Dziennik pisany w krzakach

Transkrypt

Dziennik pisany w krzakach
Dziennik pisany w krzakach 10-18 .07.2004
Miejscowość Narol. Spotkanie z zespołem śpiewaczek ,,Ruda śląska”. Pani,która nie wierzy w śpiewaczki z Rudy twierdzi, że ,,są lepsze”.
Perła z siekierą.
Z Narolu wyszliśmy nagle. W lesie jeziorko. Kąpiemy się. Anka szaleje,Robert zdjął majtki.. Jesteśmy bardzo rozbawieni.
Jest dobrze. Ciekawe jak będzie.
Droga do rzeki nie jest łatwa. Kobieta z wioski skierowała nas na drogę bez końca. Gzy mocno atakują Słońce coraz niżej a my nie wiemy gdzie rozbijemy obóz. Teraz mały postój. Las nie
widział człowieka już długo. Rzeka bez ryb.
Na drodze człowiek. Kieruje nas do celu. Jest niespotykanie miły i mamy wrażenie, że cieszy go spotkanie.
To Skiba Edward z Huty Szumy 10 powiat Susiec 22-672 woj. lubelskie.
Idziemy drogą asfaltową. Las głęboki, droga zamknięta. Nagle traktor pełen ludzi. Jadą do Narola na festyn.
Obok drogi drewniany dom. Zatrzymujemy się. Głód poraz pierwszy pojawia się. Są jagody.
Około 19 spotykamy kolejnego rowerzystę. Informuje nas o dzikim stawie w środku lasu.
Po długich poszukiwaniach znajdujemy długi rynnowy staw. Jest jednak pełen krzaków i zarośli. Nie jest chyba możliwe łowienie ryb. Kolejny raz okazuje się, że nasze plany są
pokrzyżowane.Rzeka Tanew jest małą stróżką, gdzie ryba nie gości. Jestem rozczarowany. Nie wiem czy nie powinniśmy wyruszyć w stronę Wieprza.
Pierwszy obóz rozbiliśmy nad stawem. Ognisko było, z czego rozpalić. Posłanie zrobiliśmy z igliwia.
W środku nocy zaczyna padać deszcz. Jesteśmy zmuszeni do budowy dachu naszego legowiska.
Noc pełna szumu jakby z roju pszczół, który słychać z głębi lasu. Zasypiamy rozmawiając o wielu rzeczach. Co jakiś czas pojawiają się obawy o dziką zwierzynę,która skuszona stawem
może napotkać grupę ludzi leżących wśród drzew. Płonące ognisko daje poczucie bezpieczeństwa.
Rankiem, kiedy słońce dopiero zaczyna się rozgrzewać budzimy się.
Badanie okolicy.
Po godzinie wiem, że w stawie są ryby. Nie wiem tylko jak się do nich zabrać. Jedyną szansą jest wybudowanie tratwy. Po namyśle wiem, że nie wejdę do tego stawu. Jest bardzo zimno a
dno stawu pełne kołków zanurzonych w wodzie. To odstrasza. Chyba pójdziemy szukać nowych miejsc. Jest tajemniczo.Nie mogę określić tego, co czuję.Poddaliśmy się biegowi wydarzeń.
Trzeba będzie szukać poletka z ziemniakami.
Idziemy do Rudy.
Zanim wyszliśmy w drogę postanowiliśmy łowić. Po zimnej i deszczowej nocy słońce mocno grzeje. Rozbieramy się. Improwizujemy sieć, wędkę. Oczywiście nic z tego nie wyszło.
Wracając gubimy drogę w lesie. Były ambony i sarny.
Przed Rudą odkryliśmy gospodarstwo Dostaliśmy kilka ziemniaków. Gospodarz chciał dać trochę z śadłego mleka,ale jego kobieta nie pozwoliła na to.
Obok gospodarstwa kilka stawów. Nie możemy nic złapać. Jak do tej pory nic nie udało się upolować. Mamy ziemniaki i trzy grzyby Po piętnastu minutach idziemy kraść.
Zapisek Anki; Najbardziej na świecie lubię banany, żółty ser i czekoladę
Niedz. 11 Sierpnia
Siedząc nad stawem, zdaniem ludzi, którzy podarowali nam ziemniaki, był dzikim stawem, przez długie godziny myśli nasze krążą wokół kuchni świata. Po smacznych minutach ruszamy
dalej. Plecaki lądują w krzakach. Idziemy do Rudy.
Celem naszym jest polowanie na jedzenie. Mijamy ogrody. Widzimy poletka z ziemniakami, burakami, cebulą, cebulą chrzanem. Ilośc ludzi nie pozwala jednak na polowanie.
Dochodzimy do Rudy.
Cały ten obszar to setki hektarów zalanych wodą, w której pływa tona ryb. Pomiędzy wodą niewielkie budynki. Nad tym wszystkim można zobaczyć czaplę szarą, wszelkie drapieżniki i
bociany.
W gminnej Rudzie duży dom. Dom pomocy społecznej i jego kamienny mur. Kościuł i miejsce gdzie można kupić ryby.
Anka i Stiepa zachodzą do jednego z domów. Pan bardzo uprzejmie obdarowuje nas chlebem i smalcem.
Robert i ja czekamy w ukryciu,za płotem i czujemy pobudkę naszych kubków smakowych.
Kiedy jesteśmy razem połykamy po kilka kawałków.
Okazało się, że ktoś z nas ma pieniądze ukryte gdzieś głęboko.!!!!
Po bardzo jednostronnych negocjacjach postanawiamy skorzystać z gotówki i zakupić alkochol. Jesteśmy jednak w niezrecznej sytuacji. Boimy się, że człowiek,który podarował nam chleb i
smalec może pojawić się w sklepie.Było by głupio pić piwo a wcześniej prosić o coś do jedzenia. Pijemy jednak.
Nasza teoria dotycząca używania pieniędzy;
,,jedzenia nie kupujemy a alkohol nie jest jedzeniem’’
Wracamy po plecaki. Po drodze napotykamy chrzan. Ludzie widząc jak wyrywamy korzenie z ziemi pomagają nam. Oddalamy się z tego miejsca z sałatą, cebulą, marchewka, pietruszką.
Jesteśmy teraz z dużą porcją jedzenia. Wracamy do plecaków.
Obok stawu widzimy człowieka i jego trzy wędki, małego fiata, radio i puszkę kukurydzy. Jest to tuż obok naszych plecaków, które leżą w krzakach.
Jest gburem i jesteśmy rozczarowani jego betonową gębą a dialog, jaki przeprowadzamy przypominają klimat pruszkowski. Musimy uciekać, bo teren, na którym jesteśmy jest prywatny a
stawy hodowlane. Odchodząc nie wiemy, co ze sobą począć.
Okolica przepiękna, godzina około dziewiętnastej. Z krzaków wyjeżdża czarny luksusowy samochód. Zatrzymuje się obok nas. To naczelnik tego terenu. Przesłuchuje nas. W samochodzie
gra radio.
Musimy opuścić teren a łowienie ryb to przestępstwo.Mamy szczęście, bo gdyby zobaczył nasze kije na ryby powrócilibyśmy do cywilizacji na czas jakiś.
Naczelnik w swojej dobroci kieruje nas w inne miejsce.
Jesteśmy na jakimś półwyspie. Ognisko się pali. Robimy kolację. Słońce zachodzi bajkowo. Noc zapowiada się cieplo. Nie robimy szałasu Jesteśmy radośni.
Jest piąta rano i jesteśmy w opuszczonych budynkach. To młyn, który dobrych parę lat już nie działa. Na ścianach rosną brzozy i maliny.
Mamy trochę dachu nad głową. Znaleźliśmy też trochę suchego drewna.Ogień się pali a ubrania pięknie parują.
Wczoraj, kiedy zasypialiśmy byliśmy przekonani, że nie ma konieczności budowy szałasu. Okazało się, że w środku nocy zaczeło padać. Padało gdzieś do świtu. Do tej godziny udało nam
się wytrzymać pod kawałkiem folii,którą nosimy ze sobą. Robimy dach w ten sposób. Tym razem dach mieliśmy zarzucony na siebie. Efekt był taki,że każda ze stron folii była tak samo
mokra.
Kiedy zaczęło nas podmywać uciekamy przed siebie Pozostawiamy jednak wszystko z nocy przy ogniu. Musimy, więc wrócić na półwysep, kiedy przestanie padać.
Brakuje nam wody.Mamy jeszcze smalec i trochę chleba.Zjadamy go piekąc wcześniej nad ogniskiem.
Dzień mija na oczekiwaniu na poprawę pogody. Jest ciężko, zimno, mokro.Czasami zasypiamy obok siebie wokół ogniska.
Połowa grupy poszła po rzeczy pozostawione na półwyspie, połowa śpi. Pogoda deszczowa. Na wieży w oddali bocian. Jego dziób klekoce z zimna. Siedzimy pod wiatą na deskach i
dojadamy resztkę ziemniaków.
Postanawiamy opuścić to miejsce bez względu na pogodę.
Pójdziemy do Huty, około sześć kilometrów.
Po doświadczeniach ostatniej nocy planujemy rozbijać szałas.Pojawia się pierwsze słońce tego dnia. Wyruszamy.
Już po chwili zaczyna padać.Udaje nam się jednak dojść do miasteczka. Na poboczu drogi rosną poziomki. Zjadamy ich dużo. Znajdujemy trzy maślaki.
W miasteczku, kiedy dochodzimy wszystko zamknięte. Niedaleko za miasteczkiem jest inne mniejsze.Idziemy tam. W połowie drogi znajdujemy pola pełne dobroci.Jest kapusta,
marchewka, buraki. Za chwilę mamy je.
Obok stary cmentarz. Robert robi dużo fotografii. Jest także ruina kamiennej cerkwi a obok zakład produkujący betonowe elementy.Jesteśmy zdziwieni jego umiejscowieniem.
Rabunek warzyw uzupełniony czatami. Nieudanymi jednak, bo zostaliśmy przyłapani.
Potem lekkie żebranie. Tym razem ziemniaki i mleko. Zjadamy od razu. Mleko wlali do butelki po napoju, więc jest słodkie.
Dochodzimy do Tanwi. Jest szersza i większa. Kiedy dziewczyny wypytują ludzi o jedzenie stoimy z Robertem na moście patrząc w błękitną rzekę. Kiedy widzimy idącego starego człowieka
pytamy o ryby. Okazuje się, że ilość kłusowników rozwiązała problem. Nie patrzy na nas,ryb nie widać. Pewnie miał rację. Tanew piękna,idziemy zobaczyć szumy. W rzece myjemy
warzywa i kąpiemy się. Woda jest lodowata.
Po kilkunastu wodospadach szumiących jak autostrada rozbijamy obóz pod lasem na wzniesieniu. Widok jak z ambony i miejsce wydaje się idealne.
Rozmawiamy z człowiekiem o jednym oku. Jednooki prowadzi sklep nad szumami. Widząc piwo na półkach nie wytrzymujemy. Wydajemy pieniądze,które okazało się, że mamy. Piwo
łechce nas i ma nas jednocześnie.
Jednooki jest człowiekiem mieszkającym w namiocie. Prostota i otwartość, z jaką nas wita daje nam poczucie magicznego bezpieczeństwa i wiary w dobroć miejsca na rozbicie obozu.
Jednooki nazywa siebie Gargamel i jego fizjonomia temu odpowiada.
W namiocie, do którego co raz powraca leży kobieta. Gargamel prowadząc interes nie dopuszcza nikogo do namiotu. Kobiety z namiotu nie widzimy.Wiemy jednak, co się kłębi w
jednookiej głowie. Pomimo donoszenia nowych porcji alkoholu jest wciąż niepocieszony. Jest jednak sympatyczny i przekonuje nas o możliwości połowu pstrąga w Tanwi. Pokazuje miejsca.
Znowu mamy nadzieję na połów.
Szybko robimy wędkę,kopiemy robaki, rozstawiamy czaty. Bronimy się przed wizytą ludzi w moro. Zimna,wartka woda pozwala wierzyć pół godziny w ryby w tej rzece. Właściwie nie
widzimy nawet ryb Zaczyna robić się zimno. Słońce coraz niżej, mamy trochę warzyw. Wracamy do miejsca przeznaczonego na nocleg.
Liściasty las każe włożyć więcej wysiłku w zdobycie drewna. Badając teren znajdujemy kilka maślaków. Kolacja zapowiada się dobrze. Znajdujemy także pole truskawek.
Słońce coraz niżej a my patrząc na to prawdziwie brutalne zjawisko, wciskamy w nasze żołądki coś w rodzaju papki mączno-ziemniaczanej. Ilość jej wypełnia nas po brzegi. Jesteśmy
patrzącymi żołądkami,mówiącymi żołądkami i czujemy się jak system trawienny.
Wiemy, że dzisiaj będziemy nasyceni. Nie mówimy dużo. Ogień ogniska zamyka przestrzeń wokół nas. Gdy wszystko zostaje zjedzone,widzimy już tylko siebie. Noc jest pełna gwiazd.
Czasem coś przecina ,,niebo’’ na dwie części. To kosmiczne śmiecie próbują spaść nam na głowę. Mama ziemia pali je jednak..
Nas traktuje jednak inaczej. Popełnia, albo chce nas wychować.Twarde reguły dotykają nas lodowato.
Jest zimno i wilgotno jak jeszcze nie było. Nasycone żołądki zapomniały o swych ciałach i błogo nakazały im spać. Gwiezdna noc zrobiła swoje. To była najchłodniejsza noc naszej wyprawy.
Rano postanawiamy budować nowy szałas. Zostajemy nad szumami na kolejną noc. Pierwszą rzeczą, jaką robimy po obudzeniu jest rozpalanie ogniska. Wieje silny wiatr, chłodno.
Zaczynamy dialogi.
Anka jako ta,która zbiera zioła ma własną teorie na temat zjawisk atmosferycznych. Jej zdaniem wczorajsza noc jest zapowiedzią zmiany pogody, czyli deszczu. Robert opozycyjnie łamie
jej teorie. Jego zdaniem natura jest nieprzewidywalna a tylko zwierzęta są w stanie przeczuć zjawisko. Człowiek jednak utracił tą zdolność. To tzw.,,czutka’’.
Anka jest pewnego rodzaju szamanką powiązaną z naturą. Jest bliższa flory niż fauny.
Finał jest taki,że jej teorie na temat zmian pogody się sprawdzają. Deszcz zaczyna padać.
Robi się piesko.Siedzimy, więc pod wiatą Gargamela zastanawiając się, co będzie dalej. Robert przekonuje, że chmury przejdą. W zadumie i oczekiwaniu planujemy budowę
szałasu.Okolica nas wciągnęła i wydaje się, że kotwica została rzucona na kilka dni. Budujemy, więc szałas o mocnej konstrukcji. Używamy leszczyny. Dochodzi do sporu o rodzaj
materiału, jaki powinniśmy użyć do jego budowy. Po kilku zdaniach dochodzimy do porozumienia.Konstrukcja powstaje z leszczyny.
Dziewczyny wychodzą do wioski zdobyć coś do jedzenia. Ludzie pytani o mleko lub smalec są oburzeni naszym zachowaniem. Trzeba pamiętać jednak,że tereny, na których jesteśmy są
ubogie. Oni pewnie mogliby zapytać nas o coś do jedzenia.Są jednak tacy,którzy dzielą się tym, co mają.To ludzie nam pomocni.
Nasze relacje podlegają wielkiej próbie. Jakoś radzimy sobie.Czasem trudno podjąć decyzję lub zebrać się, aby pokonać trudności. Każda godzina dociera nas a my tworzymy zwartą
grupę. Ciekawe, co będzie dalej, bo gdy pogoda będzie ciągle deszczowa może dojsć do apatii. Wczoraj wieczorem mięliśmy kontakt ze światem miejskim. Pogoda ma być deszczowa.
Wciągu dnia połowa grupy wyrusza na łowy,reszta zbiera grzyby. Na polach pod lasem wysyp maslaków. Pogoda nie pozwala na organizację dnia na dłuższą metę. Szare chmury i co jakiś
czas błękit. Czekamy, więc pod wiatą.
Wodospady szumią,my leżymy na deskach. Trzeba powiedzieć, że świat,który zostawiliśmy gdzieś za horyzontem zdaje się nie istnieć. Jedynie spotkanie z innym człowiekiem przypomina
nam inne życie. Odkąd rozbiliśmy szałas prowadzimy osiadły tryb życia. Czas zaczął płynąc szybciej. Okolica staje się coraz bardziej znajoma, chce się pójść dalej. Ogień przy szałasie
prawie nie gaśnie.
Kiedy siedzimy przy wiacie nagle podjeżdżają cztery samochody. Ze środka wychodzi grupa ludzi jakoś ładniej ubrana niż zwykle. Ledwo, co wychodzą,wydają z siebie masę szumu.
Piekno ich ubrań czyni z nich pęk kwiatów na łące. Ujadają i trzęsą się jak wrzątek. Pełzają w tą i tamtą. Aparaty i lornetki. Jeden z nich patrzy na nas. Jest inny. Zauważamy go. On nas.
Reszta pełza.
Jest to zjawisko dziwne. Dziwność urasta do granic, gdy najstarsza z grupy zagaduje nas.
Pyta o to, czy wiemy, kto rządzi światem, po czym opowiada około dziesięciu minut o nim. On jest zły a dzieci nie słuchają rodziców.
Spotkanie z nimi pozostawiło ślad, jaki pozostawia zaciasny but po długim marszu. Jako plaster dostaliśmy trochę propagandowej literatury. Zachowuję ją.
Spędzamy pierwszą noc w szałasie. Przed snem śpiewamy tantryczne pieśni, które nazywamy opętańcze.
Noc cieplejsza od poprzedniej. Rankiem krzątamy się przy ogniu. Kombinacja warzyw cieszy nasze żołądki. Nasyceni wyruszamy w okolicę. Drogą zbieramy jagody. Kilka kroków dalej
napotykamy na stary młyn. Może coś złowimy. Niestety ryby nie biorą. Zaczyna padać deszcz.
Droga dalej prowadzi do Suśca.. W mieście nie ma nic ciekawego. Deszcz ciągle pada.
Dziewczyny dopadają publiczną toaletę. Pragnienie czystości Roberta i mnie nie rusza. Czekamy jak ochrona pod damską toaletą. Za naszymi plecami ogromna chmura.. Do szałasu daleka
droga.
Pierwszy raz pomyślałem o powrocie do Warszawy.
Po powrocie do szałasu zastajemy właściciela łąki, na której jesteśmy rozbici. Odchodzi jednak tak jak przychodzi. Postanawiamy pozostawić ten szałas dla kogoś, kto chciałby w nim
zamieszkać oraz informacje o nas.
Krzątamy się do wieczora.Kolacja z jagód. Robimy pierogi.
Nasza egzystencja to przede wszystkim zdobywanie pożywienia i jego przyżądzanie. Regulacja czasu samoczynnie zapełnia dzień. Brakuje jednak czasu na pracę. Od jakiegoś czasu
myślimy o twórczości.
Anka od kilku godzin zbiera elementy na mandalę. Mandala ma oczyścić jej umysł. Pełne koloru łąki są podstawowym jej budulcem. Robiliśmy kilka fotografi. Tzw.sceny z raju. oraz portret
rodzinny w makach. Drobne rękodzieło w postaci łyżki i widelca to dzieło Roberta i Stiepy. Stiepa dekoruje także potrawy ziołami.
Muzykujemy i śpiewamy.
Pod wieczór przyjeżdża nad Szumy dziesięć wozów pełnych ludzi. Każdy woźnica posiada mocny sznyt.
Wystające brody, zapadnięte usta, spiczaste nosy, zapadnięte oczodoły. Twarze ogorzałe,patrzące beznamiętnie na świat. Na szczycie głowy kaszkiet skórzany koloru czarnego. Każdy z
nich należy do rodziny. To piękne,że profesje tworzą pewien rodzaj.
Panowie tworzą zwartą grupę wymieniając uwagi na temat obrządku.
Ich konie nie najlepszej klasy,korzystają z okazji i zamiatają łąki, z co lepszych traw. Scena.
Koniec dnia.
Ogień płonie, ale jakoś słabiej niż zwykle. Snujemy dyskusje. Opowieści z przeszłości.
Płonący ogień wycisza nas. Nagle stajemy się bardziej milczący niż zwykle.
Zimno nocy doprowadza do tego,że tulimy się do siebie i do ognia całym ciałem.
Czuję się jak kosmonauta w przestrzeni kosmicznej. Po stronie oświetlonej słońcem ponad sto stopni na plus po stronie zacienionej sto na minus. Obracamy się, więc raz tu raz tam.
Późną nocą zasypiamy.Noc pełna snów.
Rankiem opowiadamy kilka z nich. Śniadanie. Jesteśmy w oczekiwaniu.
Zimne noce powodują,że nasz sen jest połowiczny. Doprowadza to do częstych drzemek w ciągu dnia.
Szare cumulusy nie mają końca. Zimno.
Na moich stopach pojawiły się odciski.
Po lekkim warzywnym śniadaniu zabieramy się do pracy. Rozpoczynam od malowania twarzy jagodami. Jako dodatek używam kwiatów. Zaczynamy muzykować. Pojawia się opętańcza
muzyka, bębny,przeszkadzajki i śpiewy. Stiepa robi strój kąpielowy z paproci. Robert majtki wibrafonki. Pięć kołków z przodu pięć z tyłu.
Mój strój jest wykonany z trawy. Trawę mam na kostkach na nadgarstkach korę brzozową.
Drewnianym narzędziem malujemy ciała.
Anka przez cały ten czas robi mandalę. Kiedy ją kończy robi strój leszczynowy.
Po godzinnym muzykowaniu wyruszamy w naszych strojach do rzeki. Przy rzece spotykamy
Obserwują nas.
Podczas kąpieli mamy sporą publiczność. Po powrocie jedzenie i rozmowy o jutrze.
Późnym wieczorem wyruszamy do Gargamela. Robert i stiepa pozostają przy szałasie.
Wracając napotkamy grupę ludzi palących ogień. Obok mercedes, cztery osoby. Dwie kobiety,dwaj mężczyźni.
Po krótkiej rozmowie częstują nas wódką.
To przemytnicy. Ich kobiety są z nimi od dwóch dni. Rozmawiamy około godziny.Wracając nie możemy utrzymać się na nogach. Robert staje się agresywny i mówi naprawdę dziwne i
bolesne słowa.
Czujemy się okropnie.Idziemy spać
Kiedy się budzimy nie rozmawiamy ze sobą. Podział, który od samego początku rozbijał grupę przybrał apogeum.
Wiemy nie mówiąc o tym,że są to ostatnie chwile.Czujemy niesmak.Dalsze trwanie nie ma sensu.
Zbieramy wszystko i bez słowa opuszczamy miejsce.Wcześniej demontujemy szałas, po którym zostaje wygnieciona plama.
Takiej ciszy nie zobaczysz nigdzie.Kilka godzin bez słowa.
Dochodzimy do Suśca. Łapiemy autobus do Tomaszowa.
Z Tomaszowa Robert i Stiepa jadą do Lublina.Reszta grupy do Warszawy. Nasza podróż trwa pięć godzin. Nie rozmawiamy. Śpimy.
Kiedy wchodzę do miasta ludzie są obcy i czuje strach przed każdym krokiem.

Podobne dokumenty