Życiem rządzi chaos

Transkrypt

Życiem rządzi chaos
RaOVY7
MarkowiiMałgosi
Spistreści
Rozdziałpierwszy
Rozdziałdrugi
Rozdziałtrzeci
Rozdziałczwarty
Rozdziałpiąty
Rozdziałszósty
Rozdziałpierwszy
Mamtrzypowodydoradości:zbliżasięwiosna,mójsynKacperzżonąAgatąlatemopuszczająBerlin
i przeprowadzają się do Warszawy, a Laura i Wojtek są od tygodnia zaręczeni i planują ślub. Jest też
czwarty,któryleżynamoimbiurku:wydrukdziennikówWeroniki,mojejmazurskiejprzyjaciółki.
–Proszę,przeczytajtoprzedwydaniem.Ibądźsurowa–poprosiła,wręczającmigrubyplikkartek.–
Przyjmęzpokorąwszystkietwojeuwagi.
–Alejaniebędęobiektywna,zabardzociękocham–odpowiedziałam.–MożepowinnaśdaćJolce.
Onawkwestiachliterackichniekierujesięemocjamiimadoskonałystyl.
–Nie,Jolkaprzerobiłabytęmojąpisaninęnaswojąmodłę.Jestperfekcjonistkąimanacodzieńdo
czynieniazwielkąliteraturą.Niezniesiemojejgrafomanii.
–Przestań.Niejesteśgrafomanką–zaprotestowałam.
–Alebywam.
–Przecieżludziompotrzebnesąróżneksiążki.Każdymaprawodoswoichksiążek,swoichpodróży
iswoichpotraw.Jedniwoląprzepiórkiwpłatkachróży,innikaszęgryczaną.
Biorępierwsząkartkęmaszynopisu.Tytułubrak.Dedykacja:„DlaBartka,mojegomężaiprzyjaciela”.
MinęłytrzymiesiąceodśmierciBartka.Wczoraj,pierwszyrazoddniapogrzebu,wyszłamzdomu.
Na ulicy pomyślałam: Boże, mój mąż, mój najlepszy przyjaciel nie żyje, a świat nadal trwa.
Z pobliskiej szkoły wybiegła grupka roześmianych dzieci. Na przystanku autobusowym stali ludzie
zkolorowymiparasolami.Aha,czylipadadeszcz.Nieprzeszkadzałomi,żemoknę,przeciwnie–tobyło
ożywcze, przyjemne. Szłam przed siebie bez celu i po jakimś czasie do obrazów dołączyły dźwięki.
Wokół mnie toczyło się zwykłe życie. Ale nie umiałam jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy potrafię
ichcębyćczęściątegoświata.Wciążbyłampozanim.Jakkosmitka.
Jednak przetrwałam. Chyba dzięki przyjaciołom, głównie Mani, która dzień w dzień przychodziła
z zakupami, coś tam pitrasiła, nie pamiętam co, prała, godzinami trzymała mnie za rękę. Czasem
czytałanagłoscoś,czegosensunierozumiałam,opowiadałaoczymś,codomnieniedocierało,albo
milczała.Takjakja.Wciążmilczałam,bosłowaprzestałydlamnieistnieć.Zostałytylkodwa:„tak”
i „nie”. Czy to możliwe, że jeszcze kilka miesięcy temu nie mogliśmy się z Bartkiem nagadać? Że
codziennieprzedzaśnięciemopowiadałammujedenzantycznychmitów,awnocprzedjegowyjazdem
– o oreadach, boginkach gór i jaskiń. Wierzyłam, że będą nad nim czuwać. Niestety, życiem rządzą
przypadki. Szczęśliwe i nieszczęśliwe. Innych nie ma. Nie ma neutralnych przypadków. Nas połączył
szczęśliwy.Właściwieniemieliśmyprawasięspotkać.Bartekkażdąwolnąchwilęspędzałwgórach,ja
–nadjezioremalbonadmorzem.Onwspinałsiępodniebo,janurkowałampodwodą.Onbyłduszą
towarzystwa,jaodludkiem,któremuwystarczałwąskikrągprzyjaciół.Onbyłkinomanem,jawolałam
teatr.Niemieliśmyprawasięspotkać.Ajednak.Pomyliłampociągi.Izamiastnapółnocpojechałam
napołudnie.Mojamiejscówkabyłazajęta,więcstałamnakorytarzu.Przyszedłkonduktor,spojrzałna
mójbiletipowiedziałzrozbawieniem:„Ciekawe,studentka,anieodróżniastronświata.Wybierasię
doGdańska,ajedziedoKrakowa”.Apotemzacząłsięzastanawiać,cozemnązrobić.„Właściwieto
jedziepaninagapę”.„Nonie,mambilet”.„Alenainnątrasęiinnypociąg”.„Przecieżjaniechcę
jechaćdoKrakowa.Zarazwysiądęiwrócę”.„Niestety,jużsięniezatrzymujemy”.„Icobędzie?Ja
chcęnaHel”.„AlejedziepanidoKrakowa,wdodatkunagapę”.Rozmowarobiłasięcorazbardziej
groteskowa,boobojebyliśmybezradni.Iwtedypodszedłdonasprzystojnychłopak,któryodjakiegoś
czasuzerkałwnasząstronę.Jużniepamiętam,cowymyślił,alekonduktordałsięprzekonać,żebynie
wlepiaćmikaryaniniezabieraćbiletudoGdańska,którybyłważnyażtrzydni.„Dzięki.Naprawdę
niemusiałeś”,powiedziałamiposzłamdoinnegowagonu.WKrakowiewysiadłpierwszyiczekałna
peronie z ogromnym plecakiem. „Nazywam się Bartek”. I spędziliśmy ze sobą całe życie. Całe jego
życie,bomojejeszczetrwa.Bezniego.Zasprawąnieszczęśliwegoprzypadku.
Na Puławskiej przypałętał się do mnie pies, chyba bezdomny. Miał smutne ślepia, był brudny
iwychudzony.„Odejdź,niemogęsiętobązaopiekować”,powiedziałam.Itobyłopierwszesensowne
zdanie, jakie wyszło z moich ust od trzech miesięcy. Dreptał za mną jeszcze przez kilkaset metrów,
a potem skręcił w boczną uliczkę prowadzącą do parku i zniknął mi z oczu. Mogłam go przygarnąć.
Jestembezpańskatakjakon.Chciałamzawrócić,przeprosićgo,pogłaskać,alewidoczniebyłojeszcze
zawcześnienapierwsządecyzję.
Popowrociedodomudługostałamwoknieipatrzyłamnadrzewaociekającedeszczem,namokry
trawnikiniebozasnutechmurami.Mieszkanieziałoprzeraźliwąpustką.Byłoobce.Otworzyłamszafę
i dotykałam ubrań Bartka. Przyłożyłam do policzka rękaw jego ulubionego ciemnozielonego swetra,
który pięć lat temu dostał ode mnie na Gwiazdkę. Bartek przywiązywał się do ubrań zupełnie jak
Mania – niektóre z nich nosił, dopóki przetarcia nie zamieniły się w dziury. W łazience spryskałam
nadgarstekjegowodątoaletową.Gdziejesteś?Cisza.Będęotopytać,ażmiodpowiesz.„Niewszystek
umrę, wiele ze mnie tu zostanie poza grobem”. Lubiłeś, kiedy cytowałam ci pieśni Horacego. Przy
obieraniumarchewki,naspacerze,włóżku.Spraw,żebytesłowanabrałysensu.
Rano obudziło mnie słońce i zapach kawy dochodzący z kuchni. To Mania! Podeszłam do niej,
objęłam ją i się rozpłakałam. Wczoraj pierwsza myśl, pierwszy deszcz, pierwsze zdanie, dzisiaj
pierwsze łzy. Na kanapie w pokoju leżał równiutki stosik moich uprasowanych ubrań. Pięknie
pachniały.
–Jakiegoproszkuużywasz?–spytałamzdziwionatym,żeznówczujęzapachy.
Pierwszepytanie.Manianieokazałazdziwienia.
–Dlaniemowląt–odpowiedziałastłumionymgłosem.–Proszkudopraniadlaniemowląt.Niemogę
odniegoodwyknąć.
Zjadłyśmy razem śniadanie, a kiedy Mania pobiegła do pracy, zadzwoniłam do szefa
ipowiedziałam,żeodchodzę.Nieprotestował.Napewnojużznalazłkogośnamojemiejsce.Wkońcu
trzy miesiące bezpłatnego urlopu mogły nadwerężyć jego cierpliwość. Ale życzył mi powodzenia
i zapewnił, że zawsze mogę wrócić. Potem dałam dwa ogłoszenia do Gratki: pierwsze, że sprzedam
słonecznemieszkanienaMokotowie,trzeciepiętro,zbalkonem,bezwindy;drugie,żekupięmałydom
naMazurach,najchętniejpodlasem,wpobliżujeziora.
I ruszyłam na poszukiwanie wczorajszego psa. Dobry los zesłał mi psa, a ja go spławiłam. Kilka
godzinsnułamsiępoulicachiparkachMokotowa–napróżno.Alewciążnietracęnadziei.Dałammu
nawetimię:Czaruś,chociażniemampewności,czytoniebyłasuczka.
Aha,czylistądsięwziąłCzaruś.JakWeronikagoodnalazła?Sądziłam,żejestpsemmazurskim.Ato
wywiezionanawieśwarszawskaznajda.Jużrozumiem,dlaczegojestwieczniegłodny.
W dziennikach Weroniki znajduję też kawałek swojego życia. To takie dziwne czytać o sobie.
Rzeczywiście całymi latami używałam proszku dla niemowląt. Ładnie pachniał, ale nie spierał plam,
zwłaszcza tych po czerwonym winie, na koszulach i krawatach. „Krawaty oddaje się do pralni
chemicznej – pouczała mnie mama. – W zwykłym praniu tracą duszę”. Do dziś nie wiem, o co jej
chodziło. Skoro nawet zwierzęta nie mają duszy, o czym wciąż zapewnia nas jakiś duchowny bądź
błyskotliwy polityk, to jak mogą ją mieć krawaty? Tak czy inaczej, pralnia chemiczna nie wchodziła
w grę, bo musiałabym do niej latać co kilka dni. Krawaty to najbardziej beznadziejna część męskiej
garderoby–sądrogie,niewiadomo,doczegosłużą,iwszystkosięichimapodczasbiznesowychkolacji.
Aswojądrogą–wolałabym,żebypolitycyzajęlisięwłaśniedusząkrawatówzamiastetyczno-moralnym
wymiaremdusziciałssaków.
Próbuję sobie przypomnieć, co wtedy, po śmierci Bartka, czytałam Weronice. Trudno było wybrać
odpowiednią lekturę. Lekturę na czas żałoby. Stałam bezradna przed jej biblioteczką. Weronika miała,
nadalma,własnysystemustawianiaksiążek–żebyteulubionezawszeznajdowałysięnawyciągnięcie
ręki.Nasamejgórzestałyksiążkiogórach,boBartekbyłwysokiibeztrudutamsięgał.Nadole,tużnad
podłogą – albumy i książki kucharskie, a pośrodku ukochany antyk Weroniki. Już wiem: Weronika
podchodzidomnie,bezsłowazdejmujezpółkiOdyseję,ajawmyślachwypowiadamzaklęcie:„Kiedy
skończymy,niechWeronikawrócidożycia”.Czytałamprzeztrzymiesiące.Czasemcodziennie,czasem
co drugi, trzeci dzień. Przy słowach „Dosyć już tej zwady! Przestańcie, Itakanie, we krwi własnej
brodzić!”wostatniejpieśniWeronikawyjęłamizrękiksiążkęisamazaczęłaczytać.Poostatnimzdaniu
powiedziała: „Koniec. Idź”. Teraz wiem, co robiła nazajutrz – wyszła z domu i zaczęła żyć. Na razie
nieśmiało,alezaczęła.Zaklęciepodziałało.Zastanawiamsię,czymamtakąksiążkę,którąktośmógłbymi
czytać w najgorszych chwilach mojego życia. I wtedy z oddali dobiega mnie inne pytanie, cudownie
proste:„Cozjesznakolację?”.Inatychmiastwracamdorzeczywistości.
Niedokońcarozumiem,jakdotegodoszło,alewmoimmieszkaniunastałfacet.Maks.Raczejniena
długo,botrudnosobiewyobrazić,żebydwieosoby,takbardzoróżniącesiępodwzględempłci,mogły
choć przez miesiąc wytrzymać ze sobą pod jednym dachem. Mimo to postanowiłam spróbować.
Tymczasem,oczywiściewyzutazwszelkichuprzedzeń,cierpliwieczekam,ażktóreśznasniewytrzyma.
NarazieMaksnieźlesiękamufluje:niedotykamojejgazety,niedomagasięskoroświtkawyzpianką,
nie oczekuje, że będę na czerwono malować paznokcie, i wprawdzie odważył się stanąć na progu
z pudłem zawierającym telewizor, ale nie z pięćdziesięciocalowym ekranem, tylko dużo mniejszym.
Przedewszystkimjednak,odziwo!,niepróbujemniezmieniać,niedomagasię,żebymgorozumiała,ani
nieboisię,żebędęoczekiwała,abyonmnierozumiał.Jakwiadomo,koszmarżyciarodzinnegobierze
sięstąd,żeludzieszukająusiebienawzajemzrozumienia,nawetjeślizachowująsięwsposóbcałkiem
irracjonalny,cozresztąjestnormą.Dotychwszystkichrzeczy,którychMaksnierobi,należałobyjeszcze
dorzucićkilka,którerobi,comniezdumiewa.Byłampewna,żefajnyfacetpoprostunierobitegoczy
tamtego, że fajny facet polega głównie na tym, czego nie robi. Jak się okazuje, oni czasem robią coś
opróczkariery,którejnajczęściejnieudajeimsięzrobić.Makslubiczytać(główniegazetę),naprawia
(matakączarnąteczkęznarzędziami,któramnieprzeraża),wymyślarozrywkisobotnio-niedzielne,lubi
mnieimojeprzyjaciółki,choćnajczęściejchowasięprzednimi.Idoskonaledogadujesięzmojąmamą,
która zachwyciła się nim od pierwszego wejrzenia. Maks ma jeszcze jedną zaletę, o której jednak
wstydzęsiępowiedzieć,więcniepowiem.Anadomiarwszystkiegorozumieteorięwzględności.Iwlot
się zorientował, że są kobiety, które podnieca już sama fraza: TEORIA WZGLĘDNOŚCI, choć nie
rozumiedlaczego.Uważamjązacośnawskrośmęskiego,comaszerokiebaryimówibasem,znasięna
uszczelkachiodróżniażarówkiodświetlówek,cojestleniwe,zdradzieckieiniewierne–azatemtrzeba
to poznać na wylot, a potem ewentualnie unicestwić. Unicestwić teorię względności, którą faceci od
zaraniadziejówposługująsiędlaswoichkorzyści.Lecznajpierwjąpojąć.
Codziennie przy kolacji Maks usiłuje mi wyjaśnić rzeczoną teorię, za każdym razem jakąś inną
chałupniczą i malowniczą metodą, i czasem nawet jest bliski sukcesu. Ja także. Nie śpieszymy się, bo
znajdujemywtejrozrywcedużoprzyjemności.Akiedypokolejnejpróbieinformujęniebezsatysfakcji:
„Nie rozumiem”, on spokojnie odpowiada: „To dobrze, bardzo dobrze, jutro spróbuję inaczej”.
Klasyczny przykład gry na zwłokę. Po obu stronach. Żeby jednak w naszym związku istniała jakaś
równowaga, ja też się bardzo staram, naprawdę, i na przykład barwnie opowiadam Maksowi różne
książki,zupełniejakmojamamaswojemukoledzeMietkowi.Różnicapolegatylkonatym,żeoniopijają
toszampanem,amynie.Widocznienatojesteśmyjeszczezbytmłodzi.
To niesamowite, że ilekroć pomyślę o mamie, ona natychmiast do mnie dzwoni. Podziwiam jej
zdolnościtelepatyczne,któresąwstałymkontakciezjejinstynktemmacierzyńskim.
–Kochanie,dlaczegotyczasemdzwoniszpięćrazydziennie,aczasemznówmilczyszcałymidniami?
–pytazwyrzutem.
–Niewiem.Możetomajakiśzwiązekzbrakiemsystematyczności.Nierobięczegoś,apotemchcęto
nadrobić.
– To niedobrze. Nie powinno się na przykład przez cały dzień głodować, a potem zjadać kolacji
składającejsięześniadania,obiaduikolacji.
Kurczę,skądonawie,żewtenwłaśniesposóbsięodchudzam?Maszóstyzmysł,topewne:zawsze
wie,gdziejestem,corobięinadewszystko,czymsobieszkodzę.Trochężałuję,żeniestosowałamsiędo
jejrad–mojeżyciebyłobyłatweilekkie,choćmożeniezbytprzyjemne.
–Aha.Aterazzinnejbeczki.–Tonjejgłosuwyraźniesięzmienia.–PodobnoArturpodarowałmi
butelkęjakiegośfantastycznegofrancuskiegowina.
–Jaktopodobno?Podarowałczyniepodarował?
–Mówię„podobno”,bowręczyłjątobie.Atymiałaśwręczyćjąmnie.
Wydało się – pewnie rozmawiała z Arturem. Trochę mi wstyd, że wypiłyśmy z Weroniką mamine
wino.Miałamodkupić,aleszczerzemówiąc,liczyłam,żeonanigdysięotymniedowie.Zwłaszczaże
cenywinzpiwniczkiArturazaczynająsięodstuzłotych.Kogonatostać!
–Naśmierćzapomniałam.Odmiesięcywożęjewbagażniku–zapewniam,znówzawstydzona,żeto
kłamstwotaklekkoprzeszłomiprzezusta.
–Notopewniejestzbełtane.Straciłosmak,bukietibarwę.–Powinnazostaćkiperką.
–Przywiozęjezakilkadni.–Jakzdobyćtakiesamowino?–Isprawdzimy.
– Wolę sprawdzić z Mietkiem. No właśnie, z Mietkiem. Tyle razy mówiłaś, że powinnam
podróżować, że nie wolno niczego odkładać, bo może być za późno. Przekonałaś mnie. Tylko że… –
Milknie.
– Że co? Jedź koniecznie. Trzeba zwiedzać świat, póki nie nastąpił jego koniec. Przecież wciąż
donoszą, że ma się skończyć. Co prawda za każdym razem się mylą, ale pewnego dnia naprawdę
wykraczą.Jedź.
–Przestańmniestraszyć.Iwcaleniechodzioświat,tylkooPolskę.BędziemyzwiedzaćPolskę.Mam
ponadosiemdziesiątlat,anigdyniebyłamweWrocławiu,wSzczecinie,wŁodzi,wRzeszowie…
–Szybciejbędzie,jakwymieniszmiasta,wktórychbyłaś–doradzamjej.
– Zaczniemy od Sopotu, bo chcę zobaczyć morze. Nasz cudowny Bałtyk. Ale kto będzie podlewał
mojekwiaty?
No tak, jest z tym kłopot, bo skoro kogoś, a konkretnie mnie, wkurzają rośliny doniczkowe, to nie
możnawtejkwestiinaniegoliczyć.Zamykamoczyizapewniamjąsolennie:
–Będępodlewać.
–Trudnomiwtouwierzyć,bowciążmamprzedoczamitwójuschniętykaktus.
Słowo„kaktus”zawszekojarzymisięnieprzyzwoicie,więczaczynamchichotać.
–Nie,tobyłsukulent–mówię.–Adarczyńcazapewnił,żeprawiewogóleniepotrzebujewody,co
sięokazałonieprawdą.Niemojawina.
–Ajakwiatypodlewamcodziennie,potroszku,alecodziennie,irozmawiamznimi.
Wyczekuje.
–Będępodlewałacodziennie,alebezżadnychrozmów.Anajakdługowyjeżdżasz?
–Natydzień.
–Damradę–zapewniam,awduchudodaję:wystarczyimjednawizytaijedno„ahoj,głupiekwiaty”.
–Notozałatwione.Wyjeżdżamypodkoniecsierpnia.
–Co?Przecieżjestdopieromarzec!
–Podróżetrzebaplanowaćskrupulatnieizwyprzedzeniem.Aha,ipoproszęcięopożyczeniewalizki,
bowiesz,okazałosię,żeniemamanijednej.Wszystkiepieniądzewnaszymdomuszły…
–…naznaczkipocztowe.
Mamazawszepotrafizagwarantowaćmikoniecznądoutrzymaniasięprzyżyciudawkęrozrywki.Ale
janiepotrzebujężadnejrozrywki.Miałamjejdośćwzeszłymroku,kiedydwóchłobuzówpróbowałomi
ukraść znaczki, które odziedziczyłam po ojcu i cioci Róży. I pewnie bym już o wszystkim zapomniała,
gdybynieto,żejedenznich,nędznyaktorzynaKarol,rozkochałwsobiemojąprzyjaciółkę,żebyznaleźć
się bliżej mniej, a właściwie – bliżej moich znaczków. Jolka potem na długo zamknęła się w czterech
ścianachswojegoupokorzenia,ajejniechęćdomężczyznprzerodziłasięwszczerąnienawiść.Ajaod
tejporyuporczywiedążędotego,abymojeżyciebyłomonotonneiprzewidywalne.Ijaknarazietosię
udaje,zwłaszczapodjednymwzględem:wiemzcałąpewnością,żejutro,pojutrzenawyświetlaczuwagi
łazienkowej,kiedynaniejstanę,nago,naczczoibezokularów,pojawisięliczba75.Zanimtonastąpi,
dzwoniędoLaury,bozwielużyczliwychmiosóbonapierwszaprzychodzimidogłowy:tooczywiste,
wkońcujestmojącórką.
–Corobić?–pytamsmętnie.
–Takwogóleczykonkretnie?
– Jasne, że konkretnie. Czy ty wiesz, ile ja ważę? – Laura milczy, więc ponawiam pytanie: – Czy
wiesz?
–Wolęniewiedzieć.Mamwłaśniesesjęinadmiarwiedzymożemizaszkodzić.
–Powiedz,jaksiętegopozbyć.Próbowałamwszystkiego.
– Mamo – Laura bierze głęboki oddech – wszystkiego prócz jednego. Jakiejkolwiek diety, jednej
zsetek,alerestrykcyjniestosowanej,plustrochęruchu.
–Przymiotnik„restrykcyjny”fatalniebrzmiwtwoichmłodychustach.
–NotomożespytajJoli.
–Onateżjestzagruba.
–Basi?
–Odpada–stwierdzamstanowczo.–Onatylkorazwżyciuprzytyłajedenkilogram.Kiedywyjechała
zAntkiemdoBudapesztuiobjadałasiętamsłoniną.KiedyJolkaijapytamy,jaktorobi,matakąminę,
jakbyśmyprosiłyowyjaśnienie,czymsąfraktale.OdtakichsprawtojamamterazMaksa.
– Wobec tego są trzy wyjścia: cela więzienna, bezludna wyspa albo wczasy odchudzające.
Wybrałabymtotrzecie.Pojedziesznadwatygodnie,pogimnastykujeszsiępodokiemprzystojnegotrenera
iwejdzieciwkrew.
–Aletampodobnotrzebawstawaćoszóstejigłodować!
–Notobezludnawyspa.Będzieszmogławstawać,októrejchcesz,bonabezludnejwyspiewogóle
niemaczasuanijedzenia–mówiLaura,asłyszącwsłuchawcemojemilczenie,dodaje:–Ajednakcela.
– Też odpada, bo ja nie potrafię popełnić przestępstwa. Co najwyżej mogą mi wlepić grzywnę za
paleniepapierosanaprzystanku.
–Tyznówpalisz?
– Nie. Ale po pierwsze, mam taki zamiar, po drugie, to był pierwszy z brzegu przykład. Jak dotąd
moim jedynym wykroczeniem było parkowanie w niedozwolonym miejscu. W dodatku to Jolka
parkowała, bo wtedy pożyczyła ode mnie samochód. Nie zapłaciłam, bo uznałam, że to cholernie
niesprawiedliwe. Przez ponad miesiąc przekonywałam o tym straż miejską w barwnych listach, a oni
w końcu wlepili mi kolegium i musiałam zapłacić trzy razy więcej. Nie potrafiłam donieść na
przyjaciółkę.Pomyśl,niektórzybezkarnieznęcająsięnadrodziną,ajawybuliłamsześćsetzłotychzato,
żeJolkazaparkowaławmiejscu,wktórymsamochódnaprawdęnikomuniewadził.
–Słuchaj.
– Tak, ty najwyraźniej potrzebujesz kogoś, kto ma czarodziejską różdżkę odchudzającą. Zaraz. Ale
czemutaknaglechceszsięodchudzać?DlaMaksa?
– Przeciwnie, on w ogóle nie widzi, że jestem gruba. To mnie wnerwia. Przygarnęłam ślepca.
Niedługodobijędostukilogramów,aonpowie,żesięapetyczniezaokrągliłam.Potrzebujęmotywacji,
rozumiesz?Inigdziejejnieznajduję.Wtejchwiliprzydałbymisiętwójojciec…
–Mamo,twójmąż,dobrze?
–Byłymąż,alezarazemtwójojciec.NowięcMarcel,jakdobijałamdosześćdziesięciukilogramów,
atobyłopiętnaściekilotemu!,powiedział:„Oj,chybautyłaś”,poczymzważyłmniewzrokiemizmienił
zdanie:„Nie,tynapewnoutyłaś”.Itydzieńpóźniejważyłampięćkilogramówmniej.Zestrachu,żemnie
porzuci.Niechciałambyćporzuconąkobietą,bojeszczeniewiedziałam,żetomożebyćfajne.
„Wspaniałeodkrycie–wtrącaStrofa,mójwewnętrznygłos,którymniewciążstrofujeizrzadkateż
pocieszaalbocośmidoradza,niestetynienajlepiej.–TylkożeLaurazapółrokuwychodzizamąż,więc
darujsobieteżyciowemądrości”.
–Dzięki,będęotympamiętać,kiedyWojtekpostanowimnierzucić.Aterazposzukajtychwczasów
iniemęczMaksa.Zdarzasię,żektośtakkocha,żeślepnie.
–Ależebydotegostopnia?Cóż,jazkoleibywamgłuchajakpień,naprzykładwtedy,kiedyMaks
wpatrzonywgazetęrelacjonujemi,coczyta.
–Notosięuzupełniacie:tyjesteśgłucha,onślepy,tygruba,onszczupły.
–Czyliwczasy,bozachwilęniebędęmogłazawiązaćsznurowadeł.
–Tokupiszsobiebutynarzepy.Aterazproszę,mamsesję.
W Polsce są setki wczasów odchudzających. Taka dieta, siaka dieta. Basen, siłownia, kąpiele
wsolance,aerobik,jakaśzumba,anawetaquazumba,sauna,marszeiprelekcje,dziesiątkiprelekcjina
temat metabolizmu oraz, co gorsza, pogadanki z psychologiem. Już na sam dźwięk słowa „pogadanka”
dostajędreszczy.
– Maks? – pytam po wielogodzinnym ślęczeniu w internecie. – Jakie imię podoba ci się bardziej:
EsmeraldaczySzarotka?
– To zależy. Jeśli chodzi o imię dla kotki, to zdecydowanie Szarotka. A nowo odkryta gwiazda
powinnasięraczejnazywaćEsmeralda.–Ispoglądającnamnieznadokularów,dodaje:–AlboMaria.
CzylijadędoSzarotkinaLubelszczyznę–równieżdlatego,żewokolicysąlicznezabytki,naprzykład
jakiśosiemnastowiecznyzamek–aorganizatorzyzapewniają,żewdwatygodnieubędziemipięćkilo.
Oczywiście nie wierzę w tak błyskawiczny efekt, ale jeśli z tych pięciu trzy są prawdą – na początek
wystarczy.
Zarezerwowane, zaliczka wpłacona i natychmiast zaczynam się czuć dziwnie szczupło. Mózg ludzki
jeststrasznymoszustem–tooburzające,żekażdyznasnosiwsobieosobistegozdrajcę.
– Mam nadzieję – mówi Laura, kiedy do niej dzwonię z wiadomością, że wybrałam Szarotkę – że
zarezerwowałaś sobie pokój jednoosobowy, bo jak wylądujesz w dwuosobowym z kimś, kto nie może
zasnąćprzyzapalonejlampce,natychmiastwróciszdodomu.
–Pewnie,żewrócę.Wieczórbezczytania,teżcoś!–prychamoburzona.
Niestety,oprzestrodzeLauryprzypominamsobiedopieropotygodniuikiedyspanikowanadzwonię
doSzarotki,recepcjonistkaoznajmia,żewszystkiepokojejednoosobowesąjużzajęte.
– Przykro mi, dzisiaj zarezerwowano ostatni. Byłam pewna, że pani woli taniej, bo trzysta złotych
piechotąniechodzi.Wybrałapanimiejscewpokojudwuosobowym.
–Alezrobiłamtonieświadomie!–wołamdosłuchawki.–Czyjeślizrezygnujęteraz,mojazaliczka
przepadnie?
–Owszem,regulamin,czytałapani,przykromi.
Wiem, że wcale nie jest jej przykro – już taki los recepcjonistek, że muszą nieadekwatnie nazywać
swojeuczucia.
–Aczymożepaniumieścićmniewpokojuzjakąśwesołąsową?
–Toznaczy?–pytaniepewnie.
–No,zkimś,ktoniezasypiaodziewiątej,lubiwnocypoczytaćimapoczuciehumoru.
Zastanawiamsię,czysowymająpoczuciehumoru.
– Ależ proszę pani, przecież już o siódmej jest poranny rozruch. Zaśnie pani z kurami, a obudzi się
zpianiemkogutów.
–Maciekurnik?–pytamzniepokojem.
–Nie.Tobyłatakametafora.Jaktazsową–odpowiadazniecierpliwiona.
–Trafna,bardzotrafna.Chybajednakprzyjadę.Jużsięniemogędoczekać–zapewniam.
–Będzienammiło.Niechsiępanisparujezjakąśkoleżanką.Dozobaczenia.
Isięrozpętało.Wsnachinajawiewidziałamróżnewariantywspółlokatorki:paniąbardzoreligijną
inamawiającąmniedowspólnejmodlitwy,paniąrozochoconąinakłaniającąmniedozapraszaniapanów
zsąsiednichpokoialbozasadniczązzasadami,którasięnieustanniegorszy,awkońcuniechlujnąibez
żadnych zasad, która nie myje po sobie wanny. Nie-ma-mowy! – ktoś musi ze mną pojechać! Jolka
wprawdzie gruba, ale ma szkołę. Baśka niestety szczupła i od jakiegoś czasu bez przerwy mówi
opolityce,awdodatkujestmiłośniczkąpartii,zaktórąnieprzepadam,iprzeżywamwłaśniewzmożenie
religijne.Weronikamadoskonałąfiguręiniezostawizwierzyńca:Józi,Czarusia,kotówanigłupiejkozy
Balbiny. A inne koleżanki biorą urlopy albo latem, żeby wyjechać na greckie wyspy, albo zimą, żeby
śmigaćnanartach,zktórychjużdawnozrezygnowałamwobawie,żesobiecośzłamię–boktomiwtedy
podaprzysłowiowąszklankęwody?TerazmógłbytozrobićMaks,aleprzecieżniewiadomo,jakdługo
zesobąwytrzymamy.
Już wiem – Anka! Wprawdzie zapełni szafę swoimi całorocznymi wiosennymi kreacjami, a półkę
właziencearmiąkosmetyków,alemaszeregzaletniedoprzecenienia:jestdowcipna,nieczepiasię,no,
możetrochę,inieźlemniezna,więcnierozczarujesięmoimtowarzystwem.Przedewszystkimjednakjej
też przydałoby się zrzucić kilka kilogramów. Tak, współlokatorka prawie idealna. He, he, he – teraz
trzebajątylkozręczniepodejść.
– Aniu, wiesz co… – zaczynam słodkim głosem, a ona od razu węszy podstęp. Nie na darmo jest
detektywką.
– Daj spokój, znam ten ton. Mów od razu, o co chodzi. Czy znów masz jakiegoś tajemniczego
prześladowcęalbowroga,którydybienatwojeznaczki?
–Skądżeznowu,chwilowomamtylkowiernychprzyjaciół.Dzwoniębezinteresownie,aprzyokazji
chciałabymspytać,czyniemaszochotynadwutygodniowyurlop.
–Natejbajecznejwyspiezpalmami,októrejopowiadałaś?–pytazożywieniem.
Nowłaśnie!Tegosiębędętrzymać.Swojejwyspyzmrzonek.
–Skądwiesz?Tak,dzwonięwtejsprawie–zapewniamskwapliwie.–Bo,samarozumiesz,żebytam
pojechać,najpierwtrzebaschudnąć.Ztakątusząniemożemyparadowaćwkostiumachpozłocistejplaży.
–Mówzasiebie.Jamogę.Mojatuszaminieprzeszkadza.
– Ale może lepiej zacząć od pensjonatu Szarotka. Na turnusie z dietą i gimnastyką. Co ty na to? –
pytamniezrażonajejsamoakceptacją.
–Zjakądietą?–Jejgłosbrzmipodejrzliwie.
–Bardzosmaczną,racjonalnąiwogóleoptymalną.Akonkretnieowocowo-warzywną.
Milczy,więcszybkododaję:
– A poza tym spacery, basen i relaks. Tak, relaks, bo podobno tyje się również ze zdenerwowania.
Ajakczłowieksięuspokoi,towmigchudnie.
–Aco,jeślipopowrocieznówutyjesz?Nicizwyspy?
–Napewnonieutyję.Potakichmękach…–Gryzęsięwjęzyk,boprzecieżmiałamAnkęzachęcać,
aniezniechęcać.–Niemożliwe,todietabezefektujo-jo,apozatymwchodziwkrew.Jużnacałeżycie.
–Alejaczytamponocach.
–Tymipoprostuzniebaspadasz!–wołam.–Ajaspadamtobie.Bojateżbezczytanianiezasnę.
–Mamstraszniehałaśliwąsuszarkę.
–Wogólemitonieprzeszkadza–zapewniam,niestetyczaspokaże,żepochopnie.
– Muszę się zastanowić, bo, wybacz, z tobą bywa niełatwo. W czasie śledztwa parę razy rwałam
włosyzgłowy.
–Alewszystkosiędobrzeskończyło,Pocodotegowracać?Obiecuję,żeniebędęcięwnerwiać.
–Nieprzepadamzagórami–oznajmia.
–PensjonatnazywasięSzarotka,alejestnarówninie.Toodnazwiskawłaściciela.
Jużwiem,żepojedzie,wprzeciwnymraziedawnopowiedziałabystanowcze„nie”.
–Notozacznijsiępakować–mówię.–Iniezapomnijtegozielonegodresu,wktórymwyglądaszjak
arbuz.
–Tak,dwatygodnieztobąwjednympokojumogąsięokazaćniezapomnianymprzeżyciem.
Maks postanowił zrobić sobie w tym czasie urlop i pojechać do mojego szwagra Tomka, z którym
zaprzyjaźniłsięodpierwszejchwili,ajaksiążkęWeronikiprzeczytamsobiewSzarotce.Jaksprytnieto
wszystko obmyśliłam! Od razu czuję się lepiej: smukła i opalona, w pomarańczowym bikini
isłomkowymkapeluszuspacerujępoplaży,ciepłamorskawodaobmywamistopyiprzekonujęsięna
własnejgładkiejiopalonejskórze,żetenświatjestnajpiękniejszyzwszystkichświatów,niemananim
aniśmierci,anichorób,anistarości,aninadwagi.Jestwiecznyiniezmiennywswejurodzie.
– Pięknie jest żyć! – Wzdycham z błogością, wpatrując się w okno, za którym nad dachami domów
różowiąsiępromieniezachodzącegosłońca.
–Wczorajmówiłaś,żeżycietokoszmar–rzucaMaksznadgazety,którąstrasznierozbebeszył,comi
nicanicnieprzeszkadza,botojestjegogazeta.Mojależysobienastole,nietkniętaipachnąca.
–Owszem,wypsnęłomisię,aletylkodlatego,żeniechcącyweszłamnawagę.
–Proszęcię,schowajjąalbonajlepiejwyrzuć.
–Aha,awtedyjużdokońcazatracęsięwsystematycznympowiększaniuswoichgabarytów.
–Czytynaprawdęjesteśgruba?–pytaMaksitojeststraszniegłupiepytanie.
–Aczytymógłbyśczasemnamniespojrzeć?–zadajęmujeszczegłupsze,boMaksciąglenamnie
patrzy,ajawtedyproszę,żebyprzestał.
Podnosigłowęimówizwyrzutem:
– A czy ty wiesz, ile mnie kosztuje, żeby na ciebie nie patrzeć? Najchętniej nie spuszczałbym cię
zoka.
–Jeszczetegobrakowało!Mamnadzieję,żechciałeśpowiedzieć:„Niespuszczałbymzciebieoka”–
burczę i znikam w swoim pokoju, żeby poczytać książkę Weroniki, która liczy – bagatela – ponad
sześćsetstron.
Ostatnia noc w mieszkaniu, w którym byłam szczęśliwa. Jutro powiem: żegnaj, moje dawne życie,
jadęprzywitaćnowe,chociażmnieprzeraża.
Dzisiaj przed południem – już ostatni raz, bez większej nadziei – poszłam na poszukiwania
Czarusia. Trasą Puławska, Belgijska, którą wtedy pobiegł do parku. Pomyślałam, że to bez sensu,
przecież głodny bezpański pies nie włóczy się po parkach, gdzie trudno o jedzenie. Intuicja, której
zawsze słucham, kazała mi iść w kierunku Spacerowej. Dopiero kiedy doszły mnie zapachy
z restauracji położonej na skraju parku, zrozumiałam dlaczego. Jeszcze kilkanaście kroków i przy
wejściu do niej zobaczyłam Czarusia, który leżał na cienkim kocyku obok miski z wodą. Wyglądał
całkiem nieźle, czyli ktoś, chyba personel restauracji, dokarmiał go. Serce biło mi jak oszalałe.
Podeszłam. „Wybaczysz mi?”, spytałam. Podniósł na mnie brązowe ślepia. Machnął niepewnie
ogonem,alesięnieruszył,nieodezwał.„Potrzebujęcię”.Machnięcieogonemimilczenie.Usiadłam
obokniegonazimnejkamiennejposadzceizaczęłamopowiadaćoswoimżyciu,oBartku,odomuna
wsi,wktórymniebawemzamieszkamiktórymożebyćrównieżjegodomem.Notoco,idziemy?Wstał
iwpatrywałsięwemniepytająco.Bałamsię,żektośjużgoprzygarnął.Weszłamdorestauracji.
–Czyjjesttenpies,któryleżyprzywejściu?–spytałampierwszązbrzegukelnerkę.
–Niczyj.Dokarmiamygotylko.Niechcesięstądruszyć,jakbynakogośczekał.
Namnieczeka,pomyślałam.
–Czymogęgozabrać?
–Doschroniska?–spytałazniechęcią.
–Nie,dodomu.
Kiedy wyszłam stamtąd, Czaruś stał nieruchomo, z ogonem na sztorc. Wyglądał jak pies
wyrzeźbionywkamieniu.Czekał.
–Idziemy–powiedziałam,aonruszyłzamnąjakodczarowany.
Aterazleżyobokmojegołóżka,naposłaniuzmiękkiegokoca,iwpatrujesięwemnie.
– Jedziemy na wieś. Będziesz miał tam podwórko, las, jezioro. No i mnie. – Kilka niepewnych
merdnięćogonem.
Nazajutrz o dwunastej oddałam klucze nowej właścicielce mieszkania, która przyszła z ekipą
remontową.
–Będziepanitutajszczęśliwa–powiedziałam.–Wtymmieszkaniujestdobraenergia.
Dotarliśmynamiejscepóźnympopołudniem.Wiałchłodnywiatr.Czułamzapachjeziora.Barteknie
przepadał za wodą. Kiedyśmy latem wyjeżdżali nad jezioro, najczęściej siedział na brzegu i patrzył,
jakpływam.Człowiekgórikobietaryba.Mówił,żewyglądamjaksyrena.
Pod drzwiami mojego nowego domu leżało coś małego i czarnego. Pomyślałam, że to szmata,
a wtedy to coś poruszyło się i spojrzało na mnie dwoma lśniącymi węgielkami. I od razu otrzymało
imięJózia.Niemiałamwątpliwości,żetosuczka,najwyżejpółroczna.
Pierwsze noce w mazurskim domu. Byłam przerażona i nie mogłam spać. Cały czas miałam
wrażenie, że wokół mnie dzieje się coś złego, że w tej głuchej ciszy czai się niebezpieczeństwo.
W kuchni coś skrobało, pewnie myszy. Czy ja się boję myszy? Gałęzie śliwy ocierały się o szyby.
Naprawdęsiębałam.Coja,miastowadziewczyna,robiętu,wtychciemnościach,wdomupodlasem,
gdzie mieszkają dzikie zwierzęta, wśród obcych ludzi, którzy traktują mnie podejrzliwie i bez
życzliwości? Siódmej nocy już, już byłam gotowa podjąć decyzję o powrocie do Warszawy, kiedy
uświadomiłamsobie,żeniemamdokądwracać.Mieszkaniesprzedane!Byłambliskałez.Iwtedycoś
sięstało.Wyraźniepoczułam,żewsypialniktośjest,ktośemanujeciepłem.Wiedziałam,żewróci.To
przecieżniemożliwe,żebyktoś,wkogowtulałamsiękażdejnocyprzezdwadzieściakilkalat,przepadł
bez śladu. Przecież ludzie, tuląc się do siebie, wytwarzają nieśmiertelną energię. „Zostaniesz?”,
spytałam.„Tak,dopókibędęcipotrzebny”.„Copowinnamzrobić?”.„Narazieuwierz,żeniemasię
czegobać.Tonajważniejsze.Aranoprzejdźsiępowsi.Polesie.Idźnadjezioro.Jeślizabłądzisz,nie
bójsię,tylkoszukajdrogi.Iodczasudoczasupowtarzajsobie:tujestmójdom”.Zasnęłam.Adzisiaj
zrobiłamtowszystko,coporadziłBartek.Popołudniu,kiedywróciłamzlasu,naławceprzeddomem
stałglinianydzbanek.Ktośprzyniósłmimleko,prostoodkrowy.Bartekmiałrację,niewolnosiębać.
Nie wiedziałam, że Weronika przez długie tygodnie musiała oswajać wieś: przyrodę, ciemność,
myszy, ludzi. Uczyła się rąbać drewno, rozpalać w piecu, grabić. I ani słowa skargi. Kiedy po dwóch
miesiącach przyjechałam do niej, wydawało się, że jest na swoim miejscu. Dom pachniał ogniem
i chlebem. Obok kominka leżał skulony kot, mruczał i mrużył zielone ślepia, wpatrzone miłośnie
w Weronikę. Poszłyśmy na długi spacer i okazało się, że Weronika już zna wszystkie ścieżki. Dopiero
terazdowiadujęsię,ilejątowszystkokosztowało.Sąludzie,którzyjęczązbylepowodu,itacy,conigdy
sięnieskarżą.Dodziśpamiętam,oczymwtedyrozmawiałyśmy.
–Dobrzecitutaj?–spytałam.
–Dobrze.Człowiek,jeślitegochce,szybkosięzmieniaiprzystosowuje.
–Zmieniłaśsię?
– Tak. Na lepsze. Nigdy nie nadawałam się do pracy w korporacji. Ale dopóki żył Bartek, nie
doskwierało mi to aż tak bardzo. Dobrze zarabiałam. Po tym, jak skończyłaś mi czytać Odyseję,
inazajutrzspotkałamCzarusia,powrótdotejpracybyłjużniemożliwy.Musiałamwszystkozmienić.Nie
pytajdlaczego.Toniesąracjonalnedecyzje.Podpowiadajeintuicja.Niczegomitutajniebrakuje.Prócz
Bartka.Bardzozanimtęsknię.
–AzaWarszawą?
– Czasem. Na przykład za tobą. Albo kiedy w teatrze grają sztukę, którą chciałabym zobaczyć.
Aczasemteżzawielkomiejskimzgiełkiem,kiedyciszadzwonimiwuszach.
– Ale co tutaj jest lepsze? – Byłam tego ciekawa. Też chciałam zmienić swoje życie. Radykalnie.
Skończyćzszarpaniną.–Przyroda?Ludzie?
– Nie mam pojęcia. Do mnie odpowiedź przyszła, kiedy wypisałam się ze świata i rozpadłam na
atomy, rozproszyłam. Wszystko we mnie funkcjonowało osobno. A potem zaczęło wracać na swoje
miejsce,wrazzodpowiedzią.
–Nocóż–westchnęłam–widoczniezamałoobrywamodżycia.
Weronikasięroześmiała.
–Nie,obrywaszażzadużo.Tylkożetychybachceszuciec,niezmienić.Apozatymmaszdzieci.Aja
nie.Gdybynieto,pewniezostałabymwWarszawie.Mnienaniczymniezależało.Możedlategoszukałam
Czarusia.Zegoizmu.Żebymiećkogoś,kimmusiałabymsięzaopiekować.
Wszystko zdawało się mówić, że Weronika podjęła dobrą decyzję: sad przy domu, zapach jeziora,
wielkikwitnącykasztanowiecnapodwórku,łąkapodlasemilas.Prostypłotzdrewnianychsztachet,na
których tkwiły gliniane dzbanki. Mleko, które się zsiada. Jajka od kur hodowanych przez sąsiadkę.
Niebieskie okiennice, weki na półkach w spiżarni. Kartofle w piwniczce. A przede wszystkim dom –
pełenzapachów,przyjaznychodgłosów,zwierząt,którewybrałyWeronikę.Jaktunieulecczarowiwsi.
Kiedyjużprawiemuuległam,Weronikapowiedziała:
–Nieulegajpochopnieczarowinatury.Żebyzamieszkaćnawsi,onateżmusiulectwojemuczarowi.
Zrozumiałamtodopierotutaj.Pamiętam,jaknapoczątkuwalczyłam:robale,ciemność,piec,którydymi.
Niekażdypotrafiodnaleźćsięwtakimświecie.
Wyraźniedawałamidozrozumienia,żejabymniepotrafiła.
PrzedwyjazdemjadędoJolinapożegnalnepogaduszki.Zastajęjąwmarnejformie.Aha,czylijest
wtrakciejednegozeswoichgłębokich,ale,naszczęście,krótkotrwałychkryzysów.
–Bezsensu–mówicichoimilknie.
Nabierampowietrzaizaczynamterapeutycznąprzemowę:
–Joluś,pomyśltylko,ilepokoleńwychowałaśwduchu„czegopoetaniemiałnamyśli”.Niemów,że
twoje życie jest jałowe i bez sensu. Owszem przydałaby się jakaś przyzwoita pensja, ale pamiętaj, te
pokoleniawypuszczonewświatkrocząterazponimbynajmniejniebezmyślnie,o,nie!,dziękitobiemają
trochę oleju w głowie. Czy można więcej w życiu osiągnąć? – kończę na najwyższych tonach,
zpytającymwzrokiemutkwionymwjejtwarzy.Możewystarczy,amożebędęmusiałakontynuować.
Cisza. Jolka otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz znów je zamyka i macha ręką. Zachęcam ją
wzrokiem:„No,no,powiedzżecoś”.Wkońcuwyduszazsiebie:
–Wieszco,bujajsię.
–Och–wysapujęrozczarowana.
–Mamniezapłaconyrachunekzaprądijakiśuczeńposkarżyłsiędyrektorowi,żezadużowymagam.
Pewniejedenztychzolejemwgłowie.Mamgdzieśpokolenia,którekrocząpoświecie,tychtępaków,
copodczasmoichlekcjibawilisiętelefonami.–Tonjejgłosuniebezpieczniesięnasila.–Iniechmitutaj
niktnietruje,zwłaszczaty,mojadroga,omisjachizasługach,bonieręczęzasiebie.Jasnacholera,setki
debilnychwypracowań,zdaniabezpodmiotu,orzeczeniaidopełnienia.
–Tochybaniemożliwe–mówięcicho.
–Owszemmożliwe!Iżycieprzez„rz”!
–Ależyciusiętonależy–odpowiadamjeszczeciszej.
Wiem,żezachwilęzmiażdżymniejakąśbłyskotliwąuwagą,alewtymmomencie,namojeszczęście
inanieszczęściedzwoniącego,odzywasiętelefon.
„Nieodbieraj”,proszęjąwmyślach.
–Tak!–rzucaburkliwiedotelefonu.
Siedzęcichojaktrusiaizulgąwidzę,żetwarzJolkizaczynasięwygładzać.Pochwilipojawiasięna
niej cień uśmiechu, potem uśmiech półgębkowy, cały uśmiech, a wreszcie uśmiech od ucha do ucha.
Zakrywadłoniątelefonigłośnymszepteminformuje:
–Mójdawnyuczeń.
Kiedykończyrozmowę,wjejoczachmigocząwesołeiskierki.
–Bardzozdolny.DostałjakieśprestiżowestypendiumiwyjeżdżadoLondynu.
– Kiedyś jeździli do Padwy, teraz do Londynu – rzucam bez sensu w nadziei, że kryzys Jolki został
zażegnany.
–Spakowanajesteś?–pyta,jakgdybynigdynic,iwybuchaśmiechem,któryprzyjmujęzulgą.Wiem,
cozarazusłyszę,boJolkaprzypominamiotymprzedkażdymmoimwyjazdem.
–Proszębardzo,mów,przecieżodczasudoczasumusiszmiotymprzypomnieć.
–Tak,muszę.–Jolkachichoczeitrzymasięzabrzuch.–Nigdyniezapomnętwojejpłonącejwalizki.
Totrochęniefair,żewciążwracadotegozdarzenia,alewtejchwiliwolętoniżjejzałamania.Iteż
sięzaczynamśmiać.
–Chcesz,tojeszczerazciopowiem–proponuję.
–Tak,proszę,tomizawszepoprawiahumor.
– Owszem, kiedyś w czasie pakowania spaliła mi się połowa zawartości walizki, bo spadł do niej
zapalony papieros, ale pożar powstał nie z mojej winy, tylko przedstawiciela bankowego, tak to się
chyba nazywa, który zadzwonił akurat wtedy, gdy się pakowałam, i próbował mnie nakłonić do
zaciągnięcia bezzwrotnej pożyczki. Ten papieros zapewne wypadł mi z ust z radości i wielkiego
zdumienia. Każdy by się ucieszył. – Za każdym razem opowiadam Jolce tę historię coraz barwniej
idorzucamdoniejcośnowego.–Naszkapitalizmwówczasdopieroraczkował.Ofertabyłabajeczna:
„bezzwrotnapożyczka”wedługmnieoznaczałanieopodatkowanądarowiznę.Bankowiecomiłymgłosie
rozbudzał drzemiącego we mnie homo oeconomicus, a tymczasem moje ubrania się tliły. Teraz, kiedy
ktośdomniedzwoniwsprawiedarmowychbadańalbobieliznyprzeciwreumatycznej,mówię,żejatu
tylko sprzątam. Kłamstwem w tym zdaniu jest jedynie słówko „tylko”. Ale wtedy… Wtedy były inne
czasy. Czasy wielkiej niewinności i naiwności. I bezgranicznej wiary w zdobycze kapitalizmu, która
zastąpiłabezgranicznąniewiaręwzdobyczesocjalizmu.Wystarczy.
–Jeszcze,proszę–mówiJolka,składającdłoniejakdomodlitwy.
– Nie zauważyłam, że się tlą, bo ze słuchawką przy uchu poszłam do kuchni, żeby zgasić gaz pod
kapuśniakiem, cały czas usiłując zrozumieć, dlaczego ktoś chce mi ofiarować pieniądze, których nie
zarobiłam. Wreszcie pojęłam i równie miłym co agent bankowy głosem powiedziałam, że też chętnie
udzielęmupożyczkinatakichwarunkach.Rozłączyłsiębez„dousłyszenia”.Kiedywróciłamdopokoju,
okazało się, że ta pożyczka rzeczywiście by się przydała, bo prawie cała moja garderoba poszła
zdymem.
–Aterazpowiedz,jakugasiłaśpożar–prosiJolka.
–Nodobrze,aleobiecaj,żekiedystądwyjdę,niepogrążyszsięwdepresji.
–Obiecuję.
– Otóż wlałam do walizki napoczętą butelkę wybornego chardonnay, prezent od Artura, właściciela
cudowniezaopatrzonejpiwniczki,którego,nawiasemmówiąc,powinnamodwiedzić.
–Dobrze,żeniemiałaśpodrękąbutelkizwódką.
Kiedy wychodzę od Jolki, nadal słyszę za drzwiami jej śmiech. Terapia przez opowiadanie
śmiesznychhistoriijestbardzoskuteczna,tylkożemnienadalżaltamtychubrań.
Po powrocie do domu, zaczynam się pakować. Maks nerwowo szeleści gazetą, co rusz ją odkłada
ipyta,czyniepotrzebujępomocy.
Powielogodzinnejszamotaninie,botylkotakmożnanazwaćprocedurępakowania,jakiejbezwolnie
ulegam od niepamiętnych czasów, zamykam walizkę i wyczerpana siadam na kanapie. Padają kolejne
pytania:
–Maszlatarkę?
–Ankama.
Szelestgazety.
–Ładowarkę?
–Mam–mówię,poczymzrywamsięizaczynamjejszukać.
Pytaipyta,icochwilaokazujesię,żejednakniewszystkospakowałam.Wczasachprzednastaniem
Maksa to Jolka w przeddzień mojego wyjazdu zawsze zadawała mi rutynowe pytania. Brakuje mi tego
rytuału,apozatymchcęsprawdzić,jaksięczuje,więcdoniejdzwonię.
–Dlaczegoniepytasz,czywszystkospakowałam?
–BoterazpodobnorobitoMaks.
– Owszem, ale czy ty wiesz, o co on pyta? Czy zabrałam śrubokręt. Czy mam latarkę, baterie,
podręczną apteczkę, scyzoryk. Na co mi scyzoryk? Nie mogłam domknąć walizki. Jak Charlie Chaplin
wfilmieWłóczęga.
–Niepojęte.Uwaga,wyliczam:szampon,balsamdociała,pastadozębów,różowetabletki,niebieska
apaszka,gumkidowłosów,opaska,lampkanocna,jasiek…
–Nie,jasiekmaszty,jamampusię.
Czyliprzeszłojej.Mogęspokojniejechać.
Mój bagaż jest dwa razy większy niż Anki, ale nie przejmuję się tym – nie po to jedziemy
samochodem,żebymmusiałasięograniczać.Nawszelkiwypadekpytam:
–Czytyabynapewnozabrałaśzielonydres?
– Mam wszystko, co niezbędne. Nie zabawiaj się w moją mamę: kiedy wyjeżdżałam, co pięć minut
wchodziładomojegopokojuipytałaokolejnąrzecz,bezktórejsięumiera,jeśliniemaszjejprzysobie
przezdwadzieściaczterygodzinynadobę.
–Awiesz,moja,kiedygdzieśjadę,przypominami,żebymnienawiązywałapochopnychznajomości
ikładłasięwcześniespać.Rozumiesz?Wcześniespać.Takjakbymbyłaszesnastolatką,którawyjeżdża
napodrywimazamiarszalećponocach.
–Musimiećkutemujakieśpowody–stwierdzazłośliwieAnka.
Przez resztę drogi albo milczymy, albo zdawkowo komentujemy krajobraz ozdobiony dworkami
obronnymiibunkramiwypoczynkowymi,któreprzetrwająwszelkiekataklizmy.
Kiedy parkuję przed Szarotką, natychmiast potwierdza się, że trafnie wybrałam. Pensjonat jest
oddalonyodnajbliższychdomostwconajmniejpięćkilometrów,wpobliżuniemaanijednejknajpy,ani
jednego sklepu, w którym można by kupić słodycze, wino albo papierosy – wokół panuje kojąca cisza
iwidaćjedyniepola,ugory,pagórkiilasy.Azżywychistot–tylkokrowynałące,kilkapsówirudego
kotanaparapecie.
–Tak,chybarzeczywiścieschudniemy–mówiAnka,rozglądającsiępookolicy.–Dobrywybór.
–Niechwaldnia,lepiejwejdźmydośrodka,możesięokazać,żejesttamogromnasaladansingowa,
gdzieponocachodbywająsiędzikiepotańcówkiprzymuzycediscopolo.
–Notosobierównieżpohasamy,wtańcutracisięmnóstwokalorii.–Ankazacieraręce.
W hallu słychać jednak muzykę równie kojącą jak cisza na zewnątrz – żadnego disco polo, tylko
dźwięki gitary i słodki dziecięcy chórek. Wszędzie róże w rozmaitych kolorach, chyba sztuczne, na
ścianachobrazy…naścianachobrazy…obrazy…tak,naścianachświęteobrazywpozłocistychramach:
Matka Boska z Dzieciątkiem, Dzieciątko bez matki, święty Józef, nasz papież, a nad recepcjonistką –
całkiem spora figura Chrystusa na krzyżu, opleciona bluszczem i przystrojona krwistymi jak jego rany
różami.Stojęjakwrytaizastanawiamsię,codalej:czypożegnaćsięzpieniędzmiiodrazuzmykaćdo
samochodu,czymoże,bezwyciąganiaszybkichwniosków,zostaćiczekać,colosnamzgotuje.
–Anka–szepczę.–Janiebyłamubierzmowaniainiezabrałammodlitewnika.
–Niemartwsię,mammaturęzreligii.Wliceumchciałamzostaćzakonnicą.Damyradę–odpowiada.
Wciąż się waham, ale kiedy z głębi korytarza wyłania się sylwetka w czarnej sutannie, odruchowo
chwytamzarączkęwalizki.
–Stój–rozkazujeAnka,łapiącmniezaramię.–Skoromnietutajprzywlekłaś,przelałamnaichkonto
zaliczkę i musiałam spędzić trzy godziny w rozpadającym się samochodzie, w którym bez przerwy coś
stukaicuchniepapierochami,toteraznieurządzajmitutajprzedstawień,tylkobierzklucz.
– Niech będzie pochwalony – pozdrawiam przystojnego księdza około pięćdziesiątki, który właśnie
nasmija.
–SzczęśćBoże–mówiAnkazminą,jakbycośprzeskrobała.
–SzczęśćBoże–odpowiadaksiądzzpromiennymuśmiechem.
Odstawiamwalizkęipowolipodchodzędorecepcjonistkiwsweterkuzgłębokimdekoltem,któraod
dłuższego czasu bez słowa, ironicznie, obserwuje nas spod Chrystusa uwięzionego w pętach bluszczu.
Chcępowiedzieć,żetendekoltnielicujezesceneriąwokółniej,aleStrofastukasięwmojeczołood
wewnątrz.
–Niewiem,czydobrzetrafiłyśmy,bomożewpobliżujestjeszczejedenpensjonatSzarotka,alemy
jednaknaturnusodchudzający,więcchybazaszłapomyłka…
– Nie zaszła – odpowiada dziewczyna. – Pokój numer trzynaście, tutaj program dla obu pań, obiad
zawszeoczternastej,adziświeczoremspotkaniezdietetyczką.
–Obowiązkowe?–pytam.
– Nic nie jest obowiązkowe. – Wzrusza ramionami. – Można przez dwa tygodnie nie wychodzić
złóżka.
Już o nic nie dopytujemy, tylko grzecznym truchcikiem udajemy się na pierwsze piętro do pokoju
numertrzynaście–toteżwydajemisiępodejrzane,przecieżtrzynastkajesttylkojedna,dlaczegoakurat
nam się musiała przytrafić? Owszem, jestem zabobonna. Co z tego – ta słabość dotyka nawet wielkich
ludzi. Caruso podobno nosił naszyjnik z sardeli, który miał go chronić przed chorobami. Niestety, ów
naszyjnik nie zdołał zniwelować magicznego działania whisky i mocnych papierosów egipskich, więc
artystadośćmłodoumarł.Anka,jaksięokazuje,teżjestprzesądna.
–Trzynastka–szepczezachwyconaizbłogimuśmiechemdodaje:–Mamzłeprzeczucia.Przydałby
sięjeszczeczarnykot.
–Nie wchodźmy tam – proszę ją w nadziei, że jednak rzuci hasło do odwrotu, zanim przekroczymy
prógpokoju,którymożeokazaćsiępechowy.–Mamdośćprzygód.
– Nie żartuj. Chcę tutaj zostać, zwłaszcza po tym, co przed chwilą zobaczyłam po drugiej stronie
korytarza.Tonaprawdęintrygujące.–Pokazujenacośpalcem.
Patrzę w tamtym kierunku i nic specjalnego nie widzę. Po każdej stronie korytarza wyłożonego
drewnianąboazeriąciągniesięjedynieszeregidentycznychdrzwi,amiędzynimiwisząobrazywnieco
skromniejszychramachniżtenaparterze,alezpewnościąpędzlategosamegoartysty.Jest!–najednych
zdrzwiwidniejetabliczkaznapisem„Kaplica”.Podchodzędonichinaciskamklamkę:wśrodkuołtarz,
stółmszalnynakrytyśnieżnobiałymkoronkowymobrusem,konfesjonał,obrazyikrzyże,woknachzamiast
szyb – witraże w jaskrawych kolorach z przewagą czerwieni i błękitu. Anka wskazuje z kolei w głąb
korytarza.Najegokońcuteżstoikonfesjonał.Pocoimażdwa?
– Szybko, sprawdźmy w programie, czy spowiedź jest obowiązkowa – mówię zdenerwowana. –
Wprawdzieniemamnicprzeciwkospowiedzi,alewówczascałedwatygodniemusiałabymspędzićna
klęczkachprzedkonfesjonałem.Szkodabyłobytegomiłegoksiędza.Spowiedźusznawmoimwykonaniu
mogłabysięokazaćostatniąwjegożyciu:zrzuciłbysutannę.
– Przestań paplać – rozkazuje Anka i otwiera drzwi. – Piękny pokój, z widokiem na pola i lasy,
aobrazkinaścianiecałkiemgustowne.Niezaszkodzinammałeduchowewsparcieiodrobinamistyki.–
Wysuwaszufladęszafkinocnejidodajezsatysfakcją:–Iproszę,jestteżBiblia.
– To akurat normalne – stwierdzam. – Pokoje hotelowe, od kiedy weszliśmy do Unii, często są
wyposażone w Biblię, chociaż w Polsce nikt jej nie czyta. Mnie to akurat odpowiada, bo kiedy na
wyjeździeskończymisięlektura,toczytamsobieBiblię.Niektórefragmenty,naprzykładoarceNoego
czySodomieiGomorze,znamjużnapamięć.
–Niewierzę.–WzrokAnkipotwierdzatęniewiarę.
– No to posłuchaj: „A wtedy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia. I zniszczył te
miasta oraz całą okolicę wraz z mieszkańcami miast, a także roślinność. Żona Lota, która szła za nim,
obejrzała się, głupia, i zamieniła w słup soli…” – zaczynam recytować grobowym głosem, a wtedy
gdzieś,chybanadrugimpiętrze,rozlegasiękrzyk.
Milknę przestraszona, że to ja go sprowokowałam swoją recytacją. Anka wpatruje się we mnie
karcącymwzrokiem.
–Ococichodzi?–szepczę.–Teefektyspecjalnetoniemojasprawka.
–Ktociętamwie.
Uchylamdrzwi.Naschodachsłychaćtupot.Ktośponichzbiega.Potemznów,jakbytępierwsząosobę
ktośgonił.Wychodzimynakorytarz.Żywegoducha.
Odziesiątej,wyczerpanewykłademdietetyczkiigłodne,bezczytaniagasimyświatło.
– Ta dieta nie wygląda na optymalną. – Głos Anki nie brzmi wesoło. – Już raczej na minimalną
imikroskopijną.
– Chciałam stąd uciekać, ale ty byłaś pełna nadziei i złych przeczuć, które z racji swojego zawodu
uwielbiasz.
–Owszem,nieprzeczę,bototakiemiejsce,gdziecośsięmusiwydarzyć.Jestwproststworzonedo
tego. Przepadam za opowieściami grozy, zwłaszcza takimi, w których narrator już na początku
zapowiada, że niebawem stanie się coś strasznego, na przykład, że umrze, ale nie mówi tego wprost,
onie,tylkoowijawbawełnę:„Kiedyweźmiesztęksiążkędoręki,łaskawyczytelniku,mniejużpośród
żywychniebędzie…”albo:„Niebawempożegnamsięztymświatem,alezanimtonastąpi…”.Todziała
namojąwyobraźnię.KiedyweszłyśmydoSzarotki,natychmiastpoczułamklimatpowieścigotyckiej,tak
jak na kilometr czuję zapach… – czekam, rzecz jasna, aż powie słowo „krew” albo „zbrodnia”, ale
niesłusznie–…zapachświeżychogórków.
–Tak,wiedziałam,żecościętutajzatrzymujepomimotychkrzyżyiksiędza.
– Tutejszy entourage w ogóle mi nie wadzi, przeciwnie, bo jestem wierząca. Zapamiętaj sen
pierwszejnocy–prosiAnka.–Możesięnamprzydać.
Powoli zasypiam. Anka coś jeszcze mówi, ale jej słowa dochodzą do mnie już z daleka,
zniekształconeipulsująceechem,jakwkościelnejkaplicy.
BudzimniedzikidźwięksuszarkiipieśńnaustachAnki.Zatykamuszy,alewiem,żetonicnieda–
lepiejodrazuwstać.Zaoknem,nadpolami,leżymlecznamgła,wktórejporuszająsięjakieśsylwetki.
Wyglądatodośćupiornie.Dopieropodłuższejchwiliokazujesię,żetozwykłekrowy,iuczuciestrachu,
które już, już miało zamiar rozkołatać moje serce, mija. Dlaczego tak wielu rzeczy się boję – mgły,
ciemności, lasu, myszy, owadów, wody, ognia i na dodatek mam jeszcze lęk wysokości i symulowaną
agorafobię?Światstworzonopoto,żebyśmysiębali.Więcsięboję,nawetweśnie.Tejnocydręczyła
mnietrzynastkaiduchownywczarnejsutannie,SodomaiGomora,awkońcuupiornyhydraulik,którynie
chcąc spłacać swoich długów, wymyśla kolejne niestworzone historie i wreszcie morduje swoją
dobrodziejkę,czylimnie,kluczemfrancuskim.
–O,nieśpisz.
Ankastoiwotwartychdrzwiachłazienki,skądbuchająkłębyaromatycznejpary.Budząsięwemnie
proustowskieinstynkty:zapachbergamotkizapamiętamnazawsze.
– I po co brać prysznic, skoro za chwilę mamy morderczy marsz z kijkami? – pytam, teraz z kolei
oszołomionabarwamijejszlafrokawrajskieptakiikwiaty.–Jawkażdymraziewolęsięumyć,dopiero
jaksięubrudzę.Najważniejsze,żebysiępiękniemiędzysobąróżnić,prawda?
–Oj,różnimysię,różnimy.–Ankalustrujemnieodstópdogłówinadłuższyczaszatrzymujewzrok
na moim przaśnym szlafroku, który od wieloletniego używania spłowiał, zdeformował się i w kilku
miejscachprzetarł.
–Noco?Napewnogoniewyrzucę.Ztrudemrozstajęsięzrzeczami.Kiedyśwyrzuciłamdośmieci
dziurawebuty,aleniedokubławdomu,tylkoodrazudokontenera,żebymnieniekusiło.Wystałamje
w cedecie na Woli. Ale czy ty w ogóle wiesz, co to był cedet? Ty pewnie kupowałaś ubrania
wkomisach.Ipotemwnocyposzłamzlatarkąpotebuty,boztęsknotyzaniminiemogłamzmrużyćoka.
Ankapatrzynamniezpolitowaniemistukasięwczoło.
Idędołazienki,podrodzewydajączsiebieseriępogardliwychprychnięćprzeznaczonychdlaAnki.
Jeśli nasz pobyt tutaj ma wyglądać tak, że każda sztuka mojej ulubionej garderoby będzie u niej
wywoływaćatakiśmiechu,todziękuję.
–Niegniewajsię–wołaAnka,kiedyszorujęzęby.–Jacinawetzazdroszczę,boprzynajmniejnie
tracisz czasu na te wszystkie bzdety, od których jestem uzależniona. Czy wiesz, że nie potrafię wyjść
z domu ubrana na luzie, chociaż moja praca często wymaga wygodnego stroju? I sportowego obuwia,
któregonieznoszę.
Niewiedziałam,żemożnasięuzależnićodkiczowatychprzyodziewków,szpilek,malowaniapaznokci
irobieniadzieńwdzieńmisternejfryzury.
–Tenałoginapewnominiezagrażają–odkrzykuję.
– Co ci się śniło? – pyta, przybierając niewinną minę, co, zdaje się, ma stanowić przeciwwagę dla
ironii,którejostrzemprzedchwiląmnieugodziła.
–Bond.JamesBond–odpowiadam.–Wswoimprzyciasnymgarniturku.Jakmnieuwalniazrąksekty
albo mafii, nie pamiętam, i już, już mamy się pocałować, kiedy do akcji wkracza szalona detektywka,
którachcemigoodebrać.
–Sekta,mówisz.Sektatocałkiemprawdopodobne.Rozejrzęsiętrochę,powęszę,atysięszykujdo
marszu.Spotkamysięnadole.
Kiedy wędrujemy przez chłodny poranny las, w grupie jeszcze grubszych grubasów niż ja, Anka
wpewnejchwiliniecozwalniairuchemgłowywskazujenakoniecgroteskowegopochodu.
–Nosmnieniezawiódł–mówi,kiedywyprzedziłnasnawetnajpowolniejszyinajbardziejzasapany
uczestnikturnusu,panwnaszymwieku,zzabójczymwąsikiem,podobnydoFlapa.
– Wyczułaś gdzieś zapach świeżych ogórków? I co z tego, przecież się odchudzamy, to pewnie
codzienniebędziemyjeśćogórki,pomidory,cebulę…
–Niełudźsię,podstawątejdietyjestkapusta.Sprawdziłam.Tunaprawdędziejesięcośdziwnego.
–Noniewiem.Kapustawdiecieodchudzającejwogólemnieniedziwi.
– Mnie też nie. Ale oni prowadzą wczasy odchudzające, prawda? Więc dlaczego na drugim piętrze
mieszkatylumizernych?Kiedyzciekawościtamzajrzałam,mieliakuratzebraniewhallu.Namójwidok
wszyscyzamilkli,jakbysięprzestraszyli.
Chyba raczej na widok twojej fryzury i makijażu, które pasują do tego miejsca jak pięść do nosa,
pomyślałam,agłośnopowiedziałam:
–Co,możesekta?Nietraktujtakpoważniemoichsnów.TenoBondzieakuratwymyśliłam.Widocznie
sąteżinneturnusy,naprzykładdlatych,cochcąprzytyć,albodlakółkaróżańcowego,wiesz,takaplica,
ksiądz,pieśnireligijne.Niechcęsiętymzajmować,przynajmniejdopókiniezacznąmnienawracać.
– Ja tylko mówię o swoich obserwacjach. Niech ci będzie, że mam skrzywienie zawodowe. Ale
dziękitemuwidzęwięcejniżinni.
–Aterazniecoszybciej!–wołatreneristadkogrubasówprzyśpiesza.
–Niedamrady–wysapujępodziesięciuminutach.–Biegnijznimi,wolęzginąćwlesierozszarpana
przezwilki.
–No,paniMarysiu,jeszczetylkodwakilometry.Proszęsięniepoddawać–zachęcamniepaniWanda
z Lublina, najstarsza, lecz bardzo dziarska uczestniczka turnusu. – Przyjeżdżam tu od trzech lat i za
pierwszymrazemteżomalnieumarłam.
– Między „omal nie umrzeć” a „umrzeć” jest spora różnica – odpowiadam, podczas gdy Anka,
podskakując lekko jak gumowa piłka, obiega mnie dookoła z uśmieszkiem, za który zabiję ją tej nocy,
kiedyzaśnie.
Jaktodobrze,żeMaksprzypomniałmioscyzoryku.Niesądziłam,żesięprzyda.
Nieumarłam,aleprzyobiedzie–zupakapuściana,tartamarchewka,porcjarozgotowanychbrokułów
orazkwaśnykompotnieokreślonejbarwy,czylibarwypomyj–bardzotegożałuję,zwłaszczażezkuchni
dolatują nęcące zapachy całkiem normalnych potraw, bynajmniej nie wegetariańskich. Herbata ziołowa
regulująca trawienie dopełnia czary goryczy, a świadomość tego, że za godzinę powinnam się stawić
wsalitortur,czyligimnastycznej,pozbawiamniereszteksiłizwalaznóg.Naszczęściejużwpokoju,na
łóżko.
– Same cyborgi. Widziałaś? Tacy grubi, a do końca radośnie truchtali. Ja tego nie przetrwam –
wyjękuję.
–Przetrwasz,przetrwasz.Idęsięrozejrzećipowęszyć,atysięzdrzemnij,maszpółgodziny.
Nikt mnie jednak nie budzi. I śnię, tym razem chyba sen proroczy, którego Anka domagała się
pierwszegodnia.Stojęwgęstejmgle,zktórejwyłaniająsięludzie,bladziismutni,cochwilaktośinny,
wzwolnionymtempie,poczymznikają.Miotamsię,boniewiem,skądwyjdziekolejnyupiór.Itakprzez
całyczas.
–Obudźsię–słyszęgłosAnki.–Okropniejęczałaś.
–Boże,dzięki.Śniłymisiętrupywemgle.Topewnieprzeztopole,gdziepasąsiękrowy.Widziałaś?
– Nie widziałam, ale czuję, że nie będziemy się nudzić. Już się nie nudzimy. Naprawdę mroczne
miejsce.Tylkoniewolnonamsięzdradzić,botutajwszyscysąwzmowie.Iniewykluczone,żeksiądz
jestfałszywy.Wkońcukażdymożesobiekupićsutannęiudawaćksiędza.
– Ty na pewno nie. Od razu by cię zamknęli w zakładzie dla obłąkanych, gdzie mogłabyś się
przerzucićnaNapoleona.Anka,tonaprawdęchorobazawodowa.–Śmiejesięipotakuje.–Kiedynie
maszżadnejzagadkidorozwikłania,popadaszwparanoję.
– Mów, co chcesz, ale ta grupa na górze jest podejrzana. Kiedy się rozglądałam, z jednego pokoju
wybiegła zapłakana dziewczyna, a za nią przestraszona kobieta, mniej więcej w naszym wieku. Na
korytarzustałtenksiądz,kiwnąłdoniejgłową,poczymsięgnąłdokieszenisutannyiwyjął…
–Rewolwer!
–Bezprzesady,jeszczenatozawcześnie,wyjąłtelefonidokogośzadzwonił.Niestetymówiłzbyt
cicho.
–Zbytcichojaknaco?–pytam.
–Jaknato,żebyusłyszeć,comówi.
–Przestań,jasiętylkoodchudzam.Zaraz,wsutannachsąkieszenie?
–Nopewnie.Agdzieksiężanosząchusteczkidonosa,pieniądze,telefony?
–Toponadmojesiły.Byłaśnagimnastyce?
–Byłam.–Ankarobikilkaprzysiadówiskłonów.
–Ico?
– Wolałabym kick boxing. Czekaj, to nie wszystko. Na schodach znalazłam to. Chyba list, ale bez
nagłówka.Przeczytaj.–Podajemizmiętąkartkę.
–Nieczytamcudzychlistów.
– No to ja ci przeczytam: „List do Boga? Nie będę pisać do kogoś, kogo nie ma. A jeśli jest, tym
gorzej,bojestipatrzynatowszystkoobojętnie.Namojeżycie.Czytałamksiążkęonaukowcu,którystał
sięniewidzialny.Teżbymchciała.TylkoPedrobymniewidział.Kradłabymdlaniegoróżnerzeczy.Żeby
niemarzłinigdyniebyłgłodny.Bogutonieprzeszkadza.Niemamdokądwrócić.Aterazwrzucętenlist
do kibla i spuszczę wodę. I niech się te wszystkie oszołomy ode mnie…”. Tutaj list się urywa. Pedro.
Możetopies.Albojakiśniepokorny,któregoprzetrzymujągdzieśigłodzą?Czyco?
– Słuchaj, to są czyjeś prywatne sprawy. Nie wolno zaglądać ludziom do głów. Ktoś po prostu
wkurzyłsięnaswójlos.
Ankajużnieodpuściiwłaśniewciągamniewaferęzduchownymwtlealbonawetwroligłównej.
To niesprawiedliwe, że garną się do mnie wariaci i wariatki. Naprawdę wolę towarzystwo ludzi bez
żadnychpasjiinarowów.
–Idziemynamasaż.Alebądźostrożna,animru-mru–szepczeAnkazpalcemwskazującymnaustach.
–Obserwujimilczjakzaklęta.
–Animyślę–odpowiadamzeźlona.
Niestety, od tej chwili mam oczy i uszy szeroko otwarte, każdy drobiazg, każde słowo, każda mina
wydają mi się podejrzane. Nie da się ukryć – jestem asystentką detektywki na urlopie, która dzięki
wyostrzonym zmysłom już w pierwszej minucie tego urlopu odkryła coś niepokojącego, a może nawet
przewidziałazbrodnię.
–Copowieszonaszymmasażyście?–pytawieczorem.
– Nic, najpierw leżałam na brzuchu, a kiedy się odwróciłam na plecy, zamknęłam oczy, żeby nie
widzieć,jakijestpięknyimłody,inieuciecstamtąd.Czułamsiętak,jakbymleżaławprosektoriumna
stolesekcyjnym.
–Przesadzasz.Jaknaswojepięćdziesiątlatwyglądaszcałkiemnieźle.
–Wątpliwykomplement.Mów.Przecieżwidzępotwojejminie,żeznówcoś„zwęszyłaś”.
–Spotkałamtędziewczynę.Zgarbiona,smutna.Zresztąwszyscyonimająwypisanynatwarzysmutek.
Widziałaś?Snująsiętuitam,jaktrupywtwoimśnie,jacyśnieobecni,milczący.Spytałam,czytojejlist
iczyniepotrzebujepomocy.Wyrwałamigozrękiiuciekła.
–Anka,chodźmynakolację,apotemspać.Wogóleniepodzielamtwojejciekawościświatailudzi.
Nieobchodząmnie.Wolępoczytać.
KolejneświętabezBartka.Tegorocznazimajestpiękna.Napadałomnóstwośniegu,któryzadnia
skrzysięwsłońcu,anocąwświetleksiężyca.NamawiałamManię,żebyprzyjechaładomniezmamą
natydzień.NiestetyLauraznówzniknęłazdomu,aManiaczeka.Nieśpi,nieje,tylkoczeka.Bardzo
schudła.
–Dlaczegotrzebamiećdramatyczneproblemy,żebyschudnąć?!–pytam,patrzącwsufit.
Ankaodrywawzrokodgrubejksiążki,naktórejokładcewidniejezielonypotwóroraztytuł:Zgroza
wDunwich.
–Niewiem.Alesątacy,cochudnązeszczęścia.Naprzykładkiedysązakochani.
–Ajasięzakochałamiutyłam.
–Widocznienienależyszdotejgrupyludzi.Alboniejesteśzakochana.
–Nie,widocznieMaksgotujezbytkalorycznepotrawy.
–Dziwne,żeumiegotować.
–Przecieżtojednaznajbardziejmęskichumiejętności.Faceci,którzyotymwiedzą,niewpuszczają
kobietdokuchni.Aleteraz,popowrocie,będębezwzględna.
–Przeztydzień.
–Nie,jużzawsze.
–Aniu,acotystudiowałaś?–pytamnizgruszki,nizpietruszki.
–Prawo.Tylkodlatego,żemiałamświetnąpamięć.
–Ipotemposzłaśdopolicji?
–Jaksobiepoliczysznapalcach,tojeszczedomilicji.Mamnadzieję,żetocinieprzeszkadza.
–Ależskąd–zapewniamtrochęnieszczerze.
– Tak, tradycji rodzinnej stało się zadość. Chciałam zbawiać świat, wsadzać za kratki dilerów,
ratować narkomanów. I nie zauważyłam, kiedy moja córka stała się narkomanką. Najciemniej jest pod
latarnią. Sądziłam, że po prostu mam w domu trudną nastolatkę. Zaniedbałam ją, dużo pracowałam,
akiedymiałaproblemy,najczęściejmusiałyśmyodłożyćrozmowęnapóźniej.Mążteżbyłbardzozajęty,
a poza tym on nie nadawał się do rozmów ze zbuntowaną dziewczyną. Złościł się. W jego domu
panowaładyscyplina,każdywiedział,comarobićigdziejestjegomiejsce:dziecisięucząipomagają
matce, która nie pracuje zawodowo, a ojciec zarabia na chleb. A jak się komuś nie podoba, to tam są
drzwi.Ktowie,możetakimodelrodzinymasens.Kochaliśmyswojedzieci,aleświatzbytszybkosię
zmieniał,nienadążaliśmyzanim.KiedyPolaumarła,odeszłamzpolicji.Namawiali,żebymzostała,ale
niemogłam.
–Ajaksobiepotemdałaśradę?
– Różnymi sposobami. Gdyby nie Igor, mój syn… Był jeszcze mały. Bałam się, że u niego też coś
przegapię. No i przyjaciele, którzy nie zawiedli, chociaż się od nich odsunęłam. Żyłam według
ustalonegoplanu.Nasiłę.Postanowiłam,żechcemisięchcieć:terazpójdędokina,terazugotujęobiad,
teraz wstanę, a teraz położę się spać. Ale pytałaś o moje studia. Były nudne jak flaki z olejem. No to
dobranoc,bowstajemyoświcie,ajaprzedgimnastykąchcęsięrozejrzeć.
„Rozejrzećsięipowęszyć”–wciążtosłyszę.
–Aniemożeszsobieodpuścićibeztroskospędzićurlopu?
–Niemogę.Jakniemamnicdoroboty,tozaczynamświrować.
Wyspałamsięwdzieńiteraznieczujęsenności.Ankazasypia,ajadalejczytam.
Niepoddałamsię.Dzieńwdzieńdzwoniłamdoniej.Przestałaodbierać.Napisałammejl:„Niema
sensu, żebyś się tam zadręczała w czasie świąt. Twoja mama też potrzebuje oddechu. Ona wszystko
bardzo przeżywa, tylko nie okazuje tego, żeby cię nie martwić. Zostawisz otwarte drzwi i pełną
lodówkę.KiedyLaurawracadodomu,zawszewidzitwojązbolałąminę,więcczymprędzejchceuciec.
Takieminymiałymojamamaibabcia,kiedywliceumnotoryczniewagarowałamipaliłamtrawkę.Im
bardziejsięmartwiły,tymwięcejwagarowałam,botomnieokropniewkurzałoiwpędzałowpoczucie
winy.Jeśliniebędziecięwdomu,Laurazostanienadłużej.Odpocznie,zbierzemyśliimożezatęskni
zanormalnymżyciem.Pozwóljejpobyćprzezkilkadnisamejwciepłym,czystymdomu.Zbolaływzrok
–tonajmniejskuteczny,najgorszysposóbwpływanianabliskich.
Laura rzeczywiście przyszła wtedy i spędziła w domu kilka dni. Zostawiła po sobie brudne talerze
ibrudneubrania,aletymrazemwyszłainaczej:wyjątkowowzięłaprysznicipołożyławkuchnikartkęze
słowem:„Dziękuję”.Iposłałałóżko.SkądWeronikamogławiedzieć,żeLaurategopotrzebuje?
Przyjechały.Nawiozłyprezentówimnóstwoingrediencjidowspólnegobiesiadowania.
– Weroniko – powiedziała mama Mani, kiedy weszły do domu – proszę cię o jedno: pozwól mi
gotować.Muszęsięczymśzająć,wprzeciwnymraziecałyczasbędęzrzędzić.
–Ależoczywiście–odpowiedziałam.–Jatylkoupiekęchleb,resztęzostawiammamie.
I mama Mani natychmiast przystąpiła do pracy. Zrobiła pierogi i uszka do barszczu, upiekła
pierniczki,makowiecisernik,przygotowałarybęfaszerowaną,śledzienatrzysposoby.
A kiedy ona szalała w kuchni, którą natychmiast oswoiła, my z Manią spacerowałyśmy po lesie.
Widziałam, jak z twarzy Marii powoli znika napięcie. Kilka razy uśmiechnęła się na widok
dokazujących psów. Czaruś ją czarował, bo liczył na kilka kąsków pod stołem. Józia obszczekiwała
wszystkiekrzakiibezprzerwy,jaktoprymuska,przybiegaładomniepopochwałę.
– Wiesz, boli mnie – powiedziała Mania wpatrzona w skute lodem jezioro – że Marcel pojechał
sobienanartyibędziesiębawiłwsylwestrajakgdybynigdynic,kiedytracimyLaurę.
–NiezajmujsięMarcelem.Myślodzieciachimamie.Aprzedewszystkimosobie.Marcelucieka,
ale wcale nie przed dziećmi, tylko przed sobą. Dlatego nie umie być sam. Musi mieć obok siebie
kobietę.Ipotrzebnamupewność,żewszyscygokochająipodziwiają,boonsamsiebienieznosi,tylko
otymniewie.
–Niezauważyłamtego.Myślałam,żejestwsobiezakochanyjakzwykłynarcyz.
– Jeśli idzie o antyk, to jednak ja jestem tu specjalistką. Narcyz zakochał się nie w sobie, lecz
wodbiciuswojejtwarzy.Onwogóleniemiałkontaktuzwłasnymiuczuciami.Zresztąkobiety,któreza
nimszalały,byłyrówniepróżnejakonikochaływyłączniejegourodę.Nieposzukiwaływnimzalet,
pragnęły jego ciała. Czy to jest miłość, czy chęć posiadania? Dlaczego Echo nie pokochała na
przykładHefajstosa,którybyłsolennyipracowity?
–Bobyłkulawy?Zaraz,przecieżonmiałżonę,pięknąAfrodytę.
–Nieważne.Byłaniewiernainiekochałago.Zrozum,narcyzzakochujesięwswojejwyjątkowości,
którąsamkreuje.Wciążprzeglądasięwjakiejśwodzie,ataknaprawdęwinnychludziach,iniemoże
sięsobienadziwić.Aczymiłośćdosiebiesamegomożesięziścić?Iczyktośtakinadajesiędożycia
rodzinnego?
–Chybanie.
– Mylisz się. Musi jedynie trafić na kobietę, która się spełnia w byciu z narcyzem i będzie go
podziwiać.
–Ajeślinaprawdęjestwyjątkowy?
–Niewiem,alenaprawdęwyjątkowiludziechybaniepodkreślająswojejwyjątkowości.
–Dlaczegootymmówimy?
–Jużprzechodzędomeritum:podobnoosobowośćnarcystycznąmasięnazawsze,więcnieliczna
to,żenarcyzsięzmieni.Ajeślitaksięstanie,wcowątpię,spotkacięmiłaniespodzianka.
–Czysąteżnarcystycznekobiety?
– Jasne, że tak. I też dają popalić swoim bliskim. Większość kobiet w mojej rodzinie była
narcyzkami:babcia,mama,ciotki.Zadręczałymnieisiebienawzajem.Uciekałamodnich.
Kiedywróciłyśmyzlasu,czekałnanaspięknienakrytystół,kotyipsybyłynakarmione,awłaściwie
przekarmione,ipachniałoprawdziwąWigilią,czyliprzedewszystkimgrzybami.
Mamiebłyszczałyoczy,policzkimiałazarumienione.Wgranatowejsukni,zbroszkąszarotkąprzy
kołnierzyku,wyglądałapięknie.
– Dziewczynki, przebierzcie się – zarządziła – umyjcie ręce i siadajmy do stołu, póki barszcz
gorący.
A my rzeczywiście poczułyśmy się jak małe dziewczynki i natychmiast zrobiłyśmy, co kazała. Jak
dobrzebyćdzieckiem,pomyślałam,aledorosłym,bowdzieciństwietoróżniebywa.
Najadłyśmy się jak bąki. Wszystkie potrawy miały smak wielowiekowej tradycji. I teraz z kolei
pomyślałamsobie:jakdobrzebyćkobietą.Byciekobietątojakiśdarodlosu,wielkieszczęście.Jak
BartekbyspędzałWigilię,gdybytomniezabrakło?Pewniewgórach.Albozmamą,którarobiłabymu
wyrzuty,żechodzipogórach.PatrzyłamnaManię,najejmamę–wszystkietrzy,dwiewdowyijedna
rozwódka,byłyśmytegowieczoruszczęśliwe.Zwierzakiteż.
Pamiętam,oczymmyślałampodczastamtejWigilii:żejeszczeniewszystkostracone.ŻeaniLaura,
aniKacpernieodeszlinazawsze.Imiałamrację:Laurawróciłanadobrerokpóźniej,aKacperzAgatą
wracają do Polski latem. Mają zamieszkać w Wilanowie, gdzie właśnie kupili mieszkanie. Mama była
takaradosna,azwierzętajejnieodstępowały,wiadomo–ktorządziwkuchni,tenmawładzęabsolutną.
Sięgam do wyłącznika lampki, ale nie gaszę jej od razu, przedtem patrzę jeszcze na Ankę. Śpi
spokojnie,naboku,ufryzowanaipachnącajakzadnia.Ta„nieskazitelność”trzymajązawszewpionie.
Dajepoczucie,żewszystkomapodkontrolą,zwłaszczasiebie.Ktorazsięrozpadłizłożyłnanowo,nie
chcedopuścićdoponownegorozpadu.Każdyznajdujenatojakąśmetodę.Dziwne,żejaniemamżadnej.
„Cotakiego?–słyszęzaspanygłosStrofy.–Pococimetoda,tymaszmnie”.
ANKA
PorozmowiezManiąodwróciłasiętwarządościanyiwpatrywaławciemnąplamę,którawidniała
nieco powyżej jej oczu. Często tak robiła, kiedy zaczynała tracić grunt pod nogami – szukała jakiegoś
uchwytu, punktu zaczepienia, zawieszała na nim wzrok i czekała, aż odzyska kontrolę nad swoim
światem. Już dawno pogodziła się ze śmiercią Poli, ale nie z faktem, że nie potrafiła jej uratować.
Dziesiątkirazyukładałasobiewgłowieróżnefikcyjnescenariuszetamtychlat–wszystkiekończyłysię
happyendem.Częstooniejśniła.Poprzebudzeniupróbowałaznówzasnąćiśnićdalej.Napróżno.Jakie
tonieznośne,szepnęładoplamynaścianie,żeniedasięopowiedziećswojejhistorii.Nawetkomuś,kto
umiałbyzrozumieć.Zdania:„Byłamzrozpaczona”,„Każdegodniapękałomiserce”,„Życiestraciłosens”
sąprawdziwe,leczpustejakwydmuszki.Ankanigdyichniewypowiadała.
Ucieszyła się, kiedy Mania zadzwoniła z propozycją wyjazdu. Była zmęczona, zniechęcona. Chciała
zmienić swoje życie, ale nie miała pomysłu. Jak to zrobić po pięćdziesiątce, kiedy człowiek boi się
zmian,nakonciebankowymmazaledwiekilkatysięcy,azwiązek,wktórymżyje,niewypalił?
Niepotrzebnie się pobrali. Chyba oboje ze strachu przed samotnością. Byli świeżo po rozwodach.
Dopiero potem zorientowali się, że niewiele ich łączy. Teraz już spali w osobnych pokojach i osobno
jedli. Wspólnie płacili rachunki i nie wchodzili sobie w drogę. Nie kłócili się, w niczym sobie nie
przeszkadzali, w niczym nie pomagali. I nagle takie życie zaczęło jej doskwierać. Zatęskniła za
przyjaciółmi, z którymi przestała się spotykać. Wśród nich zawsze myślała o Poli, czuła się gorsza,
przegrana.Ioceniana.Jakbymiałanaczoleetykietkę:„Złamatka”.Ludziom,którzymająudanerodziny,
trudno zrozumieć, że może być inaczej. A zresztą wszyscy oceniamy: inteligentni tych, którym brakuje
inteligencji, chudzi grubych, pracowici leniwych, pozbawieni nałogów nałogowców i tak dalej. Kiedy
sięrozwiodła,najejczolepojawiłasiędrugaetykietka:„Rozwódka”.Nie,nieokazywanojejniechęci,
ale wciąż miała wrażenie, że wokół niej są same szczęśliwe małżeństwa, które obnoszą się ze swoim
szczęściem. Pamięta ostatnie spotkanie z nimi – w sylwestra. Kiedy wybiła północ, wszystkie pary
zaczęły sobie składać życzenia, tuliły się do siebie, całowały i szeptały. Anka została sama. To trwało
tylko minutę, ale dla niej było wiecznością. Zła matka, rozwódka wśród szczęśliwych ludzi, którzy
wiedzą,jakżyć,więczasługująnaswojeszczęście.
KiedypoznałaManię,odrazująpolubiła:jejdystansdosiebieipoczuciehumoru.Zaprzyjaźniłysię.
Aterazsątutaj.Wtymdziwnympensjonacie,doktóregoprzyjechaławnadziei,żezdalaodpracyuda
się jej podjąć jakieś rozsądne decyzje. I trochę wyciszyć. Tylko że już pierwszy dzień przyniósł
nieoczekiwane emocje. Kiedy, z zawodowej ciekawości, zwiedzała dom, zobaczyła na korytarzu
dziewczynę tak uderzająco podobną do Poli, że serce zabiło jej mocniej. Niebieskie oczy, taki sam
wykrójust,noszmałymgarbkiem.Poladzisiajbyłabyodniejniewielestarsza.Ankaodrazuwyczuła,że
z dziewczyną dzieje się coś niedobrego. Znała ten wyraz twarzy, zgaszone spojrzenie. Zaczęła za nią
chodzić,zagadywaćją.Tamtająignorowała,awkońcuwarknęła„odczepsię,wariatko”.AlejakAnka
mogła się odczepić, skoro dzięki tej dziewczynie bez trudu przypomniała sobie twarz Poli, którą teraz
całyczasmaprzedoczami,iboisięzasnąć,żebynieznikła.
Maniawreszciezgasiłalampkę.Kilkuminutpóźniejzasnęła.Zapomniałyzasłonićoknoidopokoju
wpadało chłodne światło księżyca. Słychać było szczekanie psów. W wiejskiej ciszy każdy dźwięk
wydajesięgłośniejszy.Ankawstałaipodeszładookna.Jużoddawnaniepatrzyławniebo.Odnalazła
MałąNiedźwiedzicę,apotemGwiazdęPolarną.Zaciągnęłazasłonę.Wzięłatabletkęnasennąiwróciła
dołóżka.
***
Wszystkomnieboliitęsknięzadomem,zawygodnąkanapąiłyżeczkąmajonezu.Ankazaniewielką
dopłatą przerzuciła się na normalne jedzenie. I żeby mnie nie denerwować, przesiadła się do innego
stolika.Ajanadalposilamsięzgromadkąinnychgrubasównaścisłejdiecie.PaniWandarozpływasię
wzachwycie,któregoniepodzielam.
– To naprawdę wspaniałe miejsce! A w dodatku dwa razy w tygodniu można pójść na mszę i się
wyspowiadać.Wszystkonamiejscu.KsiądzmanaimięMarekijestbardzowyrozumiały.–PaniWanda
przycisza głos. – Od ręki udziela rozgrzeszenia i nawet nie upomina, żeby więcej nie grzeszyć. Księża
częstopouczają,gorsząsię,atensiętylkouśmiechaimówi:„IdźzBogiem”.
Zastanawiamsię,jakiegrzechymożemiećpaniWanda.Pewniełakomstwoiplotkarstwo–dochodzę
do wniosku, a przypomniawszy sobie, że każdy człowiek jest nieprzeniknioną zagadką, przerzucam się
jednak na bardziej radykalne grzechy: cudzołóstwo i podsłuchiwanie. Widziałam ją raz pod drzwiami
pokoju,gdziemieszkadwóchnaszych„kolegów”,panStefanipanJeremi.Namójwidokroześmiałasię
izmieszanapotruchtaładalej.Lepiejuważać,bonicnieujdzieuwagiwspółtowarzyszyniedoli.
– A wiesz, kochana – trajkocze pani Wanda – w pobliżu jest farma Rychło, gdzie mieszka jakaś
komuna.Wiemotym,bocórkamoichznajomychprzesiedziałatampółroku.Czymśjąchybafaszerowali,
bonigdynieuwierzę,żemłodadziewczynawolipracowaćnaroliiusługiwaćpodstarzałemubrodatemu
facetowi z łańcuchem na szyi i w szamerowanej szacie do ziemi, niż chodzić do dyskoteki. A poszło
właśnie o te dyskoteki. Rodzice zabronili jej tam latać i ona wtedy spiknęła się z jakimś szemranym
towarzystwem. Mówiła matce, że idzie do kościoła albo do koleżanki, najlepszej uczennicy w klasie,
ibiegładonich.Jużniewiadomo,czydziecitrzebatrzymaćkrótko,czyprzeciwnie,bomożetedyskoteki
sąwsumielepsze.Jawkażdymrazieswojedzieci…
Nieprawdopodobny słowotok. Przestaję rozumieć, co pani Wanda mówi, bo moje uszy nie nadążają
z wyłapywaniem, a mózg z przetwarzaniem dźwięków. Słyszę już tylko bełkot. Anka macha do mnie
z drzwi jadalni. Zostawiam tartą marchewkę, która, jak wrócę do domu, na pewno wyleci z mojego
jadłospisu.
–Niepatrzterazwtamtąstronę–mówiAnka,ajaoczywiścienatychmiastzaczynamsięrozglądaćpo
sali. – Nie patrz! – syczy i piorunuje mnie wzrokiem. – Przysiadłam się do stolika, gdzie siedziała
Dzikuska…
–Jakadzikuska?
–Tadziewczynaodlistu,takjąnazwałam.Aprzytymstolikujakwrodzinnymgrobowcu.Znówją
zagadnęłam,awtedytapaniJoannawzięłamnienabokipoprosiła,żebymsobieposzła.
Jazkoleirelacjonuję,czegodowiedziałamsięodpaniWandy.
– Ona mówi, że tu jest jakaś komuna, która tak jakoś dziwnie się nazywa. Zaczekaj… Chyba coś
zniebem…NazywasięchybaNiebawem.Nie!NazywasięRychło!–wykrzykujętriumfalnie.
–Rychło,mówisz.–Ankasięzamyśla.–Żenibyco?Żecośrychłonastąpi?Zbawieniealbonadejście
mesjasza?Albokoniecświata?Itylkooniocaleją,jakojedynibezgrzeszniisprawiedliwi?
–Może.Amyrazemznimi,boprzypadkiemtutajjesteśmy.
Wieczorem stoliki grupy z drugiego piętra są oddzielone od reszty sali ratanowym parawanikiem,
którywprawdzieniczegoniezasłania,alesygnalizuje,żenieżycząsobieintruzów.
–Widziałaś?–Ankaszturchamniewbok.–Izolująsię.Dlaczego?
–Spytajwrecepcji.
–Zwariowałaś?Niemogąwiedzieć,żecośpodejrzewamy,bozaraznasstądwysiudają.Rozwikłam
tęzagadkęprzedkońcemturnusu.Tynicnierób.Wychodzę,pa.
Jestemzmęczonainanicniestarczamiczasu.TęsknięzaMaksem.Mamochotędoniegozadzwonić,
żebysiępożalić,alerezygnuję,boonpewnieświetniesiębawiuTomkainiechcęzatruwaćmuurlopu.
Ściągamgojednakmyślamiitoondzwonidomnie.
–Pewniezajadaciesięschabowymi,pierogamiifasolkąpobretońsku,conie?–pytamnatychmiast,
wymieniająculubionepotrawyTomka.
–Tak–odpowiadaMaks.–Zajadamysię,aleczyświetniesiębawimy,trudnopowiedzieć.Bowiesz,
Szatanmnieugryzł.
Wpierwszejchwilinierozumiem.–Jakiszatan?Tywierzyszwdiabły?
–Nocośty.Szatan,piesTomka.
Oddychamzulgą,alejużkilkasekundpóźniejogarniamniezłość.
–Cholera,aprzecieżuprzedzałam!
–Trzymałemsięodniegozdaleka,naprawdę,alewczorajrobiłdomnietakiemaślaneoczy,słodkie
miny,żegopoklepałem,awtedyonbezostrzeżeniawbiłmikływrękę.Itojestnajgorsze:żenawetnie
warknął,tylkoodrazuchaps.
–Mamnadzieję,żesięniewściekniesz.Idajmigodotelefonu.Niepsa,tylkoTomka–mówięprzez
zaciśnięte zęby. A po chwili do Tomka: – Moje gratulacje, naprawdę, świetnie wychowałeś psa. To
wielkie bydlę wyleguje się w twojej pościeli, żre chleb z ekologicznym masłem, a teraz chce zagryźć
mojegofaceta.–Rozkręcamsięswoimzwyczajem,aponieważTomekpotulniemilczy,cotrzebaszybko
wykorzystać,ciągnędalej:–Aczytywiesz,jaktrudnowdzisiejszychczasachofajnegofaceta?Czyty
wiesz,ilejananiegoczekałam?
–Ponadpięćdziesiątlat–burczyTomek.
–Ikiedymisięwreszcietrafiłipokochałmnie,mimomoichlicznychwad,którelubiszwymieniać
publicznie,twójpiespostanowiłgozagryźć!
– Nie przesadzaj, przecież nie odgryzł mu… – Na szczęście Tomek nie mówi, czego Szatan nie
odgryzłMaksowi.–Apozatymtoniejego…
–Jasne,niejegowina,tylkoMaksa,bogozamocnopoklepałpospasionymtyłku.Zdenerwowałsię
wrażliwybiedulek.Słuchaj,amożepotrzebnyjestzastrzykprzeciwtężcowy?
–Nie,napewnonie.DwatygodnietemuugryzłGucia.Wiesz,tego,coczasem,jakjestakurattrzeźwy,
rąbie mi drewno na opał. I nic mu nie jest. W rewanżu ukradł mi nawet kanister benzyny. Ale się nie
wściekł.
–Jamówięotężcu–cedzęprzezzęby.–Toinnachoroba.
–Tężcateżniedostał.Widziałemgodzisiajiwyglądałnienachorego,tylkonapijanego.Niewiem,
jakonitorobią,alepotrafiąsięupićnawetzadwazłote.
–Wporządku,Maksjestdorosłyiwie,corobić–odpowiadamnerwowo.
–Ajaktysięmiewasz?Jesteśjakaśpodminowana.
–Nie,wszystkowporządku,tylkotutajchybajestjakaśsekta.
–Wdemokratycznymkrajutonormalne,żesąsekty.Zrozum,mamypluralizm,demokrację…Czasem
myślę,żeludziechcąjakiejśutopii.AprzecieżutopiazawszesięprzeradzawOrwella.
– Ja też pragnę idealnego państwa i wciąż wierzę, że jest możliwe. A demokracja też się może
przepoczwarzyć w Orwella. Rozejrzyj się dookoła. Znikąd nadziei. Jeszcze trochę i będziemy musieli
głosowaćnaMyszkęMikialboKaczoraDonalda.Alewracającdosekt.Owszem,niechsobiedziałają,
comnietoobchodzi.Tylkożepodobnofaceciwsektachuprawiająpoligamię.
–Icoztego?–Dziwnepytanie.
– Nic a nic. Ciekawe, dlaczego do jakiejś nie wstąpisz. – Mogłam sobie podarować ten złośliwy
komentarz,zwłaszczażeTomekniejestbabiarzem.
Odrazudostajęzaswoje.
–Najpierwsamachceszzemnąrozmawiać,apotemwypytujeszmnieojakieśgłupotyiwdodatkumi
dokuczasz. O co ci chodzi? Jesteś na wczasach rehabilitacyjnych z powodu zrujnowanego kręgosłupa?
Notosiękurujidajnamspokój,bowłaśniegotujęfasolkępobretońsku…
–Zkiełbaską?–pytamnabożnie.
–Jasne.Azczym?
–Izboczkiem?
–Jakzawsze.Czemupytasz?Tylepiejskupsięnakręgosłupie.
–Skupiamsię,aleprzyokazjipogłębiamswojąwiedzęzróżnychdziedzin.Terazosektach,skorojuż
najakąśtrafiłam.
–Sprawdźsobiewinternecie.
Sprawdziłam.Iniewidzęniczłegowtym,żeludzienależądojakiegośzrzeszeniaczyzwariowanej
wspólnoty.Wkażdejdemokracjiistniejąsobiesekty,tonormalne,jakpowiedziałTomek,ikrzywdzące
jest,żeoskarżasięjeowszystko,conajgorsze.Niechludziesobiewierzą,wcochcą.Podobnojakieś
prymitywneplemięwAmerycePołudniowejmodlisiędozardzewiałegosamolotu,któryuchodzitamza
bóstwo.PodobnoistniejeKościół,wktórymbóstwemjestDiegoMaradona,ajegowyznawcywielbią
piłkęimodląsiędoniej.PodobnojestokołopółmilionawyznawcówJedi,którzypasująsięnarycerzy.
A w organizacji Niebiańskie Wrota mężczyźni poddają się kastracji – przysięgam, to nie mój pomysł
i wcale tego nie pochwalam, ale też nie potępiam, doceniając pewne walory tego zapewne bolesnego
rytuału. Krótko mówiąc, świat roi się od mesjaszy, zbawców, wróżbitów, wysłanników, magów
i kosmitów. Co to komu szkodzi. Też bym chciała wierzyć choćby w jakiegoś zwykłego, poczciwego
boga. Niestety, do niektórych sekt zwabia się ludzi za pomocą psychomanipulacji, stosuje się przemoc
iwyciągaodnichpieniądze.Podobnowieluguruzbijanatymmajątek.Sąbajeczniebogaci.Izmuszają
młodedziewczynydoseksu.
Zapewne długo jeszcze oddawałabym się tym bezużytecznym rozważaniom, gdyby nie przerwał ich
głosAnki.
–Możepołóżsięnachwilę,ajapojadęobejrzećsobiefarmę.
Kiedy wychodzi, zastanawiam się, po co włożyła buty na obcasie i elegancką suknię w czarne łaty,
wktórejwyglądajakdalmatyńczyk.Ipocojejtyleeleganckichciuchównatymodludziu,gdzieniktnie
możeichpodziwiać.Wkońcumachamnatoręką.Cieszęsię,żeprzezparęgodzinbędęsama.Kocham
ciszę,wktórejsłychaćbiciewłasnegosercaiszumkrwipłynącejwżyłach,i–owszem,toteżsłychać–
lekki szmer układu nerwowego. Podobno nie ma ciszy absolutnej, bo nawet jeśli zamkną cię
w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, a twoja Strofa jakimś cudem zamilknie, będziesz słyszeć odgłosy
własnegoorganizmu,któremogąsięwtedywydawaćnieznośnąkakofonią.
Niestety,podwudziestuminutachAnkawracazzafrasowanąminą.
– Zapomniałaś czegoś? – pytam z nadzieją, że wróciła tylko po kluczyki albo postanowiła zmienić
suknię.
–Maszflakawprzedniejoponie.Ktośjąprzebił.Musielisięzorientować,żewęszę,ipostanowili
mnietutajunieruchomić.Aleteraztojużnicmnieniepowstrzyma–mówistanowczymtonem.
–Aniu,przecieżmogłamwjechaćnagwóźdźalbopękłazestarości.
–Ailelatmajątwojeopony?–Ankaświdrujemniewzrokiemdetektywki.
–Abojawiem–odpowiadambardzocicho,bochybapowinnamtakierzeczywiedzieć.–Nigdytego
niezapisuję.Zawszezapisywałamtylkojednąrzecz:kiedymamdostaćokres.Alewciążmisięmyliło
idziękitemumamLauręiKacpra.
–Nieplanowałaśdzieci?–pytaAnkazpotępiającymzdziwieniem.
– No nie – przyznaję zawstydzona. – Wszystko w moim życiu jest dziełem przypadku: i studia,
i małżeństwo, i dzieci, i Szarotka. Więc nie dziw się, że również coś tak przyziemnego jak opony. To
przecieżtylkoguma…
–Wporządku,aletymrazemtonieprzypadek.Ktośjąprzebił.
– Dobrze, niech ci będzie. Mnie tam wszystko jedno. Idę do siłowni, a potem na ten wegański
koszmar.Tofascynujące,coonitutajwyprawiajązwarzywami.Robiąznichpapkę,szaszłyki,siekankę,
zapiekankę, gulasz, omlety, placki, torty, babki i bobki. Wczoraj na obiad podali grillowaną marchew
iburakifaszerowaneczymś,coprzypominałokurzełajno.
–Aleprzecieżsamawybrałaśtędietę.Podobnooptymalną.
–Niedokońcabyłamświadoma.Bezprzerwybolimniebrzuch.Straciłamsmakiwęch,arozmowy
przystoleprzyprawiająmnieomdłości.
Lubięjeździćnarowerze,bojużopanowałamtechnikęczytaniazjednoczesnympedałowaniem,więc
sięnienudzę.Pozatympotrafięutrzymaćtakietempo,żebysięniepocić.Czytamwłaśnieartykułotym,
jakwzmocnićinteligencjęemocjonalną,kiedydzwoniJolka.Wprawdzieumówiłyśmysię,żeniebędzie
zawracać mi głowy w trakcie moich zmagań z nadwagą, i jeszcze dziesięć minut wcześniej nie
odebrałabym,jednakmamzasobąfragmentartykułudotyczącyprogramowegopielęgnowaniazwiązków
międzyludzkich.
–Mamnadzieję,żetocośpilnego.
–Bardzo–zapewniaJolka.–CzypamiętaszJulka,mojegochłopakazpierwszegorokustudiów?
–Jasne,ichybanietylkojagopamiętam,bowszystkiecigozazdrościłyśmy.Aledlaczegotaknagle
zebrałocisięnawspominki?Tylepiejniekombinuj.Niedawnoprzysięgałaś,żekonieczfacetami.
–Przestańsięwygłupiać.Mówiępoważnie.Pamiętasz,jak na wycieraczce ułożył z tulipanów moje
inicjały?Niewiedziałamotym,boakuratbyłamwśrodku,toznaczywmieszkaniu,aojciecpopowrocie
z pracy powiedział, że pod naszymi drzwiami komuś wypadły kwiaty. Dobrze, że się nie zorientował,
ocochodzi,bonapewnomiałabymtakzwanyszlabannakilkaweekendów.
–Tak,tobyłonadzwyczajne,aleniepowstrzymałocięprzedzerwaniemznim.Nigdyniezapomnę,
jak szłaś do kawiarni Bombonierka na ostatnie spotkanie. Ułożyłaś sobie jakiś tekst, żeby jak najmniej
zabolało,apotemzezdenerwowaniaitakwypaliłaśprostozmostu.
–Aonwtedypoprosił,żebymchwilęzaczekała,ipokilkuminutachwróciłzczerwonąróżą.
–Szkoda,żeniezpięcioma,możejednakcośbywskórał–mówiębezprzekonania,przecieżwiem,
wjakisposóbdziałamózgdwudziestoletniejidiotki.–Aleprzyznajmy,wówczassądziłyśmy,żejeszcze
zestorazyróżnimłodzieńcybędąnamzostawiaćkwiatygdziepopadnieiwręczaćpożegnalneróże.
– Niestety, to się zdarzyło jeden jedyny raz. – Westchnienie. – Wiesz, przysięga przysięgą, a serce
swoje.Nowięcwracamdodomuposiedmiulekcjachzuczniami,którzyjakbysięzmówili,żebymidać
wkość,ico?
–Ico?
– Jak to co? Żółte tulipany na wycieraczce. Gdybyś nie odchudzała się teraz gdzieś pod Lublinem,
pomyślałabym,żetoodciebie.Dlaczegotaksapiesz?
–Bowłaśniejadęnarowerze.
– I nie przewracasz się, gadając przez telefon? Przecież ty na prostej drodze spadasz z roweru,
najchętniejwkałużę.Widziałamto.
–Jadęnarowerze,któryjestprzytwierdzonydopodłoża.Mamnadzieję–dodaję,spozierającwdół.
–Aha,mówisię„stacjonarny”.Postawiłamtrzypałki,całeszczęście,żelekcjasięskończyła,bona
pewno byłoby ich dwa razy więcej. Moi uczniowie mieli okrągłe oczy ze zdziwienia. A jeden spytał:
„Paniprofesor,copaniądziśugryzło?”.
–Icoodpowiedziałaś?
–Żespróchniałezębyichnieróbstwaiignorancji.Ipotymkoszmarze,dręczonawyrzutamisumienia,
bo wiesz, szybko mi przeszło, ale pałki już znalazły się w dzienniku, wracam do domu, a na mojej
wycieraczce,naktórejoddawnaniestanęłamęskastopa,leżąkwiaty.
–Odkogo?
– Nie wiem, ale się rozkleiłam i przypomniał mi się Julek. Cały wieczór o nim myślałam i nawet
miałamochotęzadzwonić,aleprzecieżaniniewiem,gdziemieszka,aninieznamjegonumerutelefonu,
aprzedewszystkimtobyłoponadtrzydzieścilattemu.
–Icoztego.Możecięodnalazł,bojegomiłośćniezardzewiała.
–Tysięwygłupiasz,ajamówiępoważnie.Niechcęsiętakstarzeć.Bezpowrotnieibezproduktywnie.
Rozumiesz?–Jolkazaczynachlipać.
–Joluś,pewnie,żetak.Amyślisz,żepocojasiętakmęczęwtejSzarotce?Dlaczego?Mamnadzieję,
że znów będę wyglądać jak atrakcyjna laska i zacznę wszystko od nowa. Że w tej cholernej teorii
względności,którąMaksmipróbujewyjaśnić,taknaprawdęchodzioto,żeczasuniema,żejesttylko
złudzeniem.Niepłacz,proszęcię.Musibyćjakiśsposóbnato,żebysięcofał,nazawołanie.Minutapo
minucie.Dlategozgłębiam,no,możetozbytwielepowiedziane,raczejpoznajętęteorię.Szukamwniej
szansy. I jak tylko ją znajdę, natychmiast cię o tym zawiadomię. Sam Einstein mówił, że natura jest
wyrafinowana,aleniezłośliwa.Niemartwsię,dotarłamjużdokwestiidylatacjiczasu.Niepytaj,coto
znaczy, bo nie wiem dokładnie, ale się dowiem. I pamiętaj, że zawsze lepiej znaleźć na wycieraczce
jakieśanonimowekwiaty,niżżebyleżałabrudnaipusta.
–Kiedywracasz?
–Wprzyszłypiątek.Możewcześniej,bomamjużdość.
–AjakAnka?
–Wporządku,tylkotrochęsięnudziijeststraszniepodejrzliwa.
Nagle głos Jolki odzyskuje swój rzeczowy nauczycielski ton, który lubię, bo przywykłam do niego
iczujęsięznimbezpiecznie.
–Nowłaśnie.Zapomniałamcięuprzedzić.Ankanaurlopiezmieniasięniedopoznania.Ztrzeźwej,
racjonalnej osoby w kompletną kretynkę. Wiem, bo raz byłam z nią nad morzem. Ona nawet w czasie
urlopu nie potrafi żyć bez śledzenia, podsłuchiwania i wykrywania przestępstw, niestety tam, gdzie ich
nie ma. Wszystkich obserwuje i węszy, a potem, jak jej policyjna wyobraźnia się rozszaleje – żegnaj,
plażo,żegnaj,labo.Nowięcrozszalałasię,ajadałamsięwtowkręcićizostałamjejasystentką.Cały
czasśledziłamjakąśBoguduchawinnąparę.Ankapodobnotakzawsze.
–Dzięki,napewnoniedamsięwkręcić,niejestemgłupia–zapewniamJolę,wściekła,żedałamsię
wkręcićjużpierwszegodnia.
– W zamku, który niegdyś tutaj stał – mówi, a raczej uroczyście przemawia nasz przewodnik,
gwałtownym gestem wskazując na żałosne ruiny zabytkowej budowli, z której został jedynie kawałek
muru i stosy zmurszałych cegieł, ponieważ te, które po wojnie nadawały się do użytku, zapewne tkwią
terazwścianachdomówokolicznychgospodarzy–mieszkałznanyródRychłów.
Rychłów?Rychłów?Zaczynamstrzycuszami.CzyliwliczbiepojedynczejRychło!Tonazwisko,nie
nazwafarmyanisekty.
Ankaposyłamiporozumiewawczespojrzenie.
–Zamekniewyróżniałsięniczymszczególnym–kontynuujeleniwieprzewodnik.–Nienależałanido
największych,anidonajpiękniejszych,anidonajstarszychwtejmalowniczejokolicy.–„Bezprzesady”,
bąkam pod nosem. – Z jednego wszakże względu zasługuje na zainteresowanie. Działy się w nim
naprawdęniestworzonerzeczy.
Nasza rozczarowana wyjątkową nieatrakcyjnością zabytku grupa znienacka się ożywia. Wpijamy
wzrokwustaprzewodnika,którynajwyraźniejprzywykłjużdotakichreakcji,bomilknie.–„No,mówże,
kretynie”,burczyAnka;dajęjejlekkiegokuksańca,żebysięopamiętała.
– Otóż Rychłowie od dawien dawna słynęli z ekscentryczności i gwałtownych charakterów. Ale
ostatniwłaścicielzamkuprzewyższyłpodtymwzględemwszystkichswoichprzodków.Jegokolejneżony
albo przedwcześnie umierały, albo ginęły w tajemniczych okolicznościach. A miał ich więcej niż… –
„Wergiliuszdzieciswoich”,dopowiadaktoś–niżHenrykÓsmy.
Co za porównanie! Dzięki niemu prowincjonalny zabijaka natychmiast staje się jakby
przedstawicielem dynastii Tudorów, a mała wiocha na Lubelszczyźnie włącza się w nurt wielkich
dziejówEuropy.
– Stanisław Rychło zajmował się magią i miał niebywały dar manipulowania ludźmi. Z dawnych
relacji naocznych świadków wynika, że potrafił stosować coś w rodzaju… hipnozy. I dzięki temu –
przewodniktoczywzrokiemponaszychtwarzach–zgromadziłolbrzymimajątek,którywciążpomnażał
–oznajmiaipodsumowujekrótko:–Kochałpieniądze.
– To na hipnozie tak dobrze się zarabia? – pyta z ożywieniem pan Stefan, który jest księgowym
wzakładachmięsnychiwyraźniechciałbyzmienićprofesję,conapewnobymudodałoseksapilu.
– Owszem, jeśli potrafi się wykorzystać ją do własnych celów – odpowiada przewodnik i chyba
w poczuciu, że powinien jednak jasno określić te cele, dodaje: – Do własnych nikczemnych celów.
A Stanisław to umiał: używając hipnozy, nakłaniał ludzi do przepisywania mu majątków albo do
darmowej pracy… – nie, to za mało: – do darmowej i katorżniczej harówki na swoich włościach… –
znówzamało:–naswoichrozległychwłościach.Pięknemłodekobietyzaś–zawieszateatralniegłos–
donierządu.
– Czyli zwykły alfons – komentuje z pogardą pan Jeremi, który odznacza się wyjątkową kurtuazją
wobeckobietizlubościącałujenasporękach.
–Wpewnymsensietak–mówiprzewodnik,zerkającnazegarek,poczymnagle,jakbyuświadomił
sobie, że żona czeka z obiadem, zmienia taktykę i zaczyna trajkotać: – Ale jego dziewczęta robiły to
jedyniezaprzysłowiowąmiskęstrawy.Każdyzarobionygroszoddawałyswojemuchlebodawcy,którego
wielbiły jak bóstwo. Tuż przed wybuchem wojny Rychło był najbogatszym człowiekiem w okolicy.
Dopiero bomby faszystowskiego najeźdźcy położyły kres nikczemnemu procederowi, który uprawiał
przez całe lata. Zamek został zburzony, Rychło zginął, miejmy nadzieję, że w cierpieniach, a ci jego
podopieczni,którzynieskonaliwrazznimpodgruzami,rozpierzchlisiępoPolsce.Poświecie.Kilku
znichjeszczeżyje.Iżyjerównieżjedenzjegolicznych,ślubnychinieślubnych,wnuków.Mówisię,że
odziedziczył po swoim dziadku zarówno usposobienie, jak i talent do hipnozy. Więcej nie powiem, bo
możetotylkoplotki,apozatymożywychniegodzisięmówićźle.
–Chybaomartwych–protestujeAnka.–Toomartwychsięniegodzi.Niechpanpowie,bochcemy
wiedzieć,coonwyprawia.
– Przykro mi, mam swoje zasady – odpowiada przewodnik, spoglądając w niebo, jakby chciał
sprawdzić, czy Bóg na niego patrzy i te piękne zasady pochwala. – Zapraszam do busa. Czeka na nas
jeszczewielewrażeńiwspaniałychpomnikówpamięcinarodowej,którąnależyczcićipielęgnować.–
ZnówbłądziwzrokiemponiebiosachwposzukiwaniuBoga,poczymzerkanazegarek.–Pośpieszmy
się,żebyniezaniechaćtegopatriotycznegoobowiązku.
– Co za nudziarz – zrzędzi Anka, zajmując miejsce w busie, oczywiście przy oknie. – Zataił przed
naminajciekawszeinformacje.Nietonie,łaskibez,samasiędowiem.Rozumiesz?Jesteśmynatropie.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni, a Rychło od Rych,sław, po którym odziedziczył talent do hipnozy
ipazerność,ikontynuujejegodzieło,chociażjużwskromniejszymzakresie.
–Owszem–przyznaję.–Jakiśtamdomzogrodemtonietosamocorozległelatyfundiaizamekzsalą
balową.
– To były piękne czasy – wzdycha Anka. – A jaką wytworną oprawę miały wówczas zbrodnia
izdrada.Niestety,wtedyniemogłabymuprawiaćswojegozawodu.
–Dlaczego?Niewiernośćjestcechąponadczasową.Sięgaczasówmitycznych,Zeusnaprzykład…
–Tak,alewówczas,anawetjeszczewminionymstuleciu,zdradadziałałatylkowjednąstronę,aja
niecierpięśledzićkobiet.Możeprzezbabskąsolidarność,amożedlatego,żejestemleniwa:pewnienie
uwierzysz, ale facetów łatwiej przyłapać na cudzołóstwie niż kobiety. My naprawdę mamy lepszą
intuicję. Większość żon, które śledzę, czuje, że wokół nich dzieje się coś niedobrego. Są ostrożne
isprytne.Afacetzbukietemwręce,pudełeczkiemodjubilerawkieszeniiszampanemwteczcepodąża
prostodocelujakjapońskishinkansen.Cotakpatrzysz?
–Bonicanicciniewierzę.
– Przysięgam, trójkąt bermudzki: jubiler, kwiaciarnia, monopol. Chociaż niekoniecznie w tej
kolejności:ciinteligentniejsikwiaciarnięzaliczająnakońcu,żebyniewymiętolićkwiatówwdrodzepo
szampanaalbobransoletkę.Przecieżwiesz,tyteżmiałaśkochanków.
– Bez przesady, w dojrzałym życiu, kiedy facetów, niektórych oczywiście, stać już na kwiaty,
szampanaibiżuterię,miałamtylkojednego.Aonzaliczałtylkokwiaciarnięimonopolowy,czyliodcinek,
anietrójkąt.AMarceltylkopunkt,znaczysięmonopol,alezatocodziennie.
– No tak, trzeba pamiętać, że najczęściej mam do czynienia z zamożnymi ludźmi. Stąd ten jubiler.
NaprawdęniedostawałaśkwiatówodMarcela?
–Tylkoodwielkiegodzwonu.
–Azresztą–Ankamacharęką–jabymwolała,żebymążczykochanek,zamiastdawaćmikwiaty,
zabierałmójsamochóddomyjniidowarsztatu.
–Jateż–zapewniamgorliwie,zwłaszczażewyczułamwjejsłowachaluzjędomojegozaniedbanego
auta.
–Patrz,czasemsięzgadzamy.
– Tak, obie jesteśmy okropnie przyziemne i praktyczne – odpowiadam i patrzę w okno, za którym
przesuwasięmonotonnykrajobrazzpokracznymiwierzbami.
Kolejnyposiłekjem,awłaściwiespożywam,zespuszczonymwzrokiem.
–Niesmakuje,kochanie,czypanisięmodli?–pytaztroskąpaniWanda,któranapewnozrzuciłajuż
zetrzykilo,ponieważniedenerwujesiętakjakjaiwciążsięśmiejezbyleczego.
–Niesmakuje–odpowiadamszczerze.–Imodlęsię,żebyjużstądwyjechać–dodaję,obserwując
Ankępałaszującącoś,conapewnojestpyszne.
Jakzwyklemachadomnieręką.Obokniejprzechodzikilkunastoosobowagrupa„smutnych”.Pochód
zamykaksiądzMarek,któryzatrzymujesięprzynaszymstolikuinachylasiędopaniWandy.
–Jeślipanipotrzebujesięwyspowiadać,będęterazprzezgodzinkęwolny.
–Ależproszęksiędza,janiemamtylugrzechów–oburzasiępaniWanda.
–Oczywiście,zapewnewystarczynampięćminut–odpowiadaksiądz,barwiącswójuśmiechlekką
ironią.
Przychodzi mi na myśl, że skoro Anka chce wrócić na łono kościoła, to także mogłaby pójść do
spowiedzi. A nuż dzięki temu uspokoi się i przestanie węszyć. Kiedy dzielę się z nią tym pomysłem,
stanowczoprotestuje,zatykającuszy.
–Niechcęotymsłyszeć.Niemogę.Zbytpoważnietraktujęsakramenty.Asporosięuzbierało.Czy
wiesz,jakjapomstowałamnaBogapośmierciPoli?Odtamtejporyniebyłamwkościele.No,możeze
dwarazy.Najakichśchrzcinach.Aha,inapogrzebie.Inatrzechślubach.Aletosięnieliczy.
–Nibydlaczego?
– Bo chodziłam tam nie z duchowej potrzeby, ale z obowiązku. Nie liczy się. Chciałabym mieć
wybiórczą amnezję, ale to marzenie ściętej głowy, bo najlepiej pamięta się rzeczy, o których chce się
zapomnieć.Pomstowałam.Ibluźniłam.
– Bóg ponoć jest miłosierny. Jeśli ktoś okazuje skruchę, wybacza mu – zapewniam ją i od razu
przypominamsobie,jakkiedyśwprzypływierozpaczy,realizującporzekadło:„JaktrwogatodoBoga”,
przesiedziałamwkościelepółdnia.Ico?Kiedymodliłamsiężarliwie,ktośmiukradłtorebkęzkluczami
oddomui,masięrozumieć,zdowodemosobistym,wktórymbyładres.
– Ale ja nie okazałam skruchy. Zagadnę księdza Marka przy jakiejś okazji i podpytam o to i owo.
Nawetsięniezorientuje.
–Ibędzieszmiałakolejnygrzechnasumieniu:manipulowaniesługąbożym.
– Mylisz się. Pytać wolno. A ja mam dobre intencje. Aha, jutro rano idziesz na kijki beze mnie.
Zmieniłamkoło,muszępojechaćdowulkanizatoraiwreszciezapuścićżurawianafarmęRychły.
–Wobectegozrobięsobiewolneprzedpołudnie.Niepowinnamsiętakforsowaćanifrasować,boto
miszkodzi.
Ankakręcigłowąimilczywymownie.
Ankajakzwyklewstajeoświcie,jakzwyklesuszywłosyswojąodrzutowąmaszynąigłośnośpiewa.
Ciekawe–tymrazemjakąśpieśńreligijną,chybatęsamą,którąsłyszałamwczorajwieczorem.„Chrystus
jestznami”czycośwtymstylu.ByćmożeAnkajestpodatnanamanipulacjęisugestię,pewnieteżna
hipnozę.
–Cocisięśniło?–pyta.
–ŻeMaksdostałwścieklizny.
–Amapowód?
–Tak,Szatangougryzł.
–Tentwójszwagiercorazbardziejmnieintryguje.Trzymawdomuszatana,którygryzieludzi?
–Szatantoimięcholernegopsa,którygryziebezuprzedzenia.Mógłbyjednakprzedtemwarknąć,co
nie?Ładnieśpiewałaś.
–Należałamkiedyśdochórukościelnego,znamdużotakichpieśni.
– Dziwne to były czasy, twój tata milicjant w komunistycznym państwie, a ty nie wychodziłaś
zkościoła.
–Icoztego?Onteżchodziłdokościoła.Ijegokoledzytakże.Ibraliślubykościelne,ichrzciliswoje
dzieci.IwierzyliwBoga.No,tegoostatniegoniejestempewna.
–Alepozytywni–mówięzprzekąsem.
– Bez przesady, ale mój ojciec rzeczywiście był w porządku. Kiedy odchodził na emeryturę, miał
całkiemzszarganenerwy,bopracowałwwydzialezabójstw.Napatrzyłsiętakstrasznychrzeczy,żenie
mógłspaćponocach.Innipili,aonbrałtonyśrodkównasennychiuspokajających.Mamaciągleprosiła,
żebyrzuciłtępracę,aleonjąkochałnaswójsposób.Byłideowcem.
–Masztoponim.
–Nie żartuj. Do pięt mu nie dorastam. Jeśli widzi, czym się teraz zajmuje jego córka, w grobie się
przewraca.Onłapałprzestępców,ajadonoszęnaniewinnychludzi,itogłównienakobiety,którechcą
wziąćżyciewswojeręce.Mówięci,wgrobiesięprzewraca.
– Mój ojciec też. Ale ciocia Róża nie, bo została skremowana. Ten sugestywny frazeologizm
niebawemwyjdziezużycia.Szkoda.
W tym momencie na zewnątrz rozlega się chóralny wrzask. Podbiegamy do okna – pośrodku pola,
gdzieporannamgłajużniecoopadła,amożesiępodniosła,nigdytegoniewiem,stoiwkręgu„smutna
grupa”.Toonitakkrzyczą.
– Dość tego – mówi stanowczo Anka. – Trzeba z tym skończyć. Dziwię się tylko, że tak jawnie to
robią.Sektynaogółdziałająwukryciuichowająsięzawysokimpłotem.Ipatrz,ksiądzMarekteżjest
znimi.Wyglądają,jakbywznosilimodłydosłońca.
–Niemasłońca.
–Modląsię,żebywyjrzało.Istneśredniowiecze.
–Nieprzesadzaj,wdzisiejszychczasachtobardzonowoczesnemetodywpływanianaprzyrodę.Nasi
posłowie też się modlili o deszcz. A poza tym, o ile się nie mylę, w ten sposób, właśnie krzykiem,
wyrzucasięzsiebiezłość.Psychologowiezalecają,żebyczasemsobiepowrzeszczeć.Zresztąpopatrz,
onitorobiącałkiemradośnie.
–Jadę.
–Jedź.
Wracam do książki Weroniki, która tak cudownie opowiada o zwierzakach. Kocha je. Nawet myszy
polne. Okazuje się, że zimą je dokarmia. Szczerze mówiąc, średnio podoba mi się pomysł
zdokarmianiemmyszy,alepochwilizmieniamzdanie.
Wstosiedrewnaoboktarasuzamieszkałamysiarodzina,czylipaństwoMyszkowscy.Wpadłamna
genialnypomysł:żebyniewchodziłydodomuiniemyszkowałypokuchniispiżarni,postanowiłamje
dokarmiaćnazewnątrz.Takwięckażdegodniawystawiamimjedzenie,wkilkumiejscach,żebysięnie
kłóciły. I myszy dały się nabrać! Wszystko błyskawicznie pożerają, po czym syte znikają wśród
brzozowych polan. Niestety, nie jestem w stanie ochronić ich przed kotami, które, kiedy są w domu,
całyczaswpatrująsięwtaras,ćwierkającpyszczkami.Niewiemjednak,corobią,kiedywychodząna
dwór. Metoda z dzwoneczkami, którą kiedyś próbowałam zastosować, żeby nie polowały na ptaki,
okazałasięzbytinwazyjnadlamoichuszuipodwóchdniachakustycznychmęczarni,bliskazałamania
nerwowego, zrezygnowałam. Trudno, zarówno ptaki, które chmarami zlatują się do karmników
zziarnemsłonecznika,jakimysiarodzinamusząsobieradzićznaturalnymiwrogami.Wkażdymrazie
tejzimyjeszczeanirazuniewidziałamwdomumysiegobobka.
Głośnochichoczę,alejużpochwiliogarniamniesmutek.
ŚniłmisiędzisiajBartek,inaczejniżzwykle.Byłprzygnębionyinajwyraźniejmiałmicośważnego
do powiedzenia. Wiedziałam co. Po przebudzeniu wróciło do mnie wspomnienie, które wyrzuciłam
zpamięci,żebyzachowaćwniejtylkoto,codobre.Bartekuważa,żeniedasięniczegousunąćzgłowy
–trzebaoswoićniedobrewspomnienia:ojca,któryopuściłnas,kiedymiałampięćlat,ijużnigdysię
nie pojawił, czasy, kiedy paliłam trawkę i robiłam głupstwo za głupstwem, nasze dziecko, które
urodziłosięzbytwcześnie,żebymogłoprzeżyć.„Uciekaszodwspomnień,aonecięgonią,bonależą
dociebie,atydonich.Kiedyprzestaniesz,oneteżprzestaną”.
Mojeoszczędnościsiękończą.Zprzekładówniewyżyję.Muszęznaleźćsobiejakąśpracę.Jedyne,
comiprzychodzidogłowy,toszkoła.Wsąsiedniejwsijestpodstawówkaigimnazjum.Tylkożetamna
pewnoniktniepotrzebujełaciny.
Spotkałamsięzdyrektorem.Kiedyprzedstawiłammuswójpomysł,zrobiłoczyjakdwuzłotówki.
– Proszę pani, ja mam kłopot z nauczycielem angielskiego, a pani wyskakuje z łaciną i mówi
ojakichśtammitachantycznych.
– Angielskiego też mogę uczyć – zaproponowałam. – Ale łacina bardziej im się przyda. Ćwiczy
umysł.Apozatym,jeśliktośuczysięczegośbezinteresownie,tojużzawszebędziemiałpęddowiedzy.
Dzieciomnawsitrzebadaćcośekstra.Notojak?Transakcjawiązana,łacinaplusangielski?
Siedział,drapałsiępogłowie,wzdychał,chrząkał,spoglądałwsufit,chodziłpopokoju.
–Proszęmidaćtydzieńdonamysłu.Niejestempewien,czyznajdąsięnatopieniądze.Zadzwonię
dopani.
Izadzwonił!Mogęzaczynaćpowakacjach.Jestemszczęśliwa–pomysłyjedenzadrugimcisnąmi
się do głowy. Wprawdzie jeszcze nie wiem, jak powinno się uczyć dzieci, ale za to wiem, jak się nie
powinno. Ani dzieci, ani dorosłych. I wiem też, że nigdy, przenigdy nikomu nie postawię pałki ani
dwójki,aninawettrójki.
Ogarnia mnie senność. Krótki spacer dobrze mi zrobi. Kiedy wychodzę na podwórze, do moich
nozdrzydocierazapachpapierosowegodymu.Cudowny,kuszący.Rozglądamsięiwkońcudostrzegam
siwą smużkę, uchodzącą zza rogu budynku. Idę tam bezwiednie. Pod ścianą siedzi Dzikuska. Patrzy na
mniewyzywającoizaciągasięzostentacją.
– Już wszędzie człowieka znajdą. Ani chwili spokoju – mówi, ale bez złości, raczej obojętnie. –
Zapalisz?
–Niemogę,rzuciłam.Jakzapalęjednego,tojużpopłynę.
–Wiem,miałamtakzwódą.
Chryste, przecież ona ma najwyżej osiemnaście lat. Kiedy zdążyła wpaść w nałogi? Patrzy na mnie
drwiąco.
–Dziwne,co?
–Trochę.Aledlaczegopanisięukrywa?–pytam.
–Pani?–Dziewczynawybuchaśmiechem.–Nodobrze,mówmiMira.ToodMirosławy.Jakmożna
nazwaćniemowlęMirosławą!
–AjajestemMania.OdMarii.
–Święteimię.
–Alejaniejestemświęta.
–Owszem,widaćtopotobie.Ludziepoprzejściachmającharakterystycznezmarszczki.
–Ciekawe–odpowiadamidotykamtwarzy.
–Aukrywamsię,bomamjużdośćtegogadaniaosobie,wywalaniabebechówiwróżeniaznich.
–Teżtokiedyśrobiłam.
–Ijakciposzło?
– Trudno powiedzieć. Ale jak już wywaliłam i popatrzyłam, to zrobiło mi się niedobrze. Mówiąc
dosadnie,niewiedziałam,żemojebebechytakwyglądają.Izachciałomisięzmiany.
–Udałosię?
–Niewszystko,boniedasięcofnąćczasu.Alegeneralnietak.Jestem…
–Co?
Czuję,żesłowo„szczęśliwa”niebędzienamiejscu.
– Jestem zadowolona. I nie oczekuję od życia niczego więcej. – Wiem, że Strofa zaraz wyszydzi to
drugiezdanieisięniemylę:„Ha,ha,ha.Tyjużpoprzebudzeniuoczekujeszczegoświęcej”.
Mirazapaladrugiegopapierosa.Zaciągasięgłęboko,jakbychciała,żebydymrozszedłsiępocałym
jejciele.
–Apotemmiałaśdokądwrócić?
Nierozumiemjejpytania.
–Jaznikądnieodeszłam.Donikądniewracałam.Chybaraczejczekałam.
– A gdybyś odeszła i nie miała dokąd wrócić? A zresztą nieważne. – Macha ręką i rzuca kilka
pomysłowychprzekleństw.
–Maszdzieci?–pytaiwypstrykujeprzedsiebieniezgaszonegopeta.
–Synaicórkę.Sąjużdorośli.
–Imęża?
–Mężanie.
–Normalka,jaksiękończyterminprzydatnościdospożycia,facetpryskadomłodszej,co?
Dowcipnaiokropniezłośliwa.Chybajaknaswójwiektrochęzadużowieożyciu.Możejejojciec
porzuciłmatkę.Nieodpowiadamnajejpytanie.
–Dobra,wracam,zanimteoszołomyzacznąmnieszukać.Paranoja.Niechcębraćudziałuwtejfarsie.
– Podnosi się z ziemi i otrzepuje dżinsy. – I powiedz tej swojej wyfiokowanej, ukwieconej koleżance,
żebysięodemnieodczepiła.Wciążzamnąłaziichcemipomagać.NiechsięlepiejzatrudniwArmii
Zbawienia.
Odchodzi. Ma ładną figurę. Ruchy trochę kanciaste, dziecinne. Ta wymyślona przez Ankę Dzikuska
dobrzedoniejpasuje.
Jest południe, kiedy wracam do Szarotki. Anki wciąż nie ma. Na wyświetlaczu telefonu, który
zostawiłamwpokoju,widzęnieodebranepołączeniaijedenSMS:„Cholera,zadzwoń!”.Niestetyniema
zasięgu. Poczekam jeszcze godzinę i dopiero potem zacznę się denerwować. W końcu jest detektywką,
z niejednego pieca chleb jadła. Na myśl o chlebie moje ślinianki zaczynają intensywnie pracować.
Wizualizuję tartą marchewkę i natychmiast przestają. Przed drugą Anka staje w drzwiach, spocona
iwściekła,zrzucaznógbutynaobcasach,następniełaciatąsuknię,wkładajedwabnyszlafroczekipada
bezsłowanałóżko.Podchodzędoniejpowoliiostrożnie,alebojęsięocokolwiekzapytać.
– Twój samochód jest absolutnym rzęchem. – Patrzy na mnie wzrokiem, który ani trochę mi się nie
podoba. – Po sześciu kilometrach, dokładnie w połowie drogi, silnik zgasł i już nie chciał zapalić.
Dzwoniłam,aletypewniespałaś,atelefonpewniezostawiłaśwłazience.–Tymrazemnie.–Apotem
mójtelefonsięrozładował,awzepsutymsamochodzieniemożnaniczegonaładować,zwłaszczajeślinie
ma się ładowarki. To mój ostatni urlop w życiu. – Po chwili zmienia zdanie, widocznie żal jej tak
pochopnie rezygnować z wyjazdów. – Ostatni z tobą. Bo jesteś najbardziej nieodpowiedzialną osobą,
jakąznam.Iwiesz,gdziemamtwojąwyspęzpalmami?
Stojęcichojaktrusia,przygniecionapoczuciemwiny.Ankamasujespuchniętestopyicoruszobrzuca
mniebazyliszkowymspojrzeniem.
–Niedowiary,toprawdziweodludzie.–Jejtwarztrochęłagodnieje.–Nikttamtędynieprzejechał,
kiedydrałowałamtesześćkilometrów.
–Specjalnietakwybrałam,żebynicnasniekusiło–przypominamjej.–Ipochwaliłaśmniezato.
–Tak,upiornemiejsce.Możeszsiędoniegodostać,alejużnigdygonieopuścisz.JakuKafki.
–AlepocoodrazumieszaćdotegoKafkę?–pytamcicho.
– Nie, tam było odwrotnie. K. nie mógł się dostać do zamku, a ja nie mogę się stąd wydostać. To
wielkaróżnica.Onbyłjednakwdużolepszejsytuacji.Wpewnymsensiebyłwolny.Niepotrzebniesię
uparł.
–Hm,ciekawainterpretacja–chwalęAnkę.
– Słuchaj, czy przypadkiem Szarotka nie jest jak ta wioska z Zamku? Tutaj też rządzi ktoś
niewidzialny.Wszyscysąpodstawieni.NawettepanieWandyiZosie,panowieLeszkowieiStefanowie.
Tostatyści.Tylkomydwieniejesteśmywtajemniczone.
Nie zaprzeczam, żeby się już udobruchała. Jej wyobraźnia jest jak stubarwna kometa, za którą nie
sposób nadążyć. Gdybym o tym wcześniej wiedziała, nigdy nie powierzyłabym jej żadnego śledztwa,
nawet śledzenia tępego męża, który przed wizytą u kochanki zalicza trójkąt bermudzki. Naprawdę
wolałabym,żebycierpiałanaafantazję.
–Cośnowego?–pytajużcałkiemspokojnie.
–Nic.–NiewspominamospotkaniuzDzikuską,żebyniesprawiaćAnceprzykrości.
–Jużzamówiłamholowanie.Wieczoremzabiorąsamochóddowarsztatu,jeślinadalstoitam,gdziego
zostawiłam.
–Jestubezpieczony.
– Tak, dostaniesz tysiąc złotych, bo tyle jest wart, i będziesz dyrdać wszędzie na piechotę. Jak ja
dzisiaj.Czytykiedykolwiekpokonałaśtakąodległośćnawysokichobcasach?
–Nie.Tylkorazprzeszłamsięwszpilkachposklepieobuwniczym,toznaczymiałamtakizamiar,ale
niestety po dwóch krokach runęłam prosto pod zgrabne nogi ekspedientki, która zaczęła nerwowo
chichotać.Spojrzałamnaniązpodłogi,takjaktynamniepatrzyłaśprzedchwilą,izamilkła.Nigdynie
zapomnętejsceny.
–Ciekawe.Czytymaszjakiśfeler?Naprawdębardzodziwne.
–Tak,mamfeler,niejestempróżnailubięstarezużyteubrania,amojebutymusząbyćwygodnejak
skarpety.
Wagarydobrzemizrobiły,mimotomojemięśnie–jakiemięśnie?–mająsiękiepsko.Wczasie,kiedy
wykonujętrzyrozpaczliwebrzuszki,Ankamajużzasobąconajmniejdwadzieścia.
–Świetnie,paniMario!–wołatrener,którywciążobserwujemojezmaganiazciałem.
Postanawiam,żepogimnastycepójdędodoktora,żebyzabroniłmiintensywnychćwiczeń,azalecił
raczej czytanie w łóżku i krótkie spacery. Już widzę, jak reszta grupy gania po lesie, podczas gdy ja
czytamsobieksiążkęWeronikiiobserwujękrowynapastwisku.Wtymmomencieznówdocieradomnie
dziarskigłospanaIrka,który,niewiedziećczemu,uparłsię,żebymniezachęcać:
–Żwawo,paniMarysiu,jutrobędzielepiej.Proszęsięniepoddawać.
Nienawidzę programowego dzielenia się dobrą energią. Tego już za wiele, człowiek wizualizuje
sobie,żebyjakośprzetrwać,atenwcinasięwjegointymnyświatzesłowamitakzwanejotuchy.Cała
radośnie ćwicząca grupa patrzy na mnie życzliwie, Anka się uśmiecha, trener do słów otuchy dorzuca
jeszcze kilka spojrzeń zachęty, a wtedy Strofa podjudza mnie: „Już dość. Nie musimy tego znosić.
Powiedz mu”. Wstaję ociężale, chociaż wolałabym zerwać się lekko i zwinnie, i wysapuję: „Cholera
jasna,mamtegopodziurkiwnosie!”,poczymodwracamsięnapięcieiwychodzęzsali,odprowadzana
tuzinemspojrzeń.
– No ładnie, ładnie. Podziwiam twoją wytrwałość – mówi Anka, kiedy szykuję się do doktora po
zwolnieniezwuefu.–Wybieraszsięgdzieś?
–Tak,idędodoktora,żebymniezwolniłzwuefu,boruchmiszkodzinagłowę.Ajadbamozdrowie
psychiczneiniemamzamiaruzrujnowaćgolekkomyślnie,wdodatkuzawłasnepieniądze.
–Aleprzecieżgimnastykaniejestobowiązkowa.Możeszsobienawetzamówićnormalnejedzenie.
–Nierozumiesz.Chcę,żebymniezwolnił,aleprzedemnąsamą.Chodziosumienie.Żebymnienie
gryzło.A,nieważne.–Machamręką.
Ankamatakgłupiąminę,żechociażzłośćmijeszczenieminęła,zaczynamsięśmiać.Najwidoczniej
niewienicofortelach,jakieludziestosują,żebysięcudzymirękamiodczegośwymigać.Aprzecieżna
tymbazująnajwiększezbrodniewhistorii–żecośalboktośusprawiedliwianaszeczyny.
Przedgabinetemsiedzikolejkasmutnych.Namójwidokwszyscymilkną.
– A państwo na jakim są turnusie? – zagaduję chłopaka, który spuszcza głowę i wpatruje się
wpodłogę.
Wyręczagojakaśdziewczyna:
–Uczymysięradzićsobiezestresem.
Chłopak, wyraźnie zadowolony, że nie musi się odzywać, patrzy na nią z wdzięcznością. Po
kwadransie rezygnuję z wizyty u doktora – dobra, będę ćwiczyć, choćby ośmieszając się na oczach
całego świata. „Odpuść sobie – jęczy Strofa – albo naprawdę ćwicz, bo mam dość tej martyrologii.
Jesteśgorszaniżwdowapopowstańcu”.„Atyjesteśgorszaniżwszyscyzaborcy”,rewanżujęsięStrofie.
–Anka–wołamoddrzwi–oniucząsiętylko,jakwalczyćzestresem.Możemydonichdołączyć.
–Tere-fere.Sązfarmy,recepcjonistkazdradziłasię,rozmawiającprzeztelefon.Dzwoniłtenichguru,
aonapowiedziała:„Wszystkowporządku,panieRychło,dobrzeimidzie.PaniJoannamówi,żesąjuż
gotowi”.Aha,tylkozjakąśMirąmająproblem.
–Totadziewczyna,zaktórąłazisz.TwojaDzikuska.
–Jazaniąłażę?Skądcitoprzyszłodogłowy?–oburzasięAnka,ajejpoliczkiczerwienieją:uderz
wstół,anożycesięodezwą.
–Znikąd.–Terazjasięrumienię.–Obiłomisięouszy.
–TylkoMiraniejestjeszczegotowa.Pewniedlatego,żesiębuntuje
–Skądwiesz,corecepcjonistkamiałanamyśli?Nieufajzdaniomwyrwanymzkontekstu–upominam
Ankę.
– Spytałam ją, co to za grupa. A ona zaczęła mi wygadywać jakieś głupoty o samorozwoju,
doskonaleniusięiotymstresie.Czyoniwyglądająnatakich,cosięsamodoskonaląalbosamorozwijają?
Recepcjonistkakłamie.
– Ale ksiądz Marek sprawia dobre wrażenie. Nie widzę w nim nic diabolicznego, przeciwnie, jest
życzliwy i wszyscy się do niego garną. Nasze panie spowiadały się już ze trzy razy, bo chcą mieć
rozgrzeszenie do końca życia. Zostałaś tylko ty. Może jednak pójdziesz? – Pytam o to nie dlatego, że
zależyminareligijnościAnki.Poprostuczuję,żerozmowazksiędzemMarkiemobróciłabywgruzyjej
spiskoweteorie.
–Zastanowięsię.NajpierwpojadędoRychły.Noico,dostałaśzwolnienie?
–Nieweszłam.Niechciałomisięczekać.
–Notomarsznamasaż,apotempysznakolacja.Zamówięsobiedzisiajspaghettibolognese.Dobrze
tutajprzyrządzająmakaron,prawdziwyaldente.PodobnokucharzjestWłochem.
–Wątpię.Szkoda,żeniewidziałaśnaszejdzisiejszejzupy,któradowiodła,żesąnaświecieludzie,
którzygotujągorzejodemnie.
–Pewniemajądwóchkucharzy,jedengotujedlagrubasów,drugidlanormalnych.
–Czyniebędzieciprzeszkadzać,jeślipoczytam?–pytamAnkę,kiedyleżymywłóżkach.
–Maszjeszczesiłę?
–Naczytaniezawszemamsiłę.Czytanieniemęczy.
–Dajkawałek,teżsobiepoczytam.
Musimy zabawnie wyglądać – raz jedna, raz druga chichra, raz jedna, raz druga pociąga nosem.
AwkońcuAnka,kiedydocieradofragmentuzkozą,wybuchaserdecznymśmiechemizaczynaczytaćna
głos.
Nie ma nic piękniejszego niż jesienny las. Niż zimowy, wiosenny, letni las. Po prostu nie ma nic
piękniejszegoniżlas.ZabrałamJózięiCzarusianadługispacer,żebysięwybiegali,zwłaszczaon,bo
wciążtyje,chociażjestnaścisłejdiecie.TrudnojednaknazwaćbieganiemostrożnytruchcikCzarusia,
którystarasięnieprzemęczaćiżałośniepokwękujejakczłowiek.Dlategozdziwiłamsię,kiedynagle,
z dzikim ujadaniem i niebywałą werwą, pognał w chaszcze nad jeziorem. Józia, wprawdzie szczupła
iszybka,alezatogapa,ruszyłazanim,żebyczymprędzejdowiedziećsię,coCzaruśwywęszył.Ajaza
nimi. I co widzę? Nie do wiary! Moje psy też chyba nie wierzą własnym oczom, bo nieruchomo
wpatrują się w coś białego i futrzastego pod klonem. A białe też się wpatruje oczami o poziomych
źrenicachicichobeczy.Tokoza,ślicznabiałakozaprzywiązanadodrzewajakporzuconywlesiepies.
Czaruś, który też był kiedyś bezdomny i bezpański, w lot zrozumiał, co się dzieje, podbiegł do niej
i zaczął ją lizać po nogach. Józia patrzyła bezradnie to na mnie, to na kozę. Podeszłam bliżej. Nie
wiem, czy kozy umieją płakać, ale przysięgłabym, że widziałam w jej oczach łzy. Odwiązałam ją, po
czympowoliruszyłamwkierunkuścieżki.Psyzamną.Czaruścoruszzatrzymywałsię,odwracałicoś
wyszczekiwał do kozy. Wreszcie zrozumiała i powolutku podążyła za nami. Najwyraźniej była
wygłodzona i bardzo słaba, bo co chwilę zatrzymywała się i patrzyła na nas żałośnie. „Niestety, nie
mogęcięwziąćnaręce.Niedamrady.Postarajsię,totylkokilometr”–powiedziałam.Byłtozapewne
najdłuższy kilometr, jaki w życiu przebyła. Po drodze dwa razy napoiłam ją wodą z butelki. Czaruś,
kiedy wyczerpana stawała, podbiegał do niej i lizał ją po kopytkach, trącał nosem i szczekał, że już
niedaleko. A Józia, która jest introwertyczką, nie okazywała żadnych emocji, chociaż, jak
podejrzewam,przechodziłaistnąburzęuczuć:otownaszymdomumiałazamieszkaćnowaistota,która
napewnozechceJóziępozbawićuprzywilejowanejpozycji.Boprzecieżtojabyłampierwsza,zdawał
się mówić jej wzrok, kiedy od czasu do czasu zerkała na mnie. Nie martw się, jesteś najważniejsza,
zapewniałam ją. Tylko Bartek jest od ciebie ważniejszy. Usłyszałam jego śmiech wśród drzew, Józia
chybateż,bozwolniła,postawiłaswojenietoperzowateuszyisięuśmiechnęła.Wreszciedotarliśmyna
podwórze.Szybkonakarmiłamkozę,przygotowałamjejmieszkaniewpustejobórce,którawreszciena
cośsięprzydała.AterazmyślimyzBartkiemnadimieniemdlaniej.
–DziwnajesttaWeronika–mówiAnkazrozbawieniem.–Czyonanaprawdęrozmawiazeswoim
zmarłymmężemiuważa,żeonjejtowarzyszyipomaga?
–Naprawdę.Założęsię,żetoonwymyśliłimiędlakozy.
–Ajaksięnazywa?
–Balbina.
JeszczeprzezgodzinęcytujemysobiefragmentyksiążkiWeroniki,poczymgasimyświatło.
ANKA
Kiedy czytały dziennik Weroniki, zatęskniła za czymś, bardzo mocno. To był nowy stan, który
przywoływałjakieśchwilezdalekiejprzeszłości.Cośczystegoiniewinnego.
Ma dziesięć lat. Jest ciemna sierpniowa noc. Siedzi z ojcem na łące, patrzą w niebo na spadające
Perseidy.Jużzawczasuwymyśliłamarzenia.Instynktownieczuła,żeniepowinnosięprosićoprzedmioty
ani o dobre stopnie w szkole, tylko o coś nadzwyczajnego. Na przykład, żeby mama wyzdrowiała
i wróciła ze szpitala. Albo żeby mieć psa. Kiedy niebo przecina kolejna gwiazda, błyskawicznie
wypowiada w myślach jedno ze swoich życzeń. Pyta ojca o jego marzenia. „Mam tylko jedno –
odpowiadaojciec.–Żebyśbyłaszczęśliwa”.Ankabierzegozarękęikiedyrozbłyskujekolejnymeteor,
prosi:„Niechmamaitatabędąszczęśliwi”.
Postanowiła,żewsierpniupojedzietam,gdziespędzaławtedyzojcemwakacje.Iodnajdzietęłąkę.
Znów będzie obserwować roje Perseidów i wypowiadać marzenia. Przecież nie chodzi o to, żeby się
spełniały,tylkoowiarę,żemogąsięspełnić.AleAnkaniemiałajużmarzeń:tedawnestraciławrazze
śmierciąPoli,nowesięniepojawiły.Wpatrzonawplamęnaścianie,którąprawdopodobniezostawiły
czyjeśpalce,próbowaławymyślićjakieś,alebezpowodzenia.Zastanawiałasię,czyjeszczejejnaczymś
zależy.NapewnozależałojejnaIgorze.Zabolało,kiedypewnegodniapowiedział,żewolizamieszkać
z ojcem. Zrozumiała: miał dość tego jej smutku, milczenia. A przede wszystkim kontrolowania: bez
przerwy dopytywała, gdzie był, z kim, po co, patrzyła mu badawczo w oczy, obwąchiwała go, żeby
sprawdzić,czyniepalił,niepił.Czasemnawetczekałananiegopodszkołą.Kiedyjegoklasawybierała
się na wycieczkę do Krakowa, oznajmiła, że ona też pojedzie jako jedna z opiekunek. Skłamała, że
poprosiłająotowychowawczyni.Igorspojrzałnaniąchłodno.„Wobectegojarezygnujęzwyjazdu”.
Byłapewna,żemuprzejdzie.Nieprzeszło.Został.Atydzieńpóźniejwyprowadziłsiędoojca.Wdomu
zapanowałagłuchacisza.Ankaniemogłasobieznaleźćmiejsca.Codzienniedzwoniładosyna.Czasem
po kilka razy. „Ty nadal mnie kontrolujesz”, powiedział pewnego dnia. Bardzo ją te słowa zabolały.
Chciałatylkowiedzieć,couniegosłychać,jaksięczuje,cowszkole.„Matkamaprawopytaćotakie
rzeczy”, powiedziała, kiedy kolejny raz się obruszył. „A syn ma prawo się przed tym bronić”,
odpowiedział.Wkońcuprzestałapytać.Ichkontaktysiępoprawiły.Zacząłwpadaćnaniedzielneobiady,
podczasktórychjednakobojesięmęczyli.Byliskrępowani,ostrożni,żebytylkoniedoszłodokonfliktu.
Nie potrafili się przełamać, chociaż obojgu ta sytuacja ciążyła. Aż do niej przywykli. Poprawność
ipowściągliwość–towszystko,nacobyłoichstaćwobecsiebie.
PodwpływemwspomnieńwgłowieAnkipowolizaczęłokiełkowaćmarzenie.Niewiedziała,jakje
sformułować. Kiedyś to było takie łatwe. Widocznie traci się tę umiejętność, jeśli się jej nie ćwiczy.
Postanowiłazająćsięjakimśinnym,łatwiejszymmarzeniem.„Chcęmiećodwagęrzucićpracęizająćsię
czymś, co będę lubiła”, szepnęła do ściany. Po chwili uznała, że to brzmi zbyt słabo. Wyrzuciła z tego
zdania„miećodwagę”.Awreszcieczasownik„chcę”.Marzeniomtrzebapomagać.„Zajmęsięczymś,co
damiradość”.Przestraszyłasięsłowa„radość”.Byłoobceiwywoływałopoczuciewiny.Aleprzecież
wypowiedziała je. Czym jest radość? To pytanie uświadomiło jej, dlaczego znów nie może zasnąć:
nazajutrzpopołudniumusizeznawaćwsądzienarzeczswojegoklienta,któregonielubi.„Chcęztym
skończyć”. Nie: „Kończę z tym”. Kiedy zasypiała, również to pierwsze marzenie zaczęło dojrzewać
iprzybieraćformęzdaniai,niewyraźnegonarazie,obrazu:byłozwiązanezjejsynem.
***
Pierwszyrazodprzyjazdubudzęsięsama.Ankastoiwoknie,zmokrągłową,izamyślonapatrzyna
pole,nadktórymzpewnością,jakkażdegoranka,unosisięmgła.CzyżbyksiążkaWeronikiusposobiłają
takrefleksyjnie?Pokasłuję,żebywiedziała,żejużnieśpię.Odwracasię.
–Niechciałamciębudzić.Niestety,muszępojechaćdoWarszawy.Myślałam,żesięjakośwymigam,
aleniewyszło:mójklient,którymisporoibezszemraniapłaci,oczekuje,żejutroranostawięsięjako
świadeknajegorozprawierozwodowej.Próbowałznaleźćjakiegośświadka,aleniktzeznajomychnie
chce się wtrącać w ich prywatne sprawy. Wrócę pojutrze koło południa. A ty w tym czasie zajmuj się
tylkosobą.Chybaprzesadziłamztąpodejrzliwością.Przecieżgroźnesektydziałająinaczej.
–Nowłaśnie.Owszem,sądziwni,alepowiedz:czymyniejesteśmydziwne?Amimotoniktnasonic
niepodejrzewa.Mamnadzieję.–Kumemuwielkiemuzdumieniu,Ankanieprotestuje,coskłaniamniedo
wypowiedzeniabardziejradykalnejrefleksji:–Wszyscysądziwni.
–Maszrację,wszyscy.Notosięzbieram.Zaopatrzeniowiecpodrzucimnienadworzec.Czymożesz
midaćfragmentksiążkiWeroniki,tosobiepoczytamwpociągu?
–Jasne.
Ankawyglądanaprzygnębioną,więcnawszelkiwypadekpytam:
–Czychodzitylkootęsprawęwsądzie?
–Tak.
–Napewnoonicwięcej?
Robiunik:
–Jeślichcesz,odwiedzętwojąmamę.
–Świetnie.Powiedzjej,żekładęsięwcześniespać.Tylkonieubierajsiędoniejzbytszykownie,bo
znów będzie mi truła – mówię wesoło, chociaż wcale mi nie do śmiechu, bo smutek moich przyjaciół
zawszemisięudzielaizamiastichpodtrzymaćnaduchu,teżpopadamwmelancholię.
ZaradąAnkizajmujęsiętylkosobą:nieśledzę,niepodsłuchuję,niepodglądam.Zresztąniematakiej
potrzeby–ledwiewyjechała,awszyscyzachowująsięcałkiemnormalnie.TylkoDzikuskajestsmutna
itrzymasięnauboczu.
–Chodźnapapierosa–proponujemi,kiedywychodzimyzjadalni.–Niemusiszpalić.
–Dobrze,tylkowłożękurtkę,jestchłodno.
Siedzizarogiemdomupodścianąiwpatrujesięwlas.Ręcejejdrżą.Możezzimna.ManasobieTshirtzkrótkimrękawem.
–Niezimnoci?–pytam,chociażtooczywiste,żemarznie,anawetżechcemarznąć.
–Nie.Jestemzahartowana.Nawetniewiesz,jakbardzo.
–Twojagrupamachybaterazjakieśzajęcia.Widziałam,żesięzbierająwświetlicy.
–Tak.Porazdziesiątyucząsię,jakodmawiać.Krótkomówiąc,trenująsłowo„nie”.
–Toważnesłowo.Tygoniepotrzebujesz?
–Błagam,niezaczynaj.Mamdośćmorałów.Chcętylkospokojniewypalić.
Aleprzecieżsamazaproponowała,żebymzniąwyszła.Czylijednakchcetowarzystwa.Chcekomuś
cośważnegopowiedzieć,leczniemaodwagi.Ajanieumiemjejdotegozachęcić.Naobunadgarstkach,
bardzoszczupłych,makoloroweplecionebransoletki.Mimotonaskórzewidaćszramy.Wiem,poczym.
Robimisiębardzosmutno.Jesttakamłoda,ładna,zgrabna.Izpewnościąinteligentna.
–Tylkoniewykazujsięterazjakąśtroską–mówizironią,nadalwpatrującsięprzedsiebie.–Jakoś
tobędzie.Możenawetudamisiękiedyśskończyćszkołę.
–Maszkłopotyzeszkołą?
– Nie, to szkoła ma ze mną. Wszyscy mają ze mną kłopoty. Jestem krnąbrna, arogancka, leniwa
i niewdzięczna. – Gasi papierosa, ale nie rusza się z miejsca. – A ta twoja damulka gdzie? – pyta
obojętnie.
–PojechaładoWarszawy.
–Cozaulga.Wreszciechwilaspokoju.Wróci?
–Tak.Pojutrze.
–Praca?
–Uhm.
–Notocześć.–Wstajeiodchodzi.
Kiedywracamzdworu,panStefan,księgowy,którychętniezająłbysięhipnozą,szepczedomniena
korytarzu:
– Pani Marysiu, wieczorem zbieramy się u nas w pokoju. Mamy winko i wódeczkę! I posłuchamy
sobiemuzyczki.
Wolałabympoczytać,alepotrzebujęodrobinyrozrywki,akieliszekczegośmocniejszegotonaprawdę
kuszącapropozycja,więcanimiwgłowiezniegorezygnować.
–Czypowinnamubraćsięjakośspecjalnie?–pytam.–Bojaniewzięłamżadnejsukienki.
– Ależ może być dres. Ślicznie pani wygląda w tym beżowym – zapewnia pan Leszek, który
tymczasempodszedłdonaszminąspiskowca.–Myteżniewłożymygarniturówanikrawatów.Ijeszcze
jedno,paniMarysiu.Aleproszęodyskrecję.–PanLeszekczujniesięrozgląda.–Wandziamakawałek
sernika.Niewiemskąd,alechybazaprzyjaźniłasięzkucharzem.
–O,myślałam,żesięodchudzamy.
–Jasne,żetak,aletrochętwarożku,he,he,he,nikomuniezaszkodzi.
–Pewnie–odpowiadamzentuzjazmem,bowtejkwestiicałkowiciezgadzamsięzpanemLeszkiem.
Wswoimnajlepszymdresie,wypachnionawodątoaletową,októrejzabraniuprzypomniałamiJolka–
„Możesz sobie chodzić w legginsach, T-shirtach i przetartym szlafroku, ale pamiętaj, zawsze, ale to
zawsze musisz wlec za sobą jakiś wytworny zapach” – skradam się do pokoju pana Stefana, jakbym
robiła coś zakazanego. A tam impreza na całego. Cicho gra „muzyczka”. Jedna butelka „winka”
rozmnożyłasięinastolestojąjużtrzy.PanLeszekzLubartowatriumfalnymgestemwyciągazzapazuchy
pół litra gorzkiej żołądkowej, a panie Wandzia, Irenka, Janeczka i Zosia wykładają na stół rozmaite
wiktuały,októrychistnieniujużzapomniałam:sernik,kajzerkizszynką,kilkarodzajówserai,mójBoże,
śledzie w oleju. Jakże ja podziwiam, zawsze podziwiałam, zaradnych ludzi, którzy w każdej sytuacji
iwkażdychczasach,nawetwstaniewojennym,potrafiązdobyćdeficytoweartykułypierwszejiostatniej
potrzeby.
–Ale–bąkamspłoszona–janicnieprzyniosłam.
–Nieprzejmujsię,kochana–mówipaniWandziaipoklepujemnieporamieniu.–Mytakieturnusy
mamyjużobcykane.Idoskonalewiemy,żejeślichociażrazniezrobisięwyłomuwdrakońskiejdiecie,
caływysiłekidzienamarne.
–Wyłomu?–dziwięsię.
–Jasnasprawa.–PanLeszeknalewadokieliszków„wódeczkę”.–Jeśliczłowiekwtrakcieturnusu
poczuje,żenadchodzidepresja,awiększośćznasjakrazdziśtopoczuła,towszystkoszlagtrafia.Bo
człowiek,jakwiadomo,tyjerównieżodstresu.Toco,paniMarysiu,wódeczkiześledzikiem?
– Z miłą chęcią – odpowiadam ochoczo i ogarnia mnie radość, że Anka wyjechała, bo inaczej na
pewnomusiałabymterazzastanawiaćsięrazemznią,coidlaczegodziejesięnadrugimpiętrzeSzarotki
inafarmieRychły.
–Torozumiem–woławytrenowanymszeptempanLeszek.–Fajnazpanibabka.
Już wszyscy przechodzimy na ty, panie chichoczą, ja zresztą też, a panowie zaczynają opowiadać
sprośne dowcipy. Już Wandzia tuli się do Stefana, a Leszek mruga do mnie porozumiewawczo. Krótko
mówiąc–świetnaimpreza.
– Co robią kobiety, żeby mieć norki? – pyta znienacka Jeremi z miną, która sugeruje, że robią coś
bardzośmiesznego.
Towarzystwomilknie,każdyzastanawiasięnadtym,wjakisposób,bezwysiłku,możnazdobyćfutro
znorek.Jatakże.Jeremi,zanimposypiąsięodpowiedzi,wypalatriumfalnie:
–Tosamo,corobiąnorki,żebymiećdzieci.Uahaha,uahaha!
Jegośmiechjesttakzaraźliwy,żeteżsięśmieję,chociażniezrozumiałamdowcipu.NiestetyJeremi
przetarłszlakiipochwilijużniemalkażdyruszajegoślademiopowiadajakiśkawał.Postanawiamsię
pożegnać, kiedy Zosia, wykorzystując chwilę ciszy po kolejnej salwie tłumionego śmiechu, z poważną
minąszepcze:
–Alegrupaświrówwtymrokujakbymniejświrowata,conie?
– Nieładnie, Zosiu – karci ją Stefan – to nieszczęśni ludzie. My jesteśmy za grubi, a oni mają coś
zgłową.Zdwojgazłegowolętopierwsze,bogrubasybywająszczęśliwe,aświrynie.
–Coracja,toracja–przyznajeWanda.
–Wzeszłymrokuteżtutajbyli?–pytam.
–Tak–potwierdzaStefan.–MieszkająwdomuRychły,awiosnąijesieniąprzyjeżdżajądoSzarotki.
Mająjakieśdziwnezajęcia.Alecorobią,niewiem.Chociażpotym,cotenstukniętyprzewodniknam
powiedział,jestempełenobaw.WnukRychłytochybarzeczywiściejakiśszaman.
– Był tu raz. I niestety wyglądał całkiem normalnie – oświadcza Zosia, a widząc rozczarowanie na
naszychtwarzach,szybkododaje:–Aletojeszczenicnieznaczy.Rozmawiałzdoktoremiksiędzem,nie
wiemoczym,bodrzwibyłyzamknięte.Cośopieniądzach.Żewtymrokuzdobylimniej,niżplanowali,
inacośimniewystarczy.
–Aksiądz–szepczeIrenka–teżdziwny.Rozgrzeszabezżadnejpokuty.Mówi,żeżycieibeztegojest
wystarczającociężkie.Moimzdaniemontychgrzechówwogóleniesłucha.
Niewytrzymujęjużtegostrasznegonapięciairuszamdodrzwi.
–Przepraszam,alemuszęsiępołożyć,bowódeczkajużdziała–mówięzrękąnaklamce.
–Oj,jakaszkoda–wołajązgodnietymupiornymszeptem,apanLeszekwyglądanazawiedzionego.
–AleżpaniMarysiu,godzinajeszczemłoda…
Wychodzę,chociażstarająsięmnieprzekonać,żejutrzejszymarszosiódmejmożemysobieodpuścić
iżetrenernawetsięucieszy,bomadośćtegonieustannegowędrowania.
Nazajutrzspotykamsięznimsamnasam.
–Acozresztągrupy?–pytawesoło.–Chwilowykryzys?
– Coś w tym rodzaju – odpowiadam, nie wtajemniczając go w szczegóły, ale chyba domyśla się,
wczymrzecz.
–Notosamisobiepochodzimy.
–Niemusipan–zapewniam.–Niebojęsięlasu.Toznaczybojęsię,aletylkownocy.
–Chętniedotrzymampanitowarzystwa.
Podrodzeopowiadamiookolicy,otutejszychludziach,osobie.
– Ciężko tu z pracą. Szarotka zatrudnia sporo osób, ale to kropla w morzu potrzeb. Musiałem
przerwać studia, żeby zająć się chorymi rodzicami i siedemnastoletnią siostrą, która urodziła dziecko.
Nienarzekam,boinnimajągorzej.ChoćbycimłodziodRychły.
–Dlaczegomajągorzej?–pytam.
–Niewiemdokładnie,nieznamsięnatym.–Czuję,żechciałbycośdodać,alerezygnuje.
–Czyonjestpotomkiemostatniegowłaścicielazamku,Stanisława?
– Tak. Wnukiem. O Stanisławie krążą różne legendy, ale to bujda na resorach. Chcą w ten sposób
przyciągnąćturystów,botuniemażadnychatrakcji.Nicopróczzapyziałychwsiimiasteczek.
Pod nieobecność Anki grzecznie ćwiczę i nawet idę na pogadankę, na której stawia się cała grupa.
Musieli balować do późna, bo wyglądają na zmarniałych. Młoda dietetyczka o nieskazitelnej figurze
zzapałemopowiadaozaletachdietywarzywno-owocowej,którejniecierpię.
– Oczyszcza organizm, przyśpiesza metabolizm, usprawnia pracę nerek i wątroby. Powinna jednak
trwaćconajmniejsześćtygodni–oznajmiazuśmiechem.
Zwariowała?Dwatygodniemękiianiminutydłużej.
– Oj, Marysiu, było bardzo wesoło, żałuj, że tak wcześnie nas opuściłaś – zagaduje Leszek, kiedy
wychodzimyzjadalni.
–Żałuję,aletagorzkanaprawdęścięłamnieznóg.Bałamsię,żezasnę.
– Ja bym wcale nie żałował – mówi Leszek z miną, na której widok Casanova spokojnie mógłby
powiedzieć: „Witaj w klubie”. – A koleżanka opuściła nas już na zawsze? – W głosie Leszka słyszę
czytelnąintencję.
–Tylkonakrótko.–Patrzęnazegarekikłamięjakznut:–Powinnabyćzagodzinkę.
– A wiesz, wieczorem jedziemy na basen do pobliskiego hotelu. Luksus, mówię ci. Bicze wodne,
zjeżdżalnia,jacuzzi.–SpojrzenieLeszkabłądzipomoimbiuście.
Jużmamodpowiedzieć,żenieumiempływać,niecierpięchlorowanejwodyiwolępoczytać,kiedy
nagleuświadamiamsobiepewnenieocenionezaletyprzybytkuzwanegohotelem.
Kiedy wieczorem siedzę w pustym barze hotelu o bezpretensjonalnej nazwie Perła Wschodu
irozkoszującsięzłocistymballantine’sem,czytamsobiedziennikWeroniki,dzwoniAnka.
–Jaksięmasz?–pyta.
–Wporządku,zgodnieztwojąradązajmujęsięsobą.Jakbyłonarozprawie?
– Okropnie. Ona milczała, a on ją punktował. Potem nagle ona zerwała się do walki i zaczęła
wyliczaćdługąlistęjegowadiprzewinień,awtedyonwzniósłoczydoniebaicałyczaspowtarzał,żeto
oszczerstwa. Sędzia siedziała znudzona i wciąż popatrywała na zegarek. I musiałam zeznawać,
oczywiścieprzeciwkożonie.Owszem,zdradzałago,alefacetjestbeznadziejny,jedenztych,cozawsze
mająracjęiwypruwająsobieżyły,żebyrozwydrzonejżoniezapewnićżyciewluksusie,arozpuszczonym
bachoromgruntownewykształcenie.Mamdość.
–Notoszybkowracaj.PoczytamysobieWeronikę.
–Przeczytałamwpociągucałytenfragmenti…Samaniewiem…Chciałabymjakośinaczejżyćiteż
uratowaćjakąśkozę.
Anka sprawia wrażenie twardej i stanowczej, a okazuje się, że serce ma miękkie i pełne tęsknot.
Jeszczetydzieńtemubyłampewna,żelubiswójzawód.Możeniewstuprocentach,alelubi.Wkońcu
każdapracamaswojeblaskiicienie.Jolkalubiuczyć,aleniecierpibiurokracji.Kocharomantyzm,ale
nieprzepadazaoświeceniem.Laurakochaswoichstaruszków,alecojakiśczasmusiwejśćdopokoju,
z którego ktoś zniknął na zawsze, a puste miejsce po nim czeka na kolejną osobę, która niebawem też
zniknie.Tomeklubizbierać,alenielubisiać.RównieżwiejskieżycieWeronikibywatrudne.
Umarł mąż mojej sąsiadki Helenki. Zapił się na śmierć. Po pogrzebie zabrałam do siebie jej
dzieciaki,żebymogłaodpocząć.Jeszczeotymniewie,żewreszcieprzestaniesiębaćiodżyje.Narazie
się boi, już nie męża, tylko tego, że sobie nie poradzi. Jest kompletnie nieświadoma tego, że to ona
utrzymywała rodzinę, a on psuł wszystko, co robiła. Muszę się wybrać do księdza, do sąsiadek, do
pomocyspołecznej,żebyzorganizowaćdlaniejjakieśwsparcie.Niechwreszcieprzestanieżyćwnędzy.
DzieciHelenkisąprzerażającogrzeczne.Usiadływkuchniiprzezgodzinęanidrgnęły.Dopieropotem
odważyłysięruszyćzeswoichmiejsc,żebyzwiedzićdom.Poupływiekolejnejgodzinyzaczęłypytać.
„Co to?”, zdziwił się Dominik, wskazując na szczoteczkę do zębów. „Co to?”, spytała Patrycja,
wskazującnaelektrycznyczajnik.Tylkonajmłodszy,czteroletniDamian,onicniepytał,awłaściwie
pytał, ale jedynie wzrokiem, bo jeszcze nie mówi. Trzeba Helence pomóc, chociaż na razie nie wiem
jak. Ona musi stanąć na własnych nogach. Mam kilka pomysłów, niestety wszystkie wymagają
zaangażowania i finansów, wprawdzie niewielkich, ale skąd je wziąć? Obserwowałam dzieci, które
chodziłypomoimdomuzotwartymibuziami,izapragnęłam,żebyzaznałynormalnegożycia.„Bartek,
corobić?Takiefajnedzieciaki.AHelenkajestdobrąmatką,trzebajejpomóc,zanimzwalisięjejna
głowękolejnypijakalbopogrążysięwbezradności.PowinnamporadzićsięznajomychwWarszawie.
MożeManiapodsuniemijakiśpomysł.Nie,onamatamswojeproblemy,pracę.
NaglesłyszęzasobągłosDzikuski:
–A,zaglądasiędokieliszka.
–Niedasięukryć–odpowiadam,nieodwracającgłowy.–Skądsiętuwzięłaś?
–Przyjechałamzażyćtrochęwolności.Takjakty.
–Nie,japrzyjechałamdobaru.
–Fajnie,żenieściemniasz.Pewniewoliszbyćsama,aleprzysiądęsięnachwilę,okay?
–Oczywiście.–Wskazujęjejkrzesło.
–Coczytasz?–pyta.
–KsiążkęmojejprzyjaciółkiWeroniki.
–Jateżlubięczytać.Jestemprzyliterzewu.Nazetjużnikogoniema.Ostatnioprze…–Miramilknie.
–Notocześć–rzucazewzrokiemutkwionymwszklanąścianębaruiszybkoodchodzi.
Patrzętam,gdziemusiałazobaczyćcoś,cojąspłoszyło.WhallustoipaniJoannaisięrozgląda.Czy
Miraprzedniąucieka?Niezdążyłamzapytać,ocochodziztąliterąwuizet.Możetoilepiej.Czujęsię
bezsilnawobecproblemównastolatki,ajakktośtakicisięzwierzy,niemożeszgopotemzostawić.Anka
bardziejsiędotegonadaje.Tylkożedziewczynajestdoniejwrogonastawiona.Szkoda.
WróciłaAnka.Odziwo,manasobiedżinsyisportowąbluzę.Ponaszejostatniejrozmowienieśmiem
tegokomentować,alesamawyjaśniaprzyczynę:
– Ubrałam się inaczej, bo człowiek powinien być elastyczny i podążać za zmianami, które w nim
zachodzą. A ja się właśnie przeobrażam. Nie wiem, co z tego wyjdzie, bo jestem w trakcie. A motyl,
zanimsięwykluje,niewiadomo,czybędziepięknyjakjedwabnik,czybrzydkijakćma.
Jakoś trudno mi sobie wyobrazić wysoką, masywną Ankę jako motyla, ale staram się zachować
powagę.Niestetykącikiustzaczynająmidrżeć.Ankakręcigłowąistukasięwczoło.
– Ty naprawdę nie potrafisz niczego uszanować. Nawet wzniosłych chwil szlachetnej przemiany
wczłowieku.
–Przepraszam,wyobraziłamsobieciebiejakomotyla.Jakozmierzchnicętrupiągłówkę.
–Dlaczegoakuratjakotętrupiągłówkę?
–Botonajwiększyzmotyli.
–Aha.Cozesmutnymturnusem?
–Miałyśmysiętymniezajmować.
–Nie,tymiałaśsiętymniezajmować,aja,dopókisięnieprzeobrażę,jeszczepoświęcętejsprawie
trochę uwagi. – Mówi „sprawie”, jakby otrzymała zlecenie. – Żadnych nowych zdrad już nie biorę, to
postanowione. A zresztą rynek psują testerzy, bo zanim dojdzie do, że tak powiem, naturalnej,
spontanicznejzdrady,podejrzliwcysprawdzająuswoichnarzeczonychskłonnośćdoniejiniepotrzebują
jużdetektywa.
–Bujasz.Jacytesterzy?Wiemjedynieosekserkach.Podobnozajmująsiętymtylkokobiety,bomają
wrażliwsze palce. Wiesz – mrugam do Anki – chodzi o ustalanie płci kurczaczków. Potwornie trudna
praca,boonesięcałyczasruszają.
– Testerzy i testerki testują wierność ludzi. Są raczej młodzi i atrakcyjni. Ich zadaniem jest
sprowokowanie delikwenta do zdrady. A właściwie do gotowości do zdrady. Mało kto przechodzi ten
test. Szczerze mówiąc, dziwię się niecierpliwości ludzi, bo mogliby, zanim dojdzie do zdrady, pożyć
szczęśliwie,możenawetdogrobowejdeski.Alenie,oniniemogąwytrzymać,chcąwiedziećwszystko
odrazu,znaćnawetmyśliswoichpartnerów,itojeszczeprzedślubem.Samapowiedz,gdybywtwoim
życiupojawiłsięktośidealny:przystojny,dowcipny,romantyczny,inteligentny,wykształcony,zamożny,
opiekuńczy,czypotrafiłabyśsięoprzeć?
– Na pewno nie – odpowiadam, usiłując zwizualizować sobie idealnego faceta, który przypomina
raczejBondaniżMaksa.
–Notojakisensmatakitest?
–Jeśliidzieomnie,niemażadnego.
–Wogóleniemasensu,statystykitopotwierdzają:ulegadziewięćosóbnadziesięć.
– A ta dziesiąta? Kim jest ta, która nie ulega? – pytam z podziwem dla niezłomności charakteru
dziesiątejosoby.
–Niewiem.Jawkażdymrazieuważam,żeoprzećsiępotrafiątylkoleniwi,oziębli,impotencialbo
niedorozwinięci.
–Awiesz,jalubięflirtować,mogłabymzostaćtesterką.
–Tylkożeniktniepotrzebujetestowaćstuletnichdziadków–odpowiadaAnka.–Onichjużwszystko
wiadomo.Zdradymajązasobą.
Opowiadam Ance, o czym mówili nasi koledzy i koleżanki i o rozmowie z trenerem. O domówce
uStefananiewspominam,alepochwilisprawaitakwychodzinajaw:nakorytarzuspotykamyLeszka,
któryskładamipropozycję:
–Marysiu,amożepójdziemynaspacer?
Anka robi wielkie oczy, ja głupio mrugam, Leszek stoi, czekając na odpowiedź, oczywiście
twierdzącą.
–Leszku,niegniewajsię,jestemzmęczona.
–Nocóż,możeinnymrazem,aterazpospacerujęzZosią,któramachybaniecolepsząkondycjęniżty.
– Wszyscy mają lepszą kondycję niż ja – stwierdzam zgodnie z prawdą, kiedy Leszek oddala się,
wzruszającramionamiistrojącminy,którechybasąreakcjąnamojefochy.
–Oj,widzę,żepodmojąnieobecnośćniepróżnowałaś–zauważaAnka.–PanLeszekdługomusiał
ćwiczyćteuśmiechyiminy.
–Nicniebyło–mówięistaramsięnieoblaćrumieńcem,co,jakwiadomo,jestpróżnymwysiłkiem.–
Niezapominaj,żewmoimżyciupojawiłsięMaks.Ijaknarazieniemamsiędoczegoprzyczepić.
– Jeszcze zdążysz. Za długo mieszkałaś sama, żeby nie zatęsknić za wolnością. Mózg się uspokaja,
mijastanzakochaniaiczłowiekchcejąodzyskać.–Czuję,żeAnkamożemiećrację.
–Niejestemsceptyczką,tylkorealistką–odpowiada,wzruszającramionami.–Odstawilisamochód.
Podobno był w opłakanym stanie, nawet oleju nie uzupełniłaś. I pewnie od lat go nie zmieniałaś, nie
mówiąc już o filtrach. – Nie odzywam się, bo nie wiem, o jakie filtry chodzi. – Nieźle zabuliłaś.
Zostałambezgrosza.Przyjmujętylkogotówkę.
–Notopojadęztobą,botutajniemabankomatu.
– Zaczniemy od miejscowego muzeum i biblioteki, żeby dowiedzieć się czegoś o rodzie Rychłów,
zwłaszczaoStanisławie.Potym,copowiedziałcitrener,trzebazweryfikowaćtęhistorię.Sprawdzęto,
chociaż nie mam złudzeń. Przewodnik pewnie przesadził, ale nie zmyślił wszystkiego. Stanisław może
niebyłDrakulą,alemuryjegozamkuwidziaływieleniegodziwości.Jużjaznamtakich…takich…
Zanim zdąży dokończyć zdanie, które najwyraźniej nie może się wydostać z jej zaciśniętych ust,
mówięmożliwienajłagodniej:
–Aniu,pamiętaj,domniemanieniewinności.Iproszę,niemówtymtonem,bozaczynamsiębać.
– Masz rację. Żadnych spekulacji ani emocji, tylko nagie fakty i niezbite dowody – obiecuje Anka
i zmienia temat. – Młodzież z drugiego piętra w niedzielę wyjeżdża, chyba z powrotem na farmę. Po
porannej mszy. Ja też się na nią wybieram, chociaż w mojej obecności ksiądz Marek z niczym się nie
zdradzi.Poobserwujęsobietychludzizbliska.
–Sącałkiemnormalni–zapewniamją.–Wielerazysłyszałamichśmiech.–Takczyinaczej,mniena
mszęniktnawetkońminiezaciągnie.
–Niemusiszsięodgrażać,tutajnicniejestprzymusowe.
–Wiem,wiem,słyszętoodsamegopoczątku.Ciekawe,dlaczegowciążczujęjakąśpresjęiopresję.
Atenksiądznibymiły,aledziałaminanerwy,kiedysiętaksnujepokorytarzach.Idziesobieczłowiek,
toznaczyja,zamyślony,rozmarzony,nikomuniewadzi,aonbach:wyłaniasięznienackazzaroguztym
swoim dobrotliwym uśmieszkiem na twarzy, jak memento. Nie wiem jak ty, ale ja wtedy natychmiast
zaczynammyślećośmierciiprzemijaniu.Ipocoontakłazi?
–Nudzisię.Teżczłowiek.
–Nie.Ksiądzniepowiniensięnudzićanimiećludzkichsłabości.Albo-albo.
–Wyrażajsięjasno.Niewiem,ococichodzi.–Tylkoudaje,żeniewie.
–AlboposłannictwoigorącaliniazBogiem–mówięwuniesieniu–alboludzkiesłabości.Jakjest
sięksiędzem,trzebajezwalczyćwzarodku.
–Jesteśbezwzględna.
–Niejestem.Każdyzawódwymagapoświęceń.Nieuważam,żeksiądzmawięcejstresówodemnie.
Jaksięgnępamięcią,zawszeżyjęwstresie.Mymusimyporadzićsobiezkoszmaremżyciawrodzinie,
onizkoszmaremżyciawcelibacie.Alewiesz,zaznałamobuitendrugiwydajemisięmniejkoszmarny,
zwłaszczażeniezostałamobdarzonałaskąwiary.Jestemnaniąodporna.Tochybawrodzone.Noco?Co
siętakpatrzysz?
–Nic.Zgadzamsięztobą–mówispokojnieAnka.
Aha, nagle potulna i zgadza się ze mną. Rozkręcam się, zaczynam psioczyć na wszystko i na
wszystkich,taksobie,alewkońcuniewiem,ocomichodzi,więcmilknę.Tymbardziejżeprzypomniał
misięjedenkapitalnyksiądz.OjciecMateusz.
–Słuchaj,typowinnaśzamieszkaćwSandomierzu–mówię,zachwyconaswoimpomysłem.
–Anibydlaczego?
–BotammieszkanajprzystojniejszyksiądzświataibezboleśniewróciłabyśnałonoKościoła.Poza
tymwSandomierzujestnajwiększezgęszczenieprzestępcówiofiarnakilometrkwadratowy.Cotydzień
kogośzabijają.Noisąteżuroczypolicjanci.
Ankaniedoceniamojegopoczuciahumoruistukasięwczoło.
– Czy możesz mi dać następny fragment książki? – pyta. – Skończyłam na scenie, która urywa się
wpołowie.JakWeronikawracazpsamizespaceruinatykasięnapijanąbabęwrowie.
– A, tak. Opowiem ci. Jest tam taka Jadzia, ale w rzeczywistości nazywa się inaczej, bo Weronika
pozmieniałaimiona.Iusunęłasporowydarzeń,niechcącujawniaćdrastycznychfaktówzżyciasąsiadów.
Na przykład, że znęcają się nad własną rodziną i zwierzętami. No więc ta Jadzia to właściwie fajna
babka. Ma poczciwego męża, który zajmuje się gromadką dzieci, praniem i tak dalej, a ona lata po
sąsiadkach.Lubisobiewypićiczasemniemożetrafićdodomu,awtedypadagdzieśpodkrzakiemalbo
wrowie.Półbiedy,jeślilatem:wyśpisię,otrzepiezziemiiliści,zaklniesobie,apodobnokląćpotrafi
jaknikt,przemyjetwarzwodązjezioraipójdziedalej.AleWeronikanatknęłasięnaniąwzimie,przy
dziesięciostopniowymmrozie,idoszładosłusznegowniosku,żetymrazemJadziarankaniedoczeka,bo
zamarznie. Niestety, nie mogła jej dobudzić ani o własnych siłach stamtąd wywlec, więc musiała
zorganizowaćakcjęratunkową.Tylkożewiększośćmężczyznwewsiteżjużbyłapijanainiedałosię
znimidogadać:nierozumieli,pocotenraban,bosamiczasemsypiajągdziepopadnie.Natomiastci,co
bylitrzeźwi,uznali,żeniewartoJadziratować,botołajdaczkaipijaczka.Całahistoriaskończyłasię
happyendem,boproboszczprzyjechałzodsieczą,chociażonteżusiłowałsięwykręcić:mówił,żetonie
jegosprawa,przecieżjestmąż,sąsąsiedzi,policja,pomocspołeczna,apozatymjestzajęty,awłaściwie
to już śpi po wyczerpującym dniu. Weronika zagroziła, że jeśli w te pędy nie przyjedzie i nie pomoże
wyciągnąćJadzizrowu,tonaniedzielnejmszywszyscywiernidowiedząsię,żezostawiłbliźniegona
pewną śmierć. I za pomocą takiej to łagodnej perswazji dał się jakoś przekonać. A Jadzia nadal pije
i pomstuje na Weronikę, że wtyka nos w nie swoje sprawy. Mówi o niej „ta cizia z miasta” albo „ta
miastowazdzira”.
–Niezbytzabawne.
–Alepouczające.
–Nibydlaczego?
– Jak się zimą upijesz i zaśniesz gdzieś pod krzakiem, koniecznie postaraj się być facetem, bo
wówczaspośpieszycizpomocącałypowiat.Akiedynazajutrzobudziszsięwczystym,ciepłymłóżku,
żonapodaciszklankęherbatyzcytryną,akumpleprzyjdąsprawdzić,czyabyniedostałaśzapaleniapłuc.
KiedyAnkazastanawiasięnadtąniedorzecznąradą,znienackazadajęjejpytanie,którewciążchodzi
mipogłowie:
–Awłaściwietodlaczegotwojapracacięfrustruje?
Długozbierasiędoodpowiedzi.Niepoganiamjej.
– Mówiłam, przechodzę kryzys. Twoja sprawa, owszem, była jedną z najciekawszych w mojej
karierze prywatnego detektywa. I jedną z najszlachetniejszych, że się tak wyrażę. Mam około
pięćdziesięciuzleceńrocznie,adziewięćdziesiątprocentdotyczypodejrzeniaoniewierność.Izdarzyło
mi się tylko trzy, cztery razy, by się nie potwierdziło. Już samo to jest frustrujące. Ale najgorsze jest
śledzenie,robieniezdjęć,obserwowanie,podsłuchiwanieidoradzanieklientom,jakinstalowaćpodsłuch
czykameręwmieszkaniu.Corazbardziejmitodoskwiera.Naogółdowodysątwardejakbeton,można
zamknąćsprawęizapomniećoniej.Alejaniezapominam,bozakażdąznichkryjesięjakaśhistoria,
czyjeśżycie.Izdarzasię,takjakteraz,żemuszęzeznawaćjakoświadek.Tomniestraszliwiedołuje.
–Dlaczego,przecieżrobisztoodlat?
–Bonasalisądowejmusiałamspojrzećtejkobieciewoczy.Jużsamotobyłotrudne.Alenajgorsze,
że ją polubiłam, a mojego klienta nie cierpię. W takiej sytuacji naprawdę trzeba stłumić emocje
ipowtarzaćsobie:totylkomojapraca.Niestety,tozaklęcieprzestałodziałać.Śledziłamjąprzezkilka
tygodni.Czułamdoniejcorazwiększąsympatię,alepłaciłmijejmąż.Pewniejakośdałabymsobieradę,
gdybym nie sąd. Przeżyłam tam chwilę konfrontacji z samą sobą. Miałam ochotę wrzasnąć: przecież
każdanormalnakobietajużdawnozabiłabytegonadętegobuca,aonagotylkozdradzała.Powinienbyć
jejwdzięczny.Alebywałoteżodwrotnie,żeczułamsympatiędomężów,którychśledziłam.Rozumiesz?
–Tak.Icozrobisz?
–Niewiem.Wtymrokukończępięćdziesiątkęiniewieleumiem.
– Jak to jest, że większość kobiet tak o sobie mówi. Że niewiele umieją. To bzdura. Wszystkie coś
umiemy.Apozatym,wprzeciwieństwiedomężczyzn,potrafimyrobićdziesięćrzeczynaraz.Tocecha
kobiecegomózgu.
Wreszcie jedziemy do miasteczka. Silnik mojego auta pracuje jakby ciszej, weselej. Tapicerka jest
wyczyszczona,adeskarozdzielczalśni.
–Noijak?–IronicznyuśmieszekAnki.–Kierownicasięjużnielepi?
–Kierownicętojaakuratmyję–obruszamsię.
–Iprzestałostukać?
–Przestało.
Muzeum nie ma, a biblioteka jest zamknięta, do odwołania, może na zawsze, więc postanawiamy
wrócićdoSzarotki,podrodzezahaczającofarmę.
Jednopiętrowydomzbaliotoczonyjestdrewnianympłotem,poktórympniesiębluszczidzikiewino.
Przeddomemwidaćpięknieutrzymanyogródzmnóstwemtulipanów,grządekwarzywnychiniewielką
szklarnią.Drzewawsadachopodalsąobsypanegrubymipączkami,zktórychwykluwająsiękwiaty.
–Ciekawe,ktotowszystkouprawia–mówiAnkatakimtonem,jakbytobyłooczywiste:niewolnicy
Rychły.–Jeślichcemytamwejść,musimywiedzieć,ocozapytać.Maszjakiśpomysł?
–Spytaj,czywynajmująpokoje,boszukamykwaterynalato.
Młodakobieta,któranadźwiękdzwonkapodchodzidofurtki,odpowiadananaszepytanieprzecząco:
–Nie,nieprzyjmujemygości,alekilkanaściekilometrówstądjestpensjonatSzarotka.
– Aha, wiem, przebywa tam teraz grupa młodzieży od państwa. – Kobieta wydaje się zmieszana. –
Mieszkajątucałyrok?–dopytujeAnka.
–Przepraszam,alenieudzielamżadnychinformacji.Proszęprzyjść,kiedywrócidoktor.Pojechałdo
Lublina.
Zgłębiogroduobserwujenaskilkamłodychosób.Kiedysiędonichuśmiecham,szybkospuszczają
wzrok.
–Icootymmyślisz?–pytaAnkawsamochodzie.
–Nadalniewierzęaniwsektę,aniwprzetrzymywanieludzisiłą.
–Byćmożewcaleniesiłą,tylko,jakmówiłam,zapomocąmanipulacji.Nawetniewiesz,jakipotulny
potrafistaćsięczłowiek,jeśliprzejdziepraniemózgu.
–Jaktoniewiem.Mojamatematyczkawszkolepodstawowejnakażdejlekcjipowtarzała,żejestem
matołem,iszybkowtouwierzyłam.NawetdziśspędzamdwadninadprostymPIT-em.Liczęiliczę,iza
każdym razem wychodzi mi inna suma. Kiedy wreszcie dwukrotnie wyjdzie ta sama, zaklejam kopertę
i wysyłam. Ostatniego dnia, ma się rozumieć. I tak co roku. Już przywykłam. Ale tym razem Maks
wypełniłmójPIT.Awiesz,kimzzawodujestMaks?
–Niemampojęcia.
–Doradcąfinansowym!
–Studiowałekonomię?
–Nie,astronomię.
–Aha,wszystkojasne.Czydoradzacicośwsprawieznaczków?
–Cośty,niewieonich.Niechcę,żebyfacetbyłzemnądlaforsy,tobyłobyupokarzające.Chociaż
całkiem normalne jest, że kobieta chce być z kimś dla pieniędzy, i to mężczyzny nie upokarza,
przeciwnie,wbijagowdumę.
WracamydoSzarotkinatylewcześnie,żebyjeszczezaliczyćgimnastykęiobiad,który…Azresztą,
niewartoonimmówić.Wanda,jakzwykle,umilawszystkimposiłekjakąśniekończącąsięopowieścią,
którejniesłucham,alekiedypadasłowo„samobójstwo”,zaczynamnadstawiaćuszu.
– To jednak pochopne wnioski, moja droga – mówi Zosia. – Przecież każdy ma w życiu chwile
załamania i chciałby ze sobą skończyć. Ja, na przykład, kiedy moje dzieci wyfrunęły z gniazda, wciąż
myślałamośmierci.Aleniemogłamsięzdecydować,jakąwybrać.Noboco?Wyskoczyćprzezokno?
Czytywiesz,jakwyglądaczłowiek,kiedyspadniezwysokościpięciupięternachodnik?
Wszystkietrzy,Wanda,Irenkaija,wpatrujemysięwZosię,niemogącsięzdecydować,czychcemyto
wiedzieć. Trudno pojąć, że opowiada o swoich planach samobójczych takim tonem, jakby chodziło
okompletnąbłahostkę.
– A może podcięcie żył, co? Istny koszmar! – ciągnie Zosia. – Wszystko we krwi. To może środki
nasenne?Otymteżsięnasłuchałamniestworzonychrzeczy.Wkońcucórkazorientowałasię,cowtrawie
piszczy,izabrałamniesiłądolekarza.Atenzapisałmijakieśtabletkiimiprzeszło.
Irenkaciężkowzdycha.
–Każdegoczasemcośgryzie.Naprzykładzawiedzionamiłość.Tochybanajgorsze.Zostajewsercu
nacałeżycie.
Zanimrozpoczniesiękolejnaopowieśćpotencjalnejsamobójczyni,szybkopytam:
–Awłaściwietodlaczegootymmówicie?
–BoZosiaprzypadkiemusłyszała,żektośodRychłypróbowałsięzabić–informujeWanda.
–Agdzietosłyszałaś,Zosiu?
–Czekałamprzedgabinetem,żebylekarzdałmicośodbólugłowy.AwśrodkubyłapaniJoanna.
Czyli podsłuchiwała. Ciekawe, czy spowiada się z tego księdzu Markowi. Nie pojmuję, dlaczego
według nauki Kościoła cudzołóstwo jest cięższym grzechem niż podsłuchiwanie, które wydaje mi się
czymś wyjątkowo obmierzłym. Nagle zaczynam rozumieć Ankę. I rozumiem też, dlaczego nie wraca na
łono Kościoła. Nie tylko z powodu Poli, ale również z racji swojej profesji. Ponieważ tropienie ludzi
jest wstrętne, boi się stanąć przed obliczem Boga. Muszę jej przypomnieć, że Bóg jest miłosierny
idoskonalewie,żekażdymusijakośzarabiaćnachleb,skoroOnjużtakurządziłtenświat.Niestetynie
pamiętam dokładnie, jak go urządził, więc kiedy wracamy do pokoju, gdzie w szufladzie szafki nocnej
leży Biblia, postanawiam to sprawdzić. „Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności,
w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie
panowałnadtobą”.
–Cholera–rzucamprzedsiebieizatrzaskujęksięgęnadksięgami.
–NaprawdęczytaszBiblię?–pytaAnka.
– A co, myślisz, że nie potrzebuję odrobiny mistyki? Owszem, czytam sobie Biblię, bo podobno
zawieracałąwiedzęoludzkości.Wprawdzietrochęsięzdezaktualizowała,boBógbardzodawnotemu
stworzył świat i on Mu się wymknął spod kontroli. Zresztą nic dziwnego: poświęcił na to zbyt mało
czasu,jakbypopracowałrok,efektybyłybylepsze.Niestetyuznał,żetydzieńwystarczy.
–Nietydzień,tylkosześćdni,bosiódmegoodpoczywał.Dlategowniedzielę,ajutrojestniedziela,
trzebasięlenić,mojadroga.Alegdzieindziejniedzieląjestsobotaalbopiątek.Marzymisięzamieszkać
wkraju,gdzietydzieńmatrzyniedziele.
–Dajspokój.Czywiesz,ilerazywrokumusiałabyśurządzaćświęta?Apozatymtuiówdziezaliczać
ramadan.Całydzieńgłodówki,żadnejkapusty,żadnychwarzyw.Nic.Odświtudozmierzchu.
– Jak zwykle tragizujesz, bo oni akurat mają tyle rozmaitych furtek, że to wcale nie jest dotkliwe.
Możnawzamiannakarmićgłodnego,ofiarowaćjałmużnę,niepamiętamdokładnie,aleniejestgorzejniż
w innych religiach. A poza tym prowadzą sobie aktywne życie nocne w tym czasie. Wszyscy razem:
dzieci,dorośli,starcy.Jestcałkiemwesoło.Wiem,bomiałamsąsiadówArabówiwczasieramadanunie
spałacałanaszakamienica.Byłobynawetzabawnie,gdybynieto,żeranomusieliśmywstawaćdopracy.
Kilku sąsiadów zapragnęło nawet przejść na islam. Zrezygnowali, kiedy dowiedzieli się, że nie można
wtymczasiepićalkoholu.
–Pićalkoholuwogóleniewolno.
–Nodobrze,totydzisiajczytaszBiblię,ajaWeronikę.
–JateżwolęWeronikę.Chciałamsobietylkoprzypomnieć,jakajestmojamisjanaziemskimpadole.
Aha,zanimzalegnieszzlekturą,chcęspytać,czyprzyjmujeszdowiadomościpodsłuchane,przezkogoś,
nieprzezemnie,informacje.
–Jasne,acojainnegorobięodlat?
–WedlepodsłuchuZosiktośzesmutnejgrupychciałpopełnićsamobójstwo.
–Widocznieniewytrzymałpraniamózguiniechciałwracaćnafarmę.
– Oczywiście – mówię z ironią. – A kiedy oni wyjadą, my zajmiemy ich miejsce na górze. Rychło
potrzebowałchudychdowchodzenianadrzewaowocowe,aterazmusisobiesprawićekipęgrubychdo
dźwiganiaskrzynekiciężkiejroboty.
Ankawybuchaśmiechem.
–Jużdobrze,dobrze,chodźmynasiłownię,bomuszęnadrobićwagary.
–Wagarytomożnanadrobićtylkowszkole,itoteżniezkażdegoprzedmiotu–pouczamją.–Wiem
coś o tym. Moim ulubionym dniem wagarów był dzień z podwójną lekcją fizyki. Pewnie dlatego do
dzisiajnierozumiemteoriiwzględności.Alenieżałuję,boMaksmijąwyjaśniairobitolepiejniżnasz
fizyk,którybezprzerwywrzeszczałiprzypominałdziewczynom,gdziejestichmiejsce.
–Gdzie?
–Niewykazywałsięspecjalnąfantazją.Twierdził,żeprzygarach.Janiezasługiwałamnawetnagary,
bo kiedyś mu się odcięłam, że jak tak dalej pójdzie, to wyląduję raczej w Tworkach. I od tej pory
dostawałam gałę za gałą. Więc zaczęłam wagarować. Chodziło o moje zdrowie psychiczne. Facet był
pozbawionypoczuciahumoru,atacyludzieźlenamniedziałają.
–AjakMaksciwyjaśniateorięwzględności?
– Najpierw był pociąg, w którym ktoś idzie korytarzem, a obok ktoś inny wędruje po nasypie.
Rozumiemoczywiście,dlaczegoosobawpociąguporuszasięszybciej:bojedzieizarazemidzie,aleco
to ma wspólnego z teorią względności? Potem były dwie rakiety w kosmosie. Następnie limuzyna
zmłodąparą,rowerzystazbalonikiem,pszczołyimuchy,którelatająwzględemsiebie,żyrandolaoraz
mnie będącej w ruchu. Ale jak to wszystko ma się na przykład do światła? Nie mam pojęcia. –
RelacjonujęAncenaszepowszedniezmaganiazteoriąwzględności,aonachichocze.
– Słuchaj, wystarczy, jak zrozumiesz, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, bo nawet tego
wieluludziniepotrafizrozumieć.
–Atorzeczywiścierozumiem.–Kiwamgłową.–Chociażwnaszejrodziniewszyscymieliodmienny
punktwidzenia,nawetjaksiedzieliśmyrazemnajednejkanapie.ZwłaszczaMarcel.
Poczytasznagłos?
–Chętnie.
Dziwnie się czuję, kiedy w rubryce „stan cywilny” wpisuję „wdowa”. Przecież to nieprawda!
Dlaczegotakbardzojesteśmyprzywiązanidoświatamaterialnego?Dlaczegoliczysięczyjaśfizyczna
obecność,nawetbylejaka,aobecnośćduchowatraktowanajestjakfantasmagoria?Niktnierozumie,
żeniejestemwdową.Niepróbujęjużnikomuwyjaśniać,żeprzecieżniezwiążęsięzkimśtylkopoto,
żebyrąbałdrewnonaopałalboreperowałsprzętydomowe,żenieczujęsięsamotnaaninieszczęśliwa.
Niektórzy sądzą, że jestem stuknięta i uważają, że mówię do siebie. A ja rozmawiam z Bartkiem.
Byliśmy dzisiaj nad jeziorem. Coś go gnębiło, bo długo milczał. W końcu spytałam, o co chodzi.
„Martwimnie,żeniemaszkontaktuzmojąmatką.Wiem,nieułożyłosięmiędzywami,itonieztwojej
winy.Alemartwięsięonią,jeststara,chora.Odwiedźją”.Jużdawnopowinnamtozrobić,alewciąż
czuję do niej niechęć. Źle mnie traktowała, uważała, że jej syn mógłby mieć lepszą, mądrzejszą
iładniejszążonę.Apotemobwiniałamnierównieżojegośmierć.Uznała,żeobowiązkiemkochającej
żony jest zakazać mężowi wszystkiego, co niebezpieczne. Mimo że jej mąż także zginął w górach.
Podobno kto w porę nie zrezygnuje ze wspinaczki, wcześniej czy później zginie. Tak napisała kiedyś
WandaRutkiewiczirzeczywiście–nazawszezostaławgórach.
Bartekprędzejzrezygnowałbyzemnieniżzgór.Starałamsięjegomatcewytłumaczyć,żeniktnie
ma prawa odbierać drugiej osobie pasji. Moim zdaniem doskonale to rozumiała. Po co to dzisiaj
roztrząsać?„Dobrze,pojadę,alewiesz,żetomożesięnieudać.Onamnieniecierpi,uważa,żenie
dość cię kochałam i nie dbałam o ciebie. Pamiętasz, jak na mnie patrzyła, kiedy zastała cię przy
obieraniukartofli?Tobyłonaprawdęzabawne.Udawałeś,żeniewidziszjejwzroku,izamiastpięciu
obrałeś, dwadzieścia ziemniaków. Jedliśmy je potem przez trzy dni, patrząc na siebie
porozumiewawczo”.„Tak,pamiętam.Aleniepotrzebnienabijaliśmysięztego.Powinienemjejwtedy
powiedzieć,żeuwielbiamobieraćkartofle.Naprawdęlubiłemdomowezajęcia,botomniewyciszało
po całym dniu pracy”. „Nie cierpiałeś zmiatać śmieci na szufelkę”. „Rzeczywiście”. „I nigdy nie
prasowałeś,niepodlewałeśkwiatów,nielubiłeśzmieniaćpościeli,przyszywaćguzików”.„O,tojakieś
novum w naszym życiu. Nigdy nie robiłaś mi o to wymówek”. „Tylko dlatego, że gotowałeś, robiłeś
zakupy,anadewszystko,żeumiałeśoprawićrybę.Pamiętasz,żenawidokrybichoczuzawszebyłam
bliskazawału?”„Tak.Idlategoterazjesteśskazananawegetarianizm”.„Pojedzieszzemną?”„Będę
cały czas obok ciebie, ale uwierz, niepotrzebnie się denerwujesz. Ona sporo przemyślała i czeka na
ciebie”.
–Teściowebywająokropne–stwierdzaAnka.
–Wedługmniegorsisąteściowie.Aleniektórzypoosiemdziesiątcełagodnieją,jaknaprzykładmój.
Zrobił się prawie normalny. Kiedy czasem wpada do mnie na niedzielny obiad, zawsze coś naprawi
iopowiadafilmy,któreobejrzał,choćtoakuratmógłbysobiepodarować,bomamyinnygust.Gdybyktoś
kilkalattemupowiedziałmi,żepolubięswojegoteścia,umarłabymześmiechu.
–Niestety,jaswojejteściowejniezdążyłampolubić.Szkoda,żeumarłaprzedosiemdziesiątką.Nie
znosiłamnie,takjakmamaBartkaWeroniki.
–Nie,tonieprawda–protestuję.–TutajakuratniezgadzamsięzWeroniką.Onapoprostunakażdym
kroku okazywała swój lęk o syna, zwłaszcza że był jedynakiem. Z czasem jej strach zaczął przybierać
patologicznerozmiary.Zobaczysz,żemiędzynimisięułożyło.IżemamaBartkarzeczywiścieczekałana
Weronikę.Oddawna.
Ankastroisięprzedlustrem.Wyglądatak,jakbywybierałasiędoopery.
–Czytynieprzesadzasz?–pytam.
–Mojadroga,jestniedzielaiidęnamszę.Muszęjakośwyglądać,botopierwszyrazodwielulat.Na
spotkaniezBogiemczłowiekpowiniensięprzygotować.Aczytychodziszdoteatruwdżinsach?
–Niestetytak.
–Dziwne,bonaspotkaniezesztukąteżsiętrzebaprzygotować.
– Ależ ja się przygotowuję: czytam coś o autorze i reżyserze, staram się dowiedzieć, jakie były
poprzednieinscenizacje,sprawdzić,ktogra.
– Jednak równie ważne jak intelektualne jest nastawienie duchowe, a strój w tym pomaga. Inaczej
czujeszsięweleganckiejsukni,inaczejwposzarpanychspodniach.
–Wposzarpanychniechodzę–oburzamsię.
–Tywszystkobierzeszdosłownie.Aterazwstawaj,bozarazpomszyidziemynaspacer.
– Nie ma obawy, zdążę, przecież znów będziesz się przebierać, a zdejmowanie tego wszystkiego
trochępotrwa.
Anka dziwnie długo nie wraca. Idę na dół, żeby jej poszukać. Smutna grupa znosi swoje bagaże.
Śmiejąsię,rozmawiają.Ktojestgotówdodrogi,podchodzidopaniJoannyisiężegna.Aonawoła,żeby
wrazieczegodzwonilidoniejalbodoksiędzaMarka,którywłaśniewchodzizdworuwtowarzystwie–
nie do wiary! – Anki. Młodzi rzucają się w stronę księdza, tłoczą się wokół niego. Uściski.
Poklepywania.Łzywoczach.SzukamwzrokiemDzikuski,bochciałabymsięzniąpożegnać,alenigdzie
jejniewidzę.
Przyglądamysiętejsceniezboku.
–Tak,oczywiście–mówiępółgłosem,nibytodosiebie,aletaknaprawdędoAnki,którastoiobok
mnie.–Właśniewtensposóbzachowująsięludziewciągnięcidosekty.Mojegratulacje.Czytyabyna
pewno pracowałaś w policji, a wcześniej nawet w MO? I naprawdę jesteś detektywką? Och, groźna
sektanamierzona,trafiona,zatopiona.
Ankanieodzywasię.Przestajęjądręczyć,aletylkodlatego,żezabrakłomifantazji.
–Niemajej–mówi.–Chybajużwyjechała.Szkoda.
Wiem, że ma na myśli Dzikuskę, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się nią interesuje.
Dziewczynajakichwiele:zagubiona,zbuntowana,poszukująca.
– Gdzie ty się podziewałaś? – pytam z wyrzutem, kiedy wracamy do pokoju. – Znikasz na dwie
godzinybezuprzedzeniainawetniepomyślisz,żektośmożesięmartwić.Miałyśmyiśćnaspacer.
–Mogęiśćjeszczeraz.
–Czynienależąmisięjakieśwyjaśnienia?–Ankaodwieszadoszafyswojąoperowąkreację.–Nie
należąsię?
–Tak,alebojęsię,żemniezamordujesz.
–Lękzostawmnie,agnostycznejateistce.Apozatym,jeślidotejporyniezabiłamJolkianionamnie,
toimyjakośdamysobieradę.
– Pomyliłam się. I to bardzo. Nie rozumiem, jak to się mogło stać. I w ogóle… Bo wiesz… To
jednak…
Ten jej bełkot jest, zdaje się, przydługim wstępem do czegoś, czego nie ma odwagi powiedzieć.
Wkońcutracęcierpliwość.
–Mów–rozkazuję.
Ankabierzegłębokioddech.
– Ta msza była niesamowita – zaczyna, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w dal. – Poszłam tam
uzbrojonawcałąswojądetektywistycznąpodejrzliwośćiczujność.Wiesz:„miejoczyiuszyotwarte”.
Iprawienatychmiastzapomniałamobożymświecie,taksięzasłuchałamwkazanieksiędzaMarka.Ani
razu nie powiedział słowa „grzech”, „śmierć”, „kara”, „szatan”, „gniew”, „czyściec” czy „bojaźń”.
I cytował z Biblii fragmenty, których w kościele na ogół nie usłyszysz. I każdy, kto chciał, też mógł
przeczytaćkilkaulubionychzdań.Tamnaprawdę,tylkosięnieśmiej–wcaleminiedośmiechu–była
wiara i nadzieja. Nie umiem ci tego wyjaśnić. Po prostu przywykłam, że w kościele bez przerwy nas
straszą, a on starał się wszystkich pokrzepić. Nie robił żadnego show, nie musiał mieć gitary ani fikać
koziołków. Kiedy skończył, tu i ówdzie rozległy się protesty, że chcą jeszcze. A on powiedział: „Moi
drodzy,nadmiarobcowaniazBogiemteżjestniewskazany.Wymacieżyć,kochaćipracować.NiechBóg
wam towarzyszy na co dzień i od święta, ale niech nigdy nie staje się jedyną treścią waszego życia.
GodzinnamszawystarczyiJemu,iwam,imnie”.Maniu,jabyłamtakwstrząśnięta,żepotempoprosiłam
goochwilęrozmowy.Iwybraliśmysięnaspacer.Towszystko.
Ankamajakiśnowy,nieznanymiwyraztwarzy.Wjejoczachteżpojawiłosięcoś,czegodotejpory
niewidziałam:błyszcząradosnymblaskiem.Ajanadalnierozumiem,ocotuchodzi.Kimsącimłodzi
ludzie, których Anka już pierwszego dnia pobytu w Szarotce postanowiła wyrwać z rąk guru, potomka
diabolicznegoStanisławaRychły.
– Proszę, mów dalej, ja już wszystko zniosę, nawet wiadomość, że ksiądz Marek właśnie ci się
oświadczył.
–Nowięc…Nowięcniemażadnejsekty,przeciwnie.
–Co,antysektajest?
– W pewnym sensie tak. Gdyby biblioteka była otwarta, na pewno znalazłabym jakieś materiały
oStanisławieRychle.Trenermiałrację:zrobilizniegopsychopatę,żebyprzyciągnąćturystów.Chcieli
miećlokalnegoDrakulę.Ktośzaczął,apoteminnijużtylkodorzucalidotejkrzywdzącejlegendykolejne
zmyślonefakty,atoodziewicach,atoohipnozieizagarniętychprzezRychłęmajątkach.Towszystko,
oczywiście, i tak nie wypaliło, bo nadal nikt nie chce tutaj przyjeżdżać dla stosu starych cegieł, ale
legendasięutrwaliłailudziezaczęliwniąwierzyć.Stanisławbyłpsychiatrąifilantropem.Przyjmował
poddziurawydachswegopałacurozmaitychnieszczęśników:ludzichorychpsychicznie,uzależnionych,
dziewczynyznieślubnymidziećmi,sierotyiwszelkichpopaprańców.Tamdziałałocośwrodzajudomu
samotnejmatki,ochronkiiprzytułku.Pewnie,żekażdymusiałuczyćsięzawoduipracować,aletonie
była katorżnicza praca, tylko zwykłe codzienne obowiązki, które na dodatek stanowiły coś w rodzaju
terapii.Tobezczynność,mojadroga,jestkatorgą.Onnapisałkilkapionierskichpracnatentemat,alenie
umiałsięprzebić,bośrodowiskolekarskienietraktowałogopoważnie.Uważano,żejestnienormalny,
bo takie poświęcanie się dla pacjentów budziło nieufność, ale chyba również zawiść. Krótko mówiąc,
zrobiono z niego księcia Sinobrodego, chociaż był Bogu ducha winny i wielu ludziom pomógł. Wnuk
rzeczywiście poszedł śladem dziadka: jest z wykształcenia psychiatrą i psychologiem i prowadzi
w swoim domu długoterminową terapię dla młodych ludzi z rozmaitymi zaburzeniami. Na przykład po
traumach, z nerwicą albo w stanach depresji. A ksiądz Marek pomaga mu. Jeździ do Rychły dwa, trzy
razywtygodniuzduchowąposługą,jaktosięmówi,ibierzeteżudziałwtychwarsztatachwSzarotce.
Jestnaprawdęnadzwyczajny,możeszmiwierzyć.Oczytany,pogodny,lubiludzi,anawet,wyobraźsobie,
kobiety.Aleniewtymsensie.O,nie!
Czuję,jakwzbierawemniezłość.Przedewszystkimnasiebie,bochociażstarałamsiędawaćodpór
fantazjomAnki,robiłamtoniezbytenergicznie.
–Dlaczegotakmilczysz?–pyta.
–Milczę,bosięzastanawiam,comniepodkusiło,żebywłaśnieztobąwyjechaćnawczasy.Milczę,
boodpoczątku,zamiastzajmowaćsięswojądietą,chcętylkoratowaćludzkośćprzedsektami.Atymi
naglemówisz,żejestnaodwrót.Żeczarnejestbiałe,abiałejestczarne.
– Ale przyznaj, że te kolory sprawiają kłopot nawet naszemu głównemu politykowi. Skoro jemu
zostało wybaczone, to może i ty powinnaś okazać wyrozumiałość. Zwłaszcza że to wszystko naprawdę
byłostraszniepodejrzane.Aterazsięwyjaśniłoijużniewracajmydotego–przemawiaAnkazzapałem,
aleminęmanietęgą:wstydzisię,żenosjązawiódł.
–Alecoonitutajrobili?
– Nie zdążyłam wypytać o szczegóły. Z grubsza wygląda to tak, że oni tutaj, w Szarotce, kończą
terapię:robiąpodsumowanie,zadająostatniepytania,dostająostatnierady.Potymturnusienajczęściej
wracajądodomu.Jeślisągotowi.
– To się kupy nie trzyma. Wszyscy zachowują się, jakby brali udział w spisku, pełna tajemnica,
parawany,nieudzielamyinformacji,osobnepiętrodlasmutnych,uRychłyzamkniętafurtka,anadodatek
karmiąnasgroteskowymiopowieściamiojegodziadku,poczymokazujesię,żejestnaodwrót.Dlaczego
trzymajątowtajemnicy?
–Aczyty,gdybyśmiałanaprzykładnerwicęalbodepresję,rozgłaszałabyśtowszemwobec?Mieli
bardzozłedoświadczeniawpoprzednimmiejscu,boRychłoprowadziłtakiośrodekgdzieindziejiwciąż
ktoś ich tam napadał i niszczył obejście, a sąsiedzi pisali petycje, że boją się o swoje dzieci
ikategorycznieżądająlikwidacjiośrodka.Niechcąoboksiebiećpunów,psychopatówipedałów.Rychło
sprzedał dom i kupił ten na pustkowiu. Zaprzyjaźnił się z właścicielem Szarotki, a ponieważ jego
pensjonat tylko latem ma pełne obłożenie, ten się zgodził organizować turnusy dla pacjentów Rychły.
Umówili się, że nie będą informować gości hotelowych, żeby ich nie odstraszać. Nie oszukujmy się,
nawetmy,nibytakietolerancyjne,nieprzyjechałybyśmytutaj,gdybyśmywiedziały,żenatkniemysięna
jakąśtrudnąmłodzież.
–Tofakt.
– A właściciel ośrodka nie może sobie pozwolić na nieprzyjmowanie innych gości, bo zbankrutuje.
Cały personel został zobowiązany do dyskrecji, wersja oficjalna jest taka, że organizują jakieś tam
warsztaty.Alemoimzdaniemczegośtakiegonieudasięutrzymaćwtajemnicy.Chociażdotejporynie
trafiłsięjeszczenikttakwścibskijakmy…
–Chybaraczejjakty–prostuję.–Moimzdaniemtyteżpowinnaśuczestniczyćwjakiejśterapii,która
pomagaludziomwradzeniusobiezchorobązawodową.Wszędziewokółnassązagadki,aletojeszcze
niepowód,żebyjekompulsywnierozwiązywać.
– Nie znęcaj się nade mną, będę ćwiczyć, ważyć się, wrócę do diety, tylko nie mówmy już o tym.
Mamyjeszczepięćdni,żebysięzrelaksowaćizapomniećopracy.
– Mów za siebie. – Mój głos brzmi chłodno. – Ja zapomniałam o swojej pracy i nawet nie
wydzwaniamdorodziny.
Kiedyschodzimydosaligimnastycznej,zgłębikorytarza,takjakwpierwszymdniunaszegopobytu
w Szarotce, wyłania się ksiądz Marek z walizką. Na nasz widok rozpromienia się w uśmiechu, który
udzielasięrównieżAnce,aleumniewywołujerozdrażnienie.
–Przestańsiętakdoniegomizdrzyć–rzucampółgębkiem.
–PaniAnno,wracamzatrzydni.Wieczoremprzyjedziekolejnagrupa,proszęjużnanichniezwracać
uwagi. I niech się pani zastanowi nad tym, o czym rozmawialiśmy, i nie odwraca się już od Boga. On
niczemuniejestwinien.
Zdaje się, że podczas tego romantycznego spaceru Anka zaliczyła również pierwszą od wielu lat
spowiedź.Ichybaznówcośknuje.UrlopzniąjestgorszyniżzMarcelem,któryzaczynałpićpierwszego
dnia, a kończył ostatniego, więc przez dwa tygodnie miałam święty spokój, bo on cały czas był zajęty
tym,żebyprzypadkiemniewytrzeźwieć.
–Oczymmaszpomyśleć?–pytamzponurąminą.
–Zawcześnie,żebyotymmówić.
– Wasza grupa – ogłasza z radosną miną trener i wagowy w jednej osobie – schudła już w sumie
trzydzieścikilogramów.Wyobraźciesobiestodwadzieściakostekmasła!Tylestraciliście.
Namniewciążprzypadatylkoosiemkostek.Dwanędznekilogramy,zrzuconenapoczątkuturnusu–
myślę zawstydzona tym, że zaniżam standardy, a zarazem wkurzona, że nie mogę jeść masła, które
uwielbiam.
–Niemartwsię–pocieszamnieAnka.–Chudniesięskokowo,anieliniowo.
–Niepocieszajmnie–odpowiadam.–Pocieszanieźlenamniedziała.
Uczestnicygroteskowychzmagańznadwagąwyciszylisięiprzygaśli.Najwyraźniejskończyłysięim
przywiezione z domu zapasy smakołyków i napojów wyskokowych. Stworzyła się jedna para, co mnie
cieszy,bodziękitemuLeszekprzestałzapraszaćmnienaspacerypolesie.Niestety,jedynemałżeństwo,
jakie jest wśród nas, po krótkim okresie kryzysu weszło właśnie w stan postępującego rozpadu –
przestało się kłócić i zaczęło uporczywie milczeć. Ostatnie zdanie, jakie Janeczka wypowiedziała
publiczniedoAdama,brzmiałobardzostanowczo:„Mamtegodość”.Takwięcnasimałżonkowiemilczą
dosiebie,zatoLeszekzZosiącałyczasszczebioczą,coniektórychpotworniewkurza,boZosianagle
zaczęłaseplenićjakmaładziewczynka.
Wędrujemy z Anką przez wiosenny las, machając kijkami. W milczeniu. Skąd ta nadzwyczajna
przyjemność?Dlaczegoonikimniemyślę?Dlaczegonicmnienieobchodzi,nieczujęniepokojuinawet
machnęłamrękąnateczterykostkimasła?„Amożetoapatia?–niepokoisięStrofa.–Uważaj,tocisza
przed burzą”. Nie, to nie apatia ani zapowiedź burzy, tylko stan harmonii, najprawdziwszej harmonii,
którytaktrudnoosiągnąć,więcchciałobysię,żebytrwałwiecznie.
WróciłksiądzMarekiAnkajużdoresztystraciładlaniegogłowę.
–Słuchaj,taknaprawdęniewypada–mówięwieczorem.–Wysięzachowujeciejakparakochanków.
Szepczecie po kątach, chodzicie na spacery. W dodatku wciąż masz taki sam głupi wyraz twarzy, jaki
widnieje na twarzy Zosi. Jeszcze trochę i też zaczniesz seplenić jak ona. Może jednak powiesz, co się
dzieje.
Anka siedzi przy stoliku i coś notuje w wielkim czarnym notesie, z którym prawie nigdy się nie
rozstaje.Milczy,więcponawiampytanie.
– Powiedziałam, że za wcześnie o tym mówić. Cierpliwości. Kiedy przyjdzie czas, wszystko ci
wyjaśnię. A teraz nie przeszkadzaj, bo o dziewiątej idę do spowiedzi i właśnie robię spis swoich
grzechówzkilkulat,więcprzedpółnocąpewnieniewrócę.
–Wobectegoniezapomnijzanotować,żepodczaswczasówodchudzającychzajadaszsięmakaronem
ibezlitośnieniszczyszprzyjaźń.
Ankapodrywagłowę–zdajesię,żesłowo„przyjaźń”zrobiłonaniejwrażenie.
–Wręczprzeciwnie:pielęgnujęprzyjaźń.Nienależyodchudzającejsięprzyjaciółcezaprzątaćgłowy
własnymisprawami.
Nowagrupa,którazamieszkałapiętrowyżej,jużniewydajemisięanismutna,anipodejrzana.Zwykli
młodziludzie,którzyprzypomocyfachowcówpróbująsięuporaćzproblemami.Jateżtokiedyśrobiłam,
na przykład uczyłam się odróżniać rzeczy, na które mam wpływ, od tych, które nie zależą ode mnie,
a rozpacz od depresji. Zresztą, jak się okazuje, rozpacz można pomylić nawet z chorobą. Jola kilka
tygodni po śmierci swojego ojca trafiła do szpitala z podejrzeniem poważnej choroby serca. A za
podejrzeniemposzłateżbezlitosnadiagnoza.Jużlekarzekiwalinadniągłowami,jakbybyłaumierająca,
jużchcielijejrobićrozmaitezabiegi,awtedyona,wodruchuprzytomności,poszładokardiologa,który
widoczniecośniecoświedziałożyciuiludzkiejpsychiceiorzekł:„Dziecko,przecieżpanimazdrowe
serce. Pani cierpi na rozpacz, to minie”. A tydzień wcześniej wychodziłam od niej ze szpitala
zpoczuciem,żejejżyciewisinawłosku.AmożeJolkaznówcierpinarozpaczipowinnamnatychmiast
wracaćdoWarszawy?Skoropłakała,kiedyśmyostatniorozmawiały,tonaprawdęzniąźle.Wysyłamdo
niejesemesa:„Jaksięmasz?Jeślichcesz,jutroprzyjadę”.Jestwtymtrochęfałszu,rzeczjasna,bowiem,
coodpowie.Iowszem:„Nie,wszystkowporządku.Zadzwońpopowrocie”.
Rozmowyprzystolesącorazbardziejobrzydliwe,adwojenowychkuracjuszyraczynasinformacjami
z krynicy mądrości jakiegoś doktora: o nalewkach czosnkowych, o oczyszczaniu wątroby i wodzie
strukturalnej,którąotrzymujesięzzeskrobanegoześcianekzamrażalnikalodu.Uciekamzjadalnizgłową
pełną przepisów na długowieczność, którą można sobie zapewnić między innymi naparami z liści,
z wierzbowej kory, ze strąków fasoli i soku z własnoręcznie zbieranej pokrzywy. Na szczęście jutro
wyjeżdżamy.Caływeekendprzedemną.SpotkamsięzJolkąiwysprzątammieszkanienapowrótMaksa.
–JakwyglądałospotkanieWeronikizmamąBartka?–pytaAnkanaszejostatniejnocywSzarotce.
– Zostawiła zwierzaki pod opieką grzybiarzy, którzy jesienią wynajmują u niej pokój. Wyobrażasz
sobie,biorąurlopnazbieraniegrzybów,ludziesąniesamowici.Ipojechała.Zdusząnaramieniu,bonie
widziały się osiem a może więcej lat. Przez całą drogę do Warszawy rozmawiała z Bartkiem,
awłaściwiekłóciłasięznim.Przekonywałją,żewszystkobędziedobrze,mimotozedwarazychciała
zawrócić. „Słuchaj – powiedział wreszcie – a co się może stać? Przecież cię nie zabije. A w ogóle
dlaczegosiętakboisz?”.„Bojużdawnopowinnambyłatozrobić.Jestmiwstyd”,powiedziała.Dopiero
z drogi zadzwoniła do teściowej. Okropnie się denerwowała. Przed jej domem spojrzała w górę
izobaczyłająwoknie.Wypatrujemnieoddwóchgodzin,pomyślała.Iprzestałasiębać.Apotembyło
jużcorazlepiej.Wprzedpokojuteściowaprzytuliłają,powiedziała,żesięcieszyiżerozumiemilczenie
Weroniki.Uznałaswojebłędywobecsynowej:„Byłamgłupia,oczekując,żeodciągnieszBartkaodgór.
Okazywałamcizamałouczucia”.Weronikaniewierzyławłasnymuszom.Opowiedziałysobie,codziało
się w ich życiu, od kiedy się nie widziały, czyli od pogrzebu Bartka. Na koniec Weronika zaprosiła
teściową do siebie na wieś. Moim zdaniem pochopnie, ja w każdym razie nie wierzę w tak radykalne
przemiany.Aleowszem,mogłasięzmieniaćstopniowoprzeztewszystkielata.
Kiedypakujemybagażedosamochodu,nadjeżdżaksiądzMarek.
–Dobrze,żezdążyłem.PaniAnno,czymożemyporozmawiaćnaosobności?
Odeszli na bok. Zerkałam w ich stronę. W pewnej chwili Anka zakryła ręką usta, a on wręczył jej
małąpaczuszkę.Uściskalisię.
–Proszęsięniemartwić.Wszystkobędziedobrze–zawołał,kiedyAnkawsiadaładosamochodu.
–Tak.Napewno.Zadzwonięjutro.Dowidzenia.
–Pocomaszdzwonić?Cosiędzieje?–dopytuję,kiedyskręcamynaszosę.
– To straszne. Ta dziewczyna, no wiesz, Dzikuska. To ona chciała popełnić samobójstwo. Leży
wszpitalu.Wiedziałam,żepotrzebujepomocy,dlategozaniąłaziłam.Aletodziwne,bardzodziwne…
–Cojestdziwne?
Kątemokawidzę,żeAnkawpatrujesięwswojądłoń,naktórejtrzymacośzielonego.
–Coto?
–Zielonysłonikzeszkła.Prosiła,żebymigoprzekazać–wyjaśniazdławionymgłosem.–Czujęsię
tak,jakbymgodostałaodPoli.Byłabydzisiajniewielestarszadoniej.Cosięstało,cosiędziejewżyciu
tejdziewczyny,żezrobiłacośtakstrasznego?
–Nieporazpierwszy.Widziałamnajejnadgarstkachblizny.
–Rozmawiałaśznią?
–Tak.Chybatrzyrazy.Krótko.Niepowiedziałamci,bobyłanaciebiewściekła.Alewidocznieźleto
zrozumiałam.Widocznie…noniewiem…Możetwojezainteresowaniepeszyłoją,alegopotrzebowała.
–Niemacospekulować.Przyjadęzakilkadniiodwiedzęjąwszpitalu.
PopięciukilometrachAnkagwałtownieodwracasięwmojąstronę.
–Nie.Muszęzostać.–Jejgłosbrzmistanowczo.–Odwieźmniezpowrotem.Przepraszam.
–Wporządku.Rozumiem.
Znów, jak pierwszego dnia, zajeżdżamy przed budynek Szarotki. Anka na pożegnanie całuje mnie
wobapoliczkiiprzytula.
–Awiesz,tobyłcałkiemudanyurlop.Dajznać,kiedyjedziemynawyspę–mówiwesoło,chociaż
jestsmutna.
–Jateżdziękuję–odpowiadamapatycznie,bomnietenurlopjednaktrochęzmęczył.
Odprowadzając ją wzrokiem, znów zachodzę w głowę, jak ona w niewielkim neseserze pomieściła
takąmasęciuchów.Idocieradomnie,żemiałaichmniejniżja,tylkocałyczasrobiłaprzepierki,ajaani
razu.
Ankadzwonipóźnymwieczorem,kiedyakurat,bardzosenna,wybieramsiędołóżka.
–Wdobrejchwilidzwonię?–pyta.
–Wnajlepszej–mówięniezgodniezprawdą.
–Botodługahistoria.
–Notoopowiadaj.
– Mira trafiła do Rychły jesienią. Skierowała ją do niego szkoła, jakaś specjalna, dla trudnej
młodzieży, w porozumieniu z psychologiem. Nie umieli sobie z nią poradzić ani jej pomóc. Była
agresywna, miała depresję i usiłowała się zabić. Niestety, tutaj też nie chciała współpracować.
Odmawiała udziału w zajęciach i się izolowała. Po dwóch tygodniach Rychło wziął ją na rozmowę
i uprzedził, że wobec tego będzie musiała wrócić do domu. Dał jej czas do namysłu. „Chcę zostać –
powiedziała nazajutrz. – Ale mam prośbę. Czy mogłabym spać w bibliotece? Na materacu. Nie
nabałaganię.Przyrzekam.Ibędęchodzićnawszystkiezajęcia”.
Zdziwiłsię,aleprzystałnato.Miałateżpracowaćwogrodzie,pełnićdyżurywkuchni,sprzątać.Itak
dalej.Jakwszyscy.
Pomiesiącubyłainnąosobą.No,możenieodrazupogodnąibeztroską,alenawiązałakontaktzresztą
grupy,uspokoiłasię,zaopiekowałamłodszymipacjentami.Wszyscyjąpolubili.
–Aledlaczegochciałaspaćwbibliotece?
–Zpowoduksiążek.Onauwielbiaczytać.PodobnozaczęłaodliteryAiwłaśniedotarładoW.Aleja,
porozmowieznią,uważam,żenietylkodlatego.
–Rozmawiałyście?
–Tak.Dobrze,żewróciłam.Chybanamnieczekała.
–Ico?
–Pokolei,dobrze?Wiesz,żetaklubię.Nowięcwyglądałonato,żeterapiaprzebiegapomyślnie.Po
nocach czytała, ale zawsze o ósmej była już na nogach. Po tym pobycie w Szarotce miała wrócić do
domu. Jak ci mówiłam, to był taki turnus, powiedzmy, podsumowujący i utrwalający to, czego się
nauczyli.Rychłotrzymapacjentównajwyżejpółroku,alerzadko.Miręzatrzymałnadłużej.Aleonanie
chciała wracać. Poprosiła, żeby chociaż pozwolił jej przeczytać autorów na literę W. Nie zgodził się.
Uważał,żepowinnawrócićdotakzwanegonormalnegożycia.Iwtedycałąterapięjakbydiabliwzięli.
Nikt nie rozumiał, dlaczego chce zostać. Najczęściej ci młodzi ludzie cieszą się, że wracają do domu,
nawet jeśli ten dom nie jest idealny. Zresztą Rychło organizuje zajęcia także dla rodziców swoich
pacjentów.PrzyjeżdżajądoSzarotkinakilkadniibiorąudziałwwarsztatach.OjciecMiryteżtutajbył.
Podobno miły, kulturalny człowiek. Mira miała dokąd wrócić. Normalny dom, o którym chętnie
opowiadała.Szkoła,gdzienaniączekali.
–Tosiękupynietrzyma.
–Nowłaśnie.Jateżpomyślałam,żecośjestnietak.NiemogłamoczywiściewypytywaćMiry,boona
jest jeszcze bardzo słaba, ale mimo wszystko czegoś się dowiedziałam. Na przykład, że jej matka od
dawnanieżyje.
–Czyliniecałkiemnormalnydom.Aprzynajmniejniepełny–stwierdzam.
–Iżewychowujejąnieojciec,leczojczym.Miranosijegonazwisko,bojąadoptowałpoślubiezjej
matką.Pamiętasz,cobyłowtymliście?
–Napisała,żeniemadokądwrócić.
Możezbytszybkowyciągamwnioski,aleprzychodzimidogłowytylkojedno:człowiekniechcebyć
tam,gdziemusiędziejekrzywda.
–Wiesz,oczympomyślałam?–szepnęłamdotelefonu.
–Wiem.Jateż.Otymsamym.Aletozbytszybkiewnioski.Niewolnotak.
–Chciałabymsięmylić.
–Jateż.
–Tylkonierozumiem,skądprzekonanieRychły,żejejdomjestwporządku.
–Nowłaśnie.Miraszybkozorientowałasię,żeRychłonicniewieojejsytuacjirodzinnej,niewie,że
jejmatkanieżyje,aonamieszkazojczymem.Całyczasopowiadałazmyślonąhistorię.Wiemotymod
Rychły, który dopiero teraz to zrozumiał. To oczytana dziewczyna, z wielką fantazją. Od chwili, kiedy
zaczęła uczestniczyć w zajęciach, cały czas snuła coś w rodzaju fikcji literackiej. O wakacjach
z rodzicami nad morzem albo w Tatrach. O wspólnych kolacjach i rozmowach. Opowiedziała im całą
książkęoszczęśliwejikochającejsięrodzinie.Iolicznymgronieprzyjaciół.
–AspytałaśotegoPedra?
–Tak.Niktnieznaosobyotymimieniu.Tochybateżktośfikcyjny.WymyślonyprzezMirę.
PorozmowiezAnkąniemogęzasnąć.Żałuję,żeMaksjeszczeniewrócił.Lubię,kiedyśpiobokmnie
ispokojnieoddycha.Onteżnosiwsobiejakąśtrudnąhistorię.Niewieleosobiemówi.Czysąludzie,
którzymająprostąiszczęśliwąhistorię?Alejaprzynajmniejmiałambeztroskiedzieciństwoiwczesną
młodość. Wszyscy mnie kochali, rozpieszczali. Tylko zbyt wcześnie straciłam ojca. Bardzo za nim
tęskniłam.Wciążmisięśnił.
„Nigdy nie wierz ludziom, którzy mówią, że jesteś głupia. Oni cię nie znają, a ja wiem, że jesteś
piękna,mądraiwrażliwa”–mawiał.Nieumiałamwykorzystaćtego,corodzicemidali.
Rozdziałdrugi
Od razu po powrocie zadzwoniłam do Paraboli, żeby zarezerwować „swój” stolik, który cieszy się
dużym powodzeniem, ponieważ stoi przy oknie. Ludzie podczas jedzenia lubią obserwować ulicę.
„A, pani Marysia, serdecznie zapraszamy”. Krótko mówiąc, załoga wciąż ta sama: pamiętają mnie,
chociażnieodwiedziłamichodponadtrzechmiesięcy.
Kiedystajęwdrzwiach,„mój”kelnerzkelnerskimuśmiechemruszawmojąstronę.Salajestprawie
pełna. W powietrzu unoszą się zapachy, które nie mają nic wspólnego z potrawami przyrządzanymi
wSzarotce.
– Mam prośbę – zwracam się do kelnera. – Gdybym chciała zamówić coś tuczącego, na przykład
makaron,proszępowiedzieć,żezabrakło,dobrze?
–Panimniezawszezaskakuje.–Pojegominiewidać,żemówiprawdę.
– Tak – rozlega się za moimi plecami głos Jolki. – Ona się w tym specjalizuje. Nie może żyć bez
zaskakiwania.Ajajestemprzewidywalnainapewnozamówięziemniakizmasłemikoperkiem.
Czulesięwitamy.Najejtwarzymalujesięwyraz,którynazywam„wyrazemnaznaczonymuporczywą
refleksją”.Szczerzemówiąc,wolętenwynikającyz„przelotnejrefleksji”.
–Stęskniłamsięzatobą–wyznaję.
– Ja za tobą też – odpowiada Jolka zza karty dań oprawnej w brązowy skaj. Wyraźnie chowa się
przedemną.
Machamdokelnera.
–Widzę,żekartasięniezmieniłaodzeszłegoroku–mówiędoniegozwyrzutem.
–Owszem,aleniebawemtobędzierestauracjafrancuska–oznajmia.–Właśnieposzukujemynowego
szefakuchni.
–Amnietakartabardzosiępodoba–mówiJolka.–Poproszędwamielone,ziemniakizkoperkiem
izasmażaneburaczki.Plusczerwonewino,najlepiejodrazucałąbutelkę,anakoniec…–Wodzipalcem
podeserach.–Nakoniecszarlotkęzlodami.
–Poproszędorszazrusztuisałatębezsosu.Plusbutelkęwodyikieliszekbiałegowina–zwracamsię
dokelnerazwyrazemtwarzy„życieniemasensu”.
ObserwujęJolkębadawczo,aleonicniepytam.Zarazsamawszystkomipowie.
– Nic złego się nie dzieje. Przepraszam cię za tamte łzy przez telefon. Rozkleiłam się, ale już mi
przeszło.Schudłaś?
–Trzykilogramy–oświadczamilekkosięczerwienię,bojednaktylkodwazhaczykiem.
–Miałaśschudnąćpięć–mówizpretensjąwgłosie,jakbymsięodchudzałazanasobie.
–Widoczniezamałosięprzykładałam.
– Z Anką dało się wytrzymać? – pyta takim tonem, jakby z góry wiedziała, że otrzyma przeczącą
odpowiedź.
Za nic w świecie nie przyznałabym się Jolce, że też dałam się wkręcić w śledztwo Anki. Za to
postanawiampodłożyćnaszejdetektywceświnię.
–Koszmar.Chybazakochałasięwksiędzu.
–Ażtakadewotka?–Jolkachichocze.
–No–bąkam.
–Ipomyśleć,żeuważamysięzafeministki.–Kręcigłową.
–Jasne,żenimijesteśmy–odpowiadam.–Kochamysię,wkimchcemy.Ale,ale,przecieżmiałyśmy
mówićoczymśinnym.Czytekwiatysiępowtórzyły?
–Tak.–Jolkawpatrujesięwokno.–Kilkarazy.Tulipany,różeijeszczejakieśtam.
–Ico?
–Inic.
Wmilczeniupałaszujeswojeulubionemieloneikończyjużtrzecikieliszekwina.Niestety,tymrazem
będęmusiałazniejwszystkowyciągać.Unikamojegowzroku.
–Ktoto?
–Co:ktoto?
–Odkogotekwiaty?
–Czytoważne?
– Jolka, oczywiście, że to nieważne, kto zostawia kwiaty na wycieraczce u samotnej kobiety po
pięćdziesiątce,któraniepotrafiżyćbezmężczyzny.Pytamtylkozciekawości.
–Niepowiem.
–Powiesz.
–Dobrze,aledajmispokojniezjeść.
Dajęjejspokojniezjeść.Kolejnykieliszekwina.Głębokiewestchnienie.Terazpójdziedotoalety.
–Idędotoalety.
Wraca.Szukaczegośwtorebce.Zamykają.Uśmiechasięnajgłupszymzeswoichuśmiechów.
–OdKarola–wykrztuszawreszcie.
Chyba się przesłyszałam. Ten aktorzyna, bandzior, złodziej, uwodziciel, drań, przez którego Jolka
znienawidziła cały męski ród, a ja omal nie dostałam uremii, ośmiela się ją nachodzić? Czego chce?
Jakaśrolawkolejnejsztuce?
–Co?–Tojedynepytanie,najakiemniewtejchwilistać.
– Zadzwonił. Odłożyłam słuchawkę. Znów zadzwonił, znów odłożyłam. A kilka dni temu stanął
wproguzbukietemkwiatów.Zamknęłamdrzwi.Kiedyuchyliłamjepogodzinie,siedziałnawycieraczce
ioznajmił,żesięstamtądnieruszy,dopókiznimnieporozmawiam.–Jolkamilknie.Zdajesię,żeteraz
nastąpi najtrudniejszy fragment tej historii. Nie mylę się. – Powiedział… powiedział… no, że mnie
kocha.
–Cholera!–Zrywamsięodstołuizamawiamdrugikieliszekwina.
– Że to, co zrobił, było okropne, niewybaczalne, ale od razu się we mnie zakochał i nie musiał
odgrywaćżadnejroli.Byłsobą.Odtamtejporycałyczasomniemyśliiżebymmudałanadzieję.
–Ico,dałaś?
–DokońcawysłuchałamzwierzeńKarola,akiedyzamilkł,wzięłambukietzjegoręki,zatrzasnęłam
drzwi i wyrzuciłam go przez okno. Nad ranem zapukała do mnie sąsiadka i powiedziała z przekąsem:
„PaniJolu,ktośdopanileży”.Kiedypogodzinieuchyliłamdrzwi,niktjużnieleżał.
–Notomaszgozgłowy–mówięzulgą,aleniewiedziećczemu,bezradości.Jeszczeprzedchwilą
uważałam,żeJolkapowinnagozrzucićzeschodówrazemzbukietem,aterazmamwątpliwości.Mimoto
zapewniamją:–Dobrzezrobiłaś.Bezczelnyłotr.–Tedwazdankawypadajądośćanemicznie,aJolkato
słyszy,bomadoskonałysłuchjęzykowy.–Bezczelny–dodajęjużcałkiemciepłymtonem.
–Mogłamjednakpowiedzieć,żesięzastanowię.Noboco,jeśliniekłamał?
–Przecieżmożeszzmienićzdanie.
–Popierwsze,honorminatoniepozwala…
–Chrzanićhonor.Tojakaśmęskakategoriazwiązanazobronąojczyzny.Anaszaojczyznaakuratnie
jestzagrożona.
–…podrugie,niewiem,gdziemieszka,inieznamnumerujegotelefonu.
–Aleczychceszzmienićzdanie?
–Wiemtylko,żenadalchciałabymznajdowaćkwiatynawycieraczceiżebyKarolsięnapraszał.
–No,kochana,musiszsięzdecydować.Oszuściteżmająswojągodnośćiniemożnanimipomiatać.
Kelnerzabierapustąbutelkęizminąznawcyludzkiejpsychikiproponujecośmocniejszego.
–Ailekaloriimaszklaneczkawhisky?–pytam.
–Mogęsprawdzićwinternecie,jeślipanisobieżyczy.
–Nietrzeba,wiem,żeztysiąc.Rezygnuję.Alemożekoleżanka.–Obojezawieszamywzroknatwarzy
Jolki,któraniewahasięanichwili.
–Owszem,poproszę,zdwiemakostkamilodu,ijeszczejednąszarlotkę.
Odwożęjądodomutaksówką.Dobrze,żejestsobota.Wyśpisięipodejmiestosownądecyzję.
Mieszkanie wysprzątane, kolacja gotowa. Czekam na powrót Maksa z dreszczykiem tęsknoty i dalej
czytam opowieść Weroniki. Kiedy docieram do wielkiej kłótni podczas przedwyborczego spotkania
kandydatównasołtysa,akonkretniedodosadnychsłówjedynejkandydatki:„Uspokójciesię,chłopy,bo
wezmędubeltówkęiwszystkichwaspowystrzelam”,dzwoniTomek.
–Słuchaj,Maksjestjużwdrodze,aleprzezostatniedwadnimarniesięczułiźlewyglądał.
–Możetojednaktężec.
–Wedługmniesprawysercowe.
–Zakochałsię?–Robimisięgorąco.
– Z tobą nie da się normalnie rozmawiać. Mam na myśli mięsień sercowy. Mówię ci o tym, bo jak
znamMaksa,ukryjetoprzedtobą.Dopilnuj,żebyodrazuposzedłdolekarza.
– Dobrze, dopilnuję – zapewniam, chociaż nie rozumiem, dlaczego kobiety powinny pilnować
zdrowiamężczyzn,zwłaszczażemająnagłowierównieżzdrowiedzieci,zwierzątdomowych,rodziców
iteścióworazswoje.–Ajakwambyło?
–Świetnie.Laswiosnąjestniesamowity.Przyślęcizdjęcia.Włóczyliśmysięcałymidniami.Apoza
tymMakstojedynygość,któryjesttaktownyiniesprawdzadatyważnościjedzeniawmojejlodówce.
–Możesięzatruł?–Wiem,żetopytaniezezłościTomka,alemusiałamjezadać.
–Jedliśmytosamo–odpowiada,usiłującniepodnosićgłosu.
–Tyleżetwójżołądekjużprzywykłdostarożytnejkiełbasyinadgniłychjabłek,ajegonie.
– Nie chcę tego słuchać. To są jakieś przesądy. Cześć – kończy rozmowę, nie czekając na moje
„cześć”.
Ma prawo się wkurzać – w końcu nigdy nikogo nie zmusza do jedzenia jego przeterminowanych
wiktuałów.Wewsijestsklepzaopatrzonylepiejniżwarszawskiesupermarkety,którywdodatkumataką
zaletę,żewłaścicielsprzedajeswoimklientomnakrechę.
KiedyTomekmówiłowiosennymlesie,pomyślałam,żeoniWeronikadosiebiepasują.Obojewciąż
gadają o przyrodzie i mają wrażliwe serca. Tomek wprawdzie jest burkliwy, ale nikt się tym nie
przejmuje, bo wszyscy wiedzą, że to tylko poza. Zwłaszcza ten jego sąsiad, którego raz na pół roku
wieziedopobliskiejklinikinakolejnewszyciewtyłekesperalu.
Makswciążnieodbiera.Czytam.Mijapółgodziny–sołtyskajużwybrana;mijagodzina–wewsibył
pożar; mijają dwie godziny – Weronika zawiozła do szpitala dzieciaka, który zatruł się sromotnikiem.
Atelefonmilczy.
Miejscowekobietyprzestałyomijaćmnieszerokimłukiem.TogłówniezasługaHelenki,którajest
żywą reklamą wdowieństwa. Wiem, to brzmi okropnie, ale wiele kobiet po śmierci swoich mężów
odżywa. Helenka umiała skorzystać z każdej rady, szybko się uczyła. Kupiła dzieciom szczoteczki do
zębów i czyta im książki, które pożycza ode mnie. Czasem do mnie przychodzi i zadaje osobliwe
pytania. O to, jak się parzy herbatę, jakiego kremu do twarzy używam, jak wygląda teatr. A czasem
ocośprosi.Ostatnionaprzykład,żebymnauczyłająobsługikomputera.
–Helenko,żebysiętegonauczyć,trzebamiećkomputer–powiedziałam.
– Mam komputer – odparła. – Ksiądz proboszcz kupił sobie nowy i podarował mi stary. Dla
dzieciaków.Alejateżbymchciała.Podobnodzisiajbezinternetuanirusz.
–Tak.Przydajesię.
No, no. Ksiądz proboszcz robi postępy. Po historii z Jadzią kilka razy rozmawialiśmy, kilka razy
pożarliśmysię,alewyszłonamtonadobre.Zrozumiałam,żejestwypalony,żejużmusięniechceiteż
potrzebuje wsparcia. A on zrozumiał – że nie odpuszczę i będę go cały czas nękać, bo służba nie
drużba.
–Czegowłaściwiepaniodemniechce?–spytałzrezygnowany,kiedygoostatnioodwiedziłamczy
raczej nawiedziłam. – Robię, co do mnie należy, na więcej mnie nie stać. Zresztą oni nie potrzebują
więcej.Chrzciny,śluby,pogrzeby,msze.Wystarczy.
–Nie,niewystarczy.TrzebapomócHelenceinietylkojej.Trzebamówićzambonynieogrzechach
i piekle, tylko o życiu doczesnym i uczuciach chrześcijańskich. Kto ma to zrobić? Kto ma im
powiedzieć,żeniewolnobićdziecianiznęcaćsięnadzwierzętami?Ktomareagowaćnapijaństwo?
Ksiądznatowszystkoprzymykaoczy.
–Panimnieobraża–obruszyłsię,isłusznie,boniewykazałamsiętalentemdyplomatycznym.
– Przepraszam. Chcę przypomnieć księdzu o misji duchownego. Że ludzie nie staną się lepsi, jak
kolejny raz usłyszą, że w proch się obrócą, a nagroda czeka po śmierci. Oni chcą nagrody teraz.
Ipotrzebująpomocynacodzień,anieodświęta.
Ksiądz proboszcz westchnął, machnął ręką i wyjął z dębowego kredensu butelkę wina i dwa
kieliszki.
–Napijesiępani?
–Jasne.
Winobyłosłodkieimocne.Zakręciłomisięwgłowie.Iwyrosłymiskrzydła.
– Niech ksiądz sobie przypomni o ideałach młodości – powiedziałam z płonącymi policzkami. –
O tym, jakie kazania ksiądz chciał wygłaszać. Dla ludzi, prawda? Zwykłych śmiertelników, którzy
zmagają się z życiem. Żeby im pomagać dobrym słowem i radą. I nie po to, żeby mieć nagrodę
w niebie, ale teraz, na ziemi. A tą nagrodą jest na przykład radość, że uratował ksiądz życie Jadzi.
Gdybynieto,jużbysięsmażyławpieklealbownieskończonośćczekaławczyśćcuniewiadomonaco.
–Wiadomo–znówsięobruszył.
–Niewiadomo,zapewniamksiędza.AtakJadziamajeszczeszansęnapoprawę.Ocaliłksiądzduszę
ludzką.
–Niechpaniprzestanie,Jadźkajakpiła,takpije.–Znówmachnąłrękąinalałmidrugikieliszek
wina.
–Mocne–pochwaliłam.
– Jak cholera. Sam je robię. Ona nie przestanie. Zapije się na śmierć. Czy pani wie, ilu takich
pochowałem?Dziesiątki.
– Księdzu nie wolno upadać na duchu. Nie pozwalam. Ksiądz musi wierzyć nie tylko w Boga, ale
równieżwludzi.IlerazyksiądzrozmawiałzJadzią?Noile?
Machałrękami,opędzałsięodemniejakodnatrętnejmuchy,opadałnafotelizrywałsięzniego.
Ironizował.Szydził.Pokrzykiwał.Idolewałmiwina.
Czasmijał.Akiedyśmyjużnawetprzeszlinaty,powiedziałbełkotliwie:
–Zostawmniewreszciewspokoju.Niewiem,cociępodkusiło,żebyzamieszkaćwtejdziurze.
– Dla mnie to jest centrum świata – odpowiedziałam. – I będę o nie walczyć. A ty mi w tym
pomożesz.
–Ciekawejak.
– Wszelkimi sposobami. Będę na przykład opowiadała ci o codziennym życiu twoich wiernych.
Októrymniemaszpojęcia.Wiesz,cootympowiedziałBartoś?
–Ach,ten…–Pogardliwemachnięcieręką.
–Tak,tendominikanin.Byłydominikanin.Mądryczłowiek.Żeksiężapowinnizrzucićsutannyiżyć
życiem zwykłych ludzi. Zgadzam się z nim. Kto to widział, żeby dorośli mężczyźni chodzili
wsukienkachiniemieliżon!
–Idźjuż,idź–szepnąłksiądzproboszcziwznoszącoczykugórze,otworzyłdrzwi.
–Wyjdę,jeśliobiecasz,żeweźmieszsobiemojesłowadoserca.
Obiecał, że się zastanowi. I proszę, dzięki mszalnemu winu, po którym miałam kaca, Helenka
dostałakomputer.Akazaniaodjakiegośczasusącałkiemludzkie.Wierniwprawdzienatychmiastpo
nich, jak zwykle, podążają na wódkę, a wierne – do swoich domowych obowiązków, jednak z innymi
minami.„Czyproboszczowiodbiło?”,spytałktośostatniopodkościołem.
O ósmej mam pewność, że coś się stało. Pocieszam się, że korki, utrudnienia na drodze, bramki na
autostradzie, ruch wahadłowy. Nad ranem, kiedy w ubraniu przysypiam na kanapie, dzwonek telefonu.
GłosMaksa.Bardzosłaby.
– Maniu, przepraszam, że cię nie zawiadomiłem wczoraj, ale miałem zawał. Nie denerwuj się,
wszystkowporządku.Lekarzepozwolilimizadzwonićdopieroteraz.
–Alegdzietyjesteś?
–WBydgoszczy.
Kiedy odbierałam Maksa ze szpitala, lekarz surowo spojrzał na mnie i powiedział: „Proszę dbać
omęża”.„Dobrze,apandoktorniechdbaożonę”,odcięłamsię.WdrodzezBydgoszczydoWarszawy
prawiecałyczasmilczeliśmy.Bałamsię,żeodmojejgadaninyMaksznówdostaniezawału.
Teraz to ja rządzę w kuchni. Niestety, tak zwane zdrowe jedzenie wywołuje na jego twarzy wyraz
bezbrzeżnegosmutku.Nieprzyznajęsiędotego,żejateżnieprzepadamzachudymtwarożkiem,cienką
zupąichlebem,któryprzypominatorf.
–Jaksądzisz,jużnigdyschabowego?–pyta,kiedydocieradoniegozapachgotowanychwarzyw.
–Jużnigdy.
–Aniprawdziwejzupynarosole?
–Ani.
–Zawszetylkobrokułyiryba?
–Zawsze.
–Ianijednegopapierosa?
–Anijednego.
–Świetnie,świetnie.Nieumarłemnazawał,toumręnadepresję.Ciekawe,colepsze.
–Niemarudź,Maks–mówiTomek,któryprzyjechałgoodwiedzić.–Przecieżtopysznepotrawy.
–Tak,łatwocimówić,wróciszdodomuinagotujeszsobiefasolkizboczkiem.
–Owszem,alejaniepalęinietykamalkoholuodpiętnastulat.Cośzacoś.–Ciekawe,żeTomektak
łatwozapominaoswojejnadwadzeicukrzycy.–Wspaniałajesttapostnazupa.Wspaniała!Icudownie
niedosolona.Itenjejkolor,jaklamperiewkomunistycznychurzędach.Pycha.Poproszęodokładkę.
– Dam ci przepis: gotujesz i miksujesz dowolne warzywa. – Udaję, że nie widzę ich
porozumiewawczychspojrzeń.–Solisztylkoszczyptę.
–Alejestzabardzoniedosolona–protestujeMaks,patrzącnamniebłagalnie.–Sólzawieraważne
minerały.
–Narazietylkoszczypta.Przywykniesziniebawemwogóleprzestanieszsolić.
Muszęsprawdzić,jaktojestzsolą,botegonaprawdęniedasięjeść.Niedasię,nieda,alejedzą.
Tylkominymająnietęgie.
– Co tak skrobie? – pyta Tomek, kończąc drugi talerz warzywnej papki, którą w tajemnicy przed
Maksemdosoliłsobieidopieprzył.
– Twoja łyżka o dno talerza – odpowiadam. – Albo mysz. Miałam kiedyś jedną, która jadła gazety.
Możezatęskniłazamnąiwróciła.
–Jamówiępoważnie.Cośzaskrobało.Chybadodrzwi.O,znowu.Słyszysz?
Rzeczywiście. Matko święta, tylko jedna osoba na świecie zamiast pukać albo dzwonić, skrobie
wdrzwi.Ilubiprzychodzićbezzapowiedzi.Biegnędoprzedpokoju.Otwieram.Doskonalewiemkomu.
Padamysobiewobjęcia.
–DowiedziałamsięodJolkioMaksieipostanowiłamwasodwiedzić–mówiWeronika.
–Chodź,załapieszsięnakolację.–Prowadzęjądopokoju.–PoznajmojegoprzyjacielaTomka.
–Wieleopanusłyszałam.–WeronikawyciągadłońdoTomka.
Niepokójwjegooczach:cotakiegosłyszała?
– Przejdźcie od razu na ty – proponuję. – Bruderszaftu nie będzie, bo nie ma alkoholu, a poza tym
Tomekniepije.Makszresztąteż.
Udaję,żeniewidzęjegozbolałegowzroku.
– Wiele o tobie słyszałam – powtarza Weronika. – Czy to prawda, że bierzesz na siebie kace
wszystkichpijaków?
–Nie,tylkozaprzyjaźnionych.–Tomekmaniewyraźnąminę.
– To bardzo szlachetne. – Weronika się śmieje, a on burczy pod nosem, że owszem, to jego jedyna
zaleta,innesięnieliczą.
– O, nieprawda – wtrącam. – Wciąż podkreślam różne twoje zalety. Jesteś hojny, dowcipny i…
Więcejtwoichzaletniepamiętam,aletedwiewystarczą.
Maks w trakcie wieczoru zapomina o swoim zawale i ulubionych potrawach, z których na zawsze
powinienzrezygnować,Weronikaopowiadaoswoichzwierzakach,Tomekouprawach,ajawyjątkowo
milczęizprzyjemnościąichsłucham.
KiedywynosimyzWeronikąnaczyniadokuchni,mówidomnieszeptem:
– Muszę ci coś powiedzieć. Coś się stało. Coś dziwnego. W ogóle tego nie rozumiem, ale od kilku
dni…
WtymmomenciedokuchniwchodziteżTomek.Weronikamilknieizerkanazegarek.
–Dochodzidziesiąta,muszęlecieć,bonocujęuteściowej,czekanamnie.
–Jateżsięzbieram.Możeciępodwieźć?–proponujeTomek.
–Nie,dziękuję,przyjechałamsamochodem.
–Notoodprowadzęciędosamochodu.Tutajbywaniebezpiecznie.
–Dobrze,dziękuję–odpowiadaWeronika.–Chociażtospokojnadzielnica.Mieszkałamtutaj.Maniu,
zadzwonięjutro.
–Nie,zadzwońjeszczedzisiaj.Niezasnę,dopókiniezadzwonisz.
Tomekpatrzyzezdziwieniemtonamnie,tonaWeronikę.
–Wytakzawsze?
– Jasne, moje przyjaciółki wiedzą, że bez telefonu na dobranoc nie mogę zasnąć, więc opracowały
grafikdyżurów.DziśkolejnaWeronikę.
Uwierzył,naprawdęuwierzył!Wznosioczydosufituikręcigłową.
–Ztegocośbędzie–wyrokujeMakspoichwyjściu.
–Niezapeszaj.
Jednak Weronika nie zadzwoniła. Widocznie do późna rozmawiały z teściową albo się rozmyśliła.
Poczekam.
Po kilka dniach, zamiast wciąż cieszyć się, że Maks wywinął się śmierci, mam ochotę go
zamordować.Marudzącyfacetnazwolnieniulekarskimjesttrudnydozniesienia.Zaczynamżałować,że
zrezygnowałam z pracy, ze szkoleń, które wprawdzie już z trudem znosiłam, ale teraz najchętniej
prowadziłabymjeodranadowieczora,żebytylkoucieczdomu.Odtejporyminęłokilkamiesięcy,aja
wciąż nie wiem, co chciałabym robić. „Pisać. Pisać chcesz”, przypomina Strofa. Może, ale przed
śmierciąpowinnamsprawdzićtakżeinnemożliwości.Nigdyniewiadomo,cowczłowiekudrzemie,jaki
talent.Weronikazdnianadzieńrzuciłapracęwkorporacji,zostaławiejskąnauczycielkąizapewnia,że
to najwspanialszy zawód świata. „Chciałabyś być nauczycielką?”. Za żadne skarby! Tymczasem to
chciałabym po prostu wychodzić do pracy. Patrzę na Maksa, który wyspecjalizował się w smętnych
spojrzeniachiwestchnieniach,ipostanawiamodwiedzićmamę.
– Kim chciałaś być, zanim wielkodusznie zrezygnowałaś z życia zawodowego, żeby od rana do
wieczoratroszczyćsięomnieiswegoidealnegomęża?–pytamodprogu.
–Krawcową.Chciałambyćkrawcową,awłaściwiemodniarką.–Mamapatrzywokno,jakbygdzieś
tam,hendaleko,spodziewałasięujrzećtodawnemarzenie.
–Aletyumiesztylkocerować.
– Skądże znowu! – oburza się. – W latach pięćdziesiątych skończyłam kurs krawiecki, umiem szyć,
a nawet projektować stroje. Mogłabym tworzyć wspaniałe kreacje dla kobiet kultury i sztuki, zwykłe
ubrania dla zwykłych kobiet i najzwyklejsze dla najzwyklejszych kobiet. To jest tak zwana nisza
rynkowa.Spójrz,jakludziesięubierają.–Wskazujenaekrantelewizora.
Nierozumiem,dlaczegoniezrealizowałategomarzenia.Przecieżmójojciec,„wspaniałyczłowiek”,
na pewno by je poparł. Marcel boczył się na moje plany i uważał, że kobieta, choćby najbardziej
wykształcona,powinnasiedziećwdomuiprzyszywaćmężowiguziki.Czasemmiałamwrażenie,żeonte
guzikispecjalnieobrywa.Kiedyśgootospytam.
–Alepocorozdrapywaćstarerany.–Mamawzdycha.
–Niewiedziałam,żetorana.
– Każdy, moje dziecko, jest poraniony, tylko nie wszyscy się z tym obnoszą – mówi z godnością,
sugerując,żeonasięnieobnosi.
– Mamo, powiedz mi o sobie wszystko, po co masz mi to dawkować. O swoich romansach,
marzeniach,ranachitajemnicach.
–O,mamsporotajemnicinapewnozabioręjedogrobu.Tozresztądługatradycjawnaszejrodzinie,
zwłaszczawrodzinietwegoojca.Mielityletajemnic,żemożnabynimiobdzielićcałąnasząkamienicę.
–Szkoda,żebytwojetajemnicezostałyskremowane.Dzisiajczłowiekapalązewszystkim,coprzeżył.
– Laura też tak twierdzi. Podarowała mi piękny album oprawiony w szary len, na którym są maki,
żebymwszystkospisała.
–Ico,spisujesz?
–Mamjużzpięćdziesiątstron.O,popatrz,naraziepiszęnastarympapierzepodaniowym,dziśjuż
takiegonieprodukują.Potemprzepiszęnaczysto,azatrzecimrazemdoalbumu.
Milczę, milczę, przenosząc wzrok z pliku papierów na twarz mamy, na noski jej czarnych pantofli,
którychnapewnonigdyniewyrzucę,izaczynamsięśmiać.
– Co w tym śmiesznego? To poważne sprawy. Wiesz, mieliśmy kiedyś rudą krowę, z którą się
przyjaźniłam,ijakbyłomiźle,toszłamsiędoniejwypłakać.
–Ateraz?Terazkomusięwypłakujesz?
–Teraztojaniemampowodudopłaczu–zapewniaispoglądanamnieznadokularów.–Jedyne,co
midoskwiera,tostarość.
–Nodobra,totysobiepisz,ajalecę.Zostawiamcizakupyiwieczoremzadzwonię.
–Niewiempoco.
–Taksobie.
PotygodniuodnaszegospotkaniadzwoniTomek,przezchwilęwypytujeozdrowieMaksa,poczym
obojętnymtonemprosionumertelefonuWeroniki.
– Wiesz, dostałem od niej słój ogórków i wyobraź sobie, są lepsze od moich. Chcę ją poprosić
oprzepis.
– No nie wiem, czy go dostaniesz – odpowiadam ze wzruszeniem, bo zawsze mnie rozczula, kiedy
facet zbiera przepisy. – Ona jak żandarm strzeże swoich receptur. W zeszłym roku poprosiłam o skład
mieszankiziołowejnauspokojenieiodmówiła.Alebardzoproszę,spróbowaćmożna.
A potem poszło już lawiną. Dwa dni później dzwonię do Weroniki w nadziei, że wreszcie dowiem
się,oczymwtedywkuchnichciałamipowiedzieć,iporozmawiamzniąoksiążce,aonachichocze.
–Wesołoci.–TakichichottouWeronikirzadkość.–Cojest?
–Właśniesięzastanawialiśmy,czycipowiedziećodrazu,czypóźniej.
–Jacymyioczym?–pytam.
–JestumnieTomek.
–Aha,wiem,przyjechałdowiedziećsię,jakrobiszogórki.Aniemógłprzeztelefon?
–Jakieogórki?–dziwisięWeronika.
–Kiszone.Zielone.Wsłojach–odpowiadam.
–Niewygłupiajsię,ogórkinigdymisięnieudają,azeszłorocznesąjakkapcie.
Wmojejgłowieodbywasięgonitwamyśliidomysłów.Jeślinieogórki,toco?
–Cozaoszust–wysapujęwreszcie.–Notojużnicniemów.Niemówcie.Przecieżtoliczbamnoga.
Wszystkojasne.
–Czytysięzłościsz?
Rzeczywiścietrochęsięnaburmuszyłam.
–Nie,tylkojestemzaskoczona,zmieszanaitaksobiemargampodnosem.Atakwogóletosięcieszę,
bochybadosiebiepasujecie.Obojemaciecośztymlasem.Zresztązawszesięcieszę,kiedyludziedo
siebiepasują,bojaniepasujędonikogo,nawetdoMaksa.
–Nieprzesadzaj.Domniepasujesz.IdoJolki.AnawetdoBasi.IdoAnki.
–Widzisz,samekobiety–podsumowuję.–ATomekcorobi?
–Wpatrujesięwemnie.
–Aha–bąkam.–Botyjesteśładna.Słuchaj,acowtedywkuchnichciałaśmipowiedzieć?Całyczas
otymmyślę.
–A,prawda.Poczekajchwilę.–Czekam.–Przepraszam,niechciałamprzyTomku.Chodzioto,że
Barteknagleprzestałdomnieprzychodzić.Poprostuzniknął.Bałamsię,żezostałamsama.Alewiesz,on
chyba wiedział, że kogoś spotkam. Może nawet wysłał mnie wtedy do ciebie, żebym poznała Tomka.
Wierzęwtakierzeczy.Wmagię.
Dziwnahistoria.Widziałam,żetychdwojezatwardziałychsinglidosiebiepasuje,aleniesądziłam,że
oniteżtozobaczą.
–Maks,czyjadociebiepasuję?–pytampotulniewnadziei,żeodpowietwierdząco.
Makspodnosiwzrokznadgazetyizawieszagogdzieśwprzestrzeni.Wkońcuodpowiadapytaniem:
–Czycośsięstało?
–Nie,tylkowydajemisię,żetakwestiamacośwspólnegozteoriąwzględności.
–Maniu,powiemkrótko:tydomniepasujesz,ajadociebienie.Alemożejestnaodwrót.
–Podjęłamdecyzję–mówiJolka,pałaszujączapetytemMaksowepulpety.–Aleniewiem,jakgo
znaleźć.MożeAnkacośdoradzi.
–Zerwałazzawodemizażądała,żebyjużjejnieangażowaćwżadnekryminały.
–Aleznasięnatakichsprawach,wie,jakkogośodszukać.Niechtylkodoradzi.
Od razu do niej dzwonimy, bo przecież Karol, załamany odmową Jolki, znów może wyjechać do
Niemiecalbo,cogorsza,poznaćjakąśkobietę,młodsząimniejhumorzastą.
–Zwróćciesiędopolicji–radziAnka.–Przecieżtozwykłyprzestępca.Jużonibędąwiedzieli,jak
goznaleźć.Aledlaczegogoszukacie?
–Bo,bo…–DajęznakiJolce,żebyszybkocośwymyśliła.
–PożyczyłodemnieBiblię,naktórejbardzomizależy,botopamiątkapobabci.
–Możeciejeszczezgłosićzaginięcie,aletobędziewykroczenie,boonniezaginął.Daćogłoszeniedo
internetu. Albo przez cały dzień chodzić po ulicach Warszawy i liczyć na łut szczęścia. Podzielcie się
dzielnicami.JolkaWarszawalewobrzeżna,Maniaprawobrzeżna.
–Niemamowy!–wołam.–NiebędęsięwłóczyćpoPradze,GrochowieaniTargówku!
–NotowystarczyplacZamkowy,KrakowskieiNowyŚwiat.Tamzawszemożnaspotkaćznajomych.
Aterazprzepraszamwas,jestempotworniezajęta.
–Zaczekaj!–wołam.–CozMirą?
Ankamilczydłuższąchwilę,potemwzdychaiodpowiada:
–Jakośniemamochotyotymmówić,aleskorospytałaś…PomoimpowrociedoWarszawyMarek
codziennie wpadał do niej na godzinę, dwie. A któregoś dnia jej łóżko było puste. Okazało się, że ją
wypisali, nie informując o tym nikogo z nas. Rychło się wściekł, bo jednak postanowił zatrzymać ją
jeszczeusiebie,żebyzrozumieć,dlaczegotozrobiła.
–Alejaktomożliwe,żeottaksobie,bezopieki,wypisalizeszpitalaniepełnoletniądziewczynę,która
usiłowałapopełnićsamobójstwo?–pytamoburzona.
–Zopieką.Przyjechałponiąojczym.Kilkarazypróbowałamsiędoniejdodzwonić,odwiedzićją.
Nigdynikogoniebyłowdomu.Pomyślałam,żewyjechali,boMiraniewróciładoszkoły.Zresztąitak
nieprzeszłabydonastępnejklasy.Poddałamsię.Chcęotymwszystkimzapomnieć.
–Aleniepotrafisz,prawda?
–Niepotrafię–przyznaje.–Jeszczenie.
KiedyJolkazaradąAnkizaczęłasięsnućpoTrakcieKrólewskim,przeświadczona,żejeśliwogóle,
towłaśnietamspotkaKarola,postanowiłamjąwesprzeć.
–Możejednakzostawsprawyswojemubiegowi–proponujęprzykawiarnianymstolikunaNowym
Świecie.
–Wważnychsprawachniemogęsięzdawaćnalos.Mimowszystkotobyłnajfajniejszyfacetwmoim
życiu.Samamówiłaś,żejaknamnaczymśzależy,totrzebaotozabiegać.AmetodaAnkiwcaleniejest
głupia. Spotkałam już cztery osoby ze studiów, dwóch znajomych nauczycieli, Baśkę z Antonim, nawet
Maksa,ale…
–Zaraz,acoMaksrobiłnaNowymŚwiecie?–pytamsurowo.
–Stałprzedjubileremioglądałwystawę.
–Poco?
–Niewiem,niepodeszłamdoniego,byłamzajętawypatrywaniemKarola.
Jednymzprzedziwnychodkryć,jakichdokonałamwostatnimczasie,jestfakt,żebywamzazdrosna.
OMarcelaniebyłam,bomniezdradzał,więczazdrośćniemiałasensu,omojegokochankaMarcinateż
nie, bo był żonaty. Więc dopiero na stare lata mogę sobie trochę poćwiczyć to uczucie. Jest nawet
przyjemne, żeby tylko nie przeholować. Maks oglądał wystawę, i co z tego? Przypomina mi się trójkąt
bermudzkiAnki:monopol,kwiaciarnia,jubiler.
–Miałkwiaty?–pytamdalej.
Jolkawzruszaramionami.
–Niepamiętam.
–Byłsam?–rzucamodniechceniakolejnepytanie.
–Niemożeszpytaćotakierzeczy.–Jolkapatrzynamniekarcąco.–Niepowiedziałabymci,nawet
gdybysięzkimścałowałpośrodkuulicy.
–Pozwoliłabyśnato,żebymniezdradzał?
–Nie,aleniedoniosłabym.Atybyśdoniosła?
–Nakogo?NaKarola?Wtepędy.
–AleKaroltodrań,więcpowinnaś.
–Wieszco,najpierwgoznajdź,apotemsięzobaczy.Niemamsiłydotychrozmów.Czasemmisię
wydaje, że jesteśmy nienormalne. Szukamy jakiegoś faceta, który jest draniem. Rzucam dobrze płatną
pracę,bomisięznudziła…
–Odeszłaśzfirmyinicmiotymniepowiedziałaś?
Ignorujęjejpytanie.
–IzamęczamMaksatąidiotyczną,bezużytecznąteoriąwzględności.Nacomiona?
– Przecież wiesz. Chcesz odkryć tajemnicę czasu i cofnąć go – przypomina mi Jolka, zanosząc się
śmiechem.–Alejajużtegoniedoczekam.
–Awiesz,właściwietojaniechcębyćnormalna–mówięzprzekonaniem.–Bojakbyłamtaka,to
miałamsameproblemy.Damyradę.
Niejestempewna,doczegoodnosisiętoostatniezdanie,alechybadocałokształtu–żedamysobie
radęzawszeiwszędzie.Jolkasączyprzezsłomkędrinkawokropnymniebieskimkolorzeipatrzyprzed
siebiemartwymwzrokiem,coświadczyotym,żejestbardzodalekoinieprędkosięodezwie.Nigdyjej
nie przeszkadzam, kiedy popada w taki stan. Nagle słomka wylatuje jej z ust, oczy robią się okrągłe.
Szukamspojrzeniemobiektu,którywywołałnajejtwarzywyrazzdziwienia,imojeoczyteżokrągleją.
PodrugiejstronieNowegoŚwiatu,potrącanyprzezprzechodniów,stoiKarol.Stoiiwyraźniewalczy
z uśmiechem, który usiłuje się przebić na jego usta. Patrzę na niego, na nią, zamarłych w bezruchu,
ipowolutkuwstaję.
–Notojazmykam–mówięszeptem,raczejdosiebieniżdoJolki,któraprzypominasiedzącypomnik.
–Maks,wezmęszybkiprysznic,boprzezJolkęspociłamsięjakmysz,ipójdziemydokina,dobrze?!–
wołamoddrzwi.
– Dobrze. Dzwoniła Anka, potem Weronika, Tomek, Baśka i Laura. I dziesięć minut temu Jolka.
Mówiłem wszystkim, żeby dzwonili na komórkę, a oni odpowiadali, że nie odbierasz. Aha, i jeszcze
facetzofertąbardzokorzystnejpolisynażycie.
–Icomupowiedziałeś?
–Żetomarnainwestycja,bomojeżycieniemasensu.Zawszetakmówię,żebysięodczepili.Itojest
bardzoskutecznametoda.
–Aletaknaprawdęnieuważasz,żetwojeżycieniemasensu?
–Niewiem,wszystkiegomuszęsobieodmawiać–odpowiadasmętnie,lustrujączawartośćlodówki.
–Dosłowniewszystkiego.
Kiedystojępodprysznicem,drzwidołazienkiotwierająsięipochwilisłyszęzzaszyby:
–Maniu,awiesz,minąłjużmiesiąc,anawettrochęwięcej.
–Odczego?
–Odmojegozawału.Odmojegoniewielkiegoiniegroźnegozawału.
Oczywiściewiem,ocomuchodzi,alechcęsięznimpodroczyć.Tylkotrochę,boprzecieżteżmam
ochotęnaseks.
–Ico?Dobrzesięczujesz?–pytam,wystawiająctwarzdostrumieniaciepłejwody.
–Doskonale.Lepiejniżprzedtem.
–Nowidzisz,czasemdobrzejestmiećzawał.Boczłowiekzaczynaosiebiedbać.
–Właśnie.Lekarzzalecamiteżumiarkowanywysiłekfizyczny.
–Wobectegochodźmynaspacer,adokinajutro.
–Dobrze,alemożenajpierwmoglibyśmy…
Nigdyniebyłamznieśmiałymfacetem.Tomaswojeuroki,aleniesieteżzagrożenia:żesiętakiego
nieśmiałkazadręczy.Postanawiammupomóc.
–Czymasznamyśliseks?–pytam,spłukującwłosy.–Jeślitak,tomożechodźtutaj.
KilkasekundpóźniejMaksstoiobokmnie,minutępóźniejokazujesię,żejegokrążeniedziałacałkiem
sprawnie, trzy minuty później, zupełnie mokrzy, jesteśmy w sypialni. Serce Maksa bije szybciej, ale
pewnie,miarowo.
–Bałemsię,żetostracę–mówiMaksicałujemniewczoło.
–Aha,chodzicitylkooseks–odpowiadamigłaszczęgopopoliczku.
Zasypiamy wtuleni w siebie. Z oddali raz po raz dobiega nas dźwięk telefonu. Moja komórka na
szczęściejestwyłączona.
–Jestembardzogłodny–mówiMaks,kiedysiębudzimywieczorem.–Bardzo.
Alesądzącpotoniejegogłosu,niechodzimuokolację.
–Jateż–odpowiadamiteżniemamnamyślikolacji.–Alemożeprzedtem,nowiesz,to,comnie
najbardziejpodnieca.
–Dobrze.Aletymrazemprzykładzpsychologii,którydoskonalepasujedonaszejsytuacjiiświetnie
obrazuje względność upływu czasu. Otóż, gdy spędzamy czas w towarzystwie ukochanej osoby albo
oddajemy się swojemu ulubionemu zajęciu, na przykład, no wiesz… wtedy czas płynie bardzo szybko.
Prawda?
–Prawda–potwierdzam.
– A kiedy się nudzimy, boli nas głowa albo zajmujemy się czymś, czego nie znosimy, wtedy czas
strasznie się ślimaczy. Czyli relatywizm jest cechą ludzkiej osobowości. Odczuwanie czasu zależy od
sytuacji.Aterazsięskup:takasamawzględnośćczasuiprzestrzenidotyczyrównieżwszechświata.
–Aha.–CałujęMaksawnos.–Czylizachwilęczasprzyśpieszy,apotemtrochęzwolni,agdybym
prowadziłaszkoleniezesprzedaży,zatrzymałbysięwmiejscu.
Powtarzamy seans erotyczny sprzed paru godzin. Czas rzeczywiście gna jak szalony, bo ta kolejna
godzina w łóżku trwa zaledwie kwadrans. Dlaczego nie mogłam trafić na Maksa ćwierć wieku temu?,
zadajęsobiewduchupytanie,anagłospytam:
–Sałata,pomidory,ogórkiituńczyk?
–Nie,dzisiajjarobiękolację.Będzieszzachwycona.Chodźmypodprysznic.
–Alejakpójdziemyrazem,znówwylądujemywłóżku.
–Niestety,przeceniaszmojemożliwości.
Niebawem na stole pojawia się zupa z cukinii i sałatka z awokado. Krótko mówiąc, Maks może
wrócić do kuchni. Siedzimy naprzeciwko siebie, a nasze uśmiechnięte oczy cały czas rozmawiają.
Musiałam dożyć pięćdziesiątki, żeby ktoś patrzył na mnie tak czule. I żebym dowiedziała się, na czym
polega radosny seks. I żebym mogła jeść z kimś śniadania i kolacje. I przechodząc obok niego, mieć
ochotępogłaskaćgopogłowiealbopocałować.Niejestżadnąsztukązakochaćsięwkimś.Sztukąjest
zakochać się w kimś, kogo się lubi. Tak bardzo bym chciała, żeby mi nie odbiło – żebym nie poczuła
tego,oczymmówiłaAnka:tęsknotyzasamotnością.Mojeobawyniesąbezpodstawne,bobardzotrudno
jestmieszkaćzkimśpodjednymdachem.NaszczęścieMaksprzestałjużmarudzićiwzdychać,więcja
teżtrochęsięuspokoiłamiprzestałamtęsknićzaetatem.
–Posprzątam–proponujeMaks.–Atyobdzwońwszystkich,którychtelefonyzignorowałaś.
Wszystkimdzwoniącymgłosydrżały,aleoddobrychemocji.Laurzedlatego,żezdałatrudnyegzamin.
Obawiałasiędwói,adostałapiątkę.
Jolka:wkońcuuśmiechnęłasiędoKarolaidoniegozamachała,awtedyon,wprawdzieniepewnie,
alepodszedłdoniej.Śpieszyłsiędopracy,więctylkozapisałswójnumertelefonunaserwetceibłagał,
żebyJolkazadzwoniła.
–Pocałowałmniewrękę,aktorzymajątowytrenowane,nigdyniemożeszbyćpewna,czysąakurat
sobą,czygrają.Takizawód.Jazkoleibezprzerwyuczęipouczam.Jestemwiecznąnauczycielką.
Toprawda,dobrzechociaż,żezdajesobieztegosprawę.
–Chceszpowiedzieć,żeKarolmauczciwąpracę?–pytam.
–Tak,wteatrzykudladzieci.Szedłnaprzedstawienie,wktórymgrakrasnala.Zakazujęcisięśmiać.
–Niemamzamiaru–zapewniam,tłumiącśmiech.–Wprawdziwymczykukiełkowym?
–Niewiem–mruczyJolka.–Ipomyśleć,żewmłodościgrałHamleta.
– Tak. Nasze aspiracje z czasem ulegają redukcji. Zresztą nie ma co żałować, Karol ma talent
komediowy.Zadzwonisz?
–Tak,alenieodrazu.Atyczemunieodbierałaśprzezcałydzień?
–ByliśmyzMaksembardzozajęci.
–Czym?
–Sobą.
–Aha,aczyjemuwolno?
–Nie,alewoliumrzeć,niżżyćbezseksu.Zemną,oczywiście.Nietakwogóle.
Ankainformuje,żejużmożenampowiedzieć,jakietotajemniczeplanyostatniosnuła.
Niesprawdzam,odczegodrżałgłosTomkowiiWeronice,bowiem,żeodzakochania.
WieczoremdzwonimójwydawcaMiech,którywzeszłymroku,podobniejakWeronika,rzuciłpracę
menedżera,żebyspróbowaćswoichsiłnarynkuwydawniczym.
–Przedemnąnabiurkuleżyco?–pyta.
– Co? – Udaję, że nie wiem, o czym mówi. – Aha, pewnie moja książka – dodaję najbardziej
obojętnymtonem,najakimniestać.
–Niecieszyszsię?–pytarozczarowany.
Wybuchamradosnymśmiechem.
–Cieszęsięjakgłupia.Dzięki!
– No wiesz, nadal uważam, że to jest zbyt zwariowane i przeholowałaś z wątkami kryminalnymi. –
Milknie. – Te znaczki za kilka milionów i dziewczyna, która prześladuje bohaterkę, wydają się
nieprawdopodobne. – Nie mówię mu, że to wszystko rzeczywiście się zdarzyło, jest więc nie tylko
prawdopodobne,lecztakżeprawdziwe.–Alecałkiemdobrzesięczyta
–Zobaczysz,niestracisz–zapewniamMiecha.
–Cośty,mamzamiarzarobić.
–Notozarobisz.–Niebardzowtowierzę,alechciałabym,żebymiałrację.
–Piszdalszyciąg,tylkoproszęcię,spróbujtrochępowściągnąćfantazjęiograniczyćliczbęwątków.
Więcejżycia,mniejkryminału.
– Mnie się wydaje, że życie to czysty kryminał. Ale dobrze, postaram się. Bohaterka ma dopiero
pięćdziesiątkę,więctobędzieciągdalszyotym,jaksiędorastadoszczęścia.
–Trochędramatuteżwprowadź.Niesamymszczęściemczłowiekżyje.
Miech przez godzinę zaopatruje mnie w całe naręcza dobrych rad i tematów, z których ani myślę
korzystać,alenajważniejsze,żezachęcateżdopisaniakolejnejpowieści.Obiecuję,niecopochopnie,że
dokońcarokuskończę.
– Maks, czy ty możesz wypić kieliszek szampana? – wołam w głąb mieszkania. – Chciałabym coś
uczcić.
Odpowiada mi cisza. Na blacie w kuchni leży karteczka: „Nie chcę Ci przeszkadzać. Wrócę za
godzinę,dwie.M”.Maksrzeczywiściezaglądał,kiedyrozmawiałamzMiechem,idałammuznać,żenie
teraz.Nocóż,poczekam.Kiedywraca,opółnocy,jużśpię,awłaściwieudaję,żeśpię,boniechcęgo
o nic wypytywać. Przecież jesteśmy wolnymi ludźmi, nie musimy sobie o wszystkim mówić. Intuicja,
którą ćwiczę, wedle zaleceń Weroniki, podpowiada mi jednak, że Maks nie był na spacerze ani
wsklepie,aninapiwiezkolegami.Więcgdziebył?„Nocóż–mówiStrofa–nakilometrczućwtym
kobietę”.
RanoMaksgorzejsiępoczułizawiozłamgodoszpitala.Lekarzzapewnił,żeniewidzizagrożenia,
ale na wszelki wypadek postanowił zatrzymać go na kilka dni. Kiedy po południu, uśmiechnięta, staję
w drzwiach sali Maksa, na brzegu jego łóżka, tyłem do mnie, siedzi jakaś kobieta i trzyma go za rękę.
Wycofuję się rakiem i siadam opodal na odrapanym krzesełku. Po półgodzinie kobieta wychodzi. Jest
młodsza ode mnie, atrakcyjna, szczupła, elegancko ubrana. Mija mnie, ale po chwili, kiedy wstaję
zkrzesła,zatrzymujesięiodwraca.
–PaniMaria?–pytachłodno.
Kiwamgłową.
– Nie musi pani przychodzić do Maksa. Ja się nim zaopiekuję. Jestem jego żoną – oznajmia
iodchodzi.
Jeszcze długo słyszę postukiwanie wysokich obcasów jej szykownych pantofli. Znów opadam na
krzesło i dopiero po dziesięciu minutach, już całkiem spokojna i znów uśmiechnięta – szpital nie jest
odpowiednimmiejscemdopoważnychrozmów–wchodzędoMaksa.Jestzamyślony.
–Przyniosłamcibieliznę,szlafrok,przyborytoaletoweigazety.Jaksięczujesz?
Niepatrzęnaniego.Onteżunikamojegowzroku.
–Dziękuję,dobrze–odpowiada,alebrzmitotak,jakbysięczułbardzomarnie.–Lekarzpowiedział,
żezrobiąmikilkabadańizadwa,trzydniwyjdę.
–Porozmawiamznim.
–Nie,nietrzeba–protestujeMaks.
Mimowszystkozachodzępotemdopokojulekarskiego,wktórymsiedzimłodalekarka.
–Jestpanikrewnąpacjenta?–pyta,kiedyproszęoinformacjeostaniezdrowiaMaksa.
–Żoną.
Patrzynamniezezdziwieniemichybarozbawieniem.
–CzylipanMaksymilianjestbigamistą,bogodzinętemurozmawiałamjużzjednąjegożoną.
–Aha.Czyliwszystkiegodowiemsięodniej.Dowidzenia.
Nieodpowiada.Kiedywychodzę,czujęnaplecachjejwzrok.
A potem, zainspirowana rozmową z Miechem, przez cały dzień piszę, piszę, piszę. Moja druga
powieść o tym, jak się dorasta do szczęścia, zapowiada się jednak na powieść o tym, jak się traci
szczęście – na „powieść klęski”. „Uspokój się, odzyskasz wolność i znów będziesz żyć tak, jak ci się
podoba”,pocieszamnieStrofa.Marację–przecieżczuję,żeMaksjestzbytintensywnieobecny,wciąż
szeleści gazetą, wciąż bierze prysznic, tłucze się po kuchni, gapi się na mnie i nie potrafi mi wyjaśnić
teorii względności. „No właśnie, a przede wszystkim zabiera ci czas, który mogłabyś przeznaczyć na
pisanie”. „Nie, przede wszystkim to mnie oszukał”. Postanowione: Maks po szpitalu przeprowadza się
zpowrotemdosiebie.
Kilka dni później wraca ze szpitala i kiedy obwieszczam mu tę decyzję, nie wydaje się ani trochę
zdziwiony.
– Masz rację, tak będzie lepiej, dopóki nie załatwię pewnej sprawy. Spotkałaś w szpitalu Martę,
prawda?
–Niewiem,jaksiętapaninazywa,alechybamamynamyślitęsamąosobę.
Dziwimniejednakto„dopóki”.CzyliMakszakłada,żecośzałatwiiwróci.
– Oczywiście biorę pod uwagę, że możesz już nie chcieć. Powiedziałbym ci o niej, ale kiedy
wróciłem,jużspałaś.
–Niemówmyotym.Musiszodpocząć.Niegniewamsię,alechcębyćterazsama.
–Jasne.Mnieteżsięprzydatrochęsamotności.
Maks pakuje swoje rzeczy, a ja w milczeniu krzątam się po kuchni. Kiedy stoi w drzwiach, mam
ochotępowiedziećmucośmiłego,alenieznajdujęodpowiednichsłów,więcmówiętylko:
–Trzymajsię.
–Tyteż.
Wieczorem, nie wdając się w szczegóły, informuję wszystkich po kolei, że wyjeżdżam na tydzień
(„Znowu?”, jęczy Laura. „Tak, odwiedzaj babcię”; „A chciałam wam powiedzieć, co wymyśliłam”,
kwęka Anka. „Innym razem”; „Nie jesteś ciekawa, co z Karolem?”, dziwi się Jolka. „Opowiesz mi za
tydzień”).Otwieramszampana,którymchciałamuczcićtelefonMiecha,siadamprzedlaptopemipiszędo
późnej nocy. Niestety, nadal nic nie wskazuje, że to powieść o szczęściu. Strofa cały czas zrzędzi. „Ty
chybastraciłaśpoczuciehumoruimaszzamiaruprawiaćbebecharstwo”.„Ktojakkto,aletymogłabyś
jednak we mnie wierzyć”. „Marnie bym na tym wyszła”. To „bebecharstwo” Strofy otrzeźwiło mnie
ipostanawiamprzeczytaćplonswojejpracy,poczymbezlitośniekasujętrzynaściestronrodemztaniego
melodramatu.Zaczynamodpoczątku.
SiódmegodniaesemesodMaksa:„Tęsknię”.Oj,Maksiu,Maksiu,tysobietęsknijizałatwiajswoje
sprawy, a ja tymczasem będę się rozkoszować samotnością i pisaniem. Czuję się oszukana i nie mam
zamiarudaćsięnabraćkolejnyraz.Ciekawe,żedzisiaj,popięćdziesiątce,wystarczymitydzień,żebysię
uporać z niepowodzeniem. Czekam na chwilę, kiedy Maks już całkiem wyniesie się z mojej głowy
i z serca. To jeszcze potrwa. Żeby ten proces przyśpieszyć, nie odpowiadam na jego esemesy („Nie
musimy rozmawiać, ale odzywaj się czasem”, „Proszę, odpowiedz”), a wreszcie, ponieważ Maks nie
daje za wygraną, wysyłam jeden: „Chcę być sama. Na zawsze”. Maks najwyraźniej przyjmuje moje
życzeniedowiadomości,bomilknie.Niestety,pomimousilnychstarań,żebyzanimnietęsknić–tęsknię,
do czego nigdy się nie przyznam, nawet przed sobą. „Czuję, że mnie nieźle udręczysz. Naprawdę
potrzebujęurlopu”.„Kochana,Strofyniedostająurlopów”.
Ósmegodniaranomamwrażenie,żewracamdostanurównowagisprzedtegosylwestra,kiedyMaks
stanął w moich drzwiach. Jestem spokojna i pewna słuszności swojej decyzji. W południe znów
zaczynam wątpić. Mój mózg ma zdolność do gromadzenia dobrych wspomnień, a Maks jest dobrym
wspomnieniem. Najlepszym. O drugiej dochodzę do wniosku, że jednak powinniśmy porozmawiać.
Otrzeciej–żeniepotoprzezlatagramoliłamsięzgłębokiegodołu,niepotoułożyłamsobiewygodne
życie, żeby znów pakować się w kłopoty. „Ale nie pozwoliłaś mu nic wyjaśnić. Miał chyba do tego
prawo”.„Strofo,nierozmawiamzfacetamioichproblemachaninieopowiadamimoswoich.Wkwestii
problemów ograniczam się do kobiet. To dlatego przyjaźnię się z Tomkiem, że on nigdy nie gada
oswoichproblemachinieudaje,żerozumiemoje”.
Wieczorem wychodzę ze swojej dziupli, bo jestem głodna, a lodówka świeci pustkami. Jakżebym
teraz chciała znaleźć się w służącej również za sypialnię dla gości spiżarni Tomka, obfitującej we
wszelkiedobra:skrzynkiowoców,pachnącebochnychleba,słojezogórkami,warzywa.Ostatnio,kiedy
wniejspałam,napółcenademnąleżałytrzypięknearbuzy.Bałamsię,żewnocyspadnąminagłowę.
Spytałam Tomka, czy się spodziewa tłumu gości. Wzruszył ramionami i powiedział, że arbuzy się nie
psują.
Czyli ósmego dnia, z zaburzeniami tożsamości po długim odosobnieniu i nieustannym obcowaniu
zfikcją,pomykamdosklepikunarogu,apotemumawiamsięnajutrozdziewczynami.Zaliczęjehurtem,
boniemamsiłytrzyrazyopowiadaćtejsamejhistorii.
Nie mogę zasnąć. Przed moimi oczami wpatrzonymi w sufit przesuwają się różne sceny z Maksem.
Jeszcze nigdy się tyle nie śmiałam co w ostatnich miesiącach. Z nikim nie było mi tak wesoło
ibezpiecznie.
„Otak.Rozklejsiędokońca.Decyzjatodecyzja.Koniecpieśni”–dogadujeStrofa.
Przychodząrazem,widocznieżadnaznichniechciałaanichwilispędzićzemnąsamnasam.
–Mamtylkosery–oznajmiamodrazu,żebynieoczekiwałykolacjinaciepło.
–Amyniesiemywinoiwety–wołaJolka.
–Wetównietknę,przecieżjestemnadiecie,wiecznejibezkresnejjakpustyniaGobi.Alepokażcie.
Jolka wręcza mi paczuszkę owiązaną czerwonym sznurkiem. Uchylam brzeg papieru i co widzę? –
wspaniałąszarlotkęzpianką.Ankamachapudełkiemlodów,aBaśkatorebkąorzechów.
– Możesz nie jeść, ale my na pewno sobie nie odmówimy – oświadcza Jolka, która chyba utyła od
czasu,kiedynaNowymŚwieciezamieniłasięwposąg.
Wetyznikająbłyskawicznie,apotem,popijającbiałewino,barwnie,alebezzmyślania,opowiadam
imoswoimzawodziemiłosnym.
– Koniec z facetami. Skoro najfajniejszy ze wszystkich, jakich kiedykolwiek znałam, okazał się
kłamczuchem, to znaczy, że nie ma szansy. – Milczą ze wzrokiem wbitym w blat stołu. Wobec tego
kontynuuję: – No cóż, zawsze wiedziałam, że w moim życiu nie ma miejsca dla mężczyzny, ale
postanowiłamtosprawdzić.ZMarcelemsprawdzanietrwałodwadzieściakilkalat,zMarcinemtrzylata,
zMaksemkilkamiesięcy.Wystarczy.
Jolkapodnosiwzrok,patrzynaAnkę,potemnaBaśkę,którekiwajągłowami.
–Mynicztegonierozumiemy–oznajmia.
–Mówzasiebie–doradzamjej.
– Nie, Jolka mówi w imieniu nas trzech – wyjaśnia Anka. – Chyba że chcesz trzy razy usłyszeć to
samo.
–Niechcę.
Jolkanabierapowietrza.
–Nicztegonierozumiemy–powtarza.–Makstokapitalnyiwrażliwyczłowiek,awieszdoskonale,
żemęskawrażliwośćpiechotąniechodzi,chybażemęskawrażliwośćnawłasnympunkcie,toiowszem.
A ty unosisz się honorem i z dnia na dzień z nim zrywasz, bo jakaś kobieta, o której nic nie wiesz,
postanowiławyeliminowaćcięzgry.
–Zjakiejgry?Jawnicniegram–protestuję.
–Wszyscygrają.Życietoteatr.Stoimynascenieiodgrywamyswojerole.Awygrywaten,ktopotrafi
improwizować,zamiastpowielaćgotowce.Możliwe,żeMaksjestkłamczuchem,możliwe,żemażonę,
chociażmówił,żejestrozwiedziony,aledlaczegowierzyszjakiejśobcejbabie,aniejemu?
–Tynaprawdęjesteświecznąnauczycielką.–Czujęsiędotknięta.Nietegoodnichoczekiwałam.
–Tak,jestem.Imamwgłowiecałąliteraturęświatową.Odczasówstarożytnychpowspółczesność.
Otellaczytałaś?Zapewniamcię,żewartostosowaćwżyciuzasadędomniemanianiewinności.
Wznoszęoczydosufitu.
– Pochopne oceny zawsze prowadzą na manowce – mądrzy się Anka, mistrzyni pochopnych
wniosków,któranajwyraźniejniepamięta,cowyprawiaławSzarotce.
–Podałamgodosąduczyco?–prycham.
–Abyłobylepiej–mówiBaśka.–Przynajmniejmiałbyprawogłosu.Aty,trzask,prask,odrazugo
przekreśliłaś.Wy,ateiści…
–Baśka,stop!–przerywajejostroJolka.–Niemieszajmydowszystkiegoreligii.
Zmieniam zdanie, że o problemach można rozmawiać tylko z kobietami. O problemach z nikim nie
możnarozmawiać.Najlepiejzachowaćjedlasiebie.
–AcomiradziłaśwsprawieKarola,noco?–pytazaczepnieJolka.
–Niccinieradziłam.Wsprawachsercowychniedoradzam.
–Nieradziłaśmiwprost,aleznamcięiczytałamwtwoichmyślach.Atambyłonapisane,żewarto
zaryzykować.
–Donastępnegorazu–mówięponuro.–Wysłuchałamiwszystkoprzemyślę.AterazAnka.Miałaś
powiedziećoswoichplanach.
–Zdziwiciesię,zwłaszczaty.–Patrzynamnie.–ZachęconaprzezRychłę…
–KtotojestRychło?–pytająjednocześnieBaśkaiJolka.
– Zachęcona przez pewnego lekarza psychiatrę oraz księdza, długo ślęczałam nad projektem
związanym z przeciwdziałaniem narkomanii. Wielowymiarowym. Współpraca z ośrodkami dla
narkomanów,zeszkołami,poradniami,policjąitakdalej.Zebrałamwśródznajomychwielekapitalnych
pomysłów.Odbyłammnóstwospotkań,rozmów.Dotarłamnawetdoministrazdrowia.Wiedziałam,jak
dotrzeć do rodziców. Nie będę was zanudzać szczegółami, ale chodziło o to, żeby wszyscy ze sobą
współpracowali,aniedziałaliosobno.Akiedymiałamjużgotowyprojektinawetobiecanefinansena
jegorealizację,poczułam,że…
Ankanalewasobiewodyiwypijająduszkiem.
–Copoczułaś?–pytaszeptemJolkainalewasobiewina.
– Że mi się nie chce. To była okropna chwila. Same rozumiecie: kilka miesięcy wytężonej pracy,
amniesięodechciało.Byłambliskałez.
Wpatrujemysięwniąznapięciem,alejejniepopędzamy.
–Byłomigłupio,bozawiodłam.ZadzwoniłamdoRychły,czylidotegopsychiatry,żeskończyłam,ale
niech ktoś inny kontynuuje, bo ja nie dam rady. I przez wiele dni nie ruszałam się z domu, pogrążona
wczarnychmyślach:żesiędoniczegonienadaję,jestemwypalonaizachwilępopadnęwnędzę.
– Ale czemu miałabyś popaść w nędzę? – dziwi się Baśka. – Przecież zarabiasz lepiej niż my trzy
razem.
– Zarabiałam. Po powrocie z Szarotki doprowadziłam do końca kilka zleceń, z kilkunastu
zrezygnowałam i skończyłam z działalnością detektywki. Dopuściłam się nawet nieuczciwości, bo
swojegoostatniegoklientazapewniłam,żejegożonagoniezdradza,cobyłokłamstwem.Alenaswoje
usprawiedliwieniepowiem,żeniewzięłamodniegohonorarium.Dostałtokłamstwozadarmo.
–Niebędzieszmówiłprzeciwbliźniemutwemufałszywegoświadectwa–odzywasięBaśka.
–Dajspokój.Lepiejpilnujswoichgrzechów–gasijąAnka.
–Czylico,przejdziesznautrzymaniemęża,będzieszsiedziećwdomuipogrążaćsięwdepresji,tak?
–Terazzkoleijasięmądrzę,alenieodrzeczy:wiem,żebezpracyAnkasięzapadnie.
–Cierpliwości.Słuchajciedalej.Byłamnaprawdęzałamana.Awtedyzadzwoniłamojaprzyjaciółka
sprzedlat,zktórąprzestałamsięspotykaćpoodejściuzpolicji.Cytuję:„Anka,dzwonięzpropozycją.
Mam dość narkomanów, zabójców i samobójców, tego użerania się, patrzenia na to, jak ludzie się
staczająiwogóle.Chcęnastarelatamiećtrochęradości”.Odrazupomyślałam,żejateżbymchciała.
„Krótko mówiąc, otwieram butik, wyjątkowy, i szukam wspólniczki, uczciwej, takiej jak ty. Jest lokal,
jestpomysł,sąkrawcowe,brakujemitylkociebie”.Zbaraniałam.Aletylkonachwilę,bownastępnej
uświadomiłam sobie, że chcę spokoju i beztroski i też mam dość ludzkich dramatów. A resztkę
wątpliwościzabiłamyśl,żetakaokazjajużnigdysięnietrafi.Iweszłamwto.Beznamysłu.
Nie, nie zdziwiłyśmy się – byłyśmy wręcz osłupiałe, jakby oznajmiła nam, że wynalazła perpetuum
mobile.Imilczałyśmyjakzaklęte.Apotemwszystkietrzyprzysięgłyśmy,żebędziemysięuniejubierać.
Jadosyćniechętnie,boprzedoczamistanęłymisuknieAnki,alewtejsamejchwiliAnkaspojrzałana
mnieizapewniła:
–Nawetdlaciebiezawszecośsięznajdzie.Znamtwójniepowtarzalnystyl.
– Boże, jakie nudne jest moje życie – oznajmia Jolka. – Dwadzieścia pięć lat w tej samej szkole.
Starożytność, średniowiecze, odrodzenie… Setki wypracowań. Barok, oświecenie… Rozbiory zdań,
logiczne i gramatyczne. Czepialscy rodzice. Nieznośni nauczyciele. I ta straszna nowa matura, której
nigdy bym nie zdała. Chciałabym zostać detektywką. – A widząc zafrasowanie na naszych twarzach,
Jolkadodaje:–Żartuję.Kochamswójzawód,chociażnienawidzęchodzićdoszkołynaósmą.
Po ich wyjściu, jeszcze długo siedzę przy kieliszku wina i powoli dochodzę do wniosku, że co do
Maksa miały rację. Od razu jednoznacznie oceniłam sytuację i uciekłam. Najgorsze jednak, że lubię
mieszkać sama. Ale z Maksem też lubiłam. Podchodzę do okna i po chwili już nie muszę się nad tym
wszystkim zastanawiać. Na balkonie Maksa stoi kobieta z papierosem. Jest ciemno, ale na tle jasnego
oknazpewnościąwidaćsylwetkękobiecą.Ipocoterozterki?Itocałedomniemanieniewinności?Maks
mieszkazMartą.
Czuję, że ten domowy tryb życia mnie zniszczy. Od czasu do czasu trzeba wychodzić między ludzi.
I zmieniać dżinsy i T-shirty na porządny strój. Mieć jakieś obowiązki. Pracę, za którą dostaje się
pieniądze.Całyczaspiszę,alekiepskomiidzie.ZbytdużomyślęoMaksie.Pewniejużwróciłdopracy,
a facet, który pracuje, jest całkiem znośny. Wychodzi rano, całuje, przytula, wraca pod wieczór,
roześmiany,całuje,przytula.Pyta,cosłychać.Isłucha.TakrobifacetMaks.Robił.
Wychodzęisnujęsiępoparkachiulicach,apotemzjadamobiadwrestauracji,przedktórąWeronika
odnalazłaCzarusia.Pokilkugodzinachwracamdodomu,dopustegodomu,padamnałóżkoioddajęsię
ponurym myślom, żeby w końcu dojść do wniosku, że mam pecha. „Tak – prycha Strofa. – No to
posłuchaj:aktomawsejfiebankowymznaczkiwartemiliony?Aktokiedyśstanąłpoddrzewem,żeby
przeczytaćogłoszenieozaginionymkocie,zaktóregodawanonagrodędziesięćtysięcyzłotych,atenkot
siedziałsobiepodtymdrzewemiczekałnaciebie”.„Niewzięłamanigrosza”.„Atojużtwojasprawa”.
„Aktomaprzyjaciół?Aktomożesobiepisaćbzdetydlaprzyjemności?Aktonigdyniczegosobienie
złamał? A kto bimbał na studiach i mimo wszystko je skończył? A kto przez ostatnie pół roku miał
kapitalny seks?”. Po tym pytaniu Strofy ciężko wzdycham, bo żal mi, że znów będę żyć w celibacie.
Trudno, lepsze to niż romans z żonatym. Podnoszę się na łóżku jak trup, który nagle ożył, i podejmuję
szybkądecyzję:jadędoWeroniki.
–Mogęprzyjechać?–pytam.
–Jasne,czekamnaciebieodtygodnia–odpowiadaWeronika.
–Jakto?
–Takto.
Skąd wiedziała, że przyjadę? Przecież to decyzja z ostatniej chwili, zastanawiam się w drodze, to
przekraczając dozwoloną prędkość, to znów chyba nadmiernie zwalniając, bo nie pamiętam, z jaką
prędkościąmożnajechaćprzezterenzabudowany.CzyliwieoMaksie,tooczywiste.CałaPolskawie.
Oddziewczyn?Nie,oneniesąplotkarami.
–Tomekjest?–pytam,wysiadajączsamochodu.
–Nie.
– To dobrze, bo on nie lubi ludzi w marnym stanie ducha. Woli, jak im doskwierają dolegliwości
fizyczne, bo takim łatwiej pomóc, na przykład rozdając im przeterminowane lekarstwa na własne
choroby.
–Nieszukajumężczyznpociechy.Oninatychmiastpouczająidoradzają.Zjemycośipójdziemydo
lasu.Chcesz?
–Tak.SkądwieszoMaksie?
Wzeszłymrokuszłyśmyprzezjesiennylas,zbierającgrzyby,aterazwidzęletnilas.Wnajwiększym
kryzysiezawszeprzyjeżdżamdoWeroniki.Obiecujęsobie,żenastępnymrazemodwiedzęją,kiedybędę
tryskaćszczęściem.
–OdTomka.
–ATomekskąd?
–OdMaksa.
–A,sąwkontakcie.Maksbędziemiałpomnieżywąpamiątkę–mówięzkpinąwgłosie.–Takjakja
mamTomkapoMarcelu.
–Maksterazmieszkauniego.Przedłużonomuzwolnienieipojechał.Jeślichceszwiedziećdlaczego,
spytajgo.
–Niebędęonicpytać,mażonę,widziałamjąwszpitaluinajegobalkonie.Mieszkająrazem.Tymi
powiedz.
– Nie, bo powinniście porozmawiać. I raczej nie przez telefon. Będziesz miała okazję, bo jutro
wieczorem przyjeżdżają. – Zatrzymuję się gwałtownie, mam ochotę natychmiast wsiąść do samochodu
iwrócićdodomu.–Oczywiściemożeszterazuciec.Aleproszę,zostań.–Weronikazaczynasięśmiać.–
Niebądźtakazawzięta,todociebieniepasuje.
–Pomyślę.
Już wiem, dlaczego to miejsce działa na mnie tak kojąco – bo jest niezmienne jak pełna omszałych
butelek wina piwniczka Artura. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, mam wrażenie, że czas się
zatrzymał,chociażzmieniająsięporyroku.Znówpachnieimbirem,znówtrzaskaogieńwkominku,psy
leżąwtychsamychmiejscachcozawsze.Akiedysiękładędołóżkazpachnącąpościelą,znówwjego
nogach układa się Gacek. „Wiesz, nie cierpię poważnych rozmów”, mówię do niego. Milczy. Z kotem
jednakniedasiępogadać.
–Jaksiępodobatwojaksiążka?–pytaWeronikaprzyśniadaniu.
–A,prawda,przywiozłamcijedenegzemplarz.Podobasię,aleniewszystkim.Marcelowiraczejnie,
bowczorajodesłałmijąbezsłowa.Chybadałmidozrozumienia,żewyrzucamniezpamięci.
–Bezsensu,przecieżtofikcjaliteracka.
– No, trochę faktów, trochę zdań zaczerpnęłam z rzeczywistości. Może przesadziłam. Ale przecież
gdybym chciała opisać nasze prawdziwe życie, to byłaby to całkiem inna powieść. Marnym byliśmy
małżeństwem.Onmarnymmężem,jamarnążoną.
–Tybyłaśdobrążoną.
– Tak mi się wydawało, ale to nieprawda. – To wyznanie jest efektem moich całkiem świeżych
przemyśleń. – Kobieta, która nie czuje się kochana, nie może być dobrą żoną. I jest też gorszą matką,
niżby chciała. Reszta opinii pozytywna. Najbardziej lapidarna recenzja należy do kolegi z Kołobrzegu:
„Książka mi się podobała, gdyż nie ma w niej opisów przyrody”. Tym samym zwrócił mi uwagę na
pewienbrak.Wdrugiejczęścipostanowiłamdaćchociażjeden,alezatobardzorozwlekły.Tylkomuszę
ponownieprzeczytaćReymontaiSienkiewicza,boniewiem,jaktosięrobi.
– Ja lubię opisy przyrody. Nie musisz wracać do żadnych lektur. Wystarczy obserwować. Spójrz za
okno:iletamsiędzieje.
–Acotakiego?–pytamznosemprzyszybie.
–Niewidzisz?
–Laswoddali,sadowocowy,ogródkiwarzywne.Dwaule.Krzaki,trawa.
–Dobrypoczątek.Ajakwyglądanieboiziemia?Cosiędziejezdrzewami?Jakpachniepowietrze?
Popatrz, za lipą siedzi zaczajony kot i obserwuje wróbla, który zaraz odfrunie na krzew porzeczki.
Oprzyrodziemożnaopowiadaćbezkońca.
– Daj spokój, jeśli zacznę tak ględzić, nikt nie kupi mojej książki. Ludzie chcą romansów, zdrad,
morderstwiżebyszybkosiędziało.
–Nieprawda,takgadajągłupiemedia,żeludziechcątylkochały,więctrzebaimjądać.Adlaczego
teatrysąpełnewidzów,dlaczegowweekendsątłumywmuzeachigaleriach?Dlaczegotaktrudnokupić
bilet do opery albo na koncert? Dlaczego ludzie chodzą po parkach? Bo chcą piękna. Chcą zaspokoić
potrzebę przeżycia estetycznego. Ale wmawia się im, że potrzebują głupoty, brzydoty i kiczu, więc
zaczynająwtowierzyćijadądoWładysławowanawczasy.
–Pewniemaszrację.Nadalpiszesz?–pytamWeronikę.
– Tak, to już nawyk. Ale zaczęłam też coś nowego. Bajki. Właściwie to piszę je od lat, razem
zdziećmi,namoichletnichkoloniach.
–Świetnypomysł.Inikttychtwoichdziałańniedofinansowuje?
– Nie, bo organizuję je jako osoba prywatna. Nie chcę być urzędniczką. Te wszystkie papierkowe
sprawysąponadmojesiły.Iszkodaminanieczasu.Wolęgopoświęcićdzieciakomipracy.
Weronika ledwie wiąże koniec z końcem, a ja trzymam fortunę w sejfie bankowym. Na początku
czasemchodziłam,żebysobiepopatrzećnaznaczki,aleszybkomisięznudziło.Okazałosię,żeniemam
duszy filatelisty. Za pierwszym i drugim razem czułam dreszczyk emocji, przyjemne mrowienie na
plecach,alezatrzecimwidziałamjużtylkomałekolorowepapierki.
–Aczyjamogłabymsiędołożyćdotychtwoichletnichkolonii?
–Dajspokój,bogaczkątotyniejesteś.
–Jestem.
Weronika wie o moich zeszłorocznych perypetiach, ale nie wszystko. Nie mówiłam jej, że
odziedziczyłam cenne znaczki. Opowiadam jej teraz całą historię ze szczegółami, a ona słucha i się
zaśmiewa. W końcu, kiedy docieram do sceny w mieszkaniu Róży, jak siedzimy z Anką przywiązane
przezzłodziejadofoteli,jużobiepokładamysięześmiechu.
– A wiesz, co było najstraszniejsze tej nocy? – pytam. – Że okropnie nam się chciało siusiu.
IkiedyLauraiWojtekprzybylizodsieczą,rzuciłyśmysiędołazienkiistoczyłyśmywalkępoddrzwiami.
Anka wygrała. Od tej pory nie wierzę w żadną przyjaźń. W krytycznych chwilach każdy myśli tylko
osobie.
W tym momencie dociera do nas, że w drzwiach stoją Tomek i Maks i obserwują nas w milczeniu.
Wcale się nie dziwię, bo rozchichotane musimy przedstawiać sobą dziwny widok. Milkniemy jak za
dotknięciemczarodziejskiejróżdżki,awtedyonizaczynająsięśmiaćiteżniemogąprzestać.
WkońcuWeronikamówizpretensją:
–Mieliścieprzyjechaćwieczorem.
–Maks,onenastuniechcą.Wracamy.–Tomekprzybierapoważnąminę.
– Ale może upewnijmy się, dobrze? Może powiedzmy, co mamy w bagażniku, i zmienią zdanie –
proponujeMaks,wpatrującsięwemnie.
–Acomacie?–pytaWeronika.
– Najpierw musimy się upewnić, że jesteście bezinteresowne i chcecie nas również bez żadnych
darów–mówiTomek.
–Niechcemy!–wołamyobieibiegniemydosamochodu.
Zanimdwieofermyzdążyłysięruszyćzmiejsca,otwieramybagażnikinaszymoczomukazująsięte
wspaniałe dary: wór kartofli, wór jabłek, dziesiątki słojów – z ogórkami, fasolką, papryką, pudło
wędzonejsielawy.
– Możecie zostać – oświadcza Weronika, a po chwili dodaje: – Ale pod warunkiem, że wniesiecie
wszystkododomuiniebędziecieżądaćniczegowzamian.
Weronika z Tomkiem ustawiają słoje na półce w spiżarni, a Maks i ja stoimy i patrzymy na siebie
w milczeniu. Maks schudł, ale dobrze wygląda. Uśmiecha się niepewnie. Denerwują mnie nieśmiali
faceci,alenieMaks.Zwłaszczaże,kiedytrzeba,przestajebyćnieśmiały.
–Ładniewyglądasz–mówi.
Trudnowtouwierzyć:niezdążyłamwziąćprysznica,jestempotarganaimamnasobiewyciągniętą
koszulęnocną.Przecieżmieliprzyjechaćwieczorem.
–Tyteż–odpowiadamidiotycznie.–Dajmichwilę.Ogarnęsięipójdziemynaspacer.Chcesz?
Kiwagłową.
Wróciliśmy do Warszawy razem. Maks ma swoje rzeczy już w trzech miejscach: u siebie, czyli
wswoimmieszkaniu,umnieiuTomka.Należynamsięspokojnywieczórpotychwszystkichemocjach.
Wzięliśmypryszniciubraniwszlafrokiczytamy–Maksgazetę,jaksiążkę,bezzrozumienia,bomyślami
jestemgdzieindziej.
–Zjeszcoś?–pytaiodkładagazetę.
– Chętnie, ale lodówka jest pusta. Całkiem. Wątpię, czy kiedykolwiek widziałeś lodówkę w takim
stanie.No,możewsklepiezesprzętemAGD.
–Cośwymyślę.
Znówwątpię–niemateżżadnejkaszy,makaronu,ryżu,żadnegosłojazczymś.Jajek,mąki,warzyw,
owoców. Nie ma nic. Zjadłam nawet musztardę. Słyszę, że Maks otwiera zamrażalnik. Potem szafki,
szuflady. Nie poddaje się. Wytrwały jest. Słyszę pomruk zadowolenia: „No proszę”. Czyli jednak coś
upolował. Po kwadransie idę do kuchni zwabiona podejrzanym zapachem, którego nie sposób nazwać.
Maksstoinadrondlemzdziwnązawartościąipogwizduje.Przytulamsiędojegopleców.
–Zjemtopodjednymwarunkiem–mówię.
–Zgadzamsiębezwarunkowo–odpowiada,gaszącpalnik.
–Mógłbyśpoudawać,żeniewiesz,ocochodzi.
–Mógłbym,alenieumiem.
Rozwiązujępasekjegobeżowegoszlafroka.Odwracasięipatrzynamnie.
Patrzynamniezmiłością,alemożetoraczejpożądliwość.Cozaróżnica.
Jegoszlafrokzostajewprzedpokoju,mójprzeddrzwiamisypialni.Tulimysiędosiebie,całujemy.
–Aleprzedtemteoriawzględności,dobrze?–proszę.–Ostatniraz,boitakniezrozumiem.
–Jasne.
Tym razem Maks przeszedł samego siebie. Używał niesłychanie zmysłowych słów: grupoidy
asocjacyjno-komutatywne, przestrzenie żyrowektorowe, grupy przekształceń holonomicznych, formalizm
tetradowyitympodobnych.Szeptałmijedoucha,ażkazałammuprzestać,botakiesłownictworozpala
mózghumanistkidoczerwoności.
Budzęsięopółnocy.Czuję,żeMaksnieśpi.
–Dlaczegonieśpisz?
–Bojużsięwyspałemiczekam,ażsięobudzisz.
–Żebyco?
–Tozależy.Żebysięznówkochaćalbowreszciezrobićkolację.
–Dlaczegoalbo-albo?Musimyzczegośrezygnować?
I kolacja zamienia się w śniadanie o czwartej nad ranem. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie
jadłam.Smakowałookropnie.
–Aterazpowiedz,cowtymbyło–proszęiprzełykamostatnikęs.
–Bojęsię,żesięprzestraszysziznówzemnązerwiesz–odpowiada.
–Obiecuję,żenie.Przynajmniejnieztegopowodu.
KiedyMakszaczynawymieniaćskładnikizapiekanki,słuchamgozrosnącympodziwem.
–Garstkakaszygryczanejzdnatorebki,słoiczekczarnegokawioru…
–Przeterminowanego.DostałamgoodTomka–wyjękuję.
– …trochę płatków owsianych, wyszczerbiona kostka mintaja, która leżała luzem w rogu
zamrażalnika,czterybrukselki,kawałekpasztetuikilkalistkówszpinaku,teżzzamrażalnika,pięćnitek
spaghetti,trzycząstkisuszonegopomidora,oliwa.Chceszsłuchaćdalej?
–Chybanie.Jestminiedobrze.
–Notopopołudniuzabioręcięnawspaniałyniedzielnyobiad–obiecujeMaks.
–Niegniewajsię,napopołudniejużdawnoumówiłamsięzJolą.Wtygodniutrudnonamsięspotkać,
bo po pięciu, sześciu lekcjach jest tak wyczerpana, że w ogóle nie można się z nią dogadać. Zawód
nauczycielapowinienbyćzakazany.
–Notojatrochępopracuję,mamstrasznezaległości,awśrodęniestetywracamdopracy.
Maks najwyraźniej nie cieszy się z tego powodu, ale ja tak. Kiedy nie wychodzi z domu, popadam
wdepresjęiapatięizaczynamwariować.
–Niecieszyszsię?–pytampodejrzliwie.
–Nie,mamzamiartaktozorganizować,żebymócpracowaćwdomu.
Kamienieję z przerażenia. W czyim domu – w moim czy w swoim? Wizja przebywania ze sobą
dwadzieścia cztery godziny na dobę jest upiorna. Powinnam natychmiast zaprotestować, ale nie robię
tego–przecieżdopierocozeszliśmysięnapowrót.Jakośtobędzie.
Jolka wygląda pięknie. Naprawdę nie powinna żyć bez mężczyzny. Zresztą kobiety też dodają
mężczyznom urody. Może im nawet bardziej. Marcel na przykład, kiedy się wyprowadził i związał
zdwudziestokilkuletniąEwą,podobnozacząłużywaćpaskówwybielającychdozębów.Maks,kiedyze
mną zamieszkał, marną wodę kolońską zastąpił diorem, a ja kupiłam dwie sukienki i pognałam się
odchudzaćdoSzarotki.
–Wszystkowporządku,wyglądanato,żeKarolniekłamał.Trzebaufaćludziom,nawetjeśliczasem
zawiodą. Przeżywamy miesiąc miodowy. I mam wielki ubaw, kiedy Karol uczy się roli do kolejnego
przedstawieniadladzieci.TerazzagraWyrwidęba.Tylkosięnieśmiej.
Wybuchamśmiechem.NaszczęścieJolkateż.
– Ale przynajmniej pracuje w zawodzie – mówię. – A Wyrwidąb to niezła rola, lepsza niż rola
krasnala.Zrobikarierę.Zobaczysz,jeszczezagrakrólaalbocesarza.
–Jesteśzołza.
ZnówsiedzimywkawiarninaNowymŚwiecieipopijamykolorowedrinki.Świecisłońce.Jestnam
dobrze. A nawet lepiej. Tak bardzo, że nie chce mi się wyjaśniać Jolce, co się stało między mną
iMaksem.Wiemjednak,żezarazotospyta.
–Nodobrze,miałaśpowiedziećoMaksie.
–Tonictakiego.Nudziarstwo.Miałyścierację:wyciągnęłamnietrafnewnioski.
–Mimowszystkopowiedz.
–Nowięc…tylkoniemów,żeod„nowięc”niewolnozaczynaćzdania,bozamilknęnawieki.
–Dziśuważam,żezdaniemożnarozpocząćjakkolwiek,nawetodkropki.
–Nowięcpani,któratakobcesowopotraktowałamniewszpitalu,rzeczywiściejestżonąMaksa.Ale
byłą.Naprawdęmająrozwód.Wielelattemupoznałakogoś,zakochałasięiporzuciłaMaksa,żebyztym
kimś zamieszkać, a po roku poprosiła o rozwód. Sprawa rozwodowa, tak jak moja, trwała około
kwadransa.Niebyłoczegoratować.Makstojakośprzebolał,zacząłsięcieszyćkawalerskimżyciem.Bo
wiesz, nie tylko my po rozwodach próbujemy realizować swoje dawne plany i korzystać z wolności.
Jednizaczynającośkolekcjonować,innirobićdomowewino,jeszczeinniwędkują.Nowięccieszyłsię
kawalerskim życiem, brakowało mu jednak czegoś, a konkretnie mnie. Czekał kilka lat. A kiedy
zaczęliśmysięspotykaćnanaszychbalkonach,odrazupoczuł:„Taalbożadna”.
–Słuchaj,jatowszystkowiem.Jaksiępoznaliścieitakdalej–wtrącaJolka.
–Nieszkodzi.Dowieszsięjeszczeraz.Mijałydni,tygodnie,ażwkońcuniewytrzymałizapukałdo
moich drzwi, żeby pożyczyć sól. Nie, zaraz, rzucił palenie i przyszedł po papierosa. I został. Ale nie
myśl,żecośbyło.Onie.Nigdynieidędołóżkaaninapierwszej,aninadrugiejrandce.Czailiśmysię,
rozmawialiśmy,chodziliśmydokina,naspacerydoŁazienek,oglądaliśmyzdjęcia.Długototrwało.Aż
pewnegodnia,kiedyjużobojestraciliśmynadzieję,żekiedykolwiekpójdziemydołóżka,cosięstało?
–Noco?
–Poszliśmydołóżka.Niestety,jakiśczaspotem,jakwiesz,Maksdostałzawału.Trafchciał,żewtym
samym czasie jego żona rozstała się z tym gościem, do którego kiedyś odeszła. Dowiedziała się
ochorobieMaksaiuznała,żetoświetniesięskłada:zatroszczysięochoregomężaizamieszkauniego,
dopókiniespotkakolejnegogościa,doktóregoodejdzie.WprowadziłasiędoMaksa.Poprostustanęła
wproguzwalizką,apotemtenprógprzekroczyła.Powiesiławszafieswojeeleganckiestrojeiustawiła
właziencekosmetyki.Podlałakwiaty,mimożebyłypodlane.WtedyMakszprzyśpieszonąakcjąserca
znów trafił do szpitala, sama go tam zawiozłam. A po powrocie do domu, do swojego domu, szybko
spakowałmanatkiipojechałdoTomka,gdziezbierałmyśliitęskniłzamną.Aktóregośdniaprzyjechał
zTomkiemdoWeroniki,gdziezkoleijazbierałammyśli.
–Itęskniłaśzanim–dopowiadaJolka.
–Niedasięukryć.Alenieażtakjakonzamną–zapewniam.–Koniecfilmu.
–Icoznią?
–MieszkauMaksa.Aletylkochwilowo,mamnadzieję.
–Czynaprawdęcinieprzeszkadza,żeżonatwojegokochankamieszkapięćkrokówodwas?
–Niezastanawiałamsięnadtym.
–Notosięzastanów.
Zastanowiłam się i doszłam do wniosku, że mi nie przeszkadza. Niestety, tylko do czasu, kiedy nie
zaczęłam jej spotykać: w sklepie, na przystanku autobusowym, w parku, przy kiosku. Codziennie.
Gdybymbyłalepszazmatematyki,obliczyłabym,jakiejestprawdopodobieństwotakichprzypadkowych
spotkań. „Wystarczy intuicja. Co ona mówi?”, spytała któregoś dnia Strofa. „Mówi, że to podejrzane”.
„Nie–żetojednoznacznieoczywiste”.
Strofasięniemyliła:wczorajwokniemieszkaniaMaksazobaczyłamdziwnyprzedmiotsterczącyzza
zasłony.CoMaksstudiował,noco?As-tro-no-mię.
–Maks,czytymaszlunetę?–pytamgowieczoremprzykolacji.
–Jasne,nawetkilka,przecieżstudiowałemastronomię.Aocochodzi?
Wahamsię,czymupowiedzieć,bomógłbypomyśleć,żegapięsięwjegookna,aprzecieżzerkamtam
bezwiednie,znawyku.Makszaczynamisiębadawczoprzyglądać,awreszciepytawzamyśleniu:
–Dlaczegooknasązasłonięte?Przecieżnigdyniezasłaniaszokien.–Milknie.–Nie,toniemożliwe–
dodajebardzocicho.Ikończyprawiebezgłośnie:–Niemożliwe.
Zewzrokiemwbitymwtalerzzastanawiamsię,ilerazywostatnichdniachwieczoremcałowaliśmy
sięnatleokna,wświetletrzechstuwatowychżarówek,ilerazychodziłampodomunago,zobnażonym
biustem,któregoinnekobietymogąmipozazdrościć,aletylkosześćdziesięcioletnielubstarsze.Inagle
uświadamiamsobie,żekiedyMaksaniema,lubięsobiepotańczyć,cowyglądakomicznie,botraktujęto
jakoelementkuracjiodchudzającej.„Iwiesz,mojadroga,cojeszczerobiłaś?”–pytazewspółczuciem
Strofa.„Noco?”.„Dłubałaśwnosie”.Zrywamsięnarównenogi.Tegojużzawiele.
– Maks, nie mogę dopuścić do tego, żeby ona widziała, jak dłubię w nosie. Dłubanie w nosie jest
prywatnąsprawączłowiekainiktniemaprawapodglądaćgoprzytejczynności.
–Przecieżoknasązasłonięte–mówiMakszprzestrachem.–Nicniewidać.
–Aledotejporyniebyłyzasłonięte.
–Idłubałaśwnosie?
–TakmówiStrofa–odpowiadamroztrzęsionymgłosem.
–Nieznamtejtwojejkoleżanki.Dużoichjest.
Morduję go wzrokiem. Czuję, że wzbiera we mnie jeden z moich szalonych monologów, jakie
wygłaszamwstaniezłości.
–Jeślichceszsiędowiedzieć,corobięimówię,czyraczejwykrzykuję,wstaniefurii,zadzwońdo
Marcela.–Zaczynamsięśmiać,apochwili,niestety,wygłaszaćówmonolog.–Powieci,powie,boto
napewnonależydobogategozasobujegoniezapomnianychwspomnień.JakpodróżzkochankąnaBali.
Nie, on nie zabierał kochanek na Bali, był na to zbyt leniwy. Spotykał się z nimi pokątnie. Ciekawe
słowo,prawda?Czytywiesz,jakabezradnajestkobieta,kiedymamałedzieci,ajejmążmakochankę?
Notak,mymamydzieci,awymaciekochanki.Tosprawiedliwe.Naprawdętakuważam.Życienieznosi
próżni.Byłażonateżmożebyćkochanką.Marcel,kiedysięostatniowidzieliśmy,łapałmniezakolano.
Tochybaoczywiste,ocochodzifacetowi,kiedyłapiezakolanoswojąbyłążonę.
–Alejanikogoniełapię–bronisięMaks.
–Nicstraconego.Martamaładnekolana.Cotojest,żenawetpingwinyibocianysąwierniejszeod
mężczyzn, chociaż nie mają Dekalogu i nikt im niczego nie zakazuje. Marta po nocach patrzy sobie na
gwiazdy,tak?Nie,śledzimnie.Cozaidiotycznyczasownik,jakbypochodziłodśledzia.Siedziiśledzi.
I tak, trochę na temat, trochę nie na temat, rozprawiam przez kwadrans. Wszystko mi się miesza ze
wszystkim. Maks milczy. W końcu, uspokojona, opadam na krzesło, biorę widelec i wbijam go
wsmakowitegołososia.Aostatniezdanie,pytające,któretegodniawypowiadam,brzmi:
–Acotyotymsądzisz?
Maksodpowiadapytaniem:
–KiedyMarcelłapałcięzakolano?
Siedzęprzedlaptopeminiemogęsięskupić.Piszęikasuję.Piszęikasuję.Zdnianadzieńjestcoraz
gorzej. W domu wciąż patrzę w okna Maksa, a na ulicy rozglądam się i w końcu nie wiem, po co
wyszłam. Wracam do domu bez gazet, mleka, pomidorów. Nie spotykam Marty przez jeden dzień,
a nazajutrz natykam się na nią trzy razy. Obserwuje mnie, czasem się uśmiecha, ale nie podchodzi.
Wkońcuuznaję,żechcemniewykończyćpsychicznie.Żebym,wyczerpananerwowo,zerwałazMaksem,
którydoniejwróciimożenawetponowniesięzniąożeni.Aleonaniewie,żejawsprawachnękania
mamwielkiedoświadczenieipotym,coprzeżyłamwzeszłymroku,nietakłatwomnieprzestraszyć.Nie
boję się, jestem tylko wkurzona. Załatwię to w białych rękawiczkach – „Musisz sobie kupić białe
rękawiczki”–nawetniewspominająconiczymMaksowi.Jemunajwyraźniejnieprzeszkadza,żeMarta
mieszka opodal nas. Okazuje się, że to jednak nieprawda. Któregoś dnia, wpatrując się w zasłonięte
okna,mówi:
– Rozmawiałem z Martą. Poprosiła, żebym dał jej jeszcze trochę czasu, dopóki nie załatwi swoich
spraw.
–Ajakietosprawy?–pytam,niewiempoco,bowogólemnietonieobchodzi.
–Mieszkaniowe.Onaniemagdziemieszkać,przecieżwiesz.
Jeśli w tej chwili czegoś się boję, to tylko tego, że na zawsze stracę wolność. Dopóki miałam
świadomość,żewkażdejchwilimożemysięrozstaćalboodczasudoczasupomieszkaćosobno,byłam
spokojna. A teraz czuję się tak, jakby ktoś zamykał mnie w klatce. Codziennie słyszę zgrzytnięcie
wielkiegokluczawzamkuiczyjśszyderczyśmiech.
–Niemartwsię–mówiMaks,widzącmojąminę.–Jakośtozałatwię.
Dobrze,żenieznamoichmyśli,bomógłbysięprzestraszyć.Skoropowiedział„jakoś”,toznaczy,że
jest bezradny i nie ma pojęcia, co robić. A wobec tego nie zrobi nic. I będziemy sobie żyć w tym
osobliwym trójkącie do końca świata. Przypomina mi się wieloletni trójkąt z Marcinem i podejmuję
błyskawicznądecyzję,żezacznędziałać.Odrazu.Spokojniepodchodzędooknaijeodsłaniam.Zapalam
wszystkieświatłaistawiamtrzyświeczkinaparapecie.
–Niebędęsięukrywać–oświadczamMaksowi,któryobserwujemniewmilczeniu.–Tywiesz,że
mamhoplanapunkciewolności,kiedyjątracę,robięsięniebezpieczna.Iniepozwolę,żebyktośmiją
odebrał,zwłaszczabyłażonamojegokochanka.
–Nienazywajmniekochankiem.
–Ajakmamcięnazywać?Narzeczonym,konkubentem,partnerem?
–Chętniebymsięztobąożenił,aleprzecieżwyśmiałabyśmnie,gdybympoprosiłcięorękę.
Cozaidiotycznypomysłpobieraćsiępopięćdziesiątce.Nacotokomu?Ludziesiępobierająpoto,
żeby mieć dzieci i żeby te dzieci miały minimalną gwarancję trwałości rodziny. To miłe, że Maks
chciałbysięzemnąożenić,alemarację–niechcęwychodzićzamąż.Chociażtonieprawda,żebymgo
wyśmiała,oczymodrazuinformuję.
–Przyjęłabympierścionekzaręczynowyzbrylantemidalejbyśmysobieżylinakociąłapę.Namiękką
iczułąkociąłapę.
Aczasem,zmęczenisobą,rozstawalibyśmysięnakilka,kilkanaściedni–tegojużniemówięnagłos.
Maksmieszkałbyusiebie,jausiebie.Niestety,toterazniemożliwe.
Zaczęłamododsłonięciaokien.Jutrociągdalszy.
Kiedy nazajutrz kupuję gazety, Marta stoi po drugiej stronie ulicy i patrzy na mnie z uśmieszkiem.
Udaję,żejejniewidzę.Apotemnagleprzebiegamprzezjezdnięiuśmiechniętastajęprzednią.
–Dzieńdobry–mówięwesoło,zbytwesoło.–Takczęstosięspotykamy,żejużpowinnyśmymówić
sobie„dzieńdobry”.Ajaksiępanipodobaokolica?
Jestzaskoczona,jednakszybkozałapujeiwchodziwtęgrę.
–Mieszkałamtutajprzezwielelat,więcpytaniejestgłupie.
–Mamwzanadrzurównieżwielemądrych.Oddawnanaprzykładchcęspytać,gdziesiępaniubiera.
Podziwiampanigarderobę.–PatrzęnaswojedżinsyiłapięzabrzegspłowiałegoT-shirtu.
Najśmieszniejsze,żepytamotobezironii,boMartanaprawdęświetniesięubiera.
Milczy.Chcecośpowiedzieć,alerezygnuje.Odwracasięipośpiesznieodchodzi.
I tak, droga Marto, będzie codziennie, mówię do niej w myślach. Dopóki nie zrezygnujesz. Czyżby
miała zamiar poddać się bez walki? Nie, na pewno nie. Musi tylko obmyślić strategię i za chwilę
przypuściatak.
NastępnymrazemtoMartapodchodzidomnie.
–Sprowadzamubraniazzagranicy,totrochękosztuje,ale–pogardliwyrzutokanamojąbawełnianą
sukienkę–naprawdęwarto,jeślichcesiędobrzewyglądać.
–Niestetyniestaćmnie.Niemambogategomęża.Niemamżadnegomęża.Zawszestaramsiępolegać
tylkoiwyłącznienasobie.Wydajętylepieniędzy,ilezarabiam.Anigroszawięcej.
Znówodchodzibezsłowa.Musiudoskonalićtaktykę.
Ujawniająprzykolejnymspotkaniu.
– Jak się miewa Maks? – pyta i nie czekając na odpowiedź, dodaje: – Byliśmy bardzo szczęśliwi.
Nosiłmnienarękach…
Niepozwalamjejdokończyć.
–Niestety,Maksmiałzawałwskutekwieloletniegostresuilekarzzabroniłmudźwigania.
Dwadnipóźniej:
– Zdradzał mnie. W końcu odeszłam. Na pewno pani wie – ironiczne spojrzenie – jak czuje się
zdradzanakobieta,prawda?
– Owszem, wiem doskonale – odpowiadam spokojnie, ale serce skacze mi do gardła i ta chwila
kosztujemniestratępunktu.
– Byłam w rozpaczy i zaczęłam działać pochopnie. Może należało spróbować jeszcze raz, kiedy
błagał,żebymdoniegowróciła.Rozstaliśmysię,alenigdynieprzestałmniekochać.
Potem, poznając kolejne wady Maksa, tracę już punkt za punktem. Oprócz tego, że zdradza, jest
leniwy, niezaradny, zazdrosny, pozbawiony poczucia humoru, beznadziejnie prowadzi auto, chrapie,
wciążchowasięzagazetą,niecierpipodróżyiniejestciekawświata.
–Awiesz–tymczasemprzeszłyśmynaty–kiedyodkryłgwiazdę,nazwałjąmoimimieniem,Marta.
Klęskanacałymfroncie.Aleniepoddajęsięiprzynaszymnastępnymspotkaniuspokojniedonoszę:
–Tozaskakujące,jakczłowiekpotrafisięzmienić.Maksdzisiajniemajużżadnychwad:jestwierny,
pracowity, zaradny, świetnie prowadzi auto – przesada – gazetę tylko przegląda – kłamstwo – i lubi
podróżować–owszem,aletylkodoTomka.–Aha,świetniegotuje,wogóleniewchodzędokuchni.–
A po tym wszystkim jeszcze cios w samo serce Marty: – I odkrył dwie piękne gwiazdy, które nazwał
MariaIiMariaII.
Porażkę zamieniłam w spektakularne zwycięstwo. Niestety dzięki paskudnemu kłamstwu. Co z tego.
Obiekłamiemy.NiewierzęwtewszystkieprzywaryMaksa,alejednakziarnoniepokojuzakiełkowało.
„Pamiętaj – mówi Strofa – zasada domniemania niewinności”. „Dzięki, w samą porę, bo już miałam
zamiar się rozkręcić”. Zakładam więc, że wszystko, co Marta mówi, jest nieprawdą. Przecież znam
Maksa.Ajeśliztymizdradamitoprawda?Niechcęsiętymzajmować.Jakmniezdradzi,towtedybędę
się martwić. Nie, nie będę się martwić, od razu odejdę. Nie, on będzie musiał odejść, bo to moje
mieszkanie. Na razie jest wierny do przesady, nawet nie patrzy na inne kobiety, co jednak trochę mnie
dziwi.Patrzytylkonamnie.
–Wiesz,Marta–mówię,kiedyspotykamysięwzatłoczonejBiedronce–fajnabyłatagra,aleczasją
zakończyć,bojużwszystkosobiepowiedziałyśmy.Umówmysię,żejestremis,iadieu.
–Janieuznajęremisów–odpowiadazuśmiechem,trzymającwręcenajtańszeparówki.
Przyglądam się zawartości jej kosza, która jednoznacznie wskazuje na to, że Marta żyje nader
skromnie.Chętniebymtoskomentowała,aletobyłbyciosponiżejpasa.Nigdytakichniezadaję.Sięgam
więcpopaczkęszynkiparmeńskiej,następniepowłoskiesalamiiponajdroższegołososia,którychnigdy
niekupuję.
– No to umówmy się – proponuję, dokładając do kosza paczkę parmezanu – że wygrałaś. Mnie jest
wszystkojedno.Aleuprzedzam,jeśliznówzobaczęwoknielunetę,złożędoniesienienapolicję.
– Nie złożysz – odpowiada i odchodzi, z podniesioną głową, w szykownym kostiumie, w butach na
wysokim obcasie, jakich moje stopy nigdy nie zaznały. Wygląda świetnie. Mam wrażenie, że każdego
dnialepiej.
KiedydwadnipóźniejwoknieMaksa,terazMarty,znówdostrzegamkońcówkęlunetyskierowanąna
mojeokna,zamiastleciećnapolicję,pakujędotorbymłotek,wychodzęzdomu(„Dokądidziesz?”,pyta
Maks. „Donikąd”), idę do niej i dzwonię do drzwi. Otwiera z tą swoją niewinną miną, mówię „dobry
wieczór”, mijam ją jak powietrze, wkraczam do pokoju, a potem spokojnie i metodycznie rozwalam
lunetę.Wracamdodrzwi.
–Ateraztoty,jeślichcesz,możeszzadzwonićnapolicję–mówięchłodnodooniemiałejMarty.–Ale
wiedz, że Maks pozwolił mi ją zniszczyć. Kupił sobie nową, żeby odkrywać gwiazdy: Maria III,
MariaIVitakdalej.–Popoliczkachpłynąjejłzy,więcdodajęjużbezzłości,anawetzewspółczuciem:
–Zrozum,janiechronięswojegozwiązkuzMaksem,tylkoswojejwolności.Jeślizechceodejść,sama
gospakuję.Aleonniechceodejść.Musisztozaakceptować,bosięzamęczysznaśmierć.
Kładęrękęnaklamce,awtedyMartamówicośnieoczekiwanego:
–Zostańchwilę.–Nieruchomieję.–Porozmawiajmynormalnie,bezzłości.Zapętliłamsię.Niewiem,
corobić.
Czuję,żepowinnamuciekać,gdziepieprzrośnie,boMartawciągniemniewjakieśzwierzeniaitoja
sięzapętlę.Apozatymnieufamjej.Przypuszczam,żewłaśniezmieniłastrategięichcemniewziąćna
litość.Powinnamuciekać,aleniepotrafię,kiedywidzęjejłzyibłagalnespojrzenie.
–Nieudaję,będęszczera.Przyrzekam–zapewnia,chlipiąc.
Zrezygnowanawracamdopokoju,gdzienapodłodzewalająsiężałosneszczątkilunety.Ciekawe,jak
Makszareaguje,kiedysiędowie,żetojawłasnoręczniejązniszczyłam.
Po dwóch godzinach i butelce kwaśnawego merlota wychodzę od Marty z wielkim ciężarem na
barkach. Bo jak ktoś ci się zwierza ze swoich problemów, to siłą rzeczy część ciężaru przerzuca na
ciebie.
–Gdziebyłaś?–pytaMaks.
–UMarty.–Niepatrzęnaniego,alewiem,żenajegotwarzymalujesięwyrazzdziwienia.–Przykro
mi,alezniszczyłamtwojąlunetę.Kupięcitakąsamąalbonawetładniejszą.
–Pewniemojąnajlepsząlunetę–biadoli,poczymspiorunowanymoimwzrokiemdodaje:–Której
wogólenieużywam,więcniejestmipotrzebna.Dobrzezrobiłaś.–Chowasięzagazetą.
WtejkwestiiMartaniekłamała.
–Niechowajsię.Wiem,żejużjąprzeczytałeś.
Makswzdychaiodkładagazetę.
– Nie mam pojęcia, co robić. Chciałbym jej pomóc, ale nie potrafię. Co miesiąc przelewam na jej
kontotysiączłotych.Aletoniezałatwiaproblemu.
–Niepowiemci,oczymrozmawiałyśmy,bojeślizechcesz,samjąowszystkowypytasz.
– Nie chcę, mieliśmy setki rozmów. One do niczego nie prowadzą. Zamiast szukać rozwiązania,
obrzucamysiępretensjami.
–Trzebajejpomócwznalezieniupracy.
–Problemwtym,żeMartanicniepotrafi.Nigdyniepracowała.
– Przyjmij do wiadomości, że na świecie nie ma takich kobiet. Każda pracuje i każda coś potrafi.
Mamzamiarsięodniejuwolnić,więcbardzoproszę,zróblistęrzeczy,którepotrafiMarta,żebymmogła
rozesłaćwici.
–Jakiewici?
–Wśródznajomych.Ajaksięszukapracy?Nojak?
–Nowłaśnietak.
Niemogęzasnąć.Myślałam,żetojajestemspecjalistkąodkomplikowaniasobieżycia,tymczasemsą
kobiety, które pod tym względem biją mnie na głowę. Rzeczywiście była szczera. Nie pasowali do
siebie.Odpoczątkuwiedziała,żeMaksniejestwstaniezapewnićjejżycia,jakiegoonapotrzebuje,ale
byławciążyisiępobrali.Onjąkochał,onajegoniebardzoiczułasięnieszczęśliwa.
–Nicnatonieporadzę–wyznałaprzytymkwaśnymmerlocie.–Niemiałamochotynazwykłeżycie
rodzinne. Chciałam jeździć po świecie, chciałam się bawić, a z Maksem trudno się bawić, bo on jest
nudziarzem.–Trochęmarację.–Apozatymnigdydużoniezarabiał.Alebyłamdobrąmatką,naprawdę.
Spytajnaszegosyna.–Niemamzamiaru.–Kiedyopuściłdom,azrobiłtowcześnie,chcącsięodnas
uwolnić,bomyśmyodjakiegośczasualbomilczeli,albosiękłócili–jakośtrudnomisobiewyobrazić
kłócącegosięMaksa–poznałamkogoś.
Martaznówzalałasięłzami.Podałamjejchusteczkęiczekałam,ażsięuspokoi.
–Nowięcpoznałamkogośiwszystkoprzestałosięliczyć.Maksprosił,żebymsięzastanowiła,ale
nicjużniemogłomniepowstrzymać.Zażądałamrozwodu.Nieprotestował.Ipotemztymkimśżyłamtak,
jak lubię. Ale nie ożenił się ze mną. A teraz poznał inną. Nie muszę ci mówić, że sporo młodszą ode
mnie, i grzecznie poprosił, żebym się wyprowadziła. Na szczęście mogłam zatrzymać biżuterię, którą
kupował mi przez te szczęśliwe lata. – Ironia w głosie. – Dzięki temu jakoś przeżyłam kilka ostatnich
miesięcy.Aterazco?Nigdyniepracowałam.Nicnieumiem.
–Niemówtak,docholery,wszystkiekobietypracująicośumieją–oburzyłamsię.
– Jestem bez grosza, nie mam gdzie mieszkać i nikt mnie nie kocha – kontynuowała tym żałosnym
tonem.
Natoostatnieniemarady.Niepowiedziałamjej,żebezmiłościświetniesięmożnaobejść,zwłaszcza
żetojednoznajbardziejtoksycznychuczuć.Niepowiedziałam,bowtymstanieitakbyniezrozumiała.
Dalszarozmowaniemiałasensu.
– Na dziś wystarczy – oświadczyłam, podnosząc się z krzesła. – Jutro wieczorem znów do ciebie
przyjdę.Możeudanamsięporozmawiaćtrochęspokojniejibardziejkonkretnie.
Nazajutrzbioręnotes,nietylkodonotowania:niechMartawie,żenieprzychodzęnapogaduszki,po
czymznówdoniejidę.Zniechęcią,bojejnielubię.Nielubięmanipulujących,zapłakanychkobiet,które
chcączegośodświata,sameniewielemudając.
–Dlaczegokobietatakajakty,atrakcyjna,inteligentna,zdrowa,niemawłasnychśrodkówdożycia?–
pytamnawstępie.
Zastanawiasięprzezchwilę.
– Urodziłam syna i nie mogłam skończyć studiów. Zajmowałam się domem. Nikt nam nie pomagał.
Zresztą Maks nie zachęcał mnie do pracy zawodowej. A jak skończy się czterdziestkę, to już niewiele
można:drzwisięzatrzaskują,jednepodrugich.
–Straszniemisięsłuchatakichrzeczy–mówię.–Jakcipomóc,skorocałyczassiężalisziuważasz,
że twoje życie zależy wyłącznie od innych ludzi? Zachowujesz się jak ofiara. Może na początek
przestanieszobwiniaćinnychiszukaćusprawiedliwieńdlasiebie.
Martazaczynapłakać.
–Przestańsięmazać–mówięstanowczo.–Jeśliniezmieniszsposobumyślenia,to…
–Alejanierozumiem,ococichodzi.Ojakimsposobiemówisz.Iwogóle.
–Tozrobisztobezzrozumienia.Natychmiast.Chybażewolisziśćnadwuletniąterapięizmieniaćsię
stopniowo.
–Niewolę.
– To dobrze. Bo nie ma na to czasu. Tak w wielkim skrócie: przyjmij do wiadomości, że jeśli za
swoje porażki będziesz obwiniać świat, nic się nie da zrobić. Całą swoją energię zmarnujesz na
rozpamiętywanie.Odtejchwilizostawiaszwspokojurodziców,mężów,kochanków,dzieci,nauczycieli,
wszystkich.Izapominaszosłowie„wina”.
–Tak,ale…–bąkazdziwiona.
–Iwyrzucaszzesłownikawyrażenie„tak,ale”.Anawetprzestajeszzadawaćsięz„takalami”.
–Alejasięznikimniezdaję.
– Trochę szkoda, ale lepszy nikt niż „takal” – zapewniam. – A teraz wymień wszystko, absolutnie
wszystko,copotrafisz–proszę.
–Nicniepotrafię–odpowiadaMartazprzygnębieniem.–Poprostunic–dodajehardo,jakbynagle
miałazamiarzawalczyćotenbrakwszelkichumiejętności.
–Toprzecieżniemożliwe.Spytaminaczej:naczymsięznasz?
–Namodzieinakosmetykach–prychapogardliwie.–Jestempróżnaigłupia.
–Możeitak.–Nieoszczędzamjej.–Aletojużcoś.Doskonale.Czyumieszszyć,haftować,robićna
drutach?
–Kiedyśtorobiłam.Iumiałamprojektować.Nieźlerysuję.Chyba.
–Językiobce?–pytaminerwowomachamdługopisem.
–Francuski,aleterazjużraczejbierny.
–Raczej?
–Nieużywamgooddwudziestulat.
–Cojeszcze?
–Nic.Umiemsprzątać,gotować,planowaćpodróże.Tańczyć.
–Nowidzisz.Dużoumiesz–mówięcałkiemszczerze.–Ateraz,mojadroga,wymieńczteryswoje
zalety,botrudnouwierzyćwto,żeniemaszżadnej.
Marta znów jest bliska łez. Chowa twarz w dłoniach. Trudno powiedzieć, czy w odruchu rozpaczy,
czymożesięzastanawia.Wkońcupatrzyprzedsiebiepustymwzrokiemioznajmia:
–Niemamżadnej.
–Słuchaj,nawetnajgorszyczłowiekmajakąśzaletę.Atyprzecieżniejesteśnajgorsza.Tomogąbyć
drobiazgi. Spróbuj. Jeśli siebie nie polubisz, to nikt cię nie polubi. A wtedy nici z pracy. Kto zatrudni
kobietęprzedpięćdziesiątką,którejniesposóbpolubić?Nokto?
–Nikt!
–Właśnie.Możejesteśpracowitaalbopunktualna.
– Nie, nie jestem pracowita ani punktualna. Czas mi przecieka przez palce. Wciąż się zajmuję
głupstwami. A to układam kwiaty w wazonie, to znów zmieniam zasłony. – Wzrok Marty wędruje
wkierunkustołu,gdziestoipięknybukietkwiatów.
–Samagoskomponowałaś?–pytam.
–Tak.
–Piękny.Ajakichstudiównieskończyłaś?
–GrafikinaASP.
–Idiotka.
–Co?
–Przepraszam.Wypsnęłomisię.Czasemjestemzbytdosadna.–Rzeczywiścieprzesadziłam.–Skoro
dostałaśsięnatestudia,musiałaś,musiszmiećtalent.
–Może.–Martawzruszaramionami.
–Dobrze,terazjużpójdęiodezwęsiędociebiezakilkadni.Weźsobiedosercato,oczymmówiłam.
–Poczekaj.Chcęcipowiedziećcośjeszcze.Niedałamrady,bourodziłonamsiędziecko,apotem…
Strataczasu,myślę,znówchcemiwmówić,żeprzezdzieckoniemogłaskończyćstudiów.Sąkobiety,
któremajątrójkędzieciirobiąkariery.Niewiemjak,alerobią.
–Półrokupóźniejmojamamazachorowałanaraka.Opiekowałamsięniąażdojejśmierci.Totrwało
kilkalat.Ijednocześnieojcem,którymiałparkinsona.Umarłtrzylataponiej.Mamamiałasiostrę.Ona
teżzostałamiwspadkuzeswoimichorobami.Kiedyjąpochowałam,jużnicmisięniechciało.Byłam
totalniewypalona.Wkońcumogłamzająćsięsobą,aleniewiedziałamjakiniemiałamsiły.Napoczątku
Maksjeszczemniezachęcał,żebymspotykałasięzludźmi,wróciłanastudiaalboposzładopracy,alepo
jakimśczasiemachnąłręką.Naszemałżeństwonigdyniebyłoudane,alewtedyjużcałkiemsięposypało.
Maks wydawał mi się nudziarzem. Największym jego szaleństwem były wyjazdy na Mazury. A ja nie
cierpiałamMazur,komarówanitychtanichkwater,którewynajmował.Ciągdalszyjużznasz.
Wnocy,zamiastspać,zastanawiamsię,jakpomócbyłejżonieMaksa.Absolutnyabsurd–jakmówiła
moja matematyczka w szkole podstawowej, kiedy stałam przy tablicy i bezskutecznie usiłowałam
rozwiązaćjakieśidiotycznezadanieopociągach.„Cozamatoł”,mówiła,wstawiającmikolejnądwóję
dodziennika.Kiedyzasypiam,wmojejgłowiezaczynakiełkowaćpomysł.Niejakiśtamzwykłypomysł
–genialnypomysł!Wcaleniejestem,nigdyniebyłam,matołem.
NazajutrzczekamnaJolkęprzedszkołąiruszamydobutikuAnki.Jużczassprawdzić,jaksobieradzi.
–Acocitakwesoło?Podobnoposzkolejesteśzmęczonajakpies–mówiędouśmiechniętejJolki.
–Jestem,alenieokazujętegoprzyjaciołom.Oniteżsązmęczeni.Apozatymosiągnęłamdziświelki
sukces.NajgorszyuczeńwklasieprzeczytałcałychChłopów.
–Całych?!–wykrzykuję.–Całychtonawetjanieprzeczytałam.
–Wiem,grubeksiążkiczytasznajwyżejdopołowy,apotemtylkosamkoniec.
–AleBiblięprzeczytałamoddeskidodeski,iStary,iNowyTestament.
– Tylko dzięki tym wyjazdowym szkoleniom. Jak homo legens nie ma żadnej lektury, będzie czytał
nawetnapisynakosmetykach.KupimycośuAnki?
–Niewzięłampieniędzy,celowo.
–Topocoidziemy?–dziwisięJolka.
–Żebywesprzećduchemjejdziałalnośćgospodarczą.Matylkodwalatanarozkręcenieinteresu,jeśli
sięnieuda,ZUSjązniszczywkilkamiesięcy.Pamiętasz,jakmusiałamzamknąćswojąfiremkę,bopo
zapłaceniu ZUS-u zostawało mi siedemset złotych na życie? Państwo jest wampirem. Niszczy zaradne
kobiety,którychmężowiebędąmiećcałkiemprzyzwoiteemerytury.
–Czytyjużmyśliszoemeryturze?Chybazawcześnie.
–Pewnie,żemyślę.Marzęotymtysiącuzłotych,którecomiesiącbędąspokojniewpływałynamoje
konto.
– To chyba tutaj. Szyld „Anna & Joanna” – czyta Jolka, zadzierając głowę. – O Boże! – dodaje,
wpatrzonawwystawę.
–OBoże!–JateżwzywamimięBoganadaremno,aleniewposzukiwaniupomocy,leczzzachwytu.
W witrynie wyłożonej atłasem, za czystą jak łza szybą, wisi najpiękniejsza suknia wizytowa, jaką
kiedykolwiek widziałam. W kolorze wrzosowym. Z cudownym haftem wokół dekoltu. Po obu stronach
trzymają przy niej straż dwie małe czarne, najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziałam. Przed każdą
znich,nadrewnianymstojaczku,spoczywaeleganckatorebka.
–Bógnamniepomoże,niezmieścimysięwżadnąznich–mówizesmutkiemJolka.
–PojedziemydoSzarotkiisięzmieścimy.
–Aledotejporyktośjużjekupi.
Wnętrze butiku jest niewielkie i zatłoczone. Krąży po nim kilkanaście pań, a kilka stoi i rozmawia
zAnnąiJoanną.Przymaszyniedoszyciawrogusiedzikobietaposześćdziesiątce,doktórejteżustawiła
siękolejka.Ocotuidzie?Ankamachadonas.Podchodzi.
–Przepraszam,alemamyurwaniegłowy.Niemogęsięterazwamizająć.–Rozglądasięposklepie
idodaje:–Aniteraz,anipóźniej.Umówmysięnaniedzielę,co?WParaboli?
–Nie,mamdośćtychroześmianychkelnerówimenuzczasówkomunizmu.Umnie–proszę.
– Dobrze, no to się rozejrzyjcie, a nuż coś kupicie. Wasze rozmiary – mierzy nas wzrokiem – są
wtamtymrogu.Czemutakmilczycie?
–Nobo…noboniespodziewałyśmysię…–JolkapatrzynaAnkęzpodziwem.–Toniezwykłe.
–Wiem,wiem,toniejestzwykłybutik.
–Słyszysz,jaktupachnie?–pytaJolka,którawzdenerwowaniustajesięsłuchowcem.
–Tak,widzę–odpowiadamja,którawstaniezdziwieniazmieniamsięwewzrokowca.
Wszędzie wokół wiszą i leżą przepiękne ciuchy, w przepięknych kolorach i we wszystkich
rozmiarach.Nietypowe,czylitakie,którychdaremnieszukaszpocentrachhandlowych:bezfalbanek,bez
koronek,bezstretchu.I,mójBoże,odkrywamtozewzruszeniem:sąspodniebezobniżonegostanu,nie
pod pępek, ale nad pępek, najprostsze T-shirty z cieniutkiej bawełny, które mają normalne dekolty,
sukienkizmojejulubionejwiskozyiwmoichulubionychfasonach.Ubranianacodzień,dobiuraiod
święta.
–Chodźmystąd,bomamochotęwszystkokupić,aniestetyzabrałamkartę–mówiJolka.
–Nigdzienieidę–odpowiadam,bochcęjeszczepopatrzećnatecudeńka,aleJolkaciągniemniedo
drzwi.
Machamy do Anki, która uśmiecha się do nas promiennie. Ciekawa ścieżka kariery: od narkotyków,
przezśledzeniezdrajców,dobutiku.Idziemynaprzystanekautobusowywcałkowitymmilczeniu.Jolka
całyczasprzyciskadobrzuchatorebkę,jakbysiębała,żekartasamazniejwyskoczy.
– Muszę poprosić Ankę, żeby mi odłożyła ciemnoniebieską sukienkę, w której się zakochałam od
pierwszego wejrzenia – mówi, wsiadając do autobusu. – Już się nie mogę doczekać niedzieli, aż nam
wszystkoopowie.
JateżsięniemogędoczekaćspotkaniazAnką,alezinnegopowoduniżJolka.
Sukcesprzyjaciółkipodziałałnamnieinspirująco.Znówpiszę.Itogalopem.AMakswspieramnie,
jak może: donosi mi herbatę albo kawę, a wieczorem zabiera na spacer i robi kolację. Już nie
rozmawiamyoMarcie.
Wniedzielę,przedpojawieniemsiędziewczyn,Makswychodzinapiwozkolegami.
–Jeśliniechceszichspotkać,wróćpóźno–uprzedzam.
–Toznaczy?
–Ostatnimautobusemalbonawetjeszczepóźniejtaksówką.
Ankajestubranatakfantastycznie,żeniemożemyodniejoczuoderwać.
–Skądwybierzecietakieciuchy?–pytaJolka,świdrującjąwzrokiem.–Przecieżtakichnigdzienie
ma.
–Tobardzoproste–odpowiadaAnka.–Kilkadnizajęłonam,żebyustalić,jakichubrańposzukują,
żetakpowiem,zwyczajnekobietyozwyczajnychfigurach.Takichjakwasze.Znadwagą,beztaliiosy,
niezawysokie.Zwróćcieuwagę,jaktrudnokupićcośładnego,prostegonawzrostmetrsześćdziesiąt.
–Równieżnametrsześćdziesiątdwa–wtrącam.
–Odlatprawiekażdąnowąrzeczmuszęoddaćdoprzeróbki–kontynuujeAnka.–Zmieniamdekolty
w sukienkach, długość rękawów i nogawek w spodniach. Likwiduję falbanki. – Widząc mój wzrok,
dodaje: – Nie zawsze, bo ja wyjątkowo nie mam nic przeciwko falbankom. Zrobiłyśmy błyskawiczną
ankietę, po czym zaprojektowałyśmy kilka fasonów sukienek, spódnic, bluzek, spodni, żakietów, które
uszyłnampewienmałyproducentnaskrajubankructwa.Niepaliłsiędotejroboty,aleprzekonałyśmy
go,żeniebawemteubraniabędąszłyjakwoda.Trochęprzesadziłam,aleonnaprawdęzacząłzarabiać.
Apozatym,itonajbardziejwaszaskoczy,częśćnaszychciuchówpochodzizeszmateksów,gdziemamy
zniżki. Poddajemy je rozmaitym zabiegom i sprzedajemy za grosze. Czy wiecie, ile kosztuje, to znaczy
kosztowała,tawrzosowasukniazwystawy?
–Niemów.Jestzeszmateksu?–wykrzykujeJolka,znówłapiącsięzatorebkę.
–Uhm.–Ankakiwagłową,ajejzłocistelokitańcząwesołowokółgłowy.–Noile?
Jolkawskupieniuszukacenynasuficie,janapodłodze.
–Stotrzydzieści–informujebeznamiętnieAnka.
–Co?–Obiezrywamysięzkrzeseł.
–Atemałeczarnepobokach?
WstrzymujemyoddechigapimysięnaAnkęwnadziei,żejeszczetaniej.
–Podziewięćdziesiątdziewięćzłotych.
–Bezdziewięćdziesięciudziewięciugroszy?–pytamzdziwiona.
– Mamy dwie krawcowe, wesołe emerytki, które sobie dorabiają, i grupę wsparcia, czyli trzy
koleżanki,zktórychjednalubibuszowaćposzmateksachiprzyokazjikupujedlanas,drugałapieokazje
na Allegro, trzecia wszelkie okazje. Widziałyście ten tłum. To kobiety, które przychodzą do nas
przynajmniej raz w tygodniu. A wiecie: jedna baba drugiej babie i za chwilę nie będziemy w stanie
zaspokoićpotrzebmądrychieleganckichkobietwtymmieście.Chudychiszczupłych,młodychistarych.
„Jużczas”,szepczeStrofa.„Nie,trochęzawcześnie”,odpowiadam.
–Czymożeszmizarezerwowaćsukienkęzwystawy,tęczarnąpoprawejstronie?–pytam,chociaż
wiem,żejestzamała.
– Niestety, wszystkie trzy już się sprzedały – odpowiada Anka. – Ale znajdziesz u nas co najmniej
dziesięćsukienek,którenatychmiastbędzieszchciałakupić.
–Ajakwywedwiedajeciesobieradę?–pytamznadzieją,żeusłyszęto,cochcęusłyszeć:żenie
dająsobierady.
–Niedajemysobierady.Musimyzatrudnićkogośdopomocy.Alemamysporewymagania.–„Spore
wymagania”, czyli raczej się nie uda. – Kobietę mniej więcej w naszym wieku, bo stawiamy na
dojrzałość,zadbaną,elegancką,utalentowaną,urocząibezkonfliktową,rzeczjasna.
Czterypierwszewarunkispełnionewstuprocentach,czwartyipiątyniestetynie.Amożesięmylę.
PrzecieżMartajestwrozpaczy,podpresjąiwdepresji.
Todobrachwila,uznaję.Lepszejniebędzie.
–Mamkogośdlaciebie–oświadczam.–Mamkogoś,ktospełniatewarunki.
–Kogo?–pytaAnka.
–Powiempodwarunkiem,żewysłuchaszmniedokońcaianirazunieprzerwiesz.
–Dobrze–zgadzasię,alesłyszęwjejgłosienutęnieufności.
Jolkajużwie,wczymrzeczipatrzynamniezpodziwem.Jejwzrokmówi:„Jesteśgenialna”.
OpowiadamAnceoMarcie,pomijającjejnajwredniejszezachowania,naprzykład,żepodglądałanas
przezlunetęioczerniałaMaksa.Wiem,żetoiowowmojejopowieściwkurzaAnkę,alesłuchazuwagą.
–Dobrze.Niedokońcarozumiem,ocotuchodzi,aleteżjestemwiernazasadzielojalnościwobec
kobiet, zwłaszcza tych w potrzebie. Przy czym lojalność lojalnością, ale przede wszystkim rachunek
ekonomiczny.Przyjmęjąnamiesiąc,apotemzobaczymy.
–Dzięki!–ZrywamsięiobcałowujęAnkę.–Notomamjązgłowy.
–Ładnerzeczy.Czyliteraztojamamjąnagłowie.
– Nie pożałujesz, będzie świetna – zapewniam na wyrost, przecież nie mam pojęcia, jak Marta
zachowujesięwnormalnychwarunkach.–Onazawszewyglądatak,jakbywyszłazżurnalaiprostood
fryzjera.
–Niestety,przypuszczam,żejeślinieznajdzieszjejfacetazmieszkaniem,tosięjejniepozbędziesz.
–Tonietakieproste,onamawygórowaneoczekiwania.Luksusy,podróże,Francjaelegancja.
– To nie są wygórowane oczekiwania – stwierdza Anka. – To się należy każdej kobiecie
zaspiracjami.Tylkożetakobieta,jeśliniemabogategomężaalbokochanka,niestetysamamusinatakie
życiezarobić.
– A ty dobrze zarabiasz? – pytam, bo chciałabym wiedzieć, czy Martę będzie stać na wynajęcie
mieszkania.
– Nie narzekam, ale przecież jestem współwłaścicielką. Na początek dostanie niewiele, a poza tym
niemamowyoetacie.Naetatniezatrudniamy,boodrazubyśmysplajtowały.
Czyliniemacoliczyćnato,żeMartasięwyprowadziodMaksa,alemożechociażodczepisięode
mnie.
PowyjściudziewczynnatychmiastdoniejdzwonięiopowiadamobutikuAnki.
–Potrzebująkogośodzaraz.Cotynato?
–Niewiem,czydamradę–mówiMartapłaczliwymgłosem.
Tłumięzłość,boniemamcierpliwościdorozmazańców.
– No więc sprawdź to – radzę przez zaciśnięte zęby. – Bo inaczej nigdy się tego nie dowiesz.
Powiedziałam Ance, że jutro zadzwonisz. I lepiej się wyśpij, bo ona pewnie od razu cię do siebie
zaprosi.Maszpracę.Rozumiesz?–Powinnamtowszystkopowiedziećłagodniejszymtonem,alesięnie
udało.
–Rozumiem–odpowiadaanemicznie,alechybazodrobinąradościwgłosie.
Makswróciłzawiany(dlaczegopoalkoholufacecitakwylewniewyznająmiłość?)iszybkozasnął,
ajasobieczytam,coniejesttakiełatwe,boonchrapie.Trącamgolekkoiobracasięnabok.Przestaje
chrapać,aletylkonachwilę.Wstajępozatyczkidouszu.
Moiuczniowiesąfantastyczni.Większośćznichzapałałamiłościądołacinyistarożytności.
–Proszępani,czyoniprzeklinali?–spytałwczorajjedenzgimnazjalistów.
–Jasne,żetak.
–Amożenaspaninauczyćjakichśprzekleństwpołacinie?
– Nie mogę, jesteście za młodzi, a poza tym wasi rodzice byliby z tego niezadowoleni –
odpowiedziałam.
W klasie zapadła głucha cisza. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że tutaj prawie wszyscy
klną.Izaczęłamsięśmiać,adziecirazemzemną.
–Dobrze,nauczęwas,aledopieronaostatniejlekcjiwostatniejklasie,żebymniestraciłapracy.
Mamy dwie lekcje łaciny tygodniowo. Na jednej opowiadamy sobie mity, różne wydarzenia
historyczne albo, w odcinkach, eposy, na drugiej uczymy się języka. Dzieciaki uwielbiają łacińskie
sentencjeipowiedzenia.Każdeznichnamójwidok,zamiastpowiedzieć„dzieńdobry”,rzucacośpo
łacinie. Ci mniej pracowici wykrzykują jedynie salve! albo vale!, natomiast ambitni mówią jakieś
pełnezdanie,naprzykładviveremilitareest,adowcipnisiecoraztozaskakująmnieczymśwesołym,
chociażby memento mori albo omnis homo mendax. Ale są też prymusi, którzy wkuwają na pamięć
długieprzysłowia.Mamyztymmnóstwozabawy,aleczasemtakżekłopoty.WzeszłymtygodniuJanek
dostałpałkęzpolskiegoiskwitowałtosłowamiInterdominumetservumnullaamicitiai nauczycielka
wysłałagododyrektora,sądząc,żemożejąobraził.Tenzaśpoprosiłmnie,żebydzieciniepopisywały
się znajomością łaciny i nie podkopywały autorytetu nauczycieli. Ale nie wydawał się zagniewany,
przeciwnie–kiedyrozmawialiśmy,pojegotwarzybłąkałsięuśmiech.
–Czytoprawda–spytał,kiedyjużwychodziłamodniego–żeprawiewszystkiedziecichodząnate
lekcje,chociażniesąobowiązkowe?
–Tak,chybajelubią–odpowiadamzadowolona.
–Nicztegonierozumiem.Przecieżwiększośćznichnielubisięuczyć.
–Tak,alemyprzytymświetniesiębawimy.Możetodlatego–wyjaśniam.
Nawszelkiwypadekniewspomniałam,żenieuznajęzłychstopni,nawettrójek,bopocojestawiać.
Każdyuczeńzgłaszasiędomniewtedy,kiedychce,imówi,jakąocenęchciałbydostać,ajeślimusię
niepowiedzie,próbujeponownie.Ażdoskutku.Aleponieważwie,zczegobędziepytany–nierobię
z tego tajemnicy – najczęściej udaje się za pierwszym razem. Kto nie chce się uczyć, też może
przychodzićiniedostajeżadnychstopni.
Kurczę,tosięnazywatalentpedagogiczny.OpowiemotejmetodzieJolce,któraczasemstawiapały
i dwóje i nikt nie ma z tego korzyści, zwłaszcza ona, bo potem gryzie ją sumienie. Doradzę jej, żeby
używała ołówka i za pomocą gumki myszki po jakimś czasie anulowała swoje nieodpowiedzialne
decyzje.
Kiedy po tygodniu od rozmowy z Martą kupuję gazety w kiosku, dostrzegam ją przy straganie
zwarzywami.Elegancka,jakzawsze,jakośdoniegoniepasuje.Przebierawziemniakach.Pewnienależy
do osób, które zawsze kupują ziemniaki tej samej wielkości. Nie czuję już do niej złości, ale moja
niechęćjeszczenieminęła.Onateżmniedostrzega.Muszępodejść.
–Naprawdęcidziękuję–mówiinajwyraźniejprzychodzijejtobeztrudu.–Niewiedziałam,żecoś
umiem i że ktoś zechce mnie zatrudnić. I że wychodzenie do pracy jest takie fantastyczne. Całe życie
przesiedziałamwdomuibyłampewna,żewiększośćkobietotymwłaśniemarzy.–Chybazwariowała!
–Żebyniezrywaćsięskoroświtiniemęczyćprzezosiemgodzinwjakimśbiurze.
– Czyli podoba ci się i wszystko w porządku – przerywam jej, bo jednak nie mam ochoty na
pogawędki.Wolę,żebyśmysięniezaprzyjaźniały.Alenicztego.
–Tak,mamręcepełneroboty.Może…możezjemyrazemkolację,zrobiłabym,inapijemysięwina?–
Milczę o kilka sekund za długo. – Wiem, po tym wszystkim nie chcesz, a poza tym niezręcznie jest
spotykaćsięzbyłążonąswojego…
– Kochanka – dopowiadam, bo to słowo wielu ludziom z trudem przechodzi przez gardło, a mnie
złatwością.–Odczekajmyjeszczetrochę,pocosiętakśpieszyć.
–Maszrację.Trochęzawcześnie.Awłaściwietobezsensu.
Na jej twarzy maluje się wyraz skruchy, ale słowo „przepraszam” na razie nie padło. „Nie bądź
małostkowa”, prosi Strofa, która rzadko o coś prosi, najczęściej drwi ze mnie albo zmywa mi za coś
głowę.„Postaramsię”,zapewniamStrofę,żebytylkosięodczepiła.
– No to powodzenia – mówię do Marty, a kiedy ruszam w stronę przystanku, dociera do mnie
niepokojącezdanie.
–Aha,chcęcipowiedzieć,żemaszurocząmamę.
Nieruchomieję,wpatrzonawliczbę116naautobusie,którystoiprzedskrzyżowanieminapewnomi
ucieknie.Skądonaznamojąmamę?Odwracamsię.
–Skądwiesz?–pytamantypatycznymtonem.
–Jakto?Przecieżspotykamysięwbutiku.
–Acoonatamrobi?
–No,przecieżpracuje.–Martawydajesięszczerzezdziwiona.
No tak, to oczywiste, moja mama, która lubi powtarzać, że jedną nogą jest już na tamtym świecie,
właśniepodjęłapracę.Czemusiędziwić!
–Czyli?
–Amożetotajemnica.Możemamachciałacizrobićniespodziankę,ajawypaplałam.Trudno.Ona
projektujeitrochęszyje,matakązabytkowąmaszynę,nazywasięSinger.Jestpiękna.Tamaszyna.Mama
też. Zajmuje się najstarszymi klientkami, po siedemdziesiątce, a nawet osiemdziesiątce. Ubierają się
unasgenerałowaiprofesorowa.Notojajużpójdę–dobiegamniejakbyzoddaligłosMarty.
Zostajępośrodkuchodnikasama,samotnaizdradzonaprzezwłasnąmatkęiprzyjaciółkę.
Wkońcudochodzędosiebieiszybkozmieniamplany–zamiastdoZachętynawystawę,naktórąmam
zamiarwysłaćswojąbohaterkę,jadędoAnki.
Wyciągamjądopobliskiejkawiarniiwylewamnaniąkubełpretensji.Dajemisięwygadać,akiedy
wreszciezadajędramatycznepytanie:„Jakmogłaśtrzymaćtowtajemnicy?”,odpowiadaspokojnie:
–Niehisteryzuj.Takabyłaprośbamamy.Jajużniewtrącamsięwprywatnesprawyludzi,nawetza
pieniądze.
–Mów:„twojejmamy”.
–Powiedziała:„IniemównicMani,bojeszczegotowamizabronić”.
–Nalitośćboską,nibydlaczegomiałabymjejczegokolwiekzabraniać?
–Noniewiem,tymipowiedz.–Ankawzruszaramionami.
–RomansujesobiezMietkiem,cerujeprzedpotopowerajstopy,pijeszampana…Robi,cochce.
– Ale podobno ją straszysz, że szampan szkodzi na organy wewnętrzne, i nie pozwalasz jej jeździć
autobusem.
–Czyonaplotkujenamójtemat?–Czujęsięnaprawdęurażona.
–Nie,tylkouważa,żesięzabardzonadniątrzęsiesz,idałatemuwyraz.Wyraztroskiostantwoich
nerwów.
–Ico,poprostuprzyszłaipowiedziała,żechceuciebiepracować?
–Nie,tojaakuratwpadłamdoniej,boczasemtorobię…
–O!
– Nie bądź zazdrosna. I opowiedziałam o butiku, a ona natychmiast zaczęła mi doradzać w kwestii
mody dla starszych pań. Wyciągnęła z szafy odlotowe ciuchy: suknię wizytową z ciemnowiśniowej
koronkiidrugą,jedwabną,zcienkimpaskiemwykładanymkoralami,żakiecikizżorżetyiwieleinnych.
Wszystkieterzeczyuszyłasama.Powiedziała,żelubiszyć,chociażniecierpiobrębiaćszwówidziurek.
Nie wiedziała, biedulka, że teraz to robią maszyny. „Obrębiają dziurki?”, zdziwiła się. A w końcu
zażądała,całkiemstanowczo,żebyjąprzyjąćdospółki.Iżewrazieczegowniesiekapitałiwogóle,bo
jestbardzobogata.Pewniemiałanamyśliznaczki,prawda?
Trudno mi w to wszystko uwierzyć. Kiedy rozmawiałam z mamą o jej niespełnionych planach,
myślałam,żeżartuje.Milczę,aAnkachwytadrugioddechiciągniedalej:
– No i dobiłyśmy targu, że przyjmiemy ją bez kapitału, tylko niech się zajmie najstarszą klientelą.
Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że coś z tego wyjdzie. Nazajutrz rozlepiła na osiedlu ogłoszenia:
„Projektuję i szyję oryginalne stroje dla pań po siedemdziesiątce. Ceny umiarkowane. Satysfakcja
gwarantowana”.Odtejporynaszbutikstałsięklubemseniorki,którymdyrygujemama.Widząc,cosię
święci, ustaliła, że seniorki będą przychodzić dwa razy w tygodniu między dziesiątą a trzynastą,
i wywiesiła na ścianie kartkę z napisem: „Uprzejmie prosimy o nieprowadzenie rozmów na temat
chorób”.
–Jużrozumiem,dlaczegoniemaczasu,kiedychcęjąodwiedzić,itaktrudnosiędoniejdodzwonić.
Myślałam,żetelefonjestzepsutyalbożepanMietektakintensywniewyznajejejmiłość.Alenajbardziej
doskwierami,żewywszystkieprzywłaszczaciesobiemojąmamę.
–Jesteśmysierotami,cociszkodzi.Przecieżumieszsiędzielić.
–Owszem,alematkatocoinnego.Jesttylkomoja.
Mówiętozewstydem,zwłaszczażejateżkiedyśgarnęłamsiędoojcaJolki.Aonanieprotestowała.
Wręczprzeciwnie,wciążpodkreślała,żechętniebędziesięnimdzielić.TyleżeJolcesiętoopłacało,bo
on, skupiony na nas dwóch, dawał jej więcej wolności, a widząc moje liczne wady, przestał się jej
czepiaćnakażdymkroku.
–Nodobrze,możebyćteżwasza–mówię.–Aleniespiskujciezamoimiplecami.Czujęsięwtedy
zdradzona i bardziej samotna niż sierota. – Nagle coś sobie uświadamiam. – Chryste, czy ona zarabia
jakieśpieniądze?!
–Jasne,przecieżjejpłacą.Toznaczyonepłacąnam,amyjej.
–Apodatki?
–Dajspokój,mamyksięgową.
–ApanMietekwie?
–Wie.Wyremontowałsingera,któryjestjaknowy.Mamauparłasię,żetestrojetrzebaszyćnastarej
maszynie. Wyobraź sobie, że tego samego zdania są te wszystkie panie. Tylko singer, żadne tam
nowoczesnecuda-niewidy.Maszjeszczejakieśpytania?
– Tak, ostatnie. Skoro jest taką fantastyczną krawcową, to dlaczego mi nie szyła? – Ledwo o to
spytałam,odrazupoczułam,żenosrośniemijakPinokiowi.
–Pewniewolałaśsklepoweciuchy.Jakja.
Tegosamegodniaoświadczammamie,żewiemowszystkimimamzamiarjąodwiedzić.
–Dobrze,aleniedzisiaj,bosąumnieklientki.Przyjdźpojutrze.
Mieszkaniemamyzamieniłosięwpracowniękrawiecką.Foteleikrzesłaobwieszonesąmateriałami.
Siadamnawolnymskrawkukanapyipatrzęnapodłogęusianąszpilkamiokolorowychłebkach.
– Podobno nigdy nic ci nie uszyłam – mówi, patrząc na mnie znad okularów. – Niestety pamięć cię
zawodzi.Wciążcościszyłam.Sukienki,fartuchyisukienkędokomunii.
Co mam jej powiedzieć? Że miałam najskromniejszą sukienkę do komunii? Żadnych falbanek,
koronek,zakładek.Wyglądałamjakdzieckozochronki.Taksięczułam.Dzisiajwiem,żetobyłabardzo
gustownasukienka.Alezapóźno,wtedychciałamwyglądaćjakksiężniczkaiwolałabymdostaćsukienkę
zbazaruRóżyckiegoalbozpawilonównaMarszałkowskiej.
–Aha,istrojenabaleprzedszkolneiszkolne–dodaje.
– Tak, były śliczne. Zwłaszcza strój żaby. Cała byłam w zieleniach, a na głowie miałam czapkę
zokrągłymiuszkami.Jednowciążopadało,wyglądałamuroczo.Ijużdokońcaprzedszkolaprzezywali
mnieżabą.
– Jeszcze sukienki na studniówkę i bal maturalny, bo twój ojciec kupił jakiś tam znaczek z wadą
i akurat nie mieliśmy pieniędzy. I na tym rzeczywiście koniec. Potem zaczęłaś ubierać się w łachmany
z tetry i Janek zniósł singera do piwnicy. Ale jeśli chcesz, to mogę ci coś uszyć. Mietek znalazł sklep
internetowyzcudownymimateriałami.
Mamapromienieje.Pochylagłowęizaczynafastrygowaćcośniebieskiego.
–Tosukniadlapaniprofesorowej.Jejwnuczkateżwychodzizamąż,jakLaura.
– No dobrze, mamuś. Chciałam tylko powiedzieć, że jakbyś potrzebowała pieniędzy, to pamiętaj,
mamyznaczki.
–Japrzecieżzarabiam,niczegominietrzeba.Mamnawetkartębankową.
–Jakąkartę?–Czujęuciskwżołądku.
–Zielonąwewzorki.Zaczekaj,zarazsprawdzę.
–Pytam,czymaszdebetową,czykredytową.
–Chybauniwersalną.Iwymyśliłamsobiekod,todataurodzeniaLaury,oczywiściesamrok,boskłada
sięzczterechcyfr.Wystarczy,żepodaszgosprzedawcy,imaszzapłacone.Świetnywynalazek.
Jestem spokojna, bardzo spokojna. Jak zawsze, kiedy mama zmusza moje serce do przyśpieszonej
akcji.
–Jeślimogęcięocośprosić:niepodawajtegokodusprzedawcom.Nikomu!
– Oni też tak mówią. Wyrobię sobie drugą, bo podobno można mieć więcej, i kodem będzie rok
urodzeniaKacperka.
Schodzącposchodach,śmiejęsięnerwowoimruczędosiebie:
–Jasne,jestjeszczekilkadaturodzeniadowykorzystania:prawnuczkiZuzi,ojca,panaMietka,może
nawetmoja.
Rozdziałtrzeci
„Czemujesteśtakapodminowana?–pytaStrofa.–Tylepiejniekombinuj.Maszfaceta,któryczyta
wtwoichmyślach,todbajoniego”.
Nieodzywamsię.
–Czuję–mówiMaksznadklawiatury–żemiałabyśochotęnakrewetkiwmaśle.
– Skąd wiesz? – odpowiadam z radością, tyle że udawaną. Potrzebuję pobyć sama, ale nie potrafię
zdobyćsięnaszczerość,zwłaszczażepamiętam,jakmibyłoźle,kiedysięwyprowadził.
Maksniestetyzrealizowałswójplaniterazpracujewdomu.Jestwszędzie.Corazbardziejtęsknięza
całkowitą ciszą – bez szelestu gazety, bez odgłosów uderzeń w klawisze laptopa, otwierania drzwi od
lodówkiipostukiwaniakuchennychnaczyń.Bezpytańoto,jakmiidzie,bezciepłychpocałunkówwkark
akuratwtedy,kiedyunoszącsięnachmurzenieograniczonejfantazji,wpadamnagenialnypomysł,który
wtakiejchwilinatychmiastszlagtrafia.Bopocałunekwkarkniweczywszelkiepomysłyinatchnienie:
kilkagodzinwpiach.Owszem,przyjemnych,alemniegonitermin,muszęsięsprężyć,afabułatakmisię
zapętliła,żeprzestałamrozumieć,cosiętamdzieje.Jakludzietorobią,zastanawiamsię,żespędzająze
sobą kawał życia i nie mają siebie dość: wyjeżdżają razem na urlopy, jedzą razem śniadania, obiady,
kolacje. I mają nawet wspólny adres mejlowy. A kiedy któreś z nich zapomni zabrać na wakacje
szczoteczki,używająjednej.Sąjakłabędzie,jakkondory,którełącząsięwparynacałeżycie.
Maks rusza do kuchni. Zerkam na jego kapcie i szybko odwracam wzrok. Męskie kapcie są równie
denerwujące jak szelest gazety. Nie dla wszystkich kobiet, rzecz jasna, ale dla mnie tak. „Wsuwki
męskie”szurająiniemanatorady.
Makswyjmujezszufladypatelnięizaczynapogwizdywać.Wkładalnianyfartuch,którypodarowałam
mu,kiedywróciliśmyzBydgoszczy.Otwieralodówkę.
Nie! Nie chcę krewetek, nic nie chcę. Muszę coś zrobić, natychmiast, zanim powiem Maksowi coś
przykrego, zanim zechce mnie pocałować, a ja uchylę głowę, pełną tych myśli, w których umie czytać.
Aprzedewszystkim–zanimwrzucikrewetkinapatelnię.
–Maks,przepraszam,zapomniałam,żeumówiłamsięzJolą.Muszęlecieć.Tylkonadwiegodzinki–
rzucamiszybkowkładampłaszcz.
Nie okazuje zdziwienia, nie burmuszy się, ale jest wyraźnie rozczarowany i chyba wyczuwa moje
rozdrażnienie.
–Dobrze,wobectegokrewetkizrobięjutro,aterazzjemsobiewczorajszykrupnik–odpowiada,nie
patrzącnamnie.
–O,jakmiłoztwojejstrony–mówiJolkanamójwidok.Głosmaznękany.–Pójdziemynadrinka?–
pyta.
–Jestemautem.Tywypijeszdrinka,ajakawęmrożoną.Uczniowiedalicipopalić?
– Nie, nauczyciele. Twierdzą, że jestem zbyt wymagająca i dzieciakom brakuje czasu na inne
przedmioty. Podobno dzisiaj nikt już nie czyta lektur w całości, tylko fragmenty i streszczenia.
Awdodatkuzmuszamuczniów,bychodzilinajakieśtamwystawy.„Aprzecieżsąteżinneprzedmioty”,
powiedział fizyk, mając na myśli fizykę. „Jasne”, zawtórowała mu chemiczka, mając na myśli chemię.
„Owszem”, dodała biologiczka, mając na myśli biologię. Nie chciało mi się odzywać, co strasznie ich
wkurzało. W końcu zebrałam swoje rzeczy i wychodząc, rzuciłam: „Wystawy, mówicie. Galerie.
Wypracowania.Czytanie.IniedajBóg,jakieświerszealbokoncerty.Tewszystkiebezużytecznesprawy,
którychniepopieranawetministerkulturyczyjakiegośtamdziedzictwa.Wiecieco,amożebezużyteczne
sąteodklepywanelekcjereligii”.
–Och,ostroposzłaś.Możesięnacośprzydają–mówię,zmartwiona,żeJolkaznównarobiłasobie
kłopotów.
–Możesięprzydają,alenietakiejakunas.Katechetazerwałsięzkrzesłaipoczerwieniał.Wszyscy
gapili się na mnie w oczekiwaniu jakiejś mocnej pointy. Bo wiesz, ja takie przemowy zawsze kwituję
czymśdosadnym.
–Oj,wiem.Icopowiedziałaś?
–Arslonga,vitabrevis.Ichminydałymisporosatysfakcji.Tylkomuzyczcewkącikachustbłądził
uśmiech.Ładniesięnazywa:Amelia.Gdybyniebyłatakanieśmiała,napewnobymniewsparła.Bochór
ikołomuzycznetoteżzawracaniegłowy.Sztuka.Nacokomusztuka?
–Podziwiamcię.Ibłogosławiędzień,wktórymnapierwszymrokuusiadłamobokciebie.
–Nie,tojausiadłamobokciebie,bowszystkiemiejscabyłyjużzajęte.Widocznieodstraszałaśludzi
–odpowiada.
–Maszrację.Akuratzbytmocnospryskałamsięperfumami,któredostałamodojca,atymiałaśkatar.
Przezcałyczaskichałaś.Pożyczyłamcichusteczkęzmoimiinicjałami.Dodziśmijejnieoddałaś.
–Krótkomówiąc,byłyśmysobieprzeznaczone.Achusteczkinieoddałam,bobyłatakzasmarkana,że
brzydziłamsięjąuprać.
Miasto zaroiło się młodzieżą szkolną, która wróciła z wakacji. Na Krakowskim i Nowym Świecie
trudno o wolny stolik pod gołym niebem. Ale Jolce zawsze udaje się coś upolować, zupełnie tak jak
Marcelowi zawsze udawało się znaleźć miejsce do zaparkowania. Do dziś podziwiam tę jego
umiejętność.
Od kiedy rada Anki, aby na Krakowskim właśnie albo na Nowym Świecie wypatrywać Karola,
okazałasiętakskuteczna,jużtradycyjnie,pókiciepło,chodzimytamnadrinka.Icorobimy?Oczywiście
wypatrujemy,czylisprawdzamyjejteorięspotkania,któramówi,żewkażdymmieściesąmiejsca,gdzie
zawsze można spotkać znajomego albo nawet kilku znajomych. Lubimy spotkania, jest w nich jakaś
energia,którałączyprzeszłośćzteraźniejszością,aczasem,jakwprzypadkuJoliiKarola,możerównież
zprzyszłością.Ilubimyobserwowaćludzi,nazywaćichwyrazytwarzy,sposóbchodzenia,gestykulację,
domyślaćsię,jakiemajązawody.
–Tamłodakobietawzielonymsweterku–Jolawskazujebrodąwbok–uśmiechasięprzedsiebie.
Jestszczęśliwa.
–Niesietorbyznazwamieleganckichsklepów.Chybamaporządnąpensję–spekuluję.
–Krótkomówiąc,niepracujewkulturzeanioświacie,tylkowkorporacji.
–Albomabogategomęża,bojednakotejporzepowinnabyćwjakimśbiurowcu–ciągnę.
Jolkawzruszaramionami.
– A my? My też sobie tutaj siedzimy, a wcale nie mamy bogatych mężów. W ogóle ich nie mamy.
Wystarczytychobserwacji.MiałaśopowiedziećoślubieLaury.Właśniedostałamzaproszenie.
– Wesele w dzisiejszych czasach jest bardzo skomplikowanym logistycznie przedsięwzięciem. Ślub
cywilnytopestka,alewesele,mójBoże!–wykrzykujęikilkaosóbzerkawnaszymkierunku.–Todroga
przez mękę. Organizator, którego ktoś im polecił – kontynuuję już ciszej – domagał się wodzireja,
korowodówijakichśweselnychkonkursów,aleLauradałamuodpór.Potemzachęcałichdospecjalnych
kursów tańca, żeby pięknie wypadli na parkiecie. Tutaj z kolei odpór dał Wojtek. Zapewnił, że umieją
tańczyć wystarczająco dobrze, a kiedy usłyszał, że człowiek powinien doskonalić swoje umiejętności,
powiedział,żeterazakuratdoskonaliswojącierpliwość.Przyustalaniumenuznówdoszłodosprzeczki,
booniniechcielianiśledzi,aninóżekwgalarecie,anidewolajów.Jednakkulminacjanastąpiła,kiedy
okazałosię,żeniechcąteżmocnychtrunków.Tylkoszampaniwino,orzekłaLaura.Panzaniemówiłna
chwilę,poczymzacząłkręcićgłową:oj,gościeniebędąradzi,bezwódkiniemazabawy.Itakwkółko.
Facetsięwkońcuwkurzyłistwierdził,żeztakiegoweselatoonrezygnuje.„Mamtogdzieś–wysyczał
zzaciętąminą.–Samisobieorganizujcie”.
– No cóż, pewnie jest artystą w swoim fachu – kwituje Jolka. – A młoda para nie doceniła jego
talentu. Och, wzruszam się na myśl o dawnych weselach. Pamiętasz te straszne knajpy z bezczelnymi
kelnerami. W mojej wisiała tabliczka z napisem: „Nasz klient, nasz pan”, co nie przeszkodziło
kierownikowinaciąćnasnaalkoholu.Piękniebyło.
– Moje przyjęcie weselne też należało do niezapomnianych. Do dziś mi głupio, że wzięłam w nim
udział.
–Oj,Maniu,alebyłyśmytakiemłodeiszczupłe.
– Coraz częściej uważam, że to jedyna zaleta młodości: młodość i szczupłość. Chodźmy. Dziś już
nikogoniespotkamy.
– Dobrze, tylko dojedzmy lody. Są pyszne. A popatrz, tamta wysoka, przystojna, w kwiecistej
sukience, jest chyba zakochana, bo emanuje radością, co widać nawet z daleka. A on patrzy na nią
z taką… – Jola nagle milknie, najwyraźniej nie potrafi wyrazić słowami, jak ten mężczyzna patrzy na
kobietęwkwiecistejsukni.
–Ico?–pytampochylonanadresztkąlodów,którychilośćwpucharkuwtejchwilijestodwrotnie
proporcjonalnadowielkościmojegopoczuciawiny.
–Nie,toniemożliwe,jachybaśnię.Czywidzisztosamocoja?Takobieta…
Podnoszęgłowęiobserwujęparę,którawłaśniemijapomnikMickiewicza.
– Co takiego, para ludzi około pięćdziesiątki, trzymają się za ręce, on przystojny, ona też,
roześmiani…Chryste!
– Czyli wzrok mnie nie myli. Anka z facetem, który na pewno nie jest jej mężem, bo jej mąż jest
kurduplem–mówiJolkatymswoimzasadniczymnauczycielskimtonem.
Obserwujemyichdyskretnie,jużwmilczeniu,bowłaściwieniemasensukomentowaćsytuacji,która
wydaje się jednoznaczna: wyglądają na zakochanych. W dodatku mam wrażenie, że skądś znam tego
faceta,żejużgogdzieświdziałam.
–Wieszco,dajmyspokój–proponuję–bozaczynamywidziećrzeczynieprzeznaczonedlanaszych
oczu.
–Alecozmężem?–odzywasięJola.
–Acomabyć?Mymusimysobiejakośradzićzezdradąiporzuceniem,niechoniteżsobieradzą.–
Wzruszamramionami.–Chodźmy.
–Uciebiewporządku?–pyta,kiedyodprowadzamjąnaprzystanek.
–Tak.Wzasadzietak–odpowiadam.
–Czyliniezabardzo.
–Maksterazpracujewdomu.Jatociężkoznoszę.Awjegomieszkaniu…Nowiesz,mieszkaMarta.
–Typrzestańwreszcie…–zaczynaJola,aleniekończyzdania,bonadjeżdżajejautobus.
Machadomnieześrodka,apochwilidzwoni.
–Maniu,jacięproszę,zastanówsięstorazy,zanimznówzrobiszcośgłupiego.
–Postaramsię.Cześć.
Wiem,cozamierzałapowiedzieć:żebymprzestałakomplikowaćprostesprawyidoceniłato,comam.
Tylkożemnieakuratdręczyto,żeczegośniemam.
Nie chcę wracać do domu. Jest takie miejsce, gdzie mogę w samotności i ciszy porozmyślać –
mieszkanieRóży,którestoipusteodponadroku.Jadętam.
Otwieramdrzwi,możliwienajciszej,żebyuniknąćspotkaniazsąsiadką.Nicztego.Starsiludzietylko
udają,żesąprzygłusi:kiedynietrzeba,słysząwszystko.
–Och,dobrywieczór,paniMarysiu,dawnopaniniewidziałam!–wołaradośnie.
–Tak,jestembardzozajęta.Dużopracyiwogóle.Przepraszam,powinnamsięczasemodezwać.
–Nicnieszkodzi.Jakośsobieradzę.Teraztozsąsiadkązpiątegooglądamserial.Nowy.Turecki.Ale
wolałamzRóżą,boonawtrakcieniekomentowała.Atabezprzerwygadaicogorsza,wciążdoradza
bohaterom.
–Todobrze,żemapanitutajbliskąosobę.Przepraszam,trochęsięśpieszę.
–Oczywiście.Niezatrzymujępani.Aha,tydzieńtemubyłatutajmłodakobieta,ładnaczarnulka.Kiedy
wyszłamnaklatkę,spytałaoRóżę.„Umarłaroktemu”,powiedziałamiłzazakręciłamisięwoku.Aona
bezsłowaodwróciłasięizbiegłaposchodach.Nawetnieczekałanawindę.
W mieszkaniu wciąż pachnie lawendą. Róża wkładała pęczki suszonej lawendy do szafy i szuflad,
twierdząc, że ma działanie przeciwmolowe. Uchylam okno i rozglądam się po pokoju. Wszystko jest
pokryte warstwą kurzu. Moje kroki odbijają się od ścian echem, które wprowadziło się do mieszkania
Różyjakiśczaspojejśmierci.Wrogupokojuwisidorodnapajęczynazmartwąmuchą.
Ciekawe, kim jest ta młoda kobieta. Róża była samotnicą. Nie znała żadnych młodych kobiet. Co
najwyżejkilkastarych.Możemamacoświe.Spytamjąoto.
– Dlaczego przestałaś do mnie przychodzić? – pytam Różę, siadając w fotelu. – Chciałabym
porozmawiaćztobą,boduchywiedząożyciudużowięcejniżludzie.Potrzebujęrady.
Ale duch Róży nie chce się do mnie odezwać. Przez dziesiątki lat przychodziłam do niej dwa razy
w tygodniu i nieuważnie słuchałam tego, co do mnie mówi, a teraz, kiedy jej nie ma, chciałabym jej
słuchać godzinami. Zadawać pytania. Prosić o radę. Zawsze jest za późno. A jednak wciąż czuję jej
obecność.Robisięciemno,aleniezapalamświatła.Rozpamiętujęswojeżycie.Głównieporażki.Jakna
przykładniechcielimniezatrudnićwgazecie,dlaktórejnapisałamkilkaponoćdoskonałychreportaży,
boszefwolałzatrudnićmężczyznęiwcalesięztymniekrył.Marzyłamotejpracy,aleniestetymiałam
małe dzieci. „Wie pan – powiedziałam bardzo spokojnie – może się zdarzyć, że żona pana porzuci,
zostaniepanzdwójkądzieci,zresztąwystarczyjedno,iklops:atokatar,atoferie,toznówwszy.Tak,
tak,dzieciwprzedszkolułapiąwszyinawetowsiki”.Dodziśpamiętamjegominę.Trzebaprzyznać,że
wykazałsięrefleksem:„Gdybymiałapaniżonę,bezwahaniabympaniązatrudnił”.
AleterazchodzigłównieoMaksa.Jakmupowiedzieć,żeniemożepracowaćwdomu?Żewolęgo
niemieć,niżmiećodranadowieczora.Takichrzeczyniewolnomówićludziom,którzywdodatkunas
kochają.
Stoję już w drzwiach, kiedy mój wzrok pada na pomarańczową walizeczkę z pamiątkami Róży,
iuświadamiamsobie,żewciążnieznamjejzawartości.Cosięwłaściwierobiztajemnicamiczłowieka,
któryumarł?Zjegolistami,dziennikiem.Czytasięje,zostawiawspokojuczywrzucadoognia?Icosię
robi z laptopem po śmierci jego właściciela? Czyści się twardy dysk i używa go dalej? Na szczęście
Różaniemiałalaptopa.Niemagoteżmojamama,alejamamażtrzy.Pełnezapisków,którychniktnigdy
niepowinienprzeczytać.
Dochodzi jedenasta. W kuchni unosi się zapach krupniku. Otwieram okno, żeby przewietrzyć.
W mieszkaniu Maksa pali się światło. Ona nigdy się stamtąd nie wyprowadzi. A ja będę się pogrążać
wrozterce.Martaniepotrzebniesiętakwysilała,żebymidokuczyć–wystarczyło,żezajęłamieszkanie
Maksa.Jużsamymtymmniepokonała.
Icoteraz?IśćdołóżkaizasnąćobokMaksa?Toniepojęte,przecieżmieliśmytylewspaniałychnocy,
cudownych dni. I koniec? To by oznaczało, że potrafię się zakochać, ale nie potrafię kochać. Nie, po
prostunieumiemzkimśbezprzerwymieszkać.Nicwięcej.Trzebabyłoustalićtakierzeczynasamym
początku.Alenieprzyszłonamtodogłowy.Anijemu,animnie.
Około północy postanawiam wziąć się w garść i w tej samej chwili dzwoni telefon. Marta. O tej
porze?Czyżbymsprowokowałająmyślami?
–Witaj,tuMarta.Palisięuciebie,więcodważyłamsięzadzwonić.Maszchwilkę?
–Tak,słuchamcię–odpowiadamdośćchłodnowobawie,żeznówbędęmusiałazajmowaćsięjej
życiem.
–Makscipowiedział?
–Oczym?
–Wsobotęsięwyprowadzam.
Boże,gdybymwiedziałaotym,niemiotałabymsięprzeztyledni,tylkojakimśeleganckimpodstępem
skłoniłabymMaksa,żebypracowałusiebie,iwszystkowróciłobydonormy.NiechcęsprawiaćMarcie
przykrości,alenieumiemukryć,żesięcieszę.
–Adokąd?Maszgdziemieszkać?–pytam,starającsię,żebymójgłosniebrzmiałzbytradośnie.
–Wynajęłamkawalerkę.
–Alejak?Przecież,oilewiem,niewielezarabiasz.
–Zaproponowanomiświetnąpracę–odpowiada,aletakimtonem,jakbywłaśniejejcośodebrano.
–Ankanicminiemówiła.
–Onajeszczeniewie,naraziepowiedziałamtylkoMaksowi.Wolałamtegonierozgłaszać,żebynie
zapeszyć.Zaczynamwprzyszłymmiesiącu.Istraszniesięboję.
Kurczę,teraznaprawdętrzebająpodtrzymaćnaduchu.Żebytylkozestrachuniezrezygnowałaztej
świetnej pracy. Ale nie wiem, co powiedzieć, przecież to się nie zdarza, żeby kobiecie przed
pięćdziesiątkąproponowano„świetnąpracę”.Wszędziechcątylkomłodychzdużymdoświadczeniem.
–Noto…noto…–dukam.
–Wiem,tobrzminiewiarygodnie.Owszem,pomogłyznajomości,alenaprawdęszukalikogośtakiego
jak ja. Do nowego pisma dla kobiet w naszym wieku. Pokieruję działem mody i urody, a mogłabym
jeszcze kulinarnym, na gotowaniu znam się najlepiej. Po maturze skończyłam kurs kulinarny w Paryżu.
Bardzoelitarny.Rodzicemigoopłacili.Alemisięnieprzydał.
AMakstwierdził,żeonanicniepotrafi!PrzecieżmogładostaćpracęwParaboli,gdziepostanowili
przerzucićsięnafrancuskiepotrawyiszukalinowegoszefakuchni.
–Maniu,jesteśtam?
–Jestem,jestem.KurswParyżu,mówisz.Kulinarny.Świetnapraca.Czytyniezmyślasz?
Tak,bałamsię,żeMartakłamiealbożepostradałazmysłyodtychwszystkichkłopotów.Anakoniec,
żemniewkręca,zupełniejakAnkawkręciłamniewśledztwowSzarotce.
–Nieobawiajsię,niezmyślam.Zaczynamnoweżycie.Atydlaczegonieśpisz?
–Jużsiękładę.Pracowałam.Gratulujęiodezwijsięczasem,jakciidzie.Dobranoc.
Cieszęsięzjejsukcesu,tymbardziejżeniebawemwyprowadzisięnietylkozmieszkaniaMaksa,ale
równieżzmojegożycia.Przedewszystkimjednakczujęwielkiezmęczenie–jejdługotrwałąobecnością
zaledwie sto pięćdziesiąt metrów ode mnie, obecnością Maksa kilka metrów ode mnie, nieustannym
chaosemwokółmnie.
MAKS
Położyłsię,zanimwróciła,ipróbowałzasnąć.UsłyszałzgrzytkluczawzamkuijakManiaotwiera
okno, a potem z kimś rozmawia przez telefon. Od wielu dni czuł, że dzieje się z nią coś niedobrego,
idomyślałsię,żetomazwiązekznim.Niepowstrzymamtego,pomyślał.Nawetjeśliwymieniękapcie
natenisówki(wiedział,żekapciedenerwująMarię,istarałsięnieszurać)iprzestanęszeleścićgazetą
(starał się przekładać strony bezszmerowo), bo takie rzeczy drażnią ludzi, kiedy przestają kochać.
Większa część jego małżeństwa z Martą upłynęła na tym, że coś ich w sobie nawzajem irytowało.
Prowadzilinieustającąwojnę.Pamiętamnóstwotakichscen.
Martawchodzidopokojuimówizezłością:„Przycisz.Wiesz,żenieznoszętejmuzyki”.„Ajanie
znoszętychtwoichsłodkichprzebojów”,odpowiadał.„Znówpodziubałeśmasło”.„Jakieznaczeniema
kształt masła?”. „Estetyczne”. „Kiedy wrócisz?”. „Nigdy”. Po jakimś czasie nie potrafili normalnie
rozmawiaćjużnażadentemat.Nawetkwestiazwykłychzakupówkończyłasiękłótnią.Martawciążbyła
obrażonaimiaławgłosiepretensję,aonodpowiadałzironiąalbouporczywiemilczał.Weszlinascenę
iniepotrafilizniejzejść.Odgrywaliwnieskończonośćjednąitęsamąsztukę,którazaczynałasięrano
ikończyła,kiedyzasypiali.Właściwietonadaltrwała–wichsnach.Gdybyjednoznichogłosiłokoniec
przedstawienia, może jakoś doszliby ze sobą do ładu. Niestety, byli już aktorami doskonałymi, którzy
zjakąśmasochistycznąprzyjemnościądążądoabsolutnejperfekcji.Kiedybrakowałoimsłów,potrafili
swoje emocje wyrazić gestami, wzrokiem, wzruszeniem ramion, parsknięciem. Mimo to Maks na swój
sposóbkochałMartę.Byłychwile,gdymiałochotępodejśćijąprzytulić,alenigdytegoniezrobił.Bał
się,żegowyśmiejealboodepchnie.Niewiedział,żejąteżmęczytoprzedstawienie,żeżałujeraniących
zdań,którebezwiedniewypowiada.
Kiedy się wyprowadziła, nie mógł sobie znaleźć miejsca, a po miesiącu poczuł ulgę. I nawet był
Marciewdzięczny,żezakończyłatęwojnęnasłowaizłośliwości,tonibywspólne,alewrzeczywistości
osobneżycie.
Dopieroteraz,kiedyMartawróciłaiwprowadziłasiędojegomieszkania,zacząłsięzastanawiaćnad
przeszłością. I doszedł do wniosku, że powinien był Martę mocniej wesprzeć, kiedy przez wiele lat
zajmowałasięchorąmatką,potemrównieżojcemiciotką.Owszem,musiałzarobićnautrzymaniedomu
idużoczasupoświęcałsynowi.Aletobyłozamało.Niestety,terazteżniepotrafiłjejpomóc.Zrobiłato
Maria, która dostrzegła i doceniła talenty Marty. Nagle przypomniał sobie, jak wspaniale umiała
gotować. Wprawdzie on wolał tradycyjną kuchnię matki, ale trzeba przyznać, że Marta była kulinarną
artystką. I pięknie się ubierała, rysowała, w domu zawsze stały kwiaty. Zadzwonił do niej. Chciał jej
powiedzieć coś miłego i że właśnie szuka dla niej mieszkania. Doskonale wiedział, że dopóki Marta
mieszka u niego, Mania będzie wariować. Głos miała spokojny, jak nigdy. „O, miałam do ciebie
dzwonić.Wsobotęsięwyprowadzam.WynajęłamkawalerkęnaUrsynowie–powiedziała.–Ipostaram
się czym prędzej oddać ci pieniądze. Na raty, jeśli można”. „Marta, nie trzeba. Powinniśmy sobie
pomagać. Mimo wszystko. To była tak zwana bezzwrotna pożyczka”. „Dzięki. Klucze wrzucę do
skrzynki”. Zdziwił się. Jeszcze niedawno Marta wypominała mu jakieś głupstwa z przeszłości. A teraz
mudziękuje.
Nie miał talentu do kobiet. Zawsze go porzucały. Nie wiedział, co robi źle. A powód był prosty:
trafiał na ekstrawertyczki, ambitne, niespokojne, którym trudno sprostać. Długo był sam. Pierwszy raz
odważył się pomyśleć o jakiejś zmianie, kiedy na balkonie domu naprzeciwko zaczęła pojawiać się
Mania. Okazało się, że nałogi naprawdę łączą ludzi – przecież nigdy by się nie spotkali, gdyby nie
papierosy,którepalilinaswoichbalkonach.Niewiedział,jakwyglądaaniilemalat.Kilkarazysterczał
naulicyopodalwejściadojejdomuwnadziei,żezobaczyjązbliska.Mógłbydziękitemuocenićswoje
szanse. Zanim w sylwestra odważył się zadzwonić do jej drzwi, z walącym sercem, onieśmielony, coś
niecoś jednak o niej wiedział: że najprawdopodobniej mieszka sama, ma poczucie humoru i późno
kładziesięspać.
Słyszy, jak Maria krząta się po kuchni. Chciałby do niej pójść, porozmawiać, ale wie, że to nie ma
sensu.Obojeniecierpiąpoważnychrozmów,niewierząwichmoc.
Podrugiejwsunęłasięcichodosypialni.Zapachniałooliwkowymżelempodprysznic.Położyłasię
i raz-dwa zasnęła. A on tymczasem dochodził do wniosku, że właśnie porzuca go kolejna kobieta,
izapragnąłjązatrzymać.Ipostanowił:zaproponujeMarii,żezamieszkausiebie,ibędzieudawał,żetak
naprawdętojegopomysłiżemanatoochotę.Odtegozacznie,apotemsięzobaczy.
***
Wsobotęwstajęowschodziesłońca.Iczujęjakąśnadzwyczajnąświeżośćwsercu,wduszy–gdzieś
wewnątrz,skądmójorganizmwysyłaprzyjazneimpulsy.PatrzęnaszczoteczkęMaksa,najegomaszynkę
do golenia, ręcznik w paski, wodę toaletową Diora, które przeszkadzają mi trochę mniej niż wczoraj.
Martapewniesięterazpakuje.Niebawemwezwietaksówkęiodjedzie.„Oho,znówkombinujemy,tak?–
GłosStrofybrzmigroźnie.–Zamęczałaśmnieprzezkilkatygodni.Domagałaśsięrad,aterazco?Och,
maszynkadogolenia,jakietowzruszające,jakżetrudnozrezygnowaćztegoatrybutumęskościwswojej
łazience!Nie,mojadroga,terazzostaniemysame,dopóty,dopókinieodwołamswojejdecyzji.Koniec,
kropka.Zrozumiano?”.Boże,jakjąrozpuściłam.Wporządku.Marację.
Parzękawę,wyjątkowoaromatyczną,którądostałamodLaury,robięśniadanieiczekam,ażMakssię
obudzi. Ale jak to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało brutalnie? „Maksiu, wiem, że się ze mną nudzisz,
ciągletylkopiszęipiszę,atymusiszpodwarazyczytaćgazetęipodwarazyoglądaćwiadomości.To
się za chwilę zmieni, przyrzekam, ale teraz muszę pobyć sama. Może pomieszkasz u siebie?”. Nie, to
odpada. Rozważam jeszcze kilka innych wariantów, a kiedy w końcu, zrezygnowana, uznaję, że wolę
przeczekaćkryzys,niżzranićMaksa,tensiadaprzystoleicałujemnienadzieńdobry.Wystarczy,myślę,
jeśliMaksbędzieusiebiewgodzinachpracy.
–Dziękizapyszneśniadanie–mówiMaks,obierającjajko.–Wiesz,Martasięwyprowadziła,więc
pomieszkam u siebie. Chcę tam zaprowadzić swoje własne porządki. A poza tym dobrze nam zrobi
rozłąka,bochybazaczynamysobiedziałaćnanerwy.
Wpierwszejchwiliczujęulgę,żetapropozycjawyszłaodniego.Iuświadamiamsobie,żeonwtym
czasieteżmusiałprzeżywaćrozterki–widział,cowyprawiam,idomyślałsię,ocochodzi.Drugachwila
jest bardzo przykra – może ja też działam mu na nerwy, może ma mnie dość i jego propozycja jest
wstępemdorozstania?
–Tak,maszrację.Teżotymmyślałam.Muszęterazzakasaćrękawyirozsupłaćwęzełgordyjski,czyli
zapętlonąfabułę.Powinnammiećabsolutnyspokój.
–Węzłówgordyjskichnierozsupłujesię,tylkoprzecina–odpowiadaMaks.
–Alejakprzetnę,towszystkosięrozsypie.
– Czasem tak trzeba, po prostu przeciąć coś. – Pewnie ma na myśli nasz związek. – A kiedy ty
będzieszprzecinała,jazajmęsięsprzątaniemimożeswoimsprzętemwędkarskim.
Nierozumiem,czemujestmiprzykro.Muszęzagadaćtęniejasnąsytuację,więcwykorzystujęfakt,że
nieznoszęwędkarstwa,izaczynam:
–Niepojmuję,jakmożnazabijaćdlarozrywki.Ktoś,ktostrzeladozwierzątdlaprzyjemności,jest
barbarzyńcą, który w dodatku, używając głupich argumentów, dorabia do tego barbarzyństwa różne
pokrętne teorie. Zobaczysz, to lobby myśliwskie jest tak potężne, że niedługo zaczną polować na
wiewiórki w Łazienkach. Na oczach dzieci. No właśnie, dzieci. Czy ty wiesz, że oni polują z małymi
synami? A jak nie mają synów, to nawet z córkami. Bo to niby takie męskie, a synów do tego męstwa
trzebaprzysposabiaćodmaleńkości.Najlepiejjużwkołyscedaćimdorękistrzelbę,żebysięzaprawiali
wboju.Wiesz,Marcelbyłtrudny,alekochałzwierzęta.Jednemuswojemukumplowi,któryprzechwalał
się,żepoluje,powiedział,żejestpalantem.Tamtensięśmiertelnieobraziłiprzestałdonasprzychodzić,
comniebardzoucieszyło.Równieżdlatego,żemnieuwodził,kiedyMarceltegoniewidział.Tobymi
nawetnieprzeszkadzało,gdybynieto,żemiałręcesplamionekrwiąniewinnychzwierząt.Maks,rybyteż
czują,takjakmy.
–Notoznikam–oznajmiaMaks,anisłowemnieodnoszącsiędomojejprzemowywobroniefauny.
Kiedysiępakuje,wygłaszamkolejną,nerwowo,zguląwgardle:
–Niektórymludziomwydajesię,żemająwiększeprawodożycianiżinneistoty.Atobzdura.Jeśli
jakiś poseł jeszcze raz będzie publicznie wypowiadać głupstwa o moralności i wyższości człowieka,
oskarżę go o ranienie moich uczuć. Jeszcze nie wiem, jak je nazwać, bo najłatwiej to nazwać i zranić
uczucia religijne, których jestem pozbawiona. No powiedz, dlaczego można ranić moje uczucia
niereligijne?Powiedz.Uczuciawrażliwejagnostyczki,któradryfujewstronęateizmu.Bocorazbardziej
wątpi.Awieszdlaczego?
Makskręcigłową.Właściwietosamateżnieznamodpowiedzi.Otwieradrzwi,alesięnieodzywa.
– Bo religia w rękach nieodpowiedzialnych ludzi prowadzi do degeneracji. A ludzkość jest
nieodpowiedzialnaiuważa,żeskoroBógstworzyłświat,toBóggoteżocali.
–Maniu,pewniemaszrację.Pójdęjuż–mówiMaksicałujemnienapożegnanie.
Jestemdotkniętajegobrakiemreakcjinamojąbłyskotliwąmyśl,więcnapożegnaniemówię:
–Iproszę,niedzwońmydosiebie.DajmysobieodetchnąćpotychemocjachzMartą.
Kiedywchodzidowindy,czujęsiętak,jakbyodszedłnazawsze.
W moim mieszkaniu zapanowała kojąca cisza. Żadnych dźwięków prócz leniwego bzyczenia
jesiennychmuchipostukiwaniawklawiszelaptopa.Dopieropopołudniurobięsobieprzerwęnakąpiel
i lekturę w wannie. Właśnie w niej przysypiam z ostatnią powieścią Tokarczuk, kiedy odzywa się
dzwonek telefonu. Jedną ręką podrywam do góry książkę, drugą chwytam telefon ze stołeczka obok
wanny.
–Dzięki,uratowałaśżycieKsięgomJakubowym–mówiędoJolki.
–Komu?
– Czy ty w ogóle czytasz prawdziwe książki, czy tylko szkolne lektury? Po co dzwonisz? Bo jeśli
znówwjakiejśbłahejsprawie,towiedz,żewłaśniezażywamkojącejkąpieliwkojącejciszy.
–Aha,czyliznówprzytopiłaśksiążkę.Ajazawszemówięswoimuczniom,żeby…
–Czyliwjakiejsprawie?–przerywamjejbrutalnie.
–Bardzopoważnej.Jakmyślisz,czyjamogęcierpiećnakompleksKlitajmestry?
– Już prędzej Ofelii. O ile mnie pamięć nie myli, po rozstaniu z Jurkiem, kiedy już wygrałaś bitwę
otenbeznadziejnykorkociąg,powiedziałaś,żetwojeżycieniemasensu.Musiałamnielegalniezdybywać
antydepresanty,boniesposóbciębyłopodnieśćzłóżka.
–Tak–odpowiadaJolkazrozmarzeniem.–Iprzezdwatygodnieniemusiałamchodzićdoszkoły.
–No,niejestempewna,czywpatrywaniesięwsufitprzezcałedoby,tociekawezajęcie.
– Bardzo ciekawe. Nie wpatrywałam się w sufit bezmyślnie, tylko obmyślałam wszystkie możliwe
rodzaje mordu. Po tygodniu postanowiłam załatwić go cyjankiem, a potem na wszelki wypadek dźgnąć
jeszcze nożem kuchennym, który zresztą też chciał zabrać, ale właśnie trzymałam go w dłoni, więc
zrezygnował.Jadodziśsięboję,żenaprawdęmogłamtozrobić.Podobnotakdochodzidowiększości
zabójstw.Przypadkiem,wafekcie.
–Acorobiłaśprzezdrugitydzień?
–Myślałamotym,jakzemścićsięnatej…
–Miłej,Boguduchawinnejdziewczynie,którąuwiódłiktóraterazsięznimmęczy.
–Nowłaśnie.Ijeszczeotym,wjakisposóbpóźniejodebraćsobieresztkęswojegojałowegożycia.
–Tak,pamiętam.InaokrągłooglądałaśDoktoraŻywago,żebyprzypadkiemniepoczućsięlepiej.
–Alejawcaleniewtejsprawie.Chcęcięzaprosićdoteatru.
–Chętniepójdę.Anaco?
–Doteatrukukiełkowego.Tylkomusimymiećjakieśdziecko.MożeKacperpożyczynamZuzię?
Kompleksy?Zaraz…właśnietegobrakujemojejbohaterce!Dotarłammniejwięcejdopołowy,aona
wciąż jest taka bez wyrazu. Trzeba ją wzbogacić jakimś malowniczym kompleksem, a ponieważ jej
zachowaniaczęstosąnieracjonalne,bezsensowne,mójwybórpadłnakompleksJonasza.Niechucieka
przed podejmowaniem decyzji, przed sukcesem, który się do niej garnie, przed powodzeniem, przed
miłością. To oczywiste – ona już ma ten kompleks, tylko zbyt mało wyrazisty. Trzeba go wzmocnić
iodkryć,skądsięwziął.Dzieciństwo,oczywiście,żetak–podobnowszystkosiębierzezdzieciństwa.
A na koniec sprawię, żeby go pokonała. Albo on ją. To drugie rozwiązanie jest bardziej kuszące, ale
obiecałamsobie,żeżadnychdramatów–samehappyendy.
Po pięciu dniach ciężkiej pracy od rana do późnej nocy również węzeł gordyjski został przecięty –
rzeczywiścieniedałosięgorozsupłać–ipostanawiamzrobićsobieprzerwę.Wychodzęnabalkon.Jest
pełnia.UMaksaniepalisię,taksamojakwczorajiprzedwczoraj,itrzy,iczterydnitemu.Ostatniraz
widziałamświatłowjegooknachwdniu,wktórymsięwyprowadził.Todobrze,żeniesiedziwdomu.
Ale mógłby czasem zadzwonić. Niestety, to ja sama zaproponowałam, żebyśmy tymczasem dali sobie
odetchnąć od telefonów. Żeby każde zajęło się tylko i wyłącznie własnymi sprawami. Pewnie się
ucieszył.Ciemneoknawjegomieszkaniudziałająnamnieprzygnębiająco.Biorętelefon,jedenrazmogę
przecieżzadzwonić.„Abonentczasowoniedostępny”.Trudnosiędziwić,odpoczywaodwariatki,która
sama nie wie, czego chce. Gdzie on jest? Co robi? „Chyba wiesz – odzywa się Strofa. – Inteligentny,
przystojny,cierpliwy,dowcipny,niepali,niepije,cud,żetakdługoztobąwytrzymał”.Coracja,toracja.
Amożejestchoryipotrzebujepomocy.
Godzinę później stoję pod drzwiami mieszkania Maksa. Nie ma go. Kiedy czekam na windę, pani
Krysia,leciwasąsiadkaMaksa,wychylagłowęprzezszparęwdrzwiachigłośnymszepteminformuje:
„PanMakswyjechał.Mówił,żenaryby,aleniemiałprzysobieanijednejwędki”.Ocholera!Bezwędki
narybytojeszczegorzejniżbezkoszanagrzyby.„Proszęsięniemartwić–pocieszampaniąKrysię.–
Tam, gdzie pojechał, jest wypożyczalnia. Są nawet harpuny i kusze”. Miałam ochotę dodać, że
wypożyczająteżpięknemilczącekobietydotowarzystwa,którenietrująfacetomocierpieniuryb,tylko
siedząnabrzegurówniebezmyślniejakoniiczekają,czekają,czekają.Niestety,wtymmomenciewidzę
taką właśnie kobietę u boku Maksa, jak razem siedzą nad jeziorem albo w łódce, w promieniach
wschodzącegoalbozachodzącegosłońca.
–Dobrzesiępaniczuje?–wyrywamniezzamyśleniagłospaniKrysi.
– Świetnie, wszelkie zło świata przez te stuknięte singielki – mówię i w tej samej chwili
uświadamiam sobie, że pani Krysia jest wdową i zatwardziałą singielką, bo żyje w tym stanie co
najmniejodtrzydziestulat.
– Myślałam, że jest pani bardziej nowoczesna. To na pewno przeszkadzają też pani geje,
Afrykańczycy,Romowie…
Co za poprawność polityczna! Nie pozwoliłam jej dokończyć w obawie, że lista obiektów mojej
niechęcimożebyćbardzodługa.
– Nie, tylko singielki i sodomici. No to do widzenia, pani Krysiu, i dziękuję, a gdyby Maks się
pojawił,proszęmupowiedzieć,żemnietutajniebyło.
Nodobrze,wobectegotrochęsięzrelaksuję.WtakiejpotrzebiezawszenajpierwdzwoniędoJoli.
–OcocichodziłoztymkompleksemKlitajmestry?–pytam.
–E,onic.PrzyszedłJurekwsprawiejakichśdokumentówichociażminęłotylelat,poczułamtoco
dawniej:nienawiśćiżądzęmordu.
– Diagnoza była trafna: kompleks Klitajmestry. Ale jeśli już nie masz myśli samobójczych, to
przynajmniejpozbyłaśsiękompleksuOfelii.Sukces.PrzejdzieszsięzemnąpoStarówce?
–Teraz?
–Aha.
–Przecieżzarazbędzieciemno.
–Coztego.Połazimysobie,popatrzymynanormalnychludzi,zaktórymitęsknię,wejdziemygdzieśna
kieliszekwina.
–Nodobrze.ZapółgodzinynaplacuZamkowym.ŚciągnęteżAnkę,anużnamzdradzi,kimjestten
facetzKrakowskiegoPrzedmieścia.
W kawiarnianym ogródku opodal Pałacu Ślubów, gdzie niedługo moja córka zostanie żoną Wojtka,
opowiadamdziewczynomoMarcie.Ankanawieśćojejplanachpodskakujenakrześle.
–Jakto,ijanicotymniewiem?
–Miałacipowiedziećjużkilkadnitemu.
–Niewdzięcznica!
RozumiemwzburzenieAnki,alebioręMartęwobronę.
–Pewniejestjejniezręcznie.Niewie,jaktoprzyjmiesz.Zrozumją.
–Nie,nieotochodzi.Onamakilkanaścieklientek,którezostawiająunassporoforsy.Ktosięnimi
zajmie?Jestnaprawdęświetnaijaksięokazało,bezkonfliktowa,noprawie.Tonieetyczne,słowodaję.
Rzucamy sobie z Jolką porozumiewawcze spojrzenia. Nieetyczne? A kto po Krakowskim
Przedmieściu przechadza się za rękę z przystojnym facetem, bynajmniej nie własnym mężem? Już
otwieramusta,żebyspytaćoniego,aleJolkakopiemniepodstołem.
–Nomożetrochę–przyznaję.
–KiedyostatniowidziałaśsięzLaurą?–pytaAnka,atopytaniewydajemisiędziwne.
–Dawno,onajeststraszniezapracowana.Madodatkowedwadyżurywtymdomusenioraizajmuje
sięprzygotowaniamidoślubuiwesela.
–Nowłaśnie,byłaumniewsprawiesukienkiślubnej,alezrezygnowała,niepodobałysięjejnasze
pomysły.Uważam,żeonamajakieśkłopoty.Owszem,jestzmęczona,alenieotochodzi.Naprawdęznam
się na tym i dobrze wiem, kiedy młodą dziewczynę coś trapi. Źle wyglądała. Była blada i miała
podkrążoneoczy.
Maks natychmiast odchodzi na drugi plan, na pierwszym pojawia się Laura. Dopiero teraz
uświadamiamsobie,żekiedyostatniodoniejzadzwoniłam,byłaniezbytrozmownaigłówniemówiłam
ja.Czyniezasłabotrzymamrękęnapulsie?Nie–wogólenietrzymamrękinapulsie,nawetnaswoim.
Ale przecież miałam jej nie kontrolować, nie dopytywać, nie przyglądać się jej badawczo. A jeśli
wróciładonarkotyków?Nie,tylkonieto!Corobić?„Powiemci,czegonierobić:niepopełniaćgłupstw,
na przykład nie pytać Laury o narkotyki”. Rady Strofy są czasem przydatne. Ale ja potrzebuję mądrej
człowieczejrady.PopowrociedodomudzwoniędoWeroniki–bezgranicznieufamjejintuicji.
– Cóż ci mogę poedzieć – mówi jakby lekko zawianym głosem. – Jestem zwoleniczką niewinności,
znaczydomniemania.Niemoeżpodejrzać,znaczypodejrzywaćLaury,skoroniemapoodu.Antykroisię
odpodejrz-liwców,którzypo-popełniajązbrodnie.TakiKronosnaszykładpożerałswojedziecitużpo
narodzinach,aprzeeżmógłpoczekaćipołknąćtylkoto,którebyknućzaczeo,toznaczyzaczeobyknuć,
przeciwkoniemu.Ico?Zeusocalałipozbawiłgowładzy.
–Weroniko,przepraszam,amożebytakbezantyku–przerywamjej,jużpewna,żejestwstawiona,co
zdarzasięjejchybadrugi,możetrzecirazwżyciu.
–Bezantykuanirusz.Jakjesteśbezdarna…–zastanawiasię.
–Bezradna–pomagamjej.
– Tak, bezdarna, odwołaj się do antyku. I postąp inaczej niż tamci bogowie i boginie. Załważ, że
większośćkompleksówbierzeswojenazwyodpostaciantycznych.Edypa,Meduzy,Klitej…mastry.
–Klitajmestry.Jolkamatenkompleks.Chybajużnazawsze.Alewiesz,jabymwolała,żebyśmitak
poludzku,niemamterazczasunaczytaniemitów.
–Jakwidzę,jużtylkojawierzęwmordośćantyku.Sądwawyjścia.–Znówsięnamyśla.–Alenie
wiemjakie.Tylkoniemanipuluj.Wiesz,jakLaurazara…guje.
–Wiem,jakzareaguje.
–Albonieróbniciczekaj.Alepoedz,czytyniedenerwałaśsięprzedślubem?
–Strasznie–przyznaję.–Tylkożejamiałammnóstwowątpliwości.Wprawdzienicmnieniemogło
przed tym ślubem powstrzymać, ale czułam, że robię głupstwo. A Laura i Wojtek są szczęśliwi.
Naprawdęchcąsiępobrać.
–Ajasiębaam,chociażniemiaamwąpliwości,żechcęwyjśćzBartkiem.
–ZaBartka?Dzięki,muszęotympomyśleć.Ajaktysięmiewasz?
– Doskonale. Wszystko idzie z płatka. Zaożyyśmy koo gospodyń wiejskich, czyli wiejskich bab,
właśnie to oblewamy. I już mamy siedźbę. Stary dom na skraju wsi. Trzeba go wymontować, ale już
zapewniła,żedostaniemyśrodkiunijne.
–Kto?
–Ona.Księgowa.–Weronikasięśmieje.–Przepraszam,żetakwybachamśmiechem.
–Aczymtakiewiejskiebabysięzajmują?
–Wszytkim:pomagająsobie,pisząwiersze,szyją,czytają,pyskująksiędzu,organizujątargprodutów
re-regionalnychiczująsięjakludzie.–Ipewniepiją,dodajęwmyślach.–Niemaszpoęcia,jakHelenka
się zmieniła. I też jej dzieciaki. A może przyjedź na kilka dni. Piękna pogoda i mać trwa, znaczy trwa
mać…–Namyślasię.
–Matrwać?Dzięki.Możetakzrobię.
–Makssięczuje?
–Tak,dobrze,chybatak.
–Toniewiesz?
–Wera,otyminnymrazem,dobrze?
–Tylkoproszę,nierozkręcajwołbraźni.Każdymaczasemkłypoty.Laurateż.
–Aczywytamniewpadnieciewalkoholizm?
–Nie,właśniepodejłyśmyuchwałę,żewnaszymsklepikuniebędziealkoholu.
–Aconatochłopy?
–Jeszczeniewiedzą.
–Nototrzymamkciuki.
MAKS
Wrzuciłtrochęubrańdonesesera,pocałowałjąikilkaminutpóźniejwszedłdoswojegomieszkania.
Miał poczucie, jakby się rozstali na zawsze, chociaż żadne z nich nic takiego nie powiedziało. Kiedy
poznał Marię, nie myślał, że wspólne życie może być dla niej trudne. W ogóle się nad tym nie
zastanawiał. Pokochał ją od razu i nie zadawał sobie żadnych pytań. W końcu któregoś dnia u niej
zamieszkał.Itobyłchybabłąd:możepowinnispędzaćzesobątylkoweekendy.
Postanowiłzostawićsprawywłasnemubiegowi–naraziezajmiesięsobąiniebędziespekulowałna
temat przyszłości. W najgorszym razie się rozstaną, w najlepszym – znów zamieszkają razem, ale są
jeszczerozwiązaniapośrednie:trochętu,trochętam.
W pokoju i w łazience unosił się zapach perfum Marty. Zostawiła na stole list: „Maks, gdybyś
kiedykolwiek był w potrzebie, ja też chętnie Ci pomogę. Udało mi się odkupić płytę, którą Ci kiedyś
zniszczyłam. Przepraszam. Życzę Ci powodzenia. Trzymaj za mnie kciuki. M”. Tak, przypomina sobie:
nastawiłtępłytęicośwkuchnipitrasił.Wpewnejchwilimuzykaumilkłaiusłyszałtrzask.Wszedłdo
pokoju:Martastałaobokadapteru,zjegoukochanąpłytąDeepPurplewrękach,przełamanąnapół.Dech
muzaparło.Milczeli.Żadneznichniemogłouwierzyć,żetaksięstało.WkońcuMartaszepnęła:„Tego
sięniedaskleić”.Dwatygodniepóźniejsięwyprowadziła.Półrokupóźniejpoprosiłaorozwód.
Wyjąłpłytęzokładki,wyglądałajaknowa.Chętniebyjejposłuchał,aleniemiałjużadapteru.Wsunął
jązpowrotemipostawiłnapółceobokinnychpłyt.Nalałsobiekieliszekkoniaku,trochęzawcześnie,
wyjąłzszafywędki,którychnieużywałodtrzechlat.Postanowił,żezsamegoranapojedzienaryby–
wędkowanie pomoże mu zebrać myśli lub przeciwnie: przestać myśleć o czymkolwiek. Zadzwonił do
leśniczówki,wktórejkiedyśspędzałkażdyurlop,najczęściejtylkozsynem,boMartawolałazostawać
wdomu,izapowiedziałswójprzyjazd.Kiedypodrugiejwnocysiękładł,uMariijeszczesiępaliło.
Wstawałowschodziesłońcaiszedłnaryby.Spędzałnapomościealbowłódcepięć,sześćgodzin
iwpatrywałsięwwodę.Pozawalebardzosięzmienił.Częściejwracałdoprzeszłości,więcejuwagi
poświęcałteraźniejszości.Żyłbardziejświadomie.Nawetporannąkawępiłinaczej:rozkoszowałsięjej
smakiemizapachem,jakbygrałwreklamie.Zresztąwszystkonabrałoinnychsmakówibarw.Wrazznim
zmieniał się świat wokół niego. Ale dopiero po tamtym rozstaniu z Manią zaszła w nim prawdziwa
zmiana.NajpierwuciekłdoTomka,żebyniemieszkaćzMartą.GłówniezewzględunaManię,alenie
tylkodlatego.Czuł,żetosięźleskończy,żeMartaionstanąsięwrogaminazawsze.Kipiałapretensjami,
to wypominała mu jakieś drobiazgi sprzed dwudziestu lat, to znów płakała. Co gorsza jednak, chciała,
żebydosiebiewrócili.Jeszczeroktemupewniebynatoprzystał,alenieteraz,niedziś,kiedyodzyskał
spokójispotkałManię.Pierwszyrazwżyciuczułsięnaprawdęszczęśliwy.Niechciałtegotracić,więc
postanowiłdziałać.JeszczeuTomkasprawdziłswojązdolnośćkredytową.Okazałosię,żejejniema.
Potemobdzwoniłwszystkich,aletowszystkichznajomych,żebyznaleźćMarciejakąśpracę.Nieudało
się – uważał, że Marta nic nie umie. Większość czasu poświęcała na to, żeby ładnie i elegancko
wyglądać, a jej lekturą były głównie książki kucharskie oraz te dotyczące mody i wystroju wnętrz.
Kupowała je kompulsywnie. I czytała, jakby to były powieści sensacyjne, z wypiekami na twarzy.
Uważałtozastratęczasu.
Wokółpanowałaciszawczesnojesiennegolasu.Nadliniądrzewpodrugiejstroniejezioraukazałosię
słońce. A Maks kolejny dzień robił bilans życia. Przed oczami przesuwały mu się kadry z odległej
przeszłości. Dzikie awantury, jakie ojciec wzniecał o byle głupstwo: o bałagan na biurku, o marny
stopień w szkole. Maks, Iwona i matka nie umieli się przed nim bronić. W milczeniu czekali, aż mu
przejdzie. Niestety, czasem kończyło się na rękoczynach. Widzi taki obraz: Iwona, jego starsza siostra,
wówczas już studentka, wraca do domu spóźniona o kilka minut. Ma pomalowane usta. Z pokoju
wychodziojciec,znaczącostukawszkiełkozegarka.Jegotwarzpowoliczerwienieje.Całątrójkąpatrzą
na niego w napięciu: może tym razem się opamięta. „A gdzie to się było?”, pyta lodowatym tonem.
Siostrapowolizdejmujepłaszcziodwieszagodoszafy.„Ocośpytałem”.Mierząsięwzrokiem:ojciec
icórka.Trwatobardzodługo.Maksdoskonalepamięta,jakzaklinałjąwmyślach:„Przeproś.Przeproś.
Anicsięniestanie”.„Narandce”,odpowiadasiostrazironicznymuśmieszkiem.Iwtejsamejchwilina
jejpoliczkulądujepotężnadłońojca.Iwonazataczasięnaścianę,upada,podnosisięzpodłogiiznów
patrzyojcuprostuwoczy,hardo,bezstrachu.„Izetrzyjszminkęzust”.Matka,zełzamiwoczach,chowa
sięwkuchni.Ojciecwracanafotelispokojnieotwieragazetę.
Iwona obudziła go w nocy. „Maksiu, odchodzę. Przepraszam, że cię zostawiam samego”. Całuje go
wobapoliczki,potemwczoło,chwytaplecakibezszelestniewyślizgujesięzpokoju.Makssłyszy,jak
cichozamykazasobądrzwi.
Wspomina też miłe chwile spędzone z matką w kuchni. Uczyła go gotować. „Jajko na miękko trzy,
czteryminutyodzagotowania,natwardookołodziesięciu”.„Dociastanaleśnikowegozamiastzwykłej
wody dodaj wody sodowej. Będzie bardziej puszyste”. Kuchnia to był ich azyl. Ojciec nie lubił tam
wchodzić.Ichociażzłościłogo,żejegosyn,mężczyzna,zajmujesięgotowaniem,milczałnatentematlub
tylko burczał pod nosem: „Mój syn smaży kotlety. Zgroza” albo: „Baba, po prostu zwykła baba”. Do
Maksa czasem docierały te pomruki, było mu przykro. Mama mówiła wtedy coś pocieszającego:
„Najlepszymikucharzamisąmężczyźni.Czytałam,żewśródszefówkuchniwzagranicznychrestauracjach
nie ma ani jednej kobiety”. Nie pomagało, Maks potrzebował akceptacji ojca, który jednak uważał, że
prawdziwy mężczyzna powinien być wojskowym, ewentualnie prawnikiem, inżynierem albo lekarzem.
Iżeprawdziwymężczyznaniezajmujesiędomem,tylkonatendomzarabiaioczekuje,żerodzinadoceni
jegociężkąpracę.Należymusięwdzięczność,szacunekiposłuszeństwo.
Ipróbasiłpotym,jakprzedmaturąoznajmiłojcu,żeniebędziezdawaćnaWAT,bochcestudiować
astronomię. „I co, może zostaniesz Kopernikiem”, mówi z ironią ojciec, nie odrywając wzroku od
„TrybunyLudu”.„Podjąłemdecyzję”,odpowiadachłodnoMaks.Ojciecnieruchomieje,ociężalepodnosi
sięzfotela,drżąmuręce.Makswmilczeniupatrzymuprostowoczy,taksamojakjegosiostrakilkalat
wcześniej.Jestniższyodojcaopółgłowy.MatkawychodzizkuchniistajeobokMaksa.Ojciecwidzi,
żesięnieboją.Ustamazaciśnięte.Tapróbasiłtrwacałąwieczność.Makssłyszytykaniezegaraibicie
własnegoserca.Matkabierzegozarękęimocnojąściska.Tomudodajeodwagi.Ojciecspuszczawzrok
i opada na fotel. „Dobrze, ale nie będę cię utrzymywał”. Matka znów ściska rękę Maksa na znak, że
dadzą sobie radę. Pamięta, co sobie wtedy obiecał: że będzie dobrym mężem i dobrym ojcem. To
pierwszenieudałosię,todrugie–chybatak.Nigdyniepodniósłgłosunaswojegosyna,nigdyniedałmu
klapsa,spędzałznimmnóstwoczasuidbałoto,żebysynczułsiębezpiecznie.
Wędkowałjużpiątydzieńiznównicniezłowił.ToprzezManię,pomyślał.Odstraszarybynawetna
odległość.Wszędziewidziałjejtwarz.Zresztąniechodziłoozłowienie,tylkoołowienie.
Każdego dnia wracał do leśniczówki, w której leśniczyna czekała na niego z obiadem, bogatszy
okilkawniosków.Naprzykład,żeonteżsięprzyczyniłdoporażkiswojegomałżeństwa;żejeślimuna
czymśzależy,powinienotozawalczyć.Aleco,jeśliMariajużniechceznimbyć?
***
Skoro ja z pięć razy wracałam do palenia, do dlaczego Laura nie miałaby wrócić do narkotyków.
Amożepojawiłsięwjejżyciuktośzdawnychlat,naprzykładjakiśdiler,któremujestwinnapieniądze,
lub narkoman, który ją szantażuje. Zła przeszłość lubi się za człowiekiem wlec latami.
Wprzeciwieństwiedodobrejprzeszłości,któraznikajaksen.PróbujęsięzLaurąumówić,alewykręca
sięodspotkania.
Nazajutrzniewytrzymujęipopołudniujadędoniej.Trudno,najwyżejbędziesiędąsać,żewpadam
bezuprzedzenia.Owszem,jestniezadowolona.Idajetemuwyraz:
–Mogłaśzadzwonić.
–Aletymnieunikaszipewniebyśpowiedziała,żeniemacięwdomu.
–Może.
–Niebędęowijaćwbawełnę–oświadczam,sadowiącsięnakanapie,naktórejwylegująsiędwa
psy. One też są niezadowolone, bo muszą się posunąć. – Nie wyjdę, dopóki nie dowiem się, co ci
doskwiera.
–Nicminiedoskwiera.Dlaczego?
–Czujęto.Jestemtwojąmatką.In-tu-i-cja.
–Częstocięzawodziła.
–Alećwiczęjąodjakiegośczasuiterazsprawujesięnamedal.–Tylkopierwszaczęśćtegozdania
jestzgodnazprawdą.
Laurawmilczeniuparzyherbatę.Jestrozdrażniona.Unikamojegowzroku.Ajaprzybieramminę„tak
łatwosięmnieniepozbędziesz”.Psywyczuwająnapięciemiędzynamiipatrząnamniezwyrzutem.
–Nielubiszmówićoswoichkłopotach,więcuszanujto,żejateżzatymnieprzepadam–informuje
mniechłodno,stawiającnastolekubkizherbatąjaśminową.
– Nie lubię, ale to nie to samo. Rodzice nie powinni obciążać dzieci swoimi problemami, a dzieci
mogą.
–Dlaczego?–pyta.
Szukam w myślach stosownej odpowiedzi, ale oprócz: „to się rozumie samo przez się” trudno mi
jakąśznaleźć.PrzydałbysiętrafnycytatzBiblii.
–Niewiem,aletojestwpisanewrodzicielstwo.Żesięjestodpowiedzialnymzaswojedzieci.Kiedy
sąmałe:bezreszty,azupływemlat,owszem,corazmniej,alenawetjakdorosną,powinnobyćtak,że
zawszemogąsięzwrócićdorodzicówopomocalboradę.
–Mówisz,żejestsięodpowiedzialnymbezreszty.Tostrasznyciężar.
–Czasemtak–przyznaję.
–Pocowobectegomiećdzieci?Wymieńmichoćjednąkorzyśćztego,żesięjema.
Intensywniemyślę,leczniepotrafięznaleźćżadnegooczywistegoargumentunato,żebymiećdzieci.
Już raczej mam z dziesięć przemawiających za tym, żeby się nie rozmnażać. Czas ciąży jest męczący,
poród okropny, potem nieprzespane noce i pogryzione sutki, nie mówiąc już o wątpliwych radościach
związanychzdorastaniem.
–Niemażadnychwymiernychkorzyści–mówięzrezygnacją.–Alesąniewymierne.
–Jakie?
–Naprzykład,żewrazzdzieckiemrodzisięwtobiemiłość,którejniedasięporównaćzżadnąinną.
Że pewnego dnia niemowlę przerywa ssanie, żeby się do ciebie uśmiechnąć. Że możesz zadzwonić do
swojejdorosłejcórkiizniąporozmawiać.Przepraszamzaporównanie,aletojesttrochętakjakzpsem
czykotem.Jakajestkorzyśćzposiadaniazwierzaka?
Laurasięśmieje.Możenicjejniejest.Możetotylkoprzemęczenie,chwilowykryzys.
–Krótkomówiąc,niemażadnej–stwierdza,patrzącnaswojepsy.
– To dlaczego zawsze chciałaś mieć jakieś zwierzę? Dlaczego były u nas chomiki, świnki morskie,
koty i psy? Po co trzymasz te dwa kundle, które przejadają całkiem sporą część twojej pensji i trzeba
znimilataćnaspaceryidoweterynarza,izbieraćkupy?
–Pewniezpotrzebyemocjonalnej.
– Słuchaj, kochanie, naprawdę nie rozumiem, dlaczego ludzie chcą mieć dzieci, ale chcą. Prawie
wszyscy,choćniewszyscypowinnijemieć–stwierdzamstanowczo.
–Aktoniepowinien?–pytaLaurazpoważnąminą.
–Boże,zadajeszmicoraztrudniejszepytania.Niepotrafiętegoprecyzyjnieokreślić.Powiedzmy,że
tacy,którzyjebiją.
–Atacy,którzyniekochajądzieci?
–Tacychybateżniepowinni.Aletegoniewiadomozawczasu.Czymyślisz,żekochałamcię,zanim
przyszłaśnaświat?Wogóleniewierzyłam,żetamjesteś–mówię,wskazującnaswójbrzuch.–Moja
znajomapaliłaprzezcałąciążę,poczym,kiedydzieckosięurodziło,rzuciłapapierosyzdnianadzień.
Mówiłamci,miłośćczęstorodzisięwrazzdzieckiem.Przynajmniejtakbyłozemną.
Ta rozmowa wydaje mi się jakaś głupia. Dlaczego Laura tak mnie wypytuje? Chyba gra na zwłokę,
żebyniepowiedziećotym,cojądręczy.Ojakimśstrasznymkłopocie.„Oj,zastanówsię,dlaczegooto
wszystko wypytuje. Podobno ćwiczysz intuicję”. „Nie jestem jasnowidzem”. A może, może Laura…
Patrzęnaniąuważnie.Wytrzymujemojespojrzenie.
–Czyty…Czytyjesteśwciąży?
Długachwilamilczenia.Łykherbaty.PopoliczkachLauryspływająłzy.Chciałabymjąprzytulić,ale
bojęsięporuszyć.Psyobserwująjązniepokojem.Czekamnaodpowiedź,choćjejreakcjamówisamaza
siebie.Żetak–jestwciąży.Tylkonierozumiem,dlaczegopłacze.Mimojejłez,czujęwielkąulgę,boto
wspaniaławiadomość,nawetjeślionamaztymjakiśproblem.Boprzecieżmyślałamonajgorszym.
–Tak,alejaniechcędziecka–mówiLaurazdławionymgłosem.
–AWojtek?
–Jeszczeniewie.
– Słuchaj, nie chciałabym się narzucać z pytaniami, ale pozwolisz, że jedno ci jednak zadam. Skąd
wiesz,żeniechceszdziecka?
–Poprostutowiem.Ibojęsię,żebędęmusiałazrezygnowaćzeswoichplanów,zestudiów,zpracy,
z podróży. Utknę w domu i koniec. Ty też musiałaś przez nas zrezygnować z różnych rzeczy. Kiedyś
usłyszałam, że gdyby nie dzieci, mogłabyś zostać reporterką, innym razem, że na nic nie masz czasu.
Aczasemmówiłaśdonas:„Dajciemiświętyspokój”.Ibyłaświeczniezmęczona.
Dzieci wszystko widzą, wszystko słyszą i pamiętają. Trzeba uważać, co się robi i mówi w ich
obecności.Toprawda,żeczęstoniwecząnaszeplanyifundująnambezsennenoce,aleprawdąjestteż,
że jeśli czegoś chce się naprawdę, to mimo dzieci można to osiągnąć. Chyba tylko choroba lub wojna
możenamnaprawdęprzeszkodzić.Muszęterazpowiedziećcośmądrego,dobrego.
– Wiesz, gdybym rzeczywiście chciała zostać reporterką, tobym nie odpuściła. Mówiłam tak
widocznie dlatego, że kiedy coś się nie udaje, najłatwiej zwalić winę na okoliczności. Tylko że to nie
przynosiżadnegopożytku.Pewnieczasemmargałamtakpodnosem,kiedybrakowałomisiłalboczułam
sięnieszczęśliwa,bezradna.Aledziświem,żeczłowiekczujesiętaktrochęnawłasneżyczenie.
Jużniedopowiadam,żejaksięmafajnegofaceta,jakludziesięwspierająnawzajem,razjednonie
dośpi,razdrugie,zawszejestłatwiej.Niedopowiadam,boznówbywyszłonato,żezwalamwinęna
Marcela.
– Ale najgorsze, że ja nie nadaję się na matkę – mówi Laura przez łzy. – Sama powiedziałaś, że
dzieckotowielkaodpowiedzialność.Ajaniejestemodpowiedzialna.
– Co takiego? Masz trudną, wymagającą pracę i nigdy nie zawiodłaś. Zdajesz wszystkie egzaminy
śpiewająco. Jesteś najlepszą wnuczką świata. Masz psy i fantastycznie się nimi opiekujesz, chociaż są
trochęrozpuszczone.
–Niewygłupiajsię,piestopies,adzieckotoczłowiek.
–Wcalenietakawielkaróżnica–zauważam.–Piestoosobaniebędącaczłowiekiem.
Mizerniejednakbrzmiątemojeargumenty.Chciałabympowiedziećcośprzekonującego,dosadnego,
couspokoiLaurę,aleniepotrafię.Amożeonaboisięporodu.
– I mogę cię zapewnić – kontynuuję – że wszystkie kobiety w naszej rodzinie miały lekki poród.
Ledwo zdążałyśmy do szpitala. Mało brakowało, a urodziłabyś się w samochodzie. A ja podobno
zaczęłamsięrodzićwszpitalnejwindzie.
Laurapatrzynamniezpolitowaniem.
–Niebojęsięporodu.Bojęsięmiećdziecko.Niejestemgotowaipewnienigdyniebędę.
– Ja też tak myślałam o sobie. – Ukrywam przed nią fakt, że w moim wypadku to się okazało
częściowoprawdą:niebyłamgotowa.–Owszem,dzieckotowielkaodpowiedzialność,aleteżwielkie
szczęście,widoczniejakośzmieniachemięmózgu.
Jeszcze długo rozmawiamy. Co rusz przypominam sobie jakąś kolejną radość wynikającą
z macierzyństwa. Pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze zdania. A Laura to się śmieje, to znów
zalewasięłzami.Mijasiódma,ósma,dziewiąta.IkiedyLauraakuratśmiejesięipłaczejednocześnie,
wdrzwiachstajeWojtek.
–Cojest?–pytaprzestraszony.–Dlaczegopłaczesz?Cośsięstało?
–Notojazmykam–mówięizrywamsięzkanapy.
–Jakto,jawchodzę,apaniwychodzi?
Lauraotarłałzy,wzięłasięwgarśćiśpieszymizodsieczą:
–Tak,namamęjużczas.
Odprowadzamnienaklatkęschodowąiprzymykadrzwi.
– Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. – Milknie na chwilę. – Ale nie komentuj. Mam już bilet na
samolotdoBerlina.Polecizemnąprzyjaciółka.Niedzwoń.Samasięodezwę.
Chciałabym ją przytulić, ale szybko się odwraca i znika w mieszkaniu. Zostaję sama przed windą,
którazjeżdżabardzodługo,chybazostatniegopiętra.
Po powrocie do domu padam na kanapę jak kłoda. To było strasznie trudne. Kiedy wymieniałam te
wszystkieradości,Strofacałyczasszydziłasobiezemnie.Isłusznie,boprzecieżnierazmiałamochotę
uciec od swoich dzieci i od Marcela. Małe dzieci płaczą po nocach i ciągle chorują, nie chcą zasnąć
ibudząsięskoroświt;późniejchodząnawagaryipyskują;mająburzęhormonalną,aniektórechcąsię
koniecznie stoczyć. Ale po co Laurze ta wiedza? U niej na pewno byłoby inaczej. Tworzą z Wojtkiem
fantastycznąparę.Byłoby,byłoby,byłoby!AleonamabiletdoBerlina.Muszęodpocząć,przestaćotym
myśleć.Pozostajemijedno:zaklinaćjąwmyślach,żebyzmieniłaswojądecyzję.
Kiedymyjęzęby,nagleuświadamiamsobie,żemieliśmypodlewaćkwiatysąsiadów,którzywyjechali
na dwa tygodnie. Boże, one chyba już uschły! W szlafroku, umorusana pastą, gnam do sąsiadów. Nie
uschły,alewyglądająnazmarniałe.Wlewamdodoniczekmnóstwowody,anużodżyją.Ajedenkwiat,
wwielkiejdonicy,prawiezdechły,zabieramzesobą,żebygowskrzesićalbowyrzucić.Wrazieczego
odkupię.Kiedydźwigającdonicęprzedsobą,ruszamdoswoichdrzwi,ktośwysiadazwindy.Wsuwam
głowęmiędzydużezwiędłeliścieiwidzęMaksa.
–Chybausechł–mówię.
–Nowłaśnie.Zapomniałemciprzypomniećokwiatach.
–Pamiętałam,alezapomniałamidopieroteraz…
–Czekaj,pomogęci.
–Dzięki.
–Onchybaodżyje–pocieszamnieMaks,stawiającdonicęwrogupokoju.–Tylkodbajoniego.
–Napijeszsięherbaty?–pytam,błogosławiącwduchutennapój,wymyślonyspecjalniedoratowania
niezręcznychsytuacji.
–Tak,chętnie.
Mógł mi o tych kwiatach przypomnieć przez telefon, a jednak przyszedł. Może mu jeszcze na mnie
zależy.Kiedyuśmiechamsiędotejmyśli,Maksmówi:
–Dzwoniłem,żebyciprzypomnieć,alenieodbierałaś.
Rzeczywiście.PrzedrozmowązLaurąwyciszyłamtelefon,apotemniesprawdziłam,ktodzwonił.
Stawiamnastolefiliżankizherbatą.Milczymy.Maksjestzakłopotany.Tochybakoniec,aleniechce
tegopowiedziećwprost.Żemadość.Szkoda,bowszystkosobieprzemyślałamidoszłamdowniosku,że
mogłobysięudać.Aterazprzepadło–jestmulepiejsamemuniżzrozkapryszonąkobietą.Makszerkana
zegarek.Pewniesięśpieszy.
–Pójdęjuż–mówi.–Boniechcęzostawiaćsamej…
– Dobrze – przerywam mu, pewna, że nie chce zostawiać samej kobiety, która teraz jest u niego. –
Jeszczetrochępopiszę.
KiedyMakswkładapłaszcz,wypowiadamzbawiennezdanie:
–Martwiłamsię.Pomyślałam,żemożecośsięstało.
–Zostawiłemciwskrzyncewiadomość,żejadęnadjezioro.
–Alejazaglądamdoskrzynkitylkoraznadwatygodnie.Bojęsięupomnień.
–Zapomniałem.Totakidziwnyzwyczaj.
–Atyzaglądaszdoskrzynkidwarazydziennie,itoteżjestdziwne,bolistonoszprzychodzitylkoraz.
–Tak,inawszelkiwypadeksprawdzampocztęnawetwniedzielę.–Uśmiechasię.–Wiem,tobez
sensu.Jużpójdę–powtarza.
–Dobrze.Jeszczetrochępopiszę–powtarzam.
Rusza do drzwi. Chcę go zatrzymać, ale wiem, że on nie chce być zatrzymywany. Może jednak nie
chodziokobietę–przecieżniemógłtakszybkoznaleźćpocieszeniawramionachinnej.
KiedyMaksnapożegnaniecałujemniewpoliczek,przytulamsiędoniegoistoimytakdługieminuty
wotwartychdrzwiach.Zgóryktośidzieposchodach.WciągamMaksadośrodka.Chcęmupowiedzieć:
„Tęskniłamzatobą”,anawet:„Kochamcię”,alejestjużzapóźno.Zresztąbojęsięwszelkichwyznań,
bo uczucia tak szybko się zmieniają, mijają. Uważam, że wielkich słów człowiek powinien używać
dopiero na łożu śmierci, kiedy już nic ich nie zmieni. Nie można robić komuś wyznań, a potem im
zaprzeczać. Marcel był w tym wybitnym specjalistą. „Jesteś najważniejsza w moim życiu”, mówił,
atydzieńpóźniej,naprzyjęciu,migdaliłsięzjakąślaską.
–Możewrócisz?–pytamisamaniewierzę,żezadałamtopytanie.
–Aleniejestemsam,bo…
–Rozumiem–przerywammu.
Czyli to prawda. Pewnie dziewczyna z wypożyczalni, piękna i cierpliwa, kpię sobie w myślach.
Odsuwamsięiuśmiecham,żebyzamaskowaćrozczarowanie.
– Nie, zaczekaj, nie skończyłem zdania. Nie jestem sam, bo przywiozłem kota, a właściwie kotkę.
Znalazłemjąnadjeziorem,wygłodzoną,itaksiędomnieprzyczepiła,żenieodstępowałamnienakrok.
Czymogęprzyjśćzkotem?
Wybuchamśmiechem.Maksteż.Mamwrażenie,żewszystkowokółnastakżesięśmieje.
–Pewnie,żetak–mówię.–Tylkoprzynieśkuwetęiżwirek.Iproszęcię,zejdźmyjużztejsceny,bo
jasięstraszniemęczę.
–Jateż.–Wzdychazulgą.–Nototerazpójdępokota,alechciałbymcijeszczecośpowiedzieć.
–Maks,proszę,nie!Czywrazzkotemprzywiozłeśkobietęzwypożyczalni?
– Byłem na absolutnym odludziu – mówi poważnie, jakby w ogóle nie słyszał tego idiotycznego
pytania.–Chciałbympowiedzieć,żeniemamnicprzeciwkotemu,anawetjestemzatym,żebyśmyod
czasudoczasupomieszkaliosobno.Tyteżmnieczasemwnerwiasziwtedychętniepójdęnakilkadnido
siebie.Iżeznówbędępracowaćwbiurze.
Jestemzachwyconaformułą„trochęrazem,trochęosobno”.Tylkoniewiem,cozkotem.Czybędzie
miałjedendom,czydwadomy.
MaksposzedłpoBorówkę–znalazłjąwkrzaczkachborówki,dlategotakjąnazwał–ajazbiegamdo
skrzynki.„Maniu,napisałbymmejl,alenieodnowiłemabonamentuiniemamdostępudointernetu.Jest
bladyświt.Jadędoleśniczówki.Takjaksięumówiliśmy,niebędędzwonił,zresztątamtrudnoozasięg.
Mamnadzieję,żeprzetnieszwęzełgordyjskiidobrzeCipójdzie.Całuję,M”.
Zachowamtenliścikkuprzestrodze–żebypamiętać,żenicniejesttakie,najakiewygląda.Iotym,
jak się czułam w tamtej wielkiej niepewności, w dojmującym poczuciu straty. I że wszystko jest takie
proste,przynajmniejdopóty,dopókiniezaczniemytegokomplikować.
Doszczęściabrakujemitylkojednego–żebyLaurazrezygnowałazwyjazdudoBerlina.
KiedyjużwszyscywokółpoznaliPINdokartymamy,pojechałamdoniejizapomocąjejwłasnych
nożyckrawieckichprzecięłamnapółtęślicznąkartę,rzeczywiściezielonąwewzorki.
–Aledlaczego?Przecieżbyłamipotrzebna.Używałamjej–mówizpretensją.
–Przepraszam,musiałamjązniszczyć,bo…
Widzącjejnieszczęśliwąminę,chcęskłamać,żetakiekartywyszłyzużycia,alekłamstwoszybkoby
sięwydało.Postanawiampowiedziećprawdę.
– Gdyby karta służyła tylko ku ozdobie, na pewno bym tego nie zrobiła. Po prostu używanie
plastikowychpieniędzywymagadyskrecji,umiejętnościdotrzymaniatajemnicy.Nalitośćboską,mamuś,
nieujawniasięwkażdymsklepieswojegoPIN-u,aprzedbankomatemnieprosisięmłodegoczłowieka,
któryzanamistoi,żebypomógłnamwybraćpieniądze,bozapomnieliśmyokularów.
– A co zrobić, jak zapomnieliśmy? – pyta, chyba wciąż nieświadoma tego, że życie współczesnego
człowiekaskładasięzPIN-tajemnic.
–Musimywtedywrócićdodomupookulary–odpowiadam.
–Wieszco,wobectegoniechcękarty.Tylkożewmoimbankusąstrasznekolejki.Inawetniemam
pierwszeństwa,bostojąwnichsamistarcy.
–Wszystkozałatwię.Niemartwsię–zapewniam.
Inaglemójwzrokpadanaślicznąkremowąsukienkę,któramisięzczymśkojarzy.Góręmazkoronki,
awokółdekoltuszeregdrobnychperełek.Jestprostaiurocza.Znamją.Zestarychfotografii.
–Tak–mówimamazrozmarzeniem.–Tomojaślubnasukienka.Miałamdoskonałąfigurę.
–Wychodziszzamąż?
–Tychybajesteśstuknięta.PrzerabiamjądlaLaury.Byłatrochęzaszeroka,więcjązwęziłam.Ale
niestety, kiedy Laura ją dzisiaj rano przymierzyła, okazało się, że nie może się dopiąć. Musiałam coś
pokręcić,chociażgłowębymdała,żemiałotobyćjakieśpięćcentymetrówmniej.Aterazznówmuszęją
poszerzyć.
Boże, co za cudowna wiadomość! Czyli Laura nie pojechała, nie zrobiła tego. Oddycham głęboko,
a serce wali mi tak mocno, że muszę usiąść. Oczywiście na szpilce. Nic nie szkodzi – w tej chwili
chętniepołożęsięnawetnałóżkufakira.
–Źlesięczujesz?–pytazniepokojemmama.
–Nie,nie…–bąkam.–Tylkowzruszyłamsiętąsuknią.Ktowie,możeimojawnuczkapójdziewniej
doślubu.
–Może,alewtedyjużniebędziemiałktojejzwężaćalboposzerzać.–Mamawzdycha,jakzawsze,
kiedywygłaszajakąśrefleksjęnatematupływuczasu.
–ŚlubLaurydopierozamiesiąc.Możepoczekajjeszczeztymposzerzaniem.
–Albozwężaniem.–Znówwestchnienie.
– To drugie nie wchodzi w grę. Najlepiej poszerz w ostatniej chwili, bo Laura ze zdenerwowania
wciążpodjada.Potrafiwrąbaćcałątabliczkęczekoladyalbopojemniklodów.
–Czekoladowych?
–Aha.
Spokojnie i przewidywalnie. Niech tak właśnie płynie moje życie. A jeśli już muszą być w nim
niespodzianki,niechbędątylkoradosne.
Wtejchwilinicniebrakujemidoszczęścia.Wiem,żejestulotne,iżebytenstanprzedłużyć,trzeba
o to zadbać. Mam na to dwie metody: negatywnych odniesień i pozytywnej percepcji. Pierwsza jest
łatwa,leczśrednioskuteczna.Poleganatym,żewspominamnajgorszerzeczyzeswojegożycia,których
już nie ma, a dla wzmocnienia, myślę jeszcze o tym, ile jest nieszczęść na świecie: wojny, kataklizmy.
Aja,proszę–żyjęwwolnymkraju,bezwulkanówitrzęsieńziemi,anawetbezskorpionówimalarii,
wkraju,wktórymwystarczyodkręcićkran,apopłyniezniegowoda;wkraju,gdzieludziewyrzucają
jedzenie i wydają mnóstwo pieniędzy na alkohol. Myślę o tym wszystkim, a moje poczucie szczęścia
rośnieipuchnie.Niestetywtejmetodziejestcośpaskudnego,boczerpieenergięzcudzegonieszczęścia.
Druga metoda wymaga nie lada wysiłku: jaka piękna jest tegoroczna jesień, deszcz, który pada już
trzeci dzień, tak upojnie pachnie, a ulice mienią się barwami parasolów. Przez jezdnię przechodzi
dziarska staruszka o lasce, też piękna, menel na rogu uśmiecha się, a ten uśmiech jest pełen nadziei,
wBiedronceopodaltłocząsięiprzepychająmililudzie.Imampoddomemstacjębenzynową,gdziedo
późnaczekanamniegazetaisprzedawczyni,któralubisobiezemnąpogawędzićodzieciachidietach.
Winda akurat działa. Rano, w pochmurny świt, oczami wyobraźni widzę, jak słońce wschodzi nad
dachamiDolnegoMokotowa.
Jestemszczęśliwa,itobezżadnejmetody.Imamzamiartenstancelebrować:kupujęszampana,bukiet
różigrzecznieczekam,ażLaurazadzwoni.Wiem,żezadzwoni.Niebawem.Takierzeczypoprostusię
wie.Dzwoni,kiedynalewamsobiedrugikieliszekszampana.
–Niepoleciałam–mówicicho.
–Cieszęsię.–Tozdaniewnajmniejszymstopniunieodzwierciedlamojejradości.–Bardzo.
–PorozmowiezWojtkiempoczułam,żeniemogę…Wrazieczegodzieckobędziemiećkapitalnego
ojca.
Chciałabymspytać:„Wrazieczego?”,aleniepytam.Wiem,żewszystkosięułożyiżestrachLaury
minie,jużminął.
–Cotakmilczysz?–pyta.
–Zeszczęścia.
Makspopowrociezpracydostajeresztkęszampana.Przytulamgomocniejniżzwykle.
–Atozjakiejokazji?–pyta,biorąckieliszek.
–Ztakiej,żeludziezmieniajązdanie–odpowiadam.
–Czymasznamyślisiebie?Żeznówmnieprzygarnęłaś?
–Nieprzygarnęłamcię,tylkosięnapraszałam,żebyśwrócił.
–Dobrzezrobiłaś.Aleproszę,niezmieniajwięcejzdania.Czytydzisiajbędzieszjeszczepracować?
–Potakiejilościszampana?Musiałabymjutrowszystkowykasować.
Rozdziałczwarty
PoślubieLauryiWojtka,korzystającztego,żewszelkiesprawyorganizacyjnewzięlinasiebieKacper,
Marcel,MaksipanMietek,idęzJolkądokawiarniprzynowomiejskimrynku.
–Tobyłładnyślub–stwierdzaJolka.–Laurawyglądałazjawiskowowbabcinejsukni,aWojtkowi
błyszczałyoczyitakładniesięoniątroszczył.Zauważyłaś,żeaninachwilęniepuściłjejręki?Żałuję,
żeniewyszłamzaWietnamczyka.
–Nicstraconego.Jegorodzicemająnaprawdęsporoznajomych.Napewnoznajdziesięwśródnich
jakiśsamotny.Alewiesz,tuchybaniechodziorasęaninarodowość,tylkooto,żebywyjśćzamążza
przyjaciela,któryciępociągafizycznie.JakzrobiłatoWeronika.
–Tozdumiewające,żecórkisąmądrzejszeodmatek.
–Niejesteśmistrzyniąaluzji.
– To nie była aluzja – odpowiada Jolka. – Tylko aluzyjne stwierdzenie oczywistego faktu. Wciąż
myślałamoswoimślubie,całkiemładnym–kontynuujeJolkaiciężkowzdycha.–Nawetmojateściowa
wtymdniuzakopałatopórwojennyizbrawurąodgrywałarolęszczęśliwejmatkipanamłodego.Alepo
tygodniuzaczęładziałaćzezdwojonąsiłą.
– Nie dziw się, uwielbiała poprzednią narzeczoną Jurka, kobietę urodziwą i bez wad. Nie miałaś
szans.
–Nawetjejnieznałam,mimotowciążmusiałamwysłuchiwać:Beatato,Beatatamto.Aprzecieżnie
rozbiłamtegonarzeczeństwa.Toonagorzuciła.Moimzdaniem,wostatniejchwiliodkryławadyJerzyka,
którewnaszymmałżeństwieujawniałysięstopniowo.
–Jakietobyłośmieszne.
–Cobyłośmieszne?Jegowady?–oburzasięJolka.
–Przypomniałomisię,jakzadzwoniłaśdoJurkadopracy,żebywdrodzedodomukupiłpieluszki.
Zaczynamychichotać,apochwilizanosimysięgłośnymśmiechem.
–Trzebaprzyznać,żemiałpoczuciehumoru–mówię.
–Aleniestetybezwiedne.
–Jakonciwtedypowiedział?
– Żeby mu nie zawracać głowy, bo on zajmuje się sprawami wagi państwowej. A potem ten urząd
zlikwidowano, Jerzyk zasilił szeregi bezrobotnych i nadal zachowywał się tak, jakby zajmował się
sprawamiwagipaństwowej.Tochybawchodziwkrew.Jakietodziwne,napoczątkubyliśmyszaleńczo
zakochani, a na końcu pożarliśmy się o korkociąg. Powinnam ze swoimi uczniami omówić kwestię
ewolucjiuczuć,niewżyciurzeczjasna,tylkowklasyceświatowej.
– Nie rób tego – przestrzegam Jolkę. – Zniechęcą się do ślubów i zostaną singlami. Ludzie się
pobierają, bo nie wiedzą, co ich czeka – mówię ponurym tonem, po czym przypomina mi się, że moja
córkaprzedgodzinąwyszłazamąż,iszybkododaję:–No,oczywiścieczasemsięudaje.
–Rzadko–stwierdzaJolka.–Nawetszczęśliwemałżeństwasąnaswójsposóbnieszczęśliwe.
– Na szczęście nas to nie dotyczy. A pamiętasz mój ślub? – pytam bez sensu, bo Jolka była moją
świadkową,więcnapewnopamiętagolepiejodemnie.
–Każdąjegochwilę.KiedywyszliściezPałacuŚlubów,Marcelpognałprzodem,atypodążyłaśza
nimjakCyganka.
–Włosymisięrozsypały,wręcetrzymałamwiązankęzprzywiędłychróż.Miałambutynaobcasie,
wktórychsiękolebałam.Cobyłopotem?
– To zdarzenie powinno być uwiecznione w annałach. Marcel zdjął obrączkę i pokazał swoim
kumplomdłońzgołympalcem.Wszyscyzamarli.Ktośsięnerwoworoześmiał,ajaprzyglądającsiętej
żenującej scenie, pomyślałam: to się nie może udać. Chciałam ci nawet poradzić, żebyś się od razu
rozwiodła. Na rodzinnym obiedzie się zawiał, a wieczorem na imprezie weselnej migdalił się z jakąś
rudąmałpą–wspominaJolka,wpatrującsięwlekkoprzerzedzonekoronyjesiennychdrzew,jakbytam
czegośszukała.Byćmożezemstyzamojedawneupokorzenie.
–Niewytrzymałaśnerwowo–ciągnędalej.–Podeszłaśdonichicośjejpowiedziałaś.Dodziśnie
wiemco.
–Powiedziałamtak:„Jeślistądnatychmiastniewyjdziesz,wyrwęcitefarbowanekudłyiniechcący
oblejęczerwonymwinem.Albonie!Odrazukwasemsolnym”.
–Trochęprzesadziłaś.Terazrozumiem,dlaczegotaknaglesięzerwałaiwyszła,zabierajączesobą
swojegochłopaka,którymigdaliłsięzdziewczynąswojegokumpla.
–Acorobiłkumpel?–spytałaJolka.
–Spałnakrześle.Większościtychludziprawiealbowogólenieznałam,jakbyprzyszlizulicy.
–PopółnocyMarcelprzypomniałsobie,żesięożenił,izacząłszukaćobrączki.Długototrwało.Był
nawet trochę spanikowany. „Kurwa, gdzie jest moja obrączka?”, pytał nie wiadomo kogo. Udawałaś
obojętność, ale widziałam, że jesteś bliska łez. W końcu wydłubał ją z takiej małej kieszonki
wkamizelce,naktórejwidniałyśladyszminki.Nietwojej.Tylkotejrudejzdziry.
–Jurekpołożyłgospać,coniebyłołatwe,boMarcelsięuparł,żewpierwszymdniuniewoligdzieś
jeszcze wyskoczy z kolegami. Czekali na niego ze wzrokiem, który pytał: „No co, już jesteś
pantoflarzem?”.
– Jolu, a właściwie po co my o tym mówimy? – pytam ze złością, bo obiecałam dać spokój złym
wspomnieniom.
–Żebyjużnigdyniepopełnićtakiegobłędu.IżebyślubLaurywydawałsiętympiękniejszy.
–Ślubyniemusząbyćpiękne–odpowiadam.–Tożyciemabyćpiękne.
–Maszrację.Októrejpowinnyśmybyćnaprzyjęciu?
– Ja muszę być trochę wcześniej, bo to wesele mojej córki, a ty o której chcesz. Zaczyna się
osiódmej.
–Anieruszacię,żespotkaszsięzMarcelem?–WzrokJolkisugeruje,żepowinnomnieruszać.
–Trochę.Jadoniegonicniemam,chociażprzeztewspominkiznówwezbrałwemnieżal.
–Złerzeczyzostająnazawsze–stwierdzastanowczoJolka.
–Alejakczłowieksiępostara,mniejbolą–odpowiadambezprzekonania.
– Widocznie się nie postarałam. Mnie nadal bolą. Nagle, w środku nocy, budzi mnie jakieś
wspomnienie i już nie mogę zasnąć. Na przykład, jak ojciec zabronił mi pójść na pielgrzymkę do
Częstochowy. Jeśli jego córka chce się spotkać z Bogiem, oświadczył tym swoim nieznoszącym
sprzeciwu tonem, nie musi drałować kilkaset kilometrów, bo Bóg jest wszędzie. Doradził mi wizytę
wpobliskimkościeleizwykłądomowąmodlitwę.Potrafiłzabijaćironią.
–Całeszczęście,bodziękitemumożemysięprzyjaźnić.Towłaśnietwojaironiatakmnieurzekłana
pierwszymrokustudiów.Powinnaśbyćwdzięcznaojcu,maszjąponim.
–Alewtedybyłamzrozpaczona.Nakoniecdodałjeszcze,żeniedopuścidotego,abymbrałaudział
wkiczowatychimprezach,któreniemająnicwspólnegozmistycznymprzeżyciem.
–Byłaśażtakreligijna?
–Nie,wtedyakuratchodziłoraczejowielodniowąimprezętowarzyską.
–Notoojciecmiałrację,conie?
–Jasne.Alemójchłopak,mójpierwszychłopak!,wdrodzedoCzęstochowypoznałinnądziewczynę,
którejojciecwidocznieniemiałracjiiwyznawałmniejnowoczesnepoglądy.
Lubię te nasze pogaduszki. To, że z Jolką rozmawia się o głupstwach tak, jakby to były sprawy
wielkiej wagi. A o ważnych sprawach, jakby to były głupstwa. Chwilę jeszcze milczymy, ja nad
kieliszkiemcampari,onasączącbiałewino,iwracamydoswoichdomów,żebysięprzebraćispotkać
wieczoremnaprzyjęciuweselnym.
Przy takich okazjach jak ślub czy pogrzeb okazuje się, że mamy bardzo wielu krewnych. Tylko nie
wiadomo,jakirodzajpokrewieństwanasłączy.Znamytychludzijedyniezestarychzdjęć.Nierozumiem,
skądsiętutajwzięli.Wyjaśniamitomamajużpodczaswesela.
– Laura lubi oglądać ze mną fotografie i zawsze dopytuje o dalszą rodzinę. Jest ciekawa tej resztki
rodziny na wymarciu. Opowiadałam jej o moich kuzynkach bliźniaczkach, Misi i Julci, o braciach
twojegoojca,okuzynieIgusiuijegoprzyrodnimbraciePawełku,któryuciekłłódkądoSzwecji.
–Tochybaniemożliwe!PokonałBałtykłódką?–dziwięsię.
–Tak,zwykłądrewnianąłódką,chybazwiosłami.Byłwysportowany,bardzoprzystojnyicieszyłsię
wielkim powodzeniem u dziewcząt. Złamał wiele serc, ale zwierzęta kochał najprawdziwszą
ibezwarunkowąmiłością.Podobnomiałwdomustadokotów,októredbałjakowłasnedzieci.Iguśna
pewnociotymopowie.
Nie ma mowy, postanawiam, nie zamienię z Igusiem ani słowa. Nie chce mi się odgrzewać historii
sprzeddziesięcioleci.WprzeciwieństwiedoLaury,niemamżadnychsentymentówdotychstarychludzi,
którychmamanazywazdrobniałymiimionami,jakbynadalbylidziećmi.
– I w pewnej chwili – kontynuuje mama – przy kolejnym zdjęciu z wakacji westchnęłam:
„O,jakżebymchciałazobaczyćichprzedśmiercią.Ipochwalićsięswoimiwnukami,prawnuczką”.
–Ocórceniewspomniałaś?–pytam.
– Tak, oczywiście, na pierwszym miejscu wymieniłam ciebie – zapewnia mama. – I Laura
postanowiłaichzaprosić.Protestowałam,botoprzecieżjejślub,alesięuparła.Ateraz,popatrz,sątutaj.
Niestety,jużjednąnogąnatamtymświecie.
–Ciekawektórą–mamroczępodnosem.
–Mogłabyśczasempowściągnąćswójzłośliwyjęzyk.
–Postaramsię.Agdzieonibędąnocować?
–Och,naśmierćzapomniałam.Bliźniaczkiumnie,aIgnacyuciebie.Młodszymizajęlisięmłodsi.
–Co?Janiemamczystejpościeli!
–Niekłam.Chceszsięwykręcić.
– Dobrze, już dobrze. Dam mu śpiwór. A może zatańczyłabyś z panem Mietkiem, zanim jedna
zbliźniaczekcigoodbije.–Wskazujęnaparkiet,poktórymhasapokoleniestarszeiśrednie.
– Ach, ten Miecio, zawsze podobał się kobietom – odpowiada mama. – Maks też nieźle tańczy –
dodajewesoło.
–Tak,aleonnigdyniemiałpowodzeniaukobiet.Dopierojadostrzegłamwnimukrytewalory.
– A mnie się wydaje, że ta rudowłosa pani też je widzi. – Mama patrzy na Iwonę, która tańczy
zMaksem.
–Owszem,alewidziinne,botojegosiostrazKanady,któraprzyjechałagoodwiedzić.
O tym, że Maks ma siostrę, dowiedziałam się dopiero niedawno, gdy nagle zapowiedziała swój
przyjazd akurat w tym czasie, kiedy miał się odbyć ślub Laury. Nigdy wcześniej Maks o niej nie
wspomniał.Naczasjejwizytyzamieszkałusiebie.Sązasobąstęsknieniichcąsięnagadać.Iwonajest
trochę dziwna albo po prostu inna niż moje przyjaciółki i dlatego tak mi się wydaje. Powściągliwa,
małomówna,zamyślona.Nielubipytań.Ichybajądenerwujemojegadulstwo.
–Wiesz,możepowinnaś…–wyrywamniezzamyśleniagłosmamy.–Toznaczynietylepowinnaś,
ilewypadałoby,awłaściwienietylewypadałoby,ilebyłobyelegancko,gdybyśsięnachwilęprzysiadła
dobliźniaczekiIgusia.
– Och, popatrz, Julciu, jak Maniusia wyrosła – wykrzykuje Misia, kiedy do nich podchodzę. – Ty
chybamaszjużzeczterdzieścilat–dodaje.
–AleżMisiu,onamajużpięćdziesiąt–mówiJulcia.
Przeznastępnekilkaminutbliźniaczkipodliczająnapalcach,ilemamlat.Pewnielepiejbyłobymnie
otospytać,alewidocznieznajdująwtymzajęciuprzyjemność.
– Tak, pięćdziesiąt, a niebawem, w grudniu, już pięćdziesiąt jeden. Jak ten czas leci. – Julcia
wzdycha.–Awiesz,Maniu,kiedyśunasspałaśizsiusiałaśsiędołóżka.
Przystolebliźniaczekwszyscymilknąiwpatrująsięwemnie,jakbymisiętozdarzyłodzisiajwnocy.
Mamochotępowiedzieć:„Noco,przecieżbyłammałymdzieckiem”,aletoniemasensu,botymczasem
one wyciągają z mojej przeszłości wiele innych kompromitujących faktów. Bywałaś uparta. Kiedyś,
widząc,jaksiedzisznadrzewieizajadaszsięwiśniami,niemiłosierniebrudzącbuzięiubranie…
Tak,przypominamsobie,miałamchybapięć,możesześćlat.JulciaalboMisiastanęłapoddrzewem,
na którym siedziałam, i powiedziała surowo: „Zejdź, nauczę cię jeść wiśnie”. Zabrzmiało to, jakby
chciała nauczyć mnie rozumu. Byłam wściekła, bo specjalnie jadłam wiśnie w taki sposób, żeby sok
spływałmipobrodzienabluzkę.Miałampoczucie,żewłaśnienatympolegapełniażycia.
–Akiedyśweszłaśdopsiejbudyioblazłyciępchły.
–Miałaśbardzodelikatnąskóręiniemogłaśspaćnasianie.
–Nieumiałaśchodzićpościerniskuibyłaśstrasznąofermą.
–Iciąglechodziłaśpokominkach.
–Najczęściejwporzeobiadowej.
–Arazużądliłaciępszczoła.Straszniewrzeszczałaś.
–Itopiłaśsięwgliniance.
–Goniłcięszerszeń.
–Okropniejęczałaś,kiedyszliśmynajagody,ipróbowałaśprzekupićinnedzieci,żebyuzbierałyza
ciebietęobowiązkowąszklankęjagódnapierogi.
–Atepierogiuwielbiałaś.Iwtedyteżusiłowałaśprzekupićinnedzieci,żebyoddałyciswoje.
Początkowo jestem na nie zła, ale potem uświadamiam sobie, że te dwie stare nietaktowne kobiety
zwracająmikawałekpamięci.Boże,tobyłycudownewakacje.Wracajądomnietamtesmaki,zapachy,
kolory. Zapach wrzosowiska pod lasem. I pobliskiej pasieki. Smak wody ze studni. Zapach siana, na
które byłam uczulona, więc nie mogłam spać z innymi dziećmi w stodole, bo wciąż kichałam i się
drapałam.
–Możeibyłaofermą,alezatowaleczną–oznajmiaMisiaalboJulcia.–Kiedyśpobiłachłopca,który
sięznęcałnadkotem.Miałpełnosińców.
Tak, to też pamiętam. Siedziałam na tym chłopcu i w dzikiej furii okładałam go pięściami. Właśnie
miałamzamiarrozkwasićmunos,kiedypodbiegłajednazbliźniaczekizdjęłamniezniego.Wierzgałam
nogami i darłam się, że go zabiję, jeśli nie dziś, to jutro. Bał się mnie i schodził mi z drogi, a potem
niespodziewanie zaprzyjaźniliśmy się. I godzinami wkładałam mu do głowy, że zwierzęta też czują. Są
naszymi młodszymi braćmi i siostrami, trzeba się nimi opiekować. Podobno już nigdy nie zabił nawet
muchy.
– Aha, omal nie zapomniałam! – wykrzykuje Misia. – Chodziłaś na szaber, chociaż u nas były
wszystkieowoce.Niestety,wolałaścudze.
Onenigdynieprzestaną,myślęzprzerażeniem.Muszęjepowstrzymać,bozachwilęwywlekącoś,co
mniepogrążydoreszty.
–Apamiętaciocia–wołamradośniedoJulci–jakciociaspadłazrowerunaprostejdrodze?
– To nie Julcia, tylko ja – prostuje Misia. – Często spadałam z roweru, bo miałam zaburzenia
błędnika.
–Cud,żesięniezabiłaś–mówiJulcia.–AnajlepiejnarowerzejeździłaRóża,siostraJanka.
–Czylitwojegoświętejpamięciojca–zwracasiędomnieMisia.
–Ibyłanajpiękniejsza.–Julcia.
–Tak.Ibardzonieszczęśliwa.–Misia.
–BiednaRóża.–Julcia.
–Dlaczegobiedna?–pytam.
Patrząposobie.Pochwiliobiejednocześniemachająrękamiizmieniajątemat.Awtedyodzywasię
milczącydotejporyIguś.
–Dajciespokój,onaoniczymniewie.
–Oczymniewiem?
Wtymmomencieprzystole,gdziesiedząmojeprzyjaciółki,wybuchasalwaśmiechu.Kolejna.Patrzę
tęsknie w ich kierunku. Jest im wesoło. Obok Anki siedzi facet z Krakowskiego Przedmieścia. Wciąż
główkuję, skąd go znam. I dlaczego nie uprzedziła, że nie przyjdzie z mężem. Nie mogę się do nich
przenieść, bo tymczasem dbam o grono rodzinne. Mama do mnie macha. Muszę wracać do rodziców
Wojtka.Chcę,żebysiędobrzeczuli.Tojesttrochęmęczące,boonibardzozabawniemówiąpopolsku
iztrudempowstrzymujęśmiech.Apozatymsąskromniitaktowni,bojęsię,żecośchlapnęizrobisię
niezręcznie.Kiedyoniteżruszajądotańca,aMietekwracazparkietuizdyszanysiadaobokmamy,my
zMaksemzmykamydomoichprzyjaciółek.
– Siadajcie, właśnie rozmawiamy o różnych wpadkach na naszych ślubach – woła Karol i rusza po
dodatkowe krzesła. – Wyobraźcie sobie, że na moim ślubie ksiądz był wstawiony. Nieco bełkotliwie
wypowiadał różne formułki, a w pewnej chwili znieruchomiał, zamilkł i w końcu, wznosząc ręce ku
niebu,powiedział:„Azresztąróbcie,cochcecie.Przysięgiitaknanicsięzdadzą”.
Dyskretnie zerkam na partnera Anki. On też popatruje na mnie i się uśmiecha. Znam go. Ale skąd?
Inagleolśnienie!OndozłudzeniaprzypominaksiędzaMarka.Tomusibyćjegobratbliźniak.Niestety,
jestem pewna, że kiedy się witaliśmy przed Pałacem Ślubów, wypowiedział imię Marek. Przecież
rodzicenienazwalibytymsamymimieniembracibliźniaków,bojużniktnigdyniewiedziałby,któryjest
który. W końcu, jednym uchem słuchając kolejnej ślubnej anegdoty, dochodzę do nieprawdopodobnego
wniosku:żetopoprostujestksiądzMarek.PatrzępytająconaAnkę.Kiwagłową.Kiedywstajęodstołu,
żeby się przenieść na chwilę do młodzieży i tam pełnić honory matki panny młodej, ksiądz Marek
podchodzidomnie.
–Mamwrażenie,żedopieroterazmniepanirozpoznała.
–Notak.–Jestemspeszona.–Asutanna?–pytam.
–Zrzuciłem.
–Nadobre?
–Inazłe.
– Dla niej? – Wskazuję wzrokiem na Ankę, która dziś wyjątkowo ma na sobie skromny kostium
wjednymkolorze.
– Też – odpowiada, spoglądając na nią czule. – Ale ta decyzja od dawna we mnie dojrzewała. Co
najmniej od pięciu lat. Kościół nie chciał mnie takiego, jaki jestem. Przenosili mnie to tu, to tam, raz
wgóry,raznadmorze.To,colubięrobić,mogęrobićwcywilu.Nawetlepiej.
–Alekazania,sakramentyitetamróżne…
–Bezżaluznichrezygnuję.Jużsięnasłużyłemwsutannie,terazsprawdzę,jaksięsłużybezniej.Chcę
byćwśródludzi,zamiastichspowiadać.
–Przecieżksiądzbyłbliskoludzi.
– Jednak za daleko. Mam wielkie poczucie winy z powodu Miry. Tej dziewczyny, która chciała się
zabić.
–Uniejwszystkowporządku?
–Topaniniewie?
–Oczymniewiem?–Jużdrugirazwciągukwadransazadajętopytanie.
–Onauciekłazdomu.Niewiadomo,gdziejest.
– Przepraszam, muszę zaczerpnąć świeżego powietrza, ale na pewno będziemy mieli jeszcze wiele
okazji,byporozmawiać.
–Napewno.–KsiądzMarekwracanaswojemiejsceobokAnki,któraunikamojegowzroku.
Wychodzę na dwór, żeby ochłonąć po tych nowinach i ewentualnie wyłudzić od kogoś papierosa.
Niestety,niktnazewnątrzniepali.Jużwszyscyrzucilipalenie–tojakiśkoszmar.Pochwiliobokmnie
pojawia się Marcel. Skóra mi cierpnie na plecach, nie chcę żadnych przykrych rozmów, zwłaszcza
dzisiaj.Alesięniewymigam.Naszczęściejestcałkiemtrzeźwy.Czegoniemożnapowiedziećomnie.
– To co, nasza córeczka wyszła za mąż – mówi i wzdycha jak moja mama, kiedy wypowiada jakąś
refleksjęzwiązanązupływającymczasem.
–Notak,wyszła–odpowiadamiteżwzdycham.–Zafajnegochłopaka.
–Apamiętasznaszślub?–pytaMarcelinieczekającnaodpowiedź,dodaje:–Teżbyłładny.Miałaś
nasobieniebieskąsukienkę.
–Kremową.
–Ibutynaobcasie,teżniebieskie.
–Granatowe.
Ciekawe,żeinaczejpamiętamytendzień.Nawetgarderobę.Mamochotęprzypomniećmuoobrączce
iotejrudej,alerezygnuję.Czekam,ażMarcelzaczniemirobićwyrzutyzpowodumojejpowieści,ale
onmówicośnieoczekiwanego:
–Bałemsięwtedy,bardzo.Żeniedamrady.
Agłównietego,dopowiadamwmyślach,żenaświeciejesttylekobiet,atyterazbędzieszmiałtylko
jedną,przynajmniejoficjalnie.
–Pocodotegowracać–mówięwobawie,żeMarcelzarazzacznieuprawiaćjakieśbebecharstwo,
doktóregozawszemiałskłonność.Iwciążmamnadzieję,żeunikniemytematuksiążki.
Nicztego.
–Tatwojapowieść…
–Marcel,totylkofikcjaliteracka.Owszem,sąwniejmigawkiznaszegożyciaizżyciawieluinnych
ludzi,którychznam,jakieśautentycznezdania,wydarzenia,aleprzecieżtoniedokument.Zrozum,taksię
piszepowieść,bohaterowiesąkompilacjąludziprawdziwychizmyślonych.
Iznówsłyszęcośnieoczekiwanego:
–Nieprzejmujsię,jużmiprzeszło,prawie,ijeślitomożliwe,zwróćmitęksiążkę.
Możetoprawda,amożetylkogestdobrejwoliwykonanyzokazjiślubu.Nieważne–doceniamgo.
–Wracajmy–proponuję–bodziecigotowepomyśleć,żesiękłócimy.
–Zaczekaj,chciałbymcijeszczecośpowiedzieć.Mamnadzieję,żedobrzetoprzyjmiesz.
JeśliMarcel,którynaprawdępotrafiwalićprostozmostu,niemaodwagiczegośpowiedzieć,tomusi
być coś okropnego albo niesamowitego. Właściwie wolałabym tego nie usłyszeć, ale pewnie i tak się
dowiem.Postanawiamsobie,żeniezrobiężadnejminy.Alewiem,żetosięnieuda.Postanawiamwięc,
żeniezrobięnajgorszejzeswoichmin.
–Notomów–zachęcamgo.
Wkładaręcedokieszenimarynarki,rozglądasię,potemspuszczawzrokinoskiembutatrącakamyk.
Poprawiasobiekrawat.Przeczesujerękąwłosy.Jaktojest,żeonniełysiejeaniniesiwieje?Wkońcu
wypala:
–Będęmiałdziecko.
Mojatwarzzastygawminie„amyślałam,żenicjużmnieniezaskoczy”.Pochwilimilczeniamówię
coś najgłupszego pod słońcem, ale tylko dlatego, że przypomniały mi się pieluchy tetrowe, zupy
przecieraneprzezsitoinieprzespanenoce.
–Aleniemojedziecko,prawda?
Marcelśmiejesięnerwowo.
–Jesteśniezawodna.Naprawdę.Dzięki,żetakzareagowałaś.
Tylko że to nie był żart – naprawdę przestraszyłam się na ułamek chwili, że będę miała niemowlę.
Boże, jak dziwnie pracuje mózg ludzki. Akcja – reakcja. No to ojciec i córka będą mieć dzieci w tym
samymwieku.Nawetdobrzesięskłada.
–Gratuluję–mówięcałkiemszczerze.–Chodźmy.
– Wszystko okay? – pyta Maks, kiedy opadam na krzesło i duszkiem wypijam kolejny kieliszek
szampana.
–Tak.Ibardzosięcieszę,żeniejestemwciąży.
ZanimMakspowiecośrówniegłupiegojakjegomina,dodaję:
– Błagam cię, pilnuj, żebym się nie upiła. Wiesz, kiedyś myślałam, że po pięćdziesiątce w naszym
życiujużniewielesiędzieje.Conajwyżejchoroby.Aterazmamwrażenie,żewłaśniewtedydziejesię
najwięcej.Opowiemcipóźniej.Terazpójdęnachwilędodzieci.
Zapewniałam Laurę, że wszystkie kobiety w naszej rodzinie doskonale znosiły ciążę, ale
przemilczałam, że błyskawicznie tyją. Niestety tylko to drugie prawidło dotyczy Laury. Szybko tyje
iwidać,żesięźleczuje.ApoSylwiinicniewidać.Obserwujęjądyskretniezoddaliimuszęprzyznać,
żewyglądaświetnieimimociążymadoskonaląfigurę.Ktowie,możeMarceldorósłdoojcostwa.Co
ruszobejmujeSylwięikrzątasięwokółniej.Nigdysiętakwobecmnieniezachowywał.Myśmysiępo
prostunielubili.Jawiem,zaconielubiłamMarcela,aleniemampojęcia,dlaczegoonnielubiłmnie.
„Mogę ci powiedzieć”, szepnęła Strofa. „Nie chcę!”. Stanowczo uważam, że daję się lubić, i będę się
tegotrzymać.
–Jaksiębawisz,mamo?–pytaKacper,kiedyprzysiadamsiędojegostołu.
–Doskonale.Jedzeniewspaniałe.Muzykacudowna.Gościetańczą.
Obserwuję Laurę i Wojtka na parkiecie. Tak właśnie wyglądają zakochani ludzie. Ona od czasu do
czasugłaszczejegopoliczek.Oncałujejąwczoło.Ituląsiędosiebie.Mamnadzieję,żepołączylisięna
całeżycie.Jakpingwiny.Jakłabędzie.Jakkondory.
–Jakpingwiny–wzdycham.
KacperiAgatawybuchająśmiechem.Jatakże.
–Możewyteżchceciezatańczyć?BędęmiałaokonaZuzię.Przyszłamtylkonachwilę.Odwiedzam
wszystkiestoły.
–Nie,nie.Wolimyposiedzieć–zapewniaAgata.
–Wypijemypokieliszkuszampana?–pytaKacper.
–Jasne,bardzochętnie–odpowiadam.
–Agatanie,bojestdziśkierowcą.
–Alenietylkodlatego.–Agatapatrzynamnieznacząco.
Martwieję–Laurawciąży,Marcelwciąży.CzyżbyAgatateż?Wolęniepytać.
–Chceszwiedziećdlaczego?
–Bojesteśwciąży?–odpowiadampytaniem.
–Aha.
–Trojedziecinaraz–mamroczępodnosem.–Jaktoogarnąć?
–Nie,dlaczegotroje,dopierodrugie–mówiKacper.
–Notak,przepraszam,wszystkomisięplącze,chybajednakprzesadziłamztymszampanem.
– Nie cieszysz się? – Oboje wpatrują się we mnie, chyba trochę zawiedzeni, bo jednak inaczej
powinnosięreagowaćnaradosnewieści.
– Cieszę się. I to jak. Czy mogę wam okazać prawdziwą radość za kilka dni, kiedy miną te ślubne
emocje?
Około północy starszyzna wraca do domu. Młodzi zostają. Zamawiam taksówkę i pakuję do niej
zawianego Igusia, który natychmiast zasypia i pół godziny później, gdy płacę taksówkarzowi, równie
nagle się budzi. Kiedy docieramy do mieszkania, jest już całkiem trzeźwy i z ożywieniem komentuje
przyjęcieweselne.Konamzezmęczenia,zemocjiiodnadmiaruszampana,aonpaplejaknajęty.
–Napewnojestpanwykończony–mówięczyraczejmuwmawiam.–Jużdajępanuręcznikiścielę
łóżko.
–AleżMarysiu!–wykrzykuje.–Żadenpan,możemyzrezygnowaćnawetzwuja,przecieżtyteżmasz
jużswojelata.Mówmysobienaty.Okay?
–Okay–odpowiadamznużonymgłosem.
Nieźle–maponadosiemdziesiątkę,awogóleniewidaćponim,żewłaśniewróciłzwesela.Mruga
do mnie i pyta, czy nie mam czegoś na wzmocnienie. Wyjmuję z apteczki multiwitaminę w tabletkach
musujących.
–Bardzosmaczne.–Wrzucamjednądoszklankizletniąwodą.
–Coto?–pyta,wpatrującsięwpomarańczowypłynbuzującywszklance.
Dopierowtejchwilizałapuję,żechodziłomuowzmacniającypłynwyskokowy.
–Niechcesiępanuspać?–Pocopytam,przecieżwidać,żemusięniechce.
–Oj,niemówmipan,Maryniu,jesteśmyrodziną.
Anibyjakmamdoniegomówić?Wogólegonieznam.
–Miałemnamyślicośmocniejszegonadobrysen.Pierwszyrazbawiłemsięnaweselu,naktórymnie
byłowódeczkianiśledzika.
–Aninóżek–dodaję.
–Owłaśnie,nóżek.Cimłodzisątacynowocześni.Samesałatki,krewetki,zmiksowanezupyjakdla
niemowląt.
–Alejaniemamaniśledzia,aninóżek–oznajmiampełnazłychprzeczuć,żenieprędkopołożęsię
spać,iprzekonana,żejednaktoprawda,cotwierdzimama,żenaszepokoleniemasłabszegeny.
–Wystarczywódeczka.Ajutrokupimysobieśledzika.
Boże, czy on ma zamiar zostać u mnie na dłużej?! Nie wytrzymuję jego pełnego nadziei wzroku
iwyciągamnapoczętąbutelkęwódki–sobieteżnalewam.Bezalkoholunapewnonieprzetrwam.
Jestem ciekawa, co Iguś miał na myśli, mówiąc, że o czymś nie wiem, ale postanawiam o nic nie
pytać,bowciążmamnadzieję,żepopierwszymkieliszkupójdziespać.TymczasemIguśpadanakanapę
iwyglądanato,żenieprędkosięstamtądruszy.Ja,zwymuszonymuśmiechem,moszczęsięwfotelu.Iguś
jednymhaustemwypijakieliszekwyborowej.Bioręzniegoprzykład.
–Noto,Marysiu,opowiemcioczymśbardzoważnym,czegoniechcęzabieraćdogrobu.Bliźniaczki
znają tylko fragmenty tej historii, a ty zaraz poznasz całą. Prawie całą. – Iguś wyciąga do mnie pusty
kieliszek.–Wiesz,sątabu,któretrwająwrodzinachprzezcałepokolenia.
– Wiem. Nagle człowiek dowiaduje się tak niewiarygodnych rzeczy o swoich przodkach, że ma
natychmiastochotęnapisaćpowieśćsciencefiction.
– No właśnie. Zorientowałem się, że o niczym nie wiesz, więc posłuchaj. Może zrobisz z tej
opowieściużytekiodnajdzieszkogoś,kto…Niewiem,jaktopowiedzieć.Ktozostałusuniętyznaszej
rodziny.Tak,chybawłaśnietak.Dodziśniemogęsięztympogodzić.
Zaczynam strzyc uszami. Ciekawy początek: ktoś usunięty z rodziny, jak moja młoda bohaterka
zkompleksemJonasza,któranagledowiadujesię,żebyłaadoptowana.
–Notomów,miejmytojużzasobą.
Znównapełniamkieliszki.
–Słuchajuważnie–mówidziarskoIguśiwidzącmójmętnywzrok,dodaje:–Tylkomituteraznie
zasypiaj.Toważnesprawy,októrychwiemjużtylkoja.Twójojciecteżsporowiedział,ale,zdajesię,
dochowałwszelkichtajemnic,wktórychnaszerodzinysięspecjalizowały.MówiłcioRóży?
Kręcęgłową,chociażniejestempewna,czyminiemówił.Przecieżniewiem,coIguśmanamyśli.
–Różabyłaprześlicznądziewczyną.Twójojcieczresztąteż.
–Byłprześlicznądziewczyną?
–Nieprzerywaj.Byłbardzoprzystojny.Jesteśdoniegopodobna.
Nigdyniepostrzegałamtakswojegoojca.Czuję,żetaopowieśćnazawszezmienimojewyobrażenia
onaszejrodzinie.
–Wszyscychłopcyuganialisięzanią–kontynuuje.–Kiedymiałapiętnaścielat,atobyłymroczne
czasy,stalinizm…Aleczytymaszotympojęcie?Procesy,strach,powojennabieda.Wy,młodzi,żyjecie
winnymświecie.Nierozumiecie,że…
–AlemiałobyćoRóży–zauważam.–Nieopolityce.
– Słusznie. Ale ja wykorzystuję każdą okazję, żeby opowiedzieć o tym, jak ludzie siedzieli
wstalinowskichwięzieniach.Wporządku,jestpóźno,dzisiajoszczędzęcitegowątku.
Powoligodzęsięztym,żeIguśzostanieumnienadłużej,możenakilkatygodni,żebymiopowiedzieć
całeswojeżycie.
– Twój dziadek Teleszko miał brata, który ożenił się z pewną wdową, a konkretnie z moją matką.
MiałasynaPawełkazpierwszegomałżeństwa,któryoczywiściebyłmoimbratemprzyrodnim.
–AleciociaRóża…–Chciałabym,żebyodrazuprzeszedłdosedna.
–Nowłaśniedotegozmierzam.–Iguśpatrzynamniezwyrzutem.–Narazietylkosłuchaj.Wszyscy
sięwniejkochali,alenajbardziejPawełek.Onabyłalicealistką,onjużpracował.Wciążzaniąchodził,
sterczał pod szkołą i odprowadzał ją do domu, kupował jej róże. W tamtych czasach. Czy ty to
rozumiesz? Ty pewnie sobie myślisz, że wchodziło się do kwiaciarni, a tam stały setki róż w różnych
kolorach. Jak dziś. Nie, moje dziecko, trzeba było taką różę zdobyć. Wiedział, że od kwiatów miękną
sercakobiet.Uwodziłją,rozkochiwałwsobie,cobyłoniewporządku,zważywszynajejmłodywiek.
Ale uczciwie trzeba przyznać, że był naprawdę zakochany i na inne dziewczyny nawet nie spojrzał.
Liczyła się tylko Róża. Nikt nie wie, jak do tego doszło, bo Teleszko był surowym ojcem i bardzo
pilnował swojej jedynej, ukochanej córki. W każdym razie nagle się okazało, że Róża jest w ciąży –
mówiIguśbeznamiętnymtonem,ajazrywamsięnarównenogiinalewamwódkidoobukieliszków.
–Czyliniewiedziałaś–stwierdzajakbyzsatysfakcją.
–Nie.Nalitośćboską,niewiedziałam.
– Twój dziadek Teleszko miał trudny charakter i był despotą. Nikt nie pytał Róży o zdanie, nikt nie
liczył się z uczuciami młodych. Wczesną wiosną gdzieś ją wywieziono. Nie wiem dokąd, bo oni
naradzali się przy zamkniętych drzwiach. W pełnej konspiracji. Podsłuchiwałem. A z tego podsłuchu
wynikało, że dziecko Róży ma być komuś oddane. Pawełka nie dopuszczano do niej, a potem stary
Teleszkozapowiedziałmu,żejeślibędziepróbowałjejszukać,togozastrzeli.Bezskrupułów.Ipokazał
murewolwer.Pawełszalałzrozpaczy,tosłowanaszejmatki.ChciałsięożenićzRóżą.Imimozakazu
szukałjej.WkońcusiępoddałipopłynąłdrewnianąłajbądoSzwecji.Zresztącośmututajgroziło.Miał
niebywały talent do interesów. A wówczas nie wolno było robić żadnych interesów, czyli uprawiać
spekulacji.PawełekwyszedłzłódkipodrugiejstronieBałtykuicałkowicieodciąłsięodrodziny.Nie
wiedzieliśmy,cosięznimstało.Jużzpóźniejszejjegorelacjiwiem,żewSzwecjiożeniłsięzpiękną
jasnowłosąSzwedkąimielidwóchsynów.Kilkalatpóźniej,przykrasprawa,porzuciłichipofrunąłdo
Kanady.
– Niektórych facetów powinno się kastrować – mówię obojętnie, jakby chodziło o profilaktyczną
kastracjępsów.
– Trochę przesadzasz. – Iguś znów patrzy na mnie z wyrzutem. – Ale rozumiem twój kobiecy punkt
widzenia.Trójkadzieci,aonfru!
–Trójka?Mówiłeś,żedwójka.
–Przecież,kiedyonsiedziałwtejłódce,Różaurodziłacórkę.Twojababkaimojamatkaspotykały
sięwtajemnicyprzedTeleszką.Niewiem,oczymmówiły,aleobiepłakały.
– Dlaczego? Przecież dziecko to wielkie szczęście! – wykrzykuję z zapałem, co oczywiście ma
związekzLaurą.
– Tak, moja droga, ale nie w wieku piętnastu lat, nie dziecko nieślubne, a nade wszystko nie w tej
arystokratycznej rodzinie. Twój dziadek, uroczy, wykształcony, inteligentny człowiek, miał jedną wadę,
araczejdwie:byłstrasznymkonserwatystąityranem.
–Nierozumiem,jaktyranmożebyćuroczy–wtrącam,boniemogęsiępowstrzymać.
– Był uroczy na zewnątrz. Natomiast zatruwał życie całej rodzinie. Wszystko miało być tak, jak on
postanowi.Bękartyniewchodziływgrę.Cobypowiedzieliludzie?
– Iguś – mówię do Igusia. – Ja chyba nie chcę tego wszystkiego wiedzieć. To zbyt okropne.
Rozumiesz?Człowiekżyjesobiepięćdziesiątlat,mawszystkopoukładane,atunagletrach!Mójuroczy
dziadek okazuje się potworem, babka pozbawioną charakteru żoną potwora, a Róża… A o Róży już
zupełnie nie wiem, co myśleć. Nie obchodzą mnie romanse, mezalianse, nieślubne dzieci… – ględzę,
doskonalewiedząc,żetowszystkobardzomnieobchodzi,bodotyczynieobojętnychmiludzi,alemojej
rodziny,przedewszystkimmojejukochanejRóży,któraprzezcałeżyciemusiałamyślećtylkoojednym:
oswojejcóreczce.
Iguśpoważnieje.Wychylakolejnykieliszekczystejizakąszażółtymserem.Patrzynamniebadawczo,
nawetdośćostro,iwyraźniesięnadczymśzastanawia.Mierzymysięwzrokiem.
–Mojadroga,nieprzyjmujętegodowiadomości,słuchajdalej.Kontaktymiędzynaszymirodzinami
zostałyzerwane.Niedałosięichodbudować,boranybyłyzbytgłębokie.Powielulatachusiłowałem
spotkać się z Różą, ale odmówiła. Wiedz, że ja teraz przyjechałem tutaj nie tylko na wesele Laury.
Rozmawiałemznią,cudownadziewczyna.Kiedydotarłozaproszenie,pomyślałem,żetoostatniaszansa.
Jestem stary, schorowany. Ta podróż była dla mnie dużym wysiłkiem. – W ogóle w to nie wierzę. –
Przyjechałem,żebyciopowiedziećtęhistorię.Apoco,zarazsiętegodowiesz.
Rezygnuję z wszelkich oporów. Trudno, historie rodzinne najczęściej są skomplikowane
inieszczęśliwe.Cosobiemyślałam,żetabędzieinna?
–Dobrze,mów,jestemgotowanawszystko.
–CóreczkęRóży,gdytylkosięurodziła,odrazuoddanojakiemuśmałżeństwu,które,jaktwójdziadek
oznajmił rodzinie, wyjechało z nią za granicę. Moja matka rozpaczała! Wciąż zapewniała Teleszkę, że
możewychowaćdziecko.Byłnieugięty.Pamiętamjegozaciętątwarzistrasznesłowa:„Nigdyunasnie
było,niemainiebędziebękartów.Amojacórkaułożysobieżyciewedleniezłomnychzasadpanujących
wnaszymrodzie”.Powiedział„wrodzie”,nie„wrodzinie”.
– Ale gdzie był wtedy twój ojciec? Przecież to była jego wnuczka, przybrana, ale wnuczka, a Róża
byłajegobratanicą.Powiniencośzrobić!
Iguśsięgapobutelkę,któraniestetyjestjużpusta.Wkredensiezostałytylkodziwnetrunki,naktóreod
latniemachętnych.
–Wiśniówka,adwokat,likierpomarańczowy,tequila…–wyliczam.
–O,możebyćtequila.Tylkodajtrochęsoli–mówiIguś.–Icytrynę.
–Dlaczegopatrzyłnatowszystkoobojętnie?
–Siedziałwwięzieniu.DlategoPawełbyłtakizaradny.Musiałnasutrzymać.
–Amójojciec?
– Uczył się w jakiejś szkole z internatem. Rzadko przyjeżdżał do domu, bo to było daleko. Kiedy
wrócił po zakończeniu roku szkolnego, my już byliśmy w Lublinie. Ani Teleszko, ani moja matka nie
chcielimieszkaćoboksiebie.PawełwówczasbyłjużwSzwecji.
–Czyliniewiesz,comójojciecnatowszystko?
– Wiem. Odwiedziłem was, kiedy byłaś malutka. Przywiozłem ci lalkę. Spodobała ci się. Byłaś
najweselszymdzieckiem,jakieznałem.Wciążsięśmiałaś.Kiedypatrzyłemnaciebie,całyczasmyślałem
oRóżyijejcóreczce.
–Tobyłamojaulubionalalka.Nadaljąmam!–wołam.–Traktowałamjąjaksiostrę.
Iguśwyglądanawzruszonego.Brodamudrży,aoczyzachodząłzami.
–Zanimdoszłodotejtragedii,myśmysięzJankiemprzyjaźnili.Mieszkaliśmydomwdom.Apotem
nagle koniec. Dowiedział się, że kontakty zostały zerwane, ale nie wiedział dlaczego. No więc, jak
mówiłem,powielulatachprzyjechałemdoWarszawywsprawachsłużbowychitakbardzozatęskniłem
zaJankiem,żeniemogłemsięoprzećpokusie.Bałemsię,żeniezechcezemnąrozmawiać.Zamkniemi
drzwi przed nosem. Do dziś pamiętam tę scenę. Przed drzwiami poprawiłem krawat. Zdjąłem papier
z kwiatów i wsunąłem go do teczki. Dzwonek nie działał, zapukałem. Otworzyła twoja mama.
Zapomniałemjęzykawgębie.Uśmiechałasię.Milczałem.Wreszciespytała:„Tekwiatydlamnieczydla
jakiejśinnejkobiety?”.Twojamamajestbardzodowcipna.Ipoczułem,żegulawmoimgardlekurczysię
iznika.„JeślipanijestżonąJanka,totekwiatysądlapani”.„Proszęwejść”.Wpierwszejchwilimnie
nie poznał. A kiedy dotarło do niego, że to ja, Ignacy, jego dawny przyjaciel, rzuciliśmy się sobie
wobjęcia.Wieczoremposzliśmynawódkę.
–Mójojciecniepił–wtrącam.–Wszystkiepieniądzewydawałna…nieważnenaco.
– Tego wieczoru pił. I to jak – powiedział Iguś. – Musiałem odwieźć go do domu taksówką.
Rozmawialiśmysobiebeztrosko,wspominającdzieciństwo,wspólnewakacje,dziewczyny,wktórychsię
kochaliśmy. W końcu zapytałem o Różę. Powiedział, że u niej wszystko w porządku. Że nie wyszła za
mąż, ale ma się dobrze. Skończyła historię sztuki, pracuje w muzeum. Spytałem, jak po tym wszystkim
doszładosiebie.„Poczymwszystkim?”,zdziwiłsię.Niemiałempojęcia,żeonniewieodzieckuRóży.
Że nakarmiono go jakąś bajeczką, w którą uwierzył. I że Róża w tej kwestii zamilkła na zawsze.
I nieświadom tego, a właściwie przekonany, że nie zrozumiał pytania, powtórzyłem je inaczej: „Jak
doszładosiebiepotejtragedii?”.Itenwesoływieczór,zamieniłsięwnocnydramat.Opowiedziałemmu
o wszystkim. Co rusz zakrywał twarz dłońmi i powtarzał: „Boże. Mój Boże. Jak oni mogli. Nie
wiedziałem”.Więcejsięniewidzieliśmy.
Iguśteżukrywatwarzwdłoniach.
–Jestcośjeszcze–mówibełkotliwie.–Aledziśjużniedamrady.Położęsię,dobrze?
–Jasne–mówię.–Możejutro?
–Tak,jutro.
Awięc„jestcośjeszcze”,kołaczemisiępogłowie,kiedyzasypiam.
Budzę się ze strasznym bólem głowy. Wypijam dwie szklanki wody z cytryną. Nie pomaga. Biorę
prysznic.Niepomaga.Ciekawe,jaksięczujeIguś.Pewnieteżnienajlepiej.Wnocywypiłwięcejode
mnie, ale nie tykał szampana, którego, jak mi wyznał, nie cierpi. Uchylam drzwi od sypialni – łóżko
piękniezasłane,aIgusianiema.Wpadamwpopłoch,żemożewcalenieposzedłspać,tylkoponaszej
rozmowieruszyłwmiastoicośmusięstało.Chwytamzatelefon,żebyzadzwonić,samaniewiemdo
kogo,iwtejsamejchwilidostrzegamnakuchennymblaciekartkę.„PojechałemnaśniadaniedoHelenki
ibliźniaczek.PotempójdziemydoMuzeumNarodowego.IpochodzimytrochępoWarszawie.Zabioręje
naobiaddorestauracji.Iwrócępodwieczór”.„Podwieczór”–bardzoprecyzyjneokreślenieporydnia.
Ustalamzmamą,żenawszelkiwypadekdaIgusiowikluczodmojegomieszkania,bojestemumówiona
zIwoną.OnateżchcepochodzićpoWarszawie.Ipoprosiła,żebymdotrzymałajejtowarzystwa.
–Noico,prawda,żeIguśniesprawiłcikłopotu?–pytastwierdzającomama.
–Nie,wogóle.Odrazuposzliśmyspać.
– Tak, mówił mi, że był bardzo zmęczony. No cóż, lata płyną. Iguś od rana opowiada nam, co oni
wyprawializJankiem.Jaknaprzykładchodzilinaszaberalbo…
–Mamuś,kiedyindziej,bojamuszęwychodzić.
Zmęczonybył.Bardzo.Doczwartejnadranemopowiadał.Gdybynienadmiaralkoholu,nigdybynie
przestał.Jegoopowieśćprzygnębiłamnie,aponieważIwonajestosobąnotorycznieprzygnębioną,boję
się,żetedwaprzygnębienianałożąsięnasiebieinaszspacerpoWarszawieteżbędzieprzygnębiający.
Jak się jednak okazuje, mój mózg nie potrafi myśleć o dwóch rzeczach jednocześnie. Kiedy
zwiedzamy stare kąty Iwony, powoli przestaję myśleć o Róży. Przechadzamy się po Starówce. Przy
BarbakanieIwonasięzatrzymuje.
–Tutajczasemjadłamobiad.Kluskiśląskiezpieczarkamialbopierogiruskie.Wszystkosięzmieniło,
atenbarwciążistnieje.–IwonauśmiechasiędobarumlecznegoBarbakan.
–Tak,tocud,żeniezrobilitubankualbosklepuzbiżuterią.
–Chodźdalej,cościpokażę.
WchodzimywPodwaleitwarzIwonypochmurnieje.Zatrzymujemysięprzedjednązkamienic.
–Tutajmieszkaliśmy.–Wskazujerękąoknanadrugimpiętrze.–CzyMaksmówiłcionaszymdomu?
–Nie–odpowiadamkrótko.
Maksniemówiłanioswoichrodzicach,anioIwonie,aniodzieciństwie.Kiedyotopytałam,zawsze
zbywał mnie jakimś zdawkowym zdaniem: „Nie ma o czym mówić, zwyczajne dzieciństwo, zwyczajni
rodzice”.
Po południu siadamy w małej restauracji na Powiślu. Jestem zmęczona, nie tylko parogodzinną
wędrówką, ale przede wszystkim nieśmiałością i małomównością Iwony. Po kilku próbach nawiązania
rozmowy,rezygnujęiporozumiewamysiępółzdankami.Czujęsięniezręcznie,jakbymojetowarzystwo
jejciążyło.Aleprzecieżsamazaproponowaławspólnewyjście.
– Wiesz, ja nie zawsze jestem taka – mówi nieoczekiwanie, kiedy kelner przyjął zamówienie. –
Przepraszam,chybasięzemnąmęczysz.
–Nie,dlaczego,tobymmiłyspacer–zapewniam,alewypadatomałoprzekonująco,bonieumiem
porozumiewać się z ludźmi za pomocą milczenia. Nawet z Jolką, chociaż znamy się jak łyse konie,
spotykamy się po to, żeby gadać, gadać, gadać. I nigdy nie możemy się nagadać. Często po tych
spotkaniach któraś z nas dzwoni do drugiej, bo zapomniała powiedzieć o czymś ważnym. A teraz
spędzampółdniazkimś,ktoprawiecałyczasmilczy,nieodpowiadanapytaniaiwogóleniepotrzebuje
towarzystwa.
–Omnieteżniemówił?–pytaIwona.
–Nie–odpowiadam.–On,wprzeciwieństwiedomnie,jestpowściągliwy.Jatonawetlubię,boprzy
Maksiemogęsięnagadać.Potrafisłuchać.
–Zawszepotrafił.Mieszkaliśmywjednympokoju.Wnocyopowiadałammuróżnezmyślonehistorie,
aonsłuchał.Wczorajmiwyznał,żeteopowieścigoocaliły.
Czuję, że teraz nie wolno mi się odzywać ani nawet poruszać. Teraz mam tylko słuchać. Czasem
potrafię.
–Opowiadałammubajki,którychbohaterembyłchłopiecoimieniuMaks.Silnyiodważny.Wjednej
znichMakszabijałsmoka,winnejdziękiswojejmądrościisprytowizdobywałwielkiskarbidzieliłsię
nimzbiedakamiiprzyjaciółmi.Wiesz,takietypowebajkowewątki.Akiedybyłstarszy,projektowałam
muprzyszłość.Będzieszdużyisilny,zapewniałamgo.BoMaksnierósłibardzosiętymmartwił.Był
najniższy i najsłabszy w klasie. Ciągle obrywał od kolegów. Nawet niektórzy nauczyciele docinali mu
ikazalisiedziećwpierwszejławce.Mówiłam:urośniesz,skończyszliceumistudia,takie,jakiechcesz,
będzieszzarabiałpieniądze,żyłwłasnymżyciemisamdecydowałosobie.Iniktnigdycięnieuderzy.
Totakiedziwne,coIwonamówi.Wciążnierozumiem.
– Pewnej nocy… Nie, może od początku. Byłam akurat na drugim roku studiów. Znienawidzonych.
Wyobraźsobie,żemaszochotęstudiowaćfilozofię,psychologięalbosocjologię,alądujesznainżynierii
sanitarnej. Każdy egzamin był dla mnie męką. Zakuwałam nieprzytomnie i w najlepszym razie
dostawałamtróję,częstozlitości.
–Aledlaczegoinżynieriasanitarna?
Zastanawiasię,chociażpytaniewydajesięproste.
–Boniemiałamodwagiwalczyćosiebie.Cenabyłabyzbytduża.–Iwidzącmojąminę,pyta:–Aty
studiowałaśto,cochciałaś?
–Notak,polonistykę,ależałowałam,żerodziceminieodradzili.Nudziłamsięnatychstudiach.
Iwonasięśmieje,pierwszyraz.Czujęulgę,bobyłampewna,żeniepotrafisięnawetuśmiechać.
– A gdyby tak ktoś za ciebie wybierał i każdego dnia żądał, żebyś realizowała jego plany? Na
przykładtwójojciec.
– No coś ty. Mój ojciec? Mój ojciec zbierał znaczki i w ogóle się nie wtrącał do moich wyborów
życiowych. Czasem tylko mówił: „Manieczko, zastanów się trzy razy, zanim podejmiesz decyzję”.
A czasem chciał ze mną o tych wyborach porozmawiać, ale nie dopuszczałam do tego. Uważałam, że
jestemmądrzejsza.
Iwonapatrzynamnieprzezzmrużonepowiekiizadajekolejnepytanie,któremniemrozi:
–Czywrzeszczałalbociębił?
– Co? Jeden raz w życiu szarpnął mnie za ramię, kiedy na czerwonym świetle chciałam wejść na
jezdnięprostopodkołapędzącejciężarówki.Iwdodatkuprzeprosił–odpowiadamześmiechem,który
naglezamieraminaustach.PatrzępytająconaIwonę.
–Tobyłwiecznystrach.Bicieniebyłonajgorsze.Najgorszabyłazłość.Ito,żeniewiedzieliśmy,co
jąmożewywołać.Twarzmuwtedyczerwieniała,woczachpojawiałosięcośnienawistnego.Lepiejbyło
wtedymilczeć.Więcmilczeliśmy:matka,ja,Maks.Iczekaliśmy,ażmuprzejdzie.Czasemwystarczyłmu
wrzask,żebysięwyładować,niestety,niezawsze,iwtedyobrywaliśmy.Najczęściejja.Rzadziejmatka.
Najrzadziej Maks. Ojciec był silny i wysoki. Miał władzę. Pułkownik Wojska Polskiego. Pewnej nocy
uciekłamzdomuicałajegozłośćskupiłasięnaMaksie.
Boże,cojawiemożyciu?Rozpuszczonybachor,rozpuszczonanastolatka.Niktnigdyniepodniósłna
mnie ręki. Nikt nigdy nie podniósł na mnie głosu. Wszyscy mnie kochali. Oczywiście wszyscy prócz
Marcela.
–Zostawiłamlist–kontynuuje.–Beznagłówka.Dodziśpamiętamjegotreść:„Wyjeżdżam.Daleko.
Inieżyczęsobie,żebyście…”.Przekreśliłam„żebyście”,boniechciałamranićmatki,chociażmiałamdo
niej wielki żal: „…żebyś mnie szukał, człowieku, który nikogo nie kocha i którego nikt nie kocha. Nie
jestem twoją własnością”. Rozumiesz? Napisałam „człowieku”, bo ostatni raz słowo „tato”
wypowiedziałam, mając sześć lat. A „twoją” było małą literą. „Chcę lepszego życia, bez strachu,
wrzasków i bicia”. Pamiętam, że chciałam napisać jeszcze wiele bolesnych rzeczy i żeby nie dręczył
Maksa, bo jego też straci. Tamtej nocy marzyłam tylko o jednym: wyjść z tego domu i już nigdy nie
wrócić. Przez jakiś czas tułałam się po znajomych. Przerwałam studia. Bez żalu. Nienawidziłam ich.
Oszczędzę ci długiej i groteskowej opowieści o tym, jak zdobywałam paszport. Byłam wtedy tak
zdeterminowana,żepoleciałabymnawetnaKsiężyc,byletylkojużnigdywięcejniewidziećwściekłej
twarzyojcaanijegorąkzaciśniętychwpięści.Dodzisiajnawidokmundurutruchleję.
Iwona mówi o tym wszystkim beznamiętnie, jakby ta opowieść w ogóle jej nie dotyczyła. Jedynie
lekkiedrgnięciamięśnitwarzyidłonizdradzają,żejednakkryjąsięzatymemocje.
– Kiedy miałam w kieszeni bilet na samolot do Toronto, który kupił mi… Jak by to ująć… Chyba
dzisiajmówisięsponsor,tak,mójsponsor.Dużostarszyodemniemężczyzna,bardzoprzyzwoity.Chyba
mnie kochał. Dobrze go wspominam, dał mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedy miałam już ten bilet,
poszłampodszkołęMaksa.Tobyłatrudnarozmowa.Rozpłakałsię.Obiecałam,żebędędoniegopisać.
Ipisałam.Naadresmojejprzyjaciółki,któraprzekazywałamulisty.Onteżpisał,alerzadko,boniemiał
pieniędzy na znaczki. Każdy jego list był dla mnie świętem, czytałam go po pięć razy. Ale pisał tylko
osobie:corobi,coczyta,cowszkole,coplanuje.Nigdyorodzicach.Domyślałamsię,żejestźle.Maks
kiedyś spytał, czy może czytać moje listy matce, która już całe dnie spędzała w kuchni i godzinami
wpatrywałasięwokno.
Iwonazamawiakolejnąwhiskyichociażniekomentujętego,zaczynasięusprawiedliwiać.
– Wiem, trochę za dużo piję. Nasz ojciec nie pił. Patologiczna rodzina najczęściej kojarzy się
z alkoholem. Nic z tego, u nas nie było żadnych używek. No, może raz do roku, kiedy odbywały się
huczneimieninyojca.Wiesz,wwielkimstylu:wspaniałarodzina,wszystkochodzijakwszwajcarskim
zegarku, żona świetnie gotuje, a dzieci są grzeczne i uczą się na samych piątkach. To był jedyny dzień
w roku, kiedy okazywał nam jakieś uczucia. Cmokał mnie w policzek, mierzwił włosy Maksowi
i obejmował mamę, która wtedy sztucznie się uśmiechała. Goście byli zachwyceni. A my marzyliśmy,
żebyjużsobieposzli.Krótkomówiąc,naszojciecniepił.Jazatoszybkoodkryłamzbawiennedziałanie
alkoholu. Wypijasz dwa drinki i świat nie jest już taki straszny. Przestajesz się bać. Niestety, potem
potrzebujesztrzech,czterech,pięciudrinków.Jawtejchwilijestemprzyczwartym,alezamówięjeszcze
piąty.Makslepiejdałsobieradęniżja.Niewiemdlaczego.Przecieżdłużejtkwiłwdomu,akiedymama
umarła,przezkilkalatmieszkałzojcem.Opiekowałsięnim.Jużniebyłowyśmiewania,żejestbabą,ani
kpin. Kiedy Maks się postawił i poszedł na astronomię, ojciec powoli zaczął odpuszczać. Czuł, że
przegrał.Ostatnirazzamachnąłsięnaniegopopogrzebiemamy.Byłwściekły,żeodeszła.Ot,taksobie,
upadła i umarła. Jak mogła go zostawić. Maks studiował i pracował. Zajmował się domem: prał,
gotował, robił zakupy. Wszystko w milczeniu. Nie odzywali się do siebie. Wstawali o innych porach,
jedliosobno.Ojciecsamoglądałtelewizjęiczytałgazetęoddeskidodeski.Nienawidzęszelestugazety.
To chyba jedyna rzecz, jaką Maks ma po ojcu: zauważyłam, że codziennie czyta gazetę, jakoś zbyt
dokładnie.Iwciążniąszeleści.
–Tak,jegogazetawciąższeleści–potwierdzam.
–Czytociędenerwuje?
– Już nie – odpowiadam. – Bo to… głupstwo. Po prostu podchodzę do niego, całuję go w czoło
iproszę:nieszeleśćtak.
Iwonasięuśmiecha.Znów.Chcęspytać,dlaczegomisięzwierza,dlaczegoobcejosobiemówiotak
intymnychsprawach,alezadajęjejinnepytanie:
–Częstosięwidywaliście?TyiMaks.
Podrywagłowęznadszklankiipatrzynamniezezdziwieniem.
– W ogóle się nie widywaliśmy. Tylko pisaliśmy listy, a potem mejle. Jestem tu pierwszy raz. Nie
chciałam, nie mogłam. Może dlatego mówię teraz o tym wszystkim. Od razu, kiedy cię poznałam,
pomyślałam, że ci opowiem. Są tacy ludzie. Nie wiem, na czym to polega. W każdym razie pierwsze
solidne lanie, o czym nawet nie wie, dostałam, kiedy miałam pięć lat. Przedtem były tylko klapsy.
Iwrzaski.Otworzyłamszufladęwszafieojcaiwyjęłamstamtądjakieśorderyiodznaczenia.Zato,za
siamto. Pewnie za ofiarną służbę ojczyźnie. Mama była w kuchni, jak zwykle. Bawiłam się nimi na
podłodze. Nagle zobaczyłam przed sobą brązowe kapcie ze skóry, a nad sobą wściekłą twarz ojca.
Wydawał się ogromny jak wieża. Próbowałam się uśmiechnąć. Zaczął krzyczeć. Mama wybiegła
zkuchni.Byławciąży.Pamiętamjejwielkibrzuch.Próbowałagouspokoić.Zasłonićmnie.Odepchnął
ją.Upadła.Maksurodziłsięomiesiączawcześnie.Uwielbiałamgo.Wciążstałamnadjegołóżeczkiem.
Mówiłamdoniego.Machałamgrzechotką.Mamaniewielesięnimzajmowała.Polatachzrozumiałam,że
miała głęboką depresję. Przestało jej na czymkolwiek zależeć. Pewnego razu przytuliła mnie
i powiedziała: „Dziękuję, że zajmujesz się Maksem. Kochajcie się”. I tak było. Ale wyjechałam.
Zdradziłamgo.Jąteżwpewnymsensie.Mampoczuciewiny.
Kiedyodprowadzamjąpoddom,Iwonamówi:
–Dziękuję.
Milczę.Wtakichchwilachludzienajczęściejmówią„niemazaco”,alejategoniecierpię.Jeśliktoś
cidziękuje,toznaczy,żejestzaco.
Kiedywracamdodomu,Iguśjużśpi.Nakuchennymblacieznówleżykartka:„Maryniu,jutroprzed
południemwracamdoLublina.NiemówiłemCi,alemojażonajestwszpitalu.Niemogęjejnatakdługo
zostawiać.Czyzjemyrazemśniadanie?”.
Oświcie,przedwyjazdemnalotnisko,Iwonawpadadomnienachwilę,żebysiępożegnać.
–Mamcośdlaciebie.–Wyjmujezkieszenilnianyworeczek.–Poucieczcezdomupojechałamnad
morze. Marzyłam, żeby zobaczyć morze. Myśmy nie wyjeżdżali na wakacje, bo to „jakieś fanaberie”.
I wtedy całymi dniami, aż do zmierzchu, wędrowałam wzdłuż plaży. Zbierałam muszle, kamienie
ibursztyny.TenajpiękniejszezabrałamdoKanadywzamszowymmieszku.Jawierzęwgusłaiwto,że
każda kobieta jest trochę szamanką. W nocy uszyłam ci podobny mieszek, z lnu, i wrzuciłam do niego
kamyk,muszelkęibursztynzowademwśrodku.Naszczęście.
–Dziękuję.Napewnoprzydamisięjeszczewięcejszczęścia.Będęwiedziała,coznimzrobić.
Ja też w nocy przygotowałam coś dla Iwony. Coś naprawdę wyjątkowego. O czym na wiele lat
zapomniałam–prawdziwytalizman,którydziała.Znalazłamgonaławcewparku,kiedywszystkowaliło
mi się na głowę i straciłam nadzieję. To mała drewniana tabliczka przedstawiająca Artemidę z łukiem
i kołczanem. Na dole widnieje odręcznie napisane zdanie: „Jestem twoją otuchą i siłą. Czerp ze mnie.
Akiedyzłyloscięopuści,podajdalej”.Nowięcpodajęjądalej.Iwonie.
PrzyśniadaniuIguśjestmarkotny.
–Czycośsięstało?–pytam.
–Nie,nic.Aletakdobrzebyłosięoderwaćodrzeczywistości.Zapomniećozmartwieniach.Atrzeba
wracać.Chorażona,starość,porażki.Dzieciiwnukidaleko.
–Agdzie?
– W Stanach. Już nie mam siły podróżować – mówi ze smutkiem. – Ale wiesz, czuję ulgę, że
opowiedziałemcioRóży.Chciałbymciszybkodokończyć.Mamygodzinkę.Posłuchasz?
–Oczywiście.
–OtóżmojamatkaprzedśmierciąpojechaładoTeleszki.Błagałago,żebypowiedział,gdziejestich
wnuczka. On też był już stary, schorowany i bardzo złagodniał. Zapewnił ją, że przybrani rodzice
dziewczynki to przyzwoici ludzie, ale nie zdradził, gdzie mieszkają. Może tego nie wiedział. Zanim
wyszła, zwróciła się jeszcze do niego: „Zniszczyłeś życie Róży, Pawła i moje. Nigdy ci tego nie
wybaczę.Obyśtrafiłdopiekła”.Teleszkozbladł.Onbyłbardzoprzesądny.„Dzisiajtegożałuję,aleza
późno. Chciałem ratować córkę. Miała tylko piętnaście lat. Zrozum”, powiedział. „Nie zrozumiem”,
odparła matka. „Powiedz chociaż, jak ona się nazywa”, poprosiła. „Nie mogę. Złożyłem przysięgę”.
I Teleszko, i mama niebawem umarli, a ja się tą sprawą nie zajmowałem. Ale nigdy nie przestałem
myślećoRóży.
Iguśpatrzynamnieznadzieją,jakbyoczekiwał,żeodnajdęjejcórkę.
–Samazdecyduj,coztymzrobić.Muszęsięzbierać.–IguśpatrzynastojącenapółcezdjęcieRóży
wdrewnianejramce.–Teraztwojakolej.
–Zaczekaj.Onamarównieżprawdziwegoojca.Jestjejcoświnien.CozPawłem?
–Onteżjużnieżyje.BywałwPolscepodziewięćdziesiątymroku,alegdywspominałemoRóży,nie
chciałsłuchać.Kiedyprzyjechałtutajostatniraz,wyglądałjakpodstarzałyplayboy.Pieniądzegozepsuły.
Zamówiszmitaksówkę?
–Nocośty.Odwiozęcięnadworzec.Idziękujęci.
–Zaco?–pyta.
–Zatęopowieść.
Iguśjużsięnieśmieje,niedowcipkujejakwczoraj.Naglepostarzałsięokilkalat.Współczujęmu,bo
to on do tej pory był jedynym żyjącym spadkobiercą tajemnicy rodzinnej, którą teraz przekazał mnie.
Imuszęsięniązająć,choćbydlatego,żeznaczkiRóżypowinnytrafićdorąkichprawowitejwłaścicielki,
czylijejcórki.
Kiedywracamzdworca,Maksjuższykujeobiad.
–Nieposzedłeśdopracy?–pytam.
–Pójdępoobiedzie.
–Amożezostań.Stęskniłamsięzatobą.Tylebyłozamieszaniaprzytymślubieiweselu.
–Zostanę.–Wjegogłosiesłyszęjakbyulgę.
–Czycościęgryzie?
Nieodpowiada.Zgarnka,którystoinagazie,unosisięzapachsoczewicy.
–Zielona,czerwonaczyczarna?–pytam.
– Wszystkie trzy. Zasługujesz na pełnię – mówi wesoło, po czym dodaje innym tonem: – Iwona ci
powiedziała.
–Tak.
–Obawiałemsiętego.
–Czemu?
– Bo uważam, że jak ludziom w naszym wieku uda się spotkać, to lepiej, żeby nie obciążali się
bagażemprzeszłości.
– Też tak uważam, ale niestety to niemożliwe. Czy tego chcemy, czy nie, wszystko wraca. Nawet
historie, których nie znamy, pewnego dnia znajdują do nas drogę. – Przed oczami staje mi całe życie
Róży,takskrzętnieprzezniąukrywane.–Bagażjestzawsze,tylkoalbomygodźwigamy,alboondźwiga
nas.
Makspatrzynamniezezdziwieniem.
–Nierozumiem.
Jateżniedokońcarozumiemtęswojąmyśl.Raczejjączuję.Ibardzomisiępodoba.
–Mówięotym,żebynigdyniedźwigać.Żadnychplecaków.Sąprzecieżwalizkinakółkach.
– Ciekawa filozofia życiowa. Pewnie masz rację. Mimo wszystko lepiej nie wracać do przykrej
przeszłości.Kiedyożywa,człowiekzaczynaużalaćsięnadsobą.Atojestgorszeniżmilczenie.
–Zgadzamsięztobą.Aletrzebająprzepakowaćdowalizkinakółkach.Niemamzamiaruwypytywać
cięoojca.Imożeszkoda,żesiędowiedziałam.Zawsze,kiedycośzłegodomniedociera,mampoczucie
straty.
–Toco,niebędziemyotymrozmawiać,dobrze?
–Jasne,żenie–zapewniam.
–Dzięki.Bałemsię,że…Nieważne.Jużsięnieboję.
–Będziemysobieopowiadaćtylkocudzehistorie.Mamjedną.ORóży.
Lubięweekendy,odkiedyMakscodziennieranowychodzidobiuraitamzajmujesięanalizowaniem
portfeliswoichbogatychklientów,którzychcąbyćjeszczebogatsi.Maksjużrozumie,jakiezagrożenia
niesieżyciewedwójkę,iprzysobotnimśniadaniuwpołudniedajetemuwyraz:
–Kiedyczłowiekmusiranowstać,wziąćprysznic,ubraćsięprzyzwoicie,wolniejdziadzieje.Apoza
tymdziękitemumaweekendy.
–Otak.Jateżjelubiępotymwszystkim,potymteatrzyku,któryciurządziłam,ijużzawszeszczerze
będęmówić,comidoskwiera.Niedoceniłamtwojegopoczuciahumoru,atyzapóźnosięzorientowałeś,
żejestemdziwadłem,którecałyczassięrozpychaiwalczyoprzestrzeńżyciową.
–Itomisięwtobiebardzopodoba.Niewiem,czyzauważyłaś,żezajmujętylkoskrawekłoża.Żeby
zniegoniespaść,muszęsiękurczowotrzymaćpoduszki–dowcipkujeMaksicałujemojąrękę,wktórej
trzymamjajko.
– Rozpycham się, tak? Stare nawyki. Nie ma rady, trzeba kupić szersze łóżko. Przez tyle lat spałam
pośrodku,żejużnieumiemtegozmienić.Dwametrynadwa?
–Niewiem,czytocośda,alemożnaspróbować.–Maksśmiejesiętakradośnie,żezprzyjemnością
naniegopatrzę.
Zmieniłsię.Wjegogestach,ruchachpojawiłasięjakaślekkość,wdzięk.Awoczachwesołyblask.
Może to dzięki Iwonie, najważniejszej osobie w jego życiu, która go kiedyś ocaliła, bo dzięki niej
nauczyłsięmarzyćirealizowaćmarzenia.Imożetylkodlategoroktemuodważyłsięstanąćpodmoimi
drzwiamiizapukaćdonichidomojegoserca.Maksprzyglądamisięprzezzmrużonepowieki.
–Dużobymdałzato,żebywiedzieć,oczymterazmyślisz.
–Tobyłojednoztychmoichbezmyślnychzamyśleń.Pójdętrochępopisać.Mamzaległości.
–Dobrze,ajaposprzątamiskoczęzkumplaminapiwo.
Uwielbiam kumpli Maksa, chociaż jeszcze ich nie poznałam. Za to, że ma gdzie wyskakiwać
wweekendy,aczasemwieczorami.WdodatkuMaksuważa,żejestemaniołem.„Tofantastyczne,żenie
masznicprzeciwkotemu”,mówiodczasudoczasu.Poczymdodajecośwstylu:„Wiem,wiem,tylkona
to czekasz. Nie zajmuję wtedy twojej przestrzeni życiowej”. Całuję go namiętnie i odpowiadam coś
w stylu: „Ale przyznaj, że teraz trochę mniej się rozpycham”. „Owszem, do czasu, aż pewnego dnia
każeszmisięwyprowadzićnadwatygodnie”.Boże,jakatoulga,żepotrafimynatentematżartować.
Mojabohaterka,wyposażonawkompleksJonasza,próbujeułożyćsobieżycieosobiste.Wymyślamjej
dzieciństwo. Ani moje, ani Jolki dzieciństwo nie nadają się do tej powieści – były zbyt szczęśliwie.
Może dzieciństwo Miry? Nie, nie chcę czegoś takiego. Gdzie ona teraz jest? Zamiast pisać, zaczynam
rozmyślać o Mirze. Wystukuję zdanie: „Miała dziesięć lat, kiedy ojczym zainteresował się jej ciałem”
i natychmiast je kasuję. Jest zbyt straszne – takie zdania nie powinny istnieć. Wystukuję kolejne: „Na
dziesiąte urodziny dostała szczeniaka”. Kasuję. Kolejne: „Jej matka zmarła po porodzie”. Też nie.
Utknęłamnadobre.Kiedyzrezygnowanazamykamlaptop,słyszęzprzedpokojugłosMaksa:
–Maniu,chodźtutaj.Szybko!
Wyglądanazdenerwowanego
–Patrz.Jakaśdziewczyna–mówi,wskazującgdzieśnaklatkęschodową.
Wychylamsię.Podścianąprzydrzwiachrzeczywiściesiedzidziewczyna.Takjakzarogiembudynku
SzarotkisiadywałaMiraipaliłapapierosy.Maprzymknięteoczy.Jestbrudnaichuda.Najchętniejczym
prędzej zamknęłabym drzwi i zadzwoniła po policję, ale łatwe, wygodne rozwiązania najczęściej
owocująumnienieprzemijającympoczuciemwiny.Niechcęgotuczyć.
Ciężkowzdychamipochylamsięnadnią.Śmierdzi,aletylkobrudem.Niealkoholem.Nieczujęnawet
zapachutytoniu.Jestzbytlekkoubrana.Śpiczyjestnieprzytomna?PatrzępytająconaMaksa.
–Trzebazadzwonićpopolicję–oznajmia.
–Nie.Zaczekaj.Tozawszezdążymyzrobić.
Dziewczynapodnosigłowęinatychmiastjąpoznaję.TonaprawdęMira.Odziesięćkilochudsza,ale
toona.Boże!
–Czymożeszwstać?–pytam.
Próbujesięuśmiechnąć,aletenuśmiechprzypominagrymas.Makspomagasięjejpodnieść.
–Zaparzherbatę.Albonie,zróbjejkakao–proszęgo.
Wchodzimydopokoju.Mirachwiejesięnanogachinajwyraźniejmagorączkę.
–Jesteśchora?–Staramsię,żebyniewyczułalekuwmoimgłosie.
–Tak.Chybatak.Niewiem.Niedałamrady.Chciałamdotejtwojejkoleżanki,alenieznamadresu
anitelefonu.Przepraszam.Wiem,żestraszniewyglądamicuchnę.
–Nieszkodzi–zapewniamją,chociażmniemdliimamochotęnatychmiastwysłaćjądowanny.–
Alekąpielrzeczywiścieciniezaszkodzi.Wypijeszkakao,umyjeszsię,apotempogadamy.
– Ale ja mogę od razu do tej Anki. Mówiła w szpitalu, żebym ją odwiedziła. Nie chcę rozwalać
twojegospokoju.
– Proszę pani – mówi stanowczo Maks. Tak stanowczo, że patrzę na niego ze zdziwieniem. – Pani
potrzebujenatychmiastowejpomocyiniemaoczymdyskutować.Szykujękąpiel.Apotemkolację.
Mirazaczynapłakać.Apochwiliszlochajużtakstrasznie,żeniemożemyjejuspokoić.
–Czekajcie.Zarazmiprzejdzie.Muszęsiętylkowypłakać.Jużdobrze.
–Jużdobrze–powtarzajejsłowaMaks.
KiedyMirależywwannie,usiłujęznaleźćdlaniejjakieśubranie.Jestodemniewyższaconajmniej
o dziesięć centymetrów i dużo szczuplejsza. Co ja mówię?! Jest chuda jak patyk. We wszystko się
zmieści, tylko rękawy i nogawki będą za krótkie. Majtki? Mam jakieś nieużywane? Nie mam. Trudno,
włoży moje. Stanik? Nie ma mowy. Różnica co najmniej trzech rozmiarów. Może być bez stanika. Jak
dobrzewobliczuproblemuzajmowaćsiębzdetami.Ubraniemnaprzykład.
–Włóżnaraziemójszlafrok–wołampoddrzwiamiłazienki.
–Dobrze–odpowiada.
Pokąpieliwyglądatrochęlepiej,chociażmastraszniesmutneoczy.TakieoczymiałakiedyśLaura:
puste, bez wyrazu, martwe. Kiedy ją ostrożnie otaczam ramieniem, wtula się we mnie pazernie jak
dziecko.
–Chcęspać.Proszę–mówi.–Niemamsiły.
Jużnawetniezmieniampościeli.Kładęjąwnaszymłóżku.
Makssiedziprzystole,naktórymstoikolacja,ipatrzynamniepytająco.
–Nonic,Maksiu,dzisiajśpimywsalonie.Wszystkociwyjaśnię,tylkonajpierwzadzwoniędoAnki.
Inalejmiwiśniówki,bochybaniemamyżadnegonormalnegoalkoholu.WszystkowypiłIguś.
KiedyAnkaranoprzyjeżdża,Mirajeszcześpi.
– Zaglądałam do niej kilka razy. Oddech ma równy, gorączka chyba spadła. Była straszliwie
zmęczona.Nicjejniebędzie–zapewniamAnkę,którawydajesięprzygnębiona.–Cieszsię,żejestcała
izdrowa.
– Ja się cieszę, ale nie mogę sobie wybaczyć, że nie zapisałam jej swojego numeru telefonu ani
adresu. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. W październiku, kilka dni przed ślubem Laury,
ojczym zgłosił zaginięcie Miry. Zawiadomił nas o tym Rychło. Długo rozmawialiśmy. Podzieliłam się
z nim swoimi obawami. „Niemożliwe – powiedział. – Nie mógłbym przegapić czegoś tak ważnego”.
Odwiedziliśmy z Markiem ojczyma Miry. Zwykły facet około sześćdziesiątki. Nie był rozmowny, ale
odpowiadał na nasze pytania, chociaż nie musiał. Powiedział, że nic z tego nie rozumie: stworzył
dziewczynie prawdziwy dom, dba o nią, ciężko pracuje, żeby nic jej nie brakowało, pomaga w nauce,
zabiera na wakacje. Wszystko na próżno. A wreszcie, że jak chce, niech ucieka. Niech się szlaja po
melinach. On już nie ma siły. Brzmiał wiarygodnie. I rzeczywiście wyglądał na kogoś, kto opadł z sił.
„Toprzeztęcałąterapię–powiedziałnakoniec.–Byłemtemuprzeciwnyimiałemrację.Alewszyscy
sięuparli.Szkoła,psycholog.Ijeszczewmówilijejdepresję.Wszystkimsiędzisiajwmawiadepresję.
I alkoholizm”. Pod kaloryferem w kuchni stało kilka butelek po wódce. Na blacie napoczęta butelka
whisky. Pomyślałam, że on jednak ma problem z alkoholem. To chyba wszystko. Trzeba będzie
zawiadomićpolicjęiRychłę,żesięznalazła.Alenajpierwchciałabymzniąporozmawiać.
–Jedźdopracy.Zawiadomięcię,kiedysięobudzi–proponujęAnce.
–Niemamowy.Bojęsię,żezjeśniadanieiznówczmychnie.Alety,jeślichcesz,pracuj.Poczytam
sobiegazetę.
–Nie,chętniesobieztobąpogadam.Unikałaśmnieostatnio.
–Wiem.Jestemstraszniezapracowana,apozatymniechciałamrozmawiaćoMarku.Jaksięzacznie
milczeć na jakiś temat, to potem trudno przestać. A zresztą ty miałaś jakiś kłopot z Laurą. Wszystko
wporządku,prawda?
–Tak.
– Ale ona nadal marnie wygląda. Wygląda tak, jakby… Sama nie wiem. Jakby była… – Oczy Anki
robiąsięokrągłe.Kończyzdaniezezdziwieniemwgłosie:–…wciąży?–Pochwilistwierdza:–Ona
poprostujestwciąży.
–Tak!–wołamradośnie.–Jestwciąży.Nikomuniemówię,aleskorosiędomyśliłaś…
–Powinnamwiedziećodrazu.Jakajagłupia.
– No dobrze. O księdzu Marku, pardon, o Marku opowiesz mi innym razem. Jeśli zechcesz. Teraz
naradźmysię,cozMirą.
–Niemasięconaradzać.Zjeśniadanie,apotem,czytegochce,czynie,musiopowiedzieć,cosię
stało.Dlaczegouciekłaidoprowadziłasiędotakiegostanu.
–Tylkowiesz,trzebaostrożnie.Niemożesztakimtonemdetektywki.Jestnastolatkąpoprzejściach,
a to chyba gorsze niż dojrzała kobieta po przejściach. Ja w tym wieku byłam wesołą, beztroską
dziewczyną.Chmurybyłydaleko.
– Ale pewnie już się nad tobą zbierały, czego nie zauważyłaś. I nie zapominaj, że już nie jestem
detektywką,tylkomodniarką,jakmówitwojamama.Onajestcudowna.
W tym momencie drzwi do sypialni się otwierają. Mira wchodzi do łazienki, a po kilku minutach
pojawiasięwsalonie.Milczy.Myteż.PierwszaodzyskujegłosAnka.
–Cześć,Mira.–Podchodzidoniejibierzejązarękę.–Chodź.Maniazarazzrobiśniadanie.
Zrywamsięiruszamdokuchni.
Ankarzeczywiściejestostrożna.Niezaczynaodtrudnychpytań.
–Jaksięczujesz?
–Dobrze–odpowiadaMira.–Tylkochcemisiępić.
Stawiam przed nią szklankę wody. Kiedy śniadanie jest gotowe, chcę zostawić je same. Sytuacja
wydajemisięzbytintymna,żebymmogławniejuczestniczyć.
–Pójdępopracować,awysobiespokojniepogadajcie–proponuję.
– Nie – protestuje Mira. – Wolałabym, żebyś została. Nie ma sensu, żeby pani Ania musiała ci
wszystkopowtarzać.
Ztegowynika,żebędziemówić.Ankaszybkotowykorzystuje,jakbysiębała,żeMirazmienizdanie.
–Masztutajkawęiopowiadaj,oczymchcesz.Niebędziemyprzerywać.
– Zacznę od końca, dobrze? Będzie mi łatwiej. Poza tym, gdyby nie to, co się stało kilka dni temu,
chybabym tutaj nie przyszła. Nie to, żebym nie chciała. Myślałam o tym już wcześniej, ale nie miałam
odwagi. Bałam się. – Mira cały czas wpatruje się w kubek z kawą. – Miałam przyjaciela. – Czuję, że
nieprędkodowiemysię,dlaczegouciekłazdomu.–Wszyscynazywaligodebilemalboprzygłupem.To
byłojegoimiędlaświata.JamówiłamdoniegoPedro,bomiałnaimięPiotrek,alechciałsięnazywać
jakoś oryginalnie. Był sam. Nie wiem nic o jego rodzinie. Mieszkał w takiej zapyziałej suterenie na
Sielcach.Bezprąduibezwygód.
Mira znów wypija szklankę wody, do której wrzuciłam plasterek cytryny i gałązkę mięty. Długo
milczy.Mamwrażenie,żetrzebająjakośzachęcić,zadaćjejpomocniczepytanie.
–Ajaksięzaprzyjaźniliście?
– Chodził po osiedlu. Całymi dniami. Miał niedziałający telefon komórkowy, wciąż do niego coś
mówił.Naprzykład:„Halo.Cotam?Boumniedobrze”.Albosłuchałmuzyki.Ktośmupodarowałstary
odtwarzaczmp3znagraniami.Chodziłzesłuchawkamiwuszachiśpiewał.Przeglądałśmietnikinaulicy.
Ludziegoznali.Naśmiewalisię.Nowiecie,wtymsensie:„Mynormalni,atodebil”.Aleniektórzymu
pomagali.Kioskarkadawałamubutelkęwody,staregazety,czasemprzeterminowanebatony.Wchodził
doniejpotrzy,czteryrazydziennie,tylkopoto,żebypowiedziećjej„cześć”ipośpiewać.Pewniesobie
myślał,żetotakiewystępyiżewobectegoniedostajetychrzeczyzadarmo.Miałtoobcykane,toznaczy,
w których sklepach coś mu dadzą. Tutaj warzywa, tam czerstwy chleb, gdzie indziej okrawki wędlin.
Nawet nie wiecie, ile jedzenia się marnuje. Wszyscy mogliby wyżyć z resztek, które wyrzuca się
wmarketachirestauracjach.Miałtakąjedną,nazywałasięchybaToskania.Kucharzwieczoremwynosił
mukolacjęwstyropianowympojemniku.Aonzajadałimówił„pyszne,pyszne”.Niegłodował,alebył
niedomyty.Czasem,kiedyojczymbyłwpracy,zabierałamgododomu,żebywziąłprysznic.Musiałam
potemspryskiwaćłazienkęperfumami.
Mirapodnosioczyznadkubkaipyta:
–Wtwojejwczorajteżtakbyło?
–Jasne–odpowiadam,przecieżwie.–IteżjąspryskałamwodątoaletowąMaksa.
–Aciuchy?–pytaMira.
–Uprałam,aleniejestempewna,czysięjeszczedoczegośnadają.Długojenosiłaś?
–Niewiem.Straciłamrachubęczasu.Uciekłamnapoczątkusierpnia.Prałamciuchywzimnejwodzie.
Kiedyśwnocywyciągnęłamkilkaubrańztakiegometalowegopojemnikanaulicy,alebyłymalutkie,dla
dzieci. – Mira się zamyśla. – Pedro nie robił nikomu krzywdy. Był nieszkodliwym wariatem.
Proponowali mu jakieś przytułki, ale on nie chciał. Radził sobie. Wszystkim się kłaniał. Po pięć razy
dziennie.Sąsiedzitrzymalisięodniegozdaleka.Pewniesiębali,żejakokażąmużyczliwość,tosiędo
nichprzylepi.Aleniedokuczalimu,opróczparukiboli.Mówilidoniego:„Cześć,debil”iwygadywali
świństwa. A on się śmiał, bo nie rozumiał, o co chodzi. Często go spotykałam. Pytałam, co słychać.
Odpowiadał, czasem do tego telefonu, jakbym do niego dzwoniła. Mówił dziwnie, trochę jak dziecko,
przekręcałsłowaisięjąkał.Kiedyśznalazłnaśmietnikugitarę,stanąłnaulicyigrał.Araczejudawał,że
gra. Przechodnie mieli niezły ubaw. To było rzeczywiście śmieszne. „Co robisz, Pedro?”, spytałam.
„Koncertrobię”,odpowiedział.Niektórzyrzucalimudrobniakinachodnik.Byłszczęśliwy.Przezjezdnię
nigdynieprzechodziłpopasachijakbywogóleniewidziałjadącychsamochodów.Kierowcyhamowali
i wyzywali go. Nie rozumiał, czego od niego chcą. On nic nie rozumiał. Nawet tego, że świat jest
parszywy.Jateżbymtakchciała.Byćdebilką.–Mirawstajeiodnosidokuchnikubek.–Pożyczyszmi
jakieśubranie?
–Tak–odpowiadam.–Przygotowałamcikilkarzeczy,alerękawyinogawkibędązakrótkie.
–Nieszkodzi.Nigdziesięniewybieram–mówi,poczymszybkododaje:–Toznaczywybieramsię.
Niedługosobiepójdę.
–Narazieniemówmyotym,dobrze?–proponujeAnka.
KiedyMiraprzebierasięwsypialni,patrzymynasiebiebezradnie.
–Nicztegonierozumiem–szepczędoAnki.
–Poczekaj,widocznietenPedromajakiśzwiązekzjejucieczką.
–Dobrze,nieszepczmytak.Zaparzęjeszczekawy.
–Pewniesięzastanawiacie,dlaczegomówięoPedrze.–KiedyMiraznówsiadaprzystole,dochodzę
downiosku,żelepiejbyłojejdaćjakieśubraniaMaksa.–Mówięonim,botojedynaokazja,żebyonim
opowiedzieć.Odebilu,dlaktóregozabrakłomiejscanaświecie.Byłmoimjedynymprzyjacielem.Nie
wiedziałotym,bodebileniemająpojęciaouczuciachwyższych.Debilenawetnieumiejączytać.Pedro
nieumiał.Alekiedydoniegoprzyszłam,odrazuoddałmiswójbarłóg.Ipobrzdąkałminarozpadającej
się gitarze. Wieczorem pogłaskał mnie po głowie i wyszedł. Wrócił po godzinie z kolacją
w styropianowym pojemniku. Bardzo wytworną. Kucharz w tej Toskanii dobrze gotuje. Pedro lubił
komiksy.Dałammukilka.Wciążjeoglądał.Iwymyślałtreść.Próbowałamnauczyćgoliter,aleniemógł
ich zapamiętać. Kiedy doszliśmy do „k”, powiedział: „Nie mogę. Jestem debil”. Dałam spokój.
Najgorzejbyłozimą.Pedromarzł.Wdzieńwłóczyłsiępocentrumhandlowym.Wcaleniebyłdebilem.
Potrafiłsiętamumyć.Zrobićprzepierkę.Gorzejbyłozsuszeniem.Uniegonicnieschło.Ubraniasuszył
nakaloryferachuzieleniarza,ukioskarki,wToskanii.Pedromiałkota,którymiesiąctemuzginął.Mówił
na niego „kot”. Kiedyś uświadomił sobie, że kot powinien mieć imię, tak jak on. Poprosił, żebym
pomogłamugonazwać.„JaPedro,akot?”,spytał.Niestetyniezdążyłam.
Miramilknienachwilę,poczymmówidalej:
– Kilka dni temu wieczorem wyszedł jak zwykle i nie wrócił. Nad ranem poszłam go szukać. Sto
metrówodToskaniistałradiowóz.Kręciłosiętamkilkupolicjantów.Uciekłam.Wiedziałam,żestałosię
cośzłego,bonaziemileżałopudełkozestyropianu,awokółniegorozrzuconejedzenie.Włóczyłamsię
przezkilkadni.Spałamwparku.Pedrobyłzaradny.Janie.
Mirawyraźniestarasięzapanowaćnadłzami.
– Poszłam do tej kioskarki. I niby przypadkiem spytałam, co się stało na tyłach restauracji. „Jakieś
bandziory zabiły naszego debila, przepraszam, głupiego Piotrusia”, powiedziała. Dała mi dwa batony
z orzechami. Wodę piłam w centrum handlowym. Ale bałam się po nim chodzić. Wszyscy się gapili
iodsuwaliodemnie.
Niezłypoczątek,myślę,aprzecieżjeszczeniewiemy,cosięstało,żeMirauciekła.
– Znałam twój adres – zwraca się do mnie – bo recepcjonistka w Szarotce poprosiła raz, żeby ją
zastąpić na dziesięć minut, a tam leżał twój dowód osobisty. Adres był łatwy do zapamiętania. Już
wiecie,cosięzemnądziałoprzezostatniemiesiące.
–Tak–odzywasięAnka.–Aleniewiemy,dlaczegouciekłaśimieszkałaśuPedra.
Mira milczy. Bardzo stanowczo. Czuję, że nieprędko się odezwie. Wstaję, przynoszę jej kawałek
czekolady, znów siadam. Nie chcę usłyszeć tego, czego Mira nie chce powiedzieć. To musi być coś
strasznego. Nie mylę się. Zwiastuje to już pierwsze zdanie, które pada po długich minutach pełnej
napięciaciszy.
–Mójojczym…Tosięzaczęłopośmiercimamy.Miałamdziesięćlat…Tenczasspędzonyudoktora
Rychłybyłnajlepszymokresemwmoimżyciu.Chciałamtamzostać.Nazawsze.Czytałamksiążki.Było
midobrze.PotychdwóchtygodniachwSzarotcemiałamwrócićdodomu.Myślałam,żedoktorzmieni
zdanie.Niezmienił.Cobyłopotem,jużwiecie.
Wiemy.Niepotrzebnesąpytania.Tylkocodalej?
–Proponuję–mówiAnka,zwracającsiędoMiry–żebyśnaraziezamieszkałaumnie.Niestetynie
jesteśpełnoletnia,więc…
–Zadwatygodniebędę.
–Wspaniale.Wobectegobędzieszmogładecydowaćosobie.Maniazałatwiciszkołę,wktórejjej
przyjaciółka uczy polskiego. Naradzę się z paroma osobami, które na pewno coś nam doradzą
izobaczymy.
–Niebędęznikimotymmówić,niechcę.–NatwarzyMiryznówpojawiasięstrach.
–Narazietozostawmy.Przyjadępociebiewieczorem.
– Chcesz coś poczytać, czy pomożesz mi przy obiedzie? – pytam Mirę, która stoi przed półką
zksiążkami.
Kiedy obiera warzywa, zastanawiam się, gdzie podziała się jej rogatość. Wydaje się zupełnie inną
osobąniżwtedy,wSzarotce.
–Dlaczegonicniemówisz?–pytawpewnejchwili.
–Niewiem.Chybadlatego,żebrakujemisłów.
–Bardzosięboję.
–Wiem.Alewszystkobędziedobrze.Nieodrazu,alebędzie–zapewniamją,choćniedokońcawto
wierzę.Cośtakiegozostajewgłowienacałeżycie.Nierozumiem,dlaczegoniktnigdyniezorientował
się,żeMiręktośkrzywdzi.
–PanRychłopytałmnieoojca,toznaczyoojczyma.Kłamałam.Aleniedokońca,boondbałomnie,
niczegominiebrakowało.
Wolęzniąotymniemówić,żebyniepalnąćczegoś,cojązaboli.NiechjużAnkaweźmietęsprawę
wswojeręce.Zdajesię,żenajpierwdziewczynamusizrozumieć,żezostałaskrzywdzonainiemanicdo
rzeczy,czyojczymoniądbał,czynie.Postanawiamograniczyćsiędotematówneutralnych.
–Możepoobiedziepójdziemykupićjakieśubranie–proponuję.
–Nie,niechcęwychodzić.
–ZresztąAnkamabutik,tonapewnocościdobierze.
–Butik?–dziwisięMira.–Byłampewna,żejestdetektywem.Cośtakiegomówiławszpitalu.
–Jużniejest.
–Chciałamjejwtedypowiedzieć,aleniezdążyłam,boojczymzabrałmniedodomu.Wszystkodziało
siętakszybko.
–Dlaczegodałaśjejsłonika?
–Wnerwiałomnie,żewciążzamnąchodzi.Myślałam,żejestwścibskimbabskiemnawczasachisię
nudzi.
Toakuratprawda–Ankajestwścibskaisięnudziła.
– Nie – zaprzeczam. – Jest mądrym i dobrym człowiekiem. – Chociaż niekoniecznie widać to na
pierwszyrzutoka,pomyślałam.Czasemtrzebanakogośrzucićokiemwielerazy,żebytozobaczyć.
–Wiem.Onaodrazupoczuła,żepotrzebujępomocy.Dałamjejtegosłonika,bojestpodobnadomojej
matki,takjąpamiętam,ichciałam,żebyodwiedziłamniewszpitalu.
–Atyjesteśpodobnadojejcórki,którąstraciła.Usiłowałasiędowiedzieć,cocięgnębi,idlategoza
tobąłaziła.
– Znalazła ten idiotyczny list. – Mira się uśmiecha. – To ksiądz Marek wymyślił listy do Boga.
Powiedziałam,żejestemniewierzącainiemamzamiaruichpisać.Nacoon,żekażdywcośtamwierzy.
Takibanał.WbiblioteceRychłymogłamsięwreszciespokojnienaczytać.Przeczytałamkilkarazymity
greckie.IkolejnelistypisałamjużdoArtemidy.Spodobałamisię.Uważam,żeświatpowinnastworzyć
kobieta.Takajakona.Byłbylepszy.Nieśmiejsię,naprawdętakuważam.
– Śmieję się, bo ja też tak myślę. – I zaczynam opowiadać Mirze, jak wyobrażam sobie świat
stworzonyprzezKobietę.–GdybyświatstworzyłaBogini,wyglądałbycałkieminaczej.Składałybyśmy
malutkiejaja,którepotemsamcewysiadywałybyprzezwielemiesięcy.Dziękitemuniebyłobyżadnych
wojen, bo jak ktoś wysiaduje jajo, to nie może wojować, a jak już je wysiedzi, w pocie czoła, to nie
chce, żeby jego trud poszedł na marne, i żal mu wysyłać potomstwo na śmierć. Kobieta w tym czasie
pracowałaby sobie i od czasu do czasu karmiła wysiadującego faceta. Oczywiście w tym świecie
byłybyśmy silniejsze fizycznie, więc nikt nie mógłby nas do niczego zmuszać. Niestety, przewaga,
zwłaszcza taka, na którą się nie zapracowało, dana od natury, strasznie demoralizuje. Nad tą kwestią
muszęjeszczepomyśleć.
ChciałamMiręrozbawić,aleonasięnieśmieje.
–Mniesięspodobało,żeArtemidajesttakasilna,niezależnaiżadenfacetjejniepodskoczy.
–MojaprzyjaciółkaWeronikaznawszystkiemityiwciążsiędonichodwołuje.NiedoBiblii,tylko
właśniedomitów.MieszkanaMazurach.Zabioręciętam.Polubiszją.
– Ona nie powinna chodzić do zwykłej szkoły – stwierdza Jolka po tym, jak opowiedziałam jej
historię Miry i poprosiłam, żeby wzięła ja do swojej szkoły. – Może nie dać rady, załamie się i znów
będąkłopoty.Unasjestzakuwanie,mamynauczycielitypu„jestempedagogiemibędęodwaswymagał”.
Mówiłamci.Alenajgorsze,żemazaległości.
– Uważam, że sobie poradzi. – Nie wiem, skąd ta pewność. – Maks pomoże jej w przedmiotach
ścisłych,humanistyczneprzerobisama.Jestzdolnaiinteligentna.Będzieszmiałazniejpożytek,bodużo
czyta.Spróbujmy.Lepiej,żebyniewracaładopoprzedniejszkoły.Onamusiwejśćwnoweśrodowisko,
w innej dzielnicy, poznać nowych ludzi i uwierzyć, że jest normalną, zwykłą nastolatką, od której
wymagasięnormalnychrzeczy.
–Obyśmiałarację–powiedziałaJolkawzamyśleniu.–Zgoda.Zobaczę,cosiędazrobić.
Już wiem, że stanie na głowie, żeby Mirę przyjęto do jej szkoły. I że w razie czego będzie o nią
walczyć,jakowszystkichswoichuczniów,którzymająkłopoty.
–Dziękuję.Czylico,weźmieszMirępodswojeskrzydła?
–Wezmę.Tylkożeteskrzydłaoddawnasąpodcięte.
–Alenadaljemasz.Janigdyniemiałam.Conajwyżejmałewyrostki.
TakwięcwponiedziałekMiraidziedonowejszkoły.Trochęsiętegoobawiamy,bodziewczynajest
jeszczewmarnymstanie.Iczęstosięnajeża.Cobędzie,jeśliodrazuwszystkichdosiebiezrazi?Trudno,
wrazieniepowodzeniapójdziedopracy.Ktowie,możepotakichprzeżyciachitakdługiejprzerwieto
lepszerozwiązanieniżdobreliceum.
Rozdziałpiąty
Maniu,zobacz,mamtopismo,wktórympracujeMarta.–Makswręczamipierwszynumermagazynu
odziwnymtytule„Paradoks”.
–Ico,fajne?–pytam.
–Niewiem.Tymipowiedz.Toprzecieżpismodlakobiet.
–Moimzdaniem,tosąniedorzecznepodziały.Dlakobiet,dlamężczyzn.
KartkujęperiodykMarty,któryrzeczywiściejestprzeznaczonydladojrzałychludzi.Dlatakichjakja
istarszych.Oprawagraficznaskromnaigustowna.Idędodziałuzmodą.Niemamłodychanorektycznych
modelek ani mydłkowatych modeli, są tylko panie i panowie po pięćdziesiątce. Skąd ich wzięli?
Izwyczajneciuchy.Mojąuwagęprzykuwajązdjęciabutiku,wktórymsąsprzedawane.Toprzecieżsklep
Anki!Zdjęciakrawcowychemerytek,któresięśmieją,jakbywłaśniewygraływtotolotka.Izdjęcie…No
tak,zdjęciemojejmamyirozmowaznią.DalejzdjęcieAnkiiteżrozmowaznią.Azatemjejbutikzrobi
terazfuroręwcałejWarszawie.Ciekawe,czytoreklamaiAnkamusiałazapłacić,czyteżwtensposób
Martaspłacadługwdzięcznościwobecniej.Azresztą–czytoważne?Reklamastanikówdlaseniorek–
szerokieramiączka,żadnychkoronekanikokardek.Odrazukupiędwa.Cokoniecznietrzebaobejrzeć
wkinie,wteatrze,wmuzeach,wgaleriach.Coidlaczegotrzebaprzeczytać.CosiędziejewPolsce.Co
się dzieje na świecie. Kuchnia dla tych, co nie lubią gotować ani tyć. Zajęcia dla seniorów: kursy,
gimnastyka, wycieczki. Wolontariat dla seniorów, sprawdzeni lekarze dla seniorów, darmowe badania
bez konieczności kupna kosmicznych garnków za dziesięć tysięcy, porady prawne, pożyteczne adresy
internetowe.Dokądzabraćwnuka,żebysięnienudził.Inicdlamłodych,pięknych,zdrowychibogatych.
Dwasporewywiady,kilkafelietonów:osztuce,oteatrze,artykułokradzieżachmetodąnawnuczka.
–Świetnepismo–informujęMaksamyszkującegowlodówce.–Jestnaprawdędlaludziwnaszym
wieku.Kupięsobiewreszciedobrystanik.Iniktmnienieokradniemetodąnawnuczka.
–Pewniedlatego,żeniemaszwnuczka.
– Kradną też na wnuczkę. Moim zdaniem szybko zbankrutuje, bo jest za mało reklam. Ale mogę się
mylić, bo nasze społeczeństwo błyskawicznie się starzeje. Będziemy takie pisma kupować. Czy miałeś
kontaktzMartą?
–Tak.Dostałapierwsząpensjęijest…Niewiem,jaktonazwać.Chybaszczęśliwa.Nigdyniebyła
takapogodna.Mazapałimnóstwopomysłów.Niepoznajęjej.
Oironio.Przeztylelatmiałtękobietęuswojegobokuisięnaniejniepoznał.Alenamniepoznałsię
odrazu.WprzeciwieństwiedoMarcela,któryniepoznałsięnamnie,zatoodrazupoznałsięnaSylwii.
Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że Marta tak doskonale sobie poradzi. Ja tu staram się, żeby życie
mojejbohaterkibyłoprawdopodobne,awokółmnienacodzieńdziejąsięcuda.Choćbymojamama.Po
osiemdziesiątce zaczęła się spełniać zawodowo. I prowadzi też klub dla pań w swoim wieku. W ich
gronie pojawiło się również kilku panów. „Ale wiesz – powiedziała mama – nie po to, żeby ich
obszywać.Oniprzychodząnapodryw”.
Maks, widząc, że oddałam się rozmyślaniom, usiadł przed telewizorem. Pokazują demonstracje,
przeciwko uchodźcom, potem drugą, która chce wyrazić poparcie dla uchodźców. Robi mi się słabo.
Skoro nawet dla poczciwego Pedra nie było miejsca w tym kraju, jak znajdzie się dla paru tysięcy
imigrantów? Przypominają mi się słowa znajomej Francuzki, mojej dawnej sąsiadki, która w latach
osiemdziesiątychzamieszkaławPolsce.„Wiesz,tobyłdlamnieszok,żeniktniechcezaprosićmniena
Wigilię.Nawetmojapolskaprzyjaciółkapowiedziała,żeprzeprasza,aletoświętorodzinne.Odtejpory
wczasieświątwyjeżdżamdoFrancji”.Tacyjesteśmy.
–Wiesz,Maks,tacyjesteśmy.Powinniśmysięwstydzić.
–Aczegodokładnie?–Maksjużprzywykł,żewypowiadamnagłosswojemyśli,więcnieokazuje
większegozdziwienia.
–Nawszelkiwypadekwszystkiego.WtymrokuzaprosimynaWigilięwszystkiesamotneosoby,jakie
znamy,dobrze?
–Azmieszcząsiętutaj?–Maksrozglądasiępopokoju,którymaokołodwudziestumetrów.
–Zrobięszwedzkistół.
–Wigilianastojąco?
–Każdygdzieśsobieprzycupnie.
–Świetnypomysł.–PotwarzyMaksa,naktórejbłąkasiępowstrzymywanyuśmiech,widzę,żejest
innego zdania. – Pomogę ci pakować prezenty. Tylko proszę, nie zapraszaj tego menela, co mówi do
ciebie„szefowo”.Onmniewnerwia.Ledwiezaparkujęsamochód,atenwyrastajakspodziemiipyta,
czymapopilnowaćsamochodziku.Kupięmużelaźniaka.Niechsobiepilnuje.
–Niemówonimmenel.ManaimięRomek.Kiedytutajzamieszkałam,byłmojąjedynąbratniąduszą.
Uśmiechałsięnamójwidok,itotylkozazłotówkę.Apozatym,zauważ,onwyglądacałkiemschludnie.
Pewniemarodzinę,jużdawnobysięwykończył,gdybyjakieśkobietyoniegoniedbały.
–Niepowinnaśdawaćmupieniędzy.Gdybyniktmuniedawał,tobymusiałprzestaćpićiznalazłby
sobiejakąśpracę.
–Pięknajesttatwojawizjaświatailudzkości.Alewiesz,nawetOsiatyńskidaje,ajawsprawach
alkoholowychpolegamnanimjaknaZawiszy.Zresztą,jakczasemRomkowiniedam,boakuratzabrakło
mi drobnych, to potem przez cały dzień widzę jego twarz i mam ochotę pobiec, odnaleźć go i dać mu
pieniądze,żebytylkoznikłamisprzedoczu.
Makswybuchaśmiechem.
–Notolepiejjużmudawajtęzłotówkę.Aleniewięcej,dobrze?AproposWigilii.Iwonanapisała,że
przyjedzie.
–Świetnie.TobędzieWigiliabezkroplialkoholu–informuję.
To aluzyjne zdanie wymknęło mi się bezwiednie. Żałuję, że je wypowiedziałam, czuję, że sprawiło
Maksowiprzykrość.
Odrywawzrokodekranu,naktórymakuratpłonądomywjakimśsyryjskimmieście,apoulicybiegają
zrozpaczeniludzie.Ciekawe–wogóleniewierzęwto,cowidzę.Iniewierzę,żepotemzjemkolację,
wezmęprysznicipołożęsiędociepłegołóżka.Żałuję,żezgodziłamsięnatelewizorwdomu.
–Zgaszę–mówiMakszrezygnacją.–Światjestbezsensu.Nicztegonierozumiem.
Niewiem,comanamyśli.Chybatosamocoja.Wpokojuzapadacisza,wktórejgłosMaksabrzmi
bardzosmutno.
–Tak.Iwonapije.Powiedziałami.Zresztąsamzauważyłem.Tyteż,jakwidzę.Obiecała,żecośztym
zrobi.MożepowinnawrócićdoPolski.Jestjużnaemeryturze.Niemadziecianimęża.
– Porozmawiacie o tym, jak przyjedzie. To dla niej trudna decyzja. Przecież w Kanadzie spędziła
większośćżycia.Matamprzyjaciół.IlubiToronto.–MakswyraźnieniechcedalejrozmawiaćoIwonie.
Milczy.Zmieniamtemat.–Jutrowpadnędomamy.Możemnieniebyć,kiedywrócisz.
–Martapowiedziała,żezrobiłazniąwywiaddopisma.
–Tak,mamastraszniesięwnimmądrzy–odpowiadamześmiechem.
–Natematmody?
–Nietylko.Równieżnatematyżyciowe.–Sięgampo„Paradoks”.–Mówinaprzykładtak,posłuchaj:
„W trakcie każdego spotkania każdej z nas wolno powiedzieć tylko o jednej chorobie, tylko o jednym
wnukulubprawnuku,pokazaćtylkodwazdjęcia.Jestcałkowityzakazopowiadaniasnów.Zatodowoli
możemyrozmawiaćostrojach,książkach,sztuce,podróżach”.„Podróżujecie?”,pytaMarta.„Oczywiście
–odpowiadamama.WewrześniubyłamwSopocie.Mojacórkawtymczasieususzyłamojekwiaty.Już
jej to wybaczyłam”. Ale wyobraź sobie, że jedna z nich wybrała się do Kenii. Trzy lata odkładała
pieniądze na tę podróż. To było jej wielkie marzenie. Zrobiły dla niej wyjątek i mogła pokazać
pięćdziesiątzdjęć.Wiesz,ilemalat?Osiemdziesiątcztery.
Umamy,jakzwykle–salonkrawiecki.Zdejmujęzkanapyconajmniejtuzinszpilekiopadamnanią
całymciężaremswojegozmęczonegociała.
–Zmęczonajesteś?–pytamama.
–Ipsychicznie,ifizycznie.Aleniewiemodczego.
–Notoniesiedźcałyczasprzedkomputerem–radzimama.–Zapiszsięnajakieśzajęciaalbokurs.
My na przykład zaczęłyśmy chodzić na gimnastykę dla seniorów. Ale chciałabym też zrobić kurs
komputerowy.Myślisz,żeniezapóźno?
–Nie,napewnonie–odpowiadambezcieniaironii.–Tybyśsięnauczyłanawetjazdynamotorze,
gdybyśchciała.
–Omotorzeniemyślałam,alesamochódtochciałabymumiećprowadzić.
–Nigdydotegoniedopuszczę–oświadczamcałkiempoważnie,jakbymiodebrałopoczuciehumoru.
–Żartowałam.Niemuszę.Mieciomniewozi–mówiześmiechemiprzyglądamisięwzrokiem„nic
nieujdziemojejuwagi”.–Czycościęgnębi?
–OstatniodużomyślęoRóży.Naprawdęnicniewieszojejmłodzieńczejmiłości?
–Nietrzebadotegowracać.Każdyprzeżyłjakąśnieszczęśliwąmiłość.
–Tyteż?
–Tak.Itwójojciec,ibliźniaczki,którekochałysięwjednymmężczyźnie.
–Szkoda,żeniemiałbratabliźniaka.
–IMiecio.Takcierpiał,żechciałsięnawetzabić.
–Alejamampoczucie,żeRóżachciałaby,żebyśmypoznałyjejtajemnicę.Możenieprzedśmiercią,
aleteraztak.Tominiedajespokoju.
–Niewygadujgłupstw.Umarlijużniczegoniechcą.Możetylko,żebyichzostawićwspokojuiod
czasudoczasupołożyćkwiatynaichgrobie.–Wymownespojrzenie,naktórezasłużyłam.
Na razie nie chcę mamie mówić o córce Róży. To byłby dla niej wstrząs i pewnie rozpoczęłaby
poszukiwanianawłasnąrękę.
–Czylinicniewiesz.
–NiestetyJanek,kiedypytałamgooRóżę,prosił,żebymsiętymniezajmowała.„SkoroRóżatrzyma
swojesprawywtajemnicy,trzebatouszanować”,mówił.Przyznałammurację.Niechkażdyzabierado
grobu,cochce.Niemasztakichrzeczy?
–Jasne,żemam.Itoile.Wolałabym,żebyniktnigdysięonichniedowiedział–odpowiadam,robiąc
błyskawicznyprzeglądswoichskandalicznychzachowańzbliskiejidalekiejprzeszłości.
–Samawidzisz.Zemnąjestpodobnie.
–Niewyjawiaszswoichtajemnicwewspomnieniach?
–Cośty!Laurabyłabyzgorszona.
–Laura?Lauraniczymsięniegorszy.Tojabyłabymzgorszona.
–Apodobnojesteśtolerancyjna.
–Alenieprzesadnie.
Mamazamyślasięnachwilę.Maskupionąminę,jakbyusiłowałasobiecośprzypomnieć.
–Potym,jakIguśnasodwiedził,niemożesztegopamiętać,byłaśbardzomała,ojciecprzezwieledni
chodził jak struty. Niedługo potem pojechaliśmy do jego ojca, który zaprosił nas na swoje urodziny.
I strasznie się pokłócili. Nie wiem, o co poszło. Słyszałam tylko podniesione głosy dochodzące
z gabinetu. I chociaż mieliśmy zostać na noc, wróciliśmy do domu. Byłam zła. Ponad sto kilometrów
wrozklekotanymtrabancie.Zmałymdzieckiem.Czyliztobą.Janekmnieprzeprosiłizapewnił,żemusiał
takpostąpić.Żeposzłoocośważnego.Jużsięniezobaczyli.Twójdziadekczasemdzwonił,aleJanek
rozmawiałznimkrótkoichłodno.Myślę,żetobyłbłąd.Trzebaludziomwybaczać.Zwłaszczastarym.
Półrokupóźniejdziadekumarł.
Mamazbieraszpilkizestołuiwbijajewczerwonąaksamitnąpoduszeczkę.Czuję,żetojeszczenie
koniec,więcsięnieodzywam.
– Róża od początku traktowała cię jakoś… – Mama się zastanawia, jakiego słowa użyć. – Jakoś
dziwnie.
–Czylijak?
– Jakbyś była jej córką. To mnie denerwowało. Ale po jakimś czasie uspokoiłam się. Dzięki niej
mogliśmywyjśćdokina,doteatru.Chodziłaztobąnaspacery,którychjaniecierpiałam.Uznałam,żenie
maniczłegowtym,żedzielęsięswojącóreczkązkimśżyczliwym,mądrym,hojnym,botojejwyjdzie
tylkonadobre.Imiałamnadzieję,żetodobrojakośdoRożywróci.Iwróciło,bojąkochałaś.Mimoto
onadałanamdużowięcejniżmyjej.Nigdyniezdołaliśmysięjejodwdzięczyć.Ateraz…Terazjestza
późno.Jakzawsze.
Potymostatnimjejzdaniuniemamjużwątpliwości:powinnamodnaleźćcórkęRóży.Alesprawanie
jest taka prosta jak w przypadku Karola, kiedy wystarczyło cierpliwie posiedzieć na Nowym Świecie,
pijącdrinkaigapiącsięnaprzechodniów.
–Tymniechybaniesłuchasz–docierajądomniesłowamamy.
–Acomówiłaś?
–ŻeRóżaniechciałaodwiedzaćojca.Pojechaładopieronapogrzeb.Icałyczasmiałatakąsztywną
twarz. Nie uroniła ani jednej łzy. Nie położyła kwiatka na jego grobie. On musiał ją skrzywdzić. Tak
czuję.
Przy kolacji próbuję wreszcie opowiedzieć Maksowi wydarzenia sprzed ponad sześćdziesięciu lat,
alewszystkomisięplącze.Tooczywiste–Iguśwjednąnoczakrapianąalkoholemniemógłmiprzekazać
składnie,bezluk,tejskomplikowanejhistorii.
Makssłuchauważnie,aleponieważmojaopowieśćcorazbardziejsięgmatwa,wkońcumiprzerywa.
– Teleszko znał przybranych rodziców córki Róży. Kiedy matka Igusia, to idiotyczne nazywać tak
staregoczłowieka,byłauTeleszki,mogłajednakzdobyćjakieśinformacje.
–Nicjejniepowiedział.Honormunatoniepozwalał.Przysiągłtymludziom,żenigdynikomunie
ujawniichdanych.Prosiłjątylkoowybaczenie.
–Notoklops.Bezichnazwiskanicsięniedazrobić.Nietrapsiętym.
–Nieumiemsięnietrapić.Maszścisłyumysł.Liczyłam,żewpadniesznajakiśpomysł.
–Niestetyniewpadłem.
Mam chaos w głowie i znów cierpię na bezsenność. W moim życiu ostatnio pojawiło się za dużo
nowych wątków. Za dużo nowych ludzi, którzy angażują mój czas i emocje: Mira, córka Róży, Iwona,
trojewnuczątwdrodze.„Ha,ha,ha–troje?”,rechoczeStrofa.Notak.Nie,jednaknie–przecieżdziecko
Marcelaniebędziemoimwnukiemlubwnuczką.Pochwilidochodzędowniosku,żewpewnymsensie
będzie.
W nocy wstaję ostrożnie, żeby nie obudzić Maksa, i szkicuję plan działania: 1. Jeszcze raz
porozmawiać z Igusiem; 2. Pojechać do domu dziadka – a nuż zostały po nim jakieś dokumenty; 3.
PomyszkowaćwmieszkaniuRóży.Zaraz,agdziejestpomarańczowawalizeczka,którąodniejzabrałam?
Po półgodzinnych poszukiwaniach wreszcie uprzytamniam sobie, że cały czas wożę ją w bagażniku.
Wkładampłaszcznapiżamęiidęnadół.
Nocjestchłodna,bezksiężycowa.Opodalmojegosamochoduktośstoi.Cofamsięokrok.
– Szefowo, śmiało i bez lęku, to ja. Pilnuję samochodzików – woła do mnie Romek, facet, któremu
czasemdajęparęzłotych.Chryste,onnaprawdęichpilnuje!
–Aledlaczegopannieśpi?Jestdrugawnocy.
– Przecież mówię: pilnuję samochodzików – odpowiada zdziwiony. – Nie wszystkich, ma się
rozumieć.
–Amojego?
– Od zachodu do wschodu słońca, szefowo. Jak bum-cyk-cyk – zapewnia i wali się w wątłą klatkę
piersiową.
–Niemamprzysobiepieniędzy–tłumaczęsięzzażenowaniem.
–Panitoizadarmoszkępopilnuję.Bopaniąlubięiszanuję.
–No,dzięki.–Wyjmujęwalizkęzbagażnika.–Jestemwzruszona.
–Rozumię.Jateżmammiętkieserce.
–Niechsiępannieprzeziębi.
–Spokojnagłowa.Jestemzahartowany.–JakMira,przychodzimidogłowy.–Dobranoc.
Wracamdomieszkania,robięsobiedzbanekherbatyiniemalznabożeństwemotwieramwalizkę.Na
wierzchu leży kilka zdjęć młodego, bardzo przystojnego mężczyzny. To pewnie Pawełek. I jedno, na
którymsąrazem.Różasięuśmiecha.Ślicznatwarzzdołeczkamiwpoliczkach.Jeszczetrochędziecinna.
Szczupłafigura.PawełekobejmujeRóżęwpasie.Pluszowymiśzczerwonymserduszkiemnaszyi.Na
pewno prezent od Pawełka. Od palanta, który złamał jej serce i życie. Spłowiała kartka w kratkę
zapisana drobnym męskim pismem, też spłowiałym: „Różyczko, wszystko będzie dobrze, nie płacz.
KochamCięichcę,żebyśzostałamojążoną.Uwierz,potrafięprzekonaćTwojegoojca.Napewnosię
zgodzi.Jeślinie–zabioręCięstądiwywiozęnadrugikoniecPolski.Tomojedzieckoiniepozwolę,
żeby ktokolwiek was, nas skrzywdził. O trzeciej będę czekał pod szkołą. Twój P”. Może miał dobre
intencje,aletojednakpodłeuwodzićpiętnastolatkę,apotem–hopdołódkiitylegowidzieli.O,laurki
ode mnie, związane czerwoną wstążką: „Dla ukochanej cioci Róży z okazji imienin”. „Dla cioci Róży
wdniuurodzin”.Pierścionekzniebieskimoczkiem.OdPawełka?Skróconyakturodzenia.Świadectwo
chrztu–RóżaMariaTeleszko.Nieważnedowodyosobiste.Wnajstarszymwidzęzdjęciebardzopięknej
i bardzo poważnej Róży. W ostatnim – kobiety po siedemdziesiątce. Tego, którym posługiwała się
w ostatnich latach życia, brakuje. No tak – po śmierci człowieka jakiś urząd chyba zatrzymuje jego
dowódosobisty.Prawojazdyz1975roku.CzyRóżaprowadziłasamochód?Nie–nigdy.Kilkalistówod
przyjaciółkiRóży–Kasi,którajeszczeżyje.Powinnamsięzniąspotkać.Starekalendarzyki.Kartkujęje:
„Urodziny Janka”, „Urodziny Mani”, „Pralnia”, „Książki do biblioteki”, „Wystawa Malczewskiego”,
„OdebraćManięzeszkoły”,„UrodzinyEwy”.Piątylipca.KimjestEwa?Znamwszystkichludzi,którzy
bylimniejczybardziejobecniwżyciuRóży:dwóchkolegówzpracy,kilkakoleżanek,dwieprzyjaciółki.
Ale żadna z nich nie miała na imię Ewa. Urodziny Ewy zaznaczone są we wszystkich kalendarzykach.
Równieżwostatnim.Czyżbytobyłoimięjejcórki?Aleprzecieżniemogłanadaćjejimienia.Odebrano
jąRóżyodrazupoporodzie.Możenazwałacórkę,żebymiećpoczucie,żeistnieje.Piątylipca.Próbuję
sobie przypomnieć, co Róża robiła każdego roku na początku lipca. Bezskutecznie. Kilkanaście
nekrologów.WśródnichmatkiRóżyimatkiIgusia,mojegoojcaikilkuartystów,którychceniła.Artykuł
wycięty z gazety, nie, to jakiś wywiad. „Rozmowa z Pawłem Nowakiem o tym, jak osiągnąć sukces”.
Czwarty września 1993. Ze zdjęciem Pawła Nowaka. Aha – Pawełek, tylko o ponad czterdzieści lat
starszy. Nie chce mi się czytać o tym, co Pawełek ma do powiedzenia na temat sukcesu, więc tylko
przebiegam wzrokiem tekst – ani słowa o Róży. Ostatnie zdania wywiadu: „Nigdy nie wolno się
poddawać.Sukceswymagawalki”.ZgadzamsięzPawełkiem.ZłotymedalikzMatkąBoską.Różabyła
niewierząca. Pewnie dlatego trafił do walizki. Świadectwa szkolne. Matura – same piątki. Dyplom
uniwersytecki–piątka.Zaświadczenieoniekaralności.Kopertaznapisem:„DlaMarii”.Czylidlamnie.
Skorotak,mamprawootworzyć.Idęponóżdopapieru–niechcęuszkodzićkoperty.„UkochanaMario,
w tej walizce są bardzo cenne znaczki, które teraz, po mojej śmierci, należą do Ciebie. Wszystko, co
mam, należy do Ciebie. Również moje chore serce, które teraz, kiedy czytasz ten list, jest już martwe.
GdybyjednakwTwoimżyciupojawiłasiękobietapodającasięzamojącórkę,proszę,podzielsięznią.
Tonaprawdębędziemojacórka.Niestetyniconiejniewiem.Nawettego,jaksięnazywa.Onachybateż
niewieomoimistnieniu.Wprzeciwnymraziepróbowałabymnieodnaleźć.Piszęotymtaknawszelki
wypadek.BardzoCiękocham.TwojaRóża.5lipca2005”.Czylicałeżycieoniejmyślała,obchodziłajej
urodziny.Ipewniemiałanadzieję,żekiedyśjąodzyska.Szukałajej?Raczejnie,poprostuczekała.
–Dlaczegopłaczesz?–docieradomniegłosMaksa.
Oglądamsięiwidzę,żestoiwdrzwiach.
–Japłaczę?–Dotykampoliczka.Rzeczywiściejestmokry.Niewiedziałam,żepłaczę.–Dlaczegonie
śpisz?
– Bo zaniepokoiło mnie, że nikt mnie nie spycha z łóżka. Co to? – Maks podchodzi, podaje mi
chusteczkęisiadaobokmnie.
–WalizeczkaRóżyzpamiątkami.Przeglądamje.
–Znalazłaścoś?
–Nic,comogłobynaprowadzićmnienaśladdziecka.Jużniewielezostało.
Maks patrzy na dno walizki, gdzie leży jeszcze plik widokówek, trochę listów, jakieś legitymacje,
biletymiesięczne,pukieljasnychwłosów.
–Patrz,czyjeśwłosy.Chybajakiegośdziecka.–Makswydajesięzdziwiony.
–Moje.Mamateżmatakipukielwszufladziekomody.Niektórzyludziezbierająnawetmlecznezęby
swoichdzieci.Jateżtorobiłam.Ciekawe,gdziesiępodziały.Wrzucałamjedodrewnianegopudełeczka.
–Znówpłaczesz.Proszęcię.
–Notak,bojakwidzęmałegoKacpraimałąLaurę,zawszebudzisięwemnietęsknota.Mamochotę
ichpoprzytulać.IRóżęteżzamałoprzytulałam.Prawiewcale.Dlaczegozawszejestzapóźno?
– Maniu, nie wiem. Tak już jest. Chyba nie wierzymy, że nasi bliscy umrą, a dzieci dorosną –
odpowiada Maks i na jego twarzy pojawia się mój ulubiony uśmiech. – Ale może my zdążymy się
poprzytulać.Tymnie,ajaciebie.
–Dobrze.–Ocieramłzy.–Imamęteżtrzebabyczęściej.ChociażonamaMietka.
–Nieszkodzi.Każdyprzytulainaczej.Ciekawe,dlaczegoRóżanieotwierałalistów.
–Wszystkieotwarte–zapewniam.
–Wwalizcejestkilkazaklejonychkopert.
– Rzeczywiście. – Teraz je zauważam. – O, to wszystko listy od dziadka Teleszki. Raz, dwa, trzy,
cztery,pięćprzeczytanychitrzynieotwarte.
Szybkoprzebiegamwzrokiemtreśćtychotwartych.TeleszkoprosiwnichRóżęospotkanie:„Przyjedź
do mnie, porozmawiajmy. Jestem już stary, chcę Ci wyjaśnić, dlaczego tak postąpiłem. Dziś mam
wątpliwości,czysłusznie,alewtedybyłempewny,żerobiętodlaTwojegodobra”.Wkażdymzlistów
jestpróbanawiązaniakontaktuzRóżą.
BiorędorękitrzynieotwarteipatrzępytająconaMaksa.
–Śmiało.Niemawyjścia–zachęcamnie.–Chcesz,żebymjatozrobił?
–Nie.Muszęsama.Niechcęobciążaćtwojegosumienia.
Sprawdzam daty na stemplach. To ostatnie listy. Zaczynam od najstarszego. „Chciałbym przed
śmiercią uporządkować swoje sprawy. Zarówno spadkowe, jak i duchowe. Jeśli zawsze będziesz
odkładać słuchawkę, to drugie się nie uda”. W kolejnym podobnie: prośba, by Róża przyjechała.
Wyjaśnienia. I kilka twardych słów: „Jestem Twoim ojcem. Chyba na stare lata coś mi się od Ciebie
należy. Choćby dlatego, że Cię wychowałem i utrzymywałem w czasie tych niedorzecznych studiów.
Historiasztuki.Toniestudia,tohobby”.Iostatni,napisanykrótkoprzedśmiercią.
–Jużrozumiem–mówiędoMaksa.–Przestałaotwieraćlisty,bomiaładośćtejojcowskiejbuty.Ani
razu nie okazał prawdziwej skruchy, nie przyznał, że ją skrzywdził. Róża wrzucała te listy do walizki,
czyli mimo wszystko były dla niej jakoś ważne, ale ostatnich już nie chciała czytać. Może szkoda.
Posłuchaj: „Różo, ukochana córko, nie będę zapewniał o swojej miłości do Ciebie. Za późno. Wiedz
jednak,żebardzomiCiębrakowało.Przyznaję,źlepostąpiłem.Jeślipotrafisz,wybaczmi.Niewielemi
już czasu zostało. Kwestie spadkowe omówiłem z Jankiem. Wszystko Ci przekaże. A teraz, z ciężkim
sercem, przekazuję Ci informacje, do których masz prawo. Twoją córkę adoptowali państwo Elżbieta
iEdwardLipcowiezeSzczecinka.Ichdokładnegoadresunieznam.Anijejimienia.Jestchoranaserce.
Jakty.Wysyłałemimpieniądzenaleczenieioperacjęprzezadwokata”.
–Tojużcoś–mówiMaks.–MieszkająwSzczecinku.
– Nie mogę uwierzyć. Byłam przekonana, że mój dziadek był poczciwym człowiekiem. Jak mógł to
zrobić!AtegoPawełkatobym…
–Naprzykładoskalpowała,prawda?
– Na przykład. Tym właśnie jest sukces – podaję Maksowi wywiad z Pawłem – że się zostawia
piętnastoletnią dziewczynę na pastwę losu? Mógł ją przecież stamtąd zabrać. A teraz co? Jak znaleźć
kobietę,którejaniimienia,aninazwiskanieznam?
–Alewiesz,jaksięnazywająjejprzybranirodzice.
–Tozamało.Pewniemanazwiskopomężu.
–Chodźmyspać.Dzisiajjużnicniewymyślisz.
Maksmiałrację–jużnicniewymyśliłam.Zasnęłam.AweśniepostanowiłamjechaćdoSzczecinka.
Kiedy w ostatniej chwili wchodzę do przedziału, współpasażerowie patrzą na mnie z niechęcią.
W myśl zasady – kto pierwszy, ten lepszy. Facet, który ma miejsce naprzeciwko mojego, wydaje się
rozczarowany, że nie będzie mógł siedzieć z wyciągniętymi nogami. Ktoś je, ktoś czyta, ktoś już śpi.
Aktoś,sądzącpozapachuwprzedziale,zapomniałsięumyć.Popółgodziniezrywamsięiidędowagonu
restauracyjnego. Chce mi się pić. Pociąg co chwilę zwalnia i wlecze się niemiłosiernie. Czasem staje
iprzepuszczatejadąceznaprzeciwka.
WreszciedocieramdoSzczecinka.
Anka uprzedziła mnie, że w dobie ochrony danych osobowych nikt mi nie udostępni informacji
dotyczących Lipców. Miała rację. W urzędzie miasta w ogóle nie chcą ze mną rozmawiać. Na policji
grzecznie proszą, żebym nie zawracała im głowy. Wchodzę do kilku sklepików, w nadziei, że w takim
małym mieście wszyscy się znają. Na próżno. Pracują w nich sami młodzi ludzie. A może trzeba by
zaczepiaćstaruszków,którzymogąpamiętaćLipców.
Strofa umiera ze śmiechu. „Przestań – strofuję ją. – Takie chałupnicze metody bywają bardzo
skuteczne”.
– Przepraszam – zagaduję drobną staruszkę z laseczką. – Proszę pani, potrzebuję pomocy. Szukam
państwaLipców.Możepaniwie,gdziemieszkają.
Pytaniejestidiotyczne,bonajprawdopodobniejjużnieżyją.
– Lipcowie? No pewnie – odpowiada staruszka. – Kiedyś tutaj mieszkali. Ale to było dawno. Ona
pracowałanapoczcie,tak?
–Właśnie–przytakuję.
– A on… On chyba uczył w szkole. Mieli córeczkę Izę. Ładną czarnulkę. Chodziła do szkoły
muzycznejzmoimsynem.Onagrałanaskrzypcach,onnaakordeonie.Strasznebyłozniejchuchroimiała
choreserce.AmójsynSławekto…
–AgdzieterazmieszkająLipcowie?
– Przecież mówiłam, że mieszkali. Wyjechali stąd po śmierci Izy. Umarła po porodzie. Osierociła
córeczkę. Pamiętam, bo wyszłam wtedy z psem nad jezioro i spotkałam panią Lipcową. Siedziała na
ławceistraszniepłakała.
Czujęsiętak,jakbymnachwilęodzyskałakuzynkęiodrazująstraciła.Czyliterazpowinnamszukać
wnuczki.
–AmążIzy?
– Nie miała męża. Ludzie gadali, że zaszła w ciążę z jakimś dyrygentem. Grała w orkiestrze, chyba
wPoznaniu.WpołowieciążywróciładoSzczecinka.Apojejśmierciwyjechaliztąwnuczką.Niewiem
dokąd.
–Ajakonasięnazywała?
–Niewiem.
–Możeichsąsiedzicoświedzą.
–Lipcowiemieszkaliwpięknymdomunadjeziorem.Zdawnychmieszkańcówtejulicynikogojużnie
ma.Alemogępopytać,jakpanichce.
–Dziękuję,wrazieczego,proszęzadzwonić.–Staruszkabierzezmoichrąkwizytówkę,wpatrujesię
wniąprzezchwilę,poczymchowajądotorebki.
–Izępochowanonamiejscowymcmentarzu,prawda?
–Notak.Anibygdziemielijąpochować?Notopowodzeniażyczę–mówiinaodchodnymdodaje:–
Staredzieje.
Zostajęnaeleganckim,wybrukowanymkostkąBaumadeptakuwstyluunijnoeuropejskimijedyne,co
miprzychodzidogłowy,topojechaćnacmentarz.
W biurze informują mnie, gdzie jest grób Izabeli Lipiec. Jak to możliwe, że cmentarze są prawie
zawszewyludnione,alegrobytonąwkwiatachipaląsięnanichznicze?Czyludzieodwiedzajązmarłych
w nocy? Bez trudu odnajduję grób swojej siostry ciotecznej. Na płycie stoi doniczka z chryzantemami
i dwa płonące znicze. Rozglądam się. Kilka grobów dalej jakiś mężczyzna grabi liście. Pewnie
pracownikcmentarza.
–Czyktośdzisiajtubył?–pytam,wskazującnagróbIzabeli.
–Nie.Tojadbamotengrób.
–Naczyjąśprośbę?
Milczyipatrzynamnieniechętnie.Pewnieludziepłacąmuzatakieusługi.Szarastrefa.
–Chodzimitylkookontaktztąosobą.Tomojakrewna,którejoddawnaposzukuję.
–Niepomogę.Możewbiurze–odpowiadaisięodwraca.
–Tammajątylkodanerodziców.Amniechodziojejcórkę.
– Ta pani przychodzi tu dwa, trzy razy do roku. W dniu urodzin zmarłej i w rocznicę śmierci albo
pierwszegolistopada–mówi,nieprzerywającgrabienia.
Wracam,żebydokładniesprawdzićdatynapłycie:5lipca–28października.
– Proszę pana, zostawię swoją wizytówkę. Jeśli się pojawi, proszę powiedzieć, żeby się ze mną
skontaktowała.Bardzominatymzależy.
–Dobrze,aleniewiem,czyjąspotkam.–Wycieraręcewspodnieibierzezmoichrąkwizytówkę.
Możepowinnamdaćmuparęzłotych,alejakośminiezręcznie.
–Czymapanwolnyznicz?
–Anomam.Stojątamnaławce.Niechsepaniweźnie–odpowiada.
Płacęmu,zczystymsumieniem,żejednakniezanic.
DworzecCentralnyporemonciewyglądaprawietaksamojakprzedremontem,alemożetakmisię
tylkowydaje.Możejestemmalkontentką.Albopoprostujestembardzozmęczona.Tak,chybatodrugie–
bolimniegłowa,anogimamjakzołowiu.Wkońcuniemaldwadnispędziłamwzapyziałychpociągach.
Jednązzalettego,żesięmafajnegofaceta,jestto,żekiedywysiadaszzpociągu,onczekaprzydrzwiach
ipodajecirękę.Generalnietoniepotrzebujętego,aletymrazemtak.
–Dziękuję–mówiędoMaksaicałujęgowusta.–Opowiemciwdomu,dobrze?
Warszawajestjużpusta.ZerkamnaMaksa.JakżeoninaczejniżMarcelprowadziauto.Napoczątku
wydawało mi się, że nudno. Teraz wiem, że przywykłam do łapania się za uchwyt, do brawurowego
wyprzedzania, do przejeżdżania na pomarańczowym świetle. Przywykłam do tego, że kiedy jadę jako
pasażerka,trzebagnaćnaprzód,bożyciejestgdzieindziejimożenamuciec.Aobecnieprzywykamdo
tego,żeżyciejesttutaj,gdziejestemja.IMakstożyciewieziebardzoostrożnie.
–Dziękuję–powtarzam.
–Aterazzaco?
–Taksobie–mówię,boprzecieżniemogępowiedzieć,żezaostrożnąjazdę.
Kacper, który w dzieciństwie bał się jeździć z ojcem, teraz prowadzi tak jak on. Tak jak powinien
prowadzić auto prawdziwy mężczyzna. Dom, drzewo, syn i jazda z fantazją. Tomek jest nawet
dwustuprocentowym mężczyzną – zbudował kilka domów, zasadził dziesiątki drzew, spłodził kilku
synów i jeździ z prędkością światła. A na dodatek kpi sobie z diety antycukrzycowej, chociaż ma
cukrzycę.Prawdziwyfacet–zawszepobandzie.
–Złewieści?–pytaMakspoddomem.
–Itak,inie.Alesporosiędowiedziałam–odpowiadamidostrzegamRomka,którystoipodrugiej
stronieulicy.Machamdoniego.Podchodziztymswoimnieśmiało-wstydliwymuśmiechem.
–Witamszefową.
–Popilnujepan?
–Jasne,zawszepilnuję.Słońcejużzaszło,więcjestem.
Dajęmupięćzłotych.
–Pięćzłotych?Chybaprzesadzasz–mówiMakswwindzie.
–Nie,onnaprawdęsterczytucałąnoc.Pracuje,kiedymyśpimy.
Maksrobitakąminę,jakbyminiewierzył.
Borówka, ponieważ wchodzimy razem, traktuje mnie jak powietrze morowe. Na stole stoi kolacja
ibutelkawina.
–Dzięki–mówięjużtrzeciraztegowieczoru.
–A,terazjestzaco.
–Sałatkazgrillowanychwarzyw.Kuparoboty.
–Owszem,napracowałemsię.Imamnadzieję,żewinoteżdocenisz.
–Docenię.Wezmęszybkiprysznicizarazwracam.
Opowiadam Maksowi, co zdziałałam w Szczecinku. Kiedy docieram do epizodu ze staruszką,
wybuchaśmiechem.
–Tylkotymogłaśwpaśćnapomysł,żebyzaczepiaćstaruszkinaulicy.
–Alepatrz,jakisięokazałskuteczny.
–Nototerazpozostajetylkoczekać,ażtawnuczkaodezwiesiędociebie.DorocznicyśmierciIzabeli
jestjeszczekilkadni.Obiecaj,żeprzeztenczasniebędzieszsięniczymtrapić.
–Mamtakizamiar.Laurawracazpodróżypoślubnej.Chcęsięzniąspotkać.IpojechaćdoKacpra.
TakgłupiozareagowałamnawiadomośćociążyAgaty.Powinnamtowreszciewyjaśnić.
–Agatajestwciąży?
–Chybamogęcijużpowiedzieć:wszyscysąwciąży.–Maksrobiokrągłeoczy.–ILaura,iAgata,
i Marcel, to znaczy jego żona Sylwia. Kiedy po rozmowie z Marcelem, w której mnie o tym
poinformował,przysiadłamsiędoKacpraiAgaty,aonitosamo:będziemymiećdziecko,tozamiastsię
ucieszyć,zrobiłamgłupiąminę.Jeśliwziąćpoduwagę,żewcześniejprzeżyłamjeszczeatakbliźniaczek
ikonfrontacjęzksiędzemMarkiembezsutanny,trudnosiętemudziwić.
–Jużrozumiem,dlaczegopopowrociedostołuwypiłaśduszkiemkieliszekszampana.Naszczęście
myjesteśmywolnijakbociany,kiedybocianiedzieciruszajądociepłychkrajów,ipoświętachpolecimy
sobiedokąd?
–Dokądchcemy.NaprzykładnaWyspyKanaryjskie.
Jakwiadomo,najlepszymsposobemnanietrapieniesięjestpraca.Więcbezprzerwypiszę.Pomógł
miwtymMiech,którypomoimpowrociezeSzczecinkazadzwoniłispytał,jakmiidzie.
–Dobrze–odpowiedziałam.Przeztelefonłatwiejsiękłamie.
–Pamiętasz,dokońcagrudnia–przypomniałmioterminie.
–Pamiętam–zapewniłamipoplecachprzeszłymiciarki.–Czyliwsylwestra,tak?
–Nie,wprzeddzieńsylwestra.
–Ale…
– Żadnego ale. Drugiego stycznia jestem umówiony ze świetną redaktorką. Czy wiesz, że to ginący
zawód?Dobraredaktorkajestdzisiajnawagęzłota.Akalendarztejjestwypełnionypobrzegi.
–Tak,rozumiem.Dobraredaktorka…
Czyli mam dwa miesiące. Powinnam przykuć się łańcuchem do laptopa, laptop przykuć do biurka,
abiurkodokaloryfera.
Ale jak tu pracować, skoro myśl o wnuczce Róży nie odstępuje mnie ani na chwilę. Cały czas się
denerwuję, że nie zadzwoni. Nawet nie wiem, kiedy fragmenty tej prawdziwej historii zaczynają
przenikaćdomojejpowieści,wktórejjednakgłównabohaterkaijejjużbardzoleciwababkaspotykają
sięnacmentarzu.Przypadkiem.Stojąprzygrobiekobiety,któradlajednejbyłamatką,dladrugiejcórką.
„Proszęcię–jęczyStrofa.–Sągranicekiczu”.Nieprawda,kicznieznagranic.Awieszdlaczego?Bo
takie jest życie. Kiczowate. Mówię prawdę i tylko prawdę, jak w sądzie. Nawet cmentarz bywa
miejscem nieoczekiwanych spotkań i wzruszeń. Znam kilka takich historii. Przykład? Proszę bardzo.
Mamaprzyznałasię,żewłaśnieprzygrobiemojegoojcaspotkałapanaMietka.Zapaliliznicze,postawili
kwiaty,powspominali,anazajutrzMieciozadzwoniłdomamy.NiestetyRóżaniemogłaodwiedzićgrobu
córki. Chcę jej to wynagrodzić. Chcę, żeby chociaż w fikcyjnym świecie odzyskała wnuczkę i na stare
latamogłasięniącieszyć.Przecieżtobyłomożliwe.Gdybytylkootworzyłaostatnilistodojca.Dobrze
miidzie.Takbardzo,żewzruszamsięlosamiswoichbohaterek.
W południe dwudziestego ósmego października stawiam kropkę na końcu drugiego rozdziału. Został
mijużtylkotrzeci,któryzacznęjutroicałośćskończęprzedterminem,jeślinatchnieniemnienieopuści.
Wychodzę na balkon. Jest ciepło, słonecznie. Wymarzona pogoda, żeby wybrać się na cmentarz.
Oczami wyobraźni widzę, jak wnuczka Róży składa kwiaty na grobie matki, a potem dzwoni do mnie
z jakiejś szczecineckiej kawiarni. Wkładam do kieszeni telefon, żeby cały czas mieć go przy sobie,
ipostanawiamzająćsięsprawamipowszednimi,bobezczynneczekaniejestbardzomęczące.Nastawiam
pranie, wychodzę po zakupy, obieram włoszczyznę, robię prasowanie, odkurzam – telefon milczy.
Zmieniam pościel, wynoszę makulaturę do śmietnika, myję lodówkę, rozwieszam pranie, sprzątam
wszufladach–telefonmilczy.Wyjmujęzkredensuoddawnanieużywaneprzykurzonekieliszki,żebyje
umyć–telefonmilczy.PotemdzwoniAnka.
–Jatylkonachwilę,żebyspytać,czywprzyszłymtygodniuMaksniemógłbyzMirąposiedziećnad
fizyką i matematyką. Ona naprawdę się stara, ale nie daje rady. Kiedy nadgania geografię, zaniedbuje
chemię.Kiedyuczysięmatmy,odłogiemleżybiologia.
–Atakpozatymdobrzesięczujewtejszkole?
–Niezabardzo.Trzymasięnauboczuipolekcjachodrazuwracadodomu.Zapraszająjąnajakieś
imprezy,aleodmawia.
–Możetoilepiej.Nowiesz,alkohol,papierosy,narkotyki–mówiębezwiększegoprzekonania,bo
jednakuważam,żeMirapowinnamiećprzyjaciół.
– Tak, wymień jeszcze seks i choroby weneryczne. – W głosie Anki wyczuwam drwinę. – Czy ty
wiesz,żeprzeztakielękizatrułamżycieswojemusynowi?Wkońcuodemnieuciekł.Niemamzamiaru
na zapas podejrzewać Miry o to, że chce się stoczyć. Zresztą z alkoholem to nie była prawda. Ona
nienawidzialkoholu,bojejojczympił.Ipewnienadalpije,dopókiniepójdziedopierdla.
–Pójdzie?
– Sprawa jest w toku, nie wiem, jak się skończy. Najgorsze, że Mira będzie musiała zeznawać.
Przygotowujęjądotego.Narazieniechceotymsłyszeć.Wciążpowtarza,żeniebyłdlaniejzły,dbał
oniąizabierałjąnawakacje.Typowysyndromofiary.Mirajestpodopiekąpsychologa.Aletodługo
potrwa. Uważam, że da radę, trzeba ją tylko wzmocnić. Dlatego takie ważne jest, żeby nie zawaliła
szkoły.Martwimnie,żeniemakoleżanek.
–Manas.
–Starebaby.Powinnaspotykaćsięzludźmiwswoimwieku.
–Poczekaj.Todopieropoczątek–pocieszamją.
–Nodobrze.Dajznać,kiedyMaksbędziemógłzniąposiedzieć.
–Zaczekaj.Cotoznaczy,żetwójsynuciekłodciebie?–pytamiszybkododaję:–Oczywiścienie
musiszmi…
–Spokojnie,jużsięztymnieukrywam,alepowiemcikiedyindziej.Niemogętaknaprędce.
Spędziłyśmy prawie dwa tygodnie w jednym pokoju, zwierzałyśmy się sobie, a mimo to Anka nie
powiedziałamioIgorze.Kacperteżkiedyśuciekłodemnie.Alewrócił.„Czynapewno?”,pytacicho
Strofa.Atojejpytaniedajemidomyślenia.
AMELIA
Niemogłazasnąć.Wstałaizaczęłaoglądaćstarezdjęcia.Nawiększościznichjejmatkajestbardzo
poważna.Nawetnatychzdzieciństwa.TakjakAmelia.Walbumachsąfotografietylkoczterechosób:
dziadków,mamyijej.Takjakbyniemieliżadnychprzodków,żadnychkrewnychaniprzyjaciół.Poraz
kolejny zastanawiała się, czy ma krewnych. Jej „prawdziwa” babcia umarła. Gdyby poszła do niej od
razu,jeszczezdążyłabyjąpoznać.Wciążwspominałatendzień,kiedywreszcieodważyłasięstanąćpod
jej drzwiami. Długo się wahała. W końcu nacisnęła dzwonek. Nie działał. Już, już miała zapukać, gdy
sąsiednie drzwi się otworzyły i na klatkę wyszła stara kobieta w podomce. Amelia spytała o Różę
Teleszko.
–Onanieżyje.Umarławzeszłymroku–powiedziałakobieta.
Coś jeszcze do niej mówiła, ale Amelia już zbiegała po schodach. Może powinna tam wrócić
iwypytaćoRóżę,którapewniemiaładzieciiwnuki.CzyucieszylibysięzistnieniaAmelii?Chybanie.
Niechwszystkozostaniepodawnemu.
Alenicjużniebyłotakiejakdawniej.Odkąddziadekprzedśmierciąwziąłjązarękęipowiedział,że
musijejzdradzićpewnątajemnicę.Niecierpiałatajemnic.Jużsamotosłowokojarzyłojejsięzczymś
groźnym,przedczymnależysiębronić.
–Niechcę–oświadczyłastanowczo.
–Muszę,bopośmierciniezaznamspokoju.–Patrzyłnaniąbłagalnymwzrokiem.
–Trudno.Mamnadzieję,żetonicstrasznego–powiedziała,chociażbyłodlaniejoczywiste,żena
łożuśmierciniewyznajesięmałychgrzeszkówanimałychtajemnic,tylkotewielkieistraszne.
Jegostarczadłońdrżaławjejdłoni.Byłbardzosłabyiztrudemoddychał.Pielęgniarkapodłączyłago
dokroplówkiiwyszła.
–Pocoonitorobią?–szepnąłipróbowałsięuśmiechnąć.–Mamdziewięćdziesiątdwalata.Chcę
jużumrzeć.Atuzabiegi,kroplówki,badania,lekarstwa.Toniemasensu.Czujęsięubezwłasnowolniony.
–Powiemim,żebycidalispokój–zaproponowałaAmelia.
–Tonanic.Jużmówiłem.Niktmnieniesłucha,jakbymniemiałprawadecydowaćosobie.Traktują
mniejakdziecko.Ico?Przedłużążycieotydzień,dwa.Bezsensu.
– Nie, dziadku. Nigdy nie wiadomo. A poza tym tydzień, dwa to dużo. Dla mnie dużo – zapewniła,
chociażwduchuzgadzałasięznim:żetrzebadaćmuodejść.
Pomyślała,żetymczasemzapomniałotejtajemnicy,ipoczułaulgę.Myliłasię.
– Zwlekałem do ostatniej chwili, bo nie byłem pewny, czy to będzie dla ciebie dobre. Za nic
wświecieniechciałbymcizrobićkrzywdy.
–Niemógłbyśmnieskrzywdzić–odparła.–Jesteśnajlepszymdziadkiemnaświecie.
–Niewiem.Ocenisztopotem.
–Kiedy?
–Kiedypowiemcioczymś.Iproszę,nieprzerywaj,nawetjeślitobędzietrudne.Iniepuszczajmojej
ręki.
Przezchwilęmilczał,wpatrującsięgdzieśprzedsiebie,jakbyzbierałsiły.
– Twoja mama nie była naszą biologiczną córką. – Amelia zamarła. – Nie mogliśmy mieć dzieci.
Adoptowaliśmyjązarazpourodzeniu.Nigdysięotymniedowiedziała.Amyniewiedzieliśmy,kimbyli
jejrodzice.Niechcieliśmywiedzieć.Tenmężczyznawszystkozałatwił.Tak,żenigdzieniebyłośladu,że
Izaniejestnaszymdzieckiem.Jakbytotwojababciająurodziła.
Ameliizrobiłosięgorąco.Zamknęłaoczy.
–Jakimężczyzna?–spytała.
– Ten, który przekazał nam noworodka. Ojciec tej dziewczyny, biologicznej matki. Nazywała się
Teleszko.Niepodaliśmyswojegoadresuizażądaliśmy,żebynigdyniepróbowałsięznamikontaktować.
Ale pewnego dnia to my musieliśmy go odszukać, nie widząc innego wyjścia. Okazało się, że Iza ma
poważną wadę serca. Nie mieliśmy pieniędzy na leczenie. Zwróciłem się do niego z prośbą o pomoc.
Przysyłałpieniądzenadrogieleki,apotemsfinansowałoperacjęzagranicą.Operacjaprzedłużyłatwojej
mamieżycie,alejejniewyleczyła.
–Umarłaprzezemnie–powiedziałaAmelia.
–Nie.Nigdytakniemyśl.Itakbyumarła.Przezkilkadni,dziękitobie,byłanajszczęśliwsząosobąna
świecie.Amyteżbyliśmyszczęśliwi,żemamyciebie.Powinienembyłcitowcześniejpowiedzieć,ale
niemiałemodwagi,bałemsię,żecięstracę.Ot,egoizmstaregoczłowieka.Aleteraz…Zostanieszsama.
Chciałbym, żebyś odnalazła swoją babkę. Pewnie jeszcze żyje. Była od nas dużo młodsza. Może masz
jakąśrodzinę.
–Alejaniechcę.Cotozakobieta,któraoddajewłasnedziecko–szepnęłaAmelia.
Byławściekła.Niechciałategosłuchać.Niechciaławiedziećniczego,comogłobyzmienićjejżycie.
Miała ochotę nawrzeszczeć na dziadka i zostawić go – niech umiera w samotności. Serce waliło jej
nieprzytomnie.Mimotowyglądałanaspokojną.Przecieżnigdynieulegałaemocjom.Silniludzietegonie
robią:niezłoszcząsię,nieokazujązbytnioradości,niepłaczą.Dziadekzamknąłoczyimilczał.Musiał
powiedziećjeszczeto,conajtrudniejsze.Właściwietoniemusiał,tylkochciał.Uwolnićsięodciężaru.
– Ona jej nie oddała. Już wtedy zorientowałem się, że dziecko odebrano niepełnoletniej matce. –
Ostatniezdaniedziadekwypowiedziałstłumionymgłosem,ledwodosłyszalnie.Ameliamiałanadzieję,
żeźlezrozumiała.–Wdolnejszufladziemojegobiurkależystarykalendarz,gdziepoddatąpiątylipca
zapisałemdanematkiIzy:imięinazwiskoorazadres.MieszkawWarszawienaMokotowie,takjakmy.
Proszę,odwiedźją.Aterazjużidź.Chcęspać.
Nazajutrz, kiedy przyszła do szpitala, łóżko dziadka było puste. Podszedł do niej jakiś pacjent
iszepnął:„Współczuję”.Niktjejniezawiadomił.Dlaczego?
– Umarł w nocy – powiedziała pielęgniarka. – Nie dzwoniliśmy, bo po co. Przynajmniej się pani
wyspała.
Jej słowa brzmiały szczerze. Amelia nie miała do niej pretensji. Przez chwilę patrzyła na goły
materac,naktórymniebawemznówkogośpołożą,iwróciładodomu,żebyzebraćmyśli.Niewiedziała,
co się robi, kiedy ktoś umiera. Jak się załatwia pogrzeb. Przeleżała cały dzień, wpatrując się w sufit.
Awieczoremwyszłapochodzićpoulicach,żebybyćwśródludzi.Wesołych,beztroskich,którzyidądo
kina, na zakupy albo właśnie wracają z pracy. Znów spotkała miejscowego głupka, który podszedł do
niej, roześmiany, ze słuchawkami w uszach, i spytał: „Dasz złotówkę na kota?”. Dała mu pięć złotych.
Wtedy do chłopaka podeszła jakaś dziewczyna i pociągnęła go za rękaw. „Pedro, nie wolno zaczepiać
ludzi”, zganiła go łagodnie. Chłopak kulał i brzydko pachniał. Amelia zdziwiła się, że ładna, dobrze
ubranadziewczynazadajesięzkimśtakim.Ichspojrzenianachwilęsięspotkały.Odwróciłasięiposzła
dalej.Dziewczynapatrzyłazanią,nadaltrzymającPedrazarękawbrudnegoswetra.Odtejporyminął
ponad rok, ale Amelia nadal pamiętała tę scenę. Miesiąc temu znów ich widziała. Chłopak jak zwykle
podśpiewywał, a dziewczyna wyglądała na zabiedzoną. Pewnie narkomanka, pomyślała z niechęcią
Amelia.
WrocznicęśmiercimamyAmeliawstałaoświcie,żebypojechaćdoSzczecinkanajejgrób.Jakco
roku.Zrobiłakanapkinadrogę.Spakowaładoplecakajabłko,butelkęwody,książkę,kilkaczasopism.
Sprawdziła,czykurkiodgazusązakręcone,czynigdzieniepalisięświatło,wyjęłazgniazdkawtyczkę
odlaptopa.Zamknęładrzwi.Naklatceschodowejokazałosię,żeniemakluczy.Wróciłaizaczęłaich
szukać.Czaspłynął.Gdzieśpowinnybyćzapasowe,którychkiedyśużywałdziadek,aleichteżniemogła
znaleźć. Jak to możliwe – Amelia była pedantką, wszystko zawsze odkładała na miejsce, nie gubiła
rzeczy, o niczym nie zapominała. A jednak klucze przepadły. W końcu usiadła i się rozpłakała. Nie
płakała,kiedyumarłababcia,nieuroniłaanijednejłzy,kiedyumarłdziadek.Anikiedy,natydzieńprzed
ślubem,porzuciłjąFilip,jejnarzeczony.Zawiadomiłjąotymlistownie.„Przepraszam,niemamodwagi
spojrzeć Ci w oczy. Zbyt późno do mnie dotarło, że jesteś dla mnie zbyt doskonała, zbyt poukładana.
Oboje byśmy się ze sobą męczyli. Już się męczymy. Nigdy nie osiągnę perfekcji, której ode mnie
oczekujesz.Iwcaleniechcębyćperfekcyjny.Lubiębałagannabiurkuilubięszukaćprzedmiotów,które
gdzieś się zawieruszyły. Lubię oglądać mecze piłkarskie, trzymając nogi na stole. Lubię swoje stare
kowbojki,którechciałaśwyrzucić,iwysłużonyczarnyszalik.Iśmieciowejedzenie.Nieprzeszkadzami,
że zegary się śpieszą albo późnią. I na pewno nie pozbędę się kota, który wszędzie zostawia sierść
i roznosi zarazki. Zarazki w ogóle mnie nie obchodzą”. Przeczytała ten list, w którym na końcu prosił
o wybaczenie, po czym spokojnie wyjęła z szafy suknię ślubną, włożyła ją do plastikowego worka
izniosładopiwnicy.Potemwysprzątaławysprzątanemieszkanie,umyłaczysteoknaiprzezkilkagodzin
grałaBacha.
Aterazpłakała,bozginęłyjejklucze?Nie,niedlatego–poprostubałasię,żeniezdążynapociąg.
Wreszcieotarłałzyisięuspokoiła.Wyjęłazplecakajabłkoiwłożyłajedomiski,kanapki–dolodówki,
odniosłanapółkęksiążkęiczasopisma.Przedarłabiletiwyrzuciłagodopustegokubłanaśmieci.Zegar
w przedpokoju wybił ósmą. Jej pociąg odjechał przed kwadransem. Nadal nie mogła uwierzyć, że
zgubiła klucze. Jeszcze raz weszła do pokoju dziadka, gdzie od jego śmierci nic się nie zmieniło.
Wyglądałjakpokójwmuzeumjakiegośsławnegoczłowieka.Biurko,nanimkalendarz,poprawejstronie
pióro wieczne marki Pelikan, kałamarz, przycisk do papieru, piórnik wyłożony aksamitem, mosiężna
lampkazzielonymkloszem.Równiutkieszeregiksiążeknadębowychregałach.Łóżkoprzykrytebrązową
kapą. Szachy, skrzypce, pianino, toczek do jazdy konnej, białe baletki, floret i maska. Pokój muzealny.
Postanowiławziąćkąpiel,chociażranosiękąpała.Rozebrałasię.Włożyłaśnieżnobiałyszlafrokfrotté.
Odkręciławodęiusiadłanabrzeguwanny.Przezchwilęobserwowałaspadającydoniejstrumieńwody.
Stanęła przed lustrem i zmyła makijaż. Otworzyła szufladę pod umywalką, gdzie wśród szczotek,
grzebieni,pilniczków,słoikówzkrememleżałyklucze.Wzięłaje,obojętnie,bezzdziwienia,izaniosła
domałejszafkiobokdrzwiwyjściowych.Pochwilisięrozmyśliłaischowałajedolodówki.Wróciłado
łazienki, położyła się w wannie i zamknęła oczy. Zaczęła się śmiać. Doszła do wniosku, że klucze
zginęły,żebyniemogłapojechaćnacmentarz.Siedemgodzinwjednąstronę,siedemgodzinzpowrotem,
z przesiadką w Poznaniu. Nie chciała już żadnych cmentarzy. Potem obejrzy sobie album ze zdjęciami
matki. Wystarczy. Nie znała jej. Jak można wspominać kogoś, kogo się nie znało? „Twoja mama była
wspaniałą osobą” – dziadek. „Bardzo utalentowaną” – babcia. „Miłą, grzeczną, pracowitą,
zdyscyplinowaną, ładną, zgrabną”. Ideał. Więc jak to się stało, że Amelia nie ma ojca? Wiele jej
koleżanekikolegówniemiałoojcównacodzień,aleprzynajmniejichznali.Spędzalirazemweekendy,
jeździlinawakacje.Dawniejpróbowałagosobiewyobrazić.Potemprzestała.Niepotrzebnyjejwżyciu
jeszczejedenidealny,alenieistniejącyczłowiek.Wolałabykogośpełnegoułomności,zatożywego,kogo
możnadotknąć.
Woda ostygła. Amelia wyszła z wanny. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Postanowiła spędzić ten
dzień w szlafroku, co robiła tylko podczas choroby. Raz jesienią, raz wiosną – kiedy dopadało ją
przeziębienie. Zegar wybił dziesiątą. Posiedzi sobie, aż wybije jedenasta, a potem zobaczy. Powinna
zadzwonićnacmentarz,dotegosprzątacza,któryodwielulatdbaogróbiodczasudoczasustawiana
nimkwiaty,żebyzapaliłznicze.Zapłacimu,jakprzyjedzienaWszystkichŚwiętych.Podamustozłotych
tak, żeby ich dłonie się nie zetknęły, i podziękuje. Nie lubi go. Kiedy w lipcu rozmawiali, miała
wrażenie,żepatrzynaniąpotępiająco.„MieszkamwWarszawie”,powiedziała,chociażotoniepytał.
Potem była zła na siebie – co go obchodzą jej prywatne sprawy, nie musi się tłumaczyć. O jedenastej
zdecydowała,żejednakniezadzwoni–niechmatkapoczuje,czymjestsamotność.Ameliateżspędziła
dzień swoich urodzin sama. I w święta też będzie sama. Dziadkowie nie lubili gości. Raz czy dwa
pomyślała, że są o nią zazdrośni i chcą ją mieć tylko dla siebie. Chociaż kiedy już po śmierci babci
zaczęła spotykać się z Filipem, kolegą ze studiów, dziadek się ucieszył. „To dobrze, powinnaś kogoś
mieć–powiedział.–Niebędężyćwiecznie”.Filipwprowadziłsiędoniej,razemzkotem,ipółroku
później uciekł. Tylko tak można to nazwać. Zapomniał zabrać fajkę, która leżała na balkonie. Amelia
włożyłajądopapierowejtorebkiischowaładoszufladydziadkowegobiurka.Ilekroćjąotwierała,czuła
zapachtytoniu.
***
Dochodzi dziewiąta. Dziś już pewnie nie zadzwoni. Jeśli w ogóle zadzwoni. Przeszukuję internet,
wpisując imiona Elżbieta, Henryk, Izabela i nazwisko Lipiec. Na próżno. Dowiaduję się jedynie, że
HenrykuczyłfizykiwSzczecinku,aIzabelaprzezkilkalatgraławFilharmoniiPoznańskiej.
Anka powiedziała, że w ten sposób nie odnajdę wnuczki. „Czy ty wiesz, ilu Lipców mieszka
wPolsce?Zresztąwnuczkamanazwiskopoojcu”.„Pomóżjakoś”,poprosiłam.„Dobrze,wyślijmejlem
wszystkiedane.Możezadziałajądawneznajomości”.
TymczasemudajemisięporozmawiaćzLaurą,którajesttakzapracowana,żetrudnojązłapać.
–Możepowinnaśzrezygnowaćzkilkudyżurów–mówię.
– Wojtek też wciąż o to prosi – odpowiada rozdrażniona. – Nie mogę. Moi staruszkowie tak się
ucieszylizmojegopowrotu.Wszyscymigratulowali.Odkażdegocośdostałam.Apanprofesor,którym
się opiekuję, dał mi w prezencie ślubnym piękną figurkę Artemidy. Na szczęście. I powiedział, żebym
zawszebyładzielna.
–Ale…–„Tylkomituterazniewzdychaj”,upominamnieStrofa.–Aledbajosiebie.
–Mamo,niezaczynaj.
–Wiem,wiem.
–Uciebiewszystkowporządku?–pyta.
–Tak.Tylkochciałabymztobąporozmawiaćohistoriachrodzinnych.
–Co,bliźniaczkiiIguśnamąciliciwgłowie?
–Owszem.Bliźniaczkiwyciągnęłyzmojejprzeszłościnajintymniejszefaktyijeupubliczniły,aIguś
zająłsięmrocznąstronąnaszejrodzinypomieczuiopróżniłmicałybarek.
–Żałuję,żeniemogłamznimporozmawiać.OnchybawiecośważnegooRóży.
–Wszystkociopowiem.Możewpadnieciewsobotęnaobiad.
–Świetnie.Jeślichcesz,topodrodzezgarniemyteżbabcię.Tooniątrzebasięmartwić,nieomnie.
Zadużopracuje.–Laurasięśmieje.
–Nietymrazem,dobrze?Wolałabympewnesprawyprzedniązataić.Przynajmniejnarazie.
–Jakchcesz,alemniesięwydaje,żebabcimożnapowiedziećwszystko.
–Powiem,alejeszczenieteraz.Uwierz,żezawcześnie.
Po dwóch dniach tracę nadzieję, że wnuczka Róży się odezwie. Dzwonię do kancelarii cmentarza,
żeby dali mi jakiś kontakt na faceta od grobów. Obiecują, że mu przekażą wiadomość. Odzywa się po
południu.
– Nie było jej. Ale przypomniało mi się, że jakem z nią raz rozmawiał, to powiedziała, że jest
zWarszawy.
Boże!Czylimieszkagdzieśtutaj,wśródnas.Toupraszczasprawę.Alejakmanaimię,nanazwisko?
–Jakonawygląda?–pytam,całkiembezsensu.
Długosięzastanawia.
–Niewiem–odpowiada.
–Przecieżpanzniąrozmawiał.
–Alepamiętamtylko,żemłoda.Iniemiła.Takasztywna.
Ona mieszka w Warszawie! Obdzwonię wszystkich warszawskich Lipców. Ruszam do sąsiadów
wprzekonaniu,żejakostarsiludziemusząmiećstareksiążkitelefoniczne.Apotemprzezcaływieczór
wydzwaniam do Elżbiet i Edwardów Lipców. Pytanie kontrolne brzmi: „Przepraszam, czy pan/pani
mieszkał/mieszkała kiedyś w Szczecinku?”. Żaden z abonentów, którzy odebrali telefon, nie mieszkał
w Szczecinku. W kilkunastu mieszkaniach nikt nie podniósł słuchawki. Oczywiście wiem, że
najprawdopodobniejtamciLipcowiejużnieżyją,alemamnadzieję,żewtensposóbtrafięnawnuczkę.
Niewykluczone,żenadalmieszkapodtymsamymadresem.Jeślitak,odpowie:„Nie,alemoidziadkowie
imamatammieszkali.Aocochodzi?”.
–Maniu.Dajjużspokój,bodostanieszobłędu.–Maksprzyglądamisięzniepokojem.
–Myliszsię,jajużwpadłamwobłęd.
Całyczasoniejmyślę.Awłaściwieonich.Odwóchkobietach–starejimłodej,obabciiwnuczce.
Wtrzecimrozdzialepowieścistaramsięodtworzyćichprzeszłość.Kilkarazykrzyżujęichdrogi.Zfikcji
często wyłaniają się zdarzenia, w których prawdziwość wierzę. Stara kobieta kocha muzykę. Kiedyś
uczyłasięgrynawiolonczeli,alepewnegodniaschowałainstrumentdofuterałuijużnigdygostamtąd
niewyjęła.Zostałwjejrodzinnymdomu,któryopuściłapomaturze,wwiekuosiemnastulat.Przestała
grać,alenieprzestałakochaćmuzyki.Częstochodzidooperyidofilharmonii.Sama.
Terazjestakuratwoperze.NieumiemjejinaczejnazwaćniżRóża.ZachwilęzaczniesięNabucco.
ObokRóżysiedziaładziewczynkazjasnymwarkoczem.Majtałanogami.
–Lubiszoperę?–spytałaRóża,którapoprzedniegodniaskończyłapięćdziesiątsześćlat.
–Taksobie–odpowiedziaładziewczynka.–Aledziadekmikaże.
Dziadek,którysiedziałzdrugiejstronydziewczynki,uśmiechnąłsiępobłażliwie.
–Jestbardzomuzykalnaigranaskrzypcach,jakjejmama.
Różamiałaochotępogłaskaćdziewczynkępogłowie,alesiępowstrzymała.
–Ajakiedyśgrałamnawiolonczeli–powiedziałaipoczułauciskwsercu,bonigdynieprzestałaza
niątęsknić.
Rozstanie z wiolonczelą było symbolicznym aktem protestu, rozpaczy. A może nawet zemsty. Nie
wiedziała o tym, kiedy ostatni raz zamykała futerał ani kiedy trzy lata później odchodziła z domu
z dwiema walizkami – dużą tekturową i małą z ciemnopomarańczowej skóry. W tej drugiej trzymała
swojeskarby,którychzupływemczasuprzybywało.Ojciecbyłobrażony.Niepopierałjejwyjazdudo
Warszawy ani studiów, które wybrała. „Historia sztuki? Co to za dyrdymały! Musisz mieć porządny
zawód”.Niewyszedłsiępożegnać.Przyjęłatozulgą.Bojaksiężegnaćzkimś,odkogosięucieka?
–Czypanimadzieci?–spytaładziewczynka,wciążmajtającnogami.
Różasięzmieszała.Zbyttrudnepytanie.
–Tak,zawszemiałam–odpowiedziaławkońcu.
Dziadekwychyliłsięzzawnuczki.
–Zawsze?–Najegotwarzymalowałsięwyrazzdziwienia.–Jaktozawsze?
–Zawsze–powtórzyłaRóża.–Córkę.NazywasięEwa.
–Awnuki?–dopytywaładziewczynka.
–Niewiem–odpowiedziała.
Światłazgasły.Dziewczynkaprzestałamajtaćnogami.
–Awiepani,jalubiętylkotępieśń–szepnęłaizanuciłajejpoczątek.
–Jateż–odszepnęłaRóża.–Zawszeczujęsiętak,jakbymstałanascenieiśpiewałaznimi.
–Jateż.
Taksiążkabędziedlanich–dlababciiwnuczki,którewrealnymświecienigdysięniespotkały,ale
wfikcyjnymtak.„Różo,czyjesteśszczęśliwa?”,pytamiwracamdopisania.
KilkalatpóźniejRóżaznówichspotkaławoperze.Dziadkazwnuczką.Stałazanimiwkolejcedo
szatni. Dziadek się postarzał, posiwiał, przygarbił się, a dziewczynka wyrosła na ładną dziewczynę.
Róża powiedziała „dzień dobry”. Dziewczyna się uśmiechnęła. Przez chwilę przyglądały się sobie.
„Pamiętam panią. Nabucco, prawda?”. „Tak”. A potem oni poszli na parter, Róża na balkon.
Przypomniałasobietamtąrozmowę.„Czypanimadzieci?”.Boże,onamateraztylelat,cojawtedy.
GdziejestEwa?Zrobiłosięjejsłabo.Wyszłapopierwszymakcie.
–Niepodobasiępaniprzedstawienie?–spytałaszatniarka.–Wszyscychwalą.
–Przeciwnie.Zabardzomisiępodoba–odpowiedziałaRóża.
Podobało jej się tak bardzo, że cały czas miała ściśnięte serce. Wróciła do domu na piechotę, co
ruszzatrzymującsię,żebyzłapaćpowietrza.Zażyłalekiisiępołożyła.Wciążmiaławuszachdźwięki
swojej ulubionej arii Regnava nel silenzio, która ją obezwładniała. Zwłaszcza w wykonaniu Marii
Callas albo Joan Sutherland. Zamknęła oczy. I znów ruszyła w przeszłość. Duży dom z werandą.
Opodalsadowocowy.Siedzipodjabłoniąipatrzytam,skądzachwilęnadejdziektoś,kogokocha.Już
gowidzi.Nagłowiemasłomkowykapelusz.Jednąrękętrzymawkieszenijasnychpłóciennychspodni,
wdrugiejniesiebukietpolnychkwiatów,któreuzbierałpodrodze.Wśródnichniebieszczysięcykoria
podróżnikiczerwieniąmaki.Późnosierpniowesłońcerazigowoczy.Wkońcuzatrzymujesięisiada
obok niej na trawie. Całuje ją w usta. Z pobliskiej pasieki za domem dochodzi bzyczenie pszczół
i zapach miodu. Słyszą głos ojca, który wyszedł przed dom i ją woła. Chowają się za żywopłotem
z mirabelek. Wrzesień też był słoneczny i upalny. Czekał opodal szkoły, zawsze z jakimiś prezentem:
bukietem kwiatów, czekoladą, jabłkiem, książką. Na urodziny podarował jej pluszowego misia
zczerwonymserduszkiemnaszyi.Wmiasteczkuzaczęligadać.Trochęzapóźno.Jużwiedziała.Była
przerażona. Ale trzymała to w tajemnicy. Wreszcie matka się domyśliła. To był chyba grudzień.
Zamknęłysięwpokojuiobiepłakały.Coteraz?„Niemówtacie,błagam”.„Musiwiedzieć”.„Jeszcze
nieteraz”.„Kiedy?”.„Kiedysamzobaczy.Wcześniejnie”.Samzobaczył.Pokrótkiej,leczburzliwej
awanturzezapadławdomugrobowacisza.Wszyscyzamilkli.
Wiosną ojciec powiadomił szkołę, że Róża jest w sanatorium przeciwgruźliczym, i wywiózł ją do
rodzinynawieś.Zostałatamażdokońcalipca.„Dziewczynka”–tylkotylewiedziałaoswoimdziecku.
Wystarczyło, żeby Róża otworzyła ostatni list od ojca. Przecież mogła to zrobić – od razu albo
przynajmniejpojakimśczasie.Naprzykładpojegośmierci.
Czasem zaglądała do walizki ze swoimi skarbami, kolejny raz czytała list od ukochanego: „Nie
martwsię…”.Patrzyłanaichwspólnezdjęcie.Przykładaładopoliczkapluszowegomisia.Akilkalat
pośmierciojca,otworzyłajegoostatnielisty.Jużbezemocji.Jakbybezwiednie.Możepoto,żebyje
wyrzucić.„Jeślipotrafisz,wybaczmi.Niewielemijużczasuzostało…zciężkimsercem,przekazujęCi
informacje,doktórychmaszprawo”.Długosiedziałanieruchomo,zkartkąwręce,apotwarzypłynęły
jejłzy.Byłkoniecpaździernika.Pojechała.Namiejscudowiedziałasię,żejejcórkanieżyje.Poszłana
cmentarz.Przygrobiestałamłodakobieta.Zawahałasię.Czymożepodejść?Czymaprawodogrobu
swojej córki? Spojrzała na chryzantemy, które trzymała w ręce. „Tak. Mam prawo”. Stanęła obok
młodej kobiety. „Pani znała moją mamę?”, spytała tamta. „Nie”. „Moich dziadków?”. „Nie”. „To
dlaczego?…”. Patrzyły na siebie zdziwione. „Czy my się znamy?”, spytała młoda kobieta. „Tak.
Z opery”. Nabucco, a kilka lat później Łucja z Lamermooru. Młoda kobieta się uśmiechnęła.
„Oczywiście,spytałam,czymapanidzieci”.„Ajaodpowiedziałam,żezawszemiałam.Twójdziadek
się zdziwił”. „A ja wcale”. Zamęczał mnie operą, a potem już sama chodziłam. Chodzę do dziś.
Apani?
–Jateż.Przepraszam,czylipanipewnieidzienaczyjśgrób–powiedziałamłodakobieta.
–Nagróbswojejcórki.
–Przykromi.Dzieciniepowinnyumieraćprzedrodzicami.
–Niepowinny.
CzyRóżamożepowiedziećjejprawdę?Zburzyćjejspokój,zmienićprzeszłośćiprzyszłość?
–Czytwójdziadekjeszczeżyje?–spytała.
–Nie.Umarłwzeszłymroku.
–Atata?
Młodakobietaodwracagłowęipatrzynapłytęnagrobną.Dlaczegoktośzadajejejtakiepytanie?
Jesttrochęzła,aleniepodejrzewastarejkobietyozłeintencje.
–Nieznamgo.Takbardzo,żenoszęnazwiskomatki.
WobectegojednakRóżamożepowiedzieć.Niczegoniezrujnuje.Napewno.
–Mojacórkależytutaj–mówiwreszcie,pokazującnagrób,iczekanareakcję.
Takpowinnobyć–Różanieodzyskałacórki,alemawnuczkęnaosłodęstarości.Awnuczkarodzinę.
Łapięsięnatym,żetraktujęRóżęjakżywąosobę.Jakbymjąwskrzesiła.Izaczynamczućjejobecność.
Zapach lawendy i ciasta marchewkowego. To oczywiste, że w szczególnych chwilach naszego życia
zmarlidonaswracają:żebynasprzedczymśprzestrzecalbowczymśwesprzeć.Gdybynieduchmojego
ojca,nieskończyłabymstudiów.Podpowiadałminaegzaminach.Zapewniałwsnach,żezdam.
Rozdziałszósty
Cudownasobota.Wychodzęnabalkoniwdychampozbawionespalinniedzielnepowietrze,upajamsię
niedzielnąciszą,którązakłócajedyniebiciekościelnychdzwonów.Imamnieprzepartąochotęzrobićcoś
dobrego,żebyświatbyłjeszczelepszy.Podejmujębłyskawicznądecyzję,żeprzejdęnawegetarianizm.
Koniec z jedzeniem mięsa zwierząt, których sama nie upoluję. A ponieważ nie wybieram się na
polowanie–konieczjedzeniemmięsawogóle.Trzebasiętylkozastanowić,cozkawiorem.Amożeby
takodrazuweganizm?Znamkilkorowegan–wprawdzierobiąwokółsiebiemnóstwozamieszania,ale
sązdrowiiszczupli.Isprawiająwrażenieosób,któredostąpiływtajemniczenia,czegoimzazdroszczę.
Nie,naraziewystarczywegetarianizm.Alejednakprzydałbysięjeszczerower–chcęnależećdotego
świata cyklistów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii i walczą
z wszelkimi przejawami religii. Do obiadu wykorzystam mięso z zamrażalnika, ale zjedzą je dzieci
iMaks,któregoniebawemteżzacznęzachęcaćdowegetarianizmuijeżdżenianarowerze.
Laurawchodziuśmiechnięta,Wojtekjakbynaburmuszony.Tocośnowego.Nicniemówię,alemoja
minachybatak,boWojtekwyjaśnia:
–Laurajestniemożliwa.Zadużopracuje,aprzecieżmateżzajęcianauczelni.Przekonajją,żebysię
trochęoszczędzała.
MożeWojtekmarację,alewolałabymsięniewtrącać.Zajakieśpięćkilogramówitakbędziemusiała
zwolnićobroty.
–Kotku,jużmówiłam:ciążatoniechoroba–stwierdzaLaura.
Jestem innego zdania. To, co dzieje się w organizmie kobiety podczas ciąży, jest przerażające.
Owszem,niedasiętegouniknąć,aleniechniktminiewmawia,żetonormalnystan,bonicwtedynie
działa normalnie. Jej ciało przez dziewięć miesięcy produkuje człowieka, którego na koniec trzeba
jeszczeurodzićiwykarmićwłasnąpiersią.Milczę.
–Nieróbmyproblemu,dobrze?–kontynuujeLauraigłaszczeWojtkapopoliczku,aonbierzejejdłoń
icałujejejwnętrze.
Częstowidzęunichtakiewzruszająceoznakiczułości.AgataiKacpernieokazująsobiewtensposób
uczuć.Ciekawe,odczegotozależy.Oddomu,zktóregosięwyszło?Niekoniecznie–Maksteżjestczuły
ilubi,kiedysiędoniegolepię,anapewnoniewyniósłtegozdomu.MyzMarcelemnieumieliśmysię
nawetpocałowaćbezpowodu.Teraznadrabiamzaległości.
OpowiadamLaurze,czegosiędowiedziałamodIgusiaicowtejsprawieudałomisięzrobić.
–Zaczepiałaśstaruszkinaulicy?–Laurapatrzynamniezrozbawieniem.
– Tak. Ale przyznasz, że sporo się dowiedziałam. A poza tym poszłam na grób Izabeli. Już choćby
ztegopowoduwartobyłopojechać.Rozumiesz?ByłamnagrobiecórkiRóży.
Kiedypotemopowiadam,jakwydzwaniałamdowszystkichLipców,oboje,iLaura,iWojtek,głośno
sięśmieją.
–Bardzostaroświeckie.MożejednakpowinnaśposzukiwaćichnaFacebooku–podsuwaLaura.
–Nie–oświadczamstanowczo.–Todelikatnasprawarodzinna.Takichrzeczynierozgłaszasięna
całyświat.Apozatymoninapewnojużnieżyją.
Laura pomaga mi w kuchni, a panowie rozprawiają o kosmosie. Naturalny podział ról. Czasem tak
lubię:pobożemu.
–Wyobraźsobie–informujęjąszeptem–żeprzeszłamnawegetarianizm.
–Kiedy?
–Dziśrano.
–O,tochybadopieromasztakizamiar.
–Niezłomny.
–Czytywiesz,żetatabędziemiałdziecko?–pytaLauraznienacka.
–Aha.Dowiedziałamsięnawaszymweselu.AgatazKacpremteżbędąmieli.
–Kacpermówił,żenieokazałaśradości.
–Tonieprawda!
WyjaśniamLaurzepowodyswojejniezbytentuzjastycznejreakcji.
–Wporządku,alepogadajznim–prosi.–Jestmuprzykro.
„Jestmuprzykro”.Czujęukłuciewsercu.Aleprzecieżnicsięniestało,niebawemodwiedzęKacpra
i wszystko wyjaśnię. Muszę wreszcie przyznać, że ciągle nie potrafimy nawiązać bliskiego kontaktu.
Prawie się nie widujemy, rzadko do siebie dzwonimy. „Tak ma być – słyszę krzepiący głos Strofy. –
Niech dorosłe dzieci żyją własnym życiem”. Na próżno mnie pociesza: czuję, że jesteśmy za daleko.
Skoro mi to doskwiera, powinnam coś zrobić. Przecież ja więcej czasu i myśli poświęcam
poszukiwaniom enigmatycznej wnuczki Róży niż własnej wnuczce. Więcej energii włożyłam
wpomaganieMarcieniżwspieranieAgaty,którejteżprzydałabysiępomoc.CzęściejmyślęoMirzeniż
o Kacprze. Przypominają mi się słowa Jolki: „Ciesz się, że masz córkę. Kontakty z dorosłym synem
bywają trudne. Zaczyna się oddalać w miarę, jak w jego organizmie wzrasta poziom testosteronu.
Awkońcuaniniepozwalasięprzytulić,aniniepomożeprzyremoncie,adzwonitylkowkonkretnych
sprawach,nigdybezpowodu”.Uważam,żeJolkaniemaracji,ipostanawiamtoudowodnić.
–Pogadam.Tozwykłenieporozumienie–zapewniamLaurę.
Przy obiedzie cały czas mówimy o Róży. Zastanawiamy się, dlaczego Izabela nie wyszła za mąż
idlaczegopojejśmierciLipcowiewyjechalidoWarszawy.
–Moimzdaniemtobyłaucieczka.–Laurazezmarszczonymczołemintensywnienadczymśmyśli.–
Spróbujciewejśćnachwilęwpsychikęludzi,którzyadoptujądzieckoiwdodatkurobiątoniezgodnie
zprawem.PrzecieżodebranojeRóży.Niemiałanicdogadania.Lipcowiemogliotymwiedzieć,awięc
balisię,żektóregośdniaprawdziwamatkazjawisięunichiodbierzeimcórkę.Ujawnilisiędopiero,
kiedypotrzebowalipieniędzynaleczenie,alewierzyli,żedziadeknadaldochowatajemnicy.Zresztąon
niebawemumarł.
–Nierozumiem,doczegozmierzasz.
–Aterazsięskupcie:wielelatpóźniejIzabelarodzicórkęiumiera,aLipcowieniebawemsprzedają
pięknydomnadjezioremiwyjeżdżajązeSzczecinka.Dlaczego?
WszyscytrojewpatrujemysięwLaurę,aleniktsięnieodzywa.
–Widzę,żenienadarmostudiujępsychologię–rzucazuśmiechem.–Wedługmnietobyłaucieczka.
Przedkim?
–Bojawiem–mówięiszukamodpowiedzizaoknem.
–Ajawiem–wołaWojtek.–Aletylkodlatego,żewłaśnierodząsięwemnieuczuciaojcowskie.–
Uciekająprzedojcemswojejwnuczki.
–Zgadzasię.Oczywiścietotylkospekulacje,aletakmogłobyć.Izabelaniewyszłazamąż.Zakładam,
może niesłusznie, że pod naciskiem rodziców. Całe życie bali się, że mogą ją stracić, a teraz co? Ich
jedynaczka ma wyjść za mąż i odejść z domu? Potem wszystkie swoje uczucia przelali na wnuczkę
i z kolei ją chcieli mieć na wyłączność. A przecież ojciec miał do niej prawo. To było z ich strony
naiwne,bogdybychciał,toitakbyichodnalazł.
–Aleniechciał.Tookropne.–Maksjestoburzony.–Tacałahistoriabrzminieprawdopodobnie.
–Alejestprawdopodobna.Wtrakciestudiówsporozajmowałamsiękwestiąadopcji.Robiłamnaten
tematbadania.Przybranirodziceczęstosięboją,żebiologicznirodzicerozmyśląsięiupomnąoswoje
dziecko.WwypadkuLipcówdośćuzasadnionylęk,bowiedzieli,żeRóżaniezrzekłasiędziecka.
Jesieńwpełni.Liściedrzewpodmoimioknamipożółkłyipoczerwieniały.Ciemnoimglisto.Todla
ciebie, czytelniku znad Bałtyku, dla ciebie chcę, metodą Weroniki, opisać fragment warszawskiego
pejzażu. Co widzę, czuję i słyszę za oknem. Odrapane kamienice, wieżowce i w oddali kominy
siekierkowskiejelektrociepłowni,zktórychbuchasiwydym.Naszczęściewiatrunosigoniedomnie,
tylkowstronęWilanowa.ZulicySobieskiegosłychaćjednostajnyszumsamochodów,odczasudoczasu
przecinany rykiem motocykla, należącego do jednego z licznych warszawskich wariatów, którzy
dokładająwszelkichstarań,żebypoziomadrenalinywichorganizmienigdyniespadał.Gawrony,które
nad ranem budzą mnie złowieszczym skrzeczeniem, teraz, naburmuszone, obsiadły dachy okolicznych
domówimilczą,żebyozmierzchuznówwzleciećwnieboczarnąchmarąiprzekrzykiwaćsięwzajemnie.
Niestety,gawronynieodlatujądociepłychkrajów–zimęspędzająznami,wygrzebującziemięzdonic
na balkonach. Przydałby się jakiś ciepły akcent w ten pochmurny dzień. Jest: po trawniku przed moim
domemfacetspacerujezpsem,którypochwiliprzysiadaiszykujesiędozrobieniakupy.Facetrozgląda
sięczujnie,czyniktgoniewidzi,boniemazamiarusprzątaćpopsie.Twojeniedoczekanie,draniujeden
– znów wdepnę, idąc skrótem na przystanek. Wypadam na balkon i czekam, czekam, aż… Facet rączo
umyka, ciągnąc za sobą psa, a kupa zostaje, widzę ją nawet z tej odległości. „Panie, niech pan to
sprzątnie!”, wrzeszczę. „Pocałuj mnie w dupę!”, odwrzaskuje i znika w drzwiach bloku naprzeciwko.
„Jeszczesięnaciebiezaczaję”,burczępodnosem.Staramsięzapamiętaćtomiejsce,żebytymrazemnie
wdepnąć.
Czymasz,czytelniku,takiegzotycznykrajobrazusiebie?Nie,tyidzieszsobienadmorzeispacerujesz
wzdłuż brzegu po czystym żółtym piasku, wdychasz czyste, nasycone jodem morskie powietrze
irozkoszujeszsięszumemfal.Widziszhoryzont,któregotutajnieuświadczysz,anadnimspektakularne
zachodysłońca.Nademnąwisimatoweodspalinwarszawskieniebo.Kochamtomiasto,aleniewiem
za co. Mój sąsiad z trzeciego piętra wraca z pracy i rusza na skróty, przez trawnik. Obserwuję go
w napięciu. Trzy metry, dwa metry, jeden metr – trafiony, zatopiony! Nieruchomieje, podnosi nogę
ipatrzynapodeszwębuta,poczymwycierająotrawęiklnie.Widzę,żeklnie.Wybuchamśmiechem.
– Z czego się śmiejesz? – słyszę głos Maksa, który wychodzi do mnie na balkon i całuje mnie na
przywitanie.
–O,wcześniewróciłeś–odpowiadamspeszona.
– Byłem u klienta niedaleko stąd i postanowiłem sprawdzić, co robisz. Ale nie martw się, to
wyjątkowo.Jeślichcesz,będęsiedziałwbiurzedodwunastejwnocy.
–Maks,przestań,mógłbyśmiwreszciewybaczyć.–Głaszczęgopopoliczku,takjakLauraWojtka.
–Notozczegosięśmiałaś?
– Z niczego, po prostu jest mi wesoło, bez powodu – odpowiadam zawstydzona, bo jednak
Schadenfreude (nie ma na to polskiego słowa, co może dobrze świadczy o Polakach) to paskudne
uczucie.Powiemsąsiadowi,gdziemieszkawłaścicielpsa,postanawiam.–Zimno,chodźmydośrodka.
Maks,amożebyśmynaWszystkichŚwiętychpojechalidoWeroniki?
–Acozgrobami?
–Zmarliwybacząmitenjedenjedynyraz.Zresztąnoszęichwsercu.AmamapojedziezMietkiem.
W końcu dzięki grobowi ojca są razem. Poradzę im, żeby zabrali ze sobą szampana. Niech ojciec
zobaczy,cojegożonatutajwyprawia.
–Awiesz,mniesięteżniechce.Jedźmy.Oilewiem,TomekteżwybierasiędoWeroniki.Aonanie
przyjeżdżanaswojegroby?NagróbBartka?
– Przyjeżdża, ale spontanicznie, co ma ścisły związek z porą roku i pogodą. Nie cierpi patrzeć na
tłumy zmarzniętych i zmokniętych ludzi na cmentarzu i nie ma zamiaru ulegać presji jakiejś tradycji
wymierzonej przeciwko zdrowiu. Uważa, że Polska byłaby innym krajem, gdyby pierwszy listopada
wypadałwlecie.Kiedyzlikwidowaliświętodwudziestegodrugiegolipca…Zaraz,cotobyłozaświęto,
pamiętasz?BomniesiękojarzytylkozeświętemliczbyPi.
–OdrodzeniaPolski,rocznicaogłoszeniaManifestuPKWN.
–Ciekawe,żetakszybkosięzapomina.NowięcWeronikapowiedziaławtedy,żeskorodwudziesty
drugilipcasięzwolnił,tonależytamprzenieśćpierwszylistopada.Ionawtedykażdegorokucałydzień
spędzinacmentarzu.
–Atyniemusiszpisać?–pytaMaks.
– Dobrze mi idzie. Skończę przed terminem. Już mam pomysł na nową powieść. To będzie coś
całkieminnego.Mrocznego.Głównabohaterkazzimnąkrwiąmordujekochanka,bosięjejznudził…
–Aniemożepoprostuodniegoodejść?
–Niestetynie,boonwcześniejzapisałjejwtestamenciecałyswójmajątek.Całkiemspory.Otym,że
ona jest morderczynią, dowiadujemy się, rzecz jasna, dopiero pod koniec powieści, kiedy, elegancka,
wokularachprzeciwsłonecznych,zeskórzanymneseserem,siedziwbusinessclasssamolotu,którymza
chwilę odleci do… Jeszcze nie wiem dokąd. W każdym razie tam, gdzie nie dosięgnie jej ręka
sprawiedliwości. – Ręka Maksa, która trzyma filiżankę z herbatą, nieruchomieje w powietrzu. Jego
wzrok świadczy o tym, że uwierzył. Wybucham śmiechem. – Żartuję. Przecież wiesz, nie umiałabym
stworzyćtakiejwrednejbohaterki–zapewniamnieszczerze.
Makszaglądadolodówkiiwidocznienieznajdujewniejnicinteresującego,boproponuje:
–Chodźmygdzieśnaobiad.Niebędziemymarnowaćdnianagotowanie.
–Niemiałamzamiarugotować.Jeślityteżniemasz,tochodźmy.
– Ja stawiam. Ale bez mięsa, dobrze? – zastrzegam, kiedy siedzimy we włoskiej knajpce opodal
parku.
–Ztymwegetarianizmemtonapoważnie?
– Jak najbardziej. Chcę, żeby świat był lepszy – odpowiadam i przypominam sobie swój złośliwy
śmiech na balkonie. – Będę nad sobą pracować. Wegetarianizm i żadnych niedobrych uczuć wobec
bliźnich.Samażyczliwość.Wegetarianizm,roweriekologia.Specjalniedlaministra.
– Tak, z zarazą trzeba walczyć – odpowiada Maks, po czym, pewnie dlatego, że Basia jest
zwolenniczkąobecnejpartii,pyta:–AjaktamzBasią?Pogodziłyściesię?
– Nie jestem na nią obrażona, tylko nie chce mi się z nią spotykać. Wiesz co, przyjaźnimy się od
trzydziestulat.Zawszewielenasróżniło,alenicniebyłowstanieporóżnić.Ateraznaszeświatopoglądy
i inne poglądy tak się rozjechały, że straciły punkty styczne. Ona zaczęła mówić językiem, którego nie
trawię.Jakimśbełkotem.Przyjaźńczasemsiękończy.Kiedynaprzykładktośtraciwłasnyjęzyk.
–Twardajesteś,alerozumiem.
–Niejestemtwarda.Poprostuniemogęspotykaćsięzkimś,ktocierpinaciężkidaltonizm.
–Aleonauważa,żetotyjesteśdaltonistką.Trzebarozmawiać.
– Wiesz, Anka też jest religijna, ale nie obnosi się z tym i ani razu nie próbowała mnie nawracać,
chociaż w Szarotce kaplicę miałyśmy na wyciągnięcie ręki. A od Baśki właśnie się dowiedziałam, że
ludzieniewierzącysąnieuduchowieniibrakujeimgłębi.Chciaładodaćjeszczecośomoralności,alesię
zreflektowała.
–Icopowiedziałaś?
–Żewobectegoniepowinnasięzadawaćzpołowąnaszegotowarzystwa,zwłaszczazJolką,zemną
i z tobą. Także z moją mamą, która ją dokarmiała w latach naszych studiów, bo Baśka mieszkała pod
Warszawąimiałaunasjakbydrugidom.Częstozostawałananoc.Mniejestobojętne,coludzieomnie
myśląimówią,aleniejestmiobojętne,żetomówią.
Niedokońcarozumiemtęmyśl,alewydajemisięniegłupia.
Rozmowa przestaje się kleić, bo wcale nie pogodziłam się z utratą przyjaciółki. Sałatka, którą
zamówiłam,niesmakujemi,winojestniemrawe,amakaronnatalerzuMaksawyglądanarozgotowany
inieapetyczny.
–Chybazmienilikucharza–stwierdzaMaks.–Nicminiesmakuje.
DoWeronikiruszamywczesnymświtem,żebyjeszczezadniamócpospacerowaćpolesie.Chociażto
jużpierwszylistopada,jestciepłoiświecisłońce.Maks,kiedyprowadzi,lubisłuchaćmuzykiimilczeć,
a ja, kiedy Maks bezpiecznie mnie wiezie, lubię oddawać się rozmyślaniom. Tym razem odtwarzam
wczorajszespotkaniezKacprem,kolejnyraz,żebysięutrwaliło.
Zaproponowałam, żeby wyszli do przyjaciół albo do kina, a ja zajmę się Zuzią. Powiedział, że nie
trzeba–Agatapojechałananocdosiostry,aonwolizostaćwdomu.
–NotomożewpadnępobawićsięzZuzią,atyspędziszparęgodzin,jakchcesz.
–Nietrzeba,mamo–odpowiedział.–Wiem,żeniemaszczasu.
Byłampewna,żechcepowiedzieć:„Niemasznatoochoty”albo:„Żecisięniechce”,albonawet:
„Że nie masz dla nas czasu”. Szybko zbierałam myśli. Od mojej odpowiedzi wiele zależało. Ale nie
zamierzałamsiętłumaczyć.
– Słuchaj, rzeczywiście jestem zajęta, mam swoje sprawy, pracę. Jak każdy. Ale po pierwsze, dla
ciebieidlaLauryzawszeznajdęczas.Podrugie,spróbujspojrzećnatotrochęinaczej:możepowinieneś
docenić,żenieabsorbujęwassobą,swoimisprawami.Żeżyjęwłasnymżyciemimamzamiarżyćnimdo
końcażycia,żebyściewyteżmogliżyćwłasnymżyciem,zamiastzajmowaćsięproblemamimatki.
–Maszjakieśproblemy?–spytałKacper.
–Kacperku,każdyma.Atozpracą,atozezdrowiem,atozczymśtamjeszcze.Nieotochodzi.
–Chybawiemoco,alepowiedz.
Niezbywałmnie,niedąsałsię,naprawdęchciałwiedzieć.Tobyłdobryznak.
–Chybaoto,żenawetjeślirzadkosięspotykamy,tonicnieszkodzi.Żewrazieczegowymaciemnie,
ajawas.Oto,żenierozpamiętujemyprzeszłościimamydobreintencje.Wszystkosięułoży.Musimydo
siebieprzywyknąć.Takdługomieszkałeśzagranicą.Nieumiemtegoinaczejwyrazić.
–Noto…Notomożejednakprzyjedź,jeślichcesz,toznaczy,jeślimożesz.Anawetjeśliniemożesz.
Toznaczy…
–Mogęichcę.Będęzapółgodziny.
Tobyłmiły,spokojnywieczór.KiedyZuziazasnęła,wyjaśniłammuwreszcie,cosiędziałonaweselu
Laury.Opowiedziałamozmasowanymatakubliźniaczek.Kacperzwijałsięześmiechu.Potemoksiędzu
Marku,któryzrzuciłsutannę.AwreszcieorozmowiezMarcelem.
– Kiedy się do was dosiadłam, pełna nadziei, że tego wieczoru nic nieoczekiwanego już mnie nie
spotka,okazałosię,żeAgatateż,żeonateżjestwciąży.Towyglądałonaspisek.Żebyjakośsprostać
temuwszystkiemu,wciążżłopałamszampana.ApotemjeszczemusiałamzabraćnanocIgusia.Nowiesz,
to krewny mojego taty. Nie ogarniam tych koligacji rodzinnych. Piliśmy wódkę, a on odkrywał przede
mną nieznany mi wątek z życia Róży, która była dla mnie jak druga matka. Przepraszam was. Ja się
naprawdęcieszę.
Pewniebymtaktokowałajeszczeprzezgodzinę,gdybyKacpernieobjąłmnieiniepowiedział:
–Mamo,wszystkowporządku.Poprostu,jakcośsiędzieje,trzebatosobieodrazuwyjaśniać.Nie
takidiabełstraszny…JeszczedziśzadzwoniędoAgaty,boonabardzosiętymprzejęła.Pomyślała,żejej
nielubisz.
– No coś ty! – oburzyłam się. – Kobieta, która kocha mojego syna, jest dla mnie święta. A Agata
wdodatkujestmądra,miłaiładna.–Poczułam,żetozamało,boAgatarzeczywiściejestnadzwyczajna,
więcprzypieczętowałamtęwypowiedźzdaniem:–Jestnadzwyczajna.
Późnym wieczorem Kacper zadzwonił, żeby się upewnić, czy dotarłam do domu. Głos miał ciepły.
PrzekazałmipozdrowieniaodAgatyipowiedział,żepotrzebowałtejrozmowy.
MakspogwizdujedopiosenkiNinySimoneMyBabyJustCaresForMe.Amnie,wtejzwyczajnej
sytuacji, kiedy w ciepłym samochodzie, obok faceta, który mnie kocha, jadę sobie do przyjaciół na
Mazury,jestpoprostudobrze.Jestdobrze.Wypełniamniepoczucieszczęścia,któregobędębronićjak
lwicaswoichlwiątek.„Czyktośdybienatwojeszczęście?”,pytadrwiącoStrofa.Nie,alektośjeczasem
mąci.Naprzykładty.
Po powrocie z lasu Weronika szybko dorzuca drew do kominka i do kaflowej kuchni, po czym robi
herbatęzimbirem.Nie,onajejnierobi,tylkoprzyrządzają,jakbyodprawiałaczary.TomekiMaksidą
dosąsiadki,żebywramachsamopomocychłopskiejnaprawićjejjakieśsprzęty.Amysiedzimyowinięte
kocami.Czaruśwpatrujesięwemnie.Postarzałsię–ledwiechodziiposiwiałamumordka.
–Staryjest–mówiWeronika.–Ichory.Macukrzycęichorąwątrobę.Proszęcię,przykolacjinie
karmgopodstołem.Wolnomujeśćtylkokarmęmedyczną.
–Powinnabyćtakarównieżdlaludzi.
–Wobectegotydostaniesznakolacjępsiechrupki,amyzjemyzupęzsoczewicąipierogizkozim
seremiszpinakiem.Anadeserszarlotkęzmoichwłasnychjabłek.
–Jestszarlotka?–pytająchóremTomekiMaks,którzywchodządokuchni.
–Wpiecu–odpowiadaWeronika.–Mówcieciszej,żebynieopadła.
Kochamtakieklimaty–ogień,ciepłakuchniapachnącaczymś,cosiękojarzyzżyciemiwiecznością,
czyli z życiem wiecznym, psy i koty, za oknem chłodna czarna noc z niebem, na którym widać Drogę
Mleczną.Iprostakolacjazfacetami,którzyniegadająopieniądzachisamochodach,tylkoogłupstwach
albo o rzeczach wielkiej wagi, na przykład o wyższości borowika nad podgrzybkiem. Z facetami,
zktórychjedenznanazwygwiazdiplanetimawgłowiemapęcałegonieba,adrugizbierakapelusze,
laski, szyszki i ma dwie spiżarnie pełne zapasów na wypadek wojny oraz komórkę z częściami
zapasowymidowszystkiego.WmyślachrobięszybkiprzeglądprezentówodTomka:stacjapogody,tak
skomplikowana,żedodziśjejnieuruchomiłam,pasgrzejąco-wibrujący,którycałyczaswibrujeimusi
być podłączony do prądu, niezbędnik mordercy, czyli komplet wielkich noży z tasakiem, kamizelka
w stylu wojskowym z dziesiątkami kieszonek, zegar z radiem, który wyświetla godzinę na suficie, ale
żebyjązobaczyć,trzebaspaćwokularach.Plustrzylatarki,dwascyzoryki,kilkakamienioegzotycznych
nazwach.Piękneponchowindiańskiewzory,któremaskujemojąnadwagęiktóremamteraznasobie.
–Czemutaknamniepatrzysz?–pytaTomek.–Czycośprzeskrobałem?
Mamochotęodpowiedzieć,żepatrzętak,bogokocham,alemówięcośinnego.
–Patrzętak,boniemogęsięnadziwić,żemimoswojegowiekuniemaszzmarszczek.Powinieneśdać
sięprzebadać,możenaukowcydziękitobiewymyśląnaprawdęskutecznyśrodekprzeciwzmarszczkowy.
–O!–bąkaTomek.–Niemamzmarszczek?
–Niemasz.
Weronikastoiprzykuchni,mieszapowidłaśliwkowe,którepyrkają,inucijakąśpiosenkę,znanąmi
zdzieciństwa.
–Dlaczegorobisztonadżywymogniem,anienazwykłejkuchence?–pytam.–Takbyłobyłatwiej.
–Możeiłatwiej,alesmakbyłbyinny.Powidłalubiąogień.Jęzoryognia.Spróbuj.–Weronikapodaje
miłyżkęzodrobinąparującychpowideł.
–Pyszne–przyznaję.–Alewolęniejeśćpowideł,niżbabraćsiętakprzeztrzydni.Najpierwtrzeba
wydłubaćpestki,potem…
–Onie,jajestemcwana,todzieciHelenkiwyjmująpestki.Wtensposóbpłacąmizakorepetycje.–
Weronikaoblizujełyżkęigłaszczesiępobrzuchu.
–Tak,ipewniedostająpowidła.
–Jasne,żetak.
–A,zapomniałamspytać,jakmęskaczęśćwsizniosłazakazsprzedawaniaalkoholu.
WeronikaiTomekwybuchająśmiechem.
–Byłemtutajtamtegodnia–zaczynaTomek.–Żałujcie,żeścietegoniewidzieli.Każdy,dosłownie
każdyfacet,którywychodziłzesklepu,miałzbaraniałąminę.Najpierwrozglądałsięzniedowierzaniem,
żeby znaleźć tego, kto wpadł na taki pomysł, i dać mu w mordę. A potem, wznosząc oczy ku niebu,
wyrzucałzsiebiesiarczystejapier…ipochwilidodawałka-mać.
– Ale te przekleństwa – wtrąca Weronika – za każdym razem brzmiały trochę inaczej. Najbardziej
podobałymisięwwykonaniuKrzysia,którymieszkaopodalkapliczkizMatkąBoską.
–Podglądaliścieich?–pytaMaks.
WeronikaiTomekpopatrująnasiebiewesoło.
–Staliśmyzadrzewem.Żebywrazieczegowesprzećsklepową.–Weronikapoważnieje.–Alenic
z tego nie wyszło. Zaczęli jeździć do sąsiedniej wsi i kupować na zapas, hurtem. Jeszcze nigdy nie
widziałam,żebynaszawieśbyłatakpijanaodranadowieczora.Boonitenzapaswypijaliodrazu.No
i baby doszły do wniosku, że już lepiej, jak będą mieli alkohol na miejscu, bo wtedy przynajmniej nie
pijąnaumór,tylkoupijająsięzwyczajnie.Przyznaję,tobyłniedorzecznypomysł.Aleodczegośtrzeba
byłozacząć.
Ichopowieśćbrzmizabawnie,alewgruncierzeczyjestprzygnębiająca.
–Wkażdymrazieodczasu,kiedydowiedzielisię,żetobyłainicjatywaWeroniki–kontynuujeTomek
–przestalijejsiękłaniać,aniektórzynajejwidokpukająsięwczoło.
Weronikawzdychaizestawiazkuchniosmalonygarnek.
–Jakciidziepisanie?–pytaWeronika,kiedypanowieposzlinarąbaćdrewna.
– Dobrze. Niedługo skończę. Pomogła mi historia ciotki Róży. Najlepsze są historie z życia wzięte.
Inajbardziejnieprawdopodobne.
KiedyopowiadamWeroniceoRóży,jejcórceiwnuczce,którejposzukuję,dzwoniAnka.
–NiebawemdostanęteinformacjeoLipcach–mówi.–Wyślęcimejlemalbozadzwonię.
–Dzięki.Powiedz,cozMirą.
–Naraziesprawystanęływmiejscu,bojejojczymjestwszpitalu.Onatobardzoprzeżywaiopiekuje
sięnim.Toniepojęte.
–Tak,dziwne–przyznajęjejrację.
– Psycholożka powiedziała, że jej terapia potrwa latami, a i tak nie ma pewności, czy przyniesie
skutek.Miraodwiedzagowszpitalu.Niemogęjejzabronić.Mapoczuciewiny,żetoprzeznią.
–Boże,przecieżtobzdura!–wykrzykuję.
– Ale nie sposób jej o tym przekonać. Zachowuje się tak, jakby ten drań był najlepszym ojcem na
świecie.
–Acomujest?
–Niewiadomo.Robiąbadania.Muszękończyć,przepraszam.Mamurwaniegłowy.Aha,odłożyłam
wamtesukienki,októreprosiłyście.
–Jakiesukienki?
–SpytajJolkę,cześć.–Rozłączasię.
–Cosiędzieje?–pytaWeronika.–Widzę,żejużwniczymniejestemnabieżąco.
Rzeczywiście nie była na bieżąco: po prostu miałam ochotę zapomnieć o Róży i o Mirze, pobyć
winnymświecie.Itosięudało,chociażcojakiśczaszerkałamnatelefon.
AMELIA
Incydent z kluczem wprawdzie wytrącił Amelię z równowagi, ale nie na długo. Nazajutrz
wypastowałapodłogi,zrobiławielkiepranie,umyłaoknaizapomniałaonim,zdnianadzień.Takjak
kiedyśoFilipie,poktórymwjejżyciuzostałatylkofajka.Mieszkanielśniłoczystościąiwszystkobyło
naswoimmiejscu.
Odzyskała spokój, a jej życie toczyło się utartym szlakiem: wstawała o szóstej, za piętnaście ósma
była w szkole, za minutę ósma wchodziła na pierwszą lekcję w szkole muzycznej, gdzie uczyła gry na
skrzypcach, a po południu jechała do liceum, w którym prowadziła chór i kółko muzyczne. Niestety,
dzisiaj znów coś naruszyło ten ład. Kiedy szła przez dziedziniec liceum, zobaczyła tamtą dziewczynę.
Dlaczegowogólejązapamiętała?Dlaczegowtedypatrzyłynasiebietakdługo,żemusiałyzapamiętać
swojetwarzeitocośwoczach,cosprawia,żemiędzydwiemaobcymisobieosobaminaglepowstaje
jakaświęź.Ichdroginatychmiastsięrozchodzą,alepamięćspojrzeniazostaje.
Ameliapatrzyłazadziewczyną.Postanowiłaspytaćoniąnauczycielkępolskiego,którapożyczałajej
książkiisłuchałaradAmeliiwkwestiachmuzycznych.KażdegorokuprzedBożymNarodzeniempytała
ją, jakie płyty kupić przyjaciołom na Gwiazdkę. Amelia już od dawna kupowała tylko jeden prezent
gwiazdkowy–dladziadka.Dopókinieumarł.Zawszecośpraktycznego–atrament,skarpetki,kalendarz.
Lubiła tę nauczycielkę, podziwiała jej poczucie humoru i pewność siebie. Kiedyś w pokoju
nauczycielskimAmeliabyłaświadkiem,jakusadziłacałegronołacińskąsentencjąArslonga,vitabrevis.
Poczuła się tak, jakby ktoś wystąpił w obronie całej sztuki, również lekcji muzyki. Nauczycielka
polskiego,wychodzączpokoju,puściładoniejoko.Ameliazaczerwieniłasięiudawała,żeszukaczegoś
wtorbie.
Tymczasem znów wybierała się na cmentarz. Na stoliku w przedpokoju leżał bilet na pociąg – 1
listopada,godzina6.54.Wstanieowpółdopiątej,zrobikanapki,dotorebkidorzucidwajabłka,spakuje
gazety,książkę,sprawdzigaz,wodę,światło.Zamkniedrzwi.Isprawdzi,czysązamknięte.Jakjejbabcia
i dziadek. „Amelio, pamiętaj, zawsze należy sprawdzić, czy drzwi są dobrze zamknięte”. A właściwie
dlaczegonależytosprawdzać?Cosięstanie,jeślidrzwi,mimożejezamknęła,będąotwarte?Idlaczego
mająbyćotwarte,skorojezamknęła?Icotoznaczy„dobrzezamknięte”?Ameliazastanawiałasięnad
takimigłupstwami,żebytylkoniemyślećotejdziewczynie.Nicztego–całyczasmiałaprzedoczamijej
twarz,aletamtą,zpoprzedniegospotkania.Możepowinnabyławtedypodejśćiocośspytać.Nie,nie
ocoś–powinnabyłaspytać,czyniepotrzebujepomocy.Amelianigdynikomunieproponowałapomocy,
niktnigdynieproponowałpomocyAmelii.Zaskoczyłajątamyśl.„Nigdyniepotrzebowałampomocy–
powiedziałanagłos.–Niktniepotrzebowałmojejpomocy”.
Lubiłamiećporządekrównieżwgłowie.Wjejżyciubyłotakmałoludzi,wątków,żebeztrudunad
nimipanowała.Alenieteraz.Bodotejuporządkowanejgłowyzaczęłysięcisnąćwspomnienia.Amelia
nadmorzembudujezdziadkiemzamkizpiasku.Babcia,wniebieskimkostiumiekąpielowymiokularach
przeciwsłonecznych, siedzi pod parasolem i się uśmiecha do wnuczki. Amelia głaszcze szczeniaka,
którego znalazła na klatce schodowej. Pierwszy koncert Amelii. Pierwsza randka Amelii, w klasie
maturalnej.DziadekodprowadzaAmelięnastudniówkę,nabalmaturalny.Nie,Amelianieposzłanaten
bal.
Mogła jeszcze ocalić ład w głowie, o który tak dbała, gdyby tylko zapaliła światło i zaczęła na
przykład sprzątać albo przygotowywać się do lekcji. Uznała jednak, że to bez sensu – mieszkanie było
wysprzątane, a lekcje miała przygotowane na tydzień naprzód. Mogła poczytać, pograć na skrzypcach,
obejrzećwiadomości,wyjśćipochodzićpoulicach.Nadaljednaksiedziaławfoteluikontynuowałatę
podróż w przeszłość, a zarazem trochę w nieznane. Na drugą stronę lustra. Jeszcze raz. Amelia buduje
z dziadkiem zamki z piasku, a babcia pilnuje, żeby to były tylko jej zamki. „Odejdź, dziecko. Nie
przeszkadzaj”,mówidodziewczynki,którastanęłaobokizaproponowała,żeznimipobuduje.Amelia
siedzi na podłodze i głaszcze szczeniaka, po chwili dziadek bierze go na ręce i mówi: „Trzeba go
odwieźćdoschroniska”.„Tak–wtórujemubabcia.–Mapchłyizarazki”.Pierwszykoncert.Ameliama
trzynaścielat.Jestzdenerwowana,mylisię,razidrugi.Patrzynadziadków,którzysiedząwpierwszym
rzędzie,iwidziichkarcącespojrzenia.Dziadekkręcigłowąiwznosioczydosufitu.Pierwszarandka.
Kolejnejniebyło.„Zawcześnie,Amelio,naamory”.Studniówka–dziadeknietylkojąodprowadził,ale
cały czas czekał na korytarzu i razem wrócili do domu. Wstydziła się. A na bal maturalny nie poszła.
Kiedyzorientowałasię,żedziadekmazamiarpowtórzyćtamtąakcję,zaczęłasymulowaćchorobę.Ład
w głowie Amelii składał się nie ze wspomnień, lecz z zapomnień. Przypominał jej szafę, w której nie
byłoanijednejsztukizbędnegoubrania.Tylkoto,conosiłanabieżąco.Anijednegozadużegoubrania,
ani jednego za małego, żadnego, które przestało się jej podobać albo wymagało choćby drobnej
reperacji.Tylkoładne,czyste,nadającesiędoużytkuubrania.Tylkoładne,czyste,nadającesiędoużytku
wspomnienia.
WłaściwiekiedyFilipodszedł,poczułaulgę.Oczywiściechciaławyjśćzamąż,jakwiększośćkobiet,
ale zarazem nie chciała. Nie czuła do niego nic specjalnego, co znała z książek czy filmów. Słowo
„kocham”wjejżyciuodnosiłosiętylkoiwyłączniedomuzyki.Wiedziałotym–dlategouciekł.Ijeszcze
jedno wspomnienie, nie doskonałe, ale naprawdę miłe. Kiedy w sylwestra wypiła dwa kieliszki
szampanaiśmiałasięzewszystkiego.Wracalidodomunapiechotę.Padałśnieg.Apotemsiękochali.
Kiedyzasypiała,pocałowałjąwczoło.Wtuliłasięwniegoidopieroranowysunęłasięzjegoobjęć,
ostrożnie,żebygonieobudzić.„Zostań”,wymamrotał.„Niemogę”,odpowiedziała.
W końcu Amelia wstała, włożyła płaszcz i wyszła. Bez czapki, szalika, rękawiczek. Za to
z portmonetką w kieszeni. Po dziesięciu minutach wróciła z butelką szampana. Spojrzała na zdjęcie
dziadków, którzy patrzyli na nią z wyrzutem. „Wiem, wiem – powiedziała – porządne dziewczyny nie
piją, nie palą i idą do łóżka dopiero po ślubie”. Długo walczyła z korkiem, który w końcu wystrzelił
i pofrunął aż do sufitu. Nie miała kieliszków – postanowiła pić z porcelanowej filiżanki w niebieskie
kwiatki.Otworzyłalaptop.Wahałasię:czyrzeczywiścietegochce?Spędzićświętaisylwestrawjakimś
egzotycznymmiejscu?Majorka,Teneryfa,Egipt,NowaZelandia,Tajlandia,Bali.Wróciposylwestrze,
od razu do szkoły. Opalona, wypoczęta, uśmiechnięta. Nie odważyła się. Natomiast odważyła się, już
trochęzawiana,przedrzećnapółbiletdoSzczecinkaiwrzucićgodokubełka.Postanowiłazadzwonićdo
Filipa. Wypiła kolejną filiżankę szampana i zaczęła planować, co powie. Po prostu spyta, co u niego
słychać.Apotemrozmowajużsięjakośpotoczy.Uświadomiłasobie,żewykasowałajegonumer,zanim
jeszcze zniosła do piwnicy suknię ślubną. Za to w książce adresowej nadal widniał numer dziadka.
Pojedzie jutro na cmentarz do dziadków, zapali znicze, postawi donice z chryzantemami. Trochę tam
postoi, a na koniec im powie: „Nie mieliście racji”. Może poszłaby też na grób swojej prawdziwej
babci,aleniewiedziała,gdziejąpochowano.Róża–staroświeckieimię.Piękne.
***
Sprawdzampocztęcogodzinę.Inic.WkońcudzwoniędoAnki,alecałyczaswłączasięsekretarka.
Trudno,wszystkopowieminazajutrz,jeślirzeczywiścieczegośsiędowiedziała.
Jestzimno,wchodzędoszkoły,żebyniemarznąćnazewnątrz.Jolka,jużubranadowyjścia,rozmawia
whalluzjakąśuczennicą–nie,toraczejnauczycielka,tylkobardzomłoda.Trzymawrękachfuterałze
skrzypcami.Ankamachadomnie,żebympodeszła.
–Poznajciesię,toAmelia,którarozwijatalentymuzycznenaszychdzieciaków,atomojaprzyjaciółka
Marysia–mówi,popatrującraznamnie,raznanią.
Podajemysobieręce.Masubtelnerysytwarzy,dołeczkiwpoliczkach.Tylkojakaśnieśmiała.Stoize
spuszczonymwzrokiem.
–Tojajużpójdę–mówi.–Dziękujęidowidzenia.
–Nieśmiała?–pytampochwiliJolkę.
–Bardzo.PytałaoMirę.Niewiemdlaczego,boonaniechodzinajejzajęcia.
–Dziwne.Icojejpowiedziałaś?
–Tylkotyle,żetonowauczennicaiwłaśnienadrabiazaległości.Czywiesz,dlaczegoMiraniechodzi
doszkoły?
–Niewiem.Możejestchora.SpytamyAnkę.
Niestety, Anki w butiku nie ma. Jej wspólniczka wyjaśnia, że wypadło jej coś ważnego, i pokazuje
odłożone dla nas sukienki. Wszystkie piękne. Trudno wybrać. Kiedy wychodzimy, niemal zderzamy się
wdrzwiachzAnką.
–Przepraszamwas.Kupiłyściecoś?–pyta.
–Jasne–odpowiadam.–Czycośsięstało?
–Tak,aleterazniemogęotymmówić.–Jestzdenerwowana.
–Notochociażpowiedz,czegosiędowiedziałaśoLipcach.
– Przepraszam cię, na śmierć zapomniałam sprawdzić pocztę. Zadzwonię. A teraz idźcie. Proszę.
Czekająnamnieklientki.
Ponieważ nie byłam na grobach pierwszego listopada, poczuwam się do obowiązku, żeby tam
posprzątać: wyrzucić wypalone znicze i podlać kwiaty. Kiedy docieram na miejsce, zaczyna padać.
Cmentarzwyglądadośćponuro–kwiatyjużprzywiędły,azniczepogasły.StojęprzygrobieojcaiRóży
i rozmawiam z nimi w myślach. A potem zastanawiam się, gdzie ja zostanę pochowana. Tutaj? Obok
rodzicówiRóży?Wporządku,przynajmniejniebędęsamajakniektórerozwódki.Azresztączytonie
wszystkojedno,skoroniewierzęwżyciepozagrobowe.Chciałabymwierzyć,alejakośminiewychodzi.
„No to pa, kochani. Śpijcie w spokoju”, żegnam ich i ruszam z powrotem. Z naprzeciwka nadchodzi
młoda kobieta z pomarańczową parasolką. Kiedy się mijamy, uświadamiam sobie, że to Amelia,
nauczycielkamuzykizeszkołyJolki.Uśmiechamsiędoniej,aleniepatrzynamnie,jakbyudawała,że
mnieniewidzialbopoprostubyłazamyślona.Mówię„dzieńdobry”.Podnosigłowę,rozpoznajemnie
iodpowiada:„A,dzieńdobry”.Zatrzymujemysię.
–Notosięrozpadało–zagaduję.
–Owszem–odpowiada.
Czuję, że jest zmieszana, skrępowana, więc się żegnam i ruszam przed siebie, chociaż w takich
sytuacjach ludzie ucinają sobie krótką pogawędkę. Po kilkunastu krokach odwracam głowę
inieruchomiejęzezdziwienia.AmeliastoiprzygrobiemegoojcaiRóży.Dlaczego?Schylasięizapala
znicz.Zawracamistajęobokniej.Naszeparasolkistykająsiębrzegami.Ameliapatrzynamniepytająco.
–TutajleżymójojcieciciociaRóża–wyjaśniam.
Reagujedopieropodłuższejchwili.
–Ja…janierozumiem.Jaktomożliwe…
Zatojajużrozumiem,chociażtowszystkowydajesięnieprawdopodobne.
–Różajestpanibabcią,tak?–pytampochwili.
Kiwa głową. Mam ochotę przytulić ją, ale na szczęście trudno to zrobić z parasolką w ręce. Na
szczęście,bonapewnouznałabytęreakcjęzazbytspontaniczną.Obiejesteśmyonieśmielone.
–Notoskorojestempaniciotką–ryzykuję–możepojedziemydomnienaherbatę.
Znówkiwagłową,poczymwreszciesięodzywa.
–Tak,chętnie.
Wsamochodziemilczymy.Jadęchybazawolnoizamocnościskamkierownicę.Takdługoczekałam
najejtelefon,aterazzamiastradościczujęjakiśsmutek.Wgłowiemisiękotłuje.Możechciałaprzyjść
na grób Róży, ale nie miała zamiaru poszukiwać rodziny. Może to nasze spotkanie zburzy jej spokój.
Muszęprzerwaćtomilczenie,bostraszliwiemiciąży.
–Szukałampani.ByłamnawetwSzczecinku,gdziemieszkałapanimamazrodzicami.Oddawnapani
odwiedzagróbRóży?
–Nie,pierwszyraz–odpowiada.
– No to miałyśmy – nie jestem pewna, czy nie powinnam powiedzieć „miałam” – szczęście, że
wybrałyśmysiętegosamegodnia.
–Iotejsamejporze–dopowiada.
Wwindzieznówmilczymy.Ameliajestjakaśkrucha,bezbronna.Niewiem,jakzniąrozmawiać.Czas
między parterem a piątym piętrem dłuży się niemiłosiernie. Przypomina mi się, co Maks mówił
owzględnościczasu.Teraznaprawdęrozumiem.
Wmieszkaniujestjużłatwiej.Parzącherbatę,zbierammyśli.Iniepierwszyrazdochodzędowniosku,
żelepiejmówićotwarcieipytaćwprost,niżkombinować.
–Możepanijestgłodna?–pytamzkuchni.
Wiem,coodpowie,jeśliodpowie.Ajednaksięmylę.
–Zjemjabłko,jeślitoniekłopot.
A potem powoli Amelia się ożywia. Opowiada o swoich dziadkach, o tym, jak się dowiedziała
oRóżyijakdoniejposzła,alebyłojużzapóźno.
–Postanowiłamchociażzapalićznicznajejgrobie–mówi.–Więcwczorajpojechałamdosąsiadki
Różyidowiedziałamsię,naktórymcmentarzujestpochowanaigdziejestjejgrób.
–Ipomyśleć,żebyłaśtakblisko:mieszkamywtejsamejdzielnicy,uczyszwszkole,wktórejpracuje
mojaprzyjaciółkaJolka.
–Tak,towszystkobardzodziwne.Czymapanifotografiebabci?
–Jasne,żetak.–Wyciągampudłozezdjęciami.Kolejnyrazobiecujęsobiezrobićwnichporządek.–
Najpierw pokażę pani zdjęcie Róży piętnastoletniej. – Wyjmuję z pomarańczowej walizki dwie
pociemniałefotografieRóży.
Ameliadługoprzyglądasiębabci.
–Mamabyładoniejpodobna.Teżmiaładołkiwpoliczkach.
–Takjakpani,kiedysiępaniuśmiecha.Tedołkiwpoliczkachprzechodząwrodziniemojegoojca
zpokolenianapokolenie,jakchorobaserca.Ja,naszczęście,odziedziczyłamtylkodołki.
–Jachybateż.Sercemamzdrowe.
W trakcie rozmowy coraz częściej mylę się i mówię jej na „ty”. Wreszcie proponuję, żebyśmy
zrezygnowałyz„pań”,botobezsensu,żebykrewnetaksiędosiebiezwracały.
Ameliazadajecorazwięcejpytań.OpowiadamjejoślicznymPawełku,ojegomatce,któranigdynie
pogodziła się ze stratą wnuczki, o Igusiu, dzięki któremu odzyskaliśmy Amelię. Zapada wieczór, a ona
pytaipyta.Kiedyzbierasiędowyjścia,tojazkoleizadajęjejpytanie:
–DlaczegopytałaśoMirę?Znaszją?
–Nie.Tylkowidziałamjąkilkarazyztakimniedorozwiniętymchłopcem…
–ZPedrem–podpowiadam.
–Onamiaławoczachcoś…Nieumiemtegonazwać.Możetobyłstrachalboprośbaopomoc.Iten
jejwzrokpotemmnieprześladował.
– Nie mogę ci zdradzić szczegółów, ale ona rzeczywiście potrzebowała pomocy. Pomaga jej teraz
naszaprzyjaciółkaAnka.Alewszyscymożemy.
–Notojeślisięnacośprzydam,bardzochętnie.Możezabioręjądoopery.
–Lubiszoperę?
–Uwielbiam.Dziadekwdzieciństwiezmuszałmnie,alepotemchodziłamjużsama.Pokilkarazyna
tosamoprzedstawienie.
–Różateż.MożesiękiedyśspotkałyścienaNabuccoalboŁucjizLamermooru.
–Może.–Ameliasięzamyśla.–Późnojuż.Pewniemaszdużopracy,ajatutajsiedzęisiedzę.
–Nie,jestempróżniakiem,którynastarelatapiszesobieksiążki.Toznaczydopierodrugą,alemam
nadzieję,żenieostatnią.
–Naprawdę?Takpoprostuzaczęłaśpisać?
–Tak.Niewiem,jaktosięstało.Miałamjużdośćpracywfirmieszkoleniowejiszukałamjakiegoś
ciekawszegozajęcia.
Amelia zaczyna się śmiać. Wygląda pięknie. Dołeczki w policzkach robią się głębsze. Nie ma
wątpliwości,żetownuczkaRóży.
–Przepraszam,żesiętakśmieję,aletonieprawdopodobne,żebytakradykalniezmieniaćzawód.
Nie mówię jej, że pozwoliły mi na to znaczki, na razie właściwie sama świadomość, że je mam.
Powiem jej o nich kiedy indziej. I wręczę należny jej spadek po Róży jakoś uroczyście, może
wprezenciegwiazdkowym.
–ChciałabymcięzaprosićnaWigilię.Poznaszcałąrodzinę–mówię,kiedyAmeliasięubiera.
–Aleprzecież…Czyjanależędorodziny?
– Jasne, że tak – odpowiadam stanowczo. – Jesteś wnuczką mojej ukochanej Róży. A poza tym na
Wigilię zapraszam również przyjaciół. Wędrowca jeszcze nie było, ale mam nadzieję, że też bym go
przyjęła.
Po wyjściu Amelii obdzwaniam wszystkich wtajemniczonych, żeby donieść o szczęśliwym
zakończeniu poszukiwań. Każda rozmowę kończę zdaniem: „Życiem rządzi przypadek”. Jolka, kiedy
mówięjej,żeAmeliazjejszkołyjestwnuczkąRóży,niebierzetegopoważnie.Musiałamprzysiąc,żenie
zmyślam.MamieniemogępowiedziećoAmeliiprzeztelefon,bonapewnoprzeżyjeszokipowinnam
wtedybyćprzyniej.Wolałabymjednak,żebytoLauramniewyręczyła.Onaumierozmawiaćzestarszymi
ludźmi.Kiedyjejopowiadamospotkaniunacmentarzu,wogólesięniedziwi,jedyna,imówi,żetakie
rzeczysięzdarzają.
Makswracazpracyoósmej.
–Wiem,żejestemnieznośna–odzywamsię,kiedyzdejmujekurtkę–aleczytyniemógłbyśwracać
trochęwcześniej?Zwłaszczawtedy,kiedymamcityledopowiedzenia.
–Niemamowy.Jakdużopracujępozadomem,jesteśdlamniemilsza.Niechcęztegorezygnować.
Trzebatotylkodobrzezwymiarować,żebywilkbyłsytyiowcacała.
–Rozumiem,żetojajestemtymwilkiemczyraczejwilczycą,którazarazopowiecioczymś,cocię
wprawiwzdumienie.
Kolejną opowieść o spotkaniu na cmentarzu nieco ubarwiam: że mimo parasolek padłyśmy sobie
wobjęcia,żeAmeliazewzruszeniapłakała,ajachlipałam.
–Jakaszkoda–mówiMaks–żeRóżategoniedoczekała.
– Dobrze chociaż, że ja doczekałam. Mamy jeszcze jedną osobę na Wigilii. A teraz patrz. Wrzucam
włoszczyznę do wody z listkiem laurowym i zielem angielskim, dodaję dwa kartofelki, garstkę kaszy
perłowejizakwadransmamywspaniałązupęnito,niowo.
– Podziwiam cię. Jesteś doskonałą kucharką. Ale proszę, zróbmy na święta pierogi, uszka, śledzie,
pierniki,towszystko,bezczegoniemaświąt.
Napoczątkugrudniamojapowieśćjestgotowa.Miechniemożewyjśćzpodziwu.
–No,no,niesądziłem,żesiętakrozpędzisz.Błękitnastrzała.–Podobamisiętametafora.–Tylkoże
tobywaniebezpieczne.Pisanietonierajdsamochodowy.
–Słusznie–przyznaję.–Aleteżniewędrówkażółwia.Pozatymjaniejestemambitnąautorką,która
liczy na nagrody i uznanie krytyków. Mnie wystarczy niewielkie grono czytelniczek, które w książkach
szukająwłasnejhistoriialbopoprostuczytajądlarozrywki.
–Alemojeaspiracjerosną.Niebawembędęwydawaćtylkoambitneksiążki–zapewniachybatrochę
nawyrostidośćnietaktownie.
–Ambitnedlakogo?–pytamniewinnie.
–Dajspokój.Obiektywnieambitne.
–Notoprzeniosęsiędomniejambitnegowydawcy.Bowiesz,jużmogęsobienatopozwolić.Moja
powieśćpodobałasięiwRybnie,iwSłupsku,iwKobylnicy,iwUstce.
–Byłaśtam?Wtychwszystkichmiejscowościach?
–ByłamimamjużwierneczytelniczkiwcałejPolsce.
To oczywiście przesada. Jak ktoś wydał jedną książkę, jeszcze nie może liczyć na wierność. Miech
milczyzacukany,coszybkowykorzystuję.
–Wierneczytelniczki,któreczekająnadrugąmojąksiążkę,więcniekręćnosem,tylkodzwońdotej
świetnejredaktorki.Anużjestwolnaiuporasięzredakcjąprzedświętami.
–Notodzwoniędoświetnejredaktorki,anużjestwolna–mówijakautomat,wyraźniezaskoczony
tym,żeodbyłamtournéepoprowincji.
„Kujżelazo,pókigorące–doradzaStrofa.–PókiMiechjestzbaraniały”.
–Ipowiemcicośjeszcze.Tamkobietyczytająizadająpytania,którychjasamanigdybymsobienie
zadała.Sądowcipne,zadbaneieleganckie,możedlatego,żeniestojąwkorkach,niemusząpatrzećna
wieżowce z wielkiej płyty, a po głównych ulicach ich miast nie przeciągają demonstracje górników,
hutnikówczyzwiązkowców.–Tewnioskiwydająsiędośćryzykowne,alemisiępodobają.–Ichżycie
płyniespokojniej.
–Dobrze,jużdobrze–burczyMiech.–Piszsobie,jakchcesz.
ŚwietnaRedaktorkazredagowała.Umówiłyśmysięuniej.Zasadnicza,pomyślałamnajejwidok.To
dobrze – redaktorzy powinni przestrzegać zasad, bo wciąż mają do czynienia z ich łamaniem. Kiedy
parzywkuchniherbatę,rozglądamsiępoprzytulnympokoju.Lubiniebieskikolor.Napółcestoigaleria
szklanychfigurek.Tylkoniebieskich.Główniekoty.Kiedyskończymy,podarujęjejjakąśpomarańczową,
postanowiłam. Ciekawe, czy ją postawi wśród niebieskich. I zbiera laski. Natychmiast dochodzę do
wniosku, że to laski po nieżyjącym ojcu. I do drugiego: że musiał być surowy. „Przestań się bawić
wpsycholożkę”,prosiStrofa.Wygodnyfotel.Naoparciukilkaczarnychkocichwłosów.Alepodskórnie
czuję,żekotawtymmieszkaniuniema.Czylico?Był,alejużgoniema.Zostałotrochęsierści.
–Czypanisłodzi?–pytaŚwietnaRedaktorka.
Kiedyśniktotoniepytał.Terazwszyscy.Izgóryznająodpowiedź.
–Nie,dziękuję,niesłodzę.
–Alewswoichpowieściachtrochępanisłodzi–mówizuśmiechem.
Niezłypoczątek.Czyliniepodobałosięjej.Trudno.Niebojęsiękrytyki.Bojęsiętylko,żenastępny
miesiącspędzęnapoprawianiutekstu.
– Ale dobrze się czyta. – To już coś. – Tylko że, muszę to pani powiedzieć, są egzaltacje
ipretensjonalności.
– Wiem – przyznaję jej rację. – Ja to lubię. Dzięki egzaltacjom przetrwałam najtrudniejsze chwile
swojego życia. – Patrzy pytająco. Pewnie ma do czynienia z literaturą najwyższych lotów, więc nie
rozumie.–Trudnotowyjaśnić.Poprostu,całkiembezwiednie,zaczęłamtraktowaćswojeżycietrochę
jakfikcjęliteracką.Asiebiejak,potrosze,fikcyjnąosobę.Nowiepani,żetowszystkoniedziejesię
naprawdę.Pomogło.Nieuważam,żetosądwaosobneświaty.Trudnozrozumieć,ale…
–Nie,dlaczego.Rozumiem.
Apotemidzienamjakzpłatka.Przyjmujęwszystkiejejuwagi.Prawiezawszemarację.Postanawiam
ją jakoś przekupić, żeby redagowała moje kolejne książki. Wreszcie przewraca ostatnią kartkę
ioznajmia:
– A teraz jeszcze jedna uwaga. Większego kalibru. Moim zdaniem i w tej, i w poprzedniej pani
powieści jest za dużo wątków. Szczerze mówiąc, bez przerwy się gubiłam. Przecież nie trzeba mówić
owszystkim.Radziłabymztegoiowegozrezygnować.Tamjestchaos.
Szybkiwniosek–nieprędkostądwyjdę,jeśliwdamsięterazwdyskusjęnatentemat.Możelepiejpo
prostupowiedzieć,żetegochciałaminiechtakjużzostanie.Inieoczekiwaniemamochotęporozmawiać
zniąotymchaosie.
–Przepraszam,czymapanicośmocniejszegoniżherbata?–pytam.
Śmiejesię.
–Jateżuważam,żedobrzenamzrobikieliszekpigwówki.Możebyć?
–Jaknajbardziej.
Ale po pierwszym kieliszku pysznego napoju wyskokowego, zamiast o nadmiarze wątków w mojej
książce, zaczynamy rozmawiać o kotach. Przerzucamy się kocimi historiami, opowiadamy sobie
onadzwyczajnychzaletachizdolnościachnaszychkotów,ichurodzieizwyczajach.Przechodzimynaty.
–Awiesz,mojajednakotkaumiałaotwieraćszufladęzbieliznąikiedybyliumniegoście,przynosiła
immajtki,staniki,skarpetki.–Tojednozmoichnajweselszychwspomnień.
Zanosimy się śmiechem, pigwówki ubywa. Zapada noc, a my jak najęte o kotach. W końcu
przypominamsobie,pocoprzyszłam,poważnieję.
–Ale,ale,miałyśmyotychwątkach.
–Notak.Jestichzadużo.Możemogłabyśzedwienitkiwypruć.
–Niemogę.Wszystkosięzawali,rozleziejaksweterwnorweskiewzory.Apozatymniezgadzamsię
z tobą. Nie wiem, czy to dotyczy życia w ogóle, czy tylko mojego, ale tak już jest: trudno ogarnąć
wszystko,cosięwnimdzieje.
–Aletoliteratura,wprawdzietylkorozrywkowa,aleliteratura.Trzebawybierać.
–Tylkożejeślikogośczycośważnegousunieszzfabuły,tenbrakbędziecidoskwierać.
–Aletyniezawszenadtympanujesz.Naprzykładktośnagleznika.
PewniechodzijejoBaśkę.Dotknęłabolesnegotematu.Tak,Baśkanagleznikła,bomuszęsięuporać
z pewnymi jej poglądami. I wcale nie chodzi o to, że ona ciąży ku prawicy, a ja jestem niepoprawną
lewackąliberałką–bezpolitycznegozaplecza,niestety.Nieoto,żeonajestkatoliczką,ajaagnostyczką.
Nie!Baśkachcezmieniaćwszystkich,którzymyśląinaczejniżona.
– Pewnie chodzi ci o Baśkę. Ona wróci, ale jeszcze nie teraz. Najpierw musi przemyśleć pewne
sprawy.Jeśliktośznika,toniebezpowodu.
–JakaBaśka?Nieprzypominamsobiebohaterkiotakimimieniu.
–Notak–odzywamsiępochwilinamysłu.–Baśkajestzmojegożycia.Samawidzisz,wszystkomi
sięplącze.Chaos,rozumiesz?Życiemrządzichaos.
–Mojeakuratjestuporządkowane.Inadwszystkimpanuję.
–Plączesię,zazębia,przypadekgoniprzypadek.Nawetzwykływyjazdnawczasyodchudzającemoże
zmienićbiegtwojegożycia.Nawetwydarzeniazczasu,kiedyniebyłocięjeszczenaświecie.Nawetna
cmentarzumożeszspotkaćkogoś,ktookażesięważny.Nosamapowiedz,jaktoogarnąć?
Patrzy na mnie z rozbawieniem. Nie przyjmuje moich pokrętnych argumentów. Wie swoje: życie to
życie,apowieśćtofikcja.Ioczywiściemarację.
Kończymypigwówkęisiężegnamy.
–Wyśmienita–mówięja.
–Doskonała–mówiona.
Naklatceschodowejgłośnowzdycham:jeszczetegobrakowało,żebyŚwietnaRedaktorkapomyślała,
żejestemwariatką.
–Czytyjesteśzawiana?–pytaMaks,kiedyusiłujęzdjąćkozaki.
–Ależskąąąd–mamroczę,podskakującnajednejnodze.–Pojednymkieliszkupigwówki?Wiesz,że
mammocnągłowę.
Obserwujemnieprzezzmrużonepowiekiidochodzidowniosku,żejednakniedamrady,bopyta:
–Pomócci?
–Tak,proszę–odpowiadamzasapana.–Ichybaodrazupójdęspać.Umyjętylkozęby.
Kiedysiębudzę,Maksajużniema,chociażjestniedziela.Wgrudniupracujenaokrągło.Niewiem
dokładnie, na czym to polega, ale jego klienci, zdaje się, do końca roku muszą jakoś rozumnie
zainwestować nadwyżki finansowe, żeby uniknąć płacenia wysokich podatków. Mnie w tym roku nie
grożążadnepodatki.Tamyśluświadamiamitrzyrzeczy:żałosnystanmojegokonta,żezpisanianieda
się wyżyć i trzeba będzie sprzedać jakiś znaczek. Wstyd powiedzieć – moja matka zarabia więcej ode
mnie.
Z ulicy dochodzą odgłosy szurania. Aha, czyli w nocy spadł śnieg. Wyglądam przez okno – świat
pokryty jest nieskazitelną bielą. W poczcie – mejl od Anki. Spóźniony. A w nim między innymi adres
Amelii. Nazwisko ma po matce – Lipiec. Ciekawe, czy ojciec wyparł się córki, czy też, jak mówiła
Laura,zostałusuniętyzżyciaIzabeliiAmelii.Adalejwiadomość:„Dzwoniłamrano.Kilkarazy.Czemu
nieodbierasz?!OjciecMirycierpinamarskośćwątroby.Jegostanjestbeznadziejny.Aonazamiastdo
szkołybiegadoszpitala.Jaktakdalejpójdzie,nigdynienadrobizaległości.Corobić?Jestembezradna.
Marek uważa, że trzeba ją zostawić w spokoju. Mam mnóstwo roboty w butiku. Pracujemy po nocach.
Przepraszam cię – czy nie mogłabyś zająć się trochę Mirą? Zaprosić ją na obiad, zabrać na spacer,
pogadaćznią?”.PrzypominająmisięsłowaAmelii:„Gdybymmogłasięnacośprzydać”.Tak,mogłaby
–intuicjapodpowiadami,żetedwiemłodekobietymającośwspólnego.TodlategoAmeliazapamiętała
Mirę.Powinnysięspotkać.
Ustalam,żespróbujęMiręściągnąćdosiebie.Alejakonadomniedotrze,zŻoliborzanaMokotów?
Jest trzynasty grudnia. Przez Warszawę już kolejny dzień przeciągają demonstracje zwolenników
i przeciwników. Miasto jest sparaliżowane. W różnych jego punktach przemawiają politycy, którzy
zawsze mają rację, nigdy się nie mylą i brzydzą się kłamstwem. Mira, kiedy do niej dzwonię, jest
wszpitalu.Mówi,żeprzyjedzie,tylkopodrodzemusicośzałatwić.
– Co tu się stało? – pyta Maks po powrocie z pracy na widok sterty talerzy w kuchni, brudnych
garnków, pomiętych serwetek, poplamionych blatów. Mógłby się już przestać dziwić efektom mojej
aktywnościkulinarnej.
–Jaktoco,ugotowałamobiad,aterazczekam,ażprzyjdziemiochotanasprzątanie.Tutajsiędziały
niestworzonerzeczy.Właśnienadnimirozmyślam.
–Zostałocośdlamnie?
–Jasne.Siadaj,ajabędęopowiadać.
–O,kopytka.–Makscieszysięjakdziecko,bokopytkarzadkogoszcząnanaszymstole.
–Zpieczarkami,bojajestemwegetarianką–przypominammu.
–Pamiętam,pamiętam.Niesposóbotymzapomnieć.Irowerzystką.
–Tak,tenrządmajużsporeosiągnięciawpromowaniuzdrowegostylużycia.Notosłuchaj.–Siadam
obok niego. – Zaprosiłam dziś na obiad Mirę, żeby na chwilę oderwała się od ponurej rzeczywistości
i nie siedziała w domu sama jak palec. A potem coś mnie tknęło i zadzwoniłam także do Amelii.
Ucieszyła się, jakby czekała na mój telefon. Ale kiedy uprzedziłam, że będzie też Mira, chciała się
wycofać: że może innym razem, bo coś tam. W końcu dała się namówić. Mira się nie zjawiła, a ja
tymczasem znów przełamywałam nieśmiałość Amelii, co wychodziło mi jeszcze lepiej niż poprzednim
razem.Wkońcu,kiedyuznałam,żeMirajednakzmieniłaplany,rozległsiędzwonekdodrzwi.
–Przepraszam,Maniu–przerywamiMaks.–Czyniemogłabyśopowiadaćmniejszczegółowo?
–A,dobrze.WdrzwiachstałaMirazszaroburymkotemnarękach.Chudymiparchatym.Okazałosię,
żeonakilkarazywtygodniujeździłapoddom,wktórymmieszkałPedro,iszukałajegokota.Wyobraź
sobie,żeakuratdzisiajsiedziałtam,wpiwnicznymokienku,iczekał.Borówkanajegowidokprychnęła
iposzładosypialni.Naszczęście,bopewniezłapałabypchły.Zaczęłyśmysięnaradzać,aAmeliastała
opodal, jakby się brzydziła tego kota, zupełnie jak Borówka. Ona jest taka, jak by to nazwać…
aseptyczna. Sprawia wrażenie skrajnej pedantki. Po chwili jednak podeszła do Miry. Dotknęła jego
łebka,aonzmrużyłoczy.„Znamdobregoweterynarza–powiedziała.–Leczyłkotkęmojegoznajomego.
Toniedaleko.Możepojedziemy”.Miraspojrzałananiązwdzięcznością.Noipojechały,ajatymczasem
gotowałam.Kotjestzdrowy.Trzebagotylkowyprać,odkarmić,odrobaczyć,odpchlić,wyleczyćmurany
izaropiałeoczyidaćmutrochęmiłości.Towszystko.Mogęwłożyćtwójtalerzdozmywarki?
– A gdzie jest ten kot? Chyba nie u nas? – pyta Maks z miną, jaką rzadko u niego widuję, po czym
spoglądawstronęsypialni.
–Onterazjest…Zgadnijgdzie.
– Mira nie mogła go zabrać, bo Anka ma psa, który nie znosi kotów. Czyli… – Maks robi okrągłe
oczy.
–Tak,uAmelii.DałamjejkilkazabawekBorówki.Schowałajedoplastikowegoworeczkaiszybko
umyłaręce.Aha,niegniewajsię,musiałamteżpoświęcićtwójneseser,żebymogładotransportowaćkota
dodomu.
Makspatrzynamniezwyrzutem.Zanimtenswójwyrzutwyraziwsłowach,szybkomówię:
–Dzięki,żesięniegniewasz.Kupięcinowy.Ładniejszy.
–Aha,kupisz.Alunetęmiodkupiłaś?–Pytaniejestgłupie,przecieżwie,żenieodkupiłam.
–Nieodpowiadamnapytania,którezawierająodpowiedź.
–AcozojczymemMiry?–pytaMaks,wyraźniepogodzonyzestratąulubionejtorby.
–Podobnojestumierający,aMiracodzienniedoniegochodzi.Alebyławniezłejformie.Możedzięki
temu,żekotsięodnalazł.Totakaostatniarzecz,jakąmogłazrobićdlaPedra.Najbardziejcieszymnie,że
onesiędogadały.Kotzasnąłwtwoimneseserzeobokkaloryfera,jasiękrzątałamwokółobiadu,aone
rozmawiały. Półzdankami, ale rozmawiały. To takie dziwne, ale Mira też zapamiętała Amelię z tych
przelotnychspotkańnaulicy.Onesącałkieminneidzielijeróżnicawieku,alewedługmniezaprzyjaźnią
się.Cośjełączy.Możedoświadczeniesamotności.Takiejdotkliwej,kiedyczłowiekniemaanijednej
bliskiejosoby.
AMELIA
OdkiedypoznałaMarięiobejrzałazdjęciarodzinne,niemogłasobieznaleźćmiejsca.Czułazłośćdo
swoichdziadków.Zamknęlijąwswoimwysprzątanymświecie,żebyjąmiećtylkodlasiebie.Apotem
umarliizostawilijąsamą.Młodąkobietę,którawszędziewidzizarazkiiboisięludzi.Tozrozumiałe,że
Filipodniejuciekł.Kiedywracałzpracy,jużwproguwitałagozdaniem:„Zdejmijbuty”.Wciążprała
i sprzątała. I było coś, do czego najtrudniej było się jej przyznać: seks uważała za coś wysoce
niehigienicznego.Byłprzyjemny,aleniemogłasięuwolnićodmyśli,żemężczyznaikobietawymieniają
sięwtedysokami,żewślinieludzkiejsąmilionybakterii.Iodstraszałjązapachpotu.KiedykotFilipa
próbował się do niej łasić, odsuwała się. Czasem już, już miała zamiar go pogłaskać, po czym cofała
rękę.
Postanowiłaodtejporywszystkorobićinaczej.Zmienićswojeżycie.Jaktosięrobi?Niewystarczy
sobiepowiedzieć:„Chcęzmienićswojeżycie”.Alecośjużsięzmieniło.Ameliapłakałaisięzłościła.
Napółdniaschowaładoszufladyzdjęciadziadków,żebyniewidziećichwzroku,któryzawszezdawał
się mówić: grzeczna dziewczynka, pilna dziewczynka, jesteśmy z ciebie dumni. „No to teraz nie
będziecie ze mnie dumni”, powiedziała na głos i poczuła satysfakcję. Co rusz spoglądała na telefon.
ChciałazadzwonićdoMarii,aleniemiałaodwagi.Niemogłauwierzyć,żerzeczywiściechcąjąwtej
rodzinie.Więzykrwitozamało.Zamknęłaoczyipowtarzaławmyślach:„NiechMariazadzwoni”.Istał
sięcud.Mariazaprosiłająnaobiad.Amelianatychmiastprzyjęłazaproszenie,alekiedysiędowiedziała,
żemaprzyjśćrównieżtadziewczyna,Mira,przestraszyłasię.„Tomożeinnymrazem”,powiedziała.Ale
Marianiepozwoliłajejsięwycofać.„Zaraz,przecieżsamamówiłaś,żemożnaliczyćnatwojąpomoc.
Iwłaśnieterazjesteśpotrzebna”.
Nie mogła uwierzyć w to, że wzięła chorego kota. Zarazki, bakterie, pasożyty – wciąż to słyszała
wdomu,wktórymraznatydzieńprzecierałosięklamkispirytusemsalicylowym.PopowrocieodMani
postawiławłaziencekuwetęzpachnącymżwirkiem,wkuchnidwiemiseczki.Ostrożniewyjęłaztorby
kota,którychwiejnymkrokiemruszyłwstronękomodyischowałsiępodnią.Spędziłtamcałąnoc.Rano
nasypałamukarmydomiskiiwyszłazkuchni,żebygoniestresować.Kotpowolioswajałsięznowym
domem.Ponieważlubiłchowaćsięwpokojudziadka,międzyłóżkiemipółką,Ameliatamprzygotowała
muposłanie.
NazajutrzwieczoremMiraprzyszłagoodwiedzić.Długogadały.Ameliaczułasiętak,jakbyzyskała
siostrę.AMiraniemogłazrozumieć,dlaczegozwierzasiękomuś,zkimrozmawiadrugirazwżyciu.
***
Przygotowania do świąt idą pełną parą. Zrobiłam długą listę potraw wigilijnych, których
przygotowaniemobarczyłamswoichgości.Wyprasowałamobrusyidokupiłamtrochęszkła,zamówiłam
choinkę, od razu ze stojakiem. Wprawdzie w tym roku miałby ją kto oprawić, ale nie znoszę widoku
facetazsiekierąwręceitejszarpaniny,którejniesposóbuniknąć,żebydrzewkozmieściłosięwotwór
stojakaistałowmiaręprosto.Anipodłogiusłanejiglastymigałązkami.Choinkijeszczeniema,alejuż
wczorajubłagałamMaksa,żebyjąubrałrazemzZuzią.„Maks,janiecierpięubieraniachoinkijeszcze
bardziejniżjejrozbierania,więcproszęcię,nakolanach,jakwidzisz–rzeczywiściepadłamnaklęczki
–żebyśtytozrobił.Wzamianniebędęobserwować,cojeszwczasieświąt”.Zgodziłsię.Alemusiałam
jeszczedorzucićpójściedokinanaGwiezdnewojny,chociażwiem,żebędętegożałować.Cóż,najwyżej
zasnę.Nafilmachsciencefictionalbosięwiercęiwzdycham,albośpię.
Wieczorembiedzęsięnadrobieniemzakładekdoksiążekiinnychdupereli.Cozaidiotyzm–tobył
oczywiściepomysłWeroniki:„Niekupujmyprezentów.Niechkażdysamcośzrobi!”.Czasemzłościmnie
tenjejekologicznyzapał.Niewiedziałam,wcosiępakuję.Iterazwycinam,sklejam,zszywam,rysuję
i się wściekam. O nie! Tylko Amelia dostanie prezent własnoręcznej roboty: album ze zdjęciami.
I znaczki, ma się rozumieć. Chwytam za telefon, a kiedy rozlega się w nim miłe i spokojne „halo”
Weroniki,przekazujęjejswojąopinięnatematrękodzielnictwa:
–Jeślichcesz,żebymjeszczetrochępożyła,musiszmniezwolnićzmalowaniaszyszek,haftowania,
zdobieniaiwycinania.Niemamsiłyizezłościcałyczasdrżąmiręce.
Weronikachichocze.
–Dobrze–mówipochwili.–Jakchcesz,towydawajpieniądzenakryształowewazony,kosmetyki
nafaszerowanechemiąikoty.
–Dlaczegonakoty?Ktośchcekota?–dziwięsię.
– Chodzi mi o drewniane koty, o duperele, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Kiedyś dostałam od
kogośdrewnianegobociananiemalnaturalnejwielkości,zbecikiemwdziobie.Męczyłamsięznimkilka
lat.Ażktóregośdniaznikł.
–Jaktoznikł?–Znówsiędziwię.
–Zwyczajnie.Wyjechałamnadwadni,akiedywróciłam,niebyłogo.OczywiścietoBartekgogdzieś
wyniósł, ale zarzekał się, że nic mu o tym nie wiadomo. I ten bocian już na zawsze stał się symbolem
kłopotliwegoprezentu.
–Niekupięnikomubociana.Notojak,zwalniaszmnie?
–Jasne.Acozresztągości?
–Niemampojęcia.Jakchcą,niechsiębawiąwprzedszkole.
Patrzę na listę gości. Denerwuje mnie, że jest ich trzynaścioro. Nikogo nie mogę wykreślić, trzeba
więckogośdopisać.Szukamwmyślachczternastejosoby.Tymczasemsamasięzgłasza.JestniąJolka.
– Słyszałam, że wyprawiasz wielką imprezę wigilijną – ironizuje. – Wiesz co, Karol jedzie do
Niemiec,mójsyndorodzicówżony,zaktóryminieprzepadam,więc…
–Toeufemizm–przerywamjej.–Oilewiem,nieznosiszich.Wzeszłymrokutaksiępokłóciliście,
żenapewnowięcejcięniezaproszą.
–Zaprosiliinapewnoznówchcielibysiękłócić,jeszczebardziej,boterazmająprzewagę,ichpartia
wygraławybory.Niemamszans.Tojateżwpadnędowas,dobrze?
–Wspaniale.Będzieszczternasta.
–Dobrze,żenietrzynasta.Jestemprzesądna.
–Nowłaśnie,jateż,itylkodlategocięzapraszam.Możewobectegozrobiszpierogi?–Topytanie
zadajęjejzczystejzłośliwości,bowiem,żeJolkanigdynieulepiłaanijednegopieroga.–Słyszę,żesię
przestraszyłaś.
–Tylkonaułameksekundy.Aleoczywiściemogękupićgotowe–proponuje.
– Mama byłaby w szoku. To lepiej przyjdź z pustymi rękami. Co najwyżej przynieś mi jakiś ładny
prezent.Naprzykładpłytę–mówię,boJolka,odkiedyAmeliapracujewjejszkole,inaurodziny,ina
Gwiazdkękupujemicośzmuzykipoważnej.
Na czternastce się nie skończyło. W ostatniej chwili do naszego licznego grona dołączyła też Anka
z Mirą, bo Marek w Wigilię pracował charytatywnie w jakimś przytułku, oraz rodzice Wojtka. Maks
zażartowałkiedyśztymszwedzkimstołem,alejegożartokazałsięproroczy.Wigilianadziewiętnaście
osób w dwudziestometrowym pokoju – to szalone przedsięwzięcie. Na każdego przypadało niewiele
ponad metr kwadratowy, czyli mniej niż na statystycznego więźnia w przeciętnej celi. Co ja mówię! –
przecieżtrzebaodliczyćmiejsce,którezajmująmeble.StarszyznazZuziąsiedziałaprzystole,areszta–
na krzesłach, kanapach, stołkach. Łamanie opłatkiem i składanie życzeń trwało w nieskończoność,
a jedzenie barszczu z uszkami w tych warunkach okazało się nader trudnym, wymagającym skupienia
i zręczności zadaniem. Co się działo po barszczu aż do przyjścia Świętego Mikołaja, nie pamiętam.
Wiem tylko, że wciąż coś podgrzewałam i kursowałam między kuchnią a stołem. Że wciąż brakowało
czystychtalerzy,sztućcówiszkła,żepanowałtotalnyharmider,agwarrozmówzagłuszałdźwiękikolęd.
Iwszyscysięśmiali.NawetMira,którasiedziałazAmeliąobokchoinkiirozmawiałyokocie,któryjuż
wydobrzałistraszniepsocił.
Przed wetami, kiedy jakimś cudem udało mi się uruchomić zmywarkę, a Kacper zaczął rozdawać
prezenty,którepiętrzyłysiępodchoinką,zadzwoniłdomofon.Nachwilęzapadłacisza.
–Oho!–zawołałaJolka.–Wędrowiec!Zarazsięprzekonamy,czypolskiejtradycjistaniesięzadość.
Nie miałam ani jednego czystego talerza i ani skrawka miejsca, żeby posadzić wędrowca.
I pomyślałam, jak na prawdziwą Polkę przystało, że nie chcę żadnego wędrowca, niech idzie do
sąsiadów.Alecóż–jakWigilia,toWigilia.WigilianarodzinChrystusa,SynaBożego,którynauczał,że
bliźnim jest każdy człowiek. W domofonie usłyszałam głos Romka: „Szefowo, włączył się alarm
wsamochodziku”.„Och,dziękuję”.MaksposzedłdosamochoduiwróciłzRomkiem,który,przerażony
tłumemwpokoju,spojrzałnamnieprzepraszającoipowiedział:„Szefowo,panimążmniezaprosił.Nie
śmiałem odmówić. Byłoby niegrzecznie w takim dniu”. „A dlaczego pan pilnuje nawet w Wigilię?”.
„Pilnuję,gdyżniemamcorobić”.„Arodzina?”.„Jakarodzina?”.„Pańskarodzina”.„Niemamrodziny”.
Romekprzycupnąłztalerzykiemnaoparciukanapyizajadałmaminepierogi,śledzieAgaty,sałatkęAnki,
łososia Laury, jakąś wietnamską potrawę przyrządzoną przez mamę Wojtka, i wyglądał na bardzo
zadowolonego. Pasował do nas. Przyjęłam wędrowca zgodnie z nakazem wiary chrześcijańskiej,
pomyślałam i nagle zatęskniłam za Baśką. Goście byli zaopiekowani przez siebie nawzajem, więc
oddaliłam się dyskretnie i zamknęłam z telefonem w sypialni. Parę minut zbierałam się na odwagę –
bałamsię,żeniezechcezemnąrozmawiać.Alenie.
–Cieszęsię,żedzwonisz–powiedziała.–I…–Zamilkła.
–Ico?–spytałam.
–Ichcęcięprzeprosić.Przesadziłam,ale…
Niechciałamusłyszećtego,conastąpipo„ale”,więcjejprzerwałam.
–Jateżprzepraszam.Niepotrzebniesięuniosłam–odpowiedziałamtrochęwbrewsobie,bojednakto
Baśka zacietrzewiła się politycznie i wygadywała głupstwa o duszach ateistów, nie ja. – Po prostu
unikajmypewnychtematów.Politykiireligii.Aprzynajmniejspróbujmy.
Złożyłyśmysobieżyczeniaświąteczneiwróciłamdogości,którzytymczasemtrochęprzycichli,nawet
Tomek wyglądał na znużonego, a może po prostu się przejadł. Siedział w rogu kanapy i zamyślony
wpatrywał się w choinkę, jakby podejmował jakąś trudną decyzję – być może, że przejdzie na ścisłą
dietę. Weronika, Jolka i Anka krzątały się w kuchni: krajały ciasta, parzyły kawę i herbatę. Iwona
opowiadałamamieoKanadzie,aMaks,MietekiojciecWojtkarozprawialiopodróżach,WojtekiLaura
tulilisiędosiebie,AgataiKacpergralizZuziąwjakąśgrę,amamaWojtkarozmawiałazRomkiem.
–Martwiszsięczymś?–spytałaLaura,podającmiobranąmandarynkę.
– Dzięki. Trochę. Zastanawiam się nad naturą przyjaźni. A konkretnie nad tym, dlaczego czasem się
kończy. Czy rodzice Wojtka dobrze się tutaj czują? – spytałam i sama sobie odpowiedziałam na to
pytanie:–Chybatak.
–Tak,opowiedzielioWietnamie,apanMietekjużsięszykujedopodróży.
–Co?
– Nie przejmuj się, babcia mówiła, że on co rusz planuje jakąś egzotyczną podróż, ale na tym się
kończy,czylinapodróżachpoglobusiealbopomapie.Wiesz,niespełnionemarzeniatrzebazrealizować
choćbywtakisposób.Toniegroźne.Wydajemisię,żetyzabardzosiętrzęsieszobabcię.
–Jużnie.Przecieżrozumiem.Alejednakwolałabym,żebyniejechaładoWietnamu.
– Szefowo – zwrócił się do mnie Romek, który trzymał w ręce piękną zakładkę do książki, swój
prezentgwiazdkowy,chybanieadekwatny,aleniestetyniemiałaminnegowzapasie.–Muszęjużiść,bo
jadzisiajpracuję,alemożedotejzakładkipożyczymipanijakąśksiążkę.Lubięczytać,alezbrakukasy
pożyczam.Cośożyciu,najlepiejomiłości.–Zawstydziłsięizaczerwienił.–PodobnojestjakieśPoszło
zwiatrem,jakośtak.Mapani?
–Jasne.
Kiedystałjużwotwartychdrzwiach,zksiążkąpodpachą,zrobiłomisięgożalispytałam,czyma
ochotęnakieliszekczegośmocniejszego.
– O nie. Na służbie nie piję – odpowiedział. – A szczerze mówiąc, po drugim delirium w ogóle
rzuciłem.
–Aha–bąknęłamzawstydzona,bobyłampewna,żeonpilnujesamochodzików,żebymiećnaalkohol.
–Aha.Przepraszam.Tomożesłoikśledzidodomu.
– Chętnie. A jak pani chce, mogę wyrzucić do śmietnika te papiery – zaproponował, wskazując na
dwa worki, do których wepchnęłam opakowania po kilkudziesięciu prezentach, po czym chwycił je,
zanimzdążyłamsięodezwać.
–Dziękuję–powiedziałam,zdziwionajegouważnością.
–Tojadziękuję–dobiegłodomniejużzwindy.–Wżyciuniejadłemtakichpysznychrzeczy.
Przed dziesiątą najstarsi i najmłodsi zaczęli się zbierać do wyjścia. Zuzia przytuliła się do mnie
ipoprosiła:
–Przyjdźjutroobejrzećmojeprezenty,dobrze?
Jużmiałamnakońcujęzyka,żemożeinnymrazem,aleprzypomniałomisię,cosobieobiecałampo
ostatniejrozmowiezKacprem:żezadbamorelacjęznimi,zwłaszczazZuzią.
–Jasne,żeprzyjdę,jeślirodziceniemająinnychplanów.
Niemieli.Agataspojrzałanamniezwdzięcznością.
–Onawciążociebiepyta–szepnęła.
–Notopowinnyśmysięczęściejspotykać.
Pożegnaniatrwałyjeszczedłużejniżpowitania,amojawindakilkarazykursowaławgóręiwdół.
Stałamwoknieiwszystkimmachałam.PoulicyprzechadzałsięRomeknasłużbie,podchodziłdomoich
gościiteżichżegnał.
–Muszęiść–oznajmiłaMira,kiedyznówusiadłam.
–Naprawdęmusisz?–spytałaAnka,anajejtwarzyodmalowałsięwyrazzawodu.
–Tak–Miraunikałajejwzroku.–JestWigilia.Maniu,czymogęzabraćkawałeksernika?–spytała.
–Jasne.Zarazcizapakuję.
– Jaka szkoda, że nie mogło być z nami Pedra – wyszeptała przez łzy, kiedy odprowadziłam ją do
windy. – On nawet nie wiedział, że jest coś takiego jak Wigilia. Przed świętami chodził do centrum
handlowegoigodzinamiwpatrywałsięwchoinkę.
Wmieszkaniuzrobiłosięcicho.ZostałytylkoAnka,JolkaiAmelia,którapochwiliteżzaczęłasię
żegnać.
–Zostańjeszcze–poprosiłam.
Usiadłazpowrotem.Uznałam,żeskoroniemajużanidzieci,aniIwony,którązabrałdosiebieMaks,
anikobietwciąży,możemysięnapićwina.Wyjęłamzkredensubutelkęchardonnay.Milczałyśmyibyło
namtrochęsmutno.MinęłakolejnaWigilia,kolejnyrok,myślałam.Dlaczegoczastakpędzi?Niechcę,
żebyżycietakszybkosiękurczyło.
–Nierozumiem,nicztegonierozumiem–mruknęłapodnosemAnka.–Pocoonatamchodzi?
Domyśliłamsię,żemanamyśliMirę.
– Nie wszystko da się zrozumieć – powiedziała cicho Amelia. – Czasem człowiek zachowuje się
irracjonalnie.–Byławyraźniestremowanatym,żewygłaszaprawdyżyciowe.Niepatrzyłananas,tylko
wpodłogę.–ApozatymMirzepotrzebnejestsłowo„przepraszam”.Onmusitopowiedzieć.
–Mówiłaciosobie?–spytałaAnkazezdziwieniem,boMirajestraczejskryta.
–Tak.Kilkadnitemuposzpitaluprzyjechałaodwiedzićkotaispędziłyśmyrazemcaływieczór.Ona
dasobieradę.Niemartwciesię.Potrzebujetylkoczasu.Wszystkobędziedobrze,nawetjeślizawaliten
rokwszkole,apewniezawali.
ZamyśliłyśmysięnadsłowamiAmelii.Możeonamarację,możezadużotegowszystkiegodlaMiry–
mierzeniesięzprzeszłościąizchorobąojczyma,inadrabianiezaległościzewszystkichprzedmiotów.
–Alecowtakimrazie?Masiedziećwdomuzwłasnymimyślamiidalejsiępogrążać?Musimieć
jakiśświat,doktóregobędziewychodzić,musispotykaćsięzludźmi.–AnkapatrzyłanaAmelię,jakby
spodziewałasięodniejmądrejrady.
Amelia,takawątła,krucha,nieśmiała,skubiącbrzegobrusa,zbierałasiędoodpowiedzi.
– Ja sądzę – odezwała się w końcu – że lepsza dla niej byłaby szkoła zaoczna albo wieczorowa,
w której uczą się dorośli ludzie. Mira nie ma o czym rozmawiać z rówieśnikami. Czuje się przy nich
staro.Ajeśliidzieoszkolnąwiedzę,pozostajezanimidalekowtyle.
–Toprawda–wtrąciłasięJolka.–Narazienauczycieleniestawiająjejpał,aleniejestprzyjemnie
czuć się najsłabszą uczennicą w klasie. Myślę, że ona w tej szkole przeżywa katusze. Miałyście dobre
intencje,jateż,alechybanietędydroga.
–Dobrze.–Ankaciężkowestchnęła.–Porozmawiamzjejpsycholożką.
–Mirapowinnatozrobić–odezwałasięAmelia.–Toznaczy,przepraszam,takmisięwydaje.Ona
terazmusijużsama.Zacząćdecydowaćosobieiwiedzieć,czegochce.
Czułam, że Amelia wie dużo więcej o Mirze niż my, ale stara się być dyskretna. Ta ich wieczorna
rozmowamusiałabyćbardzoszczera.Albopoprosturozumiejąlepiejniżmy.
Dziewczynyposprzątałyikażdaznichdostaławigilijnąwałówkędodomu.Najchętniejpakowałam
imciasta.
–Niemogęmiećwdomunicsłodkiego,boniemamzamiaruwięcejjechaćnawczasyodchudzające–
powiedziałam.
–Jateżnie–oświadczyłaAnka.–Chociażnieżałuję,bodziękiSzarotcemamyMirę.
Zostałam sama i zrobiłam przegląd swoich prezentów. I musiałam przyznać, że jednak najbardziej
wzruszające są te wykonane własnoręcznie: rysunek od Zuzi przedstawiający choinkę, pod którą leżą
przewiązane wstążką pudełka, a na jednym z nich widniał napis BABCIA; ceramiczne zwierzątka od
Weroniki: żyrafa, krowa, jeż, kot, baranek, które sama ulepiła z gliny i wypaliła w piecu u swoich
warszawskich koleżanek; trzy poszewki na podusię od mamy; mały albumik ze zdjęciami Izabeli,
wykonany przez Amelię; szalik wydziergany przez Laurę i piórnik z aksamitu od Agaty. Trochę się
wstydzę,żeniechciałomisięrobićprezentów,więcpostanawiam,żewprzyszłymrokutojużnamurbeton.
UMaksawłaśniezgasłoświatło–onteżdługosiedziałzIwoną,którawydawałasięwlepszejformie
niż poprzednio. Kiedy podgrzewałam kapustę, podeszła i szepnęła mi na ucho, że od miesiąca nie pije
imazamiarwrócićdoWarszawy.
–Trzymamkciuki.–Uścisnęłamją.–CzyArtemidapomogła?
–Tak.Tętabliczkęcałyczasnoszęprzysobie,akiedywyjdęnaprostą,przekażęjądalej.Możetej
Mirze,którawyraźniemajakieśkłopoty.
Po świętach, w ciemny mroźny poranek, wsiedliśmy do samolotu. W jednej ręce trzymałam rękę
Maksa,któryboisięlatać,wdrugiej–przewodnikpoWyspachKanaryjskich,którydostałamodniegona
Gwiazdkę.Kiedywystartowaliśmyiwzbiliśmysięponadziemiępokrytąpłatamiśnieżnejbrei,oczami
wyobraźni ujrzałam ciepłe morze, złoty piasek, palmy i kanaryjskie słońce. I cały czas zagadywałam
Maksa.
– Maks – mówiłam – tam są cudowne plaże i nie ma upałów. I człowiek bez powodu czuje się
szczęśliwy,dlategowstarożytnościtewyspynazywanoWyspamiSzczęśliwymi.Niechcęciopowiadać
oichhistorii,bojestrówniekrwawajakhistoriawszystkichpodbijanychziem.
Opowiadałamiopowiadałam,trochębezładuiskładu,bodopieroterazzdobywałamwiedzęoGran
Canarii,aMaksbyłbladyiodczasudoczasumruczałcośpodnosem.
– Może się czegoś napijesz? Mam małą whisky – szepnęłam, żeby nikt, zwłaszcza stewardesa, nie
usłyszał.–Podobnotoniwelujestrachprzedlataniem.Dlategoludziewpadająwalkoholizm.
–Dobrze,poproszę–odpowiedziałcichutko.–Atydlaczegosięnieboisz?
–Bojajestemzahartowanaiwciążfruwamweśnie.

Podobne dokumenty