano z tradycja swojską. Łuup,
łuup, rzy, rzy. W sali weselnej biesiadnej zastawiono stoły. Różnie na półmiskach lecz
głównie mięsko z niedożywionych kurczaków, blade jak lilie św. Teresy. Maszynowo
wytwarzane ptaki, co nigdy nie zaznały radości połykania ziarna na rozsłonecznionym
podwórku, nie rozdrapywały pazurkami oszałamiająco pachnącego gnoju. Z drugiej strony
cenniejsze niż złoto: koszt przyjęcia równy jest moim rocznym dochodom.
Oczywiście jest i rosołek tak żółty jak zimowe słoneczko w śniegowym pyle, i polska
nieśmiertelność: schabowe, wielkości jednak kozich kopytek. Wódka żytnia z ziemniaków
z etykietami specjalnymi: Pijecie zdrowie Roksany i Patryka”.
Komu ostro w gardle, popija ziemniaczanówkę nie kompotem z suszonych owoców lata,
nie oranżadą zieloniutką jak młode zboże, lecz płynem na naturalnym amerykańskim
dziegciu w smukłych butelkach. Nazwa Towaru Zastrzeżona. Lub wodę czystą
amerykańską, choć tutejszą, którą kretyn bogacz nazwał Bonaqa nie wiedząc, że
Rzymianie wyraz zapisywali w formie aqua. Aka nie znaczy nic. W rogu sali, wysokiej, z
podsufitowymi szarymi stiukami, piec kaflowy, rosły jak szlachcic, ale biodrzasty niby
baba, barwy rozmoczonego seledynu, zimny grób pokoleń. W przewadze weselnicy
młodzi, mężczyźni ubrani ulicznie, kobiety jednak w sukniach długich, błyszczących
świecidełkami Unii Europejskiej, w pantofelkach kolorowych i srebrnych. Tylko starość
siedzi w garniturach wyczyszczonych właśnie i kobiety starości godnie, ale skromnie.
Przez całą noc ani słowa o Chińczykach. Na początku głównie mówi się o urodzie
oblubienicy, pięknej sukni białej jak niegdysiejsze śniegi, wianuszku, co ma kwiatuszki
wdzięcznie wycięte u usztywnionego klejem jedwabiu. Sztucznego jak zawartość
biustonoszyka panny mężatki. Najwięcej jednak uwagi oraz pochwał zbiera niemowlę
hołubione przez zazdrosną teściową, która nikomu nie pozwoli. Laleczka dziewczynka
wodzi z zainteresowaniem po wszystkim niezmordowanie, do brzasku i ani razu nie wyda
z siebie dźwięku niezadowolenia, by nie psuć rodzicom najważniejszej w życiu zabawy. Co
za dziecko, co za dziecko! Dużo mówi się o mieszkalnictwie, wyraz wymyślony w
ministerstwie budownictwa. Młodzi będą najpierw u rodziców panny, ale rodzice pana już
ryją dół na działce pod dom. Pierwej wzniesie się garaż jakby i w nim mieszkając
poszerzać się będzie budynek w kierunkach. Pojawiają się wspaniałe marzenia o pięknych
boazeriach. Nie z modrzewionych już deseczek, ani świerkowych, nawet nie z sosny, lecz
z dębu chemicznego, różowego chemicznego jesionu, palisandru. Umysł ludzki wynalazł
bowiem drewno sztuczne nie tylko nie dające się odróżnić od naturalnego, ale trwalsze,
nie podlegające szczękom korników. Rozgadywania o boazeriach implikują temat
kafelkowy. Nie ma w nim świeżych wątków, prócz dyskusji o plastykowym bocianie, ptaku
polskim, któremu gniazda nie wolno zepsować, a teraz jest symbolem obcych klejów do
glazury. Rzadko raczej wzniecają się rozważania lubieżne, choć naturalne na weselu. Od
czasu do czasu budzi je nieprzeterminowana jeszcze pewna Matka Polka w uwypuklającej
wszystko dzianinie opinającej ogromy. Lata to u niej jak młyńskie koła, a sama
podbrzuszka u baby (rodzaj męski: podbrzuszek) niby spęczniały bocian. Większe jednak
namiętności wzbudzają samochody. Nawet pompka paliwowa „żuka”. Podnosi się czasem
piosenka jakaś z pijanego sentymentu. Mocna praca YAMAHY, której cepy
niezmordowanie młócą noc, dobijają ją jak listek potraktowany młotem.
Sycyna 29, 1996
Budujące aspekty korupcji
Ten tam profesor anatomii, co za egzamin pozytywny brał tysiąc a i dwa marek, i ten, co
studentki macał oraz zgłębiał dziewczyńskie urządzenia, jeśli przedmiot zaliczyć
zamierzały, obydwaj ze Szczecina prasłowiańskiego, medycznego i uniwersyteckiego, to
przykry przykład frajerów złapanych. Na tle budujących, powszechnych praktyk ludzi
mądrych, uczonych a również biorących. Łapóweczki oraz łapówy brano i dawniej, w tym
za czasów nierealnego socjalizmu. Co mnie kiedyś tak podnieciło, gdyż nie dopuszczałem
dopuszczalności, że rozdzialik machnąłem na temat w powieści o brutalnych, moralnie
zepsutych krasnoludkach działających w Wiejskiej Szkole Pedagogicznej, jak się ją
nazywa. W owych czasach niewinnych a totalitarnych tak na uczelniach, jak w
medycynie szpitalnej obowiązywała i wystarczała w zasadzie flacha koniaku i to nawet,
bo tak byliśmy przesiąknięci zarazą RWPG, bułgarskiego czy gruzińskiego. Chociaż i
francuski drogi nie był, by nie stać w dysproporcji do ceny gazety L`Humanite.
Oczywiście już wówczas pojawiły się pozytywne tendencje odnośnie rodzaju łapówek,
przeczuwano bowiem, że socjalizm nie potrwa wiecznie. I tak na trudnych kierunkach
wymienionej uczelni wiejskiej, np. na matematyce, alkohole poczęto zastępować
prezentami ze złota: cieniutkimi łańcuszkami, małymi broszkami, a także medalikami w
związku ożywieniem się życia duchowego i pędem ku wartościom. Dzisiejsze wręczanie
preceptorom przez studiujących złotych łańcuchów, ciężkich brosz oraz kilogramowych
kolczyków tam właśnie ma genezę. Historycznie rzecz biorąc, boć przecież kiedy się
pojawia jakaś pozytywna tendencja, niezbędne jest odkopanie jej korzeni w bagiennych
warstwach dziejów, samo dawanie stare jest jak człowiek pierwszy, który pojął, że bez
dawania nie ma życia. Utrwalił je w świadomości powszechnej nakaz feudalnych danin,
bez których zbawienia ani w ziemi ani w niebie. Łapówkarstwo jako system państwowy
najwięcej ma u nas do zawdzięczenia czasom Królestwa Polskiego, kiedy przeszczepiona
została z Rosji zasada nędznego opłacania wszelkich urzędników, by za moralnym
wysokim przyzwoleniem łatali rodzinne budżety wymuszaniem od petentów wszelkich
możliwych wziątek. Przekonanie, iż nauczyciel, lekarz, policjant, sędzia i inny budżetowiec
musi brać, więc żądać łapówy, bo zdechnie, nie jest wymysłem dzisiejszym.
Realny kapitalizm przywrócił procederowi należne proporcje. Szacunek dla pieniądza jako
miernika wszelkich wartości i wyznacznika aktywności społecznej spowodował
upowszechnienie korupcji i zwiększył dawane kwoty. Na przykład kupowanie ocen i
promocji praktykują już nie tylko studenci oraz ich młodsi bracia z liceów, ale także
dziatwa z podstawówek. Mikrusy zarabiają na ten cel różnymi usługami, w tym
udzielaniem swych kwaśnych jeszcze przyrządów erotycznych. Pewne mechanizmy w
życiu społecznym działają jednako, np. gdy chodzi o język czy o moralność. Zasada jest
następująca: co się upowszechni, staje się obowiązującą normą. Przypomnijmy wyraz
taryfa oznaczający pierwotnie cennik. Ciemnota pojęcie wypisane nad każdym licznikiem
kilometrów w taksówkach utożsamiła z samym pojazdem i poczęła taksówki zwać
taryfami. Tępiono bezskutecznie głupotę, lecz kiedy się upowszechniła, dostała licencję
normy językowej i wyraz taryfa figuruje teraz w słowniku języka polskiego jako druga
nazwa usługowego samochodu. Tak samo jest z korupcją. Osiągnęła już takie rozmiary, że
stała się powszechna. Pora więc uznać ją za obowiązująca normę.
Wprowadzenie korupcji jako obowiązującego prawa przyniosłoby same korzyści, tak
osobom ludzkim jak państwu. Najpierw dzięki temu zlikwidowano by źródło niepokoju
moralnego wśród nie posiadających wystarczających środków, by kupić sobie edukacyjny
dyplom czy zdrowie. Kapitalistyczny bowiem obrót pieniądzem nie podlega ocenom
etycznym, lecz przepisom prawa handlowego. A kto gotówki nie ma, ten niedołęga, skoro
istnieją wziątki. Po drugie spora liczba obywateli obżerająca teraz budżetówkę uzyskałaby
środki konieczne, by stać się warstwą średnią, przez system upragnioną. Legalnie
traktowane złotówki z korupcji zasiliłyby przeróżne inicjatywy gospodarcze, więc stałyby
się źródłem obfitości i pracy. Po trzecie, odciążyły by budżet z wymuszanej konieczności
podwyższania płac pracowników tej sfery, gdyż sami by je sobie podwyższali. Minister
finansów miałby jedynie obowiązek corocznego określania wskaźnika inflacji korupcji, by
skompensować biorącym wzrost kosztów brania i utrzymania. Krocie uzyskałby skarb
państwa, gdyż logiczny jest podatek od tych wpływów. Wystarczyłoby tylko powołać
policje korupcyjną do dbania o przestrzeganie prawa korupcyjnego oraz dodać w PIT-cie
odpowiednią rubryczkę. Natomiast dający łapówki mogliby je odliczać od dochodu, jeśli
dotyczyłyby poratowania zdrowia w placówkach państwowej służby czy uzyskania
wykształcenia w bezpłatnym szkolnictwie demokratycznym. Zrezygnowano by natomiast
z ulg za nabywanie innych dóbr, np. podręczników, bo i po co komu książki, skoro może
sobie kupić u profesora, człowieka z autorytetem, każdy egzamin. Pesymista
Schopenhauer pisze: Jeśli chce się wiedzieć, jaka jest w całości i w ogóle wartość ludzi
rozpatrywanych moralnie, to trzeba obejrzeć ich los, w całości i ogólnie. Jest nim
niedostatek, nędza, żałoba, męka i śmierć. A dzięki środkom z korupcji wielu biedy nie
zaznaje, opłaca żałobników, by za nich płakali, a i śmierć odsuwa w drogich klinikach. Te
są pozytywne aspekty brania.
Sycyna 27, 1995
Prawo na Dzikim Wschodzie
Zdarzyło mi się być w sytuacji niegodnej Humanisty. Humanista bowiem nie wchodzi w
kontakt z agresywnymi osiłkami na pustej ulicy wieczorową porą, kiedy skrzypi w
podmuchach wiatru rtęciowa lampa. Humanista o porze takiej siedzi w chałupie, słucha
Billy Ferrina albo czyta Senekę w oryginale. Konkretnie dostałem w zęby. Za odszczekanie
się młodym i silnym, którzy mnie nazwali. Pobiegłem z tymi zębami do znajomego
malutkiego polonisty, który służył był w milicji policji, bo od dziecka pragnął zostać
słowiańskim Jamesem Bondem, ale z racji dużej piśmienności zrobiono go tylko
niedorzecznikiem prasowym. Chodziło mi o poradę, jakie uprawnienia posiada w
niepodległym już kraju wolny człowiek bez zdania racji bity po mordzie, chociaż jest
Humanistą, co Kocha Ludzi? To znaczy, czy wolno mu za pazuchą siekierkę, a za cholewą
nożyk? Albo i niewielki peacemaker, pokój czyniący rewolwerem, za zgodą, naturalnie,
władzy, bom wreszcie jest podmiotem społecznym, a nie produktem totalitarnej tresury.
I żeby móc oddać, co było dane, łobuzom. Bo fizycznie trudno mi poradzić, dwom
parobczakom, kiedy siły roztrwonione na wino, kobiety i zwłaszcza śpiew z pożogi.
A powiedziane jest w karnym kodeksie: nie popełnia przestępstwa, kto w obronie
koniecznej… Znajomek, podobny do pana pułkownika Wołodyjowskiego, choć tylko
ambitny kapitan, rozświetlił szereg zagadnień związanych z nie chcianymi spotkaniami z
bandziorami, grzecznymi ale także zuchwałymi rabusiami, bijącymi trzeźwych pijakami i
podobnymi osobnikami ludzkimi będącymi naszymi braćmi. Rozjaśnił nie punktu
wiedzenia głupiej ofiary, lecz prawa stosowanego. A to coś zupełnie innego niż
przypuszczać może pobity, okradziony, karmiony teorią wolności Humanista, a także ktoś
znacznie mądrzejszy. Jako że każdy w korzystnych okolicznościach kapitalizmu,
uznającego dominację jednostek energicznych i rzutkich, zostać może przestępcą, prawo
i wymiar otoczyły tę kategorię troską szczególną. Co należy rozumieć, gdyż człowiek
rozsądny oraz wrażliwy nie może żądać opłaty ani zemsty od tego, co zbłądził i dosunął z
pistoletu, rurą czy kosiorem. Wynika to z pojmowania obrony koniecznej i niekoniecznej.
Otóż ta druga zachodzi wówczas, kiedy napadnięty osobnik tak się wkurzy, że choć
słabszy, w nerwach dosunie napastnikowi. Tego zaś czynić nie wolno, bo ofiara
przestępstwa przede wszystkim powinna jak najszybciej uciekać z miejsca, gdzie jej
dołożono, nawet z łobuzem siedzącym na plecach. Ofiara, bijąc napastnika, może go
pobić, a to jest karalne. Podobnie jak noszenie siekierki czy kosiora. Prawo publicznego
noszenia takich narzędzi posiada jedynie przestępca, gdyż jest przestępcą.
Obrona zaś konieczna ma miejsce, kiedy przestępca zmaltretuje ofiarę, bo ta usiłowała
się bronić. Ofiara, z przerażenia lub zimnego namysłu zrobienia krzywdy osobie ludzkiej,
zawsze stosuje sposób obrony niewspółmierny do grożącego jej niebezpieczeństwa. Tedy
przekracza granice konieczne. Ofiara bowiem powinna grzecznie oddać przedmioty oraz
walory, których żąda rabuś, w tym każdy rodzaj cnoty i uciekać z nożem w plecach, a
przede wszystkim dowieść przed sądem, iż tak uczyniła i że nawet nie dotknęła
napastnika. Są to rzeczy znane i obżartowane, choć temat nieśmieszny. Do zajmowania
się nim upoważniają mnie interesujące rady pierwszej świeżości, jakie uzyskałem od
znajomego policjanta.
- Dlatego, panie Anatolu, gdyby się zdarzyło, że budząc się w nocy, ujrzy pan grasującego
w pana mieszkaniu rabusia, który był tak głupi, iż przypuścił, że pisarz w tym kraju
posiadać może jakąś bezcenność, niech go pan, Boże broń, nie uderzy, bo może mu pan
złamać kończynę i w konsekwencji do końca jego życia płacić rentę, gdyż dowie się pan
w sądzie, że przekroczył normę obrony koniecznej. W każdym przypadku kontaktu z
pojedynczym łobuzem niech pan przestępcę, stanowczo zakatrupi, ma się rozumieć w
obronie koniecznej, bo wtedy sąd nie będzie miał wyjścia i będzie musiał uwierzyć panu,
cóż że niechętnie z racji wiecznego milczenia świadka zajścia, który oskarżyłby pana o
czynną napaść.
- A gdybym tak pistolet miał, kiedy żeby mi.
- Gdyby posiadał pan broń palną i został napadnięty na pustkowiu, to jest w mieście,
niech pan kulą pierwszą zabije drania, a następnie koniecznie wystrzela w powietrze
resztę magazynku wyjmowali?, przynajmniej zaś kolejny nabój. W sądzie zostanie pan
oczywiście o skarżony o napad z bronią w ręku na spokojnego obywatela, który właśnie
przebywał na przepustce lub zwolnieniu warunkowym z odbywania kary więzienia za
napady uliczne. Będzie pan jednak mógł twierdzić, że oddał pan wymagany strzał
ostrzegawczy a nawet siedem ostrzegawczych i dopiero ostatnim położył pan faceta
trupem, a ten nie zaprzeczy, bo jak? Oczywiście dowiedzie pan, że zabił przypadkowo
podczas swojej panicznej ucieczki, bo ofiara przestępstwa ma obowiązek uciekania, a
Bronić się może tylko w szale emocji, kiedy jest doganiana. Niech pan zapamięta: zabić, i
to dokładnie, bo kiedy przestępca przeżyje, skarżą pana.
- A jeśli jest dwóch bandytów?
- Dwóch wykosić trudniej, bo jeden może uciec i świadczyć przeciw, co równa się
wyrokowi na pana. Natomiast gdyby ten drugi kropnął pana, nie zostanie pan oskarżony.
- O, broń! – ucieszyłem się. – Najlepiej colt. Za pozwoleniem oczywiście.
- Zezwolenie uzyskać trudno i są z niego tylko kłopoty. Łatwo też władze mogą ją panu
odebrać. Broń należy kupić na targowisku od Rosjan. Jest tańsza, a korzyść ogromna, bo
może pan z niej zabić napadającego łobuza, w tym wypadku bez strzału ostrzegawczego,
i twierdzić, że bandzior nieostrożnie obchodząc się, sam sobie doładował. Dowodem
niewątpliwym prawdziwości pana wersji będzie fakt, iż nie posiada pan pozwolenia na
broń, bo porządny człowiek go nie posiada. Z pana rewolweru drań nie mógłby się zabić
przez pomyłkę!
Sycyna 24, 1995
Organki
Dochodzę do wniosku, że najpopularniejszym obecnie instrumentem muzycznym jest…
telewizor. I należące do grupy radio oraz odtwarzacze. Uświadomiła mi to pewna stara
dama pracująca jako żebraczka. Dziadówa, tak mówiono za poprzedniego kapitalizmu,
przy podejściu do targowiska siedząc, lirycznie grała na organkach, samodzielnie
rewaloryzując sobie jakąś rentę czy łżeemeryturę dla inteligentów. Ludzie obok nabywali
twarożek, rogaliki i maślankę. Po czasie jakimś, straż miejska, niepomna iż to rzecz
korzystna dla budżetu państwa, zwinęła żebraczkę, co swe sprawy trzymała we własnych
rękach. Nie tylko przypomniałem harmonizowaną na fortepian przez Noskowskiego pieśń
dziadowską: Dawniej król nie siadł nigdy do obiada,/ Aż posadzono koło niego dziada. /
Teraz ganiają dziadów po ulicy / Jawnogrzesznicy. Nim władza zlikwidowała proceder,
przez godzinę obserwowałem datkujących. Nie było wśród nich młodzieży, choć objawiły
litość małe dziewczynki. Nie było budujących demokrację metodami wściekłych wilków.
Zaznaczyła się wyłącznie hojność ludzi starych, dostatnio ubranych w nabywane na wagę
stroje Unii Europejskiej. Ale i u tej kategorii obywatelów chęci wspomożenia dziadówy
raczej nie należy wiązać z miłosierdziem, cnotą martwą lub przeważnie w gębach. To nie
gniew –obywatele, ani niepamięć o uciśnionych, ani bezprawie i niedołęstwo pod rządami
demokratów (Masters). To gorycz. Otóż na zasadzie, co w skutku dała harmonię książek,
kiedy Magdalenka zamoczyła Prousta w herbatce Lipton Ice i rozcieńczyły się
wspomnienia, oczywiście toutes proportion gardées, sądzę, że szczodrość ofiarodawców
z wiekowej sfery wapna, czyli zgredów, pochodziła ze wzruszenia muzyka organków.
Ustna harmonijka to najpopularniejszy jeszcze przed półwieczem instrument. I najtańszy.
Łobuzy, wśród których upłynęło mi pacholęctwo, wszyscy, co mieli jakieś uszy, grali na
organkach. Najbardziej cenione produkowała wroga firma. Hohner. Tylko nieliczni na
mandolinach, instrumentach warszawskiego przedmieścia. Instrument ten ocieka mi
posoką ludzką. Wytwarzający słodkomdlące brzdąki mandoliniści lubili rżnąć się nożami
w pojedynkach o niejasnej genezie. Zamiast zadźgać okupujących przedmieście żołnierzy
kanclerza, kroili się w sferze własnej. Gdybym był niewidomym wielkim pisarzem,
zrobiłbym z tego ładne obrazki, jak Borghes, uwielbiający nożowników tnących w rytm
tanga w argentyńskich zaułkach. Zdaje się, że genialni ślepcy lubią woń krwi i radzi są,
kiedy widzący się zarzynają i pogrążają w ciemność absolutną. Homer z tej uciechy
machnął dwa krwawe, podstawowe dzieła kultury. Gra na kitarach wyzwalała agresję? Nie
jest więc takie pewne, że muzyka łagodzi obyczaje, co wymyślił Waldorff, a
spopularyzował Arystoteles. Śliczne to przypuszczenie raczej słabo odnosi się do
wspomnianych mandolinistów, a przede wszystkim do narodu największych Bachów
podczas sezonu niemieckiego Europie. Ta żebraczka, grająca znajome i z przyczyn
sentymentalnych poruszające chryzantemy złociste, co stały na fortepianie kojąc, nie
tylko inteligentnie odwoływała się do współczucia swojego, więc i mojego, pokolenia, lecz
dowodziła również pewnego bolesnego braku. Braku powszechnego muzykowania na
poziomie dostępnym skromnym dziś finansom i niewielkiemu wykształceniu. Nie
wykształcenie zresztą ale silna potrzeba uprawiania muzyki decydującą kiedyś grała rolę.
Ojciec mój, absolwent czteroklasowej c.k. szkoły ludowej nie w niej pobrał naukę grania
na guzikowej harmonii, która to sztukę z przyjemnością uprawiał do końca życia, w tym
grając bezinteresownie na podwórkowych zabawach ponurego czasu wojny. Nut nie znał,
podobnie jak Cyganie, lecz ze słuchu powtarzał melodie, zubażając je albo bogacąc. Liczni
chłopcy, w kucki siedzą na ziemi jak wróble, wtórowali mu na organkach, a i pobrzdąkał
czasem przypadkowy mandolinista. Ta tradycja wyższy poziom osiągała w szkołach
średnich, kiedy stały się możliwe, bo tam obowiązkowo i chór, i orkiestra dęta. Gdziem się
nie obracał, bo ojciec proaustriacki rajzer był, w Kluczborku powojennym, w Zielonej
Górze, Szczecinie, tam śpiewano oraz grano. Nie odziedziczyłem talentu w tej mierze,
uszy trawą zarosły, kozimi bobkami zatkane, ale przez omyłkę niezwyczajną w chórze
śpiewałem gimnazjalnym, bom na przesłuchaniu przymusowym kandydatów
przypadkowo wydał z siebie dźwięki identyczne ze zrobionymi przez pianino. Rychło mnie
profesor przegnał, czego nie żałuję. Zazdroszczę jednak jeszcze teraz klarnecistom i
trąbkarzom, bo pociągają mnie poetyckie barwy tych instrumentów. Chciałbym, by w
życiu po życiu granie na klarnecie było obowiązkowe. No cóż, „tameśmy siedzieli i płakali,
gdyśmy wspominali na Syjon. Na wierzbach wpośród jej powieszaliśmy muzyckie
naczynie nasze”. Zatem z przyczyny pewnej miękkości charakteru poszukiwanie
straconego czasu, bo babcia na organkach? Postulat, by przywrócono powszechność
muzyki na harmonijkach? Wezwanie, by wypuszczono na rynek owe malutkie instrumenty
dmuchane, reklamując HARMOMIJKA USTNA POKARM CZEMPIONÓW USUWA PRYSZCZE I
DZIĘKI SYSTEMOWI OTWORKÓW ZATRZYMUJE WILGOĆ NIE NISZCZĄC KOLORÓW!. No,
może nie w tym rzecz, choć ucieszyłyby mnie tysiące dziewcząt i chłopców grających nie
tylko na organkach, zamiast. No, zamiast grać wyłącznie na telewizorach,
magnetowidach, radioodbiornikach, magnetofonach, odtwarzaczach płyt zwyczajnych
oraz kompaktowych. A dlaczego? A dlatego, że gdy tylko słuchają tych swoich przebojów,
pominąwszy doskonałość czadu, są jedynie bezwolną masą ugniataną dowolnie przez
zbieraczy szmalu. Niczego nie tworzą, nawet nie odtwarzają własnym wysiłkiem. Stoją
tylko lub drepczą niby cielęta, którym w muzycznych korytkach podawany jest głośno
lekkostrawny obrok dla bezmyślnych.
Sycyna 25, 1995
Medycyna tania
Swoją rybią bezzębność sam nazywa gębą. Chichocze jak dziewuszka. W ogóle podobny
do Woltera z marmurowej rzeźby Houdona, co mają ją Rosjanie w Ermitażu – synteza
ironii z zapadłymi policzkami starca.
- Ból zębów mama leczyła okładami na twarz prażonych na patelni otrębów lub piasku w
lnianym woreczku. Albo przystawiała do dziąsła pijawkę w cewce. Gdy nie pomogło i kilka
nocy nie spałem, ojciec koniem pożyczonym pod wierzch, za wiązkę siana związanego w
dwa powrósła, zawiózł mnie do kowala, trzy kilometry. Kowal wyciągnął spod łóżka
skrzynkę z gwoździami i narzędziami, wyjął z niej obcęgi, wytarł o portki i wziął się do
rwania. Kowalowa, silna jak dworski byk, trzymała za głowę, wrzeszczałem, a kowal kręcił
uchwyconym zębem w strony świata, aż wyrwał. Wypłukałem gębę zimną wodą
studzienną nad szaflikiem. Pierwszy raz w życiu odczułem szczęście wielkie jak niebo we
żniwa. Siedzimy na murku między wyschłymi krzewami ligustru i śnieguliczek, przed
blokami spółdzielczymi.
- Przeziębiłem się raz strasznie i zachorowałem, bo kapota i koszula z płótna wyrobionego
przez mamę na krosnach, nie chroniły przed mrozem. Kurowali mnie ziołami, nacierali
wódką. Wróżka okadzała, zamawiała złe. Ksiądz namaścił olejkami na wieczność. Kobiety,
co przyszły za nim śpiewać, machały na mnie rękami, żebym się zabierał, nie marudził.
Ojciec sprzedał kury i kaczkę, kupił sklepne ubranie na śmierć, lepsze, ale kapcie
papierowe. Ludzie żyli póki nie zachorowali poważnie. Najwięcej umierali na suchoty i na
żółwia, tak raka nazywali. Gdy zmarł na takiego żółwia sąsiad, to słyszałem, że miał
żółwia w gardle, a źle że samicę, co się okociła i udusiło chłopa. Gdyby się zdarzyło, że
samiec, przeżyłby. Chudziutki, w tanim garniturku na chłopca, promieniuje czystością.
- Higienę uważano bardzo. Kiedy chłopi pili wodę, to zawsze patrzyli w garnuszek czy
kubeł i oddmuchiwali paprochy. W czasie sianokosów czy żniw czerpali butelką z bagna
lub glinianki, ale pili przez rękaw koszuli, by stworzonek większych nie połknąć. Kąpiele
zaś były w beczce, w balii od bielizny, na stawinie torfowiskowej. W niedziele iskali wszy
na progu domu i wyczesywano specjalnym, gęstym rogowym grzebieniem. Pluskwy w
łóżkach czy karaluchy wyparzano gorąca wodą w czasie większego sprzątania przed
świętami. Patrzy na swoje małe ręce, prawie łapki wiewiórcze.
Świerzbem łatwo się zarazić było. Mama leczyła paskudztwo smarując mnie siarką i sinym
kamieniem. Wsadzała też na desce od chleba do gorącego pieca. Posiedziałem godzinę w
bólu i płaczu i świerzb ustępował. Do pieca wsadzano mnie nogami w głąb, tak że głowa
wystawała na kuchnię, mogłem oddychać i krzyczeć.
Tu się zżymam na pana Franciszka, starego chłopa w mieście. O gorącym piecu
chlebowym, w którym zaleczono dzieciaka na śmierć, pisał Prus sto lat temu.
- Sześćdziesiąt. Sześćdziesiąt równo jeszcze działało. W Rzeczypospolitej najjaśniejszej.
Kpiarz! Wolter wiejski przesadzony przed zgonem na bruk! W tamtej Rzeczypospolitej
przecież pięknie i zdrowo! Córy szlacheckie, czułe i delikatne panienki ze dworu leczyły
swoich chłopów własnym wdziękiem, bielą jaśminowych bluzek i pożywnymi bulionami od
Maxima, prosto z Paryża! Wiem to od ziemianek opowiadających w radiu o dawnym
pięknie. Szpitaliki w pałacowych oficynach, doktor Judym na etacie u hrabiego Horeszki.
Właśnie starają się stan przywrócić!
Przechodząc, odzywam się do staruszka (samem nie młody, ale on wydał mi się moim
lirycznym ojcem) z przyczyny stojącej obok niego na murze flachy geriavitu. Dziadek
schludny, lecz niewątpliwie w skromnych warunkach, a tu przy nim drogi kapitalistyczny
środek do odwracania starości bogaczom! Butla okazuje się zawierać herbatkę ziołową
lubelską do podtrzymywania w panu Franciszku wilgoci, póki wracający z pracy krewni nie
zdejmą go z muru, gdzie uczestniczy w dzianiu się.
- Nie, dawno już mi nic nie dolega – twierdzi.
No, to wyciągam z niego, dlaczego mu nie dolega. Nie dla siebie, trawionego melancholią,
lecz dla mojego państwa trawionego chorobą oszczędzania na chorych. Przydałaby się
mojemu państwu recepta na taką profilaktykę zdrowotną, żeby leczenie obywatelów mało
je kosztowało, a lepiej nic. Stan taki osiągnąć można pewnie, jeśli biedota przestanie
chorować (medycy cały swój trud poświęcić już ostatecznie będą mogli chorym i
hipochondrykom z gotówką i znów być, jak za Żeromskiego, lekarzami ludzi bogatych).
Żywię mocną choć nieoryginalną wiarę, że właśnie zdrowi staruszkowie przechowują w
życiorysie zasadę zdrowotności i wystarczy ja z biografii wydedukować.
Otóż pan Franciszek po parokrotnym (twierdzi, że zabiegowi poddawano go siedemkroć)
leczeniu świerzbu w gorącym piecu chlebowym nie chorował już nigdy na nic, a przeżył
los Polaka. Natomiast, jak to w zwyczaju narodowym, bardzo często głodował. Połączmy
te czynniki i mamy receptę, w dodatku z korzeni kapitalistycznych, na tanią, zdrową
medycynę. Pozostaje, oczywiście problem pieców piekarskich domowych dla każdej
biednej rodziny. Niby żaden, bo winny być tradycyjne, więc lepione z gliny, przecież glina
natychmiast skoczy u pośredników do paru dolarów za kilogram, ale można by ją ze
Stanów sprowadzać od Indian Pueblo, chyba że cłem zostanie obłożona zaporowym.
Forma narodowa pieca wydaje się oczywista: plemiona słowiańskie stosowały piece o
budowie kopulastej, czego ślad w chatach wiejskich. Co za zaś z koniecznym dla
uzyskania trwałego zdrowia głodem? Głód biedakom zdolna jest zapewnić ta siła
polityczna, która uważa, że państwo jest po to, aby obrotni obywatele dbali tylko o własny
tył. Pragnący zdrowia (niekoniecznie psychicznego) powinni te siłę popierać.
Sycyna 23, 1995
Koza
Kto ma nieszczęście obcować z moją prozą literacką, ten łatwo zauważy obecność w niej
postaci z rodziny pustorożców o szlachetnej nazwie Capra. Capra domestica. Dostojniej to
brzmi niż koza domowa, stąd ten stylistyczny zawijas. Sentyment mój do kóz równy albo i
większy niż szlachty rosyjskiej u tych tam Turgeniewów. Wprawdzie nie lulała mnie koza
ani podcierała, przecież karmiła wartościowym, tłustym mlekiem, jak cycaste chłopki to
szlacheckie nasienie pod dworach. A dydki też u kozy dwa.
Gorzej, bo sądzę, że koza w znacznej mierze ukształtowała mój charakter. Z natury był on
typu sentymentalnego z rodzaju pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd wyszliście. A
rzeczywiście z ogrodu wyszedłem, w którym jabłonie krwawo kwitły w mróz siarczysty,
więc, dzieciak, płakałem trwożliwie nad światem ludzi, aż fiołkowe sople zwisały u rzęs
dolnych. Koza, zwierzę bojowe niby nosorożec, na szczęście bez tej straszliwej masy,
nauczyła mnie, jakby tu dziś powiedzieć survivalu, sztuki przetrwania. Najpierw więc
niechodzenia tam, gdzie prowadzą, bo z zasady prowadzą na rzeź, nie zawsze fizyczną,
ale zawsze odcinają nam rozum, żeby mogli myśleć za nas. Nie szedłem, gdzie koza
chciała, ale przez ciągła z nią walkę o kierunek, wdrożony zostałem do pełnej w tym
względzie samodzielności. Nauczyła mnie też bodzenia, to znaczy ustawiania się z
napiętym karkiem przeciw przeszkodom i uderzania w nie. I ja bywałem jej zawadą, więc
otrzymywałem raz niejeden cios w, jak mówiono wówczas w mojej sferze społecznej,
brzucho. Na szczęście koza była bezroga, rasy saaneńskiej, z owłosionymi dzwonkami u
szyi. Chociaż albinoska, temperament miała hiszpańskiej Cyganki, takiej od flamenco, też
z wisiorami, z trzęsącym się cycem, ogniem w kopytkach. Bodę odtąd i zabodłem się
biedy, bo gdyby preceptorem było mi pokorne cielę, ssałbym potem i tamtą matkę
doskonałego ustroju, i tę, jak wielu. Nazywała się Chloe. Byliśmy ciemni, ale przez smród
wojny czuliśmy zapach śródziemnomorskiej kultury. Myślę, że nonkorformizm Chloe i jej
gotowość do walki o własny światopogląd brała się z rodowej tradycji. Wydaje mi się
poetycznie, że pochodziła od pospolitej w wieku XVI armatki, działka na kołach
okowanych. W inwentarzu Zamku Olsztyńskiego z roku 1532 znajdowało się unum aliud
tormentum vulgaliter koza–pisze Gloger. Chloe czoło miała twarde jak stalowa lufa.
Chloe w końcu została zjedzona, bo my, ludzie, zabijemy i zeżremy wszystko, co kochamy.
Właśnie ten kanibalizm powoduje, że ciągle ją wskrzeszam. Po zarżnięciu wyznaczają
istocie rolę kulturotwórczą! Nawet pamięci nie zmarnują!
Teraz Chloe z koźlętami, co jak faunowie skaczą leśni, pojawiła mi się przed oczyma duszy
nie z przyczyny sentymentalnej, lecz w sytuacji prozaicznej, kiedy sprzed chałupy
sowchozowych pracowników ziemi, wolnych teraz od trudu na państwowym, patrzyłem na
pola, co po horyzont trawą zarosły. Odmawiałem jak litanię ironiczną wierszyk Marysi o
wolnych najmitach, których chleba pozbawił twardy artykuł słusznej ustawy i są jak ptacy,
co lecieć donikąd mogą lub umierać. Drobiazg się po podwórku głodnawy plątał i już
miałem wziąć udział solidarny w płaczu płaczących, i, kiedy z otchłani wychynęła koza
Chloe, jej koźlęta, i jeszcze króliki z jej czasów choć przecież nie z jej rodu.
Ci ludzie, rzeczywiście biedni, zapomniani, znienawidzili mnie, bo zamiast opisać (gdzie i
po co?) nędzę oraz jej wyplenienia przez bogaczy Europy i Ameryki, powiedziałem o kozie
i królikach, o mleku i mięsie możliwym do wytworzenia z bezużytecznych teraz traw,
odcinanych od korzeni mleczy, wyskubywanych ze zbóż pędów wyki, nawet z ostów,
zarówno żywych jak i suchych. Bo ja, tłumaczyłem z pychą, żywiony byłem króliczym
mięchem gotowanym z dziką pietruszką, popijałem gęste mleko od tłuszczu żółte jak
żółtość i to w czas głodu, ognia i wojny, od czego nie zachowano nas. My, nędzarze,
mówię o mojej rodzinie, przeżyliśmy ten czas jak bogacze uwieszeni tylko u koziego
dydka i króliczego ogonka. W mieście stołecznym Warszawa, no na przedmieściu.
Próbowałem im też o Mohandasie Karamchandzie Gandhim, nazywanym Mahatmą, który
z żywicielką kozą przewędrował Indie i spowodował niepodległość swej ogromnej
ojczyzny. Mało kiedy tak naraziłem się ludziom jak teraz, bodąc ich koniecznością
hodowania kóz, żeby dzieciska, a i oni mieli co jeść. No cóż, nie nadaję się do
rozpowszechniania idei pozytywnych i dawania rad, jak przeżyć wojnę czy kapitalizm.
Koza jest u nas symbolem biedy, a biedy się każdy wstydzi i woli być biednym, niż
prezentować się z symbolem swej sytuacji. Koza nie budzi też zaufania u ludu polskiego,
bo jest diabłowata. Od zamierzchłości w wierzeniach ożeniona została z grzechem i
uwielbiają ją szatany: nawet intelektualista Mefistofeles za przykładem prostaka Smołki
rad się w koziość przebiera i objawia jako koza biała uszlachetniona. Że nie wspomnieć o
capach śmierdzących, po czym diabla niechybnie poznać. Pobożni ludzie nie chcą
diabelskiego mleczka. Wolą klepać biedę po kościstym tyłku i czekać na daremne
wsparcie możnych, którzy powinni! Powinni kozi bobek!
Stwierdziłem również, co jest oczywiste, żaden wpływ literatury pięknej na ludzi
pozbawionych roboty. Bez zrozumienia bowiem przyjęli ten uroczy dwuwiersz wyjęty z
sielanki Szymonowica, jakże stosownej dla żyjących na wsi: Kozy, ucieszne kozy, ma
trzodo jedyna! Tu, kędy to zarosła poziema leszczyna, tu gryźcie list zielony, gryźcie
chrościk młody. Gdyby chociaż prawo mieli powołać się na Iuvenalisa: Tu żyjemy wszyscy
w dumnym ubóstwie! Ale bierne i bezczynne rozżalenie prawa tego nie daje.
O, Chloe, przyjaciółko i żywicielko!
Sycyna 20, 1995
Jak zrobić łatwo przyjemną karierę
Na księgarskich ladach zatrzęsienie kosztownych poradników, jak zrobić karierę, co
niewątpliwie oznacza także zdobycie dużej forsy. Otóż książki te od pragnących sukcesu
żądają albo rzadkich właściwości charakteru, albo wyrzeczeń i piekielnego trudu. Co ma
zaś czynić człowiek ambitny, ale leniwy, który poza tym nic nie umie, nie zamierza się
pocić, zasuwać we dnie i ślęczeć w nocy, niezdarny, niezaradny, płaczliwy? Pozbawiony
sił, uzdolnień, kasy, koneksji, istna miernota z ubogiej sfery. Czyż wszystko dla niego ma
być zamknięte, choć ludzie rodzą się równi i do powodzenia uprawnieni?
Słowem, czy można zostać himalaistą nie skacząc po górach? Otóż można.
Oto rad parę przednich, a także niedrogich. Tanich pieniężnie i moralnie. Rzecz pochodzi
z życia dawnego choć przede wszystkim współczesnego, jest empiryczna i rozumna
zarazem. Prawdziwa. Przykładów tylko imiennych, którzy tak idąc wysoko zaszli i teraz
szczytują, nie podam. A to z umiłowania bezpieczeństwa osobistego i życia.
Tajemnica cała sprowadza się do prostej zasady: trzeba udawać kogoś innego, niż się jest.
Nie mądrzejszego, bo to wychodzi na jaw po pierwszym otwarciu japy, po pierwszym
czynie. Nie utalentowanego, bo zaraz widać, co osoba ludzka potrafi. Nie sprawnego,
silnego, gdyż cherlactwo albo hipopotamizm gołym okiem spostrzegą. W żadnym
wypadku bogatego, bo braku rezydencji, limuzyny, i dziwki cycastej cerowaniem się nie
zasłoni. Trzeba jednak przyznać, że skuteczne udawanie bogatego miałoby same zalety:
takiemu bez wahania bank miliony pożyczy i własna sfera podaruje kasę, a nawet biedni
na bogatego się zbiorą, bo na biednego nie. Ale udawanie tej rzeczy jest niemożliwe.
Łatwe, tanie. Ni wymagające przygotowania ani trudu, posiadania inteligencji, bo
wystarcza odrobina sprytu, a absolutnie skuteczne i zapewniające karierę jest udawanie
człowieka moralnego. Bycie moralnym jest nie do sprawdzenia przez innych, bo wyraża
się przez umiarkowanie w zachowaniu oraz w ostrym, stanowczym i bezlitosnym
oskarżaniu wszystkich o niemoralność i w bezkompromisowym ich potępianiu. Z czego
wynika samoczynnie, że udający jest osobą surowych obyczajów, wielkich wymagań i
najprawdziwszych, czystych intencji. Skromnym sługą ideałów etycznej doskonałości,
nieskażonym wzorcem moralności. Znawcą oraz wielbicielem zakamieniałym dobra,
prawdy i piękna. Z takimi zaś właściwościami, oczywiście udawanymi, nie tylko jedzie się
gładko w górę, ale też bez wytężania sil jakichkolwiek, bo pchając nasz wózek ślinią się
inni. Należy ich tylko surowo moralnie oceniać z słabe pchanie. Nawet aktorstwa niewiele
trzeba: gorejące oczy (zatarte odrobiną brudu), głos łamiący się z boleści, iż ludzie tacy
potworni, mokrość ciała od wzruszenia (można się spsikiwać wodą oligoceńska mineralną
albo z kałuży). A czy taki moralny, spytać by można z obawą, sam zbytnio nie musi się
napocić, żeby dobrze widać było, jak on przykładny? Otóż w żadnym przypadku. Przecież
on mierniczy a nie mierzony. On posiadacz przyrządów moralnych do oceniania. Przede
wszystkim organizator. Potrafiący surowo wskazywać trud, wyrzeczenia, pot i krew. Ale
nie idący na biczowników czele, lecz podpowiadający, jak iść, sędzia boczny, z reguły
tłusty sam do marszu niezdolny. Twierdzący, iż dawno już doskonałość osiągnął, otrzymał
stosowny dyplom najwyższego szacunku. Teraz dopomaga innym z potrzeby serca, z
miłości do człowieka. W latach, kiedy kapitaliści z całego świata, którzy dziś w kraju
wierzbowo-szopenowym kapitalizmu wesprzeć nie chcą, chętnie wspomagali dostani
socjalizm, na niwie etyki działał głośny profesor, który wykładał moralność, wtedy
oczywiście świecką, także w telewizorach. Był on preceptorem utytułowanych obecnie i
dobrze już ustawionych udawaczy, choć oni wówczas nauki pobierali na koszt ludu
pracującego miast i wsi, czego się dziś wstydzą, to znaczy nie wstydzą samych nauk. Był
złotousty, wypływała z niego tłusta patoka, a występował w urzędniczym garniturku, bo
taki wówczas etyków obowiązywał strój organizacyjny. Prywatnie pijaczyna i dziwkarz,
zapytany ponoć, dlaczego inaczej żyje niż głosi, odpowiedział dowcipnie: Czy widział kto,
by drogowskaz szedł w kierunku, który wskazuje? Udawacz nie ma obowiązku świecenia
przykładem, bo sam jest przykładem świecącym. Podstawowym, magicznym wręcz
narzędziem udawania udawacza musi być pojęcie prawdy. Udawacz bowiem nie tylko
głosi prawdę, co byłoby niewiele, bo głoszą ją wszyscy, lecz przede wszystkim
autorytatywnie odróżnia prawdziwe od nieprawdziwego. Dobro prawdziwe od tego złego
dobra. Piękno prawdziwe od piękna brzydkiego. W ocenach takiego stanu rzeczy twardy
jest i bezkompromisowy. Jeżeli jakaś potężna grupa ludzi jest potwornie ciemna i
plugawsza od innych, udawacz stanie po jej stronie i bezdyskusyjnie głosić będzie, ze
tylko ci sa prawdziwi, to znaczy lepsi i oświeceni. Tyle wystarcza, żeby po zakutych łbach
idąc do sukcesu dojść. Słabi i głupi zawsze chcą, by rzeczywiście mądrzy byli od nich
gorsi. Takie to proste i każdy udawacz karierę zrobi, kiedy bluesa poczuje. Wiadomo że
udawanie i gra jest nieprzyjemnie nazywane obłudą. Że bezwstydny pozór charakteryzuje
miernoty oraz krętaczy. Że stanowi fałszywą osłonę ludzi złych i nieinteligentnych. I tak
dalej. Cóż jednak z tego, skoro to, co udawane, niewiele, a nawet zupełnie nie różni się
od prawdziwego. Składa się bowiem z tych samych czynników: ze słów oraz gestykulacji.
Najczęściej jest rzeczą niemożliwą odróżnienie prawdy od fałszu, zwłaszcza że udawacz z
uporem niegodziwość traktuje jak dobro. No, ale to problemy moralne. A tu mówimy o
skutecznym robieniu przyjemnej kariery. Skuteczność przede wszystkim! Efektywność!
Marsz wzwyż po szczeblach. Nie ma lepszej pracy niż posada w moralności. To znaczy
najczęściej: w niczym.
Sycyna 17/18, 1995
Pasterze wolnych gęsi
Krowę pasałem jedną, kozy trzy w stadku, gęsi nie. Ale matka moja, po babce
konieczność biorąc, o czym wspinałem już, była gęsiarką, oczywiście, po uzyskaniu
pierwej stanowiska i tytułu gęsiareczki, habilitowaną. Stąd wiem o pasieniu i przeganianiu
gęsi wszystko. Bo przecież ponadto, gęsiarek teoretyczny, przez półwiecze wszystkim się
przypatrywałem gęsiom i gęsiorom. Do problematyki sięgam nie przez sentyment, lecz z
przyczyny filozoficznej. Z powodu wewnętrznej potrzeby pytań muszę rozstrzygnąć kilka.
Jakie jest ostateczne uzasadnienie dla rządzenia stadem gęsi? Jakie są właściwe granice
władzy pastuszka nad członkami gęsiego stada? Czy gęś jedna ważniejsza od mnogości?
Czy zbiór gęsi jest odrębnym, samodzielnym bytem, który istnieje sam w sobie? Kwestie
te wzięły się u mnie z rozpowszechnianego przez gęsiarzy twierdzenia, że gęsi są wolne.
A wolne mogą wszystko co tam tylko. A nie były.
Aby nikt mi nie imputował (ładne stare słówko), czego nie wyznaję, stwierdzam na
początku stanowczo: nie były wolne! Ganiano je wedle woli Wielkiego Pastucha Tamtego,
karmiono, miast trawą, zadrukowanym papierem, kazano gęgać według dialektycznego
wzoru, organizowano stadkach podstawowych itd. Każda gęś waliła tam, gdzie
nomenklaturowa gęsiarka witką pogoniła. Żeby je chociaż napychano przymusowymi
kluchami, jak babka tucząca gęś przed Wielkąnocą, widok obrzydliwy!
Interesuje mnie wolność gęsi. Czy przestały być ganiane w kierunku dalekiej przyszłości?
Czy maja pasterza? Nikt ich? Myślą? Samodzielnie myślą? Nikt za nie? Zniknęła
poniżająca służalczość gęsi, co idą za pastuchem każdym zadowolone? Pastuch na lewo,
stado na lewo. Pastuch na prawo, stado na prawo. Bo jeśli w zagadnienie głębiej, to
nieprzyjemnych z gęsiami skojarzeń sporo. Napytały sobie ptaszyska powiedzonek
przykrych! Głupia gęś, gęś prowincjonalna. Rządzić się jak szara gęś, to znaczy bez
zezwolenia urzędującego pasterza. Poleciała gęś za morze z nadzieja tęgą, a nazad
wróciła gęgą, mówi lud, co znaczy: za granicą rozumu nie przybywa. Po co te gęsi na
rachunek gęsi do Stanów, do Peru, Japonii, Londynu, Norwegii, Paryża, skoro z gęsiora
gęgała nadal bezskładny, bełkoczący? Z tych zwrotów, przysłów widać głównie, że gęsi to
są głupie! Nie tylko pojedynczo, bo bez zbiorowego rozumu przede wszystkim. Nie istnieje
bowiem zbiorowa mądrość klasy gęsi, narodu gęsi, nawet jeśli swój język mają. Zawsze
niezbędna jest im siła kierownicza, jakieś gęsie centrum pasterzy przysyłające. Zawsze
zagraniczne, z agendami krajowymi w Gęsistanie. Otóż można by długo gęsiom ubliżać,
że takie nierozumne, bez myśli własnej i bez woli czynienia wynikającej z wolności. One
po prostu takie są: bez sensu, stadne, czekające poleceń, najlepiej opartych o jakąś starą
baśń. Nie mogą od pasterzy uciekać, bo tak odbieżałe stado więc drapają rozbójce wilcy
– świadczy Jan. Dla dobra własnego prowadzone być muszą za dziób! Gęsi mają
wdrukowane (w uczonej psychologii nazywa się to imprinting) w mózgownice malutkie, że
należy podążać za tym pierwszym, co się rusza, bo to jest mądry pasterz – mama narodu
gęsiego, który dobrze pokieruje. Kto oglądał kiedyś audycję o tym, co jest warte
śmiechu, mógł zobaczyć w telewizorze, jak stado gęsi podążało za żółwikiem uważanym
bezwzględnie za charyzmatycznego pasterza. Forma zachowania o charakterze
instynktownym. Bodziec wyzwalający może być także modelem sztucznym. Doczepić
kółka do telewizora i gęsi pójdą za nim jak w dym!
Z czego wynika, że wolność gęsi polega na podążaniu za. Idą za tym, który nimi kieruje i
skubie je i przerabia na pierzyny, i na gęsinę, pasztet, i jaja ich pożera. Idą, kiedy i gdzie
każe, bez zastanowienia, gęsiego. Same gęgają ostro na wyłamujące się z szyku, a i
pasterz takiej dosunie witką i pierwszą wyznaczy do ukręcenia karku. Obrzydliwe jest
zatem biadanie-gęganie. Że szły za tamtymi pasterzami bezkrytycznie i bezmyślnie. Szły,
bo jeszcze poprzedni, to znaczy powracający teraz do obowiązków pasienia, wdrukowali
im chodzenie za i teraz pójdą za tymi. Nie ma wolności bez pasterzy!
Stąd jakość wolności, jej prawdziwość zależy od pasterza. Pasterz niesłuszny, to i gęsi
niewolne. Pasterz słuszny – wolne. Nie ma wolności bez pasterzy. Kto się zgęsi, wolnym
będzie. Kto się zgęsił, wolnym już! Można spytać, jak zimprintingowana gęś ma się w tym
rozeznać, skoro niedobrzy i dobrzy pasterze jednako gęsi skubią a jedzą? Otóż nie jest
rzeczą gęsią rozeznawanie się. Pastuszek ma rozeznanie i poprowadzi na dobre łąki.
Są gęsiolodzy, co przypuszczają, że wolnymi są jedynie gęsi dzikie, latające z bieguna do
Afryki i odwrotnie. Sąd to całkowicie błędny. Jakże dzikie zwierzęta, z których nie ma
żadnego pożytku, kierowane przez ciemnych kompanów z własnego nieuczonego stanu,
nie cywilizowane, pogańskie, bez korzeni w tysiącleciach, bez wartości moralnych i
tradycji piękna oraz dobra mogą być wolne? A gdyby tak demokratycznie reprezentacje z
gęsi wyłonić i niech uchwali w imieniu całej gęsiarni, czyli gęsińca, jak nazywano dawniej
gęsi chlew, na czym gęsia wolność polegać ma?! Na nic to, one uchwalą, że gęsiom
pastuszków potrzeba. Nie ma rady na imprinting. Więc jak? Żadnego sposobu, by nie
gęgać w gęganiu wolnym zbiorowym? Przecież tej i owej gęsi chciałoby się czasem
pogęgać osobno! Owszem, sposób jest. Odtrutką na wdrukowane zachowania może być
studiowanie zróżnicowanej światopoglądowo literatury pięknej. W literaturze bowiem ta
siła fatalna, co dowody dając na rozmaitość gęsi i odrębność każdej, czyni z pojedynczych
nie dające się zbiorowo pasać podmioty ich własnego życia! Sęk w tym, że gęsi wola być
ganiane przez pasterza niż dzięki lekturom nabywać samodzielności.
Sycyna 16, 1995
Praca niekonieczna
Babka urodziła moja matkę podczas wykopów na dworskim. W dwie godziny po cudzie
przybycia na świat malutkiej dziewczynki, nakarmionej, opatulonej i położonej na
ziemniaczanych łętach babka, rozkraczona, z motyką w gruboskórnej dłoni, podjęła
robotę i tego dnia miała tyle kwitków za kosze z kartoflami, co zwykle. Jej zajadła
pracowitość wynikała z faktu, że choć dziedzic, właściciel pól, a także jesiennego słońca,
nie studiował lewicowych postheglistów, twardo stosował zasadę: kto nie pracuje, ten nie
je. Ziemianin ów nie znał też, pierwszej konstytucji uchwalonej przez V Zjazd Rad w lipcu
1918 roku (Kto nie rabotajet, tot nie jest`), gdyż musiał upłynąć szmat czasu, ale raczej
znał Drugi list Pawła Apostoła do Tesaloniczan, którego zasadę: jeśli kto nie chce
pracować, niech też nie je, komuchy ukradły, żeby robić socjalizm naukowy.
Babka żyła lat dziewięćdziesiąt dziewięć, licząc od roku powstania styczniowego, kiedy
car, a nie szlachcic polski, obdarował chłopów wolnością osobistą, czyli zresztą niczym,
jeśli nie ma pracy. Pracowała zaś przez dziewięćdziesiąt cztery roki. Od piątego bowiem
dostała skierowanie do pasania gęsi, jak ta sierota Konopniczanka, (matka moja pilnowała
owych ptaków na łąkach dopiero od momentu, gdy została pannicą sześcioletnią!) Prawie
stuletni trud babki zaowocował dziwnie: niewielkimi kłopotami z pamięcią, ale pełną
sprawnością fizyczną do chwili śmierci. Na łożu już bowiem będąc szyła bieliznę ściegiem
drobnym i doskonałym jak precyzyjna maszyna krawiecka.
Matka moja odziedziczyła konieczność ciągłej roboty. Nie przypominam sobie ani jednego
swojego jak dobrze wcześnie wstać, by pod kuchennym blatem nie trzaskały już płonące
gałązki i w garnku nie wrzała woda. Nie przypominam sobie także widoku matki śpiącej.
Jak to jest? Mam współczuć daremnie, po czasie, tym chłopkom, z których jestem, za
straszną robotę, którą wykonały, a musiały jeszcze znieść ciężar dwóch wojen? Czy dumę
czuć z szlachectwa nadawanego pracownikom ziemi przez niekończący się trud, uciążliwe
grzebanie w prochu? Mądrale różni pouczają o niezmierzonych pożytkach twardej,
wytrwałej pracy. I o tym, że Engels z całym marksizmem od małpy uczłowieczonej przez
pracę. I że robotna małpa wytworzyła całą cywilizację, przekształcając dzikie obszary
Ziemi w pola uprawne i tereny przemysłowe. Że praca, poza krajami tak wyjątkowymi jak
Polska, daje bogactwo. Zapewnia bezpieczeństwo. Rozwija wolę, talenty, pozwala
realizować zamierzenia. Chyba że zainteresowani są bezrobotni, wtedy nie rozwija. Inni
mądrale dowodzą, że praca jest przerażającą zmorą. Zwłaszcza tam, gdzie nazbyt dużo
do niej rąk, bo opłacana minimalnie, wciągająca dzieci, zmieniająca w niewolników, co
ledwie odtwarzają swe siły do niej, w bezwolne zwierzęta. Ludzka praca, twierdzą, niszczy
środowisko, dewastuje przyrodę, ogałaca, zatruwa, kala. Skutki pracy są niekorzystne dla
osoby ludzkiej nawet wówczas, gdy staje się podstawą wysokiego standardu życiowego:
wszystkich tych szybkich samochodów z elektronicznymi saunami w środku,
klimatyzowanych pałacyków z palmami, skomputeryzowanych sedesów, kwadratowych
wideo. Bo są to owoce zbyt wytężonego wysiłku, zbyt skutecznych środków medycznych i
niezmiernie przyśpieszonego życia.
Ludzie działają tak efektywnie, jedzą tak nadmiernie, odpoczywają tak intensywnie, że nie
potrafią się bawić, rozmawiać ze sobą, przyjaźnić, kochać, a przede wszystkim
zastanawiać nad istnieniem. Z kosmiczną prędkością wygodnie jadą ku śmierci. Co my,
nad Wisłą, wolelibyśmy. To szczególne: pracoholicy nie maja czasu na refleksję, bo
wyczerpują mózgownice w pracy. Otrzymujący niewystarczające na życie wynagrodzenie
kombinują, jakby zarobić grosz dodatkowy, więc również nie zastanawiają się nad bytem
czy epistemologią. Nie mający roboty zastanawiają się tylko, jak ją znaleźć lub jak bez
niej żyć, to i nie czas, by główkować o miłości, nienawiści czy pustce Kosmosu.
Wybaczyć proszę, że przywołam znów moje dwie chłopki rodowe. Nie w celu wzniesienia
pomnika, bo dlaczego nie miałyby pozostawać bezimienne, lecz aby rzeczywiście pomnik
wszystkim mieszkańcom chat, co nie tak dawno jeszcze wystrzygali, wyrzynali, haftowali,
lepili, kuli, fujarkowali, tańczyli, przyśpiewywali, krasili, barwili, malowali, stroili,
przyozdabiali i co tam jeszcze. Oni jak zwracała się do swojej mamki moja, czyli babka na
przykład koronki dziergała nie na żadną sprzedaż w okropnej cepelii, lecz by ubrać w
święto. Matka, talent mniejszy, nożycami wystrzygała z papieru serwetki dla ozdobienia
izby. Wtedy oczywiście, gdy zdarzyła się chwila wolna od pracy koniecznej.
Sentymenty, przaśność, pitu, pitu? Rzecz w tym, że poza pracą konieczną, środki dająca
na życie (oby ją wszyscy chcący zawsze mieli), jeszcze jest inną, choć coraz bardziej
stosowana teoretycznie: niekonieczna, twórcza, rozwijająca. I wolny czas, zarówno ten
zdobyty przemyślnie, jak przymusowy, kiedy roboty braknie, można by jej!
Zatem naród, lud wiejski zwłaszcza, wystrzygać miałby? Fujarki kręcić z wierzbiny? No
nie, po co? Serwetki są fabryczne, we wzory ludowe z Bangladeszu, a nawet trwalsze też,
bo plastykowe. Fujarki są plastykowe, kogutki, muzyka plastykowa, pisanki plastykowe,
masło plastykowe… Nie, masło nie jest owocem pracy twórczej, lecz cudem
technologicznym - siłowym połączeniem wody z jakąś pożółkłą mazią, bodajże towotem.
Pracą twórczą jest wychowywanie dzieci. Żeby nie zarzynały dorosłych i gwałciły
przedszkolaczków. Pracą twórczą jest kształcenie się np. w językach, szczególnie tym
najtrudniejszym, ale niezbędnym w okolicy języku polskim. Muzykowanie, nie taśmie
jednak gotowej czy kompakcie. Uprawianie roślinek ozdobnych, choćby na balkonie czy
parapecie. Zrobienie stołeczka ze skrzynki po bananach. Czytanie książek. Budowanie
latawca. Długie, dociekające wszelkiego sensu rozmowy. Bierne oglądanie czegokolwiek
nie jest praca twórczą. Zasada, za którą optował Paweł, a którą sformułował Horacy: Życie
nie dało niczego śmiertelnym bez wielkiej pracy, dotyczy przede wszystkim
niekonieczności. Bo do konieczności zapędza los. Teraz, kiedy już wszyscy zostali
przekonani, pozostaje jedynie problem, jak skłonić, zachęcić ludzi, by posiadając czas
próżny, chcieli go na robotę twórcza przeznaczyć? Nadzieje pokładać należy jedynie w
kapitalistycznej opłacalności. Wystrzygł kto co, butelkę mu piwa! Huśtawkę zbudował dla
dzieciaka, trzy flaszki pilznera przynajmniej. Dziesięć słów kulturalnych, więc trudnych,
opanował w języku rodzimym, skrzynkę! W systemie wolnej konkurencji naród na to
pójdzie! Siłę moralną czerpiąc z ethosu bezrobotności.
Sycyna 13, 1995
Język pozarozumowy
Jeśli jest tak, że Granice języka oznaczają granice mego świata, jako rzecze Ludwig
Wittgenstein, to świat wielu ma wielkość kurnika albo podwórka czy ulicy. Najczęściej to
świat koszar, czyli środowiska. Przede domem, w którym mieszkam, przez rok na okrągło
tokują młodzi ludzie. Latem nawet do brzasku, zimą krócej. Podczas śnieżyc, ulew i
dziesięciu w skali Beauforta nie działają. Palą, łuskają pestki słonecznika, piją piwo i wino.
Przyciąga ich tu urok dziewczyn: brzydkiej, która daje, o czym informuje olejne ogłoszenie
na śmietniku, i ładnej, jakby była samą Marychą Monroe w skali podwórka.
Musze słuchać, kiedy nadają, gdyż lubię świeże powietrze wpływające przez otwarte
okno. Zadziwia mnie nędza ich języka, głównie zasobu wyrazów służących jako narzędzia
porozumiewania się tych członków jednego narodu. Wytrwale pracując na przymusowym
podsłuchu, zrobiłem słownik, policzyłem wyrazy. Jest ich sto dziewięćdziesiąt osiem.
Nie zamierzam wydziwiać nad wulgarnymi. I to nie dlatego, że nie lękam się zostać
herosem (I niech się pieklą nieugięci herosi tępego moralizatorstwa: wulgarne wyrazy
istniały, istnieją i zawsze…) – autor Słownika wyrazów brzydkich, 1992), czy opóźniać
dorównywanie narodom (Kilkanaście tysięcy brzydkich wyrazów stosują w języku
codziennym na przykład Francuzi i Rosjanie–twierdzi Urke Tufanka w Zakazanych
wyrazach, 1993). W tej dziedzinie Polacy z mojego podwórka również prezentują
zawstydzające ubóstwo jedenaście podstawowych sprośności używanych zarówno przez
kawalerów, jak pensjonarki. Formy nie budzące nawet oburzenia, wyżute, smutne jak
wycyckana do cna, wyschła guma przylepiona do wejściowych drzwi domu.
Sto dziewięćdziesiąt osiem wyrazów i słów, by rozmawiać o wszystkim: istnieniu,
nieskończoności, plugastwach. Ale oni nie rozmawiają o tym. Mówią tylko o szmalu i o
niczym. Nawet nie można ukraść ciekawego zwrotu, by użyć w jakimś rodzajowym
opowiadaniu. Wytarty, zgniły język. Jako że nic nie komunikuje, prócz pragnienia kasy, nie
przejawia się w nim żadna praca umysłu. Nie o takim myślał kiedyś futurysta Aleksiej
Kruczonych, ale nazwę wymyślił dla niego w sam raz: zaumnyj jazyk.
Kim są? Trudno wywnioskować z dysput. Jako że wyraziście rysuje się w nich jedynie
temat forsy, przypuszczam, że są młodymi kapitalistami. To oni, kiedy się już dorobią i w
gadżety obkupią , dostaną chęci na kulturę, bo już tylko obrazy, książki i teatry zostaną
im do nabycia. W każdym razie taka głoszą teorię niewidomi entuzjaści kulturotwórczej
roli tworzącej się u nas burżuazji. Wsłuchuję się zatem w dyskursy przyszłych mecenasów
sztuki. Mowa polska umiera nie tylko pod oknem moim.
A gdzie kona naród? Naród, boć przecież naród żyje, dopóki język jego żyje.
Ano gdzie, każdy widzi. Mam w tym temacie smaczny cytat. Autorem jest Gassan
Gussejnow: Wspólna wszystkim gospodarzom Kremla, od Stalina do Gorbaczowa, była
podkreślana publicznie pogarda dla języka jako podręcznego narzędzia władzy:
prawdziwy wódz ludu nie może sobie pozwolić na mowę kulturalną.
Zatem skąd moda? Wiadomo, że nie z Paryża, bo Francuzy bardziej niż kuchnię, niż
kobiety, niż żaby, trufle i ślimaki uważają bogactwo, precyzję oraz dowcip języka.
Trzeba więc spytać, kto winien mowy zdychaniu?
W konkretnym wypadku winien jest taki włochaty zarozumiały kurdupel. Próbując pojąć,
dlaczego taki ważny, zmęczyłem jego książkę, w której nieporadny język żmudnie zmaga
się z pustką myśli o interesujących skądinąd faktach. Ciekaw jestem, czy on się poczuwa
do odpowiedzialności? Przecież przyzwolił, by nadąć jego balon!
Straszne bywają w skutkach rozczulające przyzwolenia na to, by głupota trwała w swym
pierwotnym, nienaruszalnym stanie. A to z uwagi na zasługi onej głupoty. Wielki Izaak
Babel, służący zafajdanej sprawie arcymistrz krótkiej prozy, tak powiedział o
półanalfabecie, dowódcy I Konarmii: Może, bestia, czytać i pisać nie umie, ale jak za to
dowodzi! Dowodzenie też jednak nie było takie śliczne, co wykazał bohaterowi Piłsudski.
Kto wie, czy właśnie nie za napomknienie o ciemnocie ruskiego wąsacza rozstrzelali Babla
w czterdziestym pierwszym, a Siemion Budionny, marszałek ciemniak żył do 1973 i
nawet książkę machnął Prajdionnyj put`, to znaczy napisali za niepiśmiennego, bo zawsze
za kretyna napiszą, a jeszcze charyzmą pomażą dokładnie jak maścią na wszy.
Zły język wyrasta z przyzwolenia na zły język. Nie myślę o karaniu za bełkot nieporadność
i nieprzyzwoitość gramatyczną w mówieniu – każdy ma prawo do trwałej ciemnoty,
szczególnie w społeczeństwie tak bardzo wolnym, że za wykształcenie trzeba coraz więcej
płacić. Mówię o przyzwalaniu na zły język tam, gdzie ktoś sięga po autorytet formalny
wynikający z jego posady. Niech się pierwej nauczy mówić tak, by go rozumiano, to
znaczy nauczy języka rozumnego.
A co to tak, a kto to tak ogólnie przyzwala? Nauczyciel z podstawówki , który sam nie
umie ani sformułować ani jasno myśli wyrazić? Nie, to jego ciemny habilitowany profesor
jeden i ciemny habilitowany drugi, którzy przyzwolili, by ich mający zostać nauczycielem
uczeń nie miał motywacji do uczenia się poprawnej polszczyzny.
Nie ma też już pań Jankowskich.
Zdarzyło się to tak dawno, że być może starsza pani Jankowska (albo Żukowska) nie pod
jabłonką osłonecznioną siedziała w wiklinowym fotelu, ale pod lipą czarnoleską obsypana
jabłkami w hesperyjskim sadzie. Młode ramię drzewa nad jej głową trzymało szereg
owoców jak jajeczna chała żółciutkich – Chłopcze! – zawołała. – Co? – krzyknąłem. Serce
mi do gardła podeszło, pomyślałem, że ona jabłko: wielkie niczym dynia zerwie i podaruje
moim zębom łakomym. Ale starsza pani, kiedy podbiegłem, malec nie większy od jej nogi,
pouczyła uprzejmie: nie należy mówić co? Mówi się proszę? Upłynęło, zanim zrozumiałem,
że starsza pani Jankowska (albo Żukowska), która była szlachcianką, obdarowała mnie,
prostaka, czymś więcej niż jabcem, które można tylko jednorazowo pożreć chrząkając ze
szczęścia jak prosię.
Dydaktyczny ten przykład jest dziś na nic. Obecnie bowiem tak pouczony smark
przywaliłby starszej pani brudną piąstką w brzuch, a w mózg cuchnącym słowem, albo i
gardło poderżnął ruskim kozikiem. Jest na to powszechne przyzwolenie.
Sycyna 5, 1995
Zbiorowe wywianie gentelmanów z Polski
W telewizorze jeden mniej znaczny drugiego bardziej znacznego nazwał kreaturą, a wnuk
mój licealista zauważył z żalem, że dawniej byłby z tego pojedynek. Wnuk mianowicie
został zmuszony do przeczytania dwóch powieści dziewiętnastowiecznych, o Kmicicu i
Wokulskim, i wie, jak kiedyś ostro reagowano na naruszenie godności osobistej. Tyle że,
powiedziałem, podłe indywiduum nazwane kreaturą mogło przezywającego zabić, jeżeli
było lepsze w strzelaniu czy na szable. Ale coś by się honorowego działo, rzekł wnuk. Jego
rozgoryczenie wynikało z faktu, że lubi strzelać do ludzików robionych przez komputer i z
chęcią obejrzałby w telewizji prawdziwy pojedynek, bo przecież nie jest możliwe, żeby
telewizja nie nadała takiego widowiska, skoro pokazuje wszelkie głupoty. Aby jednak
doszło do takiego finału, czy raczej sądu, kreatura musiałaby mieć poczucie honoru!
Liche, nędzne, marne indywiduum nie ma o czci najmniejszego pojęcia, co wynika z
istoty kreaturyzmu, więc nie czuje się urażone i nie unosi honorem. Dlaczego mu nie
wstyd, dlaczego tuli uszy i czeka, aż wyschnie na nim cudza ślina?
W żadnym wypadku nie podjudzam do pojedynków, które nie są jedynym świadectwem
kretyństwa rodzaju ludzkiego. Nie zachęcam też do biegania po sądach, zatkanych innymi
sprawami jak niedrożna rura kanalizacyjna. Niemniej jednak nie wydaje mi się normalną
rzeczywistość, w której osoby publiczne, produkujące dla mnie prawa, lepią się od
zniewag, posądzeń o agenturalność, działań na szkodę. Wylicza im się obrzydliwości,
złodziejstwa i zwierzęce ruje. Ku zdumieniu nie tylko dzieci, młodzieży i uczciwego
prostactwa, ale nawet pomniejszych złodziejaszków hańbieni udają, że nic to!
Wielu więc zadaje sobie pytanie o przyczynę milczenia znieważanych. Zbiorowa mądrość
widzi ją w prostym wniosku, że nie ma tu żadnych oszczerstw czy obrzydliwych
domniemań, lecz rzeczowe konstatacje. Trudno się więc gniewać za prawdę, nawet gdy
surowa. Mam na ten problem pogląd samodzielny. Moim zdaniem wiatry historii wywiały
z ziem między Odrą a Bugiem nie tylko warstwę inteligentów, ale również gentelmanów.
To znaczy kogo? Pojęciem osoby zdolnej do żądania i dawania satysfakcji honorowej, albo
krótko: osobami honorowymi lub z angielska: gentelmanami, nazywamy (z wykluczeniem
osób duchownych) te osoby płci męskiej, które z powodu w y k s z t a ł c e n i a, i n t e
l i g e n c j i o s o b i s t e j, s t a n o w i s k a s p o ł e c z n e g o l u b u r o d z e
n i a wznoszą się ponad zwyczajny poziom uczciwego człowieka. Tako rzecze Boziewicz w
Polskim kodeksie honorowym, a ja się zgadzam. Cała sprawa wyjaśnia się w art. 8
przywołanego Kodeksu, gdzie napisano, że wykluczone ze społeczności ludzi honorowych,
są indywidua takie, jak nie żądający satysfakcji za ciężką zniewagę wyrządzoną przez
człowieka honorowego. Z czego wynika, że kto gentelmanem nie jest, satysfakcji żądać
nie może, więc nie musi. A nie jest nim, bo satysfakcji nie żąda. Takie to proste. Co tu
mówić o ludziach, skoro honor zniknął nawet z kart do gry.
Ojciec mój, namiętny gracz w tysiąca i sześćdziesiąt sześć, honorami nazywał figury w
kartach od waleta do asa. Chociaż uważam, że o ile szacunek należał się niewątpliwie
asowi, bo bije wszystko, królowi i jego damie z racji władzy, o tyle nienależny był waletowi
zwanemu też dupkiem. Walet to śliska figura na usługach dworu. Honor posiadając
formalny, dupek zaraża nikczemnością.
Z kartami, choć nie tylko, związane było dawniej pojęcie długu honorowego, zwanego też
świętym. Pojęcie odnoszono do wierzytelności nie potwierdzonych dokumentami, więc
nieściągalnych na drodze prawnej. Bywały to najczęściej przegrane w karty. Kto długu w
terminie nie spłacił, tracił honor. Można by rzec z rozbawieniem: przegrał beztroski dureń
folwark czy kamienicę i żeby zachować honor, czyli nic, oddawał dobytek albo i,
uświadamiając sobie, że został golcem, w łeb sobie palił. Rzadka idiota!
Dlaczego ów śmieszny dług był święty? Ano dlatego właśnie, że niemożliwy do
rewindykacji bez weksla czy innego rewersu. Zawieszony jedynie na słowie honoru, na
jednym wypowiedzeniu, może niebacznym, ale przepojonym odpowiedzialnością za treść
przyrzeczenia. Żywe mięso było w takim słowie i przez to utwierdzało się przekonanie
powszechne o wartości niezwykłej poczucia honoru. A gdyby taki, powiedzmy przegrany
hazardzista, wypiął się, tak jak dzisiaj tysiące kombinatorów na swoich pożyczkodawców,
w tym najbliższych przyjaciół, i stwierdził, żeby mu nadmuchać? Kto by mu co zrobił
z ruskimi włącznie? W sensie fizycznym nie stałoby się nic. Tyle że utraciłby honor. To
znaczy przestałby się liczyć, znaczyć, nie miałby już przyjaciół i znajomych, niemożliwe
stałyby się interesy, zrobiłaby się uciążliwa pustka wokół, zapanowałby ostracyzm.
Wierność jest istotą honoru, mówi Schlegel. W tym wierność danemu słowu.
Wywiało gentelmanów z ich poczuciem godności. Pojęcie honoru zachowało się tylko w
wojsku. Ale wojsko je sformalizowało, zaciągając do służby czynnej, i rozumiejąc po
swojemu. Imię jego graweruje się na paradnych szablach i haftuje na sztandarach.
Głównie jednak stał się wymuszonym przez regulamin znakiem uszanowania wyrażanym
przez bicie do daszka, prezentowanie broni, oddawanie salw oraz parady przed różnymi
typami. Pamiętam jadowite słońce lipcowe na myśliborskim poligonie, kiedym dzień cały
ćwiczył oddawanie honorów wojskowych obywatelowi kapralowi, ciemnemu półgłówkowi
kaleczącemu słowo polskie, kurduplowi poniżającemu żołnierzy studentów z przyczyny ich
wykształcenia. Mdleliśmy w suchym kurzu, padaliśmy na wyżarzoną ziemię i podnosiliśmy
się, by znów salutować kretynkowi, honory oddawać! Zamierzaliśmy kaprala zabić za
odbieranie nam ludzkiej godności, ale była to słomiana chęć Kordianów mdlejąca przed
czynem. A przecież mogło chodzić o czyn honorowy, najbardziej patriotyczny, ojczyźnie
służący, bo diabli wiedzą, do jakich godności kapral potem urósł, szkodząc wszystkiemu,
na jakich poligonach honor oćwiczą. Oczywiście stała się rzecz zwyczajna. Poczucie
honoru i gentelmani zniknęli, podobnie jak wiele rzeczy materialnych: lampa naftowa,
wiadro z wodą w sieni i sama sień czy korbkowy gramofon z tubą. Daremne byłyby żale,
a i zbędne, bo jakże się gniewać, że czas leci tylko do przodu, choć dziwno, że z przodu
wszystko śmierdzi, a nie z tyłu. Tyle że rzeczy zostały zastąpione przez doskonalsze: przez
kran wodociągowy, świetlówkę Philipsa itd. A poczucie honoru nie dostało żadnego
zastępstwa w służbie jednostek i moralności publicznej. Pozostał brak, którego prawie nikt
nie odczuwa.
Sycyna 2, 1994
Koniec (i początek) świata bohaterów
Taki jeden Lee A. Dugatkin z Uniwersity of Louisville wybadał, że bojaźliwe rybki, w
odróżnieniu od rybek odważnych i przeciętnych, mają w warunkach zagrożenia przez
zjadającego je drapieżnika zdecydowanie większe szanse na przeżycie. W liczbach
przedstawia się to tak: przebywając przez sześćdziesiąt godzin w obecności zjadacza
bojaźliwe przeżywają w czterdziestu procentach, przeciętne w piętnastu, a wszystkie
odważne trafiają agresorowi do żołądka! Z ludźmi jest ponoć absolutnie podobnie.
Genetycznie skłonni do zachowań lękowych jakoś sobie radzą, natomiast patologicznie
nieulękli najczęściej giną, trafiają na oddziały chirurgii urazowej, do więzień i kolejek po
zasiłki. Co wynika z takiej prawdy? Ano sporo rzeczy, w tym sprzecznych i strasznych.
Pierwsza ta, że wszyscy bohaterowie to osobniki nienormalne, po prostu pozbawione
przez naturę genów lęku. Zatem, jeśli uda się im przeżyć, otrzymują ordery i posady
niezasłużenie, bo nie za odwagę, lecz za brak odpowiednich genów, co nie jest ich
zasługą. Ba, można powiedzieć, że odwaga jest kretyństwem prowadzącym do utraty
życia. W dodatku w grupie odważnych umieścić należy również terrorystów,
fundamentalistów oraz innych oszołomów ryzykancko zabijających ludzi po to, by ich
zbawić. Są to indywidua wyjałowione genetycznie z wszelkiej bojaźni, zwłaszcza moralnej,
rodzaj bezmyślnych maszyn do niszczenia. Zatem żadne ideały nieulękłych nie mają
sensu, bo to działalność bezmyślna, podyktowana niezależnymi od woli genami.
Po drugie bojaźliwość jest zaletą, bo umożliwia przetrwanie. A jako że stanowi źródło
takich cech jak unikanie odpowiedzialności, niechęć do ryzyka, brak aktywności,
wygodnictwo, egoizm, wyzucie z empatii, lizusostwo, donosicielstwo itp., to podobne
właściwości należy uznać za cenne wartości a nie jak dotychczas. Można też przy okazji
bronić tezy, że raptownie zwiększanie się liczby ludzi na świecie wynika z faktu, iż są
coraz bardziej tchórzliwi. Zatem ratunek np., dla braci Czechów, u których dramatycznie
maleje przyrost naturalny, jest ten, że należy obywatelów począć zdecydowanie kształcić
w tchórzliwości. A i u nas, skoro małżeństwa w stanie zdolnym do reprodukcji nie chcą
mieć więcej niż dwojga dzieci (przez co nierozumnie tracą po prawie pięćdziesiąt groszy
dziennie prorodzinnego dodatku do każdego dodatkowego potomka) winny się wziąć za
hodowanie w sobie lęków sprzyjających przetrwaniu, więc bojaźliwemu rozmnażaniu.
Wykryty przez nauk stan rzeczy w tym względzie posiada też odwrotną stronę medalu:
bohaterem może zostać każdy! Oto wystarczy pójść do NFOZ i od swego prorodzinnego
lekarza wydębić skierowanie do specjalisty doktora inżyniera genetyki. Ten zaś pobierze
z banku genów zamrożone tam komórki bohaterów różnych i wszczepi na kilka gdzie
trzeba (nie wiem, w jakim narządzie mieści się bohaterska odwaga). Po rekonwalescencji
z każdego bojaźliwego królika wyjdzie człowiek dzielny i obejmie odpowiednie stanowisko.
W ten sam sposób będzie można pozbywać się ludzi w społeczeństwie zbędnych: po
prostu przemieni się ich w ryzykantów, a oni wykończą się sami podejmując zbyt odważne
działania i rozrywki, np. skoki do Morza Bałtyckiego z iglicy Pałacu Kultury w Warszawie
lub podobne czyny umieszczane w księdze Guinessa.
Żal oczywiście że takich komórek z genami nie pobierano dawniej i nie pakowano do
lodowni (kiedyś wprawdzie lodówek nie było, ale lód wydobyty zimą ze stawów dostępny
był w ciepłe miesiące właśnie z lodowni, specjalnych piwnic pod grubą warstwą ziemi).
Miło byłoby poprosić o geny z Podbipięty, o panu Skrzetuskim nie wspominając. Osobiście
reflektowałbym na geny księcia Pepi, oczywiście nie ze względu na chęć utonięcia w
Elsterze, ile na jego powodzenie u pań.
Jeżeli jednak NFOZ uzna wszczepianie bohaterskich genów za zabieg nie mieszczący się
na liście zabiegów ogólnie dostępnych biedakom, bo oznaczających fanaberię (po diabła
przeciętniakowi właściwości gieroja!), to, co jest do przewidzenia, usługa stanie się,
zgodnie z prawami wolnego rynku, towarem do zakupu przez ludzi posażnych, tych
filarów niepodległego kapitalizmu, co jest jak najbardziej.
Reasumując, praktyczne pożytki z odkrycia Dugatkina oraz wynikające stąd możliwości w
zasadzie równoważą się w dobrym i złym. Jedno jest tylko przykre, mianowicie skutki dla
Polaków! Byliśmy najbardziej bohaterskim narodem Europy, a i świata, a teraz byle pętaki
wszczepią sobie geny dzielności (kto wie, czy nie podwędzone Sarmatom!) i staną się
nam podobni! Nie będzie to sytuacja łatwa, a raczej w ogóle niemożliwa do zniesienia dla
tak wyjątkowego pod tym względem społeczeństwa!
Cholera, może by tak przerwać te różne badania?
Sycyna 104, 1999
Odrąbywanie
Uschły Kaszuba dziadek Szczypior zdziczał jak drzewka jego młodych jabłonek. Mieszkał
samotnie w prostokątnym ciemnym bunkrze z pustaków żużlowych. Odcięty od cywilizacji
elektrycznej, która bezwzględnie żąda opłat także od pokrzywionych starców, ponure
wnętrze domu rozjaśniał wieczorami pomarańczowym fioletem naftowej lampy. Bunkier,
także z przodu, gęsto obsadził dziczkami jak zeribą. Kolczaste, nie ucinane pędy
powiązały się w ciernisty las. Zgięty w pół przez własny kręgosłup i maleńki od starości
dziadek Szczypior, zawsze ogolony, w kusym garniturku, wnikał w tę gęstwę i krążył w
niej jak namiętny wielbiciel labiryntów Borghesa. Umarł nie wiadomo jak.
W bunkrze oraz gąszczach zalęgli się narkomani i hałaśliwi nocą alkoholicy. Dzielnica, w
miarę nowa i elegancka pozbyła się hołoty znienacka, paląc fortec Szczypiora. Splątane
drzewka wkrótce wycięto i pozostawiono na stosach.
Człowiek, który kupił działkę (starzec miał więc sprzedajną rodzinę), pozwolił, bym z
zabitych drzewek wybrał grubiznę. Można nią, owocową, pachnącą jak pieczone jabłka,
palić w Jotule norweskim piecu na drewno, a jeden wsad dający tyle ciepła co upalny
dzień letni, wystarcza na osiem godzin. A przecież jeszcze przez ogniotrwałą szybę
wytrwały żar i jakby szum kniei. Piec taki posiada mieszkający niedaleko syn i dla niego
odrąbywałem gałęzie od niezbyt jeszcze grubych i nieprostych pni. Naostrzoną dobrze
siekierką, w mokrym chłodzie, w towarzystwie nielicznych śnieżynek spadających leniwie
skądś, gdzie być może jest teraz Szczypior oraz istota jego zabitych jabłonek i jednej
potężnej wiśni. Obiektywnie to przyjemna praca: wyszukiwanie grubizn w plątaninie,
zmyślne ich wyciąganie i oddzielanie od nich kolczastych, na nic zdałych gałązek.
Siekierka śmiga, ciało rozgrzewa się, mokre drewno ukazuje jasnozielone rany.
Tyle że ja, stuknięty albo co, miałem poczucie krzywdy i zajęciu towarzyszył niezbyt
dający się określić żal, no może raczej przygnębienie. Wydawało się, że nie szło o
Szczypiora. Ani to brat był ani swat. Raczej nieprzyjemny malutki staruch, który kiedyś
pożałował nam nawet polnych kamieni lżących zbędnie poza granicą jego jabłonkowej
dżungli. Złośliwiec nie odpowiadał również na przyjazne pozdrowienia. Nie mogło też iść
o gorycz przykładu jego samotności w ciernistych zaroślach, bo to zagadnienie należące
do sfery pełnej, pozytywnej bo niepodległej wolności, którą czcimy, bo można w niej
robić, co się chce. Ani o bezsens budowania mieszkalnych bunkrów i spóźnionego
zakładania dzikich sadów. Skąd więc melancholija? Po czasie jakby doszedłem.
Przed ponad półwieczem, w srogą zimę wojenną biedacy zdesperowani zimnem w
przedmiejskich chałupkach przystąpili do wycinania na opał wysokich brzóz oraz starych
lip okalających wielki ogród pana Żukowskiego, w którym mieszkałem. Dla mnie,
zasmarkanego chłopaka, była to pierwsza rzeź dokonywana na stojących od wieków
olbrzymach, niewątpliwe, nieludzkie morderstwo zbiorowe. Do trupów ludzkich, za
przyczyną działalności żołnierzy ówczesnego niemieckiego kanclerza, byłem już
wzwyczajony, więc traktowałem ich widok jako naturalny (zwykły) element świata
przebudowywanego właśnie na lepszy (tak twierdzili wtedy nasi obecni przyjaciele z
Zachodu walczący z dziczą dla dobra nowego ładu w Europie). Zabite drzewa ujrzałem po
raz pierwszy. Dla dzieciaka ogromne, zwalone w grubą warstwę śniegu, częściowo
strzaskane przez upadek drzewa z połamanymi gałęziami były znakiem apokalipsy. Ciepłe
od zębów piły żółtozielone trociny konając zapadały się w śnieg. A szedł od nich zapach
tężejącej na mrozie roślinnej krwi. Ludzie przystąpili do odrąbywania konarów. Ostrza
siekier wchodziły w miazgę jak w muskularne ciało. W zasadzie chyba dopiero wówczas
pojąłem sens śmierci. Przeżyty wstrząs jako dorosły wpakowałem w pierwszą powieść. I
zapomniałem o zabijanych drzewach. Dopiero martwy sad martwego dziadka Szczypiora,
kiedy oddzielałem od młodych pni dzikie, ostre gałązki, przywrócił tamto pełne niepokoju
uczucie grozy. Zbędna nadwrażliwość? Smarkate poezjowanie? Solidarność z mordowaną
przyrodą? Tragizm czy śmieszność ducha? Wbiłem sobie przez przypadek klin, jak w
rozłupywana żelazem kłodę martwego drewna.
Zawsze usiłuję pojąć, siebie nie wyłączając, kto i czemu jest winien?
Tamte drzewa w ogrodzie pana Żukowskiego, choć praktycznie odcięli je od życia ludzie z
dzielnicy, w istocie zwalił kanclerz Rzeszy. A te młode dziczki dziadka Szczypiora?
Te wyciął ciąg zdarzeń. Na początku szaleństwo Starego Kaszuby każące mu niemądrze
budować niepotrzebny, dziki ogród. Czyżby niepotrzebny? Musiał przecież czymś żywym
ogrodzić swoją samotność, gorycz oraz złość.
Sycyna 101, 1998
Kołtun medialny
Papierowy pożerając zakalec trafiłem na cudne wyrażenie, które tę ma cenną właściwość
w czasach poszukiwaczy korzeni, że przepięknie wiąże tradycję z nowoczesnością.
Podstawowy człon tego wyrażenia posiadał ongiś bogate konotacje, a nawet był
wyrazistym znamieniem wyróżnika wśród narodów cywilizowanych, oznaczał bowiem
dawną polskość, o czym uprzejmie już pisałem rozważając sarmackość jako plica
polonica. A teraz dodam jeszcze świadectwo podróżnika cudzoziemskiego Wraxalla, który
w wieku XVII pisał: W czasie mego tutaj pobytu zebrałem wiele informacji o kołtunie,
chorobie nie tylko samej w sobie wyjątkowej, ale i uznanej powszechnie za specyficzną
dla tego kraju oraz prawie lub w ogóle nieuleczalnej. Wraxall nie mylił się, ta nasza
specyficzność mimo upływu wieków nadal nie wydaje się uleczalna. Oczywiście dziś nie
chodzi o gwoździa alias skręconia fizycznego czyli o nie myte i nie czesane włosy
tworzące zlepioną brudem czapę, tylko poetycką przenośnię odnoszącą się do poglądów
oraz obyczajów. O kołtun właściwy kulturze. Oczywiście wyraz ten nacjonalny gęsto
występował w piśmiennictwie nadwiślańskim. Bo i Juliusz w Balladynie ułożył wytworne
życzenia, które bodajże teraz się spełniają, w realnej przenośni: Coś okropnego Bóg już
przeznaczył, może jutro spełni. Może odmówi chleba powszedniego, może ci włosy
kołtunami zwełni. Co za siła fatalna w poecie żeby tak przeszło po półtorawieczu latach
zadziałać i gnieść! Lubił ten wyraz serdecznie polski Kaczkowski, ale głównie Żeromski.
Pięknie również deklaruje się młody Dulski od Zapolskiej: Mam tam pod spodem w duszy
całą warstwę kołtunerii, której nic wyplenić nie zdoła. Prorocze słowa, na pokolenia! Co
znaczy też ubocznie, że nie tylko romantycy, ale i Gabriela do pisarzów profetycznych
należy! Bo cóż wyplenić zdoła? Co jednak znaczy użyte w tytule felietonu wyrażenie:
kołtun medialny? Czy słuszny jest? Kołtun bywał kiedyś parafialny, prowincjonalny, a z
ostatnią wojną jakby znikł. Jakby zbiorowa tragedia oczyściła z niego rozumy. Czyżby
jednak trwał niezniszczalny i jak bakterie do antybiotyków dostosował się do cywilizacji
medialnej? Jak zatem to pojąć: gazety i książki z komputera, szalejąca od elektronicznej
nowoczesności telewizja, a tu miałby odrodzić się kołtun wiercący w mózgu jak gwóźdź!?
Nieznany a chyba genialny autor wyrażenia epitetem medialny wskazuje na sposób
szerzenia się staropolskiej z genezy epidemii. Ten uwspółcześniający kołtuna przymiotnik,
nomen omen, pochodzi od łacińskiego medius i nie jest od rzeczy przypatrzenie się
znaczeniom tego wyrazu, bo tłumaczy się on nie tylko jako średni, będący w środku, ale
również jako pośredni, mierny, zwyczajny, przeszkadzający, na przeszkodzie stojący,
dwuznaczny. Czyż to ostatnie znaczenie nie jest śliczne w stosunku do mediów? No to, że
przeszkadzają w dochodzeniu do prawdy. Warto sobie również uświadomić, że medium to
osoba podatna na wpływ hipnotyzerów i łatwo w stany hipnotyczne wpadająca. Zatem
niedouczeni w kulturze i moralności hipnotyzerzy wyzwalają w podatnych na hipnozę
tradycyjne kołtuństwo!? No ale nie z semantyki rzecz się wywodzi lecz z rzeczywistości.
Kołtun medialny oznacza bowiem, jak można się było domyślić, produkt końcowy mediów,
wytwór zorganizowanego działania producentów kołtuństwa.
A kogóż z fabrykantów masz pan na myśli? I żeby mi tu ludzi godnych nie obrażać!
Służę wyjaśnieniami. Na przykład kołtuna damskiego tłucze po mózgach polskojęzyczna
prasa niemiecka biorąca koncept z bawarskiego zaścianka a drukowana w Słowacji, te
Titiny oferujące chwile dla ciebie w imperiach namiętności. Tygodniki z wyjaławiającymi
artykulikami o gotowaniu homarów i wytwarzaniu ptifurek, miłosnych dramatach znanych
ćwierć i całych artystek. Ilustrowane barwnymi śmieciami po wesołym miasteczku.
Ponadto babski kołtun dostaje co miesiąc w łeb książką utrzymaną w spłyconych
tradycjach naszej przedwojennej Trędowatej (W ckliwym romansidle o biednej
dziewczynie kochającej się w szlachetnym polskim magnacie rozczytywała się
wielokrotnie cała nasza przedwrześniowa kołtuneria – napisał znany dziennikarz).
Trędowata przynajmniej, jak kołtun fizyczny, była polska, natomiast te sieczkowe
harlekiny akcje toczą w amerykańskiej nicości umysłowej. Dla naszej kobiety kołtuniastej
wiele czyni telewizja, a to w serialach w rodzaju Czaru par, gdzie złaknieni nagród
małżonkowie różni gotowi są do każdego idiotyzmu wymyślonego przez fabrykantów
bałwaństwa, a to w Randce w ciemno znanej jako Randka ciemniaków. Showy zresztą nie
tylko dla młodych i leciwych dam lecz również dla męskich adeptów kołtuństwa. Kto by
się obruszył na te uwagi, niech uważnie obejrzy, jakie to wyreżyserowane
zainteresowania prezentują kojarzone w pary króliki. Chłopy też mają swoje specjalne
nigdy nie kończące się studium telewizyjnej zwłaszcza kołtunerii. Wszystka płeć i wiek
każdy je ma przede wszystkim w serialach, w których amerykański kretyn medialny daje
hasło do rechotu w miejscu przewidzianym do rechotu. Pospolitość, trywialność, pustka,
małostkowość, banalność, szmira nieznośna i groźna tandeta mediów czyni kołtuna
medialnego. Czy to może spisek kołtuński? Żeby wszystko skołtunić? Nie. To kołtun robi
pieniądze wolne i sprawiedliwie na poszerzaniu kołtuństwa. Co napisałem nie bez strachu.
Strachu również osadzonego tradycji. Bo pisze Żeromski : Mędrzec…winien…dać
kołtuństwu możność rozkwitu, nazwać kołtuna najpiękniejszymi naukowymi nazwami i
popierać go entuzjastycznie. Nigdzie bowiem kołtun tak nie zakwitł z prawieków, jak w
Polsce (plica polonica). Biada obcinającym kołtun polski! Kłonice ich nie miną!
Sycyna 57, 1997
Sieczkarnia elektroniczna
Chciałbym być sobą jeszcze… - wrzeszczy w radyjku śpiewaczy krzykacz pięćdziesiąty raz
z kolei. Powtarzając frazę nie ma już czasu na wyjaśnienie, o co mu w istocie idzie: czy
chciałby być sobą w ogóle, czy nadal, a przede wszystkim kim jest, skoro sobą nie jest,
albo jest i chciałby ten stan przedłużyć. Rzy, rzy, rzy… Słuchajcie umrzyka najlepszego
pod słoniem, jak sparodiował nie bez powodu pewien sprytny malczik. Rzy, rzy, rzy…No
to Vayamos companieros. Oczywiście zostawiłbym ten temat na uboczu, gdyby nie
pewien wytwórca piosenek, który z całą dumą i powagą, czyli z bezczelnością, nazwał
siebie… poetą! Jorge Luis Borges opowiadał, że osoby z różnych środowisk zadały mu
kiedyś identyczne pytanie: do czego służy poezja? No więc ja im odpowiedziałem: A do
czego służy śmierć? Do czego służy smak kawy? Do czego służy wszechświat? Do czego
służę ja? Do czego służymy? To dziwne, że zadaje się takie pytania, prawda?
Ja zaś jestem w stanie jasno odpowiedzieć na pytanie przeciwne: do czego ona nie służy?
Możliwość tę zawdzięczam całodziennym odsłuchom sieczkarni elektronicznych.
Sieczkarnia to drzewiej była taka wiejska maszyna do oszukiwania koni. Obracana ręcznie
wielkim kołem z korbą i dwoma nożami cięła ona suchą słomę na paromilimetrowe
odcinki, zwane paszą objętościową, dodawaną konikom do owsa, żeby myślały, iż
właściciele solidnie je żywią. Obecnie sieczkę masowo produkuje się dla ludzi do
karmienia ich uszu. Czynią to sieczkarnie elektroniczne, głównie na falach ultra..
Otóż obecnie poezja z pewnością najczęściej nie służy do układania tekstów piosenek,
nawet tych z muzyką najlepszą na świecie. Bo posłuchajmy: Był ogień i były bzy w dzień
gorącego lata.. Bzy latem! Oczywiście same krzewy bzu mogą istnieć zawsze: rude po
zwiędnięciu liści, golutkie pod kiściami śniegu, kiedy indziej zielone, ale żeby kwitły
latem, tego nie było nawet w komunizmie. Albo weźmy pod uwagę taki mocny treściowo
kawałek: Z nieba przyleciał mój wielki przyjaciel,/ Kiedy lądował, jadłem kanapkę. / Cho,
cho, cho, cho. Gdyby twórca tej poezji podczas lądowania kumpla (z pewnością anioła) z
nieba jadł kanapę, to byłoby przynajmniej surrealistycznie, ale zwykły jakiś tost brutalnie
niszczy poważny nastrój, robi się kiczowato śmiesznie. Inny drze się następująco: Kochaj
mnie nieprzytomnie, jak zapalniczka płomień, jak sucha woda studnię. Ten ręczny sposób
wytwarzania metafor ma walor metafizyczny, można je wyciskać z mózgu w
nieskończoność, np. Kochaj mnie jak zakrętka (mutra) śrubę, jak młotek wbijany w dechę
gwóźdź. Itp. Rzy, rzy, rzy… Wątpliwości, wprawdzie innego rodzaju. budzą również takie
piosenkowe sformułowania: Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba, chociaż
zdanko formalnie bez zarzutu, to wyczuwa się brak szczerości. Jak to, nie potrzeba mu
browaru, kasiory, laski do dmuchania, Żydów, Murzynów i heretyków do nienawidzenia?
Doprawdy, nic mu nie potrzeba? Majstersztyk poetycki stanowi kawałek tłumaczący
słuchaczom, dlaczego podmiot liryczny lata: Lecę, bo chcę, lecę, bo życie jest złe, lecę, bo
wciąż kocham cię. A takich powodów też bym chętnie polatał. A kiedy wypełniona słomą
czaszka poety klezmerycznego nie jest w stanie niczego już nasiekać, to zostają liryczne
ozdobniki w rodzaju: o, o, o, o, o, lub stękające, znane tym, co mają kłopoty z
wypróżnieniem e, e, e, e, e. I naturalnie podobne refreny żałobne. Perełkę stanowi w tym
względzie yhm, rzecz znajdująca się w kawałku: I twoje serce zacznie znów dla kogoś bić,
yhm. Pozwala to sugerować, iż na przykład Anglicy uczą się sztuki poetyckiej od naszych:
My umbrella ela, ela, ela, e, e, e. Wiadomo już, że czepiam się (rzekomo poetyckich)
tekstów stanowiących słowną podstawę popularnej muzyki radiowej (i nie tylko).
Charakteryzują się one bełkotem, bezmyślnością, mózgowymi płyciznami, budzącym
litość prymitywnym słownictwem oraz ubóstwem metafory. Analizowany tu towar, z
aprobatą przez słuchaczy odbierany, jest przeznaczony dla dzikusów, którzy absolutnie
nie życzą sobie ewentualnego rozwoju umysłowego, rozbudowy swego słownikowego
zasobu i temu podobnych kretyństw. W istocie wystarczyłyby im tam tamy i rzecz, kiedy
spojrzeć w przyszłość, chyba idzie w tym dobrym dla nich kierunku. Czy mają do tego
prawo (i sprawiedliwość)? Niewątpliwie mają. W systemie równości każdy obywatel
posiada pełne prawo do preferowanej przez siebie głupoty. A że ten psujący dusze i uszy
bełkot prawdziwej poezji szkodzi, gdyż tworzy o niej nędzarskie wyobrażenia, to bez
znaczenia.
P.S. Ciekawskim przytaczam pełną odpowiedź Borgesa na zadane na początku pytanie:
moim zdaniem… dana osoba czyta poezję i – jeżeli jest jej godna –przyjmuje ją, i jest za
nią wdzięczna, i odczuwa wzruszenie.
Latarnia morska 2, 2008
Śmieć medyczny
Jestem literatem czyli ekonomicznym nędzarzem - le misérable... Bieda takich w Polszcze
ma długą, bo oświeceniową już tradycję (vide Chudy literat Naruszewicza). Nie mylić
nędzarzy z nędznikami, ci ostatni bowiem, na szczytach władzy w rozkoszach żyjąc, żrą
tłustości ze złotych koryt. No, ale oni nie muszą ani czytać, ani pisać (choćby ustaw
sensownych), ani mówić poprawnie, a to kosztuje. Bytowanie w nędzy ma jednak tę dobrą
stronę, że się dobrze rozumie większość społeczeństwa i pozwala wyrażać jego sytuację i
potrzeby. Nędznicy potrzeb takich nie mają, dlatego nie dopuszczają nędzarzy do kasy.
Oczywiście bycie biedakiem jest raczej dokuczliwe. Na przykład w sferze medycyny, kiedy
nędzarz musi się leczyć, więc korzystać z filantropii (władza tak to odczuwa) NFOZ. Do
usług medycznych czuję się uprawniony, bo przez całe pracowite życie zabierano mi na to
pół (zawsze niezależnie od ustroju nędzarskiej) wypłaty. Kim się staje nędzarz dostając się
w tryby tej radykalnie uzdrawiającej machiny ?
Mówią mądrze dobrzy ludzie, że gdyby lekarz chciał współczuć każdemu pacjentowi, to by
mu się z wysiłku mózg od czaszki odpuknął, co z reguły uniemożliwia wykonywanie
zawodu. Bo wyobraźmy sobie: współczuwać kilkadziesiąt razy dziennie (a bywa dziennie
tylu upierdliwych chorych w kolejce po poradę)! Toż to człowiek pozbyłby się wszelkiej
wilgoci empatycznej. No i za te śmieszne pensje! A słyszałem od telewizora, że dla na
przykładu obywatel murarz wyciąga lekko dwa i pół miesięcznie na łapę. Lekarz zaś tysiąc
dwieście. Nie lekceważę pracy murarzy. Nie dlatego, że mam niesłuszne pochodzenie
społeczne (robotnik i chłopka, czyli ci, co niewolę narodu zaprowadzili, a prawdziwych
patriotów zmuszali do picia octu, jedynego pożywienia na sklepowych półkach). Sam
byłem przez kilkanaście lat budowniczym: murowałem, tynkowałem, piłowałem dechy i
krokwie, gwintowałem i skręcałem wodociągowe rury. Umiejętności tych można się
nauczyć w kilka dni z podręczników do zawodówek plus parogodzinna praktyka Lekarz zaś
na początek studiuje lat pięć, potem przez dwa przebywa na stażu i składa tyle
egzaminów, ze trudno zapamiętać nawet ich nazwy. Żeby uzyskać stopień doktora, musi
dodatkowo się uczyć. Ponadto do końca pracy zawodowej winien przeglądać doniesienia
naukowe ze swojej specjalności. I jego robota warta jest potem pół murarza! Bo tak
wymyśliła najdenniejsza ciemnota mająca legitymację do rządzenia od matołów i
żywiąca pogardę dla umysłu ludzkiego. Ta pogarda skierowana jest zresztą przeciwko
wszystkim inteligentom: lekarzom, nauczycielom, prawnikom, twórcom. Najwyraziściej
artykułuje ją w imieniu swoich szefów wybitny grafoman, były policmajster, a obecnie
wicekról na Rzeczypospolitej partyjnej. Uważam, że tak lekarze, jak nauczyciele oraz
pozostałe wykształciuchy nie tylko powinni, ale muszą otrzymywać właściwe
wynagrodzenie za swoją robotę cięższą umysłowo, a często i fizycznie, niż kładzenie
cegieł na zaprawie murarskiej. Do tego jednak postulatu jestem zmuszony dołożyć nie
tylko osobisty wynikający z moich doświadczeń jako klienta społecznej służby zdrowia.
Konkretnie, aby z programu studiów medycznych skreślono ten przedmiot (nie znam jego
nazwy), na którym przyszli lekarze kształcą obojętność wobec pacjentów NFOZ. Ten
sposób traktowania chorego jak przedmiotu. Tę skrywaną irytację, że jakiś dziadyga
zamierza dalej żyć niszcząc społeczne finanse. (Na szczęście wielu studentów medycyny
olewa tę część wykształcenia i pozostaje ludźmi). Żeby nie było takich, jak pewien
drewniany chirurg. Nieco spróchniały, osadzony w krześle nieruchomo niby pień,
obojętny, oschły, niewrażliwy, drewno. Bez żadnej mimiki, odrobiny zainteresowania,
nawet ruchu. Mający pacjenta głęboko. Tylko nauczycielskie doświadczenie w
odpytywaniu opornych pozwoliło mi wydobyć z tego kloca trochę informacji dotyczących
mojej dolegliwości. I nie on jeden z nieczułego drewna, które skraca chorym życie.
U takich w gabinetach odczuwam jedno: nie jestem człowiekiem, jestem medycznym
śmieciem. Bo gdyby chociaż trochę udawali, że zamierzają pomóc, że mają do czynienia
z osobą ludzką, jakąś tam (nawet jeśli byle jaką) indywidualnością wartą ich troski, to
zdrowych by przybyło i nie musieliby się denerwować wielką liczbą obolałych. Tak właśnie
traktowany jest człowiek chory w klinikach prywatnych, czego doznałem dzięki
przyjaciołom. Tyle że jestem le misérable, więc nie mogę się tam leczyć.
Sprawa wydaje mi się prosta: zamiast przedmiotu Olewanie medycznych śmieci
wprowadzić na akademiach medycznych obligatoryjnie krótki kurs: Chory jako człowiek.
Gdyby brakowało wzoru pozytywnego medyka, proponuję moją ulubioną lekarkę
rodzinną. Jej dane personalne prześlę na każde żądanie.
Latarnia morska 4, 2007
W kwestii językoznawstwa: psi język
Jest takie paskudne wyrażenie: spsieć. Ma konotację negatywną, gdyż oznacza zrównanie
się z psami w sensie świadomościowym, co jest gorsze od zejścia na psy, czyli tylko
zbiednienia. Z biedy można się podnieść, wystarczy wyjechać na Zachód i szorować
burżujom kible. Kto spsieje pod względem rozwoju psychicznego, nie stanie już na dwu
łapach, musi biegać na czterech i łasić się przełożonym. Spsieć można pod wieloma
względami duchowymi. Moim zdaniem najgorzej jest, kiedy psieje w osobniku ośrodek
mowy. Tymczasem, jak się wydaje, mniej więcej za ćwierć wieku, czyli w okresie jednego
pokolenia, mowa ludzka przestanie istnieć. Przynajmniej w Rzeczypospolitej. Zastąpi ją
szczekanie. Niby dlaczego, skąd ono katastroficzno-tragiczne mniemanie? Ano,
posłuchajmy radiowego i telewizyjnego języka dziennikarskich serwisów oraz
przerywających różne audycje licznych reklam. Jako że każda minuta w radio i telewizji
warta jest dziesiątki tysięcy PLN, prezenterzy, sprawozdawcy, informatorzy, reklamiarze i
reszta psujących ludzki język lokajów kapitalizmu stara się w jak najkrótszym czasie
zmieścić jak najwięcej słownych informacji. Do tego muszą słuchaczy przekonać, że
mówią prawdę (i tylko prawdę, tak nam dopomóż…), bo od tego zależy ich szmal, więc
wypowiadają zdania (najczęściej zmasakrowane, wypreparowane trupki fraz) jak
najszybciej, żeby pomieścić maksymalną liczbę wyrazów w cennej jednostce czasu, ale
też jak najgłośniej, by zagłuszyć liczne konkurencje i przekonać do swego. Siłą rzeczy
zamienia się to w donośne szczekanie. Z pewnością następną fazą będzie wycie.
A że media mówione są dla ciemnych mas wyrocznią we wszelkich sprawach, w tym
głównie języka, ludzie w sposób naturalny starają się je w mówieniu naśladować.
Powszechnie czynią to już dzieci oraz młodzież. Starający się o uznanie u gówniarzy
twórcy kiczu tworzą szczekającą niby sztukę piosenkarską. Myślę nie tylko o hip-hopie. A
że wszystko dzieje się w gównianym, zaczarowanym kole, z kolei biorąca z nich przykład
młodzież z ochotą poszczekuje w swym ubogim duchowo życiu prywatnym i przenosi
coraz donośniejsze hau hau do szkoły. Poniektórzy nauczyciele, by nie tracić kontaktu z
drogimi (a groźnymi jednocześnie) wychowankami, a także ze strachu przed nimi również
starają się ich przekrzyczeć, by jakoś (nadaremnie zresztą) chronić swoją pozycję
kierownika sfory. Ujadanie staje się powszechne. Jazgot rośnie.
Obawiam się, że jeśli tak dalej pójdzie, a pójdzie jeszcze dalej, prawdziwy psi język stanie
się bogatszy od mówionego języka mediów. Psy bowiem nie tylko szczekają, ale również
warczą, ujadają, poszczekują i obszczekują, skowyczą, skamlą i skomlą, piszczą oraz
popiskują. I to wszystko w różnym brzmieniu, tonacji i różnej głośności. Zatem jest to
język bogaty, zdolny wyrazić proste i złożone nastroje. A przecież psiarnia dysponuje poza
tym językiem licznych gestów, wyrażających wiele stanów psychiki osobnika, że
wspomnę chociażby o merdaniu ogonem. Oczywiście gadający przez radio i telewizję, też,
a może bardzo, umieją merdać chlebodawcom. Ale najczęściej dla szmalu, psy natomiast
z zasady bezinteresownie. W każdym razie psi język nie ubożeje, język zaś mediów dąży
do stanu jednostajnego (jednostajnie przyśpieszonego) szczekania. Główną zasadę w
tym ujadaniu stanowi kretyńskie akcentowanie ostatnich sylab w wyrazach oraz
wydłużanie samogłosek w wygłosie, czyli ostatnich. Wskazywałoby to na próby
zastępowania szczekania przeciągłym wyciem, co niniejszym prorokuję.
Tam, gdzie mieszkam, jest niedaleko (około pół kilometra) do schroniska dla bezdomnych
zwierząt, głównie psów. Schronisko, jak one wszystkie, jest praktycznie żywym pomnikiem
bydlęcego stosunku niektórych ludzi(?) do ulubionych przez czas jakiś piesków i kotków
wyrzucanych na pysk, kiedy się znudzą. Pensjonariusze schroniska dwa razy dziennie
dostają wikt i drą się wtedy przeraźliwie z (niekoniecznie) nieuzasadnionego strachu, że
dla następnych żarcia nie starczy. Potężny, wielogłośny szczek niesie się na całą okolicę,
świadcząc, że są także ludzie wrażliwi na krzywdę naszych braci mniejszych, myślę o
opiekunach tych skrzywdzonych istot. Mam wówczas wrażenie, że uruchomiono
jednocześnie dziesiątki głośników z informacjami o sukcesach wybornie rządzonego
państwa i o produktach, które winniśmy natychmiast kupić, bo najlepsze mleko jest z
najlepszego mleka od fioletowej krowy. Nie, to chyba chodzi o czekoladę, bo dobre mleko
jest białe jak proszek do prania ze specjalną formułą.
Latarnia morska 2, 2007
Zaraza i cholera czyli globalizacja
Ze zgrozą, gniewem i złością przeczytałem w prasie rozmowę z Antonio Negrim, byłym
rewolucjonistą przed ćwierćwieczem oskarżonym o współpracę z Czerwonymi Brygadami
i skazanym na trzydzieści lat mamra, dziś głośnym włoskim filozofem, autorem
znaczących w świecie książek. Ten drań twierdzi, że my, Polacy, jesteśmy reakcjonistami!
Uosabiacie wszystko, co w reakcjonizmie najistotniejsze – katolicyzm, arystokratyzm,
populizm. Łobuz ponadto opluwa nasz obecny ustrój, twierdząc, że Kiedy ktoś przyjeżdża
do dawnych krajów socjalistycznych widzi przede wszystkim jedno - kapitalizm złodziei. A
i tego mu mało, więc głosi opryszek, że europejskie poszczególne kraje nadal kurczowo
trzymają się swej historii, swych przyzwyczajeń, które są bez wyjątku podłe i nędzne.
I konkluduje ścierwo: czas skończyć z tym gównem –państwem narodowym. A wszystko
dlatego, bo Negri (paskudny włoskojęzyczny komuch, umaczany w krwawym lewackim
fundamentalizmie) jest teraz wrednym globalistą! Gdyby kto zapomniał, co za świństwo
ta cała globalizacja, to proszę: Globalizace je termin použivany k popisu změn ve
společnosti a ve světové ekonomice, které jsou důsledkem dramatického vzrůstu
mezinárodniho obchodu a sbližováni kultur. (Podaję po czesku, by pokazać, czym grozi
globalizacja w dziedzinie komizmu). Procesy globalizacyjne prowadzą nieuchronnie do
uniformizacji o wymiarze planetarnym, zwłaszcza że następuje przerażająca
homogenizacja (ujednolicanie) kultur. Globalizacja niszczy (i być może całkowicie kiedyś
wyeliminuje) barwny świat wielu cennych obyczajów różnych warstw społecznych oraz
narodowości. Ot choćby tak cenny dla antropologów zwyczaj obrzezania niewiast
afrykańskich (wyciachiwanie im w dzieciństwie łechtaczek, by jako kobiety nie odczuwały
niestosownych przyjemności płciowych podczas obcowania z stękającym z rozkoszy
dziarskim Murzynem lub innym chłopem). Być może po wiekach globalizacji muzułmanie
i inni czciciele Inteligentnego Projektu niepotrzebnie przyznają swoim kobietom prawo
bycia czymś znaczniejszym od oślic i zwyczajnych szmat, a nawet zrównają je w prawach
z mężczyznami. Jest też możliwe, że albańscy górale, kiedy chwyci ich w swe szpony
globalizacja, zaprzestaną pięknego procederu wystrzeliwania (ulubiony rodzaj tamtejszej
wendetty) tych rodzin sąsiadów, które im w czymś zawiniły. Globalizacja może też
nieszczęśnie spowodować zanik analfabetyzmu w różnych rejonach globu, a co gorsza
wyeliminować prymitywny, ubogi, niepoprawny język przeróżnej dziczy, w tym jej
przedstawicieli do parlamentu. Np. przestaną mówić szczelać, ućciwy, wziełem. Zabraknie
wówczas argumentu na rzecz posiadania odrębnej narodowości z przyczyny mówienia
odmianą dawnej gwary. Generalnie bowiem globalizacja jest w stanie wykorzenić
przeróżne odmiany jakże kolorowej i zabawnej ciemnoty, które się obecnie z troską
kultywuje. W tym nawalania się na cepami (globalizacja przemysłowa już zniszczyła
bezpowrotnie ten cenny wiejski przyrząd służący także do ręcznych omłotów). Już
przecież widać postępujący brak na wsi sztachet tak niezbędnych do rachowania się
parobków po tańcach i popijawie w remizach strażackich. Dawne, wygodne urządzenia
zastąpiono płotami z metalu oraz betonu, materiałów trudnych do wyrwania w razie
niezbędnej potrzeby nauczenia kultury mołojców z sąsiedniego sioła. Ba, z przyczyny
postępu globalizacyjnego odczuwa się również brak samych parobków, których prace
wykonują obecnie mechaniczne urządzenia albo nikt. Już tych kilka przykładów dowodzi,
jak strasznych spustoszeń dokonuje w kulturze wielu nacji, szczególnie polskiej, przeklęta
globalizacja. Szczególnie niebezpiecznym produktem globalizacji w sferze politycznej
może być zaniknięcie tych różnic między narodami, które od tysiącleci dają powody do
wzajemnego wyrzynania się, czyli do sprawiedliwych wojen. No bo wyobraźmy sobie
ujednolicony świat bez konfliktów –o czym wówczas jazgotać będą wszelkie media?
Na szczęście przeciwdziałają globalizacji makroświata (w tym cocakolonizacji,
makdonaldyzacji oraz makdisneyzacji) miłośnicy prostej fundamentami kultury islamskiej,
starając się wyrżnąć, a zwłaszcza wybombić, wielbicieli cywilizacyjnych miazmatów
Zachodu.. Niestety, nie zdają sobie sprawy, że proponują tylko zamianę jednego rodzaju
globalizacji na drugą, na którą składa się szariat czyli koraniczne prawo, jedyna słuszna
religia, zniszczenie nauki, zbiorowe poniżenie babstwa, zastąpienie wódeczności przez
psujące zęby słodycze, itp. Chińczycy w spóle z Koreańczykami północnymi szykują
światu konfucjański komunizm, rodzaj globalizacji w oparciu o niekrytykowalną władzę
autorytarną (jej posmak znamy z idei jednego wodza w sojuszu z ciemnotą, czy jednego
narodowego narodu.
Globalizacja może nas tych bezcennych dóbr pozbawić!
Latarnia morska 3, 2007
Zmutowani
Od wieku prawie (wkrótce stuknie mi setka) szukam odpowiedzi na pytanie dla mnie
podstawowe: skąd bierze się ścierwo? To ścierwo, co wypełza z otchłani szaletu i lokuje
się na trybunie, by głosić, że godni ludzie są łajnem, a ono, ścierwo, cnotą i miłością. To,
co lęgnie się w stajni i utytłane wychodzi między ludzi jako ogier wiejski, przybierając
stopień generalissimusa strażników ognia, i opowiada, że naśladowanie złachmanionych
moralnie rodziców przez dzieci jest wsiowym prawem, świętą tradycją nepotyzmu i
korupcji. To ścierwo, które motłoch czerpie beczkami ze skondensowanych ścieków oraz
odchodów cywilizacji, wnosi na telewizyjne salony kultury i radośnie wylewa, by
wezbranymi rynsztokami poprzez media wpływało matołom do wydrążonych umysłów. To,
co zamienia świątynie w chlewy. Które powoduje, że bezwstydna dziwka, ordynarna niby
nieokrzesany producent gnoju, bezczelna i grubiańska złajdaczona pracownica portowego
zamtuza (udał mi się nadzwyczajnie ten portret damy z progu XXI wieku!) staje się
powszechnie wielbioną idolką wielkich stad pustych dziewuch i chamskich, miejskich
parobasów. Założyłem, że, zgodnie z wiedzą o wszystkich genialnych wynalazkach,
odpowiedź na moje nadwrażliwe pytanie musi być haniebnie prosta, choć oczywiście
niezauważalna. Przykładem Archimedes taplający się w niebezpiecznej wannie
wasermana, by wyprodukować okrzyk eureka!, albo Newton w sadzie z robaczywymi
jabłkami, co spadają na siwy łeb pomagając wykryć powszechną grawitację, itp.
Potrzebny zatem w takich chwilach jedynie moment oświecenia, tzw. satori). Rozwiązanie
śmierdzącej tajemnicy, skąd bierze się ścierwo, było oczywiście pod ręką. Należało tylko
przypatrzyć się rozpowszechnionym jak zaraza dżumy grom komputerowym. W
większości z nich występują mianowicie mutanci. Co to jest mutant? Jest to istota, głównie
człowiek, przemieniony w mechaniczne gówno. Muskularny, opancerzony, wyposażony w
ręczne laserowe działo przeciwlotnicze. Służący do zabijania, najlepiej masowego,
głównie ludzi. Żeby dzieciaki, posługując się pauerem (mocą) tego łoriora czyli wojownika,
przyzwyczajały się do mordu i w chwili depresji spowodowanej nudą mogły z broni
automatycznej kosić na śmierć, np. kolegów i brzydkich nauczycieli szkolnych. Oczywiście
wcale nie uważam, że morderca z gier komputerowych to ścierwo. Wprost przeciwnie, jest
to bohater (ang. hero) tym większy, im liczbowo więcej pozbawia innych życia, w służbie
ojczyzny albo podobnej sprawiedliwości, zwłaszcza cennej wychowawczo rozrywki. W
przypadku omawianego problemu mam na myśli sam proces mutacji, ową powszechną
teraz przemianę człowieka w łajno. Co zaś wystarcza, że istota teoretycznie ludzka staje
się ścierwem? Co jest koniecznym warunkiem wyjściowym przemiany? Otóż wystarcza że
owa bezpodmiotowość jest absolutnym zerem, istotą bez właściwości zupełnie nie
skłonną do na przykład ciężkiej pracy czy wytrwałej nauki. W wypadku dziewczyn musi
posiadać znaczne cycki (ludowo dydy, stąd najbardziej popularna idolka Dyda) oraz
pociąg do obnażania swego elementu płciowego. Gdy chodzi o mężczyzn, w tym
chłopaków z młodzieżówki, potrzebne jest zwyczajne, ludzkie powonienie informujące
posiadacza nosa, która partia najbardziej śmierdzi, by do niej natychmiast wstąpić i jak
waleczna hiena bronić głoszonych przez jej führera ideałów. Są to wystarczające warunki,
by całkowicie zmutować na ścierwo. I publicznie dowodzić swymi działaniami, że istocie
człowiekopodobnej zbędny jest jakikolwiek talent, wychowanie, poczucie godności,
honoru, przyzwoitości, empatii czy inne tak zwane kiedyś zasady. Mutanci stanowią
smakowite ścierwo dla tabloidów wzbogacających się na karmieniu publiczności tym
zgniłym mięsem, najczęściej w postaci atrakcyjnych, barwnych chrupek dla oczu i uszu.
Nosi to obecnie nazwę obowiązku upowszechniania kultury wysokiej. Podczas niedawnego
wykładania tej humanistycznej teorii ścierwa otrzymałem był od naiwnego dzieciaka
pytanie, czy zmutowani nie ogarnęli czasem wszelkich dziedzin, w tym ptaków
latających? Dzieciakowi podejrzany wydał się bowiem dzięcioł. Zamiast, jak rzesze
podobnych, zbierać robaczki, pożerać gąsienice, pochłaniać nasionka ostów czy
wydziobywać otwory w ociekających sokiem krwawych czereśniach, ten, jak psychopata,
dla zdobycia jadła kuje otwory w twardych drzewach doznając tysięcy wstrząśnień mózgu
na minutę pracy. Więc niechybnie zmutowany? Nie, wyjaśniłem twardo. Ciężko pracujące
na swój byt zwierzęta nigdy nie stają się ścierwem! Zaszczyt ten przynależy czasem tylko
różnym ludziom.
Latarnia morska 1-2, 2009 / 1, 2010
Garść wiadomości o noblistach oraz ich
obowiązkach
Jeden profesor na moją prośbę zrobił malutkie badanie. Dwudziestu czterech studentów
obojga płci to żadna próbka do uogólnień socjologicznych. Nawet jeśli studiują nauki
społeczne. Dwa tuziny baranów nie mogą świadczyć o baraństwie wszystkich owiec. Poza
tym student nie ma obowiązku wiedzieć o noblistach. W żadnym planie studiów nie ma
takiego przedmiotu. Nie ma też (z wyjątkiem studiów kulturoznawczych) wykładów i
ćwiczeń z kultury, gdyż do niczego się to potem nie przyda. Z przedstawianych tutaj tylko
jedna studentessa krowiooka (jak bogini mądrości Atena) i krowiobrzucha jednocześnie,
wyraziła przypuszczenie, że niedawno nagrodę w dziedzinie literatury wziął chyba jakiś
Turek. Nazwisko ma nie do zapamiętania, dziwne, tureckie. Zgarnął milion trzysta
sześćdziesiąt tysięcy dolców! Tylko takie rzeczy warto wiedzieć. Wypływa stąd pierwszy
obowiązek noblisty: winien posiadać porządne, ludzkie nazwisko. Profesor zadał nieukom
obowiązek (chyba niesłusznie) zorientowania się w zagadnieniu współczesnych laureatów
Nobla. Żeby było łatwiej, tylko z literatury. I po jakimś czasie (chyba zbyt późno)
przepytał. Co może zaowocować skargą studentów, że molestuje się ich zbędnymi
duperelami. I tak wyszło, że w roku 2006 nagrodę ową wziął (jedna z odpowiedzi) Organ
Panurg. To pozytywne, że studentka zna skądś nazwisko filozofa i nauczyciela Pantagruela
ze słynnej satyry Franciszka Rabelais (Przy okazji dedykuję studentom w celu
dydaktycznym piękny wierszyk z dzieła księdza kanonika: Boże, nie pozwól nam błądzić
marnie. Wejrzyj na swoje stroskane dzieci. Zrób z mego zadka jasną latarnię. Niech
dobrym ludziom naokół świeci.) Oczywiście w ogniu dyskusji nazwisko nobliście
poprawiono na właściwe: Orhan Pamuk. Niemniej przy okazji upierano się, że nie tak
dawna polska noblistka nosi nazwisk Wiesława Wisłocka. Studenci potwierdzili też, że
przekopali współczesne bezstronne media, bowiem zapodali, że rzeczona poetka Wisłocka
tworzy liberalną antypolską pornografię i była sekretarką Stalina, dla którego machnęła
różne panegiryczne epopeje. Czyli wstyd i hańba. Oraz zgorszenie młodzieży. Powinien
tego miliona chapnąć kto inny, zasłużony dla moralności i dobra kraju.
Z czego wynika, że drugim obowiązkiem noblisty jest posiadanie właściwego
światopoglądu. Innym współczesnym laureatem wielkiej nagrody jest (przepraszam, że
nazwisko podam w formie poprawnej) Imre Kertész. Według indagowanych studentów
podobno Węgier, ale w istocie Żyd. Taka to sprawiedliwość Szwedzkiej Akademii dosyć
ślepo przydzielającej pisarzom szmal. Noblista więc winien być raczej wszechwęgierskim
aryjczykiem. Dostało się również austriackiej laureatce, Elfriede Jelinek. Student miał przy
sobie wycinek z bardzo czarnej gazety z recenzją z jej dzieła, powieści Pianistka. Utwór to
plugawy, niby o wyzwoleniu kobiet, ale generalnie płciowy rynsztok. Obowiązkiem więc
noblistki winna być budząca szacunek bezpłciowość. Jak na przykład w nagrodzonym
kiedyś Noblem słynnym dziele pana Sienkiewicza Quo vadis, gdzie wprawdzie płonie
Rzym, z chrześcijan robi się odżywkę dla zwierząt, kobiety są masowo gwałcone, ale
opatrzność wyłącznie czuwa na cnotą głównej bohaterki. Tak należy robić powieści o
paniach! Noblista włoski Dario Fo to obrzydliwy komuch i błazen. Harold Pinter narkoman
i pijaczyna. Zatem posiadanie wspomnianych poglądów oraz nałogów jest
antyobowiązkiem noblisty. Czesław Miłosz w zasadzie słuszny. Ale Polak nie całkowity, bo
litewski. Skąd wniosek, że byłoby najlepiej, gdyby Szwedzka Akademia przyznawała
nagrody Polakom pełnym, może nawet wszechpolskim. Zresztą wyróżnienie to należało
się nie Wisłockiej i nie Miłoszowi nawet, tylko tym, o których wiadomo, że byli Wielkimi
Polakami Naszymi. Studenci, o których mowa, tej ponurej wiedzy o gigantach
współczesnej literatury nie wysnuli z własnych, w zasadzie pustych rozumków. Skorzystali
z obłędnych opinii utrwalanych obecnie w naszej gnijącej kulturze przez słuszne i
moralne media. Opinii jednostronnie i wściekle politycznych, wrogich obiektywizmowi,
rozumowi oraz wolności. Z drugiej strony wiadomo, że wolność to również prawo nie
zaśmiecania sobie głowy informacjami o jakichś tam pisarczykach. Są to śmieci zbędne
na studiach, podczas starania się o pracę i w pracy. Tym bardziej po pracy: kto głupi
jedząc tłuste kiełbasy z grilla i przepychając je piwem rozmawia o Nagrodzie Nobla?
Owszem, gdyby dawano Nobla za skoki narciarskie, albo za siedzenie w bolidzie podczas
Formuły I, byłoby o czym gadać!
Latarnia morska 1, 2007
Do Wielmożnej Pani Dody list proszalny
Miłościwa Pani, Bogini Tłuszczy, Władczyni Hołoty, Carowo Pospólstwa, Damo
Lumpenproletariatu, Gołąbeczko Hałastry, Królowo Motłochu, Monarchini Gminu,
Cesarzowo Mętów, Imperatorko Szumowin, Czcigodna Anodo, Piękna Katodo, Hegemonko
Wydrążonych z Mózgu, Wieżo z Kości Udowej, Gwiazdo Przewodnia, Pocieszycielko
Strupionych, etc, etc… No i przede wszystkim Dziedziczko na Telewizji! Oczywiście bez
obrazy, bo liczą się twarde fakty. Co droga Pani, posiadaczka takiego wspaniałego IQ
doskonale wie. Należne Pani tytuły, jakie ośmieliłem się wymienić, nie wszystkie zresztą,
przez niektórych żurnalistów używane są dwuznacznie: spryciarze traktują je serio, kiedy,
mając z tego szmal, zwracają się do Pani zapamiętałych wielbicieli, natomiast w
kontaktach z wykształciuchami robią z niesmakiem perskie oko, że niby muszą taki szajs
na polecenie zwierzchników propagować, choć bardziej chcieliby służyć wielkiej sztuce
pana Mozarta czy obywatela Pendereckiego, ale cóż, kasa jest życiodajna, pojmie to
każdy! Ja tam walę szczerze: reprezentuję sztukę inną niż powszechnie szanowana
gówniana, której szanowna Pani jest generalnym symbolem i Pierwszym Idolem w
Rzeczypospolitej chamów. Zagospodarowała Pani leżące odłogiem pospólstwo i była to
idea genialna, bowiem obrodziła powszechnym uznaniem i olbrzymimi wpływami na
konto. Niewątpliwie mogło to uczynić każde beztalencie, ale to Pani prawie pierwsza u nas
wpadła na prawidłowe sposoby: gołe uda, wypakowany pośladek, wydostający się na
zewnątrz cyc, jako atrybuty główne popularnego śpiewactwa opartego o bezprzykładną
bezczelność. Szlaki dla szanownej Pani przecierano długo, jeżdżąc ciemniakom po
mózgach egzotycznym tercetem czy samolotem jednego Wiśniewskiego z Dyndaryną na
ogonie. Co za ironia zjawisk historycznych: jeden Wiśniewski padł, by drugi Wiśniewski
mógł w upragnionym przez posiadaczy kapitalizmie wprowadzić kicz jako produkt
pierwsza, umiłowana klasa! Nic tylko odczuwać podziw! Wielka jest ćma matołów i
tumanek, a tylko jedna potrafiła się w tym nawozie kultury urządzić! Wprawdzie potem,
zobaczywszy że do rozrabiania w sztuce potrzebne jest nic: żadne umiejętności i
dyspozycje, zero iskry bożej, a tylko chwalebny ryk dziennikarzy prących na czele tłumu,
pojawiły się do uwielbiania liczne mroczne artystki, takie jak Muchocipek czy Cichołapek
albo sami bracia Mruczkowie. Zastanawiałem się, czy rzeczonej supliki błagalnej nie słać
właśnie do nich, ale to Pani jest Pierwszą Damą nieprzebranych zasobów kulturowego
śmiecia i w dodatku, w przeciwieństwie tamtych idolek, zdaje sobie z tego sprawę, a
ironiczne zniewagi ma głęboko w ładnej dupie i wysterczonych cycach, zasadniczych
walorach swej sztuki pieśniarskiej. Można z przekąsem, tak jak to czynię, a nawet ze
złośliwym szałem mówić o Pani sukcesach i pozycji w sztuce (rozrywkowej), przecież
każdy powodzenia zazdrości i też chciałby. Wydobywszy na wierzch, z pewnością trafnie,
nieocenione wartości prezentowanej przez Panią wielkiej (w sensie ilościowym) sztuki,
przejdę do sedna sprawy. Otóż, też pierwszy, tak jak Pani!, wpadłem na pomysł, byśmy
swe wysiłki połączyli. Ja, o czym Pani z całkowitą pewnością nie wiadomo, jestem
prowincjonalnym pisarzem, siwołysym staruszkiem produkującym prozę. Wystartowałem
przed wiekiem całkiem udaną, raczej odkrywczą, powieścią pod tytułem Cigi de
Montbazon. Życzliwi radzili mi wówczas, bym z kartoflanego miasteczka natychmiast
przeniósł się do stolicy, bo tam biją źródła powodzenia: można się bezpośrednio
podlizywać opiniotwórcom, nawiązać stosunki, zwłaszcza płciowe, ze starszymi wiele
mogącymi paniami od literatury, antyszambrować w telewizji. Umiłowawszy jednak
ziemniaków ponad centralne możliwości bezkresne pola kwitnących, pozostałem i
zostałem zakopcowany.
W konsekwencji dopadła mnie ziemniaczana zaraza zapomnienia i zwyczajnej biedy.
Szanowna Pani mogłaby mnie z tej zgnilizny łatwo wydobyć! Wystarczyłoby tu i ówdzie,
szczególnie na wyjących koncertach wspomnieć gawiedzi oraz gangsterom opinii
publicznej, że jestem Pani ulubionym od dziecka pisatielem, że dzieła moje są głównie
pornograficzne i to one skłoniły Panią do chętnego pokazywania publiczności cyca oraz
półpośladków. I tak przy Pani płomiennej popularności upiecze się mój jesienny kartofelek
powodzenia u motłochu. A co by Pani z tego miała? No właśnie, nic. W tym rzecz. Wielka
Artystka bezinteresownie zdychającemu skrybie! No i, jeśli niebo istnieje, zasługa na
poczet grzechów, a pokazywanie gołych urządzeń damskich grzechem jest
podstawowym, jak wiadomo teoretycznie. Przede wszystkim może to być kaprys.
Pierwszej Damie Rozrywki Krajowej nie tylko przysługuje prawo do fanaberii, ale wręcz
pożądane są dziwaczne, niezrozumiałe chętki, na przykład Madonnie codziennie
niezbędny jest nowy sedes pod wymęczony robotą zmurszały zadek. Wielmożna Pani
mogłaby zaś, co za idiotyczna fantazja, promować pisarza! Byłoby to tak głupie, że aż
konieczne. Jako kobieta inteligentna nadmiernie wie Pani również, że macherzy od
manipulowania łajnem dla kaprysu motłochu mogą Panią zgnoić w każdej chwili. Mógłbym
wówczas dać twarde świadectwo o wielkim Jej sercu i naturalnie umyśle. A przecież w
chwilach, kiedy wszyscy nas opuszczają, liczy się nawet byle łachmaniarz stający przy
boku, zwłaszcza że wtedy Pójdę i wejdę na drzewo, wezmę karabin i granat i będę się bił
za Dodę moją artystkę kochaną. No to jak, Primadonno Narodowego Śmietniska Kultury ?
Latarnia Morska 2, 2010/ 1, 2011
O poczynaniu państwowotwórczym
Coraz bardziej upowszechnia się podejmowanie czynności płodzenia w miejscach nie do
pobożnego aktu przeznaczonych, jak poświęcone łóżka, lecz bez mała wszędzie, w tym
osobliwych. Obserwuje się przypadki działań płciowych na dachach wszelkich budynków,
w tym przy opieraniu się kobiet o anteny zbiorcze, co zwiększa przypływy pornografii w
programach telewizyjnych. Widziano pary nakłuwające się w autobusach komunikacji
miejskiej, a nie było to pożądane dziurkowanie biletów na przejazd. Dzikusy dzióbią się
seksualnie w windach, na schodach i w drzwiach obrotowych. Zauważono smutne
incydenty trykania się obywateli na wysokich drzewach, przez co patrząca na
nieobyczajność dziatwa nabywać może chorobliwego wydłużenia szyi (tzw. żyrafienie
współczesnych pokoleń młodzieży polskiej). A przecież w wyniku każdego takiego
zbliżenia, co zresztą winno być zasadą, powołany do życia może zostać człowiek!
Mniejsza, gdy zwyczajny liberał, albo co gorsza socjaldemokrata. Tragiczne, gdyby w
podobnych okolicznościach spłodzono senatora! Dostojnika i przyszłego prawodawcę, kto
wie, czy nie autora senatorskiej ustawy, na której uchwalenie tak czekamy: Prawo o
szpuncie w Rzeczypospolitej, regulującej zasady obowiązkowego zatykania kobiet kołkiem
drewnianym, (w warstwach ubogich plastikowym), by nie były zdolne narządu żeńskiego
używać inaczej, jak za zezwoleniem zwierzchności celach prokreacyjnych. Byłoby rzeczą
nader niedopuszczalną płodzenie praworządnych obywateli, zwłaszcza zaś posłów i
senatorów w warunkach zwyczajnych albo niestosownych. Dlatego ustala się:
Podstawowe zasady płodzenia: Jako że powoływanie do życia przyszłego uczestnika życia
państwowego nie jest biologicznym (zwierzęcym) aktem płciowym, lecz aktem moralnym
oraz politycznym o najwyższej doniosłości dla kraju, ma ono przebiegać w atmosferze
powagi, skupienia i ojczyźnianego nastroju. Winno się ono odbywać w odpowiednio
przygotowanym miejscu, właściwym czasie, podniosłych okolicznościach w sposób
uroczysty, a wykonane być przez zasłużonych dla państwa rodziców (w wypadku
tworzenia przyszłego senatora najlepiej przez senatora i senatorzycę). Zwykli zasłużeni
obywatele winni to czynić w zaciszach swych sypialni udekorowanej fotografiami
przodków oraz portretem aktualnego autorytetu moralnego). Przy robieniu natomiast
prawodawcy Rp za miejsce najstosowniejsze uznaje się sypialnię pałacową, najlepiej w
Łańcucie, przybraną w arrasy i gobeliny, ustrojoną buńczukami, rohatynami,
skrzyżowanymi karabelami, buzdyganami oraz wieńcami z suszonych aborcjonistów w
najlepszym gatunku. Łoża do przedstawianych czynności muszą być twarde, zespawane
z dwuteowników oraz profilowanych prętów budowlanych fi osiem i spryskane betonowym
kożuszkiem, Nie przyjemność bowiem (prymitywna) rodzicieli, lecz akt państwowy ma być
na nim wykonany dla dobra pokolenia i przyspieszenia rozwoju oczyszczonego kraju.
Rodzic senatora winien być człowiekiem już statecznym, około osiemdziesiątki, z dobrze
już utrwaloną sklerozą, aby nie tylko przekazać ją potomkowi i wybawić w ten sposób od
starań o sklerozę własną, z podejrzanych źródeł, lecz aby natychmiast zapomnieć o
wykonanych nieprzystojnych czynnościach. Matka senatora powinna dysponować
poglądami płciowymi Emilii Plater, być prawną i wierną małżonką wytwórcy dostojnika i
wykazać się następującymi dokumentami: Świadectwo komisyjne niewrażliwości na
pieszczoty erotyczne, zaświadczenie o całkowitym zaniku drugorzędnych cech płciowych
(głównie wypukłości cielesnych oraz owłosienia w pewnym miejscu), dyplom dziewictwa
w drugim przynajmniej pokoleniu oraz trzema świeżymi skalpami aborcjonistów (lub
sześcioma aborcjonistek). Akt poczęcia rodzice wykonują z opaskami na oczach i w
strojach dawnej szlachty, więc ubrani w baczmagi, bekiesze, czamary, czepce, delie,
famurały, gierzynki, gzła, jupki, kiece, kiwiory, kontusze, łubki, manele oraz pągwice,
zależnie od posiadanej płci. Przed momentem decydującym kobieta podwija po omacku
kiecę, natomiast staruszek uczkur, którym zawiązane ma spodnie, chwyta za ozdobione
złotymi (lub srebrnymi w przypadku niedostatku) kutasami końce rozwiązuje. Reszta
czynności jak u gminu, tyle że bez chamskich oddechów, okrzyków i jęków prostaczego
zadowolenia. Natomiast przy śpiewie jakim uroczystym, podnoszącym na duchu, o
rycerzach spod kresowych stanic. Obowiązkowe sztychy wykonać jak kindżałem w serce
wroga. Jest to jedyny prawidłowy sposób poczęcia senatora, który potem sprawując swój
mandat zlecony przez motłoch, uchwali wszelkie prawa przywracające Polskę
średniowiecznej Europie.
2008

Podobne dokumenty