Życiem rządzi chaos
Transkrypt
Życiem rządzi chaos
RaOVY7 MarkowiiMałgosi Spistreści Rozdziałpierwszy Rozdziałdrugi Rozdziałtrzeci Rozdziałczwarty Rozdziałpiąty Rozdziałszósty Rozdziałpierwszy Mamtrzypowodydoradości:zbliżasięwiosna,mójsynKacperzżonąAgatąlatemopuszczająBerlin i przeprowadzają się do Warszawy, a Laura i Wojtek są od tygodnia zaręczeni i planują ślub. Jest też czwarty,któryleżynamoimbiurku:wydrukdziennikówWeroniki,mojejmazurskiejprzyjaciółki. –Proszę,przeczytajtoprzedwydaniem.Ibądźsurowa–poprosiła,wręczającmigrubyplikkartek.– Przyjmęzpokorąwszystkietwojeuwagi. –Alejaniebędęobiektywna,zabardzociękocham–odpowiedziałam.–MożepowinnaśdaćJolce. Onawkwestiachliterackichniekierujesięemocjamiimadoskonałystyl. –Nie,Jolkaprzerobiłabytęmojąpisaninęnaswojąmodłę.Jestperfekcjonistkąimanacodzieńdo czynieniazwielkąliteraturą.Niezniesiemojejgrafomanii. –Przestań.Niejesteśgrafomanką–zaprotestowałam. –Alebywam. –Przecieżludziompotrzebnesąróżneksiążki.Każdymaprawodoswoichksiążek,swoichpodróży iswoichpotraw.Jedniwoląprzepiórkiwpłatkachróży,innikaszęgryczaną. Biorępierwsząkartkęmaszynopisu.Tytułubrak.Dedykacja:„DlaBartka,mojegomężaiprzyjaciela”. MinęłytrzymiesiąceodśmierciBartka.Wczoraj,pierwszyrazoddniapogrzebu,wyszłamzdomu. Na ulicy pomyślałam: Boże, mój mąż, mój najlepszy przyjaciel nie żyje, a świat nadal trwa. Z pobliskiej szkoły wybiegła grupka roześmianych dzieci. Na przystanku autobusowym stali ludzie zkolorowymiparasolami.Aha,czylipadadeszcz.Nieprzeszkadzałomi,żemoknę,przeciwnie–tobyło ożywcze, przyjemne. Szłam przed siebie bez celu i po jakimś czasie do obrazów dołączyły dźwięki. Wokół mnie toczyło się zwykłe życie. Ale nie umiałam jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy potrafię ichcębyćczęściątegoświata.Wciążbyłampozanim.Jakkosmitka. Jednak przetrwałam. Chyba dzięki przyjaciołom, głównie Mani, która dzień w dzień przychodziła z zakupami, coś tam pitrasiła, nie pamiętam co, prała, godzinami trzymała mnie za rękę. Czasem czytałanagłoscoś,czegosensunierozumiałam,opowiadałaoczymś,codomnieniedocierało,albo milczała.Takjakja.Wciążmilczałam,bosłowaprzestałydlamnieistnieć.Zostałytylkodwa:„tak” i „nie”. Czy to możliwe, że jeszcze kilka miesięcy temu nie mogliśmy się z Bartkiem nagadać? Że codziennieprzedzaśnięciemopowiadałammujedenzantycznychmitów,awnocprzedjegowyjazdem – o oreadach, boginkach gór i jaskiń. Wierzyłam, że będą nad nim czuwać. Niestety, życiem rządzą przypadki. Szczęśliwe i nieszczęśliwe. Innych nie ma. Nie ma neutralnych przypadków. Nas połączył szczęśliwy.Właściwieniemieliśmyprawasięspotkać.Bartekkażdąwolnąchwilęspędzałwgórach,ja –nadjezioremalbonadmorzem.Onwspinałsiępodniebo,janurkowałampodwodą.Onbyłduszą towarzystwa,jaodludkiem,któremuwystarczałwąskikrągprzyjaciół.Onbyłkinomanem,jawolałam teatr.Niemieliśmyprawasięspotkać.Ajednak.Pomyliłampociągi.Izamiastnapółnocpojechałam napołudnie.Mojamiejscówkabyłazajęta,więcstałamnakorytarzu.Przyszedłkonduktor,spojrzałna mójbiletipowiedziałzrozbawieniem:„Ciekawe,studentka,anieodróżniastronświata.Wybierasię doGdańska,ajedziedoKrakowa”.Apotemzacząłsięzastanawiać,cozemnązrobić.„Właściwieto jedziepaninagapę”.„Nonie,mambilet”.„Alenainnątrasęiinnypociąg”.„Przecieżjaniechcę jechaćdoKrakowa.Zarazwysiądęiwrócę”.„Niestety,jużsięniezatrzymujemy”.„Icobędzie?Ja chcęnaHel”.„AlejedziepanidoKrakowa,wdodatkunagapę”.Rozmowarobiłasięcorazbardziej groteskowa,boobojebyliśmybezradni.Iwtedypodszedłdonasprzystojnychłopak,któryodjakiegoś czasuzerkałwnasząstronę.Jużniepamiętam,cowymyślił,alekonduktordałsięprzekonać,żebynie wlepiaćmikaryaniniezabieraćbiletudoGdańska,którybyłważnyażtrzydni.„Dzięki.Naprawdę niemusiałeś”,powiedziałamiposzłamdoinnegowagonu.WKrakowiewysiadłpierwszyiczekałna peronie z ogromnym plecakiem. „Nazywam się Bartek”. I spędziliśmy ze sobą całe życie. Całe jego życie,bomojejeszczetrwa.Bezniego.Zasprawąnieszczęśliwegoprzypadku. Na Puławskiej przypałętał się do mnie pies, chyba bezdomny. Miał smutne ślepia, był brudny iwychudzony.„Odejdź,niemogęsiętobązaopiekować”,powiedziałam.Itobyłopierwszesensowne zdanie, jakie wyszło z moich ust od trzech miesięcy. Dreptał za mną jeszcze przez kilkaset metrów, a potem skręcił w boczną uliczkę prowadzącą do parku i zniknął mi z oczu. Mogłam go przygarnąć. Jestembezpańskatakjakon.Chciałamzawrócić,przeprosićgo,pogłaskać,alewidoczniebyłojeszcze zawcześnienapierwsządecyzję. Popowrociedodomudługostałamwoknieipatrzyłamnadrzewaociekającedeszczem,namokry trawnikiniebozasnutechmurami.Mieszkanieziałoprzeraźliwąpustką.Byłoobce.Otworzyłamszafę i dotykałam ubrań Bartka. Przyłożyłam do policzka rękaw jego ulubionego ciemnozielonego swetra, który pięć lat temu dostał ode mnie na Gwiazdkę. Bartek przywiązywał się do ubrań zupełnie jak Mania – niektóre z nich nosił, dopóki przetarcia nie zamieniły się w dziury. W łazience spryskałam nadgarstekjegowodątoaletową.Gdziejesteś?Cisza.Będęotopytać,ażmiodpowiesz.„Niewszystek umrę, wiele ze mnie tu zostanie poza grobem”. Lubiłeś, kiedy cytowałam ci pieśni Horacego. Przy obieraniumarchewki,naspacerze,włóżku.Spraw,żebytesłowanabrałysensu. Rano obudziło mnie słońce i zapach kawy dochodzący z kuchni. To Mania! Podeszłam do niej, objęłam ją i się rozpłakałam. Wczoraj pierwsza myśl, pierwszy deszcz, pierwsze zdanie, dzisiaj pierwsze łzy. Na kanapie w pokoju leżał równiutki stosik moich uprasowanych ubrań. Pięknie pachniały. –Jakiegoproszkuużywasz?–spytałamzdziwionatym,żeznówczujęzapachy. Pierwszepytanie.Manianieokazałazdziwienia. –Dlaniemowląt–odpowiedziałastłumionymgłosem.–Proszkudopraniadlaniemowląt.Niemogę odniegoodwyknąć. Zjadłyśmy razem śniadanie, a kiedy Mania pobiegła do pracy, zadzwoniłam do szefa ipowiedziałam,żeodchodzę.Nieprotestował.Napewnojużznalazłkogośnamojemiejsce.Wkońcu trzy miesiące bezpłatnego urlopu mogły nadwerężyć jego cierpliwość. Ale życzył mi powodzenia i zapewnił, że zawsze mogę wrócić. Potem dałam dwa ogłoszenia do Gratki: pierwsze, że sprzedam słonecznemieszkanienaMokotowie,trzeciepiętro,zbalkonem,bezwindy;drugie,żekupięmałydom naMazurach,najchętniejpodlasem,wpobliżujeziora. I ruszyłam na poszukiwanie wczorajszego psa. Dobry los zesłał mi psa, a ja go spławiłam. Kilka godzinsnułamsiępoulicachiparkachMokotowa–napróżno.Alewciążnietracęnadziei.Dałammu nawetimię:Czaruś,chociażniemampewności,czytoniebyłasuczka. Aha,czylistądsięwziąłCzaruś.JakWeronikagoodnalazła?Sądziłam,żejestpsemmazurskim.Ato wywiezionanawieśwarszawskaznajda.Jużrozumiem,dlaczegojestwieczniegłodny. W dziennikach Weroniki znajduję też kawałek swojego życia. To takie dziwne czytać o sobie. Rzeczywiście całymi latami używałam proszku dla niemowląt. Ładnie pachniał, ale nie spierał plam, zwłaszcza tych po czerwonym winie, na koszulach i krawatach. „Krawaty oddaje się do pralni chemicznej – pouczała mnie mama. – W zwykłym praniu tracą duszę”. Do dziś nie wiem, o co jej chodziło. Skoro nawet zwierzęta nie mają duszy, o czym wciąż zapewnia nas jakiś duchowny bądź błyskotliwy polityk, to jak mogą ją mieć krawaty? Tak czy inaczej, pralnia chemiczna nie wchodziła w grę, bo musiałabym do niej latać co kilka dni. Krawaty to najbardziej beznadziejna część męskiej garderoby–sądrogie,niewiadomo,doczegosłużą,iwszystkosięichimapodczasbiznesowychkolacji. Aswojądrogą–wolałabym,żebypolitycyzajęlisięwłaśniedusząkrawatówzamiastetyczno-moralnym wymiaremdusziciałssaków. Próbuję sobie przypomnieć, co wtedy, po śmierci Bartka, czytałam Weronice. Trudno było wybrać odpowiednią lekturę. Lekturę na czas żałoby. Stałam bezradna przed jej biblioteczką. Weronika miała, nadalma,własnysystemustawianiaksiążek–żebyteulubionezawszeznajdowałysięnawyciągnięcie ręki.Nasamejgórzestałyksiążkiogórach,boBartekbyłwysokiibeztrudutamsięgał.Nadole,tużnad podłogą – albumy i książki kucharskie, a pośrodku ukochany antyk Weroniki. Już wiem: Weronika podchodzidomnie,bezsłowazdejmujezpółkiOdyseję,ajawmyślachwypowiadamzaklęcie:„Kiedy skończymy,niechWeronikawrócidożycia”.Czytałamprzeztrzymiesiące.Czasemcodziennie,czasem co drugi, trzeci dzień. Przy słowach „Dosyć już tej zwady! Przestańcie, Itakanie, we krwi własnej brodzić!”wostatniejpieśniWeronikawyjęłamizrękiksiążkęisamazaczęłaczytać.Poostatnimzdaniu powiedziała: „Koniec. Idź”. Teraz wiem, co robiła nazajutrz – wyszła z domu i zaczęła żyć. Na razie nieśmiało,alezaczęła.Zaklęciepodziałało.Zastanawiamsię,czymamtakąksiążkę,którąktośmógłbymi czytać w najgorszych chwilach mojego życia. I wtedy z oddali dobiega mnie inne pytanie, cudownie proste:„Cozjesznakolację?”.Inatychmiastwracamdorzeczywistości. Niedokońcarozumiem,jakdotegodoszło,alewmoimmieszkaniunastałfacet.Maks.Raczejniena długo,botrudnosobiewyobrazić,żebydwieosoby,takbardzoróżniącesiępodwzględempłci,mogły choć przez miesiąc wytrzymać ze sobą pod jednym dachem. Mimo to postanowiłam spróbować. Tymczasem,oczywiściewyzutazwszelkichuprzedzeń,cierpliwieczekam,ażktóreśznasniewytrzyma. NarazieMaksnieźlesiękamufluje:niedotykamojejgazety,niedomagasięskoroświtkawyzpianką, nie oczekuje, że będę na czerwono malować paznokcie, i wprawdzie odważył się stanąć na progu z pudłem zawierającym telewizor, ale nie z pięćdziesięciocalowym ekranem, tylko dużo mniejszym. Przedewszystkimjednak,odziwo!,niepróbujemniezmieniać,niedomagasię,żebymgorozumiała,ani nieboisię,żebędęoczekiwała,abyonmnierozumiał.Jakwiadomo,koszmarżyciarodzinnegobierze sięstąd,żeludzieszukająusiebienawzajemzrozumienia,nawetjeślizachowująsięwsposóbcałkiem irracjonalny,cozresztąjestnormą.Dotychwszystkichrzeczy,którychMaksnierobi,należałobyjeszcze dorzucićkilka,którerobi,comniezdumiewa.Byłampewna,żefajnyfacetpoprostunierobitegoczy tamtego, że fajny facet polega głównie na tym, czego nie robi. Jak się okazuje, oni czasem robią coś opróczkariery,którejnajczęściejnieudajeimsięzrobić.Makslubiczytać(główniegazetę),naprawia (matakączarnąteczkęznarzędziami,któramnieprzeraża),wymyślarozrywkisobotnio-niedzielne,lubi mnieimojeprzyjaciółki,choćnajczęściejchowasięprzednimi.Idoskonaledogadujesięzmojąmamą, która zachwyciła się nim od pierwszego wejrzenia. Maks ma jeszcze jedną zaletę, o której jednak wstydzęsiępowiedzieć,więcniepowiem.Anadomiarwszystkiegorozumieteorięwzględności.Iwlot się zorientował, że są kobiety, które podnieca już sama fraza: TEORIA WZGLĘDNOŚCI, choć nie rozumiedlaczego.Uważamjązacośnawskrośmęskiego,comaszerokiebaryimówibasem,znasięna uszczelkachiodróżniażarówkiodświetlówek,cojestleniwe,zdradzieckieiniewierne–azatemtrzeba to poznać na wylot, a potem ewentualnie unicestwić. Unicestwić teorię względności, którą faceci od zaraniadziejówposługująsiędlaswoichkorzyści.Lecznajpierwjąpojąć. Codziennie przy kolacji Maks usiłuje mi wyjaśnić rzeczoną teorię, za każdym razem jakąś inną chałupniczą i malowniczą metodą, i czasem nawet jest bliski sukcesu. Ja także. Nie śpieszymy się, bo znajdujemywtejrozrywcedużoprzyjemności.Akiedypokolejnejpróbieinformujęniebezsatysfakcji: „Nie rozumiem”, on spokojnie odpowiada: „To dobrze, bardzo dobrze, jutro spróbuję inaczej”. Klasyczny przykład gry na zwłokę. Po obu stronach. Żeby jednak w naszym związku istniała jakaś równowaga, ja też się bardzo staram, naprawdę, i na przykład barwnie opowiadam Maksowi różne książki,zupełniejakmojamamaswojemukoledzeMietkowi.Różnicapolegatylkonatym,żeoniopijają toszampanem,amynie.Widocznienatojesteśmyjeszczezbytmłodzi. To niesamowite, że ilekroć pomyślę o mamie, ona natychmiast do mnie dzwoni. Podziwiam jej zdolnościtelepatyczne,któresąwstałymkontakciezjejinstynktemmacierzyńskim. –Kochanie,dlaczegotyczasemdzwoniszpięćrazydziennie,aczasemznówmilczyszcałymidniami? –pytazwyrzutem. –Niewiem.Możetomajakiśzwiązekzbrakiemsystematyczności.Nierobięczegoś,apotemchcęto nadrobić. – To niedobrze. Nie powinno się na przykład przez cały dzień głodować, a potem zjadać kolacji składającejsięześniadania,obiaduikolacji. Kurczę,skądonawie,żewtenwłaśniesposóbsięodchudzam?Maszóstyzmysł,topewne:zawsze wie,gdziejestem,corobięinadewszystko,czymsobieszkodzę.Trochężałuję,żeniestosowałamsiędo jejrad–mojeżyciebyłobyłatweilekkie,choćmożeniezbytprzyjemne. –Aha.Aterazzinnejbeczki.–Tonjejgłosuwyraźniesięzmienia.–PodobnoArturpodarowałmi butelkęjakiegośfantastycznegofrancuskiegowina. –Jaktopodobno?Podarowałczyniepodarował? –Mówię„podobno”,bowręczyłjątobie.Atymiałaśwręczyćjąmnie. Wydało się – pewnie rozmawiała z Arturem. Trochę mi wstyd, że wypiłyśmy z Weroniką mamine wino.Miałamodkupić,aleszczerzemówiąc,liczyłam,żeonanigdysięotymniedowie.Zwłaszczaże cenywinzpiwniczkiArturazaczynająsięodstuzłotych.Kogonatostać! –Naśmierćzapomniałam.Odmiesięcywożęjewbagażniku–zapewniam,znówzawstydzona,żeto kłamstwotaklekkoprzeszłomiprzezusta. –Notopewniejestzbełtane.Straciłosmak,bukietibarwę.–Powinnazostaćkiperką. –Przywiozęjezakilkadni.–Jakzdobyćtakiesamowino?–Isprawdzimy. – Wolę sprawdzić z Mietkiem. No właśnie, z Mietkiem. Tyle razy mówiłaś, że powinnam podróżować, że nie wolno niczego odkładać, bo może być za późno. Przekonałaś mnie. Tylko że… – Milknie. – Że co? Jedź koniecznie. Trzeba zwiedzać świat, póki nie nastąpił jego koniec. Przecież wciąż donoszą, że ma się skończyć. Co prawda za każdym razem się mylą, ale pewnego dnia naprawdę wykraczą.Jedź. –Przestańmniestraszyć.Iwcaleniechodzioświat,tylkooPolskę.BędziemyzwiedzaćPolskę.Mam ponadosiemdziesiątlat,anigdyniebyłamweWrocławiu,wSzczecinie,wŁodzi,wRzeszowie… –Szybciejbędzie,jakwymieniszmiasta,wktórychbyłaś–doradzamjej. – Zaczniemy od Sopotu, bo chcę zobaczyć morze. Nasz cudowny Bałtyk. Ale kto będzie podlewał mojekwiaty? No tak, jest z tym kłopot, bo skoro kogoś, a konkretnie mnie, wkurzają rośliny doniczkowe, to nie możnawtejkwestiinaniegoliczyć.Zamykamoczyizapewniamjąsolennie: –Będępodlewać. –Trudnomiwtouwierzyć,bowciążmamprzedoczamitwójuschniętykaktus. Słowo„kaktus”zawszekojarzymisięnieprzyzwoicie,więczaczynamchichotać. –Nie,tobyłsukulent–mówię.–Adarczyńcazapewnił,żeprawiewogóleniepotrzebujewody,co sięokazałonieprawdą.Niemojawina. –Ajakwiatypodlewamcodziennie,potroszku,alecodziennie,irozmawiamznimi. Wyczekuje. –Będępodlewałacodziennie,alebezżadnychrozmów.Anajakdługowyjeżdżasz? –Natydzień. –Damradę–zapewniam,awduchudodaję:wystarczyimjednawizytaijedno„ahoj,głupiekwiaty”. –Notozałatwione.Wyjeżdżamypodkoniecsierpnia. –Co?Przecieżjestdopieromarzec! –Podróżetrzebaplanowaćskrupulatnieizwyprzedzeniem.Aha,ipoproszęcięopożyczeniewalizki, bowiesz,okazałosię,żeniemamanijednej.Wszystkiepieniądzewnaszymdomuszły… –…naznaczkipocztowe. Mamazawszepotrafizagwarantowaćmikoniecznądoutrzymaniasięprzyżyciudawkęrozrywki.Ale janiepotrzebujężadnejrozrywki.Miałamjejdośćwzeszłymroku,kiedydwóchłobuzówpróbowałomi ukraść znaczki, które odziedziczyłam po ojcu i cioci Róży. I pewnie bym już o wszystkim zapomniała, gdybynieto,żejedenznich,nędznyaktorzynaKarol,rozkochałwsobiemojąprzyjaciółkę,żebyznaleźć się bliżej mniej, a właściwie – bliżej moich znaczków. Jolka potem na długo zamknęła się w czterech ścianachswojegoupokorzenia,ajejniechęćdomężczyznprzerodziłasięwszczerąnienawiść.Ajaod tejporyuporczywiedążędotego,abymojeżyciebyłomonotonneiprzewidywalne.Ijaknarazietosię udaje,zwłaszczapodjednymwzględem:wiemzcałąpewnością,żejutro,pojutrzenawyświetlaczuwagi łazienkowej,kiedynaniejstanę,nago,naczczoibezokularów,pojawisięliczba75.Zanimtonastąpi, dzwoniędoLaury,bozwielużyczliwychmiosóbonapierwszaprzychodzimidogłowy:tooczywiste, wkońcujestmojącórką. –Corobić?–pytamsmętnie. –Takwogóleczykonkretnie? – Jasne, że konkretnie. Czy ty wiesz, ile ja ważę? – Laura milczy, więc ponawiam pytanie: – Czy wiesz? –Wolęniewiedzieć.Mamwłaśniesesjęinadmiarwiedzymożemizaszkodzić. –Powiedz,jaksiętegopozbyć.Próbowałamwszystkiego. – Mamo – Laura bierze głęboki oddech – wszystkiego prócz jednego. Jakiejkolwiek diety, jednej zsetek,alerestrykcyjniestosowanej,plustrochęruchu. –Przymiotnik„restrykcyjny”fatalniebrzmiwtwoichmłodychustach. –NotomożespytajJoli. –Onateżjestzagruba. –Basi? –Odpada–stwierdzamstanowczo.–Onatylkorazwżyciuprzytyłajedenkilogram.Kiedywyjechała zAntkiemdoBudapesztuiobjadałasiętamsłoniną.KiedyJolkaijapytamy,jaktorobi,matakąminę, jakbyśmyprosiłyowyjaśnienie,czymsąfraktale.OdtakichsprawtojamamterazMaksa. – Wobec tego są trzy wyjścia: cela więzienna, bezludna wyspa albo wczasy odchudzające. Wybrałabymtotrzecie.Pojedziesznadwatygodnie,pogimnastykujeszsiępodokiemprzystojnegotrenera iwejdzieciwkrew. –Aletampodobnotrzebawstawaćoszóstejigłodować! –Notobezludnawyspa.Będzieszmogławstawać,októrejchcesz,bonabezludnejwyspiewogóle niemaczasuanijedzenia–mówiLaura,asłyszącwsłuchawcemojemilczenie,dodaje:–Ajednakcela. – Też odpada, bo ja nie potrafię popełnić przestępstwa. Co najwyżej mogą mi wlepić grzywnę za paleniepapierosanaprzystanku. –Tyznówpalisz? – Nie. Ale po pierwsze, mam taki zamiar, po drugie, to był pierwszy z brzegu przykład. Jak dotąd moim jedynym wykroczeniem było parkowanie w niedozwolonym miejscu. W dodatku to Jolka parkowała, bo wtedy pożyczyła ode mnie samochód. Nie zapłaciłam, bo uznałam, że to cholernie niesprawiedliwe. Przez ponad miesiąc przekonywałam o tym straż miejską w barwnych listach, a oni w końcu wlepili mi kolegium i musiałam zapłacić trzy razy więcej. Nie potrafiłam donieść na przyjaciółkę.Pomyśl,niektórzybezkarnieznęcająsięnadrodziną,ajawybuliłamsześćsetzłotychzato, żeJolkazaparkowaławmiejscu,wktórymsamochódnaprawdęnikomuniewadził. –Słuchaj. – Tak, ty najwyraźniej potrzebujesz kogoś, kto ma czarodziejską różdżkę odchudzającą. Zaraz. Ale czemutaknaglechceszsięodchudzać?DlaMaksa? – Przeciwnie, on w ogóle nie widzi, że jestem gruba. To mnie wnerwia. Przygarnęłam ślepca. Niedługodobijędostukilogramów,aonpowie,żesięapetyczniezaokrągliłam.Potrzebujęmotywacji, rozumiesz?Inigdziejejnieznajduję.Wtejchwiliprzydałbymisiętwójojciec… –Mamo,twójmąż,dobrze? –Byłymąż,alezarazemtwójojciec.NowięcMarcel,jakdobijałamdosześćdziesięciukilogramów, atobyłopiętnaściekilotemu!,powiedział:„Oj,chybautyłaś”,poczymzważyłmniewzrokiemizmienił zdanie:„Nie,tynapewnoutyłaś”.Itydzieńpóźniejważyłampięćkilogramówmniej.Zestrachu,żemnie porzuci.Niechciałambyćporzuconąkobietą,bojeszczeniewiedziałam,żetomożebyćfajne. „Wspaniałeodkrycie–wtrącaStrofa,mójwewnętrznygłos,którymniewciążstrofujeizrzadkateż pocieszaalbocośmidoradza,niestetynienajlepiej.–TylkożeLaurazapółrokuwychodzizamąż,więc darujsobieteżyciowemądrości”. –Dzięki,będęotympamiętać,kiedyWojtekpostanowimnierzucić.Aterazposzukajtychwczasów iniemęczMaksa.Zdarzasię,żektośtakkocha,żeślepnie. –Ależebydotegostopnia?Cóż,jazkoleibywamgłuchajakpień,naprzykładwtedy,kiedyMaks wpatrzonywgazetęrelacjonujemi,coczyta. –Notosięuzupełniacie:tyjesteśgłucha,onślepy,tygruba,onszczupły. –Czyliwczasy,bozachwilęniebędęmogłazawiązaćsznurowadeł. –Tokupiszsobiebutynarzepy.Aterazproszę,mamsesję. W Polsce są setki wczasów odchudzających. Taka dieta, siaka dieta. Basen, siłownia, kąpiele wsolance,aerobik,jakaśzumba,anawetaquazumba,sauna,marszeiprelekcje,dziesiątkiprelekcjina temat metabolizmu oraz, co gorsza, pogadanki z psychologiem. Już na sam dźwięk słowa „pogadanka” dostajędreszczy. – Maks? – pytam po wielogodzinnym ślęczeniu w internecie. – Jakie imię podoba ci się bardziej: EsmeraldaczySzarotka? – To zależy. Jeśli chodzi o imię dla kotki, to zdecydowanie Szarotka. A nowo odkryta gwiazda powinnasięraczejnazywaćEsmeralda.–Ispoglądającnamnieznadokularów,dodaje:–AlboMaria. CzylijadędoSzarotkinaLubelszczyznę–równieżdlatego,żewokolicysąlicznezabytki,naprzykład jakiśosiemnastowiecznyzamek–aorganizatorzyzapewniają,żewdwatygodnieubędziemipięćkilo. Oczywiście nie wierzę w tak błyskawiczny efekt, ale jeśli z tych pięciu trzy są prawdą – na początek wystarczy. Zarezerwowane, zaliczka wpłacona i natychmiast zaczynam się czuć dziwnie szczupło. Mózg ludzki jeststrasznymoszustem–tooburzające,żekażdyznasnosiwsobieosobistegozdrajcę. – Mam nadzieję – mówi Laura, kiedy do niej dzwonię z wiadomością, że wybrałam Szarotkę – że zarezerwowałaś sobie pokój jednoosobowy, bo jak wylądujesz w dwuosobowym z kimś, kto nie może zasnąćprzyzapalonejlampce,natychmiastwróciszdodomu. –Pewnie,żewrócę.Wieczórbezczytania,teżcoś!–prychamoburzona. Niestety,oprzestrodzeLauryprzypominamsobiedopieropotygodniuikiedyspanikowanadzwonię doSzarotki,recepcjonistkaoznajmia,żewszystkiepokojejednoosobowesąjużzajęte. – Przykro mi, dzisiaj zarezerwowano ostatni. Byłam pewna, że pani woli taniej, bo trzysta złotych piechotąniechodzi.Wybrałapanimiejscewpokojudwuosobowym. –Alezrobiłamtonieświadomie!–wołamdosłuchawki.–Czyjeślizrezygnujęteraz,mojazaliczka przepadnie? –Owszem,regulamin,czytałapani,przykromi. Wiem, że wcale nie jest jej przykro – już taki los recepcjonistek, że muszą nieadekwatnie nazywać swojeuczucia. –Aczymożepaniumieścićmniewpokojuzjakąśwesołąsową? –Toznaczy?–pytaniepewnie. –No,zkimś,ktoniezasypiaodziewiątej,lubiwnocypoczytaćimapoczuciehumoru. Zastanawiamsię,czysowymająpoczuciehumoru. – Ależ proszę pani, przecież już o siódmej jest poranny rozruch. Zaśnie pani z kurami, a obudzi się zpianiemkogutów. –Maciekurnik?–pytamzniepokojem. –Nie.Tobyłatakametafora.Jaktazsową–odpowiadazniecierpliwiona. –Trafna,bardzotrafna.Chybajednakprzyjadę.Jużsięniemogędoczekać–zapewniam. –Będzienammiło.Niechsiępanisparujezjakąśkoleżanką.Dozobaczenia. Isięrozpętało.Wsnachinajawiewidziałamróżnewariantywspółlokatorki:paniąbardzoreligijną inamawiającąmniedowspólnejmodlitwy,paniąrozochoconąinakłaniającąmniedozapraszaniapanów zsąsiednichpokoialbozasadniczązzasadami,którasięnieustanniegorszy,awkońcuniechlujnąibez żadnych zasad, która nie myje po sobie wanny. Nie-ma-mowy! – ktoś musi ze mną pojechać! Jolka wprawdzie gruba, ale ma szkołę. Baśka niestety szczupła i od jakiegoś czasu bez przerwy mówi opolityce,awdodatkujestmiłośniczkąpartii,zaktórąnieprzepadam,iprzeżywamwłaśniewzmożenie religijne.Weronikamadoskonałąfiguręiniezostawizwierzyńca:Józi,Czarusia,kotówanigłupiejkozy Balbiny. A inne koleżanki biorą urlopy albo latem, żeby wyjechać na greckie wyspy, albo zimą, żeby śmigaćnanartach,zktórychjużdawnozrezygnowałamwobawie,żesobiecośzłamię–boktomiwtedy podaprzysłowiowąszklankęwody?TerazmógłbytozrobićMaks,aleprzecieżniewiadomo,jakdługo zesobąwytrzymamy. Już wiem – Anka! Wprawdzie zapełni szafę swoimi całorocznymi wiosennymi kreacjami, a półkę właziencearmiąkosmetyków,alemaszeregzaletniedoprzecenienia:jestdowcipna,nieczepiasię,no, możetrochę,inieźlemniezna,więcnierozczarujesięmoimtowarzystwem.Przedewszystkimjednakjej też przydałoby się zrzucić kilka kilogramów. Tak, współlokatorka prawie idealna. He, he, he – teraz trzebajątylkozręczniepodejść. – Aniu, wiesz co… – zaczynam słodkim głosem, a ona od razu węszy podstęp. Nie na darmo jest detektywką. – Daj spokój, znam ten ton. Mów od razu, o co chodzi. Czy znów masz jakiegoś tajemniczego prześladowcęalbowroga,którydybienatwojeznaczki? –Skądżeznowu,chwilowomamtylkowiernychprzyjaciół.Dzwoniębezinteresownie,aprzyokazji chciałabymspytać,czyniemaszochotynadwutygodniowyurlop. –Natejbajecznejwyspiezpalmami,októrejopowiadałaś?–pytazożywieniem. Nowłaśnie!Tegosiębędętrzymać.Swojejwyspyzmrzonek. –Skądwiesz?Tak,dzwonięwtejsprawie–zapewniamskwapliwie.–Bo,samarozumiesz,żebytam pojechać,najpierwtrzebaschudnąć.Ztakątusząniemożemyparadowaćwkostiumachpozłocistejplaży. –Mówzasiebie.Jamogę.Mojatuszaminieprzeszkadza. – Ale może lepiej zacząć od pensjonatu Szarotka. Na turnusie z dietą i gimnastyką. Co ty na to? – pytamniezrażonajejsamoakceptacją. –Zjakądietą?–Jejgłosbrzmipodejrzliwie. –Bardzosmaczną,racjonalnąiwogóleoptymalną.Akonkretnieowocowo-warzywną. Milczy,więcszybkododaję: – A poza tym spacery, basen i relaks. Tak, relaks, bo podobno tyje się również ze zdenerwowania. Ajakczłowieksięuspokoi,towmigchudnie. –Aco,jeślipopowrocieznówutyjesz?Nicizwyspy? –Napewnonieutyję.Potakichmękach…–Gryzęsięwjęzyk,boprzecieżmiałamAnkęzachęcać, aniezniechęcać.–Niemożliwe,todietabezefektujo-jo,apozatymwchodziwkrew.Jużnacałeżycie. –Alejaczytamponocach. –Tymipoprostuzniebaspadasz!–wołam.–Ajaspadamtobie.Bojateżbezczytanianiezasnę. –Mamstraszniehałaśliwąsuszarkę. –Wogólemitonieprzeszkadza–zapewniam,niestetyczaspokaże,żepochopnie. – Muszę się zastanowić, bo, wybacz, z tobą bywa niełatwo. W czasie śledztwa parę razy rwałam włosyzgłowy. –Alewszystkosiędobrzeskończyło,Pocodotegowracać?Obiecuję,żeniebędęcięwnerwiać. –Nieprzepadamzagórami–oznajmia. –PensjonatnazywasięSzarotka,alejestnarówninie.Toodnazwiskawłaściciela. Jużwiem,żepojedzie,wprzeciwnymraziedawnopowiedziałabystanowcze„nie”. –Notozacznijsiępakować–mówię.–Iniezapomnijtegozielonegodresu,wktórymwyglądaszjak arbuz. –Tak,dwatygodnieztobąwjednympokojumogąsięokazaćniezapomnianymprzeżyciem. Maks postanowił zrobić sobie w tym czasie urlop i pojechać do mojego szwagra Tomka, z którym zaprzyjaźniłsięodpierwszejchwili,ajaksiążkęWeronikiprzeczytamsobiewSzarotce.Jaksprytnieto wszystko obmyśliłam! Od razu czuję się lepiej: smukła i opalona, w pomarańczowym bikini isłomkowymkapeluszuspacerujępoplaży,ciepłamorskawodaobmywamistopyiprzekonujęsięna własnejgładkiejiopalonejskórze,żetenświatjestnajpiękniejszyzwszystkichświatów,niemananim aniśmierci,anichorób,anistarości,aninadwagi.Jestwiecznyiniezmiennywswejurodzie. – Pięknie jest żyć! – Wzdycham z błogością, wpatrując się w okno, za którym nad dachami domów różowiąsiępromieniezachodzącegosłońca. –Wczorajmówiłaś,żeżycietokoszmar–rzucaMaksznadgazety,którąstrasznierozbebeszył,comi nicanicnieprzeszkadza,botojestjegogazeta.Mojależysobienastole,nietkniętaipachnąca. –Owszem,wypsnęłomisię,aletylkodlatego,żeniechcącyweszłamnawagę. –Proszęcię,schowajjąalbonajlepiejwyrzuć. –Aha,awtedyjużdokońcazatracęsięwsystematycznympowiększaniuswoichgabarytów. –Czytynaprawdęjesteśgruba?–pytaMaksitojeststraszniegłupiepytanie. –Aczytymógłbyśczasemnamniespojrzeć?–zadajęmujeszczegłupsze,boMaksciąglenamnie patrzy,ajawtedyproszę,żebyprzestał. Podnosigłowęimówizwyrzutem: – A czy ty wiesz, ile mnie kosztuje, żeby na ciebie nie patrzeć? Najchętniej nie spuszczałbym cię zoka. –Jeszczetegobrakowało!Mamnadzieję,żechciałeśpowiedzieć:„Niespuszczałbymzciebieoka”– burczę i znikam w swoim pokoju, żeby poczytać książkę Weroniki, która liczy – bagatela – ponad sześćsetstron. Ostatnia noc w mieszkaniu, w którym byłam szczęśliwa. Jutro powiem: żegnaj, moje dawne życie, jadęprzywitaćnowe,chociażmnieprzeraża. Dzisiaj przed południem – już ostatni raz, bez większej nadziei – poszłam na poszukiwania Czarusia. Trasą Puławska, Belgijska, którą wtedy pobiegł do parku. Pomyślałam, że to bez sensu, przecież głodny bezpański pies nie włóczy się po parkach, gdzie trudno o jedzenie. Intuicja, której zawsze słucham, kazała mi iść w kierunku Spacerowej. Dopiero kiedy doszły mnie zapachy z restauracji położonej na skraju parku, zrozumiałam dlaczego. Jeszcze kilkanaście kroków i przy wejściu do niej zobaczyłam Czarusia, który leżał na cienkim kocyku obok miski z wodą. Wyglądał całkiem nieźle, czyli ktoś, chyba personel restauracji, dokarmiał go. Serce biło mi jak oszalałe. Podeszłam. „Wybaczysz mi?”, spytałam. Podniósł na mnie brązowe ślepia. Machnął niepewnie ogonem,alesięnieruszył,nieodezwał.„Potrzebujęcię”.Machnięcieogonemimilczenie.Usiadłam obokniegonazimnejkamiennejposadzceizaczęłamopowiadaćoswoimżyciu,oBartku,odomuna wsi,wktórymniebawemzamieszkamiktórymożebyćrównieżjegodomem.Notoco,idziemy?Wstał iwpatrywałsięwemniepytająco.Bałamsię,żektośjużgoprzygarnął.Weszłamdorestauracji. –Czyjjesttenpies,któryleżyprzywejściu?–spytałampierwszązbrzegukelnerkę. –Niczyj.Dokarmiamygotylko.Niechcesięstądruszyć,jakbynakogośczekał. Namnieczeka,pomyślałam. –Czymogęgozabrać? –Doschroniska?–spytałazniechęcią. –Nie,dodomu. Kiedy wyszłam stamtąd, Czaruś stał nieruchomo, z ogonem na sztorc. Wyglądał jak pies wyrzeźbionywkamieniu.Czekał. –Idziemy–powiedziałam,aonruszyłzamnąjakodczarowany. Aterazleżyobokmojegołóżka,naposłaniuzmiękkiegokoca,iwpatrujesięwemnie. – Jedziemy na wieś. Będziesz miał tam podwórko, las, jezioro. No i mnie. – Kilka niepewnych merdnięćogonem. Nazajutrz o dwunastej oddałam klucze nowej właścicielce mieszkania, która przyszła z ekipą remontową. –Będziepanitutajszczęśliwa–powiedziałam.–Wtymmieszkaniujestdobraenergia. Dotarliśmynamiejscepóźnympopołudniem.Wiałchłodnywiatr.Czułamzapachjeziora.Barteknie przepadał za wodą. Kiedyśmy latem wyjeżdżali nad jezioro, najczęściej siedział na brzegu i patrzył, jakpływam.Człowiekgórikobietaryba.Mówił,żewyglądamjaksyrena. Pod drzwiami mojego nowego domu leżało coś małego i czarnego. Pomyślałam, że to szmata, a wtedy to coś poruszyło się i spojrzało na mnie dwoma lśniącymi węgielkami. I od razu otrzymało imięJózia.Niemiałamwątpliwości,żetosuczka,najwyżejpółroczna. Pierwsze noce w mazurskim domu. Byłam przerażona i nie mogłam spać. Cały czas miałam wrażenie, że wokół mnie dzieje się coś złego, że w tej głuchej ciszy czai się niebezpieczeństwo. W kuchni coś skrobało, pewnie myszy. Czy ja się boję myszy? Gałęzie śliwy ocierały się o szyby. Naprawdęsiębałam.Coja,miastowadziewczyna,robiętu,wtychciemnościach,wdomupodlasem, gdzie mieszkają dzikie zwierzęta, wśród obcych ludzi, którzy traktują mnie podejrzliwie i bez życzliwości? Siódmej nocy już, już byłam gotowa podjąć decyzję o powrocie do Warszawy, kiedy uświadomiłamsobie,żeniemamdokądwracać.Mieszkaniesprzedane!Byłambliskałez.Iwtedycoś sięstało.Wyraźniepoczułam,żewsypialniktośjest,ktośemanujeciepłem.Wiedziałam,żewróci.To przecieżniemożliwe,żebyktoś,wkogowtulałamsiękażdejnocyprzezdwadzieściakilkalat,przepadł bez śladu. Przecież ludzie, tuląc się do siebie, wytwarzają nieśmiertelną energię. „Zostaniesz?”, spytałam.„Tak,dopókibędęcipotrzebny”.„Copowinnamzrobić?”.„Narazieuwierz,żeniemasię czegobać.Tonajważniejsze.Aranoprzejdźsiępowsi.Polesie.Idźnadjezioro.Jeślizabłądzisz,nie bójsię,tylkoszukajdrogi.Iodczasudoczasupowtarzajsobie:tujestmójdom”.Zasnęłam.Adzisiaj zrobiłamtowszystko,coporadziłBartek.Popołudniu,kiedywróciłamzlasu,naławceprzeddomem stałglinianydzbanek.Ktośprzyniósłmimleko,prostoodkrowy.Bartekmiałrację,niewolnosiębać. Nie wiedziałam, że Weronika przez długie tygodnie musiała oswajać wieś: przyrodę, ciemność, myszy, ludzi. Uczyła się rąbać drewno, rozpalać w piecu, grabić. I ani słowa skargi. Kiedy po dwóch miesiącach przyjechałam do niej, wydawało się, że jest na swoim miejscu. Dom pachniał ogniem i chlebem. Obok kominka leżał skulony kot, mruczał i mrużył zielone ślepia, wpatrzone miłośnie w Weronikę. Poszłyśmy na długi spacer i okazało się, że Weronika już zna wszystkie ścieżki. Dopiero terazdowiadujęsię,ilejątowszystkokosztowało.Sąludzie,którzyjęczązbylepowodu,itacy,conigdy sięnieskarżą.Dodziśpamiętam,oczymwtedyrozmawiałyśmy. –Dobrzecitutaj?–spytałam. –Dobrze.Człowiek,jeślitegochce,szybkosięzmieniaiprzystosowuje. –Zmieniłaśsię? – Tak. Na lepsze. Nigdy nie nadawałam się do pracy w korporacji. Ale dopóki żył Bartek, nie doskwierało mi to aż tak bardzo. Dobrze zarabiałam. Po tym, jak skończyłaś mi czytać Odyseję, inazajutrzspotkałamCzarusia,powrótdotejpracybyłjużniemożliwy.Musiałamwszystkozmienić.Nie pytajdlaczego.Toniesąracjonalnedecyzje.Podpowiadajeintuicja.Niczegomitutajniebrakuje.Prócz Bartka.Bardzozanimtęsknię. –AzaWarszawą? – Czasem. Na przykład za tobą. Albo kiedy w teatrze grają sztukę, którą chciałabym zobaczyć. Aczasemteżzawielkomiejskimzgiełkiem,kiedyciszadzwonimiwuszach. – Ale co tutaj jest lepsze? – Byłam tego ciekawa. Też chciałam zmienić swoje życie. Radykalnie. Skończyćzszarpaniną.–Przyroda?Ludzie? – Nie mam pojęcia. Do mnie odpowiedź przyszła, kiedy wypisałam się ze świata i rozpadłam na atomy, rozproszyłam. Wszystko we mnie funkcjonowało osobno. A potem zaczęło wracać na swoje miejsce,wrazzodpowiedzią. –Nocóż–westchnęłam–widoczniezamałoobrywamodżycia. Weronikasięroześmiała. –Nie,obrywaszażzadużo.Tylkożetychybachceszuciec,niezmienić.Apozatymmaszdzieci.Aja nie.Gdybynieto,pewniezostałabymwWarszawie.Mnienaniczymniezależało.Możedlategoszukałam Czarusia.Zegoizmu.Żebymiećkogoś,kimmusiałabymsięzaopiekować. Wszystko zdawało się mówić, że Weronika podjęła dobrą decyzję: sad przy domu, zapach jeziora, wielkikwitnącykasztanowiecnapodwórku,łąkapodlasemilas.Prostypłotzdrewnianychsztachet,na których tkwiły gliniane dzbanki. Mleko, które się zsiada. Jajka od kur hodowanych przez sąsiadkę. Niebieskie okiennice, weki na półkach w spiżarni. Kartofle w piwniczce. A przede wszystkim dom – pełenzapachów,przyjaznychodgłosów,zwierząt,którewybrałyWeronikę.Jaktunieulecczarowiwsi. Kiedyjużprawiemuuległam,Weronikapowiedziała: –Nieulegajpochopnieczarowinatury.Żebyzamieszkaćnawsi,onateżmusiulectwojemuczarowi. Zrozumiałamtodopierotutaj.Pamiętam,jaknapoczątkuwalczyłam:robale,ciemność,piec,którydymi. Niekażdypotrafiodnaleźćsięwtakimświecie. Wyraźniedawałamidozrozumienia,żejabymniepotrafiła. PrzedwyjazdemjadędoJolinapożegnalnepogaduszki.Zastajęjąwmarnejformie.Aha,czylijest wtrakciejednegozeswoichgłębokich,ale,naszczęście,krótkotrwałychkryzysów. –Bezsensu–mówicichoimilknie. Nabierampowietrzaizaczynamterapeutycznąprzemowę: –Joluś,pomyśltylko,ilepokoleńwychowałaśwduchu„czegopoetaniemiałnamyśli”.Niemów,że twoje życie jest jałowe i bez sensu. Owszem przydałaby się jakaś przyzwoita pensja, ale pamiętaj, te pokoleniawypuszczonewświatkrocząterazponimbynajmniejniebezmyślnie,o,nie!,dziękitobiemają trochę oleju w głowie. Czy można więcej w życiu osiągnąć? – kończę na najwyższych tonach, zpytającymwzrokiemutkwionymwjejtwarzy.Możewystarczy,amożebędęmusiałakontynuować. Cisza. Jolka otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz znów je zamyka i macha ręką. Zachęcam ją wzrokiem:„No,no,powiedzżecoś”.Wkońcuwyduszazsiebie: –Wieszco,bujajsię. –Och–wysapujęrozczarowana. –Mamniezapłaconyrachunekzaprądijakiśuczeńposkarżyłsiędyrektorowi,żezadużowymagam. Pewniejedenztychzolejemwgłowie.Mamgdzieśpokolenia,którekrocząpoświecie,tychtępaków, copodczasmoichlekcjibawilisiętelefonami.–Tonjejgłosuniebezpieczniesięnasila.–Iniechmitutaj niktnietruje,zwłaszczaty,mojadroga,omisjachizasługach,bonieręczęzasiebie.Jasnacholera,setki debilnychwypracowań,zdaniabezpodmiotu,orzeczeniaidopełnienia. –Tochybaniemożliwe–mówięcicho. –Owszemmożliwe!Iżycieprzez„rz”! –Ależyciusiętonależy–odpowiadamjeszczeciszej. Wiem,żezachwilęzmiażdżymniejakąśbłyskotliwąuwagą,alewtymmomencie,namojeszczęście inanieszczęściedzwoniącego,odzywasiętelefon. „Nieodbieraj”,proszęjąwmyślach. –Tak!–rzucaburkliwiedotelefonu. Siedzęcichojaktrusiaizulgąwidzę,żetwarzJolkizaczynasięwygładzać.Pochwilipojawiasięna niej cień uśmiechu, potem uśmiech półgębkowy, cały uśmiech, a wreszcie uśmiech od ucha do ucha. Zakrywadłoniątelefonigłośnymszepteminformuje: –Mójdawnyuczeń. Kiedykończyrozmowę,wjejoczachmigocząwesołeiskierki. –Bardzozdolny.DostałjakieśprestiżowestypendiumiwyjeżdżadoLondynu. – Kiedyś jeździli do Padwy, teraz do Londynu – rzucam bez sensu w nadziei, że kryzys Jolki został zażegnany. –Spakowanajesteś?–pyta,jakgdybynigdynic,iwybuchaśmiechem,któryprzyjmujęzulgą.Wiem, cozarazusłyszę,boJolkaprzypominamiotymprzedkażdymmoimwyjazdem. –Proszębardzo,mów,przecieżodczasudoczasumusiszmiotymprzypomnieć. –Tak,muszę.–Jolkachichoczeitrzymasięzabrzuch.–Nigdyniezapomnętwojejpłonącejwalizki. Totrochęniefair,żewciążwracadotegozdarzenia,alewtejchwiliwolętoniżjejzałamania.Iteż sięzaczynamśmiać. –Chcesz,tojeszczerazciopowiem–proponuję. –Tak,proszę,tomizawszepoprawiahumor. – Owszem, kiedyś w czasie pakowania spaliła mi się połowa zawartości walizki, bo spadł do niej zapalony papieros, ale pożar powstał nie z mojej winy, tylko przedstawiciela bankowego, tak to się chyba nazywa, który zadzwonił akurat wtedy, gdy się pakowałam, i próbował mnie nakłonić do zaciągnięcia bezzwrotnej pożyczki. Ten papieros zapewne wypadł mi z ust z radości i wielkiego zdumienia. Każdy by się ucieszył. – Za każdym razem opowiadam Jolce tę historię coraz barwniej idorzucamdoniejcośnowego.–Naszkapitalizmwówczasdopieroraczkował.Ofertabyłabajeczna: „bezzwrotnapożyczka”wedługmnieoznaczałanieopodatkowanądarowiznę.Bankowiecomiłymgłosie rozbudzał drzemiącego we mnie homo oeconomicus, a tymczasem moje ubrania się tliły. Teraz, kiedy ktośdomniedzwoniwsprawiedarmowychbadańalbobieliznyprzeciwreumatycznej,mówię,żejatu tylko sprzątam. Kłamstwem w tym zdaniu jest jedynie słówko „tylko”. Ale wtedy… Wtedy były inne czasy. Czasy wielkiej niewinności i naiwności. I bezgranicznej wiary w zdobycze kapitalizmu, która zastąpiłabezgranicznąniewiaręwzdobyczesocjalizmu.Wystarczy. –Jeszcze,proszę–mówiJolka,składającdłoniejakdomodlitwy. – Nie zauważyłam, że się tlą, bo ze słuchawką przy uchu poszłam do kuchni, żeby zgasić gaz pod kapuśniakiem, cały czas usiłując zrozumieć, dlaczego ktoś chce mi ofiarować pieniądze, których nie zarobiłam. Wreszcie pojęłam i równie miłym co agent bankowy głosem powiedziałam, że też chętnie udzielęmupożyczkinatakichwarunkach.Rozłączyłsiębez„dousłyszenia”.Kiedywróciłamdopokoju, okazało się, że ta pożyczka rzeczywiście by się przydała, bo prawie cała moja garderoba poszła zdymem. –Aterazpowiedz,jakugasiłaśpożar–prosiJolka. –Nodobrze,aleobiecaj,żekiedystądwyjdę,niepogrążyszsięwdepresji. –Obiecuję. – Otóż wlałam do walizki napoczętą butelkę wybornego chardonnay, prezent od Artura, właściciela cudowniezaopatrzonejpiwniczki,którego,nawiasemmówiąc,powinnamodwiedzić. –Dobrze,żeniemiałaśpodrękąbutelkizwódką. Kiedy wychodzę od Jolki, nadal słyszę za drzwiami jej śmiech. Terapia przez opowiadanie śmiesznychhistoriijestbardzoskuteczna,tylkożemnienadalżaltamtychubrań. Po powrocie do domu, zaczynam się pakować. Maks nerwowo szeleści gazetą, co rusz ją odkłada ipyta,czyniepotrzebujępomocy. Powielogodzinnejszamotaninie,botylkotakmożnanazwaćprocedurępakowania,jakiejbezwolnie ulegam od niepamiętnych czasów, zamykam walizkę i wyczerpana siadam na kanapie. Padają kolejne pytania: –Maszlatarkę? –Ankama. Szelestgazety. –Ładowarkę? –Mam–mówię,poczymzrywamsięizaczynamjejszukać. Pytaipyta,icochwilaokazujesię,żejednakniewszystkospakowałam.Wczasachprzednastaniem Maksa to Jolka w przeddzień mojego wyjazdu zawsze zadawała mi rutynowe pytania. Brakuje mi tego rytuału,apozatymchcęsprawdzić,jaksięczuje,więcdoniejdzwonię. –Dlaczegoniepytasz,czywszystkospakowałam? –BoterazpodobnorobitoMaks. – Owszem, ale czy ty wiesz, o co on pyta? Czy zabrałam śrubokręt. Czy mam latarkę, baterie, podręczną apteczkę, scyzoryk. Na co mi scyzoryk? Nie mogłam domknąć walizki. Jak Charlie Chaplin wfilmieWłóczęga. –Niepojęte.Uwaga,wyliczam:szampon,balsamdociała,pastadozębów,różowetabletki,niebieska apaszka,gumkidowłosów,opaska,lampkanocna,jasiek… –Nie,jasiekmaszty,jamampusię. Czyliprzeszłojej.Mogęspokojniejechać. Mój bagaż jest dwa razy większy niż Anki, ale nie przejmuję się tym – nie po to jedziemy samochodem,żebymmusiałasięograniczać.Nawszelkiwypadekpytam: –Czytyabynapewnozabrałaśzielonydres? – Mam wszystko, co niezbędne. Nie zabawiaj się w moją mamę: kiedy wyjeżdżałam, co pięć minut wchodziładomojegopokojuipytałaokolejnąrzecz,bezktórejsięumiera,jeśliniemaszjejprzysobie przezdwadzieściaczterygodzinynadobę. –Awiesz,moja,kiedygdzieśjadę,przypominami,żebymnienawiązywałapochopnychznajomości ikładłasięwcześniespać.Rozumiesz?Wcześniespać.Takjakbymbyłaszesnastolatką,którawyjeżdża napodrywimazamiarszalećponocach. –Musimiećkutemujakieśpowody–stwierdzazłośliwieAnka. Przez resztę drogi albo milczymy, albo zdawkowo komentujemy krajobraz ozdobiony dworkami obronnymiibunkramiwypoczynkowymi,któreprzetrwająwszelkiekataklizmy. Kiedy parkuję przed Szarotką, natychmiast potwierdza się, że trafnie wybrałam. Pensjonat jest oddalonyodnajbliższychdomostwconajmniejpięćkilometrów,wpobliżuniemaanijednejknajpy,ani jednego sklepu, w którym można by kupić słodycze, wino albo papierosy – wokół panuje kojąca cisza iwidaćjedyniepola,ugory,pagórkiilasy.Azżywychistot–tylkokrowynałące,kilkapsówirudego kotanaparapecie. –Tak,chybarzeczywiścieschudniemy–mówiAnka,rozglądającsiępookolicy.–Dobrywybór. –Niechwaldnia,lepiejwejdźmydośrodka,możesięokazać,żejesttamogromnasaladansingowa, gdzieponocachodbywająsiędzikiepotańcówkiprzymuzycediscopolo. –Notosobierównieżpohasamy,wtańcutracisięmnóstwokalorii.–Ankazacieraręce. W hallu słychać jednak muzykę równie kojącą jak cisza na zewnątrz – żadnego disco polo, tylko dźwięki gitary i słodki dziecięcy chórek. Wszędzie róże w rozmaitych kolorach, chyba sztuczne, na ścianachobrazy…naścianachobrazy…obrazy…tak,naścianachświęteobrazywpozłocistychramach: Matka Boska z Dzieciątkiem, Dzieciątko bez matki, święty Józef, nasz papież, a nad recepcjonistką – całkiem spora figura Chrystusa na krzyżu, opleciona bluszczem i przystrojona krwistymi jak jego rany różami.Stojęjakwrytaizastanawiamsię,codalej:czypożegnaćsięzpieniędzmiiodrazuzmykaćdo samochodu,czymoże,bezwyciąganiaszybkichwniosków,zostaćiczekać,colosnamzgotuje. –Anka–szepczę.–Janiebyłamubierzmowaniainiezabrałammodlitewnika. –Niemartwsię,mammaturęzreligii.Wliceumchciałamzostaćzakonnicą.Damyradę–odpowiada. Wciąż się waham, ale kiedy z głębi korytarza wyłania się sylwetka w czarnej sutannie, odruchowo chwytamzarączkęwalizki. –Stój–rozkazujeAnka,łapiącmniezaramię.–Skoromnietutajprzywlekłaś,przelałamnaichkonto zaliczkę i musiałam spędzić trzy godziny w rozpadającym się samochodzie, w którym bez przerwy coś stukaicuchniepapierochami,toteraznieurządzajmitutajprzedstawień,tylkobierzklucz. – Niech będzie pochwalony – pozdrawiam przystojnego księdza około pięćdziesiątki, który właśnie nasmija. –SzczęśćBoże–mówiAnkazminą,jakbycośprzeskrobała. –SzczęśćBoże–odpowiadaksiądzzpromiennymuśmiechem. Odstawiamwalizkęipowolipodchodzędorecepcjonistkiwsweterkuzgłębokimdekoltem,któraod dłuższego czasu bez słowa, ironicznie, obserwuje nas spod Chrystusa uwięzionego w pętach bluszczu. Chcępowiedzieć,żetendekoltnielicujezesceneriąwokółniej,aleStrofastukasięwmojeczołood wewnątrz. –Niewiem,czydobrzetrafiłyśmy,bomożewpobliżujestjeszczejedenpensjonatSzarotka,alemy jednaknaturnusodchudzający,więcchybazaszłapomyłka… – Nie zaszła – odpowiada dziewczyna. – Pokój numer trzynaście, tutaj program dla obu pań, obiad zawszeoczternastej,adziświeczoremspotkaniezdietetyczką. –Obowiązkowe?–pytam. – Nic nie jest obowiązkowe. – Wzrusza ramionami. – Można przez dwa tygodnie nie wychodzić złóżka. Już o nic nie dopytujemy, tylko grzecznym truchcikiem udajemy się na pierwsze piętro do pokoju numertrzynaście–toteżwydajemisiępodejrzane,przecieżtrzynastkajesttylkojedna,dlaczegoakurat nam się musiała przytrafić? Owszem, jestem zabobonna. Co z tego – ta słabość dotyka nawet wielkich ludzi. Caruso podobno nosił naszyjnik z sardeli, który miał go chronić przed chorobami. Niestety, ów naszyjnik nie zdołał zniwelować magicznego działania whisky i mocnych papierosów egipskich, więc artystadośćmłodoumarł.Anka,jaksięokazuje,teżjestprzesądna. –Trzynastka–szepczezachwyconaizbłogimuśmiechemdodaje:–Mamzłeprzeczucia.Przydałby sięjeszczeczarnykot. –Nie wchodźmy tam – proszę ją w nadziei, że jednak rzuci hasło do odwrotu, zanim przekroczymy prógpokoju,którymożeokazaćsiępechowy.–Mamdośćprzygód. – Nie żartuj. Chcę tutaj zostać, zwłaszcza po tym, co przed chwilą zobaczyłam po drugiej stronie korytarza.Tonaprawdęintrygujące.–Pokazujenacośpalcem. Patrzę w tamtym kierunku i nic specjalnego nie widzę. Po każdej stronie korytarza wyłożonego drewnianąboazeriąciągniesięjedynieszeregidentycznychdrzwi,amiędzynimiwisząobrazywnieco skromniejszychramachniżtenaparterze,alezpewnościąpędzlategosamegoartysty.Jest!–najednych zdrzwiwidniejetabliczkaznapisem„Kaplica”.Podchodzędonichinaciskamklamkę:wśrodkuołtarz, stółmszalnynakrytyśnieżnobiałymkoronkowymobrusem,konfesjonał,obrazyikrzyże,woknachzamiast szyb – witraże w jaskrawych kolorach z przewagą czerwieni i błękitu. Anka wskazuje z kolei w głąb korytarza.Najegokońcuteżstoikonfesjonał.Pocoimażdwa? – Szybko, sprawdźmy w programie, czy spowiedź jest obowiązkowa – mówię zdenerwowana. – Wprawdzieniemamnicprzeciwkospowiedzi,alewówczascałedwatygodniemusiałabymspędzićna klęczkachprzedkonfesjonałem.Szkodabyłobytegomiłegoksiędza.Spowiedźusznawmoimwykonaniu mogłabysięokazaćostatniąwjegożyciu:zrzuciłbysutannę. – Przestań paplać – rozkazuje Anka i otwiera drzwi. – Piękny pokój, z widokiem na pola i lasy, aobrazkinaścianiecałkiemgustowne.Niezaszkodzinammałeduchowewsparcieiodrobinamistyki.– Wysuwaszufladęszafkinocnejidodajezsatysfakcją:–Iproszę,jestteżBiblia. – To akurat normalne – stwierdzam. – Pokoje hotelowe, od kiedy weszliśmy do Unii, często są wyposażone w Biblię, chociaż w Polsce nikt jej nie czyta. Mnie to akurat odpowiada, bo kiedy na wyjeździeskończymisięlektura,toczytamsobieBiblię.Niektórefragmenty,naprzykładoarceNoego czySodomieiGomorze,znamjużnapamięć. –Niewierzę.–WzrokAnkipotwierdzatęniewiarę. – No to posłuchaj: „A wtedy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia. I zniszczył te miasta oraz całą okolicę wraz z mieszkańcami miast, a także roślinność. Żona Lota, która szła za nim, obejrzała się, głupia, i zamieniła w słup soli…” – zaczynam recytować grobowym głosem, a wtedy gdzieś,chybanadrugimpiętrze,rozlegasiękrzyk. Milknę przestraszona, że to ja go sprowokowałam swoją recytacją. Anka wpatruje się we mnie karcącymwzrokiem. –Ococichodzi?–szepczę.–Teefektyspecjalnetoniemojasprawka. –Ktociętamwie. Uchylamdrzwi.Naschodachsłychaćtupot.Ktośponichzbiega.Potemznów,jakbytępierwsząosobę ktośgonił.Wychodzimynakorytarz.Żywegoducha. Odziesiątej,wyczerpanewykłademdietetyczkiigłodne,bezczytaniagasimyświatło. – Ta dieta nie wygląda na optymalną. – Głos Anki nie brzmi wesoło. – Już raczej na minimalną imikroskopijną. – Chciałam stąd uciekać, ale ty byłaś pełna nadziei i złych przeczuć, które z racji swojego zawodu uwielbiasz. –Owszem,nieprzeczę,bototakiemiejsce,gdziecośsięmusiwydarzyć.Jestwproststworzonedo tego. Przepadam za opowieściami grozy, zwłaszcza takimi, w których narrator już na początku zapowiada, że niebawem stanie się coś strasznego, na przykład, że umrze, ale nie mówi tego wprost, onie,tylkoowijawbawełnę:„Kiedyweźmiesztęksiążkędoręki,łaskawyczytelniku,mniejużpośród żywychniebędzie…”albo:„Niebawempożegnamsięztymświatem,alezanimtonastąpi…”.Todziała namojąwyobraźnię.KiedyweszłyśmydoSzarotki,natychmiastpoczułamklimatpowieścigotyckiej,tak jak na kilometr czuję zapach… – czekam, rzecz jasna, aż powie słowo „krew” albo „zbrodnia”, ale niesłusznie–…zapachświeżychogórków. –Tak,wiedziałam,żecościętutajzatrzymujepomimotychkrzyżyiksiędza. – Tutejszy entourage w ogóle mi nie wadzi, przeciwnie, bo jestem wierząca. Zapamiętaj sen pierwszejnocy–prosiAnka.–Możesięnamprzydać. Powoli zasypiam. Anka coś jeszcze mówi, ale jej słowa dochodzą do mnie już z daleka, zniekształconeipulsująceechem,jakwkościelnejkaplicy. BudzimniedzikidźwięksuszarkiipieśńnaustachAnki.Zatykamuszy,alewiem,żetonicnieda– lepiejodrazuwstać.Zaoknem,nadpolami,leżymlecznamgła,wktórejporuszająsięjakieśsylwetki. Wyglądatodośćupiornie.Dopieropodłuższejchwiliokazujesię,żetozwykłekrowy,iuczuciestrachu, które już, już miało zamiar rozkołatać moje serce, mija. Dlaczego tak wielu rzeczy się boję – mgły, ciemności, lasu, myszy, owadów, wody, ognia i na dodatek mam jeszcze lęk wysokości i symulowaną agorafobię?Światstworzonopoto,żebyśmysiębali.Więcsięboję,nawetweśnie.Tejnocydręczyła mnietrzynastkaiduchownywczarnejsutannie,SodomaiGomora,awkońcuupiornyhydraulik,którynie chcąc spłacać swoich długów, wymyśla kolejne niestworzone historie i wreszcie morduje swoją dobrodziejkę,czylimnie,kluczemfrancuskim. –O,nieśpisz. Ankastoiwotwartychdrzwiachłazienki,skądbuchająkłębyaromatycznejpary.Budząsięwemnie proustowskieinstynkty:zapachbergamotkizapamiętamnazawsze. – I po co brać prysznic, skoro za chwilę mamy morderczy marsz z kijkami? – pytam, teraz z kolei oszołomionabarwamijejszlafrokawrajskieptakiikwiaty.–Jawkażdymraziewolęsięumyć,dopiero jaksięubrudzę.Najważniejsze,żebysiępiękniemiędzysobąróżnić,prawda? –Oj,różnimysię,różnimy.–Ankalustrujemnieodstópdogłówinadłuższyczaszatrzymujewzrok na moim przaśnym szlafroku, który od wieloletniego używania spłowiał, zdeformował się i w kilku miejscachprzetarł. –Noco?Napewnogoniewyrzucę.Ztrudemrozstajęsięzrzeczami.Kiedyśwyrzuciłamdośmieci dziurawebuty,aleniedokubławdomu,tylkoodrazudokontenera,żebymnieniekusiło.Wystałamje w cedecie na Woli. Ale czy ty w ogóle wiesz, co to był cedet? Ty pewnie kupowałaś ubrania wkomisach.Ipotemwnocyposzłamzlatarkąpotebuty,boztęsknotyzaniminiemogłamzmrużyćoka. Ankapatrzynamniezpolitowaniemistukasięwczoło. Idędołazienki,podrodzewydajączsiebieseriępogardliwychprychnięćprzeznaczonychdlaAnki. Jeśli nasz pobyt tutaj ma wyglądać tak, że każda sztuka mojej ulubionej garderoby będzie u niej wywoływaćatakiśmiechu,todziękuję. –Niegniewajsię–wołaAnka,kiedyszorujęzęby.–Jacinawetzazdroszczę,boprzynajmniejnie tracisz czasu na te wszystkie bzdety, od których jestem uzależniona. Czy wiesz, że nie potrafię wyjść z domu ubrana na luzie, chociaż moja praca często wymaga wygodnego stroju? I sportowego obuwia, któregonieznoszę. Niewiedziałam,żemożnasięuzależnićodkiczowatychprzyodziewków,szpilek,malowaniapaznokci irobieniadzieńwdzieńmisternejfryzury. –Tenałoginapewnominiezagrażają–odkrzykuję. – Co ci się śniło? – pyta, przybierając niewinną minę, co, zdaje się, ma stanowić przeciwwagę dla ironii,którejostrzemprzedchwiląmnieugodziła. –Bond.JamesBond–odpowiadam.–Wswoimprzyciasnymgarniturku.Jakmnieuwalniazrąksekty albo mafii, nie pamiętam, i już, już mamy się pocałować, kiedy do akcji wkracza szalona detektywka, którachcemigoodebrać. –Sekta,mówisz.Sektatocałkiemprawdopodobne.Rozejrzęsiętrochę,powęszę,atysięszykujdo marszu.Spotkamysięnadole. Kiedy wędrujemy przez chłodny poranny las, w grupie jeszcze grubszych grubasów niż ja, Anka wpewnejchwiliniecozwalniairuchemgłowywskazujenakoniecgroteskowegopochodu. –Nosmnieniezawiódł–mówi,kiedywyprzedziłnasnawetnajpowolniejszyinajbardziejzasapany uczestnikturnusu,panwnaszymwieku,zzabójczymwąsikiem,podobnydoFlapa. – Wyczułaś gdzieś zapach świeżych ogórków? I co z tego, przecież się odchudzamy, to pewnie codzienniebędziemyjeśćogórki,pomidory,cebulę… –Niełudźsię,podstawątejdietyjestkapusta.Sprawdziłam.Tunaprawdędziejesięcośdziwnego. –Noniewiem.Kapustawdiecieodchudzającejwogólemnieniedziwi. – Mnie też nie. Ale oni prowadzą wczasy odchudzające, prawda? Więc dlaczego na drugim piętrze mieszkatylumizernych?Kiedyzciekawościtamzajrzałam,mieliakuratzebraniewhallu.Namójwidok wszyscyzamilkli,jakbysięprzestraszyli. Chyba raczej na widok twojej fryzury i makijażu, które pasują do tego miejsca jak pięść do nosa, pomyślałam,agłośnopowiedziałam: –Co,możesekta?Nietraktujtakpoważniemoichsnów.TenoBondzieakuratwymyśliłam.Widocznie sąteżinneturnusy,naprzykładdlatych,cochcąprzytyć,albodlakółkaróżańcowego,wiesz,takaplica, ksiądz,pieśnireligijne.Niechcęsiętymzajmować,przynajmniejdopókiniezacznąmnienawracać. – Ja tylko mówię o swoich obserwacjach. Niech ci będzie, że mam skrzywienie zawodowe. Ale dziękitemuwidzęwięcejniżinni. –Aterazniecoszybciej!–wołatreneristadkogrubasówprzyśpiesza. –Niedamrady–wysapujępodziesięciuminutach.–Biegnijznimi,wolęzginąćwlesierozszarpana przezwilki. –No,paniMarysiu,jeszczetylkodwakilometry.Proszęsięniepoddawać–zachęcamniepaniWanda z Lublina, najstarsza, lecz bardzo dziarska uczestniczka turnusu. – Przyjeżdżam tu od trzech lat i za pierwszymrazemteżomalnieumarłam. – Między „omal nie umrzeć” a „umrzeć” jest spora różnica – odpowiadam, podczas gdy Anka, podskakując lekko jak gumowa piłka, obiega mnie dookoła z uśmieszkiem, za który zabiję ją tej nocy, kiedyzaśnie. Jaktodobrze,żeMaksprzypomniałmioscyzoryku.Niesądziłam,żesięprzyda. Nieumarłam,aleprzyobiedzie–zupakapuściana,tartamarchewka,porcjarozgotowanychbrokułów orazkwaśnykompotnieokreślonejbarwy,czylibarwypomyj–bardzotegożałuję,zwłaszczażezkuchni dolatują nęcące zapachy całkiem normalnych potraw, bynajmniej nie wegetariańskich. Herbata ziołowa regulująca trawienie dopełnia czary goryczy, a świadomość tego, że za godzinę powinnam się stawić wsalitortur,czyligimnastycznej,pozbawiamniereszteksiłizwalaznóg.Naszczęściejużwpokoju,na łóżko. – Same cyborgi. Widziałaś? Tacy grubi, a do końca radośnie truchtali. Ja tego nie przetrwam – wyjękuję. –Przetrwasz,przetrwasz.Idęsięrozejrzećipowęszyć,atysięzdrzemnij,maszpółgodziny. Nikt mnie jednak nie budzi. I śnię, tym razem chyba sen proroczy, którego Anka domagała się pierwszegodnia.Stojęwgęstejmgle,zktórejwyłaniająsięludzie,bladziismutni,cochwilaktośinny, wzwolnionymtempie,poczymznikają.Miotamsię,boniewiem,skądwyjdziekolejnyupiór.Itakprzez całyczas. –Obudźsię–słyszęgłosAnki.–Okropniejęczałaś. –Boże,dzięki.Śniłymisiętrupywemgle.Topewnieprzeztopole,gdziepasąsiękrowy.Widziałaś? – Nie widziałam, ale czuję, że nie będziemy się nudzić. Już się nie nudzimy. Naprawdę mroczne miejsce.Tylkoniewolnonamsięzdradzić,botutajwszyscysąwzmowie.Iniewykluczone,żeksiądz jestfałszywy.Wkońcukażdymożesobiekupićsutannęiudawaćksiędza. – Ty na pewno nie. Od razu by cię zamknęli w zakładzie dla obłąkanych, gdzie mogłabyś się przerzucićnaNapoleona.Anka,tonaprawdęchorobazawodowa.–Śmiejesięipotakuje.–Kiedynie maszżadnejzagadkidorozwikłania,popadaszwparanoję. – Mów, co chcesz, ale ta grupa na górze jest podejrzana. Kiedy się rozglądałam, z jednego pokoju wybiegła zapłakana dziewczyna, a za nią przestraszona kobieta, mniej więcej w naszym wieku. Na korytarzustałtenksiądz,kiwnąłdoniejgłową,poczymsięgnąłdokieszenisutannyiwyjął… –Rewolwer! –Bezprzesady,jeszczenatozawcześnie,wyjąłtelefonidokogośzadzwonił.Niestetymówiłzbyt cicho. –Zbytcichojaknaco?–pytam. –Jaknato,żebyusłyszeć,comówi. –Przestań,jasiętylkoodchudzam.Zaraz,wsutannachsąkieszenie? –Nopewnie.Agdzieksiężanosząchusteczkidonosa,pieniądze,telefony? –Toponadmojesiły.Byłaśnagimnastyce? –Byłam.–Ankarobikilkaprzysiadówiskłonów. –Ico? – Wolałabym kick boxing. Czekaj, to nie wszystko. Na schodach znalazłam to. Chyba list, ale bez nagłówka.Przeczytaj.–Podajemizmiętąkartkę. –Nieczytamcudzychlistów. – No to ja ci przeczytam: „List do Boga? Nie będę pisać do kogoś, kogo nie ma. A jeśli jest, tym gorzej,bojestipatrzynatowszystkoobojętnie.Namojeżycie.Czytałamksiążkęonaukowcu,którystał sięniewidzialny.Teżbymchciała.TylkoPedrobymniewidział.Kradłabymdlaniegoróżnerzeczy.Żeby niemarzłinigdyniebyłgłodny.Bogutonieprzeszkadza.Niemamdokądwrócić.Aterazwrzucętenlist do kibla i spuszczę wodę. I niech się te wszystkie oszołomy ode mnie…”. Tutaj list się urywa. Pedro. Możetopies.Albojakiśniepokorny,któregoprzetrzymujągdzieśigłodzą?Czyco? – Słuchaj, to są czyjeś prywatne sprawy. Nie wolno zaglądać ludziom do głów. Ktoś po prostu wkurzyłsięnaswójlos. Ankajużnieodpuściiwłaśniewciągamniewaferęzduchownymwtlealbonawetwroligłównej. To niesprawiedliwe, że garną się do mnie wariaci i wariatki. Naprawdę wolę towarzystwo ludzi bez żadnychpasjiinarowów. –Idziemynamasaż.Alebądźostrożna,animru-mru–szepczeAnkazpalcemwskazującymnaustach. –Obserwujimilczjakzaklęta. –Animyślę–odpowiadamzeźlona. Niestety, od tej chwili mam oczy i uszy szeroko otwarte, każdy drobiazg, każde słowo, każda mina wydają mi się podejrzane. Nie da się ukryć – jestem asystentką detektywki na urlopie, która dzięki wyostrzonym zmysłom już w pierwszej minucie tego urlopu odkryła coś niepokojącego, a może nawet przewidziałazbrodnię. –Copowieszonaszymmasażyście?–pytawieczorem. – Nic, najpierw leżałam na brzuchu, a kiedy się odwróciłam na plecy, zamknęłam oczy, żeby nie widzieć,jakijestpięknyimłody,inieuciecstamtąd.Czułamsiętak,jakbymleżaławprosektoriumna stolesekcyjnym. –Przesadzasz.Jaknaswojepięćdziesiątlatwyglądaszcałkiemnieźle. –Wątpliwykomplement.Mów.Przecieżwidzępotwojejminie,żeznówcoś„zwęszyłaś”. –Spotkałamtędziewczynę.Zgarbiona,smutna.Zresztąwszyscyonimająwypisanynatwarzysmutek. Widziałaś?Snująsiętuitam,jaktrupywtwoimśnie,jacyśnieobecni,milczący.Spytałam,czytojejlist iczyniepotrzebujepomocy.Wyrwałamigozrękiiuciekła. –Anka,chodźmynakolację,apotemspać.Wogóleniepodzielamtwojejciekawościświatailudzi. Nieobchodząmnie.Wolępoczytać. KolejneświętabezBartka.Tegorocznazimajestpiękna.Napadałomnóstwośniegu,któryzadnia skrzysięwsłońcu,anocąwświetleksiężyca.NamawiałamManię,żebyprzyjechaładomniezmamą natydzień.NiestetyLauraznówzniknęłazdomu,aManiaczeka.Nieśpi,nieje,tylkoczeka.Bardzo schudła. –Dlaczegotrzebamiećdramatyczneproblemy,żebyschudnąć?!–pytam,patrzącwsufit. Ankaodrywawzrokodgrubejksiążki,naktórejokładcewidniejezielonypotwóroraztytuł:Zgroza wDunwich. –Niewiem.Alesątacy,cochudnązeszczęścia.Naprzykładkiedysązakochani. –Ajasięzakochałamiutyłam. –Widocznienienależyszdotejgrupyludzi.Alboniejesteśzakochana. –Nie,widocznieMaksgotujezbytkalorycznepotrawy. –Dziwne,żeumiegotować. –Przecieżtojednaznajbardziejmęskichumiejętności.Faceci,którzyotymwiedzą,niewpuszczają kobietdokuchni.Aleteraz,popowrocie,będębezwzględna. –Przeztydzień. –Nie,jużzawsze. –Aniu,acotystudiowałaś?–pytamnizgruszki,nizpietruszki. –Prawo.Tylkodlatego,żemiałamświetnąpamięć. –Ipotemposzłaśdopolicji? –Jaksobiepoliczysznapalcach,tojeszczedomilicji.Mamnadzieję,żetocinieprzeszkadza. –Ależskąd–zapewniamtrochęnieszczerze. – Tak, tradycji rodzinnej stało się zadość. Chciałam zbawiać świat, wsadzać za kratki dilerów, ratować narkomanów. I nie zauważyłam, kiedy moja córka stała się narkomanką. Najciemniej jest pod latarnią. Sądziłam, że po prostu mam w domu trudną nastolatkę. Zaniedbałam ją, dużo pracowałam, akiedymiałaproblemy,najczęściejmusiałyśmyodłożyćrozmowęnapóźniej.Mążteżbyłbardzozajęty, a poza tym on nie nadawał się do rozmów ze zbuntowaną dziewczyną. Złościł się. W jego domu panowaładyscyplina,każdywiedział,comarobićigdziejestjegomiejsce:dziecisięucząipomagają matce, która nie pracuje zawodowo, a ojciec zarabia na chleb. A jak się komuś nie podoba, to tam są drzwi.Ktowie,możetakimodelrodzinymasens.Kochaliśmyswojedzieci,aleświatzbytszybkosię zmieniał,nienadążaliśmyzanim.KiedyPolaumarła,odeszłamzpolicji.Namawiali,żebymzostała,ale niemogłam. –Ajaksobiepotemdałaśradę? – Różnymi sposobami. Gdyby nie Igor, mój syn… Był jeszcze mały. Bałam się, że u niego też coś przegapię. No i przyjaciele, którzy nie zawiedli, chociaż się od nich odsunęłam. Żyłam według ustalonegoplanu.Nasiłę.Postanowiłam,żechcemisięchcieć:terazpójdędokina,terazugotujęobiad, teraz wstanę, a teraz położę się spać. Ale pytałaś o moje studia. Były nudne jak flaki z olejem. No to dobranoc,bowstajemyoświcie,ajaprzedgimnastykąchcęsięrozejrzeć. „Rozejrzećsięipowęszyć”–wciążtosłyszę. –Aniemożeszsobieodpuścićibeztroskospędzićurlopu? –Niemogę.Jakniemamnicdoroboty,tozaczynamświrować. Wyspałamsięwdzieńiteraznieczujęsenności.Ankazasypia,ajadalejczytam. Niepoddałamsię.Dzieńwdzieńdzwoniłamdoniej.Przestałaodbierać.Napisałammejl:„Niema sensu, żebyś się tam zadręczała w czasie świąt. Twoja mama też potrzebuje oddechu. Ona wszystko bardzo przeżywa, tylko nie okazuje tego, żeby cię nie martwić. Zostawisz otwarte drzwi i pełną lodówkę.KiedyLaurawracadodomu,zawszewidzitwojązbolałąminę,więcczymprędzejchceuciec. Takieminymiałymojamamaibabcia,kiedywliceumnotoryczniewagarowałamipaliłamtrawkę.Im bardziejsięmartwiły,tymwięcejwagarowałam,botomnieokropniewkurzałoiwpędzałowpoczucie winy.Jeśliniebędziecięwdomu,Laurazostanienadłużej.Odpocznie,zbierzemyśliimożezatęskni zanormalnymżyciem.Pozwóljejpobyćprzezkilkadnisamejwciepłym,czystymdomu.Zbolaływzrok –tonajmniejskuteczny,najgorszysposóbwpływanianabliskich. Laura rzeczywiście przyszła wtedy i spędziła w domu kilka dni. Zostawiła po sobie brudne talerze ibrudneubrania,aletymrazemwyszłainaczej:wyjątkowowzięłaprysznicipołożyławkuchnikartkęze słowem:„Dziękuję”.Iposłałałóżko.SkądWeronikamogławiedzieć,żeLaurategopotrzebuje? Przyjechały.Nawiozłyprezentówimnóstwoingrediencjidowspólnegobiesiadowania. – Weroniko – powiedziała mama Mani, kiedy weszły do domu – proszę cię o jedno: pozwól mi gotować.Muszęsięczymśzająć,wprzeciwnymraziecałyczasbędęzrzędzić. –Ależoczywiście–odpowiedziałam.–Jatylkoupiekęchleb,resztęzostawiammamie. I mama Mani natychmiast przystąpiła do pracy. Zrobiła pierogi i uszka do barszczu, upiekła pierniczki,makowiecisernik,przygotowałarybęfaszerowaną,śledzienatrzysposoby. A kiedy ona szalała w kuchni, którą natychmiast oswoiła, my z Manią spacerowałyśmy po lesie. Widziałam, jak z twarzy Marii powoli znika napięcie. Kilka razy uśmiechnęła się na widok dokazujących psów. Czaruś ją czarował, bo liczył na kilka kąsków pod stołem. Józia obszczekiwała wszystkiekrzakiibezprzerwy,jaktoprymuska,przybiegaładomniepopochwałę. – Wiesz, boli mnie – powiedziała Mania wpatrzona w skute lodem jezioro – że Marcel pojechał sobienanartyibędziesiębawiłwsylwestrajakgdybynigdynic,kiedytracimyLaurę. –NiezajmujsięMarcelem.Myślodzieciachimamie.Aprzedewszystkimosobie.Marcelucieka, ale wcale nie przed dziećmi, tylko przed sobą. Dlatego nie umie być sam. Musi mieć obok siebie kobietę.Ipotrzebnamupewność,żewszyscygokochająipodziwiają,boonsamsiebienieznosi,tylko otymniewie. –Niezauważyłamtego.Myślałam,żejestwsobiezakochanyjakzwykłynarcyz. – Jeśli idzie o antyk, to jednak ja jestem tu specjalistką. Narcyz zakochał się nie w sobie, lecz wodbiciuswojejtwarzy.Onwogóleniemiałkontaktuzwłasnymiuczuciami.Zresztąkobiety,któreza nimszalały,byłyrówniepróżnejakonikochaływyłączniejegourodę.Nieposzukiwaływnimzalet, pragnęły jego ciała. Czy to jest miłość, czy chęć posiadania? Dlaczego Echo nie pokochała na przykładHefajstosa,którybyłsolennyipracowity? –Bobyłkulawy?Zaraz,przecieżonmiałżonę,pięknąAfrodytę. –Nieważne.Byłaniewiernainiekochałago.Zrozum,narcyzzakochujesięwswojejwyjątkowości, którąsamkreuje.Wciążprzeglądasięwjakiejśwodzie,ataknaprawdęwinnychludziach,iniemoże sięsobienadziwić.Aczymiłośćdosiebiesamegomożesięziścić?Iczyktośtakinadajesiędożycia rodzinnego? –Chybanie. – Mylisz się. Musi jedynie trafić na kobietę, która się spełnia w byciu z narcyzem i będzie go podziwiać. –Ajeślinaprawdęjestwyjątkowy? –Niewiem,alenaprawdęwyjątkowiludziechybaniepodkreślająswojejwyjątkowości. –Dlaczegootymmówimy? –Jużprzechodzędomeritum:podobnoosobowośćnarcystycznąmasięnazawsze,więcnieliczna to,żenarcyzsięzmieni.Ajeślitaksięstanie,wcowątpię,spotkacięmiłaniespodzianka. –Czysąteżnarcystycznekobiety? – Jasne, że tak. I też dają popalić swoim bliskim. Większość kobiet w mojej rodzinie była narcyzkami:babcia,mama,ciotki.Zadręczałymnieisiebienawzajem.Uciekałamodnich. Kiedywróciłyśmyzlasu,czekałnanaspięknienakrytystół,kotyipsybyłynakarmione,awłaściwie przekarmione,ipachniałoprawdziwąWigilią,czyliprzedewszystkimgrzybami. Mamiebłyszczałyoczy,policzkimiałazarumienione.Wgranatowejsukni,zbroszkąszarotkąprzy kołnierzyku,wyglądałapięknie. – Dziewczynki, przebierzcie się – zarządziła – umyjcie ręce i siadajmy do stołu, póki barszcz gorący. A my rzeczywiście poczułyśmy się jak małe dziewczynki i natychmiast zrobiłyśmy, co kazała. Jak dobrzebyćdzieckiem,pomyślałam,aledorosłym,bowdzieciństwietoróżniebywa. Najadłyśmy się jak bąki. Wszystkie potrawy miały smak wielowiekowej tradycji. I teraz z kolei pomyślałamsobie:jakdobrzebyćkobietą.Byciekobietątojakiśdarodlosu,wielkieszczęście.Jak BartekbyspędzałWigilię,gdybytomniezabrakło?Pewniewgórach.Albozmamą,którarobiłabymu wyrzuty,żechodzipogórach.PatrzyłamnaManię,najejmamę–wszystkietrzy,dwiewdowyijedna rozwódka,byłyśmytegowieczoruszczęśliwe.Zwierzakiteż. Pamiętam,oczymmyślałampodczastamtejWigilii:żejeszczeniewszystkostracone.ŻeaniLaura, aniKacpernieodeszlinazawsze.Imiałamrację:Laurawróciłanadobrerokpóźniej,aKacperzAgatą wracają do Polski latem. Mają zamieszkać w Wilanowie, gdzie właśnie kupili mieszkanie. Mama była takaradosna,azwierzętajejnieodstępowały,wiadomo–ktorządziwkuchni,tenmawładzęabsolutną. Sięgam do wyłącznika lampki, ale nie gaszę jej od razu, przedtem patrzę jeszcze na Ankę. Śpi spokojnie,naboku,ufryzowanaipachnącajakzadnia.Ta„nieskazitelność”trzymajązawszewpionie. Dajepoczucie,żewszystkomapodkontrolą,zwłaszczasiebie.Ktorazsięrozpadłizłożyłnanowo,nie chcedopuścićdoponownegorozpadu.Każdyznajdujenatojakąśmetodę.Dziwne,żejaniemamżadnej. „Cotakiego?–słyszęzaspanygłosStrofy.–Pococimetoda,tymaszmnie”. ANKA PorozmowiezManiąodwróciłasiętwarządościanyiwpatrywaławciemnąplamę,którawidniała nieco powyżej jej oczu. Często tak robiła, kiedy zaczynała tracić grunt pod nogami – szukała jakiegoś uchwytu, punktu zaczepienia, zawieszała na nim wzrok i czekała, aż odzyska kontrolę nad swoim światem. Już dawno pogodziła się ze śmiercią Poli, ale nie z faktem, że nie potrafiła jej uratować. Dziesiątkirazyukładałasobiewgłowieróżnefikcyjnescenariuszetamtychlat–wszystkiekończyłysię happyendem.Częstooniejśniła.Poprzebudzeniupróbowałaznówzasnąćiśnićdalej.Napróżno.Jakie tonieznośne,szepnęładoplamynaścianie,żeniedasięopowiedziećswojejhistorii.Nawetkomuś,kto umiałbyzrozumieć.Zdania:„Byłamzrozpaczona”,„Każdegodniapękałomiserce”,„Życiestraciłosens” sąprawdziwe,leczpustejakwydmuszki.Ankanigdyichniewypowiadała. Ucieszyła się, kiedy Mania zadzwoniła z propozycją wyjazdu. Była zmęczona, zniechęcona. Chciała zmienić swoje życie, ale nie miała pomysłu. Jak to zrobić po pięćdziesiątce, kiedy człowiek boi się zmian,nakonciebankowymmazaledwiekilkatysięcy,azwiązek,wktórymżyje,niewypalił? Niepotrzebnie się pobrali. Chyba oboje ze strachu przed samotnością. Byli świeżo po rozwodach. Dopiero potem zorientowali się, że niewiele ich łączy. Teraz już spali w osobnych pokojach i osobno jedli. Wspólnie płacili rachunki i nie wchodzili sobie w drogę. Nie kłócili się, w niczym sobie nie przeszkadzali, w niczym nie pomagali. I nagle takie życie zaczęło jej doskwierać. Zatęskniła za przyjaciółmi, z którymi przestała się spotykać. Wśród nich zawsze myślała o Poli, czuła się gorsza, przegrana.Ioceniana.Jakbymiałanaczoleetykietkę:„Złamatka”.Ludziom,którzymająudanerodziny, trudno zrozumieć, że może być inaczej. A zresztą wszyscy oceniamy: inteligentni tych, którym brakuje inteligencji, chudzi grubych, pracowici leniwych, pozbawieni nałogów nałogowców i tak dalej. Kiedy sięrozwiodła,najejczolepojawiłasiędrugaetykietka:„Rozwódka”.Nie,nieokazywanojejniechęci, ale wciąż miała wrażenie, że wokół niej są same szczęśliwe małżeństwa, które obnoszą się ze swoim szczęściem. Pamięta ostatnie spotkanie z nimi – w sylwestra. Kiedy wybiła północ, wszystkie pary zaczęły sobie składać życzenia, tuliły się do siebie, całowały i szeptały. Anka została sama. To trwało tylko minutę, ale dla niej było wiecznością. Zła matka, rozwódka wśród szczęśliwych ludzi, którzy wiedzą,jakżyć,więczasługująnaswojeszczęście. KiedypoznałaManię,odrazująpolubiła:jejdystansdosiebieipoczuciehumoru.Zaprzyjaźniłysię. Aterazsątutaj.Wtymdziwnympensjonacie,doktóregoprzyjechaławnadziei,żezdalaodpracyuda się jej podjąć jakieś rozsądne decyzje. I trochę wyciszyć. Tylko że już pierwszy dzień przyniósł nieoczekiwane emocje. Kiedy, z zawodowej ciekawości, zwiedzała dom, zobaczyła na korytarzu dziewczynę tak uderzająco podobną do Poli, że serce zabiło jej mocniej. Niebieskie oczy, taki sam wykrójust,noszmałymgarbkiem.Poladzisiajbyłabyodniejniewielestarsza.Ankaodrazuwyczuła,że z dziewczyną dzieje się coś niedobrego. Znała ten wyraz twarzy, zgaszone spojrzenie. Zaczęła za nią chodzić,zagadywaćją.Tamtająignorowała,awkońcuwarknęła„odczepsię,wariatko”.AlejakAnka mogła się odczepić, skoro dzięki tej dziewczynie bez trudu przypomniała sobie twarz Poli, którą teraz całyczasmaprzedoczami,iboisięzasnąć,żebynieznikła. Maniawreszciezgasiłalampkę.Kilkuminutpóźniejzasnęła.Zapomniałyzasłonićoknoidopokoju wpadało chłodne światło księżyca. Słychać było szczekanie psów. W wiejskiej ciszy każdy dźwięk wydajesięgłośniejszy.Ankawstałaipodeszładookna.Jużoddawnaniepatrzyławniebo.Odnalazła MałąNiedźwiedzicę,apotemGwiazdęPolarną.Zaciągnęłazasłonę.Wzięłatabletkęnasennąiwróciła dołóżka. *** Wszystkomnieboliitęsknięzadomem,zawygodnąkanapąiłyżeczkąmajonezu.Ankazaniewielką dopłatą przerzuciła się na normalne jedzenie. I żeby mnie nie denerwować, przesiadła się do innego stolika.Ajanadalposilamsięzgromadkąinnychgrubasównaścisłejdiecie.PaniWandarozpływasię wzachwycie,któregoniepodzielam. – To naprawdę wspaniałe miejsce! A w dodatku dwa razy w tygodniu można pójść na mszę i się wyspowiadać.Wszystkonamiejscu.KsiądzmanaimięMarekijestbardzowyrozumiały.–PaniWanda przycisza głos. – Od ręki udziela rozgrzeszenia i nawet nie upomina, żeby więcej nie grzeszyć. Księża częstopouczają,gorsząsię,atensiętylkouśmiechaimówi:„IdźzBogiem”. Zastanawiamsię,jakiegrzechymożemiećpaniWanda.Pewniełakomstwoiplotkarstwo–dochodzę do wniosku, a przypomniawszy sobie, że każdy człowiek jest nieprzeniknioną zagadką, przerzucam się jednak na bardziej radykalne grzechy: cudzołóstwo i podsłuchiwanie. Widziałam ją raz pod drzwiami pokoju,gdziemieszkadwóchnaszych„kolegów”,panStefanipanJeremi.Namójwidokroześmiałasię izmieszanapotruchtaładalej.Lepiejuważać,bonicnieujdzieuwagiwspółtowarzyszyniedoli. – A wiesz, kochana – trajkocze pani Wanda – w pobliżu jest farma Rychło, gdzie mieszka jakaś komuna.Wiemotym,bocórkamoichznajomychprzesiedziałatampółroku.Czymśjąchybafaszerowali, bonigdynieuwierzę,żemłodadziewczynawolipracowaćnaroliiusługiwaćpodstarzałemubrodatemu facetowi z łańcuchem na szyi i w szamerowanej szacie do ziemi, niż chodzić do dyskoteki. A poszło właśnie o te dyskoteki. Rodzice zabronili jej tam latać i ona wtedy spiknęła się z jakimś szemranym towarzystwem. Mówiła matce, że idzie do kościoła albo do koleżanki, najlepszej uczennicy w klasie, ibiegładonich.Jużniewiadomo,czydziecitrzebatrzymaćkrótko,czyprzeciwnie,bomożetedyskoteki sąwsumielepsze.Jawkażdymrazieswojedzieci… Nieprawdopodobny słowotok. Przestaję rozumieć, co pani Wanda mówi, bo moje uszy nie nadążają z wyłapywaniem, a mózg z przetwarzaniem dźwięków. Słyszę już tylko bełkot. Anka macha do mnie z drzwi jadalni. Zostawiam tartą marchewkę, która, jak wrócę do domu, na pewno wyleci z mojego jadłospisu. –Niepatrzterazwtamtąstronę–mówiAnka,ajaoczywiścienatychmiastzaczynamsięrozglądaćpo sali. – Nie patrz! – syczy i piorunuje mnie wzrokiem. – Przysiadłam się do stolika, gdzie siedziała Dzikuska… –Jakadzikuska? –Tadziewczynaodlistu,takjąnazwałam.Aprzytymstolikujakwrodzinnymgrobowcu.Znówją zagadnęłam,awtedytapaniJoannawzięłamnienabokipoprosiła,żebymsobieposzła. Jazkoleirelacjonuję,czegodowiedziałamsięodpaniWandy. – Ona mówi, że tu jest jakaś komuna, która tak jakoś dziwnie się nazywa. Zaczekaj… Chyba coś zniebem…NazywasięchybaNiebawem.Nie!NazywasięRychło!–wykrzykujętriumfalnie. –Rychło,mówisz.–Ankasięzamyśla.–Żenibyco?Żecośrychłonastąpi?Zbawieniealbonadejście mesjasza?Albokoniecświata?Itylkooniocaleją,jakojedynibezgrzeszniisprawiedliwi? –Może.Amyrazemznimi,boprzypadkiemtutajjesteśmy. Wieczorem stoliki grupy z drugiego piętra są oddzielone od reszty sali ratanowym parawanikiem, którywprawdzieniczegoniezasłania,alesygnalizuje,żenieżycząsobieintruzów. –Widziałaś?–Ankaszturchamniewbok.–Izolująsię.Dlaczego? –Spytajwrecepcji. –Zwariowałaś?Niemogąwiedzieć,żecośpodejrzewamy,bozaraznasstądwysiudają.Rozwikłam tęzagadkęprzedkońcemturnusu.Tynicnierób.Wychodzę,pa. Jestemzmęczonainanicniestarczamiczasu.TęsknięzaMaksem.Mamochotędoniegozadzwonić, żebysiępożalić,alerezygnuję,boonpewnieświetniesiębawiuTomkainiechcęzatruwaćmuurlopu. Ściągamgojednakmyślamiitoondzwonidomnie. –Pewniezajadaciesięschabowymi,pierogamiifasolkąpobretońsku,conie?–pytamnatychmiast, wymieniająculubionepotrawyTomka. –Tak–odpowiadaMaks.–Zajadamysię,aleczyświetniesiębawimy,trudnopowiedzieć.Bowiesz, Szatanmnieugryzł. Wpierwszejchwilinierozumiem.–Jakiszatan?Tywierzyszwdiabły? –Nocośty.Szatan,piesTomka. Oddychamzulgą,alejużkilkasekundpóźniejogarniamniezłość. –Cholera,aprzecieżuprzedzałam! –Trzymałemsięodniegozdaleka,naprawdę,alewczorajrobiłdomnietakiemaślaneoczy,słodkie miny,żegopoklepałem,awtedyonbezostrzeżeniawbiłmikływrękę.Itojestnajgorsze:żenawetnie warknął,tylkoodrazuchaps. –Mamnadzieję,żesięniewściekniesz.Idajmigodotelefonu.Niepsa,tylkoTomka–mówięprzez zaciśnięte zęby. A po chwili do Tomka: – Moje gratulacje, naprawdę, świetnie wychowałeś psa. To wielkie bydlę wyleguje się w twojej pościeli, żre chleb z ekologicznym masłem, a teraz chce zagryźć mojegofaceta.–Rozkręcamsięswoimzwyczajem,aponieważTomekpotulniemilczy,cotrzebaszybko wykorzystać,ciągnędalej:–Aczytywiesz,jaktrudnowdzisiejszychczasachofajnegofaceta?Czyty wiesz,ilejananiegoczekałam? –Ponadpięćdziesiątlat–burczyTomek. –Ikiedymisięwreszcietrafiłipokochałmnie,mimomoichlicznychwad,którelubiszwymieniać publicznie,twójpiespostanowiłgozagryźć! – Nie przesadzaj, przecież nie odgryzł mu… – Na szczęście Tomek nie mówi, czego Szatan nie odgryzłMaksowi.–Apozatymtoniejego… –Jasne,niejegowina,tylkoMaksa,bogozamocnopoklepałpospasionymtyłku.Zdenerwowałsię wrażliwybiedulek.Słuchaj,amożepotrzebnyjestzastrzykprzeciwtężcowy? –Nie,napewnonie.DwatygodnietemuugryzłGucia.Wiesz,tego,coczasem,jakjestakurattrzeźwy, rąbie mi drewno na opał. I nic mu nie jest. W rewanżu ukradł mi nawet kanister benzyny. Ale się nie wściekł. –Jamówięotężcu–cedzęprzezzęby.–Toinnachoroba. –Tężcateżniedostał.Widziałemgodzisiajiwyglądałnienachorego,tylkonapijanego.Niewiem, jakonitorobią,alepotrafiąsięupićnawetzadwazłote. –Wporządku,Maksjestdorosłyiwie,corobić–odpowiadamnerwowo. –Ajaktysięmiewasz?Jesteśjakaśpodminowana. –Nie,wszystkowporządku,tylkotutajchybajestjakaśsekta. –Wdemokratycznymkrajutonormalne,żesąsekty.Zrozum,mamypluralizm,demokrację…Czasem myślę,żeludziechcąjakiejśutopii.AprzecieżutopiazawszesięprzeradzawOrwella. – Ja też pragnę idealnego państwa i wciąż wierzę, że jest możliwe. A demokracja też się może przepoczwarzyć w Orwella. Rozejrzyj się dookoła. Znikąd nadziei. Jeszcze trochę i będziemy musieli głosowaćnaMyszkęMikialboKaczoraDonalda.Alewracającdosekt.Owszem,niechsobiedziałają, comnietoobchodzi.Tylkożepodobnofaceciwsektachuprawiająpoligamię. –Icoztego?–Dziwnepytanie. – Nic a nic. Ciekawe, dlaczego do jakiejś nie wstąpisz. – Mogłam sobie podarować ten złośliwy komentarz,zwłaszczażeTomekniejestbabiarzem. Odrazudostajęzaswoje. –Najpierwsamachceszzemnąrozmawiać,apotemwypytujeszmnieojakieśgłupotyiwdodatkumi dokuczasz. O co ci chodzi? Jesteś na wczasach rehabilitacyjnych z powodu zrujnowanego kręgosłupa? Notosiękurujidajnamspokój,bowłaśniegotujęfasolkępobretońsku… –Zkiełbaską?–pytamnabożnie. –Jasne.Azczym? –Izboczkiem? –Jakzawsze.Czemupytasz?Tylepiejskupsięnakręgosłupie. –Skupiamsię,aleprzyokazjipogłębiamswojąwiedzęzróżnychdziedzin.Terazosektach,skorojuż najakąśtrafiłam. –Sprawdźsobiewinternecie. Sprawdziłam.Iniewidzęniczłegowtym,żeludzienależądojakiegośzrzeszeniaczyzwariowanej wspólnoty.Wkażdejdemokracjiistniejąsobiesekty,tonormalne,jakpowiedziałTomek,ikrzywdzące jest,żeoskarżasięjeowszystko,conajgorsze.Niechludziesobiewierzą,wcochcą.Podobnojakieś prymitywneplemięwAmerycePołudniowejmodlisiędozardzewiałegosamolotu,któryuchodzitamza bóstwo.PodobnoistniejeKościół,wktórymbóstwemjestDiegoMaradona,ajegowyznawcywielbią piłkęimodląsiędoniej.PodobnojestokołopółmilionawyznawcówJedi,którzypasująsięnarycerzy. A w organizacji Niebiańskie Wrota mężczyźni poddają się kastracji – przysięgam, to nie mój pomysł i wcale tego nie pochwalam, ale też nie potępiam, doceniając pewne walory tego zapewne bolesnego rytuału. Krótko mówiąc, świat roi się od mesjaszy, zbawców, wróżbitów, wysłanników, magów i kosmitów. Co to komu szkodzi. Też bym chciała wierzyć choćby w jakiegoś zwykłego, poczciwego boga. Niestety, do niektórych sekt zwabia się ludzi za pomocą psychomanipulacji, stosuje się przemoc iwyciągaodnichpieniądze.Podobnowieluguruzbijanatymmajątek.Sąbajeczniebogaci.Izmuszają młodedziewczynydoseksu. Zapewne długo jeszcze oddawałabym się tym bezużytecznym rozważaniom, gdyby nie przerwał ich głosAnki. –Możepołóżsięnachwilę,ajapojadęobejrzećsobiefarmę. Kiedy wychodzi, zastanawiam się, po co włożyła buty na obcasie i elegancką suknię w czarne łaty, wktórejwyglądajakdalmatyńczyk.Ipocojejtyleeleganckichciuchównatymodludziu,gdzieniktnie możeichpodziwiać.Wkońcumachamnatoręką.Cieszęsię,żeprzezparęgodzinbędęsama.Kocham ciszę,wktórejsłychaćbiciewłasnegosercaiszumkrwipłynącejwżyłach,i–owszem,toteżsłychać– lekki szmer układu nerwowego. Podobno nie ma ciszy absolutnej, bo nawet jeśli zamkną cię w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, a twoja Strofa jakimś cudem zamilknie, będziesz słyszeć odgłosy własnegoorganizmu,któremogąsięwtedywydawaćnieznośnąkakofonią. Niestety,podwudziestuminutachAnkawracazzafrasowanąminą. – Zapomniałaś czegoś? – pytam z nadzieją, że wróciła tylko po kluczyki albo postanowiła zmienić suknię. –Maszflakawprzedniejoponie.Ktośjąprzebił.Musielisięzorientować,żewęszę,ipostanowili mnietutajunieruchomić.Aleteraztojużnicmnieniepowstrzyma–mówistanowczymtonem. –Aniu,przecieżmogłamwjechaćnagwóźdźalbopękłazestarości. –Ailelatmajątwojeopony?–Ankaświdrujemniewzrokiemdetektywki. –Abojawiem–odpowiadambardzocicho,bochybapowinnamtakierzeczywiedzieć.–Nigdytego niezapisuję.Zawszezapisywałamtylkojednąrzecz:kiedymamdostaćokres.Alewciążmisięmyliło idziękitemumamLauręiKacpra. –Nieplanowałaśdzieci?–pytaAnkazpotępiającymzdziwieniem. – No nie – przyznaję zawstydzona. – Wszystko w moim życiu jest dziełem przypadku: i studia, i małżeństwo, i dzieci, i Szarotka. Więc nie dziw się, że również coś tak przyziemnego jak opony. To przecieżtylkoguma… –Wporządku,aletymrazemtonieprzypadek.Ktośjąprzebił. – Dobrze, niech ci będzie. Mnie tam wszystko jedno. Idę do siłowni, a potem na ten wegański koszmar.Tofascynujące,coonitutajwyprawiajązwarzywami.Robiąznichpapkę,szaszłyki,siekankę, zapiekankę, gulasz, omlety, placki, torty, babki i bobki. Wczoraj na obiad podali grillowaną marchew iburakifaszerowaneczymś,coprzypominałokurzełajno. –Aleprzecieżsamawybrałaśtędietę.Podobnooptymalną. –Niedokońcabyłamświadoma.Bezprzerwybolimniebrzuch.Straciłamsmakiwęch,arozmowy przystoleprzyprawiająmnieomdłości. Lubięjeździćnarowerze,bojużopanowałamtechnikęczytaniazjednoczesnympedałowaniem,więc sięnienudzę.Pozatympotrafięutrzymaćtakietempo,żebysięniepocić.Czytamwłaśnieartykułotym, jakwzmocnićinteligencjęemocjonalną,kiedydzwoniJolka.Wprawdzieumówiłyśmysię,żeniebędzie zawracać mi głowy w trakcie moich zmagań z nadwagą, i jeszcze dziesięć minut wcześniej nie odebrałabym,jednakmamzasobąfragmentartykułudotyczącyprogramowegopielęgnowaniazwiązków międzyludzkich. –Mamnadzieję,żetocośpilnego. –Bardzo–zapewniaJolka.–CzypamiętaszJulka,mojegochłopakazpierwszegorokustudiów? –Jasne,ichybanietylkojagopamiętam,bowszystkiecigozazdrościłyśmy.Aledlaczegotaknagle zebrałocisięnawspominki?Tylepiejniekombinuj.Niedawnoprzysięgałaś,żekonieczfacetami. –Przestańsięwygłupiać.Mówiępoważnie.Pamiętasz,jak na wycieraczce ułożył z tulipanów moje inicjały?Niewiedziałamotym,boakuratbyłamwśrodku,toznaczywmieszkaniu,aojciecpopowrocie z pracy powiedział, że pod naszymi drzwiami komuś wypadły kwiaty. Dobrze, że się nie zorientował, ocochodzi,bonapewnomiałabymtakzwanyszlabannakilkaweekendów. –Tak,tobyłonadzwyczajne,aleniepowstrzymałocięprzedzerwaniemznim.Nigdyniezapomnę, jak szłaś do kawiarni Bombonierka na ostatnie spotkanie. Ułożyłaś sobie jakiś tekst, żeby jak najmniej zabolało,apotemzezdenerwowaniaitakwypaliłaśprostozmostu. –Aonwtedypoprosił,żebymchwilęzaczekała,ipokilkuminutachwróciłzczerwonąróżą. –Szkoda,żeniezpięcioma,możejednakcośbywskórał–mówiębezprzekonania,przecieżwiem, wjakisposóbdziałamózgdwudziestoletniejidiotki.–Aleprzyznajmy,wówczassądziłyśmy,żejeszcze zestorazyróżnimłodzieńcybędąnamzostawiaćkwiatygdziepopadnieiwręczaćpożegnalneróże. – Niestety, to się zdarzyło jeden jedyny raz. – Westchnienie. – Wiesz, przysięga przysięgą, a serce swoje.Nowięcwracamdodomuposiedmiulekcjachzuczniami,którzyjakbysięzmówili,żebymidać wkość,ico? –Ico? – Jak to co? Żółte tulipany na wycieraczce. Gdybyś nie odchudzała się teraz gdzieś pod Lublinem, pomyślałabym,żetoodciebie.Dlaczegotaksapiesz? –Bowłaśniejadęnarowerze. – I nie przewracasz się, gadając przez telefon? Przecież ty na prostej drodze spadasz z roweru, najchętniejwkałużę.Widziałamto. –Jadęnarowerze,któryjestprzytwierdzonydopodłoża.Mamnadzieję–dodaję,spozierającwdół. –Aha,mówisię„stacjonarny”.Postawiłamtrzypałki,całeszczęście,żelekcjasięskończyła,bona pewno byłoby ich dwa razy więcej. Moi uczniowie mieli okrągłe oczy ze zdziwienia. A jeden spytał: „Paniprofesor,copaniądziśugryzło?”. –Icoodpowiedziałaś? –Żespróchniałezębyichnieróbstwaiignorancji.Ipotymkoszmarze,dręczonawyrzutamisumienia, bo wiesz, szybko mi przeszło, ale pałki już znalazły się w dzienniku, wracam do domu, a na mojej wycieraczce,naktórejoddawnaniestanęłamęskastopa,leżąkwiaty. –Odkogo? – Nie wiem, ale się rozkleiłam i przypomniał mi się Julek. Cały wieczór o nim myślałam i nawet miałamochotęzadzwonić,aleprzecieżaniniewiem,gdziemieszka,aninieznamjegonumerutelefonu, aprzedewszystkimtobyłoponadtrzydzieścilattemu. –Icoztego.Możecięodnalazł,bojegomiłośćniezardzewiała. –Tysięwygłupiasz,ajamówiępoważnie.Niechcęsiętakstarzeć.Bezpowrotnieibezproduktywnie. Rozumiesz?–Jolkazaczynachlipać. –Joluś,pewnie,żetak.Amyślisz,żepocojasiętakmęczęwtejSzarotce?Dlaczego?Mamnadzieję, że znów będę wyglądać jak atrakcyjna laska i zacznę wszystko od nowa. Że w tej cholernej teorii względności,którąMaksmipróbujewyjaśnić,taknaprawdęchodzioto,żeczasuniema,żejesttylko złudzeniem.Niepłacz,proszęcię.Musibyćjakiśsposóbnato,żebysięcofał,nazawołanie.Minutapo minucie.Dlategozgłębiam,no,możetozbytwielepowiedziane,raczejpoznajętęteorię.Szukamwniej szansy. I jak tylko ją znajdę, natychmiast cię o tym zawiadomię. Sam Einstein mówił, że natura jest wyrafinowana,aleniezłośliwa.Niemartwsię,dotarłamjużdokwestiidylatacjiczasu.Niepytaj,coto znaczy, bo nie wiem dokładnie, ale się dowiem. I pamiętaj, że zawsze lepiej znaleźć na wycieraczce jakieśanonimowekwiaty,niżżebyleżałabrudnaipusta. –Kiedywracasz? –Wprzyszłypiątek.Możewcześniej,bomamjużdość. –AjakAnka? –Wporządku,tylkotrochęsięnudziijeststraszniepodejrzliwa. Nagle głos Jolki odzyskuje swój rzeczowy nauczycielski ton, który lubię, bo przywykłam do niego iczujęsięznimbezpiecznie. –Nowłaśnie.Zapomniałamcięuprzedzić.Ankanaurlopiezmieniasięniedopoznania.Ztrzeźwej, racjonalnej osoby w kompletną kretynkę. Wiem, bo raz byłam z nią nad morzem. Ona nawet w czasie urlopu nie potrafi żyć bez śledzenia, podsłuchiwania i wykrywania przestępstw, niestety tam, gdzie ich nie ma. Wszystkich obserwuje i węszy, a potem, jak jej policyjna wyobraźnia się rozszaleje – żegnaj, plażo,żegnaj,labo.Nowięcrozszalałasię,ajadałamsięwtowkręcićizostałamjejasystentką.Cały czasśledziłamjakąśBoguduchawinnąparę.Ankapodobnotakzawsze. –Dzięki,napewnoniedamsięwkręcić,niejestemgłupia–zapewniamJolę,wściekła,żedałamsię wkręcićjużpierwszegodnia. – W zamku, który niegdyś tutaj stał – mówi, a raczej uroczyście przemawia nasz przewodnik, gwałtownym gestem wskazując na żałosne ruiny zabytkowej budowli, z której został jedynie kawałek muru i stosy zmurszałych cegieł, ponieważ te, które po wojnie nadawały się do użytku, zapewne tkwią terazwścianachdomówokolicznychgospodarzy–mieszkałznanyródRychłów. Rychłów?Rychłów?Zaczynamstrzycuszami.CzyliwliczbiepojedynczejRychło!Tonazwisko,nie nazwafarmyanisekty. Ankaposyłamiporozumiewawczespojrzenie. –Zamekniewyróżniałsięniczymszczególnym–kontynuujeleniwieprzewodnik.–Nienależałanido największych,anidonajpiękniejszych,anidonajstarszychwtejmalowniczejokolicy.–„Bezprzesady”, bąkam pod nosem. – Z jednego wszakże względu zasługuje na zainteresowanie. Działy się w nim naprawdęniestworzonerzeczy. Nasza rozczarowana wyjątkową nieatrakcyjnością zabytku grupa znienacka się ożywia. Wpijamy wzrokwustaprzewodnika,którynajwyraźniejprzywykłjużdotakichreakcji,bomilknie.–„No,mówże, kretynie”,burczyAnka;dajęjejlekkiegokuksańca,żebysięopamiętała. – Otóż Rychłowie od dawien dawna słynęli z ekscentryczności i gwałtownych charakterów. Ale ostatniwłaścicielzamkuprzewyższyłpodtymwzględemwszystkichswoichprzodków.Jegokolejneżony albo przedwcześnie umierały, albo ginęły w tajemniczych okolicznościach. A miał ich więcej niż… – „Wergiliuszdzieciswoich”,dopowiadaktoś–niżHenrykÓsmy. Co za porównanie! Dzięki niemu prowincjonalny zabijaka natychmiast staje się jakby przedstawicielem dynastii Tudorów, a mała wiocha na Lubelszczyźnie włącza się w nurt wielkich dziejówEuropy. – Stanisław Rychło zajmował się magią i miał niebywały dar manipulowania ludźmi. Z dawnych relacji naocznych świadków wynika, że potrafił stosować coś w rodzaju… hipnozy. I dzięki temu – przewodniktoczywzrokiemponaszychtwarzach–zgromadziłolbrzymimajątek,którywciążpomnażał –oznajmiaipodsumowujekrótko:–Kochałpieniądze. – To na hipnozie tak dobrze się zarabia? – pyta z ożywieniem pan Stefan, który jest księgowym wzakładachmięsnychiwyraźniechciałbyzmienićprofesję,conapewnobymudodałoseksapilu. – Owszem, jeśli potrafi się wykorzystać ją do własnych celów – odpowiada przewodnik i chyba w poczuciu, że powinien jednak jasno określić te cele, dodaje: – Do własnych nikczemnych celów. A Stanisław to umiał: używając hipnozy, nakłaniał ludzi do przepisywania mu majątków albo do darmowej pracy… – nie, to za mało: – do darmowej i katorżniczej harówki na swoich włościach… – znówzamało:–naswoichrozległychwłościach.Pięknemłodekobietyzaś–zawieszateatralniegłos– donierządu. – Czyli zwykły alfons – komentuje z pogardą pan Jeremi, który odznacza się wyjątkową kurtuazją wobeckobietizlubościącałujenasporękach. –Wpewnymsensietak–mówiprzewodnik,zerkającnazegarek,poczymnagle,jakbyuświadomił sobie, że żona czeka z obiadem, zmienia taktykę i zaczyna trajkotać: – Ale jego dziewczęta robiły to jedyniezaprzysłowiowąmiskęstrawy.Każdyzarobionygroszoddawałyswojemuchlebodawcy,którego wielbiły jak bóstwo. Tuż przed wybuchem wojny Rychło był najbogatszym człowiekiem w okolicy. Dopiero bomby faszystowskiego najeźdźcy położyły kres nikczemnemu procederowi, który uprawiał przez całe lata. Zamek został zburzony, Rychło zginął, miejmy nadzieję, że w cierpieniach, a ci jego podopieczni,którzynieskonaliwrazznimpodgruzami,rozpierzchlisiępoPolsce.Poświecie.Kilku znichjeszczeżyje.Iżyjerównieżjedenzjegolicznych,ślubnychinieślubnych,wnuków.Mówisię,że odziedziczył po swoim dziadku zarówno usposobienie, jak i talent do hipnozy. Więcej nie powiem, bo możetotylkoplotki,apozatymożywychniegodzisięmówićźle. –Chybaomartwych–protestujeAnka.–Toomartwychsięniegodzi.Niechpanpowie,bochcemy wiedzieć,coonwyprawia. – Przykro mi, mam swoje zasady – odpowiada przewodnik, spoglądając w niebo, jakby chciał sprawdzić, czy Bóg na niego patrzy i te piękne zasady pochwala. – Zapraszam do busa. Czeka na nas jeszczewielewrażeńiwspaniałychpomnikówpamięcinarodowej,którąnależyczcićipielęgnować.– ZnówbłądziwzrokiemponiebiosachwposzukiwaniuBoga,poczymzerkanazegarek.–Pośpieszmy się,żebyniezaniechaćtegopatriotycznegoobowiązku. – Co za nudziarz – zrzędzi Anka, zajmując miejsce w busie, oczywiście przy oknie. – Zataił przed naminajciekawszeinformacje.Nietonie,łaskibez,samasiędowiem.Rozumiesz?Jesteśmynatropie. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, a Rychło od Rych,sław, po którym odziedziczył talent do hipnozy ipazerność,ikontynuujejegodzieło,chociażjużwskromniejszymzakresie. –Owszem–przyznaję.–Jakiśtamdomzogrodemtonietosamocorozległelatyfundiaizamekzsalą balową. – To były piękne czasy – wzdycha Anka. – A jaką wytworną oprawę miały wówczas zbrodnia izdrada.Niestety,wtedyniemogłabymuprawiaćswojegozawodu. –Dlaczego?Niewiernośćjestcechąponadczasową.Sięgaczasówmitycznych,Zeusnaprzykład… –Tak,alewówczas,anawetjeszczewminionymstuleciu,zdradadziałałatylkowjednąstronę,aja niecierpięśledzićkobiet.Możeprzezbabskąsolidarność,amożedlatego,żejestemleniwa:pewnienie uwierzysz, ale facetów łatwiej przyłapać na cudzołóstwie niż kobiety. My naprawdę mamy lepszą intuicję. Większość żon, które śledzę, czuje, że wokół nich dzieje się coś niedobrego. Są ostrożne isprytne.Afacetzbukietemwręce,pudełeczkiemodjubilerawkieszeniiszampanemwteczcepodąża prostodocelujakjapońskishinkansen.Cotakpatrzysz? –Bonicanicciniewierzę. – Przysięgam, trójkąt bermudzki: jubiler, kwiaciarnia, monopol. Chociaż niekoniecznie w tej kolejności:ciinteligentniejsikwiaciarnięzaliczająnakońcu,żebyniewymiętolićkwiatówwdrodzepo szampanaalbobransoletkę.Przecieżwiesz,tyteżmiałaśkochanków. – Bez przesady, w dojrzałym życiu, kiedy facetów, niektórych oczywiście, stać już na kwiaty, szampanaibiżuterię,miałamtylkojednego.Aonzaliczałtylkokwiaciarnięimonopolowy,czyliodcinek, anietrójkąt.AMarceltylkopunkt,znaczysięmonopol,alezatocodziennie. – No tak, trzeba pamiętać, że najczęściej mam do czynienia z zamożnymi ludźmi. Stąd ten jubiler. NaprawdęniedostawałaśkwiatówodMarcela? –Tylkoodwielkiegodzwonu. –Azresztą–Ankamacharęką–jabymwolała,żebymążczykochanek,zamiastdawaćmikwiaty, zabierałmójsamochóddomyjniidowarsztatu. –Jateż–zapewniamgorliwie,zwłaszczażewyczułamwjejsłowachaluzjędomojegozaniedbanego auta. –Patrz,czasemsięzgadzamy. – Tak, obie jesteśmy okropnie przyziemne i praktyczne – odpowiadam i patrzę w okno, za którym przesuwasięmonotonnykrajobrazzpokracznymiwierzbami. Kolejnyposiłekjem,awłaściwiespożywam,zespuszczonymwzrokiem. –Niesmakuje,kochanie,czypanisięmodli?–pytaztroskąpaniWanda,któranapewnozrzuciłajuż zetrzykilo,ponieważniedenerwujesiętakjakjaiwciążsięśmiejezbyleczego. –Niesmakuje–odpowiadamszczerze.–Imodlęsię,żebyjużstądwyjechać–dodaję,obserwując Ankępałaszującącoś,conapewnojestpyszne. Jakzwyklemachadomnieręką.Obokniejprzechodzikilkunastoosobowagrupa„smutnych”.Pochód zamykaksiądzMarek,któryzatrzymujesięprzynaszymstolikuinachylasiędopaniWandy. –Jeślipanipotrzebujesięwyspowiadać,będęterazprzezgodzinkęwolny. –Ależproszęksiędza,janiemamtylugrzechów–oburzasiępaniWanda. –Oczywiście,zapewnewystarczynampięćminut–odpowiadaksiądz,barwiącswójuśmiechlekką ironią. Przychodzi mi na myśl, że skoro Anka chce wrócić na łono kościoła, to także mogłaby pójść do spowiedzi. A nuż dzięki temu uspokoi się i przestanie węszyć. Kiedy dzielę się z nią tym pomysłem, stanowczoprotestuje,zatykającuszy. –Niechcęotymsłyszeć.Niemogę.Zbytpoważnietraktujęsakramenty.Asporosięuzbierało.Czy wiesz,jakjapomstowałamnaBogapośmierciPoli?Odtamtejporyniebyłamwkościele.No,możeze dwarazy.Najakichśchrzcinach.Aha,inapogrzebie.Inatrzechślubach.Aletosięnieliczy. –Nibydlaczego? – Bo chodziłam tam nie z duchowej potrzeby, ale z obowiązku. Nie liczy się. Chciałabym mieć wybiórczą amnezję, ale to marzenie ściętej głowy, bo najlepiej pamięta się rzeczy, o których chce się zapomnieć.Pomstowałam.Ibluźniłam. – Bóg ponoć jest miłosierny. Jeśli ktoś okazuje skruchę, wybacza mu – zapewniam ją i od razu przypominamsobie,jakkiedyśwprzypływierozpaczy,realizującporzekadło:„JaktrwogatodoBoga”, przesiedziałamwkościelepółdnia.Ico?Kiedymodliłamsiężarliwie,ktośmiukradłtorebkęzkluczami oddomui,masięrozumieć,zdowodemosobistym,wktórymbyładres. – Ale ja nie okazałam skruchy. Zagadnę księdza Marka przy jakiejś okazji i podpytam o to i owo. Nawetsięniezorientuje. –Ibędzieszmiałakolejnygrzechnasumieniu:manipulowaniesługąbożym. – Mylisz się. Pytać wolno. A ja mam dobre intencje. Aha, jutro rano idziesz na kijki beze mnie. Zmieniłamkoło,muszępojechaćdowulkanizatoraiwreszciezapuścićżurawianafarmęRychły. –Wobectegozrobięsobiewolneprzedpołudnie.Niepowinnamsiętakforsowaćanifrasować,boto miszkodzi. Ankakręcigłowąimilczywymownie. Ankajakzwyklewstajeoświcie,jakzwyklesuszywłosyswojąodrzutowąmaszynąigłośnośpiewa. Ciekawe–tymrazemjakąśpieśńreligijną,chybatęsamą,którąsłyszałamwczorajwieczorem.„Chrystus jestznami”czycośwtymstylu.ByćmożeAnkajestpodatnanamanipulacjęisugestię,pewnieteżna hipnozę. –Cocisięśniło?–pyta. –ŻeMaksdostałwścieklizny. –Amapowód? –Tak,Szatangougryzł. –Tentwójszwagiercorazbardziejmnieintryguje.Trzymawdomuszatana,którygryzieludzi? –Szatantoimięcholernegopsa,którygryziebezuprzedzenia.Mógłbyjednakprzedtemwarknąć,co nie?Ładnieśpiewałaś. –Należałamkiedyśdochórukościelnego,znamdużotakichpieśni. – Dziwne to były czasy, twój tata milicjant w komunistycznym państwie, a ty nie wychodziłaś zkościoła. –Icoztego?Onteżchodziłdokościoła.Ijegokoledzytakże.Ibraliślubykościelne,ichrzciliswoje dzieci.IwierzyliwBoga.No,tegoostatniegoniejestempewna. –Alepozytywni–mówięzprzekąsem. – Bez przesady, ale mój ojciec rzeczywiście był w porządku. Kiedy odchodził na emeryturę, miał całkiemzszarganenerwy,bopracowałwwydzialezabójstw.Napatrzyłsiętakstrasznychrzeczy,żenie mógłspaćponocach.Innipili,aonbrałtonyśrodkównasennychiuspokajających.Mamaciągleprosiła, żebyrzuciłtępracę,aleonjąkochałnaswójsposób.Byłideowcem. –Masztoponim. –Nie żartuj. Do pięt mu nie dorastam. Jeśli widzi, czym się teraz zajmuje jego córka, w grobie się przewraca.Onłapałprzestępców,ajadonoszęnaniewinnychludzi,itogłównienakobiety,którechcą wziąćżyciewswojeręce.Mówięci,wgrobiesięprzewraca. – Mój ojciec też. Ale ciocia Róża nie, bo została skremowana. Ten sugestywny frazeologizm niebawemwyjdziezużycia.Szkoda. W tym momencie na zewnątrz rozlega się chóralny wrzask. Podbiegamy do okna – pośrodku pola, gdzieporannamgłajużniecoopadła,amożesiępodniosła,nigdytegoniewiem,stoiwkręgu„smutna grupa”.Toonitakkrzyczą. – Dość tego – mówi stanowczo Anka. – Trzeba z tym skończyć. Dziwię się tylko, że tak jawnie to robią.Sektynaogółdziałająwukryciuichowająsięzawysokimpłotem.Ipatrz,ksiądzMarekteżjest znimi.Wyglądają,jakbywznosilimodłydosłońca. –Niemasłońca. –Modląsię,żebywyjrzało.Istneśredniowiecze. –Nieprzesadzaj,wdzisiejszychczasachtobardzonowoczesnemetodywpływanianaprzyrodę.Nasi posłowie też się modlili o deszcz. A poza tym, o ile się nie mylę, w ten sposób, właśnie krzykiem, wyrzucasięzsiebiezłość.Psychologowiezalecają,żebyczasemsobiepowrzeszczeć.Zresztąpopatrz, onitorobiącałkiemradośnie. –Jadę. –Jedź. Wracam do książki Weroniki, która tak cudownie opowiada o zwierzakach. Kocha je. Nawet myszy polne. Okazuje się, że zimą je dokarmia. Szczerze mówiąc, średnio podoba mi się pomysł zdokarmianiemmyszy,alepochwilizmieniamzdanie. Wstosiedrewnaoboktarasuzamieszkałamysiarodzina,czylipaństwoMyszkowscy.Wpadłamna genialnypomysł:żebyniewchodziłydodomuiniemyszkowałypokuchniispiżarni,postanowiłamje dokarmiaćnazewnątrz.Takwięckażdegodniawystawiamimjedzenie,wkilkumiejscach,żebysięnie kłóciły. I myszy dały się nabrać! Wszystko błyskawicznie pożerają, po czym syte znikają wśród brzozowych polan. Niestety, nie jestem w stanie ochronić ich przed kotami, które, kiedy są w domu, całyczaswpatrująsięwtaras,ćwierkającpyszczkami.Niewiemjednak,corobią,kiedywychodząna dwór. Metoda z dzwoneczkami, którą kiedyś próbowałam zastosować, żeby nie polowały na ptaki, okazałasięzbytinwazyjnadlamoichuszuipodwóchdniachakustycznychmęczarni,bliskazałamania nerwowego, zrezygnowałam. Trudno, zarówno ptaki, które chmarami zlatują się do karmników zziarnemsłonecznika,jakimysiarodzinamusząsobieradzićznaturalnymiwrogami.Wkażdymrazie tejzimyjeszczeanirazuniewidziałamwdomumysiegobobka. Głośnochichoczę,alejużpochwiliogarniamniesmutek. ŚniłmisiędzisiajBartek,inaczejniżzwykle.Byłprzygnębionyinajwyraźniejmiałmicośważnego do powiedzenia. Wiedziałam co. Po przebudzeniu wróciło do mnie wspomnienie, które wyrzuciłam zpamięci,żebyzachowaćwniejtylkoto,codobre.Bartekuważa,żeniedasięniczegousunąćzgłowy –trzebaoswoićniedobrewspomnienia:ojca,któryopuściłnas,kiedymiałampięćlat,ijużnigdysię nie pojawił, czasy, kiedy paliłam trawkę i robiłam głupstwo za głupstwem, nasze dziecko, które urodziłosięzbytwcześnie,żebymogłoprzeżyć.„Uciekaszodwspomnień,aonecięgonią,bonależą dociebie,atydonich.Kiedyprzestaniesz,oneteżprzestaną”. Mojeoszczędnościsiękończą.Zprzekładówniewyżyję.Muszęznaleźćsobiejakąśpracę.Jedyne, comiprzychodzidogłowy,toszkoła.Wsąsiedniejwsijestpodstawówkaigimnazjum.Tylkożetamna pewnoniktniepotrzebujełaciny. Spotkałamsięzdyrektorem.Kiedyprzedstawiłammuswójpomysł,zrobiłoczyjakdwuzłotówki. – Proszę pani, ja mam kłopot z nauczycielem angielskiego, a pani wyskakuje z łaciną i mówi ojakichśtammitachantycznych. – Angielskiego też mogę uczyć – zaproponowałam. – Ale łacina bardziej im się przyda. Ćwiczy umysł.Apozatym,jeśliktośuczysięczegośbezinteresownie,tojużzawszebędziemiałpęddowiedzy. Dzieciomnawsitrzebadaćcośekstra.Notojak?Transakcjawiązana,łacinaplusangielski? Siedział,drapałsiępogłowie,wzdychał,chrząkał,spoglądałwsufit,chodziłpopokoju. –Proszęmidaćtydzieńdonamysłu.Niejestempewien,czyznajdąsięnatopieniądze.Zadzwonię dopani. Izadzwonił!Mogęzaczynaćpowakacjach.Jestemszczęśliwa–pomysłyjedenzadrugimcisnąmi się do głowy. Wprawdzie jeszcze nie wiem, jak powinno się uczyć dzieci, ale za to wiem, jak się nie powinno. Ani dzieci, ani dorosłych. I wiem też, że nigdy, przenigdy nikomu nie postawię pałki ani dwójki,aninawettrójki. Ogarnia mnie senność. Krótki spacer dobrze mi zrobi. Kiedy wychodzę na podwórze, do moich nozdrzydocierazapachpapierosowegodymu.Cudowny,kuszący.Rozglądamsięiwkońcudostrzegam siwą smużkę, uchodzącą zza rogu budynku. Idę tam bezwiednie. Pod ścianą siedzi Dzikuska. Patrzy na mniewyzywającoizaciągasięzostentacją. – Już wszędzie człowieka znajdą. Ani chwili spokoju – mówi, ale bez złości, raczej obojętnie. – Zapalisz? –Niemogę,rzuciłam.Jakzapalęjednego,tojużpopłynę. –Wiem,miałamtakzwódą. Chryste, przecież ona ma najwyżej osiemnaście lat. Kiedy zdążyła wpaść w nałogi? Patrzy na mnie drwiąco. –Dziwne,co? –Trochę.Aledlaczegopanisięukrywa?–pytam. –Pani?–Dziewczynawybuchaśmiechem.–Nodobrze,mówmiMira.ToodMirosławy.Jakmożna nazwaćniemowlęMirosławą! –AjajestemMania.OdMarii. –Święteimię. –Alejaniejestemświęta. –Owszem,widaćtopotobie.Ludziepoprzejściachmającharakterystycznezmarszczki. –Ciekawe–odpowiadamidotykamtwarzy. –Aukrywamsię,bomamjużdośćtegogadaniaosobie,wywalaniabebechówiwróżeniaznich. –Teżtokiedyśrobiłam. –Ijakciposzło? – Trudno powiedzieć. Ale jak już wywaliłam i popatrzyłam, to zrobiło mi się niedobrze. Mówiąc dosadnie,niewiedziałam,żemojebebechytakwyglądają.Izachciałomisięzmiany. –Udałosię? –Niewszystko,boniedasięcofnąćczasu.Alegeneralnietak.Jestem… –Co? Czuję,żesłowo„szczęśliwa”niebędzienamiejscu. – Jestem zadowolona. I nie oczekuję od życia niczego więcej. – Wiem, że Strofa zaraz wyszydzi to drugiezdanieisięniemylę:„Ha,ha,ha.Tyjużpoprzebudzeniuoczekujeszczegoświęcej”. Mirazapaladrugiegopapierosa.Zaciągasięgłęboko,jakbychciała,żebydymrozszedłsiępocałym jejciele. –Apotemmiałaśdokądwrócić? Nierozumiemjejpytania. –Jaznikądnieodeszłam.Donikądniewracałam.Chybaraczejczekałam. – A gdybyś odeszła i nie miała dokąd wrócić? A zresztą nieważne. – Macha ręką i rzuca kilka pomysłowychprzekleństw. –Maszdzieci?–pytaiwypstrykujeprzedsiebieniezgaszonegopeta. –Synaicórkę.Sąjużdorośli. –Imęża? –Mężanie. –Normalka,jaksiękończyterminprzydatnościdospożycia,facetpryskadomłodszej,co? Dowcipnaiokropniezłośliwa.Chybajaknaswójwiektrochęzadużowieożyciu.Możejejojciec porzuciłmatkę.Nieodpowiadamnajejpytanie. –Dobra,wracam,zanimteoszołomyzacznąmnieszukać.Paranoja.Niechcębraćudziałuwtejfarsie. – Podnosi się z ziemi i otrzepuje dżinsy. – I powiedz tej swojej wyfiokowanej, ukwieconej koleżance, żebysięodemnieodczepiła.Wciążzamnąłaziichcemipomagać.NiechsięlepiejzatrudniwArmii Zbawienia. Odchodzi. Ma ładną figurę. Ruchy trochę kanciaste, dziecinne. Ta wymyślona przez Ankę Dzikuska dobrzedoniejpasuje. Jest południe, kiedy wracam do Szarotki. Anki wciąż nie ma. Na wyświetlaczu telefonu, który zostawiłamwpokoju,widzęnieodebranepołączeniaijedenSMS:„Cholera,zadzwoń!”.Niestetyniema zasięgu. Poczekam jeszcze godzinę i dopiero potem zacznę się denerwować. W końcu jest detektywką, z niejednego pieca chleb jadła. Na myśl o chlebie moje ślinianki zaczynają intensywnie pracować. Wizualizuję tartą marchewkę i natychmiast przestają. Przed drugą Anka staje w drzwiach, spocona iwściekła,zrzucaznógbutynaobcasach,następniełaciatąsuknię,wkładajedwabnyszlafroczekipada bezsłowanałóżko.Podchodzędoniejpowoliiostrożnie,alebojęsięocokolwiekzapytać. – Twój samochód jest absolutnym rzęchem. – Patrzy na mnie wzrokiem, który ani trochę mi się nie podoba. – Po sześciu kilometrach, dokładnie w połowie drogi, silnik zgasł i już nie chciał zapalić. Dzwoniłam,aletypewniespałaś,atelefonpewniezostawiłaśwłazience.–Tymrazemnie.–Apotem mójtelefonsięrozładował,awzepsutymsamochodzieniemożnaniczegonaładować,zwłaszczajeślinie ma się ładowarki. To mój ostatni urlop w życiu. – Po chwili zmienia zdanie, widocznie żal jej tak pochopnie rezygnować z wyjazdów. – Ostatni z tobą. Bo jesteś najbardziej nieodpowiedzialną osobą, jakąznam.Iwiesz,gdziemamtwojąwyspęzpalmami? Stojęcichojaktrusia,przygniecionapoczuciemwiny.Ankamasujespuchniętestopyicoruszobrzuca mniebazyliszkowymspojrzeniem. –Niedowiary,toprawdziweodludzie.–Jejtwarztrochęłagodnieje.–Nikttamtędynieprzejechał, kiedydrałowałamtesześćkilometrów. –Specjalnietakwybrałam,żebynicnasniekusiło–przypominamjej.–Ipochwaliłaśmniezato. –Tak,upiornemiejsce.Możeszsiędoniegodostać,alejużnigdygonieopuścisz.JakuKafki. –AlepocoodrazumieszaćdotegoKafkę?–pytamcicho. – Nie, tam było odwrotnie. K. nie mógł się dostać do zamku, a ja nie mogę się stąd wydostać. To wielkaróżnica.Onbyłjednakwdużolepszejsytuacji.Wpewnymsensiebyłwolny.Niepotrzebniesię uparł. –Hm,ciekawainterpretacja–chwalęAnkę. – Słuchaj, czy przypadkiem Szarotka nie jest jak ta wioska z Zamku? Tutaj też rządzi ktoś niewidzialny.Wszyscysąpodstawieni.NawettepanieWandyiZosie,panowieLeszkowieiStefanowie. Tostatyści.Tylkomydwieniejesteśmywtajemniczone. Nie zaprzeczam, żeby się już udobruchała. Jej wyobraźnia jest jak stubarwna kometa, za którą nie sposób nadążyć. Gdybym o tym wcześniej wiedziała, nigdy nie powierzyłabym jej żadnego śledztwa, nawet śledzenia tępego męża, który przed wizytą u kochanki zalicza trójkąt bermudzki. Naprawdę wolałabym,żebycierpiałanaafantazję. –Cośnowego?–pytajużcałkiemspokojnie. –Nic.–NiewspominamospotkaniuzDzikuską,żebyniesprawiaćAnceprzykrości. –Jużzamówiłamholowanie.Wieczoremzabiorąsamochóddowarsztatu,jeślinadalstoitam,gdziego zostawiłam. –Jestubezpieczony. – Tak, dostaniesz tysiąc złotych, bo tyle jest wart, i będziesz dyrdać wszędzie na piechotę. Jak ja dzisiaj.Czytykiedykolwiekpokonałaśtakąodległośćnawysokichobcasach? –Nie.Tylkorazprzeszłamsięwszpilkachposklepieobuwniczym,toznaczymiałamtakizamiar,ale niestety po dwóch krokach runęłam prosto pod zgrabne nogi ekspedientki, która zaczęła nerwowo chichotać.Spojrzałamnaniązpodłogi,takjaktynamniepatrzyłaśprzedchwilą,izamilkła.Nigdynie zapomnętejsceny. –Ciekawe.Czytymaszjakiśfeler?Naprawdębardzodziwne. –Tak,mamfeler,niejestempróżnailubięstarezużyteubrania,amojebutymusząbyćwygodnejak skarpety. Wagarydobrzemizrobiły,mimotomojemięśnie–jakiemięśnie?–mająsiękiepsko.Wczasie,kiedy wykonujętrzyrozpaczliwebrzuszki,Ankamajużzasobąconajmniejdwadzieścia. –Świetnie,paniMario!–wołatrener,którywciążobserwujemojezmaganiazciałem. Postanawiam,żepogimnastycepójdędodoktora,żebyzabroniłmiintensywnychćwiczeń,azalecił raczej czytanie w łóżku i krótkie spacery. Już widzę, jak reszta grupy gania po lesie, podczas gdy ja czytamsobieksiążkęWeronikiiobserwujękrowynapastwisku.Wtymmomencieznówdocieradomnie dziarskigłospanaIrka,który,niewiedziećczemu,uparłsię,żebymniezachęcać: –Żwawo,paniMarysiu,jutrobędzielepiej.Proszęsięniepoddawać. Nienawidzę programowego dzielenia się dobrą energią. Tego już za wiele, człowiek wizualizuje sobie,żebyjakośprzetrwać,atenwcinasięwjegointymnyświatzesłowamitakzwanejotuchy.Cała radośnie ćwicząca grupa patrzy na mnie życzliwie, Anka się uśmiecha, trener do słów otuchy dorzuca jeszcze kilka spojrzeń zachęty, a wtedy Strofa podjudza mnie: „Już dość. Nie musimy tego znosić. Powiedz mu”. Wstaję ociężale, chociaż wolałabym zerwać się lekko i zwinnie, i wysapuję: „Cholera jasna,mamtegopodziurkiwnosie!”,poczymodwracamsięnapięcieiwychodzęzsali,odprowadzana tuzinemspojrzeń. – No ładnie, ładnie. Podziwiam twoją wytrwałość – mówi Anka, kiedy szykuję się do doktora po zwolnieniezwuefu.–Wybieraszsięgdzieś? –Tak,idędodoktora,żebymniezwolniłzwuefu,boruchmiszkodzinagłowę.Ajadbamozdrowie psychiczneiniemamzamiaruzrujnowaćgolekkomyślnie,wdodatkuzawłasnepieniądze. –Aleprzecieżgimnastykaniejestobowiązkowa.Możeszsobienawetzamówićnormalnejedzenie. –Nierozumiesz.Chcę,żebymniezwolnił,aleprzedemnąsamą.Chodziosumienie.Żebymnienie gryzło.A,nieważne.–Machamręką. Ankamatakgłupiąminę,żechociażzłośćmijeszczenieminęła,zaczynamsięśmiać.Najwidoczniej niewienicofortelach,jakieludziestosują,żebysięcudzymirękamiodczegośwymigać.Aprzecieżna tymbazująnajwiększezbrodniewhistorii–żecośalboktośusprawiedliwianaszeczyny. Przedgabinetemsiedzikolejkasmutnych.Namójwidokwszyscymilkną. – A państwo na jakim są turnusie? – zagaduję chłopaka, który spuszcza głowę i wpatruje się wpodłogę. Wyręczagojakaśdziewczyna: –Uczymysięradzićsobiezestresem. Chłopak, wyraźnie zadowolony, że nie musi się odzywać, patrzy na nią z wdzięcznością. Po kwadransie rezygnuję z wizyty u doktora – dobra, będę ćwiczyć, choćby ośmieszając się na oczach całego świata. „Odpuść sobie – jęczy Strofa – albo naprawdę ćwicz, bo mam dość tej martyrologii. Jesteśgorszaniżwdowapopowstańcu”.„Atyjesteśgorszaniżwszyscyzaborcy”,rewanżujęsięStrofie. –Anka–wołamoddrzwi–oniucząsiętylko,jakwalczyćzestresem.Możemydonichdołączyć. –Tere-fere.Sązfarmy,recepcjonistkazdradziłasię,rozmawiającprzeztelefon.Dzwoniłtenichguru, aonapowiedziała:„Wszystkowporządku,panieRychło,dobrzeimidzie.PaniJoannamówi,żesąjuż gotowi”.Aha,tylkozjakąśMirąmająproblem. –Totadziewczyna,zaktórąłazisz.TwojaDzikuska. –Jazaniąłażę?Skądcitoprzyszłodogłowy?–oburzasięAnka,ajejpoliczkiczerwienieją:uderz wstół,anożycesięodezwą. –Znikąd.–Terazjasięrumienię.–Obiłomisięouszy. –TylkoMiraniejestjeszczegotowa.Pewniedlatego,żesiębuntuje –Skądwiesz,corecepcjonistkamiałanamyśli?Nieufajzdaniomwyrwanymzkontekstu–upominam Ankę. – Spytałam ją, co to za grupa. A ona zaczęła mi wygadywać jakieś głupoty o samorozwoju, doskonaleniusięiotymstresie.Czyoniwyglądająnatakich,cosięsamodoskonaląalbosamorozwijają? Recepcjonistkakłamie. – Ale ksiądz Marek sprawia dobre wrażenie. Nie widzę w nim nic diabolicznego, przeciwnie, jest życzliwy i wszyscy się do niego garną. Nasze panie spowiadały się już ze trzy razy, bo chcą mieć rozgrzeszenie do końca życia. Zostałaś tylko ty. Może jednak pójdziesz? – Pytam o to nie dlatego, że zależyminareligijnościAnki.Poprostuczuję,żerozmowazksiędzemMarkiemobróciłabywgruzyjej spiskoweteorie. –Zastanowięsię.NajpierwpojadędoRychły.Noico,dostałaśzwolnienie? –Nieweszłam.Niechciałomisięczekać. –Notomarsznamasaż,apotempysznakolacja.Zamówięsobiedzisiajspaghettibolognese.Dobrze tutajprzyrządzająmakaron,prawdziwyaldente.PodobnokucharzjestWłochem. –Wątpię.Szkoda,żeniewidziałaśnaszejdzisiejszejzupy,któradowiodła,żesąnaświecieludzie, którzygotujągorzejodemnie. –Pewniemajądwóchkucharzy,jedengotujedlagrubasów,drugidlanormalnych. –Czyniebędzieciprzeszkadzać,jeślipoczytam?–pytamAnkę,kiedyleżymywłóżkach. –Maszjeszczesiłę? –Naczytaniezawszemamsiłę.Czytanieniemęczy. –Dajkawałek,teżsobiepoczytam. Musimy zabawnie wyglądać – raz jedna, raz druga chichra, raz jedna, raz druga pociąga nosem. AwkońcuAnka,kiedydocieradofragmentuzkozą,wybuchaserdecznymśmiechemizaczynaczytaćna głos. Nie ma nic piękniejszego niż jesienny las. Niż zimowy, wiosenny, letni las. Po prostu nie ma nic piękniejszegoniżlas.ZabrałamJózięiCzarusianadługispacer,żebysięwybiegali,zwłaszczaon,bo wciążtyje,chociażjestnaścisłejdiecie.TrudnojednaknazwaćbieganiemostrożnytruchcikCzarusia, którystarasięnieprzemęczaćiżałośniepokwękujejakczłowiek.Dlategozdziwiłamsię,kiedynagle, z dzikim ujadaniem i niebywałą werwą, pognał w chaszcze nad jeziorem. Józia, wprawdzie szczupła iszybka,alezatogapa,ruszyłazanim,żebyczymprędzejdowiedziećsię,coCzaruśwywęszył.Ajaza nimi. I co widzę? Nie do wiary! Moje psy też chyba nie wierzą własnym oczom, bo nieruchomo wpatrują się w coś białego i futrzastego pod klonem. A białe też się wpatruje oczami o poziomych źrenicachicichobeczy.Tokoza,ślicznabiałakozaprzywiązanadodrzewajakporzuconywlesiepies. Czaruś, który też był kiedyś bezdomny i bezpański, w lot zrozumiał, co się dzieje, podbiegł do niej i zaczął ją lizać po nogach. Józia patrzyła bezradnie to na mnie, to na kozę. Podeszłam bliżej. Nie wiem, czy kozy umieją płakać, ale przysięgłabym, że widziałam w jej oczach łzy. Odwiązałam ją, po czympowoliruszyłamwkierunkuścieżki.Psyzamną.Czaruścoruszzatrzymywałsię,odwracałicoś wyszczekiwał do kozy. Wreszcie zrozumiała i powolutku podążyła za nami. Najwyraźniej była wygłodzona i bardzo słaba, bo co chwilę zatrzymywała się i patrzyła na nas żałośnie. „Niestety, nie mogęcięwziąćnaręce.Niedamrady.Postarajsię,totylkokilometr”–powiedziałam.Byłtozapewne najdłuższy kilometr, jaki w życiu przebyła. Po drodze dwa razy napoiłam ją wodą z butelki. Czaruś, kiedy wyczerpana stawała, podbiegał do niej i lizał ją po kopytkach, trącał nosem i szczekał, że już niedaleko. A Józia, która jest introwertyczką, nie okazywała żadnych emocji, chociaż, jak podejrzewam,przechodziłaistnąburzęuczuć:otownaszymdomumiałazamieszkaćnowaistota,która napewnozechceJóziępozbawićuprzywilejowanejpozycji.Boprzecieżtojabyłampierwsza,zdawał się mówić jej wzrok, kiedy od czasu do czasu zerkała na mnie. Nie martw się, jesteś najważniejsza, zapewniałam ją. Tylko Bartek jest od ciebie ważniejszy. Usłyszałam jego śmiech wśród drzew, Józia chybateż,bozwolniła,postawiłaswojenietoperzowateuszyisięuśmiechnęła.Wreszciedotarliśmyna podwórze.Szybkonakarmiłamkozę,przygotowałamjejmieszkaniewpustejobórce,którawreszciena cośsięprzydała.AterazmyślimyzBartkiemnadimieniemdlaniej. –DziwnajesttaWeronika–mówiAnkazrozbawieniem.–Czyonanaprawdęrozmawiazeswoim zmarłymmężemiuważa,żeonjejtowarzyszyipomaga? –Naprawdę.Założęsię,żetoonwymyśliłimiędlakozy. –Ajaksięnazywa? –Balbina. JeszczeprzezgodzinęcytujemysobiefragmentyksiążkiWeroniki,poczymgasimyświatło. ANKA Kiedy czytały dziennik Weroniki, zatęskniła za czymś, bardzo mocno. To był nowy stan, który przywoływałjakieśchwilezdalekiejprzeszłości.Cośczystegoiniewinnego. Ma dziesięć lat. Jest ciemna sierpniowa noc. Siedzi z ojcem na łące, patrzą w niebo na spadające Perseidy.Jużzawczasuwymyśliłamarzenia.Instynktownieczuła,żeniepowinnosięprosićoprzedmioty ani o dobre stopnie w szkole, tylko o coś nadzwyczajnego. Na przykład, żeby mama wyzdrowiała i wróciła ze szpitala. Albo żeby mieć psa. Kiedy niebo przecina kolejna gwiazda, błyskawicznie wypowiada w myślach jedno ze swoich życzeń. Pyta ojca o jego marzenia. „Mam tylko jedno – odpowiadaojciec.–Żebyśbyłaszczęśliwa”.Ankabierzegozarękęikiedyrozbłyskujekolejnymeteor, prosi:„Niechmamaitatabędąszczęśliwi”. Postanowiła,żewsierpniupojedzietam,gdziespędzaławtedyzojcemwakacje.Iodnajdzietęłąkę. Znów będzie obserwować roje Perseidów i wypowiadać marzenia. Przecież nie chodzi o to, żeby się spełniały,tylkoowiarę,żemogąsięspełnić.AleAnkaniemiałajużmarzeń:tedawnestraciławrazze śmierciąPoli,nowesięniepojawiły.Wpatrzonawplamęnaścianie,którąprawdopodobniezostawiły czyjeśpalce,próbowaławymyślićjakieś,alebezpowodzenia.Zastanawiałasię,czyjeszczejejnaczymś zależy.NapewnozależałojejnaIgorze.Zabolało,kiedypewnegodniapowiedział,żewolizamieszkać z ojcem. Zrozumiała: miał dość tego jej smutku, milczenia. A przede wszystkim kontrolowania: bez przerwy dopytywała, gdzie był, z kim, po co, patrzyła mu badawczo w oczy, obwąchiwała go, żeby sprawdzić,czyniepalił,niepił.Czasemnawetczekałananiegopodszkołą.Kiedyjegoklasawybierała się na wycieczkę do Krakowa, oznajmiła, że ona też pojedzie jako jedna z opiekunek. Skłamała, że poprosiłająotowychowawczyni.Igorspojrzałnaniąchłodno.„Wobectegojarezygnujęzwyjazdu”. Byłapewna,żemuprzejdzie.Nieprzeszło.Został.Atydzieńpóźniejwyprowadziłsiędoojca.Wdomu zapanowałagłuchacisza.Ankaniemogłasobieznaleźćmiejsca.Codzienniedzwoniładosyna.Czasem po kilka razy. „Ty nadal mnie kontrolujesz”, powiedział pewnego dnia. Bardzo ją te słowa zabolały. Chciałatylkowiedzieć,couniegosłychać,jaksięczuje,cowszkole.„Matkamaprawopytaćotakie rzeczy”, powiedziała, kiedy kolejny raz się obruszył. „A syn ma prawo się przed tym bronić”, odpowiedział.Wkońcuprzestałapytać.Ichkontaktysiępoprawiły.Zacząłwpadaćnaniedzielneobiady, podczasktórychjednakobojesięmęczyli.Byliskrępowani,ostrożni,żebytylkoniedoszłodokonfliktu. Nie potrafili się przełamać, chociaż obojgu ta sytuacja ciążyła. Aż do niej przywykli. Poprawność ipowściągliwość–towszystko,nacobyłoichstaćwobecsiebie. PodwpływemwspomnieńwgłowieAnkipowolizaczęłokiełkowaćmarzenie.Niewiedziała,jakje sformułować. Kiedyś to było takie łatwe. Widocznie traci się tę umiejętność, jeśli się jej nie ćwiczy. Postanowiłazająćsięjakimśinnym,łatwiejszymmarzeniem.„Chcęmiećodwagęrzucićpracęizająćsię czymś, co będę lubiła”, szepnęła do ściany. Po chwili uznała, że to brzmi zbyt słabo. Wyrzuciła z tego zdania„miećodwagę”.Awreszcieczasownik„chcę”.Marzeniomtrzebapomagać.„Zajmęsięczymś,co damiradość”.Przestraszyłasięsłowa„radość”.Byłoobceiwywoływałopoczuciewiny.Aleprzecież wypowiedziała je. Czym jest radość? To pytanie uświadomiło jej, dlaczego znów nie może zasnąć: nazajutrzpopołudniumusizeznawaćwsądzienarzeczswojegoklienta,któregonielubi.„Chcęztym skończyć”. Nie: „Kończę z tym”. Kiedy zasypiała, również to pierwsze marzenie zaczęło dojrzewać iprzybieraćformęzdaniai,niewyraźnegonarazie,obrazu:byłozwiązanezjejsynem. *** Pierwszyrazodprzyjazdubudzęsięsama.Ankastoiwoknie,zmokrągłową,izamyślonapatrzyna pole,nadktórymzpewnością,jakkażdegoranka,unosisięmgła.CzyżbyksiążkaWeronikiusposobiłają takrefleksyjnie?Pokasłuję,żebywiedziała,żejużnieśpię.Odwracasię. –Niechciałamciębudzić.Niestety,muszępojechaćdoWarszawy.Myślałam,żesięjakośwymigam, aleniewyszło:mójklient,którymisporoibezszemraniapłaci,oczekuje,żejutroranostawięsięjako świadeknajegorozprawierozwodowej.Próbowałznaleźćjakiegośświadka,aleniktzeznajomychnie chce się wtrącać w ich prywatne sprawy. Wrócę pojutrze koło południa. A ty w tym czasie zajmuj się tylkosobą.Chybaprzesadziłamztąpodejrzliwością.Przecieżgroźnesektydziałająinaczej. –Nowłaśnie.Owszem,sądziwni,alepowiedz:czymyniejesteśmydziwne?Amimotoniktnasonic niepodejrzewa.Mamnadzieję.–Kumemuwielkiemuzdumieniu,Ankanieprotestuje,coskłaniamniedo wypowiedzeniabardziejradykalnejrefleksji:–Wszyscysądziwni. –Maszrację,wszyscy.Notosięzbieram.Zaopatrzeniowiecpodrzucimnienadworzec.Czymożesz midaćfragmentksiążkiWeroniki,tosobiepoczytamwpociągu? –Jasne. Ankawyglądanaprzygnębioną,więcnawszelkiwypadekpytam: –Czychodzitylkootęsprawęwsądzie? –Tak. –Napewnoonicwięcej? Robiunik: –Jeślichcesz,odwiedzętwojąmamę. –Świetnie.Powiedzjej,żekładęsięwcześniespać.Tylkonieubierajsiędoniejzbytszykownie,bo znów będzie mi truła – mówię wesoło, chociaż wcale mi nie do śmiechu, bo smutek moich przyjaciół zawszemisięudzielaizamiastichpodtrzymaćnaduchu,teżpopadamwmelancholię. ZaradąAnkizajmujęsiętylkosobą:nieśledzę,niepodsłuchuję,niepodglądam.Zresztąniematakiej potrzeby–ledwiewyjechała,awszyscyzachowująsięcałkiemnormalnie.TylkoDzikuskajestsmutna itrzymasięnauboczu. –Chodźnapapierosa–proponujemi,kiedywychodzimyzjadalni.–Niemusiszpalić. –Dobrze,tylkowłożękurtkę,jestchłodno. Siedzizarogiemdomupodścianąiwpatrujesięwlas.Ręcejejdrżą.Możezzimna.ManasobieTshirtzkrótkimrękawem. –Niezimnoci?–pytam,chociażtooczywiste,żemarznie,anawetżechcemarznąć. –Nie.Jestemzahartowana.Nawetniewiesz,jakbardzo. –Twojagrupamachybaterazjakieśzajęcia.Widziałam,żesięzbierająwświetlicy. –Tak.Porazdziesiątyucząsię,jakodmawiać.Krótkomówiąc,trenująsłowo„nie”. –Toważnesłowo.Tygoniepotrzebujesz? –Błagam,niezaczynaj.Mamdośćmorałów.Chcętylkospokojniewypalić. Aleprzecieżsamazaproponowała,żebymzniąwyszła.Czylijednakchcetowarzystwa.Chcekomuś cośważnegopowiedzieć,leczniemaodwagi.Ajanieumiemjejdotegozachęcić.Naobunadgarstkach, bardzoszczupłych,makoloroweplecionebransoletki.Mimotonaskórzewidaćszramy.Wiem,poczym. Robimisiębardzosmutno.Jesttakamłoda,ładna,zgrabna.Izpewnościąinteligentna. –Tylkoniewykazujsięterazjakąśtroską–mówizironią,nadalwpatrującsięprzedsiebie.–Jakoś tobędzie.Możenawetudamisiękiedyśskończyćszkołę. –Maszkłopotyzeszkołą? – Nie, to szkoła ma ze mną. Wszyscy mają ze mną kłopoty. Jestem krnąbrna, arogancka, leniwa i niewdzięczna. – Gasi papierosa, ale nie rusza się z miejsca. – A ta twoja damulka gdzie? – pyta obojętnie. –PojechaładoWarszawy. –Cozaulga.Wreszciechwilaspokoju.Wróci? –Tak.Pojutrze. –Praca? –Uhm. –Notocześć.–Wstajeiodchodzi. Kiedywracamzdworu,panStefan,księgowy,którychętniezająłbysięhipnozą,szepczedomniena korytarzu: – Pani Marysiu, wieczorem zbieramy się u nas w pokoju. Mamy winko i wódeczkę! I posłuchamy sobiemuzyczki. Wolałabympoczytać,alepotrzebujęodrobinyrozrywki,akieliszekczegośmocniejszegotonaprawdę kuszącapropozycja,więcanimiwgłowiezniegorezygnować. –Czypowinnamubraćsięjakośspecjalnie?–pytam.–Bojaniewzięłamżadnejsukienki. – Ależ może być dres. Ślicznie pani wygląda w tym beżowym – zapewnia pan Leszek, który tymczasempodszedłdonaszminąspiskowca.–Myteżniewłożymygarniturówanikrawatów.Ijeszcze jedno,paniMarysiu.Aleproszęodyskrecję.–PanLeszekczujniesięrozgląda.–Wandziamakawałek sernika.Niewiemskąd,alechybazaprzyjaźniłasięzkucharzem. –O,myślałam,żesięodchudzamy. –Jasne,żetak,aletrochętwarożku,he,he,he,nikomuniezaszkodzi. –Pewnie–odpowiadamzentuzjazmem,bowtejkwestiicałkowiciezgadzamsięzpanemLeszkiem. Wswoimnajlepszymdresie,wypachnionawodątoaletową,októrejzabraniuprzypomniałamiJolka– „Możesz sobie chodzić w legginsach, T-shirtach i przetartym szlafroku, ale pamiętaj, zawsze, ale to zawsze musisz wlec za sobą jakiś wytworny zapach” – skradam się do pokoju pana Stefana, jakbym robiła coś zakazanego. A tam impreza na całego. Cicho gra „muzyczka”. Jedna butelka „winka” rozmnożyłasięinastolestojąjużtrzy.PanLeszekzLubartowatriumfalnymgestemwyciągazzapazuchy pół litra gorzkiej żołądkowej, a panie Wandzia, Irenka, Janeczka i Zosia wykładają na stół rozmaite wiktuały,októrychistnieniujużzapomniałam:sernik,kajzerkizszynką,kilkarodzajówserai,mójBoże, śledzie w oleju. Jakże ja podziwiam, zawsze podziwiałam, zaradnych ludzi, którzy w każdej sytuacji iwkażdychczasach,nawetwstaniewojennym,potrafiązdobyćdeficytoweartykułypierwszejiostatniej potrzeby. –Ale–bąkamspłoszona–janicnieprzyniosłam. –Nieprzejmujsię,kochana–mówipaniWandziaipoklepujemnieporamieniu.–Mytakieturnusy mamyjużobcykane.Idoskonalewiemy,żejeślichociażrazniezrobisięwyłomuwdrakońskiejdiecie, caływysiłekidzienamarne. –Wyłomu?–dziwięsię. –Jasnasprawa.–PanLeszeknalewadokieliszków„wódeczkę”.–Jeśliczłowiekwtrakcieturnusu poczuje,żenadchodzidepresja,awiększośćznasjakrazdziśtopoczuła,towszystkoszlagtrafia.Bo człowiek,jakwiadomo,tyjerównieżodstresu.Toco,paniMarysiu,wódeczkiześledzikiem? – Z miłą chęcią – odpowiadam ochoczo i ogarnia mnie radość, że Anka wyjechała, bo inaczej na pewnomusiałabymterazzastanawiaćsięrazemznią,coidlaczegodziejesięnadrugimpiętrzeSzarotki inafarmieRychły. –Torozumiem–woławytrenowanymszeptempanLeszek.–Fajnazpanibabka. Już wszyscy przechodzimy na ty, panie chichoczą, ja zresztą też, a panowie zaczynają opowiadać sprośne dowcipy. Już Wandzia tuli się do Stefana, a Leszek mruga do mnie porozumiewawczo. Krótko mówiąc–świetnaimpreza. – Co robią kobiety, żeby mieć norki? – pyta znienacka Jeremi z miną, która sugeruje, że robią coś bardzośmiesznego. Towarzystwomilknie,każdyzastanawiasięnadtym,wjakisposób,bezwysiłku,możnazdobyćfutro znorek.Jatakże.Jeremi,zanimposypiąsięodpowiedzi,wypalatriumfalnie: –Tosamo,corobiąnorki,żebymiećdzieci.Uahaha,uahaha! Jegośmiechjesttakzaraźliwy,żeteżsięśmieję,chociażniezrozumiałamdowcipu.NiestetyJeremi przetarłszlakiipochwilijużniemalkażdyruszajegoślademiopowiadajakiśkawał.Postanawiamsię pożegnać, kiedy Zosia, wykorzystując chwilę ciszy po kolejnej salwie tłumionego śmiechu, z poważną minąszepcze: –Alegrupaświrówwtymrokujakbymniejświrowata,conie? – Nieładnie, Zosiu – karci ją Stefan – to nieszczęśni ludzie. My jesteśmy za grubi, a oni mają coś zgłową.Zdwojgazłegowolętopierwsze,bogrubasybywająszczęśliwe,aświrynie. –Coracja,toracja–przyznajeWanda. –Wzeszłymrokuteżtutajbyli?–pytam. –Tak–potwierdzaStefan.–MieszkająwdomuRychły,awiosnąijesieniąprzyjeżdżajądoSzarotki. Mająjakieśdziwnezajęcia.Alecorobią,niewiem.Chociażpotym,cotenstukniętyprzewodniknam powiedział,jestempełenobaw.WnukRychłytochybarzeczywiściejakiśszaman. – Był tu raz. I niestety wyglądał całkiem normalnie – oświadcza Zosia, a widząc rozczarowanie na naszychtwarzach,szybkododaje:–Aletojeszczenicnieznaczy.Rozmawiałzdoktoremiksiędzem,nie wiemoczym,bodrzwibyłyzamknięte.Cośopieniądzach.Żewtymrokuzdobylimniej,niżplanowali, inacośimniewystarczy. –Aksiądz–szepczeIrenka–teżdziwny.Rozgrzeszabezżadnejpokuty.Mówi,żeżycieibeztegojest wystarczającociężkie.Moimzdaniemontychgrzechówwogóleniesłucha. Niewytrzymujęjużtegostrasznegonapięciairuszamdodrzwi. –Przepraszam,alemuszęsiępołożyć,bowódeczkajużdziała–mówięzrękąnaklamce. –Oj,jakaszkoda–wołajązgodnietymupiornymszeptem,apanLeszekwyglądanazawiedzionego. –AleżpaniMarysiu,godzinajeszczemłoda… Wychodzę,chociażstarająsięmnieprzekonać,żejutrzejszymarszosiódmejmożemysobieodpuścić iżetrenernawetsięucieszy,bomadośćtegonieustannegowędrowania. Nazajutrzspotykamsięznimsamnasam. –Acozresztągrupy?–pytawesoło.–Chwilowykryzys? – Coś w tym rodzaju – odpowiadam, nie wtajemniczając go w szczegóły, ale chyba domyśla się, wczymrzecz. –Notosamisobiepochodzimy. –Niemusipan–zapewniam.–Niebojęsięlasu.Toznaczybojęsię,aletylkownocy. –Chętniedotrzymampanitowarzystwa. Podrodzeopowiadamiookolicy,otutejszychludziach,osobie. – Ciężko tu z pracą. Szarotka zatrudnia sporo osób, ale to kropla w morzu potrzeb. Musiałem przerwać studia, żeby zająć się chorymi rodzicami i siedemnastoletnią siostrą, która urodziła dziecko. Nienarzekam,boinnimajągorzej.ChoćbycimłodziodRychły. –Dlaczegomajągorzej?–pytam. –Niewiemdokładnie,nieznamsięnatym.–Czuję,żechciałbycośdodać,alerezygnuje. –Czyonjestpotomkiemostatniegowłaścicielazamku,Stanisława? – Tak. Wnukiem. O Stanisławie krążą różne legendy, ale to bujda na resorach. Chcą w ten sposób przyciągnąćturystów,botuniemażadnychatrakcji.Nicopróczzapyziałychwsiimiasteczek. Pod nieobecność Anki grzecznie ćwiczę i nawet idę na pogadankę, na której stawia się cała grupa. Musieli balować do późna, bo wyglądają na zmarniałych. Młoda dietetyczka o nieskazitelnej figurze zzapałemopowiadaozaletachdietywarzywno-owocowej,którejniecierpię. – Oczyszcza organizm, przyśpiesza metabolizm, usprawnia pracę nerek i wątroby. Powinna jednak trwaćconajmniejsześćtygodni–oznajmiazuśmiechem. Zwariowała?Dwatygodniemękiianiminutydłużej. – Oj, Marysiu, było bardzo wesoło, żałuj, że tak wcześnie nas opuściłaś – zagaduje Leszek, kiedy wychodzimyzjadalni. –Żałuję,aletagorzkanaprawdęścięłamnieznóg.Bałamsię,żezasnę. – Ja bym wcale nie żałował – mówi Leszek z miną, na której widok Casanova spokojnie mógłby powiedzieć: „Witaj w klubie”. – A koleżanka opuściła nas już na zawsze? – W głosie Leszka słyszę czytelnąintencję. –Tylkonakrótko.–Patrzęnazegarekikłamięjakznut:–Powinnabyćzagodzinkę. – A wiesz, wieczorem jedziemy na basen do pobliskiego hotelu. Luksus, mówię ci. Bicze wodne, zjeżdżalnia,jacuzzi.–SpojrzenieLeszkabłądzipomoimbiuście. Jużmamodpowiedzieć,żenieumiempływać,niecierpięchlorowanejwodyiwolępoczytać,kiedy nagleuświadamiamsobiepewnenieocenionezaletyprzybytkuzwanegohotelem. Kiedy wieczorem siedzę w pustym barze hotelu o bezpretensjonalnej nazwie Perła Wschodu irozkoszującsięzłocistymballantine’sem,czytamsobiedziennikWeroniki,dzwoniAnka. –Jaksięmasz?–pyta. –Wporządku,zgodnieztwojąradązajmujęsięsobą.Jakbyłonarozprawie? – Okropnie. Ona milczała, a on ją punktował. Potem nagle ona zerwała się do walki i zaczęła wyliczaćdługąlistęjegowadiprzewinień,awtedyonwzniósłoczydoniebaicałyczaspowtarzał,żeto oszczerstwa. Sędzia siedziała znudzona i wciąż popatrywała na zegarek. I musiałam zeznawać, oczywiścieprzeciwkożonie.Owszem,zdradzałago,alefacetjestbeznadziejny,jedenztych,cozawsze mająracjęiwypruwająsobieżyły,żebyrozwydrzonejżoniezapewnićżyciewluksusie,arozpuszczonym bachoromgruntownewykształcenie.Mamdość. –Notoszybkowracaj.PoczytamysobieWeronikę. –Przeczytałamwpociągucałytenfragmenti…Samaniewiem…Chciałabymjakośinaczejżyćiteż uratowaćjakąśkozę. Anka sprawia wrażenie twardej i stanowczej, a okazuje się, że serce ma miękkie i pełne tęsknot. Jeszczetydzieńtemubyłampewna,żelubiswójzawód.Możeniewstuprocentach,alelubi.Wkońcu każdapracamaswojeblaskiicienie.Jolkalubiuczyć,aleniecierpibiurokracji.Kocharomantyzm,ale nieprzepadazaoświeceniem.Laurakochaswoichstaruszków,alecojakiśczasmusiwejśćdopokoju, z którego ktoś zniknął na zawsze, a puste miejsce po nim czeka na kolejną osobę, która niebawem też zniknie.Tomeklubizbierać,alenielubisiać.RównieżwiejskieżycieWeronikibywatrudne. Umarł mąż mojej sąsiadki Helenki. Zapił się na śmierć. Po pogrzebie zabrałam do siebie jej dzieciaki,żebymogłaodpocząć.Jeszczeotymniewie,żewreszcieprzestaniesiębaćiodżyje.Narazie się boi, już nie męża, tylko tego, że sobie nie poradzi. Jest kompletnie nieświadoma tego, że to ona utrzymywała rodzinę, a on psuł wszystko, co robiła. Muszę się wybrać do księdza, do sąsiadek, do pomocyspołecznej,żebyzorganizowaćdlaniejjakieśwsparcie.Niechwreszcieprzestanieżyćwnędzy. DzieciHelenkisąprzerażającogrzeczne.Usiadływkuchniiprzezgodzinęanidrgnęły.Dopieropotem odważyłysięruszyćzeswoichmiejsc,żebyzwiedzićdom.Poupływiekolejnejgodzinyzaczęłypytać. „Co to?”, zdziwił się Dominik, wskazując na szczoteczkę do zębów. „Co to?”, spytała Patrycja, wskazującnaelektrycznyczajnik.Tylkonajmłodszy,czteroletniDamian,onicniepytał,awłaściwie pytał, ale jedynie wzrokiem, bo jeszcze nie mówi. Trzeba Helence pomóc, chociaż na razie nie wiem jak. Ona musi stanąć na własnych nogach. Mam kilka pomysłów, niestety wszystkie wymagają zaangażowania i finansów, wprawdzie niewielkich, ale skąd je wziąć? Obserwowałam dzieci, które chodziłypomoimdomuzotwartymibuziami,izapragnęłam,żebyzaznałynormalnegożycia.„Bartek, corobić?Takiefajnedzieciaki.AHelenkajestdobrąmatką,trzebajejpomóc,zanimzwalisięjejna głowękolejnypijakalbopogrążysięwbezradności.PowinnamporadzićsięznajomychwWarszawie. MożeManiapodsuniemijakiśpomysł.Nie,onamatamswojeproblemy,pracę. NaglesłyszęzasobągłosDzikuski: –A,zaglądasiędokieliszka. –Niedasięukryć–odpowiadam,nieodwracającgłowy.–Skądsiętuwzięłaś? –Przyjechałamzażyćtrochęwolności.Takjakty. –Nie,japrzyjechałamdobaru. –Fajnie,żenieściemniasz.Pewniewoliszbyćsama,aleprzysiądęsięnachwilę,okay? –Oczywiście.–Wskazujęjejkrzesło. –Coczytasz?–pyta. –KsiążkęmojejprzyjaciółkiWeroniki. –Jateżlubięczytać.Jestemprzyliterzewu.Nazetjużnikogoniema.Ostatnioprze…–Miramilknie. –Notocześć–rzucazewzrokiemutkwionymwszklanąścianębaruiszybkoodchodzi. Patrzętam,gdziemusiałazobaczyćcoś,cojąspłoszyło.WhallustoipaniJoannaisięrozgląda.Czy Miraprzedniąucieka?Niezdążyłamzapytać,ocochodziztąliterąwuizet.Możetoilepiej.Czujęsię bezsilnawobecproblemównastolatki,ajakktośtakicisięzwierzy,niemożeszgopotemzostawić.Anka bardziejsiędotegonadaje.Tylkożedziewczynajestdoniejwrogonastawiona.Szkoda. WróciłaAnka.Odziwo,manasobiedżinsyisportowąbluzę.Ponaszejostatniejrozmowienieśmiem tegokomentować,alesamawyjaśniaprzyczynę: – Ubrałam się inaczej, bo człowiek powinien być elastyczny i podążać za zmianami, które w nim zachodzą. A ja się właśnie przeobrażam. Nie wiem, co z tego wyjdzie, bo jestem w trakcie. A motyl, zanimsięwykluje,niewiadomo,czybędziepięknyjakjedwabnik,czybrzydkijakćma. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić wysoką, masywną Ankę jako motyla, ale staram się zachować powagę.Niestetykącikiustzaczynająmidrżeć.Ankakręcigłowąistukasięwczoło. – Ty naprawdę nie potrafisz niczego uszanować. Nawet wzniosłych chwil szlachetnej przemiany wczłowieku. –Przepraszam,wyobraziłamsobieciebiejakomotyla.Jakozmierzchnicętrupiągłówkę. –Dlaczegoakuratjakotętrupiągłówkę? –Botonajwiększyzmotyli. –Aha.Cozesmutnymturnusem? –Miałyśmysiętymniezajmować. –Nie,tymiałaśsiętymniezajmować,aja,dopókisięnieprzeobrażę,jeszczepoświęcętejsprawie trochę uwagi. – Mówi „sprawie”, jakby otrzymała zlecenie. – Żadnych nowych zdrad już nie biorę, to postanowione. A zresztą rynek psują testerzy, bo zanim dojdzie do, że tak powiem, naturalnej, spontanicznejzdrady,podejrzliwcysprawdzająuswoichnarzeczonychskłonnośćdoniejiniepotrzebują jużdetektywa. –Bujasz.Jacytesterzy?Wiemjedynieosekserkach.Podobnozajmująsiętymtylkokobiety,bomają wrażliwsze palce. Wiesz – mrugam do Anki – chodzi o ustalanie płci kurczaczków. Potwornie trudna praca,boonesięcałyczasruszają. – Testerzy i testerki testują wierność ludzi. Są raczej młodzi i atrakcyjni. Ich zadaniem jest sprowokowanie delikwenta do zdrady. A właściwie do gotowości do zdrady. Mało kto przechodzi ten test. Szczerze mówiąc, dziwię się niecierpliwości ludzi, bo mogliby, zanim dojdzie do zdrady, pożyć szczęśliwie,możenawetdogrobowejdeski.Alenie,oniniemogąwytrzymać,chcąwiedziećwszystko odrazu,znaćnawetmyśliswoichpartnerów,itojeszczeprzedślubem.Samapowiedz,gdybywtwoim życiupojawiłsięktośidealny:przystojny,dowcipny,romantyczny,inteligentny,wykształcony,zamożny, opiekuńczy,czypotrafiłabyśsięoprzeć? – Na pewno nie – odpowiadam, usiłując zwizualizować sobie idealnego faceta, który przypomina raczejBondaniżMaksa. –Notojakisensmatakitest? –Jeśliidzieomnie,niemażadnego. –Wogóleniemasensu,statystykitopotwierdzają:ulegadziewięćosóbnadziesięć. – A ta dziesiąta? Kim jest ta, która nie ulega? – pytam z podziwem dla niezłomności charakteru dziesiątejosoby. –Niewiem.Jawkażdymrazieuważam,żeoprzećsiępotrafiątylkoleniwi,oziębli,impotencialbo niedorozwinięci. –Awiesz,jalubięflirtować,mogłabymzostaćtesterką. –Tylkożeniktniepotrzebujetestowaćstuletnichdziadków–odpowiadaAnka.–Onichjużwszystko wiadomo.Zdradymajązasobą. Opowiadam Ance, o czym mówili nasi koledzy i koleżanki i o rozmowie z trenerem. O domówce uStefananiewspominam,alepochwilisprawaitakwychodzinajaw:nakorytarzuspotykamyLeszka, któryskładamipropozycję: –Marysiu,amożepójdziemynaspacer? Anka robi wielkie oczy, ja głupio mrugam, Leszek stoi, czekając na odpowiedź, oczywiście twierdzącą. –Leszku,niegniewajsię,jestemzmęczona. –Nocóż,możeinnymrazem,aterazpospacerujęzZosią,któramachybaniecolepsząkondycjęniżty. – Wszyscy mają lepszą kondycję niż ja – stwierdzam zgodnie z prawdą, kiedy Leszek oddala się, wzruszającramionamiistrojącminy,którechybasąreakcjąnamojefochy. –Oj,widzę,żepodmojąnieobecnośćniepróżnowałaś–zauważaAnka.–PanLeszekdługomusiał ćwiczyćteuśmiechyiminy. –Nicniebyło–mówięistaramsięnieoblaćrumieńcem,co,jakwiadomo,jestpróżnymwysiłkiem.– Niezapominaj,żewmoimżyciupojawiłsięMaks.Ijaknarazieniemamsiędoczegoprzyczepić. – Jeszcze zdążysz. Za długo mieszkałaś sama, żeby nie zatęsknić za wolnością. Mózg się uspokaja, mijastanzakochaniaiczłowiekchcejąodzyskać.–Czuję,żeAnkamożemiećrację. –Niejestemsceptyczką,tylkorealistką–odpowiada,wzruszającramionami.–Odstawilisamochód. Podobno był w opłakanym stanie, nawet oleju nie uzupełniłaś. I pewnie od lat go nie zmieniałaś, nie mówiąc już o filtrach. – Nie odzywam się, bo nie wiem, o jakie filtry chodzi. – Nieźle zabuliłaś. Zostałambezgrosza.Przyjmujętylkogotówkę. –Notopojadęztobą,botutajniemabankomatu. – Zaczniemy od miejscowego muzeum i biblioteki, żeby dowiedzieć się czegoś o rodzie Rychłów, zwłaszczaoStanisławie.Potym,copowiedziałcitrener,trzebazweryfikowaćtęhistorię.Sprawdzęto, chociaż nie mam złudzeń. Przewodnik pewnie przesadził, ale nie zmyślił wszystkiego. Stanisław może niebyłDrakulą,alemuryjegozamkuwidziaływieleniegodziwości.Jużjaznamtakich…takich… Zanim zdąży dokończyć zdanie, które najwyraźniej nie może się wydostać z jej zaciśniętych ust, mówięmożliwienajłagodniej: –Aniu,pamiętaj,domniemanieniewinności.Iproszę,niemówtymtonem,bozaczynamsiębać. – Masz rację. Żadnych spekulacji ani emocji, tylko nagie fakty i niezbite dowody – obiecuje Anka i zmienia temat. – Młodzież z drugiego piętra w niedzielę wyjeżdża, chyba z powrotem na farmę. Po porannej mszy. Ja też się na nią wybieram, chociaż w mojej obecności ksiądz Marek z niczym się nie zdradzi.Poobserwujęsobietychludzizbliska. –Sącałkiemnormalni–zapewniamją.–Wielerazysłyszałamichśmiech.–Takczyinaczej,mniena mszęniktnawetkońminiezaciągnie. –Niemusiszsięodgrażać,tutajnicniejestprzymusowe. –Wiem,wiem,słyszętoodsamegopoczątku.Ciekawe,dlaczegowciążczujęjakąśpresjęiopresję. Atenksiądznibymiły,aledziałaminanerwy,kiedysiętaksnujepokorytarzach.Idziesobieczłowiek, toznaczyja,zamyślony,rozmarzony,nikomuniewadzi,aonbach:wyłaniasięznienackazzaroguztym swoim dobrotliwym uśmieszkiem na twarzy, jak memento. Nie wiem jak ty, ale ja wtedy natychmiast zaczynammyślećośmierciiprzemijaniu.Ipocoontakłazi? –Nudzisię.Teżczłowiek. –Nie.Ksiądzniepowiniensięnudzićanimiećludzkichsłabości.Albo-albo. –Wyrażajsięjasno.Niewiem,ococichodzi.–Tylkoudaje,żeniewie. –AlboposłannictwoigorącaliniazBogiem–mówięwuniesieniu–alboludzkiesłabości.Jakjest sięksiędzem,trzebajezwalczyćwzarodku. –Jesteśbezwzględna. –Niejestem.Każdyzawódwymagapoświęceń.Nieuważam,żeksiądzmawięcejstresówodemnie. Jaksięgnępamięcią,zawszeżyjęwstresie.Mymusimyporadzićsobiezkoszmaremżyciawrodzinie, onizkoszmaremżyciawcelibacie.Alewiesz,zaznałamobuitendrugiwydajemisięmniejkoszmarny, zwłaszczażeniezostałamobdarzonałaskąwiary.Jestemnaniąodporna.Tochybawrodzone.Noco?Co siętakpatrzysz? –Nic.Zgadzamsięztobą–mówispokojnieAnka. Aha, nagle potulna i zgadza się ze mną. Rozkręcam się, zaczynam psioczyć na wszystko i na wszystkich,taksobie,alewkońcuniewiem,ocomichodzi,więcmilknę.Tymbardziejżeprzypomniał misięjedenkapitalnyksiądz.OjciecMateusz. –Słuchaj,typowinnaśzamieszkaćwSandomierzu–mówię,zachwyconaswoimpomysłem. –Anibydlaczego? –BotammieszkanajprzystojniejszyksiądzświataibezboleśniewróciłabyśnałonoKościoła.Poza tymwSandomierzujestnajwiększezgęszczenieprzestępcówiofiarnakilometrkwadratowy.Cotydzień kogośzabijają.Noisąteżuroczypolicjanci. Ankaniedoceniamojegopoczuciahumoruistukasięwczoło. – Czy możesz mi dać następny fragment książki? – pyta. – Skończyłam na scenie, która urywa się wpołowie.JakWeronikawracazpsamizespaceruinatykasięnapijanąbabęwrowie. – A, tak. Opowiem ci. Jest tam taka Jadzia, ale w rzeczywistości nazywa się inaczej, bo Weronika pozmieniałaimiona.Iusunęłasporowydarzeń,niechcącujawniaćdrastycznychfaktówzżyciasąsiadów. Na przykład, że znęcają się nad własną rodziną i zwierzętami. No więc ta Jadzia to właściwie fajna babka. Ma poczciwego męża, który zajmuje się gromadką dzieci, praniem i tak dalej, a ona lata po sąsiadkach.Lubisobiewypićiczasemniemożetrafićdodomu,awtedypadagdzieśpodkrzakiemalbo wrowie.Półbiedy,jeślilatem:wyśpisię,otrzepiezziemiiliści,zaklniesobie,apodobnokląćpotrafi jaknikt,przemyjetwarzwodązjezioraipójdziedalej.AleWeronikanatknęłasięnaniąwzimie,przy dziesięciostopniowymmrozie,idoszładosłusznegowniosku,żetymrazemJadziarankaniedoczeka,bo zamarznie. Niestety, nie mogła jej dobudzić ani o własnych siłach stamtąd wywlec, więc musiała zorganizowaćakcjęratunkową.Tylkożewiększośćmężczyznwewsiteżjużbyłapijanainiedałosię znimidogadać:nierozumieli,pocotenraban,bosamiczasemsypiajągdziepopadnie.Natomiastci,co bylitrzeźwi,uznali,żeniewartoJadziratować,botołajdaczkaipijaczka.Całahistoriaskończyłasię happyendem,boproboszczprzyjechałzodsieczą,chociażonteżusiłowałsięwykręcić:mówił,żetonie jegosprawa,przecieżjestmąż,sąsąsiedzi,policja,pomocspołeczna,apozatymjestzajęty,awłaściwie to już śpi po wyczerpującym dniu. Weronika zagroziła, że jeśli w te pędy nie przyjedzie i nie pomoże wyciągnąćJadzizrowu,tonaniedzielnejmszywszyscywiernidowiedząsię,żezostawiłbliźniegona pewną śmierć. I za pomocą takiej to łagodnej perswazji dał się jakoś przekonać. A Jadzia nadal pije i pomstuje na Weronikę, że wtyka nos w nie swoje sprawy. Mówi o niej „ta cizia z miasta” albo „ta miastowazdzira”. –Niezbytzabawne. –Alepouczające. –Nibydlaczego? – Jak się zimą upijesz i zaśniesz gdzieś pod krzakiem, koniecznie postaraj się być facetem, bo wówczaspośpieszycizpomocącałypowiat.Akiedynazajutrzobudziszsięwczystym,ciepłymłóżku, żonapodaciszklankęherbatyzcytryną,akumpleprzyjdąsprawdzić,czyabyniedostałaśzapaleniapłuc. KiedyAnkazastanawiasięnadtąniedorzecznąradą,znienackazadajęjejpytanie,którewciążchodzi mipogłowie: –Awłaściwietodlaczegotwojapracacięfrustruje? Długozbierasiędoodpowiedzi.Niepoganiamjej. – Mówiłam, przechodzę kryzys. Twoja sprawa, owszem, była jedną z najciekawszych w mojej karierze prywatnego detektywa. I jedną z najszlachetniejszych, że się tak wyrażę. Mam około pięćdziesięciuzleceńrocznie,adziewięćdziesiątprocentdotyczypodejrzeniaoniewierność.Izdarzyło mi się tylko trzy, cztery razy, by się nie potwierdziło. Już samo to jest frustrujące. Ale najgorsze jest śledzenie,robieniezdjęć,obserwowanie,podsłuchiwanieidoradzanieklientom,jakinstalowaćpodsłuch czykameręwmieszkaniu.Corazbardziejmitodoskwiera.Naogółdowodysątwardejakbeton,można zamknąćsprawęizapomniećoniej.Alejaniezapominam,bozakażdąznichkryjesięjakaśhistoria, czyjeśżycie.Izdarzasię,takjakteraz,żemuszęzeznawaćjakoświadek.Tomniestraszliwiedołuje. –Dlaczego,przecieżrobisztoodlat? –Bonasalisądowejmusiałamspojrzećtejkobieciewoczy.Jużsamotobyłotrudne.Alenajgorsze, że ją polubiłam, a mojego klienta nie cierpię. W takiej sytuacji naprawdę trzeba stłumić emocje ipowtarzaćsobie:totylkomojapraca.Niestety,tozaklęcieprzestałodziałać.Śledziłamjąprzezkilka tygodni.Czułamdoniejcorazwiększąsympatię,alepłaciłmijejmąż.Pewniejakośdałabymsobieradę, gdybym nie sąd. Przeżyłam tam chwilę konfrontacji z samą sobą. Miałam ochotę wrzasnąć: przecież każdanormalnakobietajużdawnozabiłabytegonadętegobuca,aonagotylkozdradzała.Powinienbyć jejwdzięczny.Alebywałoteżodwrotnie,żeczułamsympatiędomężów,którychśledziłam.Rozumiesz? –Tak.Icozrobisz? –Niewiem.Wtymrokukończępięćdziesiątkęiniewieleumiem. – Jak to jest, że większość kobiet tak o sobie mówi. Że niewiele umieją. To bzdura. Wszystkie coś umiemy.Apozatym,wprzeciwieństwiedomężczyzn,potrafimyrobićdziesięćrzeczynaraz.Tocecha kobiecegomózgu. Wreszcie jedziemy do miasteczka. Silnik mojego auta pracuje jakby ciszej, weselej. Tapicerka jest wyczyszczona,adeskarozdzielczalśni. –Noijak?–IronicznyuśmieszekAnki.–Kierownicasięjużnielepi? –Kierownicętojaakuratmyję–obruszamsię. –Iprzestałostukać? –Przestało. Muzeum nie ma, a biblioteka jest zamknięta, do odwołania, może na zawsze, więc postanawiamy wrócićdoSzarotki,podrodzezahaczającofarmę. Jednopiętrowydomzbaliotoczonyjestdrewnianympłotem,poktórympniesiębluszczidzikiewino. Przeddomemwidaćpięknieutrzymanyogródzmnóstwemtulipanów,grządekwarzywnychiniewielką szklarnią.Drzewawsadachopodalsąobsypanegrubymipączkami,zktórychwykluwająsiękwiaty. –Ciekawe,ktotowszystkouprawia–mówiAnkatakimtonem,jakbytobyłooczywiste:niewolnicy Rychły.–Jeślichcemytamwejść,musimywiedzieć,ocozapytać.Maszjakiśpomysł? –Spytaj,czywynajmująpokoje,boszukamykwaterynalato. Młodakobieta,któranadźwiękdzwonkapodchodzidofurtki,odpowiadananaszepytanieprzecząco: –Nie,nieprzyjmujemygości,alekilkanaściekilometrówstądjestpensjonatSzarotka. – Aha, wiem, przebywa tam teraz grupa młodzieży od państwa. – Kobieta wydaje się zmieszana. – Mieszkajątucałyrok?–dopytujeAnka. –Przepraszam,alenieudzielamżadnychinformacji.Proszęprzyjść,kiedywrócidoktor.Pojechałdo Lublina. Zgłębiogroduobserwujenaskilkamłodychosób.Kiedysiędonichuśmiecham,szybkospuszczają wzrok. –Icootymmyślisz?–pytaAnkawsamochodzie. –Nadalniewierzęaniwsektę,aniwprzetrzymywanieludzisiłą. –Byćmożewcaleniesiłą,tylko,jakmówiłam,zapomocąmanipulacji.Nawetniewiesz,jakipotulny potrafistaćsięczłowiek,jeśliprzejdziepraniemózgu. –Jaktoniewiem.Mojamatematyczkawszkolepodstawowejnakażdejlekcjipowtarzała,żejestem matołem,iszybkowtouwierzyłam.NawetdziśspędzamdwadninadprostymPIT-em.Liczęiliczę,iza każdym razem wychodzi mi inna suma. Kiedy wreszcie dwukrotnie wyjdzie ta sama, zaklejam kopertę i wysyłam. Ostatniego dnia, ma się rozumieć. I tak co roku. Już przywykłam. Ale tym razem Maks wypełniłmójPIT.Awiesz,kimzzawodujestMaks? –Niemampojęcia. –Doradcąfinansowym! –Studiowałekonomię? –Nie,astronomię. –Aha,wszystkojasne.Czydoradzacicośwsprawieznaczków? –Cośty,niewieonich.Niechcę,żebyfacetbyłzemnądlaforsy,tobyłobyupokarzające.Chociaż całkiem normalne jest, że kobieta chce być z kimś dla pieniędzy, i to mężczyzny nie upokarza, przeciwnie,wbijagowdumę. WracamydoSzarotkinatylewcześnie,żebyjeszczezaliczyćgimnastykęiobiad,który…Azresztą, niewartoonimmówić.Wanda,jakzwykle,umilawszystkimposiłekjakąśniekończącąsięopowieścią, którejniesłucham,alekiedypadasłowo„samobójstwo”,zaczynamnadstawiaćuszu. – To jednak pochopne wnioski, moja droga – mówi Zosia. – Przecież każdy ma w życiu chwile załamania i chciałby ze sobą skończyć. Ja, na przykład, kiedy moje dzieci wyfrunęły z gniazda, wciąż myślałamośmierci.Aleniemogłamsięzdecydować,jakąwybrać.Noboco?Wyskoczyćprzezokno? Czytywiesz,jakwyglądaczłowiek,kiedyspadniezwysokościpięciupięternachodnik? Wszystkietrzy,Wanda,Irenkaija,wpatrujemysięwZosię,niemogącsięzdecydować,czychcemyto wiedzieć. Trudno pojąć, że opowiada o swoich planach samobójczych takim tonem, jakby chodziło okompletnąbłahostkę. – A może podcięcie żył, co? Istny koszmar! – ciągnie Zosia. – Wszystko we krwi. To może środki nasenne?Otymteżsięnasłuchałamniestworzonychrzeczy.Wkońcucórkazorientowałasię,cowtrawie piszczy,izabrałamniesiłądolekarza.Atenzapisałmijakieśtabletkiimiprzeszło. Irenkaciężkowzdycha. –Każdegoczasemcośgryzie.Naprzykładzawiedzionamiłość.Tochybanajgorsze.Zostajewsercu nacałeżycie. Zanimrozpoczniesiękolejnaopowieśćpotencjalnejsamobójczyni,szybkopytam: –Awłaściwietodlaczegootymmówicie? –BoZosiaprzypadkiemusłyszała,żektośodRychłypróbowałsięzabić–informujeWanda. –Agdzietosłyszałaś,Zosiu? –Czekałamprzedgabinetem,żebylekarzdałmicośodbólugłowy.AwśrodkubyłapaniJoanna. Czyli podsłuchiwała. Ciekawe, czy spowiada się z tego księdzu Markowi. Nie pojmuję, dlaczego według nauki Kościoła cudzołóstwo jest cięższym grzechem niż podsłuchiwanie, które wydaje mi się czymś wyjątkowo obmierzłym. Nagle zaczynam rozumieć Ankę. I rozumiem też, dlaczego nie wraca na łono Kościoła. Nie tylko z powodu Poli, ale również z racji swojej profesji. Ponieważ tropienie ludzi jest wstrętne, boi się stanąć przed obliczem Boga. Muszę jej przypomnieć, że Bóg jest miłosierny idoskonalewie,żekażdymusijakośzarabiaćnachleb,skoroOnjużtakurządziłtenświat.Niestetynie pamiętam dokładnie, jak go urządził, więc kiedy wracamy do pokoju, gdzie w szufladzie szafki nocnej leży Biblia, postanawiam to sprawdzić. „Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panowałnadtobą”. –Cholera–rzucamprzedsiebieizatrzaskujęksięgęnadksięgami. –NaprawdęczytaszBiblię?–pytaAnka. – A co, myślisz, że nie potrzebuję odrobiny mistyki? Owszem, czytam sobie Biblię, bo podobno zawieracałąwiedzęoludzkości.Wprawdzietrochęsięzdezaktualizowała,boBógbardzodawnotemu stworzył świat i on Mu się wymknął spod kontroli. Zresztą nic dziwnego: poświęcił na to zbyt mało czasu,jakbypopracowałrok,efektybyłybylepsze.Niestetyuznał,żetydzieńwystarczy. –Nietydzień,tylkosześćdni,bosiódmegoodpoczywał.Dlategowniedzielę,ajutrojestniedziela, trzebasięlenić,mojadroga.Alegdzieindziejniedzieląjestsobotaalbopiątek.Marzymisięzamieszkać wkraju,gdzietydzieńmatrzyniedziele. –Dajspokój.Czywiesz,ilerazywrokumusiałabyśurządzaćświęta?Apozatymtuiówdziezaliczać ramadan.Całydzieńgłodówki,żadnejkapusty,żadnychwarzyw.Nic.Odświtudozmierzchu. – Jak zwykle tragizujesz, bo oni akurat mają tyle rozmaitych furtek, że to wcale nie jest dotkliwe. Możnawzamiannakarmićgłodnego,ofiarowaćjałmużnę,niepamiętamdokładnie,aleniejestgorzejniż w innych religiach. A poza tym prowadzą sobie aktywne życie nocne w tym czasie. Wszyscy razem: dzieci,dorośli,starcy.Jestcałkiemwesoło.Wiem,bomiałamsąsiadówArabówiwczasieramadanunie spałacałanaszakamienica.Byłobynawetzabawnie,gdybynieto,żeranomusieliśmywstawaćdopracy. Kilku sąsiadów zapragnęło nawet przejść na islam. Zrezygnowali, kiedy dowiedzieli się, że nie można wtymczasiepićalkoholu. –Pićalkoholuwogóleniewolno. –Nodobrze,totydzisiajczytaszBiblię,ajaWeronikę. –JateżwolęWeronikę.Chciałamsobietylkoprzypomnieć,jakajestmojamisjanaziemskimpadole. Aha,zanimzalegnieszzlekturą,chcęspytać,czyprzyjmujeszdowiadomościpodsłuchane,przezkogoś, nieprzezemnie,informacje. –Jasne,acojainnegorobięodlat? –WedlepodsłuchuZosiktośzesmutnejgrupychciałpopełnićsamobójstwo. –Widocznieniewytrzymałpraniamózguiniechciałwracaćnafarmę. – Oczywiście – mówię z ironią. – A kiedy oni wyjadą, my zajmiemy ich miejsce na górze. Rychło potrzebowałchudychdowchodzenianadrzewaowocowe,aterazmusisobiesprawićekipęgrubychdo dźwiganiaskrzynekiciężkiejroboty. Ankawybuchaśmiechem. –Jużdobrze,dobrze,chodźmynasiłownię,bomuszęnadrobićwagary. –Wagarytomożnanadrobićtylkowszkole,itoteżniezkażdegoprzedmiotu–pouczamją.–Wiem coś o tym. Moim ulubionym dniem wagarów był dzień z podwójną lekcją fizyki. Pewnie dlatego do dzisiajnierozumiemteoriiwzględności.Alenieżałuję,boMaksmijąwyjaśniairobitolepiejniżnasz fizyk,którybezprzerwywrzeszczałiprzypominałdziewczynom,gdziejestichmiejsce. –Gdzie? –Niewykazywałsięspecjalnąfantazją.Twierdził,żeprzygarach.Janiezasługiwałamnawetnagary, bo kiedyś mu się odcięłam, że jak tak dalej pójdzie, to wyląduję raczej w Tworkach. I od tej pory dostawałam gałę za gałą. Więc zaczęłam wagarować. Chodziło o moje zdrowie psychiczne. Facet był pozbawionypoczuciahumoru,atacyludzieźlenamniedziałają. –AjakMaksciwyjaśniateorięwzględności? – Najpierw był pociąg, w którym ktoś idzie korytarzem, a obok ktoś inny wędruje po nasypie. Rozumiemoczywiście,dlaczegoosobawpociąguporuszasięszybciej:bojedzieizarazemidzie,aleco to ma wspólnego z teorią względności? Potem były dwie rakiety w kosmosie. Następnie limuzyna zmłodąparą,rowerzystazbalonikiem,pszczołyimuchy,którelatająwzględemsiebie,żyrandolaoraz mnie będącej w ruchu. Ale jak to wszystko ma się na przykład do światła? Nie mam pojęcia. – RelacjonujęAncenaszepowszedniezmaganiazteoriąwzględności,aonachichocze. – Słuchaj, wystarczy, jak zrozumiesz, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, bo nawet tego wieluludziniepotrafizrozumieć. –Atorzeczywiścierozumiem.–Kiwamgłową.–Chociażwnaszejrodziniewszyscymieliodmienny punktwidzenia,nawetjaksiedzieliśmyrazemnajednejkanapie.ZwłaszczaMarcel. Poczytasznagłos? –Chętnie. Dziwnie się czuję, kiedy w rubryce „stan cywilny” wpisuję „wdowa”. Przecież to nieprawda! Dlaczegotakbardzojesteśmyprzywiązanidoświatamaterialnego?Dlaczegoliczysięczyjaśfizyczna obecność,nawetbylejaka,aobecnośćduchowatraktowanajestjakfantasmagoria?Niktnierozumie, żeniejestemwdową.Niepróbujęjużnikomuwyjaśniać,żeprzecieżniezwiążęsięzkimśtylkopoto, żebyrąbałdrewnonaopałalboreperowałsprzętydomowe,żenieczujęsięsamotnaaninieszczęśliwa. Niektórzy sądzą, że jestem stuknięta i uważają, że mówię do siebie. A ja rozmawiam z Bartkiem. Byliśmy dzisiaj nad jeziorem. Coś go gnębiło, bo długo milczał. W końcu spytałam, o co chodzi. „Martwimnie,żeniemaszkontaktuzmojąmatką.Wiem,nieułożyłosięmiędzywami,itonieztwojej winy.Alemartwięsięonią,jeststara,chora.Odwiedźją”.Jużdawnopowinnamtozrobić,alewciąż czuję do niej niechęć. Źle mnie traktowała, uważała, że jej syn mógłby mieć lepszą, mądrzejszą iładniejszążonę.Apotemobwiniałamnierównieżojegośmierć.Uznała,żeobowiązkiemkochającej żony jest zakazać mężowi wszystkiego, co niebezpieczne. Mimo że jej mąż także zginął w górach. Podobno kto w porę nie zrezygnuje ze wspinaczki, wcześniej czy później zginie. Tak napisała kiedyś WandaRutkiewiczirzeczywiście–nazawszezostaławgórach. Bartekprędzejzrezygnowałbyzemnieniżzgór.Starałamsięjegomatcewytłumaczyć,żeniktnie ma prawa odbierać drugiej osobie pasji. Moim zdaniem doskonale to rozumiała. Po co to dzisiaj roztrząsać?„Dobrze,pojadę,alewiesz,żetomożesięnieudać.Onamnieniecierpi,uważa,żenie dość cię kochałam i nie dbałam o ciebie. Pamiętasz, jak na mnie patrzyła, kiedy zastała cię przy obieraniukartofli?Tobyłonaprawdęzabawne.Udawałeś,żeniewidziszjejwzroku,izamiastpięciu obrałeś, dwadzieścia ziemniaków. Jedliśmy je potem przez trzy dni, patrząc na siebie porozumiewawczo”.„Tak,pamiętam.Aleniepotrzebnienabijaliśmysięztego.Powinienemjejwtedy powiedzieć,żeuwielbiamobieraćkartofle.Naprawdęlubiłemdomowezajęcia,botomniewyciszało po całym dniu pracy”. „Nie cierpiałeś zmiatać śmieci na szufelkę”. „Rzeczywiście”. „I nigdy nie prasowałeś,niepodlewałeśkwiatów,nielubiłeśzmieniaćpościeli,przyszywaćguzików”.„O,tojakieś novum w naszym życiu. Nigdy nie robiłaś mi o to wymówek”. „Tylko dlatego, że gotowałeś, robiłeś zakupy,anadewszystko,żeumiałeśoprawićrybę.Pamiętasz,żenawidokrybichoczuzawszebyłam bliskazawału?”„Tak.Idlategoterazjesteśskazananawegetarianizm”.„Pojedzieszzemną?”„Będę cały czas obok ciebie, ale uwierz, niepotrzebnie się denerwujesz. Ona sporo przemyślała i czeka na ciebie”. –Teściowebywająokropne–stwierdzaAnka. –Wedługmniegorsisąteściowie.Aleniektórzypoosiemdziesiątcełagodnieją,jaknaprzykładmój. Zrobił się prawie normalny. Kiedy czasem wpada do mnie na niedzielny obiad, zawsze coś naprawi iopowiadafilmy,któreobejrzał,choćtoakuratmógłbysobiepodarować,bomamyinnygust.Gdybyktoś kilkalattemupowiedziałmi,żepolubięswojegoteścia,umarłabymześmiechu. –Niestety,jaswojejteściowejniezdążyłampolubić.Szkoda,żeumarłaprzedosiemdziesiątką.Nie znosiłamnie,takjakmamaBartkaWeroniki. –Nie,tonieprawda–protestuję.–TutajakuratniezgadzamsięzWeroniką.Onapoprostunakażdym kroku okazywała swój lęk o syna, zwłaszcza że był jedynakiem. Z czasem jej strach zaczął przybierać patologicznerozmiary.Zobaczysz,żemiędzynimisięułożyło.IżemamaBartkarzeczywiścieczekałana Weronikę.Oddawna. Ankastroisięprzedlustrem.Wyglądatak,jakbywybierałasiędoopery. –Czytynieprzesadzasz?–pytam. –Mojadroga,jestniedzielaiidęnamszę.Muszęjakośwyglądać,botopierwszyrazodwielulat.Na spotkaniezBogiemczłowiekpowiniensięprzygotować.Aczytychodziszdoteatruwdżinsach? –Niestetytak. –Dziwne,bonaspotkaniezesztukąteżsiętrzebaprzygotować. – Ależ ja się przygotowuję: czytam coś o autorze i reżyserze, staram się dowiedzieć, jakie były poprzednieinscenizacje,sprawdzić,ktogra. – Jednak równie ważne jak intelektualne jest nastawienie duchowe, a strój w tym pomaga. Inaczej czujeszsięweleganckiejsukni,inaczejwposzarpanychspodniach. –Wposzarpanychniechodzę–oburzamsię. –Tywszystkobierzeszdosłownie.Aterazwstawaj,bozarazpomszyidziemynaspacer. – Nie ma obawy, zdążę, przecież znów będziesz się przebierać, a zdejmowanie tego wszystkiego trochępotrwa. Anka dziwnie długo nie wraca. Idę na dół, żeby jej poszukać. Smutna grupa znosi swoje bagaże. Śmiejąsię,rozmawiają.Ktojestgotówdodrogi,podchodzidopaniJoannyisiężegna.Aonawoła,żeby wrazieczegodzwonilidoniejalbodoksiędzaMarka,którywłaśniewchodzizdworuwtowarzystwie– nie do wiary! – Anki. Młodzi rzucają się w stronę księdza, tłoczą się wokół niego. Uściski. Poklepywania.Łzywoczach.SzukamwzrokiemDzikuski,bochciałabymsięzniąpożegnać,alenigdzie jejniewidzę. Przyglądamysiętejsceniezboku. –Tak,oczywiście–mówiępółgłosem,nibytodosiebie,aletaknaprawdędoAnki,którastoiobok mnie.–Właśniewtensposóbzachowująsięludziewciągnięcidosekty.Mojegratulacje.Czytyabyna pewno pracowałaś w policji, a wcześniej nawet w MO? I naprawdę jesteś detektywką? Och, groźna sektanamierzona,trafiona,zatopiona. Ankanieodzywasię.Przestajęjądręczyć,aletylkodlatego,żezabrakłomifantazji. –Niemajej–mówi.–Chybajużwyjechała.Szkoda. Wiem, że ma na myśli Dzikuskę, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się nią interesuje. Dziewczynajakichwiele:zagubiona,zbuntowana,poszukująca. – Gdzie ty się podziewałaś? – pytam z wyrzutem, kiedy wracamy do pokoju. – Znikasz na dwie godzinybezuprzedzeniainawetniepomyślisz,żektośmożesięmartwić.Miałyśmyiśćnaspacer. –Mogęiśćjeszczeraz. –Czynienależąmisięjakieśwyjaśnienia?–Ankaodwieszadoszafyswojąoperowąkreację.–Nie należąsię? –Tak,alebojęsię,żemniezamordujesz. –Lękzostawmnie,agnostycznejateistce.Apozatym,jeślidotejporyniezabiłamJolkianionamnie, toimyjakośdamysobieradę. – Pomyliłam się. I to bardzo. Nie rozumiem, jak to się mogło stać. I w ogóle… Bo wiesz… To jednak… Ten jej bełkot jest, zdaje się, przydługim wstępem do czegoś, czego nie ma odwagi powiedzieć. Wkońcutracęcierpliwość. –Mów–rozkazuję. Ankabierzegłębokioddech. – Ta msza była niesamowita – zaczyna, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w dal. – Poszłam tam uzbrojonawcałąswojądetektywistycznąpodejrzliwośćiczujność.Wiesz:„miejoczyiuszyotwarte”. Iprawienatychmiastzapomniałamobożymświecie,taksięzasłuchałamwkazanieksiędzaMarka.Ani razu nie powiedział słowa „grzech”, „śmierć”, „kara”, „szatan”, „gniew”, „czyściec” czy „bojaźń”. I cytował z Biblii fragmenty, których w kościele na ogół nie usłyszysz. I każdy, kto chciał, też mógł przeczytaćkilkaulubionychzdań.Tamnaprawdę,tylkosięnieśmiej–wcaleminiedośmiechu–była wiara i nadzieja. Nie umiem ci tego wyjaśnić. Po prostu przywykłam, że w kościele bez przerwy nas straszą, a on starał się wszystkich pokrzepić. Nie robił żadnego show, nie musiał mieć gitary ani fikać koziołków. Kiedy skończył, tu i ówdzie rozległy się protesty, że chcą jeszcze. A on powiedział: „Moi drodzy,nadmiarobcowaniazBogiemteżjestniewskazany.Wymacieżyć,kochaćipracować.NiechBóg wam towarzyszy na co dzień i od święta, ale niech nigdy nie staje się jedyną treścią waszego życia. GodzinnamszawystarczyiJemu,iwam,imnie”.Maniu,jabyłamtakwstrząśnięta,żepotempoprosiłam goochwilęrozmowy.Iwybraliśmysięnaspacer.Towszystko. Ankamajakiśnowy,nieznanymiwyraztwarzy.Wjejoczachteżpojawiłosięcoś,czegodotejpory niewidziałam:błyszcząradosnymblaskiem.Ajanadalnierozumiem,ocotuchodzi.Kimsącimłodzi ludzie, których Anka już pierwszego dnia pobytu w Szarotce postanowiła wyrwać z rąk guru, potomka diabolicznegoStanisławaRychły. – Proszę, mów dalej, ja już wszystko zniosę, nawet wiadomość, że ksiądz Marek właśnie ci się oświadczył. –Nowięc…Nowięcniemażadnejsekty,przeciwnie. –Co,antysektajest? – W pewnym sensie tak. Gdyby biblioteka była otwarta, na pewno znalazłabym jakieś materiały oStanisławieRychle.Trenermiałrację:zrobilizniegopsychopatę,żebyprzyciągnąćturystów.Chcieli miećlokalnegoDrakulę.Ktośzaczął,apoteminnijużtylkodorzucalidotejkrzywdzącejlegendykolejne zmyślonefakty,atoodziewicach,atoohipnozieizagarniętychprzezRychłęmajątkach.Towszystko, oczywiście, i tak nie wypaliło, bo nadal nikt nie chce tutaj przyjeżdżać dla stosu starych cegieł, ale legendasięutrwaliłailudziezaczęliwniąwierzyć.Stanisławbyłpsychiatrąifilantropem.Przyjmował poddziurawydachswegopałacurozmaitychnieszczęśników:ludzichorychpsychicznie,uzależnionych, dziewczynyznieślubnymidziećmi,sierotyiwszelkichpopaprańców.Tamdziałałocośwrodzajudomu samotnejmatki,ochronkiiprzytułku.Pewnie,żekażdymusiałuczyćsięzawoduipracować,aletonie była katorżnicza praca, tylko zwykłe codzienne obowiązki, które na dodatek stanowiły coś w rodzaju terapii.Tobezczynność,mojadroga,jestkatorgą.Onnapisałkilkapionierskichpracnatentemat,alenie umiałsięprzebić,bośrodowiskolekarskienietraktowałogopoważnie.Uważano,żejestnienormalny, bo takie poświęcanie się dla pacjentów budziło nieufność, ale chyba również zawiść. Krótko mówiąc, zrobiono z niego księcia Sinobrodego, chociaż był Bogu ducha winny i wielu ludziom pomógł. Wnuk rzeczywiście poszedł śladem dziadka: jest z wykształcenia psychiatrą i psychologiem i prowadzi w swoim domu długoterminową terapię dla młodych ludzi z rozmaitymi zaburzeniami. Na przykład po traumach, z nerwicą albo w stanach depresji. A ksiądz Marek pomaga mu. Jeździ do Rychły dwa, trzy razywtygodniuzduchowąposługą,jaktosięmówi,ibierzeteżudziałwtychwarsztatachwSzarotce. Jestnaprawdęnadzwyczajny,możeszmiwierzyć.Oczytany,pogodny,lubiludzi,anawet,wyobraźsobie, kobiety.Aleniewtymsensie.O,nie! Czuję,jakwzbierawemniezłość.Przedewszystkimnasiebie,bochociażstarałamsiędawaćodpór fantazjomAnki,robiłamtoniezbytenergicznie. –Dlaczegotakmilczysz?–pyta. –Milczę,bosięzastanawiam,comniepodkusiło,żebywłaśnieztobąwyjechaćnawczasy.Milczę, boodpoczątku,zamiastzajmowaćsięswojądietą,chcętylkoratowaćludzkośćprzedsektami.Atymi naglemówisz,żejestnaodwrót.Żeczarnejestbiałe,abiałejestczarne. – Ale przyznaj, że te kolory sprawiają kłopot nawet naszemu głównemu politykowi. Skoro jemu zostało wybaczone, to może i ty powinnaś okazać wyrozumiałość. Zwłaszcza że to wszystko naprawdę byłostraszniepodejrzane.Aterazsięwyjaśniłoijużniewracajmydotego–przemawiaAnkazzapałem, aleminęmanietęgą:wstydzisię,żenosjązawiódł. –Alecoonitutajrobili? – Nie zdążyłam wypytać o szczegóły. Z grubsza wygląda to tak, że oni tutaj, w Szarotce, kończą terapię:robiąpodsumowanie,zadająostatniepytania,dostająostatnierady.Potymturnusienajczęściej wracajądodomu.Jeślisągotowi. – To się kupy nie trzyma. Wszyscy zachowują się, jakby brali udział w spisku, pełna tajemnica, parawany,nieudzielamyinformacji,osobnepiętrodlasmutnych,uRychłyzamkniętafurtka,anadodatek karmiąnasgroteskowymiopowieściamiojegodziadku,poczymokazujesię,żejestnaodwrót.Dlaczego trzymajątowtajemnicy? –Aczyty,gdybyśmiałanaprzykładnerwicęalbodepresję,rozgłaszałabyśtowszemwobec?Mieli bardzozłedoświadczeniawpoprzednimmiejscu,boRychłoprowadziłtakiośrodekgdzieindziejiwciąż ktoś ich tam napadał i niszczył obejście, a sąsiedzi pisali petycje, że boją się o swoje dzieci ikategorycznieżądająlikwidacjiośrodka.Niechcąoboksiebiećpunów,psychopatówipedałów.Rychło sprzedał dom i kupił ten na pustkowiu. Zaprzyjaźnił się z właścicielem Szarotki, a ponieważ jego pensjonat tylko latem ma pełne obłożenie, ten się zgodził organizować turnusy dla pacjentów Rychły. Umówili się, że nie będą informować gości hotelowych, żeby ich nie odstraszać. Nie oszukujmy się, nawetmy,nibytakietolerancyjne,nieprzyjechałybyśmytutaj,gdybyśmywiedziały,żenatkniemysięna jakąśtrudnąmłodzież. –Tofakt. – A właściciel ośrodka nie może sobie pozwolić na nieprzyjmowanie innych gości, bo zbankrutuje. Cały personel został zobowiązany do dyskrecji, wersja oficjalna jest taka, że organizują jakieś tam warsztaty.Alemoimzdaniemczegośtakiegonieudasięutrzymaćwtajemnicy.Chociażdotejporynie trafiłsięjeszczenikttakwścibskijakmy… –Chybaraczejjakty–prostuję.–Moimzdaniemtyteżpowinnaśuczestniczyćwjakiejśterapii,która pomagaludziomwradzeniusobiezchorobązawodową.Wszędziewokółnassązagadki,aletojeszcze niepowód,żebyjekompulsywnierozwiązywać. – Nie znęcaj się nade mną, będę ćwiczyć, ważyć się, wrócę do diety, tylko nie mówmy już o tym. Mamyjeszczepięćdni,żebysięzrelaksowaćizapomniećopracy. – Mów za siebie. – Mój głos brzmi chłodno. – Ja zapomniałam o swojej pracy i nawet nie wydzwaniamdorodziny. Kiedyschodzimydosaligimnastycznej,zgłębikorytarza,takjakwpierwszymdniunaszegopobytu w Szarotce, wyłania się ksiądz Marek z walizką. Na nasz widok rozpromienia się w uśmiechu, który udzielasięrównieżAnce,aleumniewywołujerozdrażnienie. –Przestańsiętakdoniegomizdrzyć–rzucampółgębkiem. –PaniAnno,wracamzatrzydni.Wieczoremprzyjedziekolejnagrupa,proszęjużnanichniezwracać uwagi. I niech się pani zastanowi nad tym, o czym rozmawialiśmy, i nie odwraca się już od Boga. On niczemuniejestwinien. Zdaje się, że podczas tego romantycznego spaceru Anka zaliczyła również pierwszą od wielu lat spowiedź.Ichybaznówcośknuje.UrlopzniąjestgorszyniżzMarcelem,któryzaczynałpićpierwszego dnia, a kończył ostatniego, więc przez dwa tygodnie miałam święty spokój, bo on cały czas był zajęty tym,żebyprzypadkiemniewytrzeźwieć. –Oczymmaszpomyśleć?–pytamzponurąminą. –Zawcześnie,żebyotymmówić. – Wasza grupa – ogłasza z radosną miną trener i wagowy w jednej osobie – schudła już w sumie trzydzieścikilogramów.Wyobraźciesobiestodwadzieściakostekmasła!Tylestraciliście. Namniewciążprzypadatylkoosiemkostek.Dwanędznekilogramy,zrzuconenapoczątkuturnusu– myślę zawstydzona tym, że zaniżam standardy, a zarazem wkurzona, że nie mogę jeść masła, które uwielbiam. –Niemartwsię–pocieszamnieAnka.–Chudniesięskokowo,anieliniowo. –Niepocieszajmnie–odpowiadam.–Pocieszanieźlenamniedziała. Uczestnicygroteskowychzmagańznadwagąwyciszylisięiprzygaśli.Najwyraźniejskończyłysięim przywiezione z domu zapasy smakołyków i napojów wyskokowych. Stworzyła się jedna para, co mnie cieszy,bodziękitemuLeszekprzestałzapraszaćmnienaspacerypolesie.Niestety,jedynemałżeństwo, jakie jest wśród nas, po krótkim okresie kryzysu weszło właśnie w stan postępującego rozpadu – przestało się kłócić i zaczęło uporczywie milczeć. Ostatnie zdanie, jakie Janeczka wypowiedziała publiczniedoAdama,brzmiałobardzostanowczo:„Mamtegodość”.Takwięcnasimałżonkowiemilczą dosiebie,zatoLeszekzZosiącałyczasszczebioczą,coniektórychpotworniewkurza,boZosianagle zaczęłaseplenićjakmaładziewczynka. Wędrujemy z Anką przez wiosenny las, machając kijkami. W milczeniu. Skąd ta nadzwyczajna przyjemność?Dlaczegoonikimniemyślę?Dlaczegonicmnienieobchodzi,nieczujęniepokojuinawet machnęłamrękąnateczterykostkimasła?„Amożetoapatia?–niepokoisięStrofa.–Uważaj,tocisza przed burzą”. Nie, to nie apatia ani zapowiedź burzy, tylko stan harmonii, najprawdziwszej harmonii, którytaktrudnoosiągnąć,więcchciałobysię,żebytrwałwiecznie. WróciłksiądzMarekiAnkajużdoresztystraciładlaniegogłowę. –Słuchaj,taknaprawdęniewypada–mówięwieczorem.–Wysięzachowujeciejakparakochanków. Szepczecie po kątach, chodzicie na spacery. W dodatku wciąż masz taki sam głupi wyraz twarzy, jaki widnieje na twarzy Zosi. Jeszcze trochę i też zaczniesz seplenić jak ona. Może jednak powiesz, co się dzieje. Anka siedzi przy stoliku i coś notuje w wielkim czarnym notesie, z którym prawie nigdy się nie rozstaje.Milczy,więcponawiampytanie. – Powiedziałam, że za wcześnie o tym mówić. Cierpliwości. Kiedy przyjdzie czas, wszystko ci wyjaśnię. A teraz nie przeszkadzaj, bo o dziewiątej idę do spowiedzi i właśnie robię spis swoich grzechówzkilkulat,więcprzedpółnocąpewnieniewrócę. –Wobectegoniezapomnijzanotować,żepodczaswczasówodchudzającychzajadaszsięmakaronem ibezlitośnieniszczyszprzyjaźń. Ankapodrywagłowę–zdajesię,żesłowo„przyjaźń”zrobiłonaniejwrażenie. –Wręczprzeciwnie:pielęgnujęprzyjaźń.Nienależyodchudzającejsięprzyjaciółcezaprzątaćgłowy własnymisprawami. Nowagrupa,którazamieszkałapiętrowyżej,jużniewydajemisięanismutna,anipodejrzana.Zwykli młodziludzie,którzyprzypomocyfachowcówpróbująsięuporaćzproblemami.Jateżtokiedyśrobiłam, na przykład uczyłam się odróżniać rzeczy, na które mam wpływ, od tych, które nie zależą ode mnie, a rozpacz od depresji. Zresztą, jak się okazuje, rozpacz można pomylić nawet z chorobą. Jola kilka tygodni po śmierci swojego ojca trafiła do szpitala z podejrzeniem poważnej choroby serca. A za podejrzeniemposzłateżbezlitosnadiagnoza.Jużlekarzekiwalinadniągłowami,jakbybyłaumierająca, jużchcielijejrobićrozmaitezabiegi,awtedyona,wodruchuprzytomności,poszładokardiologa,który widoczniecośniecoświedziałożyciuiludzkiejpsychiceiorzekł:„Dziecko,przecieżpanimazdrowe serce. Pani cierpi na rozpacz, to minie”. A tydzień wcześniej wychodziłam od niej ze szpitala zpoczuciem,żejejżyciewisinawłosku.AmożeJolkaznówcierpinarozpaczipowinnamnatychmiast wracaćdoWarszawy?Skoropłakała,kiedyśmyostatniorozmawiały,tonaprawdęzniąźle.Wysyłamdo niejesemesa:„Jaksięmasz?Jeślichcesz,jutroprzyjadę”.Jestwtymtrochęfałszu,rzeczjasna,bowiem, coodpowie.Iowszem:„Nie,wszystkowporządku.Zadzwońpopowrocie”. Rozmowyprzystolesącorazbardziejobrzydliwe,adwojenowychkuracjuszyraczynasinformacjami z krynicy mądrości jakiegoś doktora: o nalewkach czosnkowych, o oczyszczaniu wątroby i wodzie strukturalnej,którąotrzymujesięzzeskrobanegoześcianekzamrażalnikalodu.Uciekamzjadalnizgłową pełną przepisów na długowieczność, którą można sobie zapewnić między innymi naparami z liści, z wierzbowej kory, ze strąków fasoli i soku z własnoręcznie zbieranej pokrzywy. Na szczęście jutro wyjeżdżamy.Caływeekendprzedemną.SpotkamsięzJolkąiwysprzątammieszkanienapowrótMaksa. –JakwyglądałospotkanieWeronikizmamąBartka?–pytaAnkanaszejostatniejnocywSzarotce. – Zostawiła zwierzaki pod opieką grzybiarzy, którzy jesienią wynajmują u niej pokój. Wyobrażasz sobie,biorąurlopnazbieraniegrzybów,ludziesąniesamowici.Ipojechała.Zdusząnaramieniu,bonie widziały się osiem a może więcej lat. Przez całą drogę do Warszawy rozmawiała z Bartkiem, awłaściwiekłóciłasięznim.Przekonywałją,żewszystkobędziedobrze,mimotozedwarazychciała zawrócić. „Słuchaj – powiedział wreszcie – a co się może stać? Przecież cię nie zabije. A w ogóle dlaczegosiętakboisz?”.„Bojużdawnopowinnambyłatozrobić.Jestmiwstyd”,powiedziała.Dopiero z drogi zadzwoniła do teściowej. Okropnie się denerwowała. Przed jej domem spojrzała w górę izobaczyłająwoknie.Wypatrujemnieoddwóchgodzin,pomyślała.Iprzestałasiębać.Apotembyło jużcorazlepiej.Wprzedpokojuteściowaprzytuliłają,powiedziała,żesięcieszyiżerozumiemilczenie Weroniki.Uznałaswojebłędywobecsynowej:„Byłamgłupia,oczekując,żeodciągnieszBartkaodgór. Okazywałamcizamałouczucia”.Weronikaniewierzyławłasnymuszom.Opowiedziałysobie,codziało się w ich życiu, od kiedy się nie widziały, czyli od pogrzebu Bartka. Na koniec Weronika zaprosiła teściową do siebie na wieś. Moim zdaniem pochopnie, ja w każdym razie nie wierzę w tak radykalne przemiany.Aleowszem,mogłasięzmieniaćstopniowoprzeztewszystkielata. Kiedypakujemybagażedosamochodu,nadjeżdżaksiądzMarek. –Dobrze,żezdążyłem.PaniAnno,czymożemyporozmawiaćnaosobności? Odeszli na bok. Zerkałam w ich stronę. W pewnej chwili Anka zakryła ręką usta, a on wręczył jej małąpaczuszkę.Uściskalisię. –Proszęsięniemartwić.Wszystkobędziedobrze–zawołał,kiedyAnkawsiadaładosamochodu. –Tak.Napewno.Zadzwonięjutro.Dowidzenia. –Pocomaszdzwonić?Cosiędzieje?–dopytuję,kiedyskręcamynaszosę. – To straszne. Ta dziewczyna, no wiesz, Dzikuska. To ona chciała popełnić samobójstwo. Leży wszpitalu.Wiedziałam,żepotrzebujepomocy,dlategozaniąłaziłam.Aletodziwne,bardzodziwne… –Cojestdziwne? Kątemokawidzę,żeAnkawpatrujesięwswojądłoń,naktórejtrzymacośzielonego. –Coto? –Zielonysłonikzeszkła.Prosiła,żebymigoprzekazać–wyjaśniazdławionymgłosem.–Czujęsię tak,jakbymgodostałaodPoli.Byłabydzisiajniewielestarszadoniej.Cosięstało,cosiędziejewżyciu tejdziewczyny,żezrobiłacośtakstrasznego? –Nieporazpierwszy.Widziałamnajejnadgarstkachblizny. –Rozmawiałaśznią? –Tak.Chybatrzyrazy.Krótko.Niepowiedziałamci,bobyłanaciebiewściekła.Alewidocznieźleto zrozumiałam.Widocznie…noniewiem…Możetwojezainteresowaniepeszyłoją,alegopotrzebowała. –Niemacospekulować.Przyjadęzakilkadniiodwiedzęjąwszpitalu. PopięciukilometrachAnkagwałtownieodwracasięwmojąstronę. –Nie.Muszęzostać.–Jejgłosbrzmistanowczo.–Odwieźmniezpowrotem.Przepraszam. –Wporządku.Rozumiem. Znów, jak pierwszego dnia, zajeżdżamy przed budynek Szarotki. Anka na pożegnanie całuje mnie wobapoliczkiiprzytula. –Awiesz,tobyłcałkiemudanyurlop.Dajznać,kiedyjedziemynawyspę–mówiwesoło,chociaż jestsmutna. –Jateżdziękuję–odpowiadamapatycznie,bomnietenurlopjednaktrochęzmęczył. Odprowadzając ją wzrokiem, znów zachodzę w głowę, jak ona w niewielkim neseserze pomieściła takąmasęciuchów.Idocieradomnie,żemiałaichmniejniżja,tylkocałyczasrobiłaprzepierki,ajaani razu. Ankadzwonipóźnymwieczorem,kiedyakurat,bardzosenna,wybieramsiędołóżka. –Wdobrejchwilidzwonię?–pyta. –Wnajlepszej–mówięniezgodniezprawdą. –Botodługahistoria. –Notoopowiadaj. – Mira trafiła do Rychły jesienią. Skierowała ją do niego szkoła, jakaś specjalna, dla trudnej młodzieży, w porozumieniu z psychologiem. Nie umieli sobie z nią poradzić ani jej pomóc. Była agresywna, miała depresję i usiłowała się zabić. Niestety, tutaj też nie chciała współpracować. Odmawiała udziału w zajęciach i się izolowała. Po dwóch tygodniach Rychło wziął ją na rozmowę i uprzedził, że wobec tego będzie musiała wrócić do domu. Dał jej czas do namysłu. „Chcę zostać – powiedziała nazajutrz. – Ale mam prośbę. Czy mogłabym spać w bibliotece? Na materacu. Nie nabałaganię.Przyrzekam.Ibędęchodzićnawszystkiezajęcia”. Zdziwiłsię,aleprzystałnato.Miałateżpracowaćwogrodzie,pełnićdyżurywkuchni,sprzątać.Itak dalej.Jakwszyscy. Pomiesiącubyłainnąosobą.No,możenieodrazupogodnąibeztroską,alenawiązałakontaktzresztą grupy,uspokoiłasię,zaopiekowałamłodszymipacjentami.Wszyscyjąpolubili. –Aledlaczegochciałaspaćwbibliotece? –Zpowoduksiążek.Onauwielbiaczytać.PodobnozaczęłaodliteryAiwłaśniedotarładoW.Aleja, porozmowieznią,uważam,żenietylkodlatego. –Rozmawiałyście? –Tak.Dobrze,żewróciłam.Chybanamnieczekała. –Ico? –Pokolei,dobrze?Wiesz,żetaklubię.Nowięcwyglądałonato,żeterapiaprzebiegapomyślnie.Po nocach czytała, ale zawsze o ósmej była już na nogach. Po tym pobycie w Szarotce miała wrócić do domu. Jak ci mówiłam, to był taki turnus, powiedzmy, podsumowujący i utrwalający to, czego się nauczyli.Rychłotrzymapacjentównajwyżejpółroku,alerzadko.Miręzatrzymałnadłużej.Aleonanie chciała wracać. Poprosiła, żeby chociaż pozwolił jej przeczytać autorów na literę W. Nie zgodził się. Uważał,żepowinnawrócićdotakzwanegonormalnegożycia.Iwtedycałąterapięjakbydiabliwzięli. Nikt nie rozumiał, dlaczego chce zostać. Najczęściej ci młodzi ludzie cieszą się, że wracają do domu, nawet jeśli ten dom nie jest idealny. Zresztą Rychło organizuje zajęcia także dla rodziców swoich pacjentów.PrzyjeżdżajądoSzarotkinakilkadniibiorąudziałwwarsztatach.OjciecMiryteżtutajbył. Podobno miły, kulturalny człowiek. Mira miała dokąd wrócić. Normalny dom, o którym chętnie opowiadała.Szkoła,gdzienaniączekali. –Tosiękupynietrzyma. –Nowłaśnie.Jateżpomyślałam,żecośjestnietak.NiemogłamoczywiściewypytywaćMiry,boona jest jeszcze bardzo słaba, ale mimo wszystko czegoś się dowiedziałam. Na przykład, że jej matka od dawnanieżyje. –Czyliniecałkiemnormalnydom.Aprzynajmniejniepełny–stwierdzam. –Iżewychowujejąnieojciec,leczojczym.Miranosijegonazwisko,bojąadoptowałpoślubiezjej matką.Pamiętasz,cobyłowtymliście? –Napisała,żeniemadokądwrócić. Możezbytszybkowyciągamwnioski,aleprzychodzimidogłowytylkojedno:człowiekniechcebyć tam,gdziemusiędziejekrzywda. –Wiesz,oczympomyślałam?–szepnęłamdotelefonu. –Wiem.Jateż.Otymsamym.Aletozbytszybkiewnioski.Niewolnotak. –Chciałabymsięmylić. –Jateż. –Tylkonierozumiem,skądprzekonanieRychły,żejejdomjestwporządku. –Nowłaśnie.Miraszybkozorientowałasię,żeRychłonicniewieojejsytuacjirodzinnej,niewie,że jejmatkanieżyje,aonamieszkazojczymem.Całyczasopowiadałazmyślonąhistorię.Wiemotymod Rychły, który dopiero teraz to zrozumiał. To oczytana dziewczyna, z wielką fantazją. Od chwili, kiedy zaczęła uczestniczyć w zajęciach, cały czas snuła coś w rodzaju fikcji literackiej. O wakacjach z rodzicami nad morzem albo w Tatrach. O wspólnych kolacjach i rozmowach. Opowiedziała im całą książkęoszczęśliwejikochającejsięrodzinie.Iolicznymgronieprzyjaciół. –AspytałaśotegoPedra? –Tak.Niktnieznaosobyotymimieniu.Tochybateżktośfikcyjny.WymyślonyprzezMirę. PorozmowiezAnkąniemogęzasnąć.Żałuję,żeMaksjeszczeniewrócił.Lubię,kiedyśpiobokmnie ispokojnieoddycha.Onteżnosiwsobiejakąśtrudnąhistorię.Niewieleosobiemówi.Czysąludzie, którzymająprostąiszczęśliwąhistorię?Alejaprzynajmniejmiałambeztroskiedzieciństwoiwczesną młodość. Wszyscy mnie kochali, rozpieszczali. Tylko zbyt wcześnie straciłam ojca. Bardzo za nim tęskniłam.Wciążmisięśnił. „Nigdy nie wierz ludziom, którzy mówią, że jesteś głupia. Oni cię nie znają, a ja wiem, że jesteś piękna,mądraiwrażliwa”–mawiał.Nieumiałamwykorzystaćtego,corodzicemidali. Rozdziałdrugi Od razu po powrocie zadzwoniłam do Paraboli, żeby zarezerwować „swój” stolik, który cieszy się dużym powodzeniem, ponieważ stoi przy oknie. Ludzie podczas jedzenia lubią obserwować ulicę. „A, pani Marysia, serdecznie zapraszamy”. Krótko mówiąc, załoga wciąż ta sama: pamiętają mnie, chociażnieodwiedziłamichodponadtrzechmiesięcy. Kiedystajęwdrzwiach,„mój”kelnerzkelnerskimuśmiechemruszawmojąstronę.Salajestprawie pełna. W powietrzu unoszą się zapachy, które nie mają nic wspólnego z potrawami przyrządzanymi wSzarotce. – Mam prośbę – zwracam się do kelnera. – Gdybym chciała zamówić coś tuczącego, na przykład makaron,proszępowiedzieć,żezabrakło,dobrze? –Panimniezawszezaskakuje.–Pojegominiewidać,żemówiprawdę. – Tak – rozlega się za moimi plecami głos Jolki. – Ona się w tym specjalizuje. Nie może żyć bez zaskakiwania.Ajajestemprzewidywalnainapewnozamówięziemniakizmasłemikoperkiem. Czulesięwitamy.Najejtwarzymalujesięwyraz,którynazywam„wyrazemnaznaczonymuporczywą refleksją”.Szczerzemówiąc,wolętenwynikającyz„przelotnejrefleksji”. –Stęskniłamsięzatobą–wyznaję. – Ja za tobą też – odpowiada Jolka zza karty dań oprawnej w brązowy skaj. Wyraźnie chowa się przedemną. Machamdokelnera. –Widzę,żekartasięniezmieniłaodzeszłegoroku–mówiędoniegozwyrzutem. –Owszem,aleniebawemtobędzierestauracjafrancuska–oznajmia.–Właśnieposzukujemynowego szefakuchni. –Amnietakartabardzosiępodoba–mówiJolka.–Poproszędwamielone,ziemniakizkoperkiem izasmażaneburaczki.Plusczerwonewino,najlepiejodrazucałąbutelkę,anakoniec…–Wodzipalcem podeserach.–Nakoniecszarlotkęzlodami. –Poproszędorszazrusztuisałatębezsosu.Plusbutelkęwodyikieliszekbiałegowina–zwracamsię dokelnerazwyrazemtwarzy„życieniemasensu”. ObserwujęJolkębadawczo,aleonicniepytam.Zarazsamawszystkomipowie. – Nic złego się nie dzieje. Przepraszam cię za tamte łzy przez telefon. Rozkleiłam się, ale już mi przeszło.Schudłaś? –Trzykilogramy–oświadczamilekkosięczerwienię,bojednaktylkodwazhaczykiem. –Miałaśschudnąćpięć–mówizpretensjąwgłosie,jakbymsięodchudzałazanasobie. –Widoczniezamałosięprzykładałam. – Z Anką dało się wytrzymać? – pyta takim tonem, jakby z góry wiedziała, że otrzyma przeczącą odpowiedź. Za nic w świecie nie przyznałabym się Jolce, że też dałam się wkręcić w śledztwo Anki. Za to postanawiampodłożyćnaszejdetektywceświnię. –Koszmar.Chybazakochałasięwksiędzu. –Ażtakadewotka?–Jolkachichocze. –No–bąkam. –Ipomyśleć,żeuważamysięzafeministki.–Kręcigłową. –Jasne,żenimijesteśmy–odpowiadam.–Kochamysię,wkimchcemy.Ale,ale,przecieżmiałyśmy mówićoczymśinnym.Czytekwiatysiępowtórzyły? –Tak.–Jolkawpatrujesięwokno.–Kilkarazy.Tulipany,różeijeszczejakieśtam. –Ico? –Inic. Wmilczeniupałaszujeswojeulubionemieloneikończyjużtrzecikieliszekwina.Niestety,tymrazem będęmusiałazniejwszystkowyciągać.Unikamojegowzroku. –Ktoto? –Co:ktoto? –Odkogotekwiaty? –Czytoważne? – Jolka, oczywiście, że to nieważne, kto zostawia kwiaty na wycieraczce u samotnej kobiety po pięćdziesiątce,któraniepotrafiżyćbezmężczyzny.Pytamtylkozciekawości. –Niepowiem. –Powiesz. –Dobrze,aledajmispokojniezjeść. Dajęjejspokojniezjeść.Kolejnykieliszekwina.Głębokiewestchnienie.Terazpójdziedotoalety. –Idędotoalety. Wraca.Szukaczegośwtorebce.Zamykają.Uśmiechasięnajgłupszymzeswoichuśmiechów. –OdKarola–wykrztuszawreszcie. Chyba się przesłyszałam. Ten aktorzyna, bandzior, złodziej, uwodziciel, drań, przez którego Jolka znienawidziła cały męski ród, a ja omal nie dostałam uremii, ośmiela się ją nachodzić? Czego chce? Jakaśrolawkolejnejsztuce? –Co?–Tojedynepytanie,najakiemniewtejchwilistać. – Zadzwonił. Odłożyłam słuchawkę. Znów zadzwonił, znów odłożyłam. A kilka dni temu stanął wproguzbukietemkwiatów.Zamknęłamdrzwi.Kiedyuchyliłamjepogodzinie,siedziałnawycieraczce ioznajmił,żesięstamtądnieruszy,dopókiznimnieporozmawiam.–Jolkamilknie.Zdajesię,żeteraz nastąpi najtrudniejszy fragment tej historii. Nie mylę się. – Powiedział… powiedział… no, że mnie kocha. –Cholera!–Zrywamsięodstołuizamawiamdrugikieliszekwina. – Że to, co zrobił, było okropne, niewybaczalne, ale od razu się we mnie zakochał i nie musiał odgrywaćżadnejroli.Byłsobą.Odtamtejporycałyczasomniemyśliiżebymmudałanadzieję. –Ico,dałaś? –DokońcawysłuchałamzwierzeńKarola,akiedyzamilkł,wzięłambukietzjegoręki,zatrzasnęłam drzwi i wyrzuciłam go przez okno. Nad ranem zapukała do mnie sąsiadka i powiedziała z przekąsem: „PaniJolu,ktośdopanileży”.Kiedypogodzinieuchyliłamdrzwi,niktjużnieleżał. –Notomaszgozgłowy–mówięzulgą,aleniewiedziećczemu,bezradości.Jeszczeprzedchwilą uważałam,żeJolkapowinnagozrzucićzeschodówrazemzbukietem,aterazmamwątpliwości.Mimoto zapewniamją:–Dobrzezrobiłaś.Bezczelnyłotr.–Tedwazdankawypadajądośćanemicznie,aJolkato słyszy,bomadoskonałysłuchjęzykowy.–Bezczelny–dodajęjużcałkiemciepłymtonem. –Mogłamjednakpowiedzieć,żesięzastanowię.Noboco,jeśliniekłamał? –Przecieżmożeszzmienićzdanie. –Popierwsze,honorminatoniepozwala… –Chrzanićhonor.Tojakaśmęskakategoriazwiązanazobronąojczyzny.Anaszaojczyznaakuratnie jestzagrożona. –…podrugie,niewiem,gdziemieszka,inieznamnumerujegotelefonu. –Aleczychceszzmienićzdanie? –Wiemtylko,żenadalchciałabymznajdowaćkwiatynawycieraczceiżebyKarolsięnapraszał. –No,kochana,musiszsięzdecydować.Oszuściteżmająswojągodnośćiniemożnanimipomiatać. Kelnerzabierapustąbutelkęizminąznawcyludzkiejpsychikiproponujecośmocniejszego. –Ailekaloriimaszklaneczkawhisky?–pytam. –Mogęsprawdzićwinternecie,jeślipanisobieżyczy. –Nietrzeba,wiem,żeztysiąc.Rezygnuję.Alemożekoleżanka.–Obojezawieszamywzroknatwarzy Jolki,któraniewahasięanichwili. –Owszem,poproszę,zdwiemakostkamilodu,ijeszczejednąszarlotkę. Odwożęjądodomutaksówką.Dobrze,żejestsobota.Wyśpisięipodejmiestosownądecyzję. Mieszkanie wysprzątane, kolacja gotowa. Czekam na powrót Maksa z dreszczykiem tęsknoty i dalej czytam opowieść Weroniki. Kiedy docieram do wielkiej kłótni podczas przedwyborczego spotkania kandydatównasołtysa,akonkretniedodosadnychsłówjedynejkandydatki:„Uspokójciesię,chłopy,bo wezmędubeltówkęiwszystkichwaspowystrzelam”,dzwoniTomek. –Słuchaj,Maksjestjużwdrodze,aleprzezostatniedwadnimarniesięczułiźlewyglądał. –Możetojednaktężec. –Wedługmniesprawysercowe. –Zakochałsię?–Robimisięgorąco. – Z tobą nie da się normalnie rozmawiać. Mam na myśli mięsień sercowy. Mówię ci o tym, bo jak znamMaksa,ukryjetoprzedtobą.Dopilnuj,żebyodrazuposzedłdolekarza. – Dobrze, dopilnuję – zapewniam, chociaż nie rozumiem, dlaczego kobiety powinny pilnować zdrowiamężczyzn,zwłaszczażemająnagłowierównieżzdrowiedzieci,zwierzątdomowych,rodziców iteścióworazswoje.–Ajakwambyło? –Świetnie.Laswiosnąjestniesamowity.Przyślęcizdjęcia.Włóczyliśmysięcałymidniami.Apoza tymMakstojedynygość,któryjesttaktownyiniesprawdzadatyważnościjedzeniawmojejlodówce. –Możesięzatruł?–Wiem,żetopytaniezezłościTomka,alemusiałamjezadać. –Jedliśmytosamo–odpowiada,usiłującniepodnosićgłosu. –Tyleżetwójżołądekjużprzywykłdostarożytnejkiełbasyinadgniłychjabłek,ajegonie. – Nie chcę tego słuchać. To są jakieś przesądy. Cześć – kończy rozmowę, nie czekając na moje „cześć”. Ma prawo się wkurzać – w końcu nigdy nikogo nie zmusza do jedzenia jego przeterminowanych wiktuałów.Wewsijestsklepzaopatrzonylepiejniżwarszawskiesupermarkety,którywdodatkumataką zaletę,żewłaścicielsprzedajeswoimklientomnakrechę. KiedyTomekmówiłowiosennymlesie,pomyślałam,żeoniWeronikadosiebiepasują.Obojewciąż gadają o przyrodzie i mają wrażliwe serca. Tomek wprawdzie jest burkliwy, ale nikt się tym nie przejmuje, bo wszyscy wiedzą, że to tylko poza. Zwłaszcza ten jego sąsiad, którego raz na pół roku wieziedopobliskiejklinikinakolejnewszyciewtyłekesperalu. Makswciążnieodbiera.Czytam.Mijapółgodziny–sołtyskajużwybrana;mijagodzina–wewsibył pożar; mijają dwie godziny – Weronika zawiozła do szpitala dzieciaka, który zatruł się sromotnikiem. Atelefonmilczy. Miejscowekobietyprzestałyomijaćmnieszerokimłukiem.TogłówniezasługaHelenki,którajest żywą reklamą wdowieństwa. Wiem, to brzmi okropnie, ale wiele kobiet po śmierci swoich mężów odżywa. Helenka umiała skorzystać z każdej rady, szybko się uczyła. Kupiła dzieciom szczoteczki do zębów i czyta im książki, które pożycza ode mnie. Czasem do mnie przychodzi i zadaje osobliwe pytania. O to, jak się parzy herbatę, jakiego kremu do twarzy używam, jak wygląda teatr. A czasem ocośprosi.Ostatnionaprzykład,żebymnauczyłająobsługikomputera. –Helenko,żebysiętegonauczyć,trzebamiećkomputer–powiedziałam. – Mam komputer – odparła. – Ksiądz proboszcz kupił sobie nowy i podarował mi stary. Dla dzieciaków.Alejateżbymchciała.Podobnodzisiajbezinternetuanirusz. –Tak.Przydajesię. No, no. Ksiądz proboszcz robi postępy. Po historii z Jadzią kilka razy rozmawialiśmy, kilka razy pożarliśmysię,alewyszłonamtonadobre.Zrozumiałam,żejestwypalony,żejużmusięniechceiteż potrzebuje wsparcia. A on zrozumiał – że nie odpuszczę i będę go cały czas nękać, bo służba nie drużba. –Czegowłaściwiepaniodemniechce?–spytałzrezygnowany,kiedygoostatnioodwiedziłamczy raczej nawiedziłam. – Robię, co do mnie należy, na więcej mnie nie stać. Zresztą oni nie potrzebują więcej.Chrzciny,śluby,pogrzeby,msze.Wystarczy. –Nie,niewystarczy.TrzebapomócHelenceinietylkojej.Trzebamówićzambonynieogrzechach i piekle, tylko o życiu doczesnym i uczuciach chrześcijańskich. Kto ma to zrobić? Kto ma im powiedzieć,żeniewolnobićdziecianiznęcaćsięnadzwierzętami?Ktomareagowaćnapijaństwo? Ksiądznatowszystkoprzymykaoczy. –Panimnieobraża–obruszyłsię,isłusznie,boniewykazałamsiętalentemdyplomatycznym. – Przepraszam. Chcę przypomnieć księdzu o misji duchownego. Że ludzie nie staną się lepsi, jak kolejny raz usłyszą, że w proch się obrócą, a nagroda czeka po śmierci. Oni chcą nagrody teraz. Ipotrzebująpomocynacodzień,anieodświęta. Ksiądz proboszcz westchnął, machnął ręką i wyjął z dębowego kredensu butelkę wina i dwa kieliszki. –Napijesiępani? –Jasne. Winobyłosłodkieimocne.Zakręciłomisięwgłowie.Iwyrosłymiskrzydła. – Niech ksiądz sobie przypomni o ideałach młodości – powiedziałam z płonącymi policzkami. – O tym, jakie kazania ksiądz chciał wygłaszać. Dla ludzi, prawda? Zwykłych śmiertelników, którzy zmagają się z życiem. Żeby im pomagać dobrym słowem i radą. I nie po to, żeby mieć nagrodę w niebie, ale teraz, na ziemi. A tą nagrodą jest na przykład radość, że uratował ksiądz życie Jadzi. Gdybynieto,jużbysięsmażyławpieklealbownieskończonośćczekaławczyśćcuniewiadomonaco. –Wiadomo–znówsięobruszył. –Niewiadomo,zapewniamksiędza.AtakJadziamajeszczeszansęnapoprawę.Ocaliłksiądzduszę ludzką. –Niechpaniprzestanie,Jadźkajakpiła,takpije.–Znówmachnąłrękąinalałmidrugikieliszek wina. –Mocne–pochwaliłam. – Jak cholera. Sam je robię. Ona nie przestanie. Zapije się na śmierć. Czy pani wie, ilu takich pochowałem?Dziesiątki. – Księdzu nie wolno upadać na duchu. Nie pozwalam. Ksiądz musi wierzyć nie tylko w Boga, ale równieżwludzi.IlerazyksiądzrozmawiałzJadzią?Noile? Machałrękami,opędzałsięodemniejakodnatrętnejmuchy,opadałnafotelizrywałsięzniego. Ironizował.Szydził.Pokrzykiwał.Idolewałmiwina. Czasmijał.Akiedyśmyjużnawetprzeszlinaty,powiedziałbełkotliwie: –Zostawmniewreszciewspokoju.Niewiem,cociępodkusiło,żebyzamieszkaćwtejdziurze. – Dla mnie to jest centrum świata – odpowiedziałam. – I będę o nie walczyć. A ty mi w tym pomożesz. –Ciekawejak. – Wszelkimi sposobami. Będę na przykład opowiadała ci o codziennym życiu twoich wiernych. Októrymniemaszpojęcia.Wiesz,cootympowiedziałBartoś? –Ach,ten…–Pogardliwemachnięcieręką. –Tak,tendominikanin.Byłydominikanin.Mądryczłowiek.Żeksiężapowinnizrzucićsutannyiżyć życiem zwykłych ludzi. Zgadzam się z nim. Kto to widział, żeby dorośli mężczyźni chodzili wsukienkachiniemieliżon! –Idźjuż,idź–szepnąłksiądzproboszcziwznoszącoczykugórze,otworzyłdrzwi. –Wyjdę,jeśliobiecasz,żeweźmieszsobiemojesłowadoserca. Obiecał, że się zastanowi. I proszę, dzięki mszalnemu winu, po którym miałam kaca, Helenka dostałakomputer.Akazaniaodjakiegośczasusącałkiemludzkie.Wierniwprawdzienatychmiastpo nich, jak zwykle, podążają na wódkę, a wierne – do swoich domowych obowiązków, jednak z innymi minami.„Czyproboszczowiodbiło?”,spytałktośostatniopodkościołem. O ósmej mam pewność, że coś się stało. Pocieszam się, że korki, utrudnienia na drodze, bramki na autostradzie, ruch wahadłowy. Nad ranem, kiedy w ubraniu przysypiam na kanapie, dzwonek telefonu. GłosMaksa.Bardzosłaby. – Maniu, przepraszam, że cię nie zawiadomiłem wczoraj, ale miałem zawał. Nie denerwuj się, wszystkowporządku.Lekarzepozwolilimizadzwonićdopieroteraz. –Alegdzietyjesteś? –WBydgoszczy. Kiedy odbierałam Maksa ze szpitala, lekarz surowo spojrzał na mnie i powiedział: „Proszę dbać omęża”.„Dobrze,apandoktorniechdbaożonę”,odcięłamsię.WdrodzezBydgoszczydoWarszawy prawiecałyczasmilczeliśmy.Bałamsię,żeodmojejgadaninyMaksznówdostaniezawału. Teraz to ja rządzę w kuchni. Niestety, tak zwane zdrowe jedzenie wywołuje na jego twarzy wyraz bezbrzeżnegosmutku.Nieprzyznajęsiędotego,żejateżnieprzepadamzachudymtwarożkiem,cienką zupąichlebem,któryprzypominatorf. –Jaksądzisz,jużnigdyschabowego?–pyta,kiedydocieradoniegozapachgotowanychwarzyw. –Jużnigdy. –Aniprawdziwejzupynarosole? –Ani. –Zawszetylkobrokułyiryba? –Zawsze. –Ianijednegopapierosa? –Anijednego. –Świetnie,świetnie.Nieumarłemnazawał,toumręnadepresję.Ciekawe,colepsze. –Niemarudź,Maks–mówiTomek,któryprzyjechałgoodwiedzić.–Przecieżtopysznepotrawy. –Tak,łatwocimówić,wróciszdodomuinagotujeszsobiefasolkizboczkiem. –Owszem,alejaniepalęinietykamalkoholuodpiętnastulat.Cośzacoś.–Ciekawe,żeTomektak łatwozapominaoswojejnadwadzeicukrzycy.–Wspaniałajesttapostnazupa.Wspaniała!Icudownie niedosolona.Itenjejkolor,jaklamperiewkomunistycznychurzędach.Pycha.Poproszęodokładkę. – Dam ci przepis: gotujesz i miksujesz dowolne warzywa. – Udaję, że nie widzę ich porozumiewawczychspojrzeń.–Solisztylkoszczyptę. –Alejestzabardzoniedosolona–protestujeMaks,patrzącnamniebłagalnie.–Sólzawieraważne minerały. –Narazietylkoszczypta.Przywykniesziniebawemwogóleprzestanieszsolić. Muszęsprawdzić,jaktojestzsolą,botegonaprawdęniedasięjeść.Niedasię,nieda,alejedzą. Tylkominymająnietęgie. – Co tak skrobie? – pyta Tomek, kończąc drugi talerz warzywnej papki, którą w tajemnicy przed Maksemdosoliłsobieidopieprzył. – Twoja łyżka o dno talerza – odpowiadam. – Albo mysz. Miałam kiedyś jedną, która jadła gazety. Możezatęskniłazamnąiwróciła. –Jamówiępoważnie.Cośzaskrobało.Chybadodrzwi.O,znowu.Słyszysz? Rzeczywiście. Matko święta, tylko jedna osoba na świecie zamiast pukać albo dzwonić, skrobie wdrzwi.Ilubiprzychodzićbezzapowiedzi.Biegnędoprzedpokoju.Otwieram.Doskonalewiemkomu. Padamysobiewobjęcia. –DowiedziałamsięodJolkioMaksieipostanowiłamwasodwiedzić–mówiWeronika. –Chodź,załapieszsięnakolację.–Prowadzęjądopokoju.–PoznajmojegoprzyjacielaTomka. –Wieleopanusłyszałam.–WeronikawyciągadłońdoTomka. Niepokójwjegooczach:cotakiegosłyszała? – Przejdźcie od razu na ty – proponuję. – Bruderszaftu nie będzie, bo nie ma alkoholu, a poza tym Tomekniepije.Makszresztąteż. Udaję,żeniewidzęjegozbolałegowzroku. – Wiele o tobie słyszałam – powtarza Weronika. – Czy to prawda, że bierzesz na siebie kace wszystkichpijaków? –Nie,tylkozaprzyjaźnionych.–Tomekmaniewyraźnąminę. – To bardzo szlachetne. – Weronika się śmieje, a on burczy pod nosem, że owszem, to jego jedyna zaleta,innesięnieliczą. – O, nieprawda – wtrącam. – Wciąż podkreślam różne twoje zalety. Jesteś hojny, dowcipny i… Więcejtwoichzaletniepamiętam,aletedwiewystarczą. Maks w trakcie wieczoru zapomina o swoim zawale i ulubionych potrawach, z których na zawsze powinienzrezygnować,Weronikaopowiadaoswoichzwierzakach,Tomekouprawach,ajawyjątkowo milczęizprzyjemnościąichsłucham. KiedywynosimyzWeronikąnaczyniadokuchni,mówidomnieszeptem: – Muszę ci coś powiedzieć. Coś się stało. Coś dziwnego. W ogóle tego nie rozumiem, ale od kilku dni… WtymmomenciedokuchniwchodziteżTomek.Weronikamilknieizerkanazegarek. –Dochodzidziesiąta,muszęlecieć,bonocujęuteściowej,czekanamnie. –Jateżsięzbieram.Możeciępodwieźć?–proponujeTomek. –Nie,dziękuję,przyjechałamsamochodem. –Notoodprowadzęciędosamochodu.Tutajbywaniebezpiecznie. –Dobrze,dziękuję–odpowiadaWeronika.–Chociażtospokojnadzielnica.Mieszkałamtutaj.Maniu, zadzwonięjutro. –Nie,zadzwońjeszczedzisiaj.Niezasnę,dopókiniezadzwonisz. Tomekpatrzyzezdziwieniemtonamnie,tonaWeronikę. –Wytakzawsze? – Jasne, moje przyjaciółki wiedzą, że bez telefonu na dobranoc nie mogę zasnąć, więc opracowały grafikdyżurów.DziśkolejnaWeronikę. Uwierzył,naprawdęuwierzył!Wznosioczydosufituikręcigłową. –Ztegocośbędzie–wyrokujeMakspoichwyjściu. –Niezapeszaj. Jednak Weronika nie zadzwoniła. Widocznie do późna rozmawiały z teściową albo się rozmyśliła. Poczekam. Po kilka dniach, zamiast wciąż cieszyć się, że Maks wywinął się śmierci, mam ochotę go zamordować.Marudzącyfacetnazwolnieniulekarskimjesttrudnydozniesienia.Zaczynamżałować,że zrezygnowałam z pracy, ze szkoleń, które wprawdzie już z trudem znosiłam, ale teraz najchętniej prowadziłabymjeodranadowieczora,żebytylkoucieczdomu.Odtejporyminęłokilkamiesięcy,aja wciąż nie wiem, co chciałabym robić. „Pisać. Pisać chcesz”, przypomina Strofa. Może, ale przed śmierciąpowinnamsprawdzićtakżeinnemożliwości.Nigdyniewiadomo,cowczłowiekudrzemie,jaki talent.Weronikazdnianadzieńrzuciłapracęwkorporacji,zostaławiejskąnauczycielkąizapewnia,że to najwspanialszy zawód świata. „Chciałabyś być nauczycielką?”. Za żadne skarby! Tymczasem to chciałabym po prostu wychodzić do pracy. Patrzę na Maksa, który wyspecjalizował się w smętnych spojrzeniachiwestchnieniach,ipostanawiamodwiedzićmamę. – Kim chciałaś być, zanim wielkodusznie zrezygnowałaś z życia zawodowego, żeby od rana do wieczoratroszczyćsięomnieiswegoidealnegomęża?–pytamodprogu. –Krawcową.Chciałambyćkrawcową,awłaściwiemodniarką.–Mamapatrzywokno,jakbygdzieś tam,hendaleko,spodziewałasięujrzećtodawnemarzenie. –Aletyumiesztylkocerować. – Skądże znowu! – oburza się. – W latach pięćdziesiątych skończyłam kurs krawiecki, umiem szyć, a nawet projektować stroje. Mogłabym tworzyć wspaniałe kreacje dla kobiet kultury i sztuki, zwykłe ubrania dla zwykłych kobiet i najzwyklejsze dla najzwyklejszych kobiet. To jest tak zwana nisza rynkowa.Spójrz,jakludziesięubierają.–Wskazujenaekrantelewizora. Nierozumiem,dlaczegoniezrealizowałategomarzenia.Przecieżmójojciec,„wspaniałyczłowiek”, na pewno by je poparł. Marcel boczył się na moje plany i uważał, że kobieta, choćby najbardziej wykształcona,powinnasiedziećwdomuiprzyszywaćmężowiguziki.Czasemmiałamwrażenie,żeonte guzikispecjalnieobrywa.Kiedyśgootospytam. –Alepocorozdrapywaćstarerany.–Mamawzdycha. –Niewiedziałam,żetorana. – Każdy, moje dziecko, jest poraniony, tylko nie wszyscy się z tym obnoszą – mówi z godnością, sugerując,żeonasięnieobnosi. – Mamo, powiedz mi o sobie wszystko, po co masz mi to dawkować. O swoich romansach, marzeniach,ranachitajemnicach. –O,mamsporotajemnicinapewnozabioręjedogrobu.Tozresztądługatradycjawnaszejrodzinie, zwłaszczawrodzinietwegoojca.Mielityletajemnic,żemożnabynimiobdzielićcałąnasząkamienicę. –Szkoda,żebytwojetajemnicezostałyskremowane.Dzisiajczłowiekapalązewszystkim,coprzeżył. – Laura też tak twierdzi. Podarowała mi piękny album oprawiony w szary len, na którym są maki, żebymwszystkospisała. –Ico,spisujesz? –Mamjużzpięćdziesiątstron.O,popatrz,naraziepiszęnastarympapierzepodaniowym,dziśjuż takiegonieprodukują.Potemprzepiszęnaczysto,azatrzecimrazemdoalbumu. Milczę, milczę, przenosząc wzrok z pliku papierów na twarz mamy, na noski jej czarnych pantofli, którychnapewnonigdyniewyrzucę,izaczynamsięśmiać. – Co w tym śmiesznego? To poważne sprawy. Wiesz, mieliśmy kiedyś rudą krowę, z którą się przyjaźniłam,ijakbyłomiźle,toszłamsiędoniejwypłakać. –Ateraz?Terazkomusięwypłakujesz? –Teraztojaniemampowodudopłaczu–zapewniaispoglądanamnieznadokularów.–Jedyne,co midoskwiera,tostarość. –Nodobra,totysobiepisz,ajalecę.Zostawiamcizakupyiwieczoremzadzwonię. –Niewiempoco. –Taksobie. PotygodniuodnaszegospotkaniadzwoniTomek,przezchwilęwypytujeozdrowieMaksa,poczym obojętnymtonemprosionumertelefonuWeroniki. – Wiesz, dostałem od niej słój ogórków i wyobraź sobie, są lepsze od moich. Chcę ją poprosić oprzepis. – No nie wiem, czy go dostaniesz – odpowiadam ze wzruszeniem, bo zawsze mnie rozczula, kiedy facet zbiera przepisy. – Ona jak żandarm strzeże swoich receptur. W zeszłym roku poprosiłam o skład mieszankiziołowejnauspokojenieiodmówiła.Alebardzoproszę,spróbowaćmożna. A potem poszło już lawiną. Dwa dni później dzwonię do Weroniki w nadziei, że wreszcie dowiem się,oczymwtedywkuchnichciałamipowiedzieć,iporozmawiamzniąoksiążce,aonachichocze. –Wesołoci.–TakichichottouWeronikirzadkość.–Cojest? –Właśniesięzastanawialiśmy,czycipowiedziećodrazu,czypóźniej. –Jacymyioczym?–pytam. –JestumnieTomek. –Aha,wiem,przyjechałdowiedziećsię,jakrobiszogórki.Aniemógłprzeztelefon? –Jakieogórki?–dziwisięWeronika. –Kiszone.Zielone.Wsłojach–odpowiadam. –Niewygłupiajsię,ogórkinigdymisięnieudają,azeszłorocznesąjakkapcie. Wmojejgłowieodbywasięgonitwamyśliidomysłów.Jeślinieogórki,toco? –Cozaoszust–wysapujęwreszcie.–Notojużnicniemów.Niemówcie.Przecieżtoliczbamnoga. Wszystkojasne. –Czytysięzłościsz? Rzeczywiścietrochęsięnaburmuszyłam. –Nie,tylkojestemzaskoczona,zmieszanaitaksobiemargampodnosem.Atakwogóletosięcieszę, bochybadosiebiepasujecie.Obojemaciecośztymlasem.Zresztązawszesięcieszę,kiedyludziedo siebiepasują,bojaniepasujędonikogo,nawetdoMaksa. –Nieprzesadzaj.Domniepasujesz.IdoJolki.AnawetdoBasi.IdoAnki. –Widzisz,samekobiety–podsumowuję.–ATomekcorobi? –Wpatrujesięwemnie. –Aha–bąkam.–Botyjesteśładna.Słuchaj,acowtedywkuchnichciałaśmipowiedzieć?Całyczas otymmyślę. –A,prawda.Poczekajchwilę.–Czekam.–Przepraszam,niechciałamprzyTomku.Chodzioto,że Barteknagleprzestałdomnieprzychodzić.Poprostuzniknął.Bałamsię,żezostałamsama.Alewiesz,on chyba wiedział, że kogoś spotkam. Może nawet wysłał mnie wtedy do ciebie, żebym poznała Tomka. Wierzęwtakierzeczy.Wmagię. Dziwnahistoria.Widziałam,żetychdwojezatwardziałychsinglidosiebiepasuje,aleniesądziłam,że oniteżtozobaczą. –Maks,czyjadociebiepasuję?–pytampotulniewnadziei,żeodpowietwierdząco. Makspodnosiwzrokznadgazetyizawieszagogdzieśwprzestrzeni.Wkońcuodpowiadapytaniem: –Czycośsięstało? –Nie,tylkowydajemisię,żetakwestiamacośwspólnegozteoriąwzględności. –Maniu,powiemkrótko:tydomniepasujesz,ajadociebienie.Alemożejestnaodwrót. –Podjęłamdecyzję–mówiJolka,pałaszujączapetytemMaksowepulpety.–Aleniewiem,jakgo znaleźć.MożeAnkacośdoradzi. –Zerwałazzawodemizażądała,żebyjużjejnieangażowaćwżadnekryminały. –Aleznasięnatakichsprawach,wie,jakkogośodszukać.Niechtylkodoradzi. Od razu do niej dzwonimy, bo przecież Karol, załamany odmową Jolki, znów może wyjechać do Niemiecalbo,cogorsza,poznaćjakąśkobietę,młodsząimniejhumorzastą. –Zwróćciesiędopolicji–radziAnka.–Przecieżtozwykłyprzestępca.Jużonibędąwiedzieli,jak goznaleźć.Aledlaczegogoszukacie? –Bo,bo…–DajęznakiJolce,żebyszybkocośwymyśliła. –PożyczyłodemnieBiblię,naktórejbardzomizależy,botopamiątkapobabci. –Możeciejeszczezgłosićzaginięcie,aletobędziewykroczenie,boonniezaginął.Daćogłoszeniedo internetu. Albo przez cały dzień chodzić po ulicach Warszawy i liczyć na łut szczęścia. Podzielcie się dzielnicami.JolkaWarszawalewobrzeżna,Maniaprawobrzeżna. –Niemamowy!–wołam.–NiebędęsięwłóczyćpoPradze,GrochowieaniTargówku! –NotowystarczyplacZamkowy,KrakowskieiNowyŚwiat.Tamzawszemożnaspotkaćznajomych. Aterazprzepraszamwas,jestempotworniezajęta. –Zaczekaj!–wołam.–CozMirą? Ankamilczydłuższąchwilę,potemwzdychaiodpowiada: –Jakośniemamochotyotymmówić,aleskorospytałaś…PomoimpowrociedoWarszawyMarek codziennie wpadał do niej na godzinę, dwie. A któregoś dnia jej łóżko było puste. Okazało się, że ją wypisali, nie informując o tym nikogo z nas. Rychło się wściekł, bo jednak postanowił zatrzymać ją jeszczeusiebie,żebyzrozumieć,dlaczegotozrobiła. –Alejaktomożliwe,żeottaksobie,bezopieki,wypisalizeszpitalaniepełnoletniądziewczynę,która usiłowałapopełnićsamobójstwo?–pytamoburzona. –Zopieką.Przyjechałponiąojczym.Kilkarazypróbowałamsiędoniejdodzwonić,odwiedzićją. Nigdynikogoniebyłowdomu.Pomyślałam,żewyjechali,boMiraniewróciładoszkoły.Zresztąitak nieprzeszłabydonastępnejklasy.Poddałamsię.Chcęotymwszystkimzapomnieć. –Aleniepotrafisz,prawda? –Niepotrafię–przyznaje.–Jeszczenie. KiedyJolkazaradąAnkizaczęłasięsnućpoTrakcieKrólewskim,przeświadczona,żejeśliwogóle, towłaśnietamspotkaKarola,postanowiłamjąwesprzeć. –Możejednakzostawsprawyswojemubiegowi–proponujęprzykawiarnianymstolikunaNowym Świecie. –Wważnychsprawachniemogęsięzdawaćnalos.Mimowszystkotobyłnajfajniejszyfacetwmoim życiu.Samamówiłaś,żejaknamnaczymśzależy,totrzebaotozabiegać.AmetodaAnkiwcaleniejest głupia. Spotkałam już cztery osoby ze studiów, dwóch znajomych nauczycieli, Baśkę z Antonim, nawet Maksa,ale… –Zaraz,acoMaksrobiłnaNowymŚwiecie?–pytamsurowo. –Stałprzedjubileremioglądałwystawę. –Poco? –Niewiem,niepodeszłamdoniego,byłamzajętawypatrywaniemKarola. Jednymzprzedziwnychodkryć,jakichdokonałamwostatnimczasie,jestfakt,żebywamzazdrosna. OMarcelaniebyłam,bomniezdradzał,więczazdrośćniemiałasensu,omojegokochankaMarcinateż nie, bo był żonaty. Więc dopiero na stare lata mogę sobie trochę poćwiczyć to uczucie. Jest nawet przyjemne, żeby tylko nie przeholować. Maks oglądał wystawę, i co z tego? Przypomina mi się trójkąt bermudzkiAnki:monopol,kwiaciarnia,jubiler. –Miałkwiaty?–pytamdalej. Jolkawzruszaramionami. –Niepamiętam. –Byłsam?–rzucamodniechceniakolejnepytanie. –Niemożeszpytaćotakierzeczy.–Jolkapatrzynamniekarcąco.–Niepowiedziałabymci,nawet gdybysięzkimścałowałpośrodkuulicy. –Pozwoliłabyśnato,żebymniezdradzał? –Nie,aleniedoniosłabym.Atybyśdoniosła? –Nakogo?NaKarola?Wtepędy. –AleKaroltodrań,więcpowinnaś. –Wieszco,najpierwgoznajdź,apotemsięzobaczy.Niemamsiłydotychrozmów.Czasemmisię wydaje, że jesteśmy nienormalne. Szukamy jakiegoś faceta, który jest draniem. Rzucam dobrze płatną pracę,bomisięznudziła… –Odeszłaśzfirmyinicmiotymniepowiedziałaś? Ignorujęjejpytanie. –IzamęczamMaksatąidiotyczną,bezużytecznąteoriąwzględności.Nacomiona? – Przecież wiesz. Chcesz odkryć tajemnicę czasu i cofnąć go – przypomina mi Jolka, zanosząc się śmiechem.–Alejajużtegoniedoczekam. –Awiesz,właściwietojaniechcębyćnormalna–mówięzprzekonaniem.–Bojakbyłamtaka,to miałamsameproblemy.Damyradę. Niejestempewna,doczegoodnosisiętoostatniezdanie,alechybadocałokształtu–żedamysobie radęzawszeiwszędzie.Jolkasączyprzezsłomkędrinkawokropnymniebieskimkolorzeipatrzyprzed siebiemartwymwzrokiem,coświadczyotym,żejestbardzodalekoinieprędkosięodezwie.Nigdyjej nie przeszkadzam, kiedy popada w taki stan. Nagle słomka wylatuje jej z ust, oczy robią się okrągłe. Szukamspojrzeniemobiektu,którywywołałnajejtwarzywyrazzdziwienia,imojeoczyteżokrągleją. PodrugiejstronieNowegoŚwiatu,potrącanyprzezprzechodniów,stoiKarol.Stoiiwyraźniewalczy z uśmiechem, który usiłuje się przebić na jego usta. Patrzę na niego, na nią, zamarłych w bezruchu, ipowolutkuwstaję. –Notojazmykam–mówięszeptem,raczejdosiebieniżdoJolki,któraprzypominasiedzącypomnik. –Maks,wezmęszybkiprysznic,boprzezJolkęspociłamsięjakmysz,ipójdziemydokina,dobrze?!– wołamoddrzwi. – Dobrze. Dzwoniła Anka, potem Weronika, Tomek, Baśka i Laura. I dziesięć minut temu Jolka. Mówiłem wszystkim, żeby dzwonili na komórkę, a oni odpowiadali, że nie odbierasz. Aha, i jeszcze facetzofertąbardzokorzystnejpolisynażycie. –Icomupowiedziałeś? –Żetomarnainwestycja,bomojeżycieniemasensu.Zawszetakmówię,żebysięodczepili.Itojest bardzoskutecznametoda. –Aletaknaprawdęnieuważasz,żetwojeżycieniemasensu? –Niewiem,wszystkiegomuszęsobieodmawiać–odpowiadasmętnie,lustrujączawartośćlodówki. –Dosłowniewszystkiego. Kiedystojępodprysznicem,drzwidołazienkiotwierająsięipochwilisłyszęzzaszyby: –Maniu,awiesz,minąłjużmiesiąc,anawettrochęwięcej. –Odczego? –Odmojegozawału.Odmojegoniewielkiegoiniegroźnegozawału. Oczywiściewiem,ocomuchodzi,alechcęsięznimpodroczyć.Tylkotrochę,boprzecieżteżmam ochotęnaseks. –Ico?Dobrzesięczujesz?–pytam,wystawiająctwarzdostrumieniaciepłejwody. –Doskonale.Lepiejniżprzedtem. –Nowidzisz,czasemdobrzejestmiećzawał.Boczłowiekzaczynaosiebiedbać. –Właśnie.Lekarzzalecamiteżumiarkowanywysiłekfizyczny. –Wobectegochodźmynaspacer,adokinajutro. –Dobrze,alemożenajpierwmoglibyśmy… Nigdyniebyłamznieśmiałymfacetem.Tomaswojeuroki,aleniesieteżzagrożenia:żesiętakiego nieśmiałkazadręczy.Postanawiammupomóc. –Czymasznamyśliseks?–pytam,spłukującwłosy.–Jeślitak,tomożechodźtutaj. KilkasekundpóźniejMaksstoiobokmnie,minutępóźniejokazujesię,żejegokrążeniedziałacałkiem sprawnie, trzy minuty później, zupełnie mokrzy, jesteśmy w sypialni. Serce Maksa bije szybciej, ale pewnie,miarowo. –Bałemsię,żetostracę–mówiMaksicałujemniewczoło. –Aha,chodzicitylkooseks–odpowiadamigłaszczęgopopoliczku. Zasypiamy wtuleni w siebie. Z oddali raz po raz dobiega nas dźwięk telefonu. Moja komórka na szczęściejestwyłączona. –Jestembardzogłodny–mówiMaks,kiedysiębudzimywieczorem.–Bardzo. Alesądzącpotoniejegogłosu,niechodzimuokolację. –Jateż–odpowiadamiteżniemamnamyślikolacji.–Alemożeprzedtem,nowiesz,to,comnie najbardziejpodnieca. –Dobrze.Aletymrazemprzykładzpsychologii,którydoskonalepasujedonaszejsytuacjiiświetnie obrazuje względność upływu czasu. Otóż, gdy spędzamy czas w towarzystwie ukochanej osoby albo oddajemy się swojemu ulubionemu zajęciu, na przykład, no wiesz… wtedy czas płynie bardzo szybko. Prawda? –Prawda–potwierdzam. – A kiedy się nudzimy, boli nas głowa albo zajmujemy się czymś, czego nie znosimy, wtedy czas strasznie się ślimaczy. Czyli relatywizm jest cechą ludzkiej osobowości. Odczuwanie czasu zależy od sytuacji.Aterazsięskup:takasamawzględnośćczasuiprzestrzenidotyczyrównieżwszechświata. –Aha.–CałujęMaksawnos.–Czylizachwilęczasprzyśpieszy,apotemtrochęzwolni,agdybym prowadziłaszkoleniezesprzedaży,zatrzymałbysięwmiejscu. Powtarzamy seans erotyczny sprzed paru godzin. Czas rzeczywiście gna jak szalony, bo ta kolejna godzina w łóżku trwa zaledwie kwadrans. Dlaczego nie mogłam trafić na Maksa ćwierć wieku temu?, zadajęsobiewduchupytanie,anagłospytam: –Sałata,pomidory,ogórkiituńczyk? –Nie,dzisiajjarobiękolację.Będzieszzachwycona.Chodźmypodprysznic. –Alejakpójdziemyrazem,znówwylądujemywłóżku. –Niestety,przeceniaszmojemożliwości. Niebawem na stole pojawia się zupa z cukinii i sałatka z awokado. Krótko mówiąc, Maks może wrócić do kuchni. Siedzimy naprzeciwko siebie, a nasze uśmiechnięte oczy cały czas rozmawiają. Musiałam dożyć pięćdziesiątki, żeby ktoś patrzył na mnie tak czule. I żebym dowiedziała się, na czym polega radosny seks. I żebym mogła jeść z kimś śniadania i kolacje. I przechodząc obok niego, mieć ochotępogłaskaćgopogłowiealbopocałować.Niejestżadnąsztukązakochaćsięwkimś.Sztukąjest zakochać się w kimś, kogo się lubi. Tak bardzo bym chciała, żeby mi nie odbiło – żebym nie poczuła tego,oczymmówiłaAnka:tęsknotyzasamotnością.Mojeobawyniesąbezpodstawne,bobardzotrudno jestmieszkaćzkimśpodjednymdachem.NaszczęścieMaksprzestałjużmarudzićiwzdychać,więcja teżtrochęsięuspokoiłamiprzestałamtęsknićzaetatem. –Posprzątam–proponujeMaks.–Atyobdzwońwszystkich,którychtelefonyzignorowałaś. Wszystkimdzwoniącymgłosydrżały,aleoddobrychemocji.Laurzedlatego,żezdałatrudnyegzamin. Obawiałasiędwói,adostałapiątkę. Jolka:wkońcuuśmiechnęłasiędoKarolaidoniegozamachała,awtedyon,wprawdzieniepewnie, alepodszedłdoniej.Śpieszyłsiędopracy,więctylkozapisałswójnumertelefonunaserwetceibłagał, żebyJolkazadzwoniła. –Pocałowałmniewrękę,aktorzymajątowytrenowane,nigdyniemożeszbyćpewna,czysąakurat sobą,czygrają.Takizawód.Jazkoleibezprzerwyuczęipouczam.Jestemwiecznąnauczycielką. Toprawda,dobrzechociaż,żezdajesobieztegosprawę. –Chceszpowiedzieć,żeKarolmauczciwąpracę?–pytam. –Tak,wteatrzykudladzieci.Szedłnaprzedstawienie,wktórymgrakrasnala.Zakazujęcisięśmiać. –Niemamzamiaru–zapewniam,tłumiącśmiech.–Wprawdziwymczykukiełkowym? –Niewiem–mruczyJolka.–Ipomyśleć,żewmłodościgrałHamleta. – Tak. Nasze aspiracje z czasem ulegają redukcji. Zresztą nie ma co żałować, Karol ma talent komediowy.Zadzwonisz? –Tak,alenieodrazu.Atyczemunieodbierałaśprzezcałydzień? –ByliśmyzMaksembardzozajęci. –Czym? –Sobą. –Aha,aczyjemuwolno? –Nie,alewoliumrzeć,niżżyćbezseksu.Zemną,oczywiście.Nietakwogóle. Ankainformuje,żejużmożenampowiedzieć,jakietotajemniczeplanyostatniosnuła. Niesprawdzam,odczegodrżałgłosTomkowiiWeronice,bowiem,żeodzakochania. WieczoremdzwonimójwydawcaMiech,którywzeszłymroku,podobniejakWeronika,rzuciłpracę menedżera,żebyspróbowaćswoichsiłnarynkuwydawniczym. –Przedemnąnabiurkuleżyco?–pyta. – Co? – Udaję, że nie wiem, o czym mówi. – Aha, pewnie moja książka – dodaję najbardziej obojętnymtonem,najakimniestać. –Niecieszyszsię?–pytarozczarowany. Wybuchamradosnymśmiechem. –Cieszęsięjakgłupia.Dzięki! – No wiesz, nadal uważam, że to jest zbyt zwariowane i przeholowałaś z wątkami kryminalnymi. – Milknie. – Te znaczki za kilka milionów i dziewczyna, która prześladuje bohaterkę, wydają się nieprawdopodobne. – Nie mówię mu, że to wszystko rzeczywiście się zdarzyło, jest więc nie tylko prawdopodobne,lecztakżeprawdziwe.–Alecałkiemdobrzesięczyta –Zobaczysz,niestracisz–zapewniamMiecha. –Cośty,mamzamiarzarobić. –Notozarobisz.–Niebardzowtowierzę,alechciałabym,żebymiałrację. –Piszdalszyciąg,tylkoproszęcię,spróbujtrochępowściągnąćfantazjęiograniczyćliczbęwątków. Więcejżycia,mniejkryminału. – Mnie się wydaje, że życie to czysty kryminał. Ale dobrze, postaram się. Bohaterka ma dopiero pięćdziesiątkę,więctobędzieciągdalszyotym,jaksiędorastadoszczęścia. –Trochędramatuteżwprowadź.Niesamymszczęściemczłowiekżyje. Miech przez godzinę zaopatruje mnie w całe naręcza dobrych rad i tematów, z których ani myślę korzystać,alenajważniejsze,żezachęcateżdopisaniakolejnejpowieści.Obiecuję,niecopochopnie,że dokońcarokuskończę. – Maks, czy ty możesz wypić kieliszek szampana? – wołam w głąb mieszkania. – Chciałabym coś uczcić. Odpowiada mi cisza. Na blacie w kuchni leży karteczka: „Nie chcę Ci przeszkadzać. Wrócę za godzinę,dwie.M”.Maksrzeczywiściezaglądał,kiedyrozmawiałamzMiechem,idałammuznać,żenie teraz.Nocóż,poczekam.Kiedywraca,opółnocy,jużśpię,awłaściwieudaję,żeśpię,boniechcęgo o nic wypytywać. Przecież jesteśmy wolnymi ludźmi, nie musimy sobie o wszystkim mówić. Intuicja, którą ćwiczę, wedle zaleceń Weroniki, podpowiada mi jednak, że Maks nie był na spacerze ani wsklepie,aninapiwiezkolegami.Więcgdziebył?„Nocóż–mówiStrofa–nakilometrczućwtym kobietę”. RanoMaksgorzejsiępoczułizawiozłamgodoszpitala.Lekarzzapewnił,żeniewidzizagrożenia, ale na wszelki wypadek postanowił zatrzymać go na kilka dni. Kiedy po południu, uśmiechnięta, staję w drzwiach sali Maksa, na brzegu jego łóżka, tyłem do mnie, siedzi jakaś kobieta i trzyma go za rękę. Wycofuję się rakiem i siadam opodal na odrapanym krzesełku. Po półgodzinie kobieta wychodzi. Jest młodsza ode mnie, atrakcyjna, szczupła, elegancko ubrana. Mija mnie, ale po chwili, kiedy wstaję zkrzesła,zatrzymujesięiodwraca. –PaniMaria?–pytachłodno. Kiwamgłową. – Nie musi pani przychodzić do Maksa. Ja się nim zaopiekuję. Jestem jego żoną – oznajmia iodchodzi. Jeszcze długo słyszę postukiwanie wysokich obcasów jej szykownych pantofli. Znów opadam na krzesło i dopiero po dziesięciu minutach, już całkiem spokojna i znów uśmiechnięta – szpital nie jest odpowiednimmiejscemdopoważnychrozmów–wchodzędoMaksa.Jestzamyślony. –Przyniosłamcibieliznę,szlafrok,przyborytoaletoweigazety.Jaksięczujesz? Niepatrzęnaniego.Onteżunikamojegowzroku. –Dziękuję,dobrze–odpowiada,alebrzmitotak,jakbysięczułbardzomarnie.–Lekarzpowiedział, żezrobiąmikilkabadańizadwa,trzydniwyjdę. –Porozmawiamznim. –Nie,nietrzeba–protestujeMaks. Mimowszystkozachodzępotemdopokojulekarskiego,wktórymsiedzimłodalekarka. –Jestpanikrewnąpacjenta?–pyta,kiedyproszęoinformacjeostaniezdrowiaMaksa. –Żoną. Patrzynamniezezdziwieniemichybarozbawieniem. –CzylipanMaksymilianjestbigamistą,bogodzinętemurozmawiałamjużzjednąjegożoną. –Aha.Czyliwszystkiegodowiemsięodniej.Dowidzenia. Nieodpowiada.Kiedywychodzę,czujęnaplecachjejwzrok. A potem, zainspirowana rozmową z Miechem, przez cały dzień piszę, piszę, piszę. Moja druga powieść o tym, jak się dorasta do szczęścia, zapowiada się jednak na powieść o tym, jak się traci szczęście – na „powieść klęski”. „Uspokój się, odzyskasz wolność i znów będziesz żyć tak, jak ci się podoba”,pocieszamnieStrofa.Marację–przecieżczuję,żeMaksjestzbytintensywnieobecny,wciąż szeleści gazetą, wciąż bierze prysznic, tłucze się po kuchni, gapi się na mnie i nie potrafi mi wyjaśnić teorii względności. „No właśnie, a przede wszystkim zabiera ci czas, który mogłabyś przeznaczyć na pisanie”. „Nie, przede wszystkim to mnie oszukał”. Postanowione: Maks po szpitalu przeprowadza się zpowrotemdosiebie. Kilka dni później wraca ze szpitala i kiedy obwieszczam mu tę decyzję, nie wydaje się ani trochę zdziwiony. – Masz rację, tak będzie lepiej, dopóki nie załatwię pewnej sprawy. Spotkałaś w szpitalu Martę, prawda? –Niewiem,jaksiętapaninazywa,alechybamamynamyślitęsamąosobę. Dziwimniejednakto„dopóki”.CzyliMakszakłada,żecośzałatwiiwróci. – Oczywiście biorę pod uwagę, że możesz już nie chcieć. Powiedziałbym ci o niej, ale kiedy wróciłem,jużspałaś. –Niemówmyotym.Musiszodpocząć.Niegniewamsię,alechcębyćterazsama. –Jasne.Mnieteżsięprzydatrochęsamotności. Maks pakuje swoje rzeczy, a ja w milczeniu krzątam się po kuchni. Kiedy stoi w drzwiach, mam ochotępowiedziećmucośmiłego,alenieznajdujęodpowiednichsłów,więcmówiętylko: –Trzymajsię. –Tyteż. Wieczorem, nie wdając się w szczegóły, informuję wszystkich po kolei, że wyjeżdżam na tydzień („Znowu?”, jęczy Laura. „Tak, odwiedzaj babcię”; „A chciałam wam powiedzieć, co wymyśliłam”, kwęka Anka. „Innym razem”; „Nie jesteś ciekawa, co z Karolem?”, dziwi się Jolka. „Opowiesz mi za tydzień”).Otwieramszampana,którymchciałamuczcićtelefonMiecha,siadamprzedlaptopemipiszędo późnej nocy. Niestety, nadal nic nie wskazuje, że to powieść o szczęściu. Strofa cały czas zrzędzi. „Ty chybastraciłaśpoczuciehumoruimaszzamiaruprawiaćbebecharstwo”.„Ktojakkto,aletymogłabyś jednak we mnie wierzyć”. „Marnie bym na tym wyszła”. To „bebecharstwo” Strofy otrzeźwiło mnie ipostanawiamprzeczytaćplonswojejpracy,poczymbezlitośniekasujętrzynaściestronrodemztaniego melodramatu.Zaczynamodpoczątku. SiódmegodniaesemesodMaksa:„Tęsknię”.Oj,Maksiu,Maksiu,tysobietęsknijizałatwiajswoje sprawy, a ja tymczasem będę się rozkoszować samotnością i pisaniem. Czuję się oszukana i nie mam zamiarudaćsięnabraćkolejnyraz.Ciekawe,żedzisiaj,popięćdziesiątce,wystarczymitydzień,żebysię uporać z niepowodzeniem. Czekam na chwilę, kiedy Maks już całkiem wyniesie się z mojej głowy i z serca. To jeszcze potrwa. Żeby ten proces przyśpieszyć, nie odpowiadam na jego esemesy („Nie musimy rozmawiać, ale odzywaj się czasem”, „Proszę, odpowiedz”), a wreszcie, ponieważ Maks nie daje za wygraną, wysyłam jeden: „Chcę być sama. Na zawsze”. Maks najwyraźniej przyjmuje moje życzeniedowiadomości,bomilknie.Niestety,pomimousilnychstarań,żebyzanimnietęsknić–tęsknię, do czego nigdy się nie przyznam, nawet przed sobą. „Czuję, że mnie nieźle udręczysz. Naprawdę potrzebujęurlopu”.„Kochana,Strofyniedostająurlopów”. Ósmegodniaranomamwrażenie,żewracamdostanurównowagisprzedtegosylwestra,kiedyMaks stanął w moich drzwiach. Jestem spokojna i pewna słuszności swojej decyzji. W południe znów zaczynam wątpić. Mój mózg ma zdolność do gromadzenia dobrych wspomnień, a Maks jest dobrym wspomnieniem. Najlepszym. O drugiej dochodzę do wniosku, że jednak powinniśmy porozmawiać. Otrzeciej–żeniepotoprzezlatagramoliłamsięzgłębokiegodołu,niepotoułożyłamsobiewygodne życie, żeby znów pakować się w kłopoty. „Ale nie pozwoliłaś mu nic wyjaśnić. Miał chyba do tego prawo”.„Strofo,nierozmawiamzfacetamioichproblemachaninieopowiadamimoswoich.Wkwestii problemów ograniczam się do kobiet. To dlatego przyjaźnię się z Tomkiem, że on nigdy nie gada oswoichproblemachinieudaje,żerozumiemoje”. Wieczorem wychodzę ze swojej dziupli, bo jestem głodna, a lodówka świeci pustkami. Jakżebym teraz chciała znaleźć się w służącej również za sypialnię dla gości spiżarni Tomka, obfitującej we wszelkiedobra:skrzynkiowoców,pachnącebochnychleba,słojezogórkami,warzywa.Ostatnio,kiedy wniejspałam,napółcenademnąleżałytrzypięknearbuzy.Bałamsię,żewnocyspadnąminagłowę. Spytałam Tomka, czy się spodziewa tłumu gości. Wzruszył ramionami i powiedział, że arbuzy się nie psują. Czyli ósmego dnia, z zaburzeniami tożsamości po długim odosobnieniu i nieustannym obcowaniu zfikcją,pomykamdosklepikunarogu,apotemumawiamsięnajutrozdziewczynami.Zaliczęjehurtem, boniemamsiłytrzyrazyopowiadaćtejsamejhistorii. Nie mogę zasnąć. Przed moimi oczami wpatrzonymi w sufit przesuwają się różne sceny z Maksem. Jeszcze nigdy się tyle nie śmiałam co w ostatnich miesiącach. Z nikim nie było mi tak wesoło ibezpiecznie. „Otak.Rozklejsiędokońca.Decyzjatodecyzja.Koniecpieśni”–dogadujeStrofa. Przychodząrazem,widocznieżadnaznichniechciałaanichwilispędzićzemnąsamnasam. –Mamtylkosery–oznajmiamodrazu,żebynieoczekiwałykolacjinaciepło. –Amyniesiemywinoiwety–wołaJolka. –Wetównietknę,przecieżjestemnadiecie,wiecznejibezkresnejjakpustyniaGobi.Alepokażcie. Jolka wręcza mi paczuszkę owiązaną czerwonym sznurkiem. Uchylam brzeg papieru i co widzę? – wspaniałąszarlotkęzpianką.Ankamachapudełkiemlodów,aBaśkatorebkąorzechów. – Możesz nie jeść, ale my na pewno sobie nie odmówimy – oświadcza Jolka, która chyba utyła od czasu,kiedynaNowymŚwieciezamieniłasięwposąg. Wetyznikająbłyskawicznie,apotem,popijającbiałewino,barwnie,alebezzmyślania,opowiadam imoswoimzawodziemiłosnym. – Koniec z facetami. Skoro najfajniejszy ze wszystkich, jakich kiedykolwiek znałam, okazał się kłamczuchem, to znaczy, że nie ma szansy. – Milczą ze wzrokiem wbitym w blat stołu. Wobec tego kontynuuję: – No cóż, zawsze wiedziałam, że w moim życiu nie ma miejsca dla mężczyzny, ale postanowiłamtosprawdzić.ZMarcelemsprawdzanietrwałodwadzieściakilkalat,zMarcinemtrzylata, zMaksemkilkamiesięcy.Wystarczy. Jolkapodnosiwzrok,patrzynaAnkę,potemnaBaśkę,którekiwajągłowami. –Mynicztegonierozumiemy–oznajmia. –Mówzasiebie–doradzamjej. – Nie, Jolka mówi w imieniu nas trzech – wyjaśnia Anka. – Chyba że chcesz trzy razy usłyszeć to samo. –Niechcę. Jolkanabierapowietrza. –Nicztegonierozumiemy–powtarza.–Makstokapitalnyiwrażliwyczłowiek,awieszdoskonale, żemęskawrażliwośćpiechotąniechodzi,chybażemęskawrażliwośćnawłasnympunkcie,toiowszem. A ty unosisz się honorem i z dnia na dzień z nim zrywasz, bo jakaś kobieta, o której nic nie wiesz, postanowiławyeliminowaćcięzgry. –Zjakiejgry?Jawnicniegram–protestuję. –Wszyscygrają.Życietoteatr.Stoimynascenieiodgrywamyswojerole.Awygrywaten,ktopotrafi improwizować,zamiastpowielaćgotowce.Możliwe,żeMaksjestkłamczuchem,możliwe,żemażonę, chociażmówił,żejestrozwiedziony,aledlaczegowierzyszjakiejśobcejbabie,aniejemu? –Tynaprawdęjesteświecznąnauczycielką.–Czujęsiędotknięta.Nietegoodnichoczekiwałam. –Tak,jestem.Imamwgłowiecałąliteraturęświatową.Odczasówstarożytnychpowspółczesność. Otellaczytałaś?Zapewniamcię,żewartostosowaćwżyciuzasadędomniemanianiewinności. Wznoszęoczydosufitu. – Pochopne oceny zawsze prowadzą na manowce – mądrzy się Anka, mistrzyni pochopnych wniosków,któranajwyraźniejniepamięta,cowyprawiaławSzarotce. –Podałamgodosąduczyco?–prycham. –Abyłobylepiej–mówiBaśka.–Przynajmniejmiałbyprawogłosu.Aty,trzask,prask,odrazugo przekreśliłaś.Wy,ateiści… –Baśka,stop!–przerywajejostroJolka.–Niemieszajmydowszystkiegoreligii. Zmieniam zdanie, że o problemach można rozmawiać tylko z kobietami. O problemach z nikim nie możnarozmawiać.Najlepiejzachowaćjedlasiebie. –AcomiradziłaśwsprawieKarola,noco?–pytazaczepnieJolka. –Niccinieradziłam.Wsprawachsercowychniedoradzam. –Nieradziłaśmiwprost,aleznamcięiczytałamwtwoichmyślach.Atambyłonapisane,żewarto zaryzykować. –Donastępnegorazu–mówięponuro.–Wysłuchałamiwszystkoprzemyślę.AterazAnka.Miałaś powiedziećoswoichplanach. –Zdziwiciesię,zwłaszczaty.–Patrzynamnie.–ZachęconaprzezRychłę… –KtotojestRychło?–pytająjednocześnieBaśkaiJolka. – Zachęcona przez pewnego lekarza psychiatrę oraz księdza, długo ślęczałam nad projektem związanym z przeciwdziałaniem narkomanii. Wielowymiarowym. Współpraca z ośrodkami dla narkomanów,zeszkołami,poradniami,policjąitakdalej.Zebrałamwśródznajomychwielekapitalnych pomysłów.Odbyłammnóstwospotkań,rozmów.Dotarłamnawetdoministrazdrowia.Wiedziałam,jak dotrzeć do rodziców. Nie będę was zanudzać szczegółami, ale chodziło o to, żeby wszyscy ze sobą współpracowali,aniedziałaliosobno.Akiedymiałamjużgotowyprojektinawetobiecanefinansena jegorealizację,poczułam,że… Ankanalewasobiewodyiwypijająduszkiem. –Copoczułaś?–pytaszeptemJolkainalewasobiewina. – Że mi się nie chce. To była okropna chwila. Same rozumiecie: kilka miesięcy wytężonej pracy, amniesięodechciało.Byłambliskałez. Wpatrujemysięwniąznapięciem,alejejniepopędzamy. –Byłomigłupio,bozawiodłam.ZadzwoniłamdoRychły,czylidotegopsychiatry,żeskończyłam,ale niech ktoś inny kontynuuje, bo ja nie dam rady. I przez wiele dni nie ruszałam się z domu, pogrążona wczarnychmyślach:żesiędoniczegonienadaję,jestemwypalonaizachwilępopadnęwnędzę. – Ale czemu miałabyś popaść w nędzę? – dziwi się Baśka. – Przecież zarabiasz lepiej niż my trzy razem. – Zarabiałam. Po powrocie z Szarotki doprowadziłam do końca kilka zleceń, z kilkunastu zrezygnowałam i skończyłam z działalnością detektywki. Dopuściłam się nawet nieuczciwości, bo swojegoostatniegoklientazapewniłam,żejegożonagoniezdradza,cobyłokłamstwem.Alenaswoje usprawiedliwieniepowiem,żeniewzięłamodniegohonorarium.Dostałtokłamstwozadarmo. –Niebędzieszmówiłprzeciwbliźniemutwemufałszywegoświadectwa–odzywasięBaśka. –Dajspokój.Lepiejpilnujswoichgrzechów–gasijąAnka. –Czylico,przejdziesznautrzymaniemęża,będzieszsiedziećwdomuipogrążaćsięwdepresji,tak? –Terazzkoleijasięmądrzę,alenieodrzeczy:wiem,żebezpracyAnkasięzapadnie. –Cierpliwości.Słuchajciedalej.Byłamnaprawdęzałamana.Awtedyzadzwoniłamojaprzyjaciółka sprzedlat,zktórąprzestałamsięspotykaćpoodejściuzpolicji.Cytuję:„Anka,dzwonięzpropozycją. Mam dość narkomanów, zabójców i samobójców, tego użerania się, patrzenia na to, jak ludzie się staczająiwogóle.Chcęnastarelatamiećtrochęradości”.Odrazupomyślałam,żejateżbymchciała. „Krótko mówiąc, otwieram butik, wyjątkowy, i szukam wspólniczki, uczciwej, takiej jak ty. Jest lokal, jestpomysł,sąkrawcowe,brakujemitylkociebie”.Zbaraniałam.Aletylkonachwilę,bownastępnej uświadomiłam sobie, że chcę spokoju i beztroski i też mam dość ludzkich dramatów. A resztkę wątpliwościzabiłamyśl,żetakaokazjajużnigdysięnietrafi.Iweszłamwto.Beznamysłu. Nie, nie zdziwiłyśmy się – byłyśmy wręcz osłupiałe, jakby oznajmiła nam, że wynalazła perpetuum mobile.Imilczałyśmyjakzaklęte.Apotemwszystkietrzyprzysięgłyśmy,żebędziemysięuniejubierać. Jadosyćniechętnie,boprzedoczamistanęłymisuknieAnki,alewtejsamejchwiliAnkaspojrzałana mnieizapewniła: –Nawetdlaciebiezawszecośsięznajdzie.Znamtwójniepowtarzalnystyl. – Boże, jakie nudne jest moje życie – oznajmia Jolka. – Dwadzieścia pięć lat w tej samej szkole. Starożytność, średniowiecze, odrodzenie… Setki wypracowań. Barok, oświecenie… Rozbiory zdań, logiczne i gramatyczne. Czepialscy rodzice. Nieznośni nauczyciele. I ta straszna nowa matura, której nigdy bym nie zdała. Chciałabym zostać detektywką. – A widząc zafrasowanie na naszych twarzach, Jolkadodaje:–Żartuję.Kochamswójzawód,chociażnienawidzęchodzićdoszkołynaósmą. Po ich wyjściu, jeszcze długo siedzę przy kieliszku wina i powoli dochodzę do wniosku, że co do Maksa miały rację. Od razu jednoznacznie oceniłam sytuację i uciekłam. Najgorsze jednak, że lubię mieszkać sama. Ale z Maksem też lubiłam. Podchodzę do okna i po chwili już nie muszę się nad tym wszystkim zastanawiać. Na balkonie Maksa stoi kobieta z papierosem. Jest ciemno, ale na tle jasnego oknazpewnościąwidaćsylwetkękobiecą.Ipocoterozterki?Itocałedomniemanieniewinności?Maks mieszkazMartą. Czuję, że ten domowy tryb życia mnie zniszczy. Od czasu do czasu trzeba wychodzić między ludzi. I zmieniać dżinsy i T-shirty na porządny strój. Mieć jakieś obowiązki. Pracę, za którą dostaje się pieniądze.Całyczaspiszę,alekiepskomiidzie.ZbytdużomyślęoMaksie.Pewniejużwróciłdopracy, a facet, który pracuje, jest całkiem znośny. Wychodzi rano, całuje, przytula, wraca pod wieczór, roześmiany,całuje,przytula.Pyta,cosłychać.Isłucha.TakrobifacetMaks.Robił. Wychodzęisnujęsiępoparkachiulicach,apotemzjadamobiadwrestauracji,przedktórąWeronika odnalazłaCzarusia.Pokilkugodzinachwracamdodomu,dopustegodomu,padamnałóżkoioddajęsię ponurym myślom, żeby w końcu dojść do wniosku, że mam pecha. „Tak – prycha Strofa. – No to posłuchaj:aktomawsejfiebankowymznaczkiwartemiliony?Aktokiedyśstanąłpoddrzewem,żeby przeczytaćogłoszenieozaginionymkocie,zaktóregodawanonagrodędziesięćtysięcyzłotych,atenkot siedziałsobiepodtymdrzewemiczekałnaciebie”.„Niewzięłamanigrosza”.„Atojużtwojasprawa”. „Aktomaprzyjaciół?Aktomożesobiepisaćbzdetydlaprzyjemności?Aktonigdyniczegosobienie złamał? A kto bimbał na studiach i mimo wszystko je skończył? A kto przez ostatnie pół roku miał kapitalny seks?”. Po tym pytaniu Strofy ciężko wzdycham, bo żal mi, że znów będę żyć w celibacie. Trudno, lepsze to niż romans z żonatym. Podnoszę się na łóżku jak trup, który nagle ożył, i podejmuję szybkądecyzję:jadędoWeroniki. –Mogęprzyjechać?–pytam. –Jasne,czekamnaciebieodtygodnia–odpowiadaWeronika. –Jakto? –Takto. Skąd wiedziała, że przyjadę? Przecież to decyzja z ostatniej chwili, zastanawiam się w drodze, to przekraczając dozwoloną prędkość, to znów chyba nadmiernie zwalniając, bo nie pamiętam, z jaką prędkościąmożnajechaćprzezterenzabudowany.CzyliwieoMaksie,tooczywiste.CałaPolskawie. Oddziewczyn?Nie,oneniesąplotkarami. –Tomekjest?–pytam,wysiadajączsamochodu. –Nie. – To dobrze, bo on nie lubi ludzi w marnym stanie ducha. Woli, jak im doskwierają dolegliwości fizyczne, bo takim łatwiej pomóc, na przykład rozdając im przeterminowane lekarstwa na własne choroby. –Nieszukajumężczyznpociechy.Oninatychmiastpouczająidoradzają.Zjemycośipójdziemydo lasu.Chcesz? –Tak.SkądwieszoMaksie? Wzeszłymrokuszłyśmyprzezjesiennylas,zbierającgrzyby,aterazwidzęletnilas.Wnajwiększym kryzysiezawszeprzyjeżdżamdoWeroniki.Obiecujęsobie,żenastępnymrazemodwiedzęją,kiedybędę tryskaćszczęściem. –OdTomka. –ATomekskąd? –OdMaksa. –A,sąwkontakcie.Maksbędziemiałpomnieżywąpamiątkę–mówięzkpinąwgłosie.–Takjakja mamTomkapoMarcelu. –Maksterazmieszkauniego.Przedłużonomuzwolnienieipojechał.Jeślichceszwiedziećdlaczego, spytajgo. –Niebędęonicpytać,mażonę,widziałamjąwszpitaluinajegobalkonie.Mieszkająrazem.Tymi powiedz. – Nie, bo powinniście porozmawiać. I raczej nie przez telefon. Będziesz miała okazję, bo jutro wieczorem przyjeżdżają. – Zatrzymuję się gwałtownie, mam ochotę natychmiast wsiąść do samochodu iwrócićdodomu.–Oczywiściemożeszterazuciec.Aleproszę,zostań.–Weronikazaczynasięśmiać.– Niebądźtakazawzięta,todociebieniepasuje. –Pomyślę. Już wiem, dlaczego to miejsce działa na mnie tak kojąco – bo jest niezmienne jak pełna omszałych butelek wina piwniczka Artura. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, mam wrażenie, że czas się zatrzymał,chociażzmieniająsięporyroku.Znówpachnieimbirem,znówtrzaskaogieńwkominku,psy leżąwtychsamychmiejscachcozawsze.Akiedysiękładędołóżkazpachnącąpościelą,znówwjego nogach układa się Gacek. „Wiesz, nie cierpię poważnych rozmów”, mówię do niego. Milczy. Z kotem jednakniedasiępogadać. –Jaksiępodobatwojaksiążka?–pytaWeronikaprzyśniadaniu. –A,prawda,przywiozłamcijedenegzemplarz.Podobasię,aleniewszystkim.Marcelowiraczejnie, bowczorajodesłałmijąbezsłowa.Chybadałmidozrozumienia,żewyrzucamniezpamięci. –Bezsensu,przecieżtofikcjaliteracka. – No, trochę faktów, trochę zdań zaczerpnęłam z rzeczywistości. Może przesadziłam. Ale przecież gdybym chciała opisać nasze prawdziwe życie, to byłaby to całkiem inna powieść. Marnym byliśmy małżeństwem.Onmarnymmężem,jamarnążoną. –Tybyłaśdobrążoną. – Tak mi się wydawało, ale to nieprawda. – To wyznanie jest efektem moich całkiem świeżych przemyśleń. – Kobieta, która nie czuje się kochana, nie może być dobrą żoną. I jest też gorszą matką, niżby chciała. Reszta opinii pozytywna. Najbardziej lapidarna recenzja należy do kolegi z Kołobrzegu: „Książka mi się podobała, gdyż nie ma w niej opisów przyrody”. Tym samym zwrócił mi uwagę na pewienbrak.Wdrugiejczęścipostanowiłamdaćchociażjeden,alezatobardzorozwlekły.Tylkomuszę ponownieprzeczytaćReymontaiSienkiewicza,boniewiem,jaktosięrobi. – Ja lubię opisy przyrody. Nie musisz wracać do żadnych lektur. Wystarczy obserwować. Spójrz za okno:iletamsiędzieje. –Acotakiego?–pytamznosemprzyszybie. –Niewidzisz? –Laswoddali,sadowocowy,ogródkiwarzywne.Dwaule.Krzaki,trawa. –Dobrypoczątek.Ajakwyglądanieboiziemia?Cosiędziejezdrzewami?Jakpachniepowietrze? Popatrz, za lipą siedzi zaczajony kot i obserwuje wróbla, który zaraz odfrunie na krzew porzeczki. Oprzyrodziemożnaopowiadaćbezkońca. – Daj spokój, jeśli zacznę tak ględzić, nikt nie kupi mojej książki. Ludzie chcą romansów, zdrad, morderstwiżebyszybkosiędziało. –Nieprawda,takgadajągłupiemedia,żeludziechcątylkochały,więctrzebaimjądać.Adlaczego teatrysąpełnewidzów,dlaczegowweekendsątłumywmuzeachigaleriach?Dlaczegotaktrudnokupić bilet do opery albo na koncert? Dlaczego ludzie chodzą po parkach? Bo chcą piękna. Chcą zaspokoić potrzebę przeżycia estetycznego. Ale wmawia się im, że potrzebują głupoty, brzydoty i kiczu, więc zaczynająwtowierzyćijadądoWładysławowanawczasy. –Pewniemaszrację.Nadalpiszesz?–pytamWeronikę. – Tak, to już nawyk. Ale zaczęłam też coś nowego. Bajki. Właściwie to piszę je od lat, razem zdziećmi,namoichletnichkoloniach. –Świetnypomysł.Inikttychtwoichdziałańniedofinansowuje? – Nie, bo organizuję je jako osoba prywatna. Nie chcę być urzędniczką. Te wszystkie papierkowe sprawysąponadmojesiły.Iszkodaminanieczasu.Wolęgopoświęcićdzieciakomipracy. Weronika ledwie wiąże koniec z końcem, a ja trzymam fortunę w sejfie bankowym. Na początku czasemchodziłam,żebysobiepopatrzećnaznaczki,aleszybkomisięznudziło.Okazałosię,żeniemam duszy filatelisty. Za pierwszym i drugim razem czułam dreszczyk emocji, przyjemne mrowienie na plecach,alezatrzecimwidziałamjużtylkomałekolorowepapierki. –Aczyjamogłabymsiędołożyćdotychtwoichletnichkolonii? –Dajspokój,bogaczkątotyniejesteś. –Jestem. Weronika wie o moich zeszłorocznych perypetiach, ale nie wszystko. Nie mówiłam jej, że odziedziczyłam cenne znaczki. Opowiadam jej teraz całą historię ze szczegółami, a ona słucha i się zaśmiewa. W końcu, kiedy docieram do sceny w mieszkaniu Róży, jak siedzimy z Anką przywiązane przezzłodziejadofoteli,jużobiepokładamysięześmiechu. – A wiesz, co było najstraszniejsze tej nocy? – pytam. – Że okropnie nam się chciało siusiu. IkiedyLauraiWojtekprzybylizodsieczą,rzuciłyśmysiędołazienkiistoczyłyśmywalkępoddrzwiami. Anka wygrała. Od tej pory nie wierzę w żadną przyjaźń. W krytycznych chwilach każdy myśli tylko osobie. W tym momencie dociera do nas, że w drzwiach stoją Tomek i Maks i obserwują nas w milczeniu. Wcale się nie dziwię, bo rozchichotane musimy przedstawiać sobą dziwny widok. Milkniemy jak za dotknięciemczarodziejskiejróżdżki,awtedyonizaczynająsięśmiaćiteżniemogąprzestać. WkońcuWeronikamówizpretensją: –Mieliścieprzyjechaćwieczorem. –Maks,onenastuniechcą.Wracamy.–Tomekprzybierapoważnąminę. – Ale może upewnijmy się, dobrze? Może powiedzmy, co mamy w bagażniku, i zmienią zdanie – proponujeMaks,wpatrującsięwemnie. –Acomacie?–pytaWeronika. – Najpierw musimy się upewnić, że jesteście bezinteresowne i chcecie nas również bez żadnych darów–mówiTomek. –Niechcemy!–wołamyobieibiegniemydosamochodu. Zanimdwieofermyzdążyłysięruszyćzmiejsca,otwieramybagażnikinaszymoczomukazująsięte wspaniałe dary: wór kartofli, wór jabłek, dziesiątki słojów – z ogórkami, fasolką, papryką, pudło wędzonejsielawy. – Możecie zostać – oświadcza Weronika, a po chwili dodaje: – Ale pod warunkiem, że wniesiecie wszystkododomuiniebędziecieżądaćniczegowzamian. Weronika z Tomkiem ustawiają słoje na półce w spiżarni, a Maks i ja stoimy i patrzymy na siebie w milczeniu. Maks schudł, ale dobrze wygląda. Uśmiecha się niepewnie. Denerwują mnie nieśmiali faceci,alenieMaks.Zwłaszczaże,kiedytrzeba,przestajebyćnieśmiały. –Ładniewyglądasz–mówi. Trudnowtouwierzyć:niezdążyłamwziąćprysznica,jestempotarganaimamnasobiewyciągniętą koszulęnocną.Przecieżmieliprzyjechaćwieczorem. –Tyteż–odpowiadamidiotycznie.–Dajmichwilę.Ogarnęsięipójdziemynaspacer.Chcesz? Kiwagłową. Wróciliśmy do Warszawy razem. Maks ma swoje rzeczy już w trzech miejscach: u siebie, czyli wswoimmieszkaniu,umnieiuTomka.Należynamsięspokojnywieczórpotychwszystkichemocjach. Wzięliśmypryszniciubraniwszlafrokiczytamy–Maksgazetę,jaksiążkę,bezzrozumienia,bomyślami jestemgdzieindziej. –Zjeszcoś?–pytaiodkładagazetę. – Chętnie, ale lodówka jest pusta. Całkiem. Wątpię, czy kiedykolwiek widziałeś lodówkę w takim stanie.No,możewsklepiezesprzętemAGD. –Cośwymyślę. Znówwątpię–niemateżżadnejkaszy,makaronu,ryżu,żadnegosłojazczymś.Jajek,mąki,warzyw, owoców. Nie ma nic. Zjadłam nawet musztardę. Słyszę, że Maks otwiera zamrażalnik. Potem szafki, szuflady. Nie poddaje się. Wytrwały jest. Słyszę pomruk zadowolenia: „No proszę”. Czyli jednak coś upolował. Po kwadransie idę do kuchni zwabiona podejrzanym zapachem, którego nie sposób nazwać. Maksstoinadrondlemzdziwnązawartościąipogwizduje.Przytulamsiędojegopleców. –Zjemtopodjednymwarunkiem–mówię. –Zgadzamsiębezwarunkowo–odpowiada,gaszącpalnik. –Mógłbyśpoudawać,żeniewiesz,ocochodzi. –Mógłbym,alenieumiem. Rozwiązujępasekjegobeżowegoszlafroka.Odwracasięipatrzynamnie. Patrzynamniezmiłością,alemożetoraczejpożądliwość.Cozaróżnica. Jegoszlafrokzostajewprzedpokoju,mójprzeddrzwiamisypialni.Tulimysiędosiebie,całujemy. –Aleprzedtemteoriawzględności,dobrze?–proszę.–Ostatniraz,boitakniezrozumiem. –Jasne. Tym razem Maks przeszedł samego siebie. Używał niesłychanie zmysłowych słów: grupoidy asocjacyjno-komutatywne, przestrzenie żyrowektorowe, grupy przekształceń holonomicznych, formalizm tetradowyitympodobnych.Szeptałmijedoucha,ażkazałammuprzestać,botakiesłownictworozpala mózghumanistkidoczerwoności. Budzęsięopółnocy.Czuję,żeMaksnieśpi. –Dlaczegonieśpisz? –Bojużsięwyspałemiczekam,ażsięobudzisz. –Żebyco? –Tozależy.Żebysięznówkochaćalbowreszciezrobićkolację. –Dlaczegoalbo-albo?Musimyzczegośrezygnować? I kolacja zamienia się w śniadanie o czwartej nad ranem. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie jadłam.Smakowałookropnie. –Aterazpowiedz,cowtymbyło–proszęiprzełykamostatnikęs. –Bojęsię,żesięprzestraszysziznówzemnązerwiesz–odpowiada. –Obiecuję,żenie.Przynajmniejnieztegopowodu. KiedyMakszaczynawymieniaćskładnikizapiekanki,słuchamgozrosnącympodziwem. –Garstkakaszygryczanejzdnatorebki,słoiczekczarnegokawioru… –Przeterminowanego.DostałamgoodTomka–wyjękuję. – …trochę płatków owsianych, wyszczerbiona kostka mintaja, która leżała luzem w rogu zamrażalnika,czterybrukselki,kawałekpasztetuikilkalistkówszpinaku,teżzzamrażalnika,pięćnitek spaghetti,trzycząstkisuszonegopomidora,oliwa.Chceszsłuchaćdalej? –Chybanie.Jestminiedobrze. –Notopopołudniuzabioręcięnawspaniałyniedzielnyobiad–obiecujeMaks. –Niegniewajsię,napopołudniejużdawnoumówiłamsięzJolą.Wtygodniutrudnonamsięspotkać, bo po pięciu, sześciu lekcjach jest tak wyczerpana, że w ogóle nie można się z nią dogadać. Zawód nauczycielapowinienbyćzakazany. –Notojatrochępopracuję,mamstrasznezaległości,awśrodęniestetywracamdopracy. Maks najwyraźniej nie cieszy się z tego powodu, ale ja tak. Kiedy nie wychodzi z domu, popadam wdepresjęiapatięizaczynamwariować. –Niecieszyszsię?–pytampodejrzliwie. –Nie,mamzamiartaktozorganizować,żebymócpracowaćwdomu. Kamienieję z przerażenia. W czyim domu – w moim czy w swoim? Wizja przebywania ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę jest upiorna. Powinnam natychmiast zaprotestować, ale nie robię tego–przecieżdopierocozeszliśmysięnapowrót.Jakośtobędzie. Jolka wygląda pięknie. Naprawdę nie powinna żyć bez mężczyzny. Zresztą kobiety też dodają mężczyznom urody. Może im nawet bardziej. Marcel na przykład, kiedy się wyprowadził i związał zdwudziestokilkuletniąEwą,podobnozacząłużywaćpaskówwybielającychdozębów.Maks,kiedyze mną zamieszkał, marną wodę kolońską zastąpił diorem, a ja kupiłam dwie sukienki i pognałam się odchudzaćdoSzarotki. –Wszystkowporządku,wyglądanato,żeKarolniekłamał.Trzebaufaćludziom,nawetjeśliczasem zawiodą. Przeżywamy miesiąc miodowy. I mam wielki ubaw, kiedy Karol uczy się roli do kolejnego przedstawieniadladzieci.TerazzagraWyrwidęba.Tylkosięnieśmiej. Wybuchamśmiechem.NaszczęścieJolkateż. – Ale przynajmniej pracuje w zawodzie – mówię. – A Wyrwidąb to niezła rola, lepsza niż rola krasnala.Zrobikarierę.Zobaczysz,jeszczezagrakrólaalbocesarza. –Jesteśzołza. ZnówsiedzimywkawiarninaNowymŚwiecieipopijamykolorowedrinki.Świecisłońce.Jestnam dobrze. A nawet lepiej. Tak bardzo, że nie chce mi się wyjaśniać Jolce, co się stało między mną iMaksem.Wiemjednak,żezarazotospyta. –Nodobrze,miałaśpowiedziećoMaksie. –Tonictakiego.Nudziarstwo.Miałyścierację:wyciągnęłamnietrafnewnioski. –Mimowszystkopowiedz. –Nowięc…tylkoniemów,żeod„nowięc”niewolnozaczynaćzdania,bozamilknęnawieki. –Dziśuważam,żezdaniemożnarozpocząćjakkolwiek,nawetodkropki. –Nowięcpani,któratakobcesowopotraktowałamniewszpitalu,rzeczywiściejestżonąMaksa.Ale byłą.Naprawdęmająrozwód.Wielelattemupoznałakogoś,zakochałasięiporzuciłaMaksa,żebyztym kimś zamieszkać, a po roku poprosiła o rozwód. Sprawa rozwodowa, tak jak moja, trwała około kwadransa.Niebyłoczegoratować.Makstojakośprzebolał,zacząłsięcieszyćkawalerskimżyciem.Bo wiesz, nie tylko my po rozwodach próbujemy realizować swoje dawne plany i korzystać z wolności. Jednizaczynającośkolekcjonować,innirobićdomowewino,jeszczeinniwędkują.Nowięccieszyłsię kawalerskim życiem, brakowało mu jednak czegoś, a konkretnie mnie. Czekał kilka lat. A kiedy zaczęliśmysięspotykaćnanaszychbalkonach,odrazupoczuł:„Taalbożadna”. –Słuchaj,jatowszystkowiem.Jaksiępoznaliścieitakdalej–wtrącaJolka. –Nieszkodzi.Dowieszsięjeszczeraz.Mijałydni,tygodnie,ażwkońcuniewytrzymałizapukałdo moich drzwi, żeby pożyczyć sól. Nie, zaraz, rzucił palenie i przyszedł po papierosa. I został. Ale nie myśl,żecośbyło.Onie.Nigdynieidędołóżkaaninapierwszej,aninadrugiejrandce.Czailiśmysię, rozmawialiśmy,chodziliśmydokina,naspacerydoŁazienek,oglądaliśmyzdjęcia.Długototrwało.Aż pewnegodnia,kiedyjużobojestraciliśmynadzieję,żekiedykolwiekpójdziemydołóżka,cosięstało? –Noco? –Poszliśmydołóżka.Niestety,jakiśczaspotem,jakwiesz,Maksdostałzawału.Trafchciał,żewtym samym czasie jego żona rozstała się z tym gościem, do którego kiedyś odeszła. Dowiedziała się ochorobieMaksaiuznała,żetoświetniesięskłada:zatroszczysięochoregomężaizamieszkauniego, dopókiniespotkakolejnegogościa,doktóregoodejdzie.WprowadziłasiędoMaksa.Poprostustanęła wproguzwalizką,apotemtenprógprzekroczyła.Powiesiławszafieswojeeleganckiestrojeiustawiła właziencekosmetyki.Podlałakwiaty,mimożebyłypodlane.WtedyMakszprzyśpieszonąakcjąserca znów trafił do szpitala, sama go tam zawiozłam. A po powrocie do domu, do swojego domu, szybko spakowałmanatkiipojechałdoTomka,gdziezbierałmyśliitęskniłzamną.Aktóregośdniaprzyjechał zTomkiemdoWeroniki,gdziezkoleijazbierałammyśli. –Itęskniłaśzanim–dopowiadaJolka. –Niedasięukryć.Alenieażtakjakonzamną–zapewniam.–Koniecfilmu. –Icoznią? –MieszkauMaksa.Aletylkochwilowo,mamnadzieję. –Czynaprawdęcinieprzeszkadza,żeżonatwojegokochankamieszkapięćkrokówodwas? –Niezastanawiałamsięnadtym. –Notosięzastanów. Zastanowiłam się i doszłam do wniosku, że mi nie przeszkadza. Niestety, tylko do czasu, kiedy nie zaczęłam jej spotykać: w sklepie, na przystanku autobusowym, w parku, przy kiosku. Codziennie. Gdybymbyłalepszazmatematyki,obliczyłabym,jakiejestprawdopodobieństwotakichprzypadkowych spotkań. „Wystarczy intuicja. Co ona mówi?”, spytała któregoś dnia Strofa. „Mówi, że to podejrzane”. „Nie–żetojednoznacznieoczywiste”. Strofasięniemyliła:wczorajwokniemieszkaniaMaksazobaczyłamdziwnyprzedmiotsterczącyzza zasłony.CoMaksstudiował,noco?As-tro-no-mię. –Maks,czytymaszlunetę?–pytamgowieczoremprzykolacji. –Jasne,nawetkilka,przecieżstudiowałemastronomię.Aocochodzi? Wahamsię,czymupowiedzieć,bomógłbypomyśleć,żegapięsięwjegookna,aprzecieżzerkamtam bezwiednie,znawyku.Makszaczynamisiębadawczoprzyglądać,awreszciepytawzamyśleniu: –Dlaczegooknasązasłonięte?Przecieżnigdyniezasłaniaszokien.–Milknie.–Nie,toniemożliwe– dodajebardzocicho.Ikończyprawiebezgłośnie:–Niemożliwe. Zewzrokiemwbitymwtalerzzastanawiamsię,ilerazywostatnichdniachwieczoremcałowaliśmy sięnatleokna,wświetletrzechstuwatowychżarówek,ilerazychodziłampodomunago,zobnażonym biustem,któregoinnekobietymogąmipozazdrościć,aletylkosześćdziesięcioletnielubstarsze.Inagle uświadamiamsobie,żekiedyMaksaniema,lubięsobiepotańczyć,cowyglądakomicznie,botraktujęto jakoelementkuracjiodchudzającej.„Iwiesz,mojadroga,cojeszczerobiłaś?”–pytazewspółczuciem Strofa.„Noco?”.„Dłubałaśwnosie”.Zrywamsięnarównenogi.Tegojużzawiele. – Maks, nie mogę dopuścić do tego, żeby ona widziała, jak dłubię w nosie. Dłubanie w nosie jest prywatnąsprawączłowiekainiktniemaprawapodglądaćgoprzytejczynności. –Przecieżoknasązasłonięte–mówiMakszprzestrachem.–Nicniewidać. –Aledotejporyniebyłyzasłonięte. –Idłubałaśwnosie? –TakmówiStrofa–odpowiadamroztrzęsionymgłosem. –Nieznamtejtwojejkoleżanki.Dużoichjest. Morduję go wzrokiem. Czuję, że wzbiera we mnie jeden z moich szalonych monologów, jakie wygłaszamwstaniezłości. –Jeślichceszsiędowiedzieć,corobięimówię,czyraczejwykrzykuję,wstaniefurii,zadzwońdo Marcela.–Zaczynamsięśmiać,apochwili,niestety,wygłaszaćówmonolog.–Powieci,powie,boto napewnonależydobogategozasobujegoniezapomnianychwspomnień.JakpodróżzkochankąnaBali. Nie, on nie zabierał kochanek na Bali, był na to zbyt leniwy. Spotykał się z nimi pokątnie. Ciekawe słowo,prawda?Czytywiesz,jakabezradnajestkobieta,kiedymamałedzieci,ajejmążmakochankę? Notak,mymamydzieci,awymaciekochanki.Tosprawiedliwe.Naprawdętakuważam.Życienieznosi próżni.Byłażonateżmożebyćkochanką.Marcel,kiedysięostatniowidzieliśmy,łapałmniezakolano. Tochybaoczywiste,ocochodzifacetowi,kiedyłapiezakolanoswojąbyłążonę. –Alejanikogoniełapię–bronisięMaks. –Nicstraconego.Martamaładnekolana.Cotojest,żenawetpingwinyibocianysąwierniejszeod mężczyzn, chociaż nie mają Dekalogu i nikt im niczego nie zakazuje. Marta po nocach patrzy sobie na gwiazdy,tak?Nie,śledzimnie.Cozaidiotycznyczasownik,jakbypochodziłodśledzia.Siedziiśledzi. I tak, trochę na temat, trochę nie na temat, rozprawiam przez kwadrans. Wszystko mi się miesza ze wszystkim. Maks milczy. W końcu, uspokojona, opadam na krzesło, biorę widelec i wbijam go wsmakowitegołososia.Aostatniezdanie,pytające,któretegodniawypowiadam,brzmi: –Acotyotymsądzisz? Maksodpowiadapytaniem: –KiedyMarcelłapałcięzakolano? Siedzęprzedlaptopeminiemogęsięskupić.Piszęikasuję.Piszęikasuję.Zdnianadzieńjestcoraz gorzej. W domu wciąż patrzę w okna Maksa, a na ulicy rozglądam się i w końcu nie wiem, po co wyszłam. Wracam do domu bez gazet, mleka, pomidorów. Nie spotykam Marty przez jeden dzień, a nazajutrz natykam się na nią trzy razy. Obserwuje mnie, czasem się uśmiecha, ale nie podchodzi. Wkońcuuznaję,żechcemniewykończyćpsychicznie.Żebym,wyczerpananerwowo,zerwałazMaksem, którydoniejwróciimożenawetponowniesięzniąożeni.Aleonaniewie,żejawsprawachnękania mamwielkiedoświadczenieipotym,coprzeżyłamwzeszłymroku,nietakłatwomnieprzestraszyć.Nie boję się, jestem tylko wkurzona. Załatwię to w białych rękawiczkach – „Musisz sobie kupić białe rękawiczki”–nawetniewspominająconiczymMaksowi.Jemunajwyraźniejnieprzeszkadza,żeMarta mieszka opodal nas. Okazuje się, że to jednak nieprawda. Któregoś dnia, wpatrując się w zasłonięte okna,mówi: – Rozmawiałem z Martą. Poprosiła, żebym dał jej jeszcze trochę czasu, dopóki nie załatwi swoich spraw. –Ajakietosprawy?–pytam,niewiempoco,bowogólemnietonieobchodzi. –Mieszkaniowe.Onaniemagdziemieszkać,przecieżwiesz. Jeśli w tej chwili czegoś się boję, to tylko tego, że na zawsze stracę wolność. Dopóki miałam świadomość,żewkażdejchwilimożemysięrozstaćalboodczasudoczasupomieszkaćosobno,byłam spokojna. A teraz czuję się tak, jakby ktoś zamykał mnie w klatce. Codziennie słyszę zgrzytnięcie wielkiegokluczawzamkuiczyjśszyderczyśmiech. –Niemartwsię–mówiMaks,widzącmojąminę.–Jakośtozałatwię. Dobrze,żenieznamoichmyśli,bomógłbysięprzestraszyć.Skoropowiedział„jakoś”,toznaczy,że jest bezradny i nie ma pojęcia, co robić. A wobec tego nie zrobi nic. I będziemy sobie żyć w tym osobliwym trójkącie do końca świata. Przypomina mi się wieloletni trójkąt z Marcinem i podejmuję błyskawicznądecyzję,żezacznędziałać.Odrazu.Spokojniepodchodzędooknaijeodsłaniam.Zapalam wszystkieświatłaistawiamtrzyświeczkinaparapecie. –Niebędęsięukrywać–oświadczamMaksowi,któryobserwujemniewmilczeniu.–Tywiesz,że mamhoplanapunkciewolności,kiedyjątracę,robięsięniebezpieczna.Iniepozwolę,żebyktośmiją odebrał,zwłaszczabyłażonamojegokochanka. –Nienazywajmniekochankiem. –Ajakmamcięnazywać?Narzeczonym,konkubentem,partnerem? –Chętniebymsięztobąożenił,aleprzecieżwyśmiałabyśmnie,gdybympoprosiłcięorękę. Cozaidiotycznypomysłpobieraćsiępopięćdziesiątce.Nacotokomu?Ludziesiępobierająpoto, żeby mieć dzieci i żeby te dzieci miały minimalną gwarancję trwałości rodziny. To miłe, że Maks chciałbysięzemnąożenić,alemarację–niechcęwychodzićzamąż.Chociażtonieprawda,żebymgo wyśmiała,oczymodrazuinformuję. –Przyjęłabympierścionekzaręczynowyzbrylantemidalejbyśmysobieżylinakociąłapę.Namiękką iczułąkociąłapę. Aczasem,zmęczenisobą,rozstawalibyśmysięnakilka,kilkanaściedni–tegojużniemówięnagłos. Maksmieszkałbyusiebie,jausiebie.Niestety,toterazniemożliwe. Zaczęłamododsłonięciaokien.Jutrociągdalszy. Kiedy nazajutrz kupuję gazety, Marta stoi po drugiej stronie ulicy i patrzy na mnie z uśmieszkiem. Udaję,żejejniewidzę.Apotemnagleprzebiegamprzezjezdnięiuśmiechniętastajęprzednią. –Dzieńdobry–mówięwesoło,zbytwesoło.–Takczęstosięspotykamy,żejużpowinnyśmymówić sobie„dzieńdobry”.Ajaksiępanipodobaokolica? Jestzaskoczona,jednakszybkozałapujeiwchodziwtęgrę. –Mieszkałamtutajprzezwielelat,więcpytaniejestgłupie. –Mamwzanadrzurównieżwielemądrych.Oddawnanaprzykładchcęspytać,gdziesiępaniubiera. Podziwiampanigarderobę.–PatrzęnaswojedżinsyiłapięzabrzegspłowiałegoT-shirtu. Najśmieszniejsze,żepytamotobezironii,boMartanaprawdęświetniesięubiera. Milczy.Chcecośpowiedzieć,alerezygnuje.Odwracasięipośpiesznieodchodzi. I tak, droga Marto, będzie codziennie, mówię do niej w myślach. Dopóki nie zrezygnujesz. Czyżby miała zamiar poddać się bez walki? Nie, na pewno nie. Musi tylko obmyślić strategię i za chwilę przypuściatak. NastępnymrazemtoMartapodchodzidomnie. –Sprowadzamubraniazzagranicy,totrochękosztuje,ale–pogardliwyrzutokanamojąbawełnianą sukienkę–naprawdęwarto,jeślichcesiędobrzewyglądać. –Niestetyniestaćmnie.Niemambogategomęża.Niemamżadnegomęża.Zawszestaramsiępolegać tylkoiwyłącznienasobie.Wydajętylepieniędzy,ilezarabiam.Anigroszawięcej. Znówodchodzibezsłowa.Musiudoskonalićtaktykę. Ujawniająprzykolejnymspotkaniu. – Jak się miewa Maks? – pyta i nie czekając na odpowiedź, dodaje: – Byliśmy bardzo szczęśliwi. Nosiłmnienarękach… Niepozwalamjejdokończyć. –Niestety,Maksmiałzawałwskutekwieloletniegostresuilekarzzabroniłmudźwigania. Dwadnipóźniej: – Zdradzał mnie. W końcu odeszłam. Na pewno pani wie – ironiczne spojrzenie – jak czuje się zdradzanakobieta,prawda? – Owszem, wiem doskonale – odpowiadam spokojnie, ale serce skacze mi do gardła i ta chwila kosztujemniestratępunktu. – Byłam w rozpaczy i zaczęłam działać pochopnie. Może należało spróbować jeszcze raz, kiedy błagał,żebymdoniegowróciła.Rozstaliśmysię,alenigdynieprzestałmniekochać. Potem, poznając kolejne wady Maksa, tracę już punkt za punktem. Oprócz tego, że zdradza, jest leniwy, niezaradny, zazdrosny, pozbawiony poczucia humoru, beznadziejnie prowadzi auto, chrapie, wciążchowasięzagazetą,niecierpipodróżyiniejestciekawświata. –Awiesz–tymczasemprzeszłyśmynaty–kiedyodkryłgwiazdę,nazwałjąmoimimieniem,Marta. Klęskanacałymfroncie.Aleniepoddajęsięiprzynaszymnastępnymspotkaniuspokojniedonoszę: –Tozaskakujące,jakczłowiekpotrafisięzmienić.Maksdzisiajniemajużżadnychwad:jestwierny, pracowity, zaradny, świetnie prowadzi auto – przesada – gazetę tylko przegląda – kłamstwo – i lubi podróżować–owszem,aletylkodoTomka.–Aha,świetniegotuje,wogóleniewchodzędokuchni.– A po tym wszystkim jeszcze cios w samo serce Marty: – I odkrył dwie piękne gwiazdy, które nazwał MariaIiMariaII. Porażkę zamieniłam w spektakularne zwycięstwo. Niestety dzięki paskudnemu kłamstwu. Co z tego. Obiekłamiemy.NiewierzęwtewszystkieprzywaryMaksa,alejednakziarnoniepokojuzakiełkowało. „Pamiętaj – mówi Strofa – zasada domniemania niewinności”. „Dzięki, w samą porę, bo już miałam zamiar się rozkręcić”. Zakładam więc, że wszystko, co Marta mówi, jest nieprawdą. Przecież znam Maksa.Ajeśliztymizdradamitoprawda?Niechcęsiętymzajmować.Jakmniezdradzi,towtedybędę się martwić. Nie, nie będę się martwić, od razu odejdę. Nie, on będzie musiał odejść, bo to moje mieszkanie. Na razie jest wierny do przesady, nawet nie patrzy na inne kobiety, co jednak trochę mnie dziwi.Patrzytylkonamnie. –Wiesz,Marta–mówię,kiedyspotykamysięwzatłoczonejBiedronce–fajnabyłatagra,aleczasją zakończyć,bojużwszystkosobiepowiedziałyśmy.Umówmysię,żejestremis,iadieu. –Janieuznajęremisów–odpowiadazuśmiechem,trzymającwręcenajtańszeparówki. Przyglądam się zawartości jej kosza, która jednoznacznie wskazuje na to, że Marta żyje nader skromnie.Chętniebymtoskomentowała,aletobyłbyciosponiżejpasa.Nigdytakichniezadaję.Sięgam więcpopaczkęszynkiparmeńskiej,następniepowłoskiesalamiiponajdroższegołososia,którychnigdy niekupuję. – No to umówmy się – proponuję, dokładając do kosza paczkę parmezanu – że wygrałaś. Mnie jest wszystkojedno.Aleuprzedzam,jeśliznówzobaczęwoknielunetę,złożędoniesienienapolicję. – Nie złożysz – odpowiada i odchodzi, z podniesioną głową, w szykownym kostiumie, w butach na wysokim obcasie, jakich moje stopy nigdy nie zaznały. Wygląda świetnie. Mam wrażenie, że każdego dnialepiej. KiedydwadnipóźniejwoknieMaksa,terazMarty,znówdostrzegamkońcówkęlunetyskierowanąna mojeokna,zamiastleciećnapolicję,pakujędotorbymłotek,wychodzęzdomu(„Dokądidziesz?”,pyta Maks. „Donikąd”), idę do niej i dzwonię do drzwi. Otwiera z tą swoją niewinną miną, mówię „dobry wieczór”, mijam ją jak powietrze, wkraczam do pokoju, a potem spokojnie i metodycznie rozwalam lunetę.Wracamdodrzwi. –Ateraztoty,jeślichcesz,możeszzadzwonićnapolicję–mówięchłodnodooniemiałejMarty.–Ale wiedz, że Maks pozwolił mi ją zniszczyć. Kupił sobie nową, żeby odkrywać gwiazdy: Maria III, MariaIVitakdalej.–Popoliczkachpłynąjejłzy,więcdodajęjużbezzłości,anawetzewspółczuciem: –Zrozum,janiechronięswojegozwiązkuzMaksem,tylkoswojejwolności.Jeślizechceodejść,sama gospakuję.Aleonniechceodejść.Musisztozaakceptować,bosięzamęczysznaśmierć. Kładęrękęnaklamce,awtedyMartamówicośnieoczekiwanego: –Zostańchwilę.–Nieruchomieję.–Porozmawiajmynormalnie,bezzłości.Zapętliłamsię.Niewiem, corobić. Czuję,żepowinnamuciekać,gdziepieprzrośnie,boMartawciągniemniewjakieśzwierzeniaitoja sięzapętlę.Apozatymnieufamjej.Przypuszczam,żewłaśniezmieniłastrategięichcemniewziąćna litość.Powinnamuciekać,aleniepotrafię,kiedywidzęjejłzyibłagalnespojrzenie. –Nieudaję,będęszczera.Przyrzekam–zapewnia,chlipiąc. Zrezygnowanawracamdopokoju,gdzienapodłodzewalająsiężałosneszczątkilunety.Ciekawe,jak Makszareaguje,kiedysiędowie,żetojawłasnoręczniejązniszczyłam. Po dwóch godzinach i butelce kwaśnawego merlota wychodzę od Marty z wielkim ciężarem na barkach. Bo jak ktoś ci się zwierza ze swoich problemów, to siłą rzeczy część ciężaru przerzuca na ciebie. –Gdziebyłaś?–pytaMaks. –UMarty.–Niepatrzęnaniego,alewiem,żenajegotwarzymalujesięwyrazzdziwienia.–Przykro mi,alezniszczyłamtwojąlunetę.Kupięcitakąsamąalbonawetładniejszą. –Pewniemojąnajlepsząlunetę–biadoli,poczymspiorunowanymoimwzrokiemdodaje:–Której wogólenieużywam,więcniejestmipotrzebna.Dobrzezrobiłaś.–Chowasięzagazetą. WtejkwestiiMartaniekłamała. –Niechowajsię.Wiem,żejużjąprzeczytałeś. Makswzdychaiodkładagazetę. – Nie mam pojęcia, co robić. Chciałbym jej pomóc, ale nie potrafię. Co miesiąc przelewam na jej kontotysiączłotych.Aletoniezałatwiaproblemu. –Niepowiemci,oczymrozmawiałyśmy,bojeślizechcesz,samjąowszystkowypytasz. – Nie chcę, mieliśmy setki rozmów. One do niczego nie prowadzą. Zamiast szukać rozwiązania, obrzucamysiępretensjami. –Trzebajejpomócwznalezieniupracy. –Problemwtym,żeMartanicniepotrafi.Nigdyniepracowała. – Przyjmij do wiadomości, że na świecie nie ma takich kobiet. Każda pracuje i każda coś potrafi. Mamzamiarsięodniejuwolnić,więcbardzoproszę,zróblistęrzeczy,którepotrafiMarta,żebymmogła rozesłaćwici. –Jakiewici? –Wśródznajomych.Ajaksięszukapracy?Nojak? –Nowłaśnietak. Niemogęzasnąć.Myślałam,żetojajestemspecjalistkąodkomplikowaniasobieżycia,tymczasemsą kobiety, które pod tym względem biją mnie na głowę. Rzeczywiście była szczera. Nie pasowali do siebie.Odpoczątkuwiedziała,żeMaksniejestwstaniezapewnićjejżycia,jakiegoonapotrzebuje,ale byławciążyisiępobrali.Onjąkochał,onajegoniebardzoiczułasięnieszczęśliwa. –Nicnatonieporadzę–wyznałaprzytymkwaśnymmerlocie.–Niemiałamochotynazwykłeżycie rodzinne. Chciałam jeździć po świecie, chciałam się bawić, a z Maksem trudno się bawić, bo on jest nudziarzem.–Trochęmarację.–Apozatymnigdydużoniezarabiał.Alebyłamdobrąmatką,naprawdę. Spytajnaszegosyna.–Niemamzamiaru.–Kiedyopuściłdom,azrobiłtowcześnie,chcącsięodnas uwolnić,bomyśmyodjakiegośczasualbomilczeli,albosiękłócili–jakośtrudnomisobiewyobrazić kłócącegosięMaksa–poznałamkogoś. Martaznówzalałasięłzami.Podałamjejchusteczkęiczekałam,ażsięuspokoi. –Nowięcpoznałamkogośiwszystkoprzestałosięliczyć.Maksprosił,żebymsięzastanowiła,ale nicjużniemogłomniepowstrzymać.Zażądałamrozwodu.Nieprotestował.Ipotemztymkimśżyłamtak, jak lubię. Ale nie ożenił się ze mną. A teraz poznał inną. Nie muszę ci mówić, że sporo młodszą ode mnie, i grzecznie poprosił, żebym się wyprowadziła. Na szczęście mogłam zatrzymać biżuterię, którą kupował mi przez te szczęśliwe lata. – Ironia w głosie. – Dzięki temu jakoś przeżyłam kilka ostatnich miesięcy.Aterazco?Nigdyniepracowałam.Nicnieumiem. –Niemówtak,docholery,wszystkiekobietypracująicośumieją–oburzyłamsię. – Jestem bez grosza, nie mam gdzie mieszkać i nikt mnie nie kocha – kontynuowała tym żałosnym tonem. Natoostatnieniemarady.Niepowiedziałamjej,żebezmiłościświetniesięmożnaobejść,zwłaszcza żetojednoznajbardziejtoksycznychuczuć.Niepowiedziałam,bowtymstanieitakbyniezrozumiała. Dalszarozmowaniemiałasensu. – Na dziś wystarczy – oświadczyłam, podnosząc się z krzesła. – Jutro wieczorem znów do ciebie przyjdę.Możeudanamsięporozmawiaćtrochęspokojniejibardziejkonkretnie. Nazajutrzbioręnotes,nietylkodonotowania:niechMartawie,żenieprzychodzęnapogaduszki,po czymznówdoniejidę.Zniechęcią,bojejnielubię.Nielubięmanipulujących,zapłakanychkobiet,które chcączegośodświata,sameniewielemudając. –Dlaczegokobietatakajakty,atrakcyjna,inteligentna,zdrowa,niemawłasnychśrodkówdożycia?– pytamnawstępie. Zastanawiasięprzezchwilę. – Urodziłam syna i nie mogłam skończyć studiów. Zajmowałam się domem. Nikt nam nie pomagał. Zresztą Maks nie zachęcał mnie do pracy zawodowej. A jak skończy się czterdziestkę, to już niewiele można:drzwisięzatrzaskują,jednepodrugich. –Straszniemisięsłuchatakichrzeczy–mówię.–Jakcipomóc,skorocałyczassiężalisziuważasz, że twoje życie zależy wyłącznie od innych ludzi? Zachowujesz się jak ofiara. Może na początek przestanieszobwiniaćinnychiszukaćusprawiedliwieńdlasiebie. Martazaczynapłakać. –Przestańsięmazać–mówięstanowczo.–Jeśliniezmieniszsposobumyślenia,to… –Alejanierozumiem,ococichodzi.Ojakimsposobiemówisz.Iwogóle. –Tozrobisztobezzrozumienia.Natychmiast.Chybażewolisziśćnadwuletniąterapięizmieniaćsię stopniowo. –Niewolę. – To dobrze. Bo nie ma na to czasu. Tak w wielkim skrócie: przyjmij do wiadomości, że jeśli za swoje porażki będziesz obwiniać świat, nic się nie da zrobić. Całą swoją energię zmarnujesz na rozpamiętywanie.Odtejchwilizostawiaszwspokojurodziców,mężów,kochanków,dzieci,nauczycieli, wszystkich.Izapominaszosłowie„wina”. –Tak,ale…–bąkazdziwiona. –Iwyrzucaszzesłownikawyrażenie„tak,ale”.Anawetprzestajeszzadawaćsięz„takalami”. –Alejasięznikimniezdaję. – Trochę szkoda, ale lepszy nikt niż „takal” – zapewniam. – A teraz wymień wszystko, absolutnie wszystko,copotrafisz–proszę. –Nicniepotrafię–odpowiadaMartazprzygnębieniem.–Poprostunic–dodajehardo,jakbynagle miałazamiarzawalczyćotenbrakwszelkichumiejętności. –Toprzecieżniemożliwe.Spytaminaczej:naczymsięznasz? –Namodzieinakosmetykach–prychapogardliwie.–Jestempróżnaigłupia. –Możeitak.–Nieoszczędzamjej.–Aletojużcoś.Doskonale.Czyumieszszyć,haftować,robićna drutach? –Kiedyśtorobiłam.Iumiałamprojektować.Nieźlerysuję.Chyba. –Językiobce?–pytaminerwowomachamdługopisem. –Francuski,aleterazjużraczejbierny. –Raczej? –Nieużywamgooddwudziestulat. –Cojeszcze? –Nic.Umiemsprzątać,gotować,planowaćpodróże.Tańczyć. –Nowidzisz.Dużoumiesz–mówięcałkiemszczerze.–Ateraz,mojadroga,wymieńczteryswoje zalety,botrudnouwierzyćwto,żeniemaszżadnej. Marta znów jest bliska łez. Chowa twarz w dłoniach. Trudno powiedzieć, czy w odruchu rozpaczy, czymożesięzastanawia.Wkońcupatrzyprzedsiebiepustymwzrokiemioznajmia: –Niemamżadnej. –Słuchaj,nawetnajgorszyczłowiekmajakąśzaletę.Atyprzecieżniejesteśnajgorsza.Tomogąbyć drobiazgi. Spróbuj. Jeśli siebie nie polubisz, to nikt cię nie polubi. A wtedy nici z pracy. Kto zatrudni kobietęprzedpięćdziesiątką,którejniesposóbpolubić?Nokto? –Nikt! –Właśnie.Możejesteśpracowitaalbopunktualna. – Nie, nie jestem pracowita ani punktualna. Czas mi przecieka przez palce. Wciąż się zajmuję głupstwami. A to układam kwiaty w wazonie, to znów zmieniam zasłony. – Wzrok Marty wędruje wkierunkustołu,gdziestoipięknybukietkwiatów. –Samagoskomponowałaś?–pytam. –Tak. –Piękny.Ajakichstudiównieskończyłaś? –GrafikinaASP. –Idiotka. –Co? –Przepraszam.Wypsnęłomisię.Czasemjestemzbytdosadna.–Rzeczywiścieprzesadziłam.–Skoro dostałaśsięnatestudia,musiałaś,musiszmiećtalent. –Może.–Martawzruszaramionami. –Dobrze,terazjużpójdęiodezwęsiędociebiezakilkadni.Weźsobiedosercato,oczymmówiłam. –Poczekaj.Chcęcipowiedziećcośjeszcze.Niedałamrady,bourodziłonamsiędziecko,apotem… Strataczasu,myślę,znówchcemiwmówić,żeprzezdzieckoniemogłaskończyćstudiów.Sąkobiety, któremajątrójkędzieciirobiąkariery.Niewiemjak,alerobią. –Półrokupóźniejmojamamazachorowałanaraka.Opiekowałamsięniąażdojejśmierci.Totrwało kilkalat.Ijednocześnieojcem,którymiałparkinsona.Umarłtrzylataponiej.Mamamiałasiostrę.Ona teżzostałamiwspadkuzeswoimichorobami.Kiedyjąpochowałam,jużnicmisięniechciało.Byłam totalniewypalona.Wkońcumogłamzająćsięsobą,aleniewiedziałamjakiniemiałamsiły.Napoczątku Maksjeszczemniezachęcał,żebymspotykałasięzludźmi,wróciłanastudiaalboposzładopracy,alepo jakimśczasiemachnąłręką.Naszemałżeństwonigdyniebyłoudane,alewtedyjużcałkiemsięposypało. Maks wydawał mi się nudziarzem. Największym jego szaleństwem były wyjazdy na Mazury. A ja nie cierpiałamMazur,komarówanitychtanichkwater,którewynajmował.Ciągdalszyjużznasz. Wnocy,zamiastspać,zastanawiamsię,jakpomócbyłejżonieMaksa.Absolutnyabsurd–jakmówiła moja matematyczka w szkole podstawowej, kiedy stałam przy tablicy i bezskutecznie usiłowałam rozwiązaćjakieśidiotycznezadanieopociągach.„Cozamatoł”,mówiła,wstawiającmikolejnądwóję dodziennika.Kiedyzasypiam,wmojejgłowiezaczynakiełkowaćpomysł.Niejakiśtamzwykłypomysł –genialnypomysł!Wcaleniejestem,nigdyniebyłam,matołem. NazajutrzczekamnaJolkęprzedszkołąiruszamydobutikuAnki.Jużczassprawdzić,jaksobieradzi. –Acocitakwesoło?Podobnoposzkolejesteśzmęczonajakpies–mówiędouśmiechniętejJolki. –Jestem,alenieokazujętegoprzyjaciołom.Oniteżsązmęczeni.Apozatymosiągnęłamdziświelki sukces.NajgorszyuczeńwklasieprzeczytałcałychChłopów. –Całych?!–wykrzykuję.–Całychtonawetjanieprzeczytałam. –Wiem,grubeksiążkiczytasznajwyżejdopołowy,apotemtylkosamkoniec. –AleBiblięprzeczytałamoddeskidodeski,iStary,iNowyTestament. – Tylko dzięki tym wyjazdowym szkoleniom. Jak homo legens nie ma żadnej lektury, będzie czytał nawetnapisynakosmetykach.KupimycośuAnki? –Niewzięłampieniędzy,celowo. –Topocoidziemy?–dziwisięJolka. –Żebywesprzećduchemjejdziałalnośćgospodarczą.Matylkodwalatanarozkręcenieinteresu,jeśli sięnieuda,ZUSjązniszczywkilkamiesięcy.Pamiętasz,jakmusiałamzamknąćswojąfiremkę,bopo zapłaceniu ZUS-u zostawało mi siedemset złotych na życie? Państwo jest wampirem. Niszczy zaradne kobiety,którychmężowiebędąmiećcałkiemprzyzwoiteemerytury. –Czytyjużmyśliszoemeryturze?Chybazawcześnie. –Pewnie,żemyślę.Marzęotymtysiącuzłotych,którecomiesiącbędąspokojniewpływałynamoje konto. – To chyba tutaj. Szyld „Anna & Joanna” – czyta Jolka, zadzierając głowę. – O Boże! – dodaje, wpatrzonawwystawę. –OBoże!–JateżwzywamimięBoganadaremno,aleniewposzukiwaniupomocy,leczzzachwytu. W witrynie wyłożonej atłasem, za czystą jak łza szybą, wisi najpiękniejsza suknia wizytowa, jaką kiedykolwiek widziałam. W kolorze wrzosowym. Z cudownym haftem wokół dekoltu. Po obu stronach trzymają przy niej straż dwie małe czarne, najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziałam. Przed każdą znich,nadrewnianymstojaczku,spoczywaeleganckatorebka. –Bógnamniepomoże,niezmieścimysięwżadnąznich–mówizesmutkiemJolka. –PojedziemydoSzarotkiisięzmieścimy. –Aledotejporyktośjużjekupi. Wnętrze butiku jest niewielkie i zatłoczone. Krąży po nim kilkanaście pań, a kilka stoi i rozmawia zAnnąiJoanną.Przymaszyniedoszyciawrogusiedzikobietaposześćdziesiątce,doktórejteżustawiła siękolejka.Ocotuidzie?Ankamachadonas.Podchodzi. –Przepraszam,alemamyurwaniegłowy.Niemogęsięterazwamizająć.–Rozglądasięposklepie idodaje:–Aniteraz,anipóźniej.Umówmysięnaniedzielę,co?WParaboli? –Nie,mamdośćtychroześmianychkelnerówimenuzczasówkomunizmu.Umnie–proszę. – Dobrze, no to się rozejrzyjcie, a nuż coś kupicie. Wasze rozmiary – mierzy nas wzrokiem – są wtamtymrogu.Czemutakmilczycie? –Nobo…noboniespodziewałyśmysię…–JolkapatrzynaAnkęzpodziwem.–Toniezwykłe. –Wiem,wiem,toniejestzwykłybutik. –Słyszysz,jaktupachnie?–pytaJolka,którawzdenerwowaniustajesięsłuchowcem. –Tak,widzę–odpowiadamja,którawstaniezdziwieniazmieniamsięwewzrokowca. Wszędzie wokół wiszą i leżą przepiękne ciuchy, w przepięknych kolorach i we wszystkich rozmiarach.Nietypowe,czylitakie,którychdaremnieszukaszpocentrachhandlowych:bezfalbanek,bez koronek,bezstretchu.I,mójBoże,odkrywamtozewzruszeniem:sąspodniebezobniżonegostanu,nie pod pępek, ale nad pępek, najprostsze T-shirty z cieniutkiej bawełny, które mają normalne dekolty, sukienkizmojejulubionejwiskozyiwmoichulubionychfasonach.Ubranianacodzień,dobiuraiod święta. –Chodźmystąd,bomamochotęwszystkokupić,aniestetyzabrałamkartę–mówiJolka. –Nigdzienieidę–odpowiadam,bochcęjeszczepopatrzećnatecudeńka,aleJolkaciągniemniedo drzwi. Machamy do Anki, która uśmiecha się do nas promiennie. Ciekawa ścieżka kariery: od narkotyków, przezśledzeniezdrajców,dobutiku.Idziemynaprzystanekautobusowywcałkowitymmilczeniu.Jolka całyczasprzyciskadobrzuchatorebkę,jakbysiębała,żekartasamazniejwyskoczy. – Muszę poprosić Ankę, żeby mi odłożyła ciemnoniebieską sukienkę, w której się zakochałam od pierwszego wejrzenia – mówi, wsiadając do autobusu. – Już się nie mogę doczekać niedzieli, aż nam wszystkoopowie. JateżsięniemogędoczekaćspotkaniazAnką,alezinnegopowoduniżJolka. Sukcesprzyjaciółkipodziałałnamnieinspirująco.Znówpiszę.Itogalopem.AMakswspieramnie, jak może: donosi mi herbatę albo kawę, a wieczorem zabiera na spacer i robi kolację. Już nie rozmawiamyoMarcie. Wniedzielę,przedpojawieniemsiędziewczyn,Makswychodzinapiwozkolegami. –Jeśliniechceszichspotkać,wróćpóźno–uprzedzam. –Toznaczy? –Ostatnimautobusemalbonawetjeszczepóźniejtaksówką. Ankajestubranatakfantastycznie,żeniemożemyodniejoczuoderwać. –Skądwybierzecietakieciuchy?–pytaJolka,świdrującjąwzrokiem.–Przecieżtakichnigdzienie ma. –Tobardzoproste–odpowiadaAnka.–Kilkadnizajęłonam,żebyustalić,jakichubrańposzukują, żetakpowiem,zwyczajnekobietyozwyczajnychfigurach.Takichjakwasze.Znadwagą,beztaliiosy, niezawysokie.Zwróćcieuwagę,jaktrudnokupićcośładnego,prostegonawzrostmetrsześćdziesiąt. –Równieżnametrsześćdziesiątdwa–wtrącam. –Odlatprawiekażdąnowąrzeczmuszęoddaćdoprzeróbki–kontynuujeAnka.–Zmieniamdekolty w sukienkach, długość rękawów i nogawek w spodniach. Likwiduję falbanki. – Widząc mój wzrok, dodaje: – Nie zawsze, bo ja wyjątkowo nie mam nic przeciwko falbankom. Zrobiłyśmy błyskawiczną ankietę, po czym zaprojektowałyśmy kilka fasonów sukienek, spódnic, bluzek, spodni, żakietów, które uszyłnampewienmałyproducentnaskrajubankructwa.Niepaliłsiędotejroboty,aleprzekonałyśmy go,żeniebawemteubraniabędąszłyjakwoda.Trochęprzesadziłam,aleonnaprawdęzacząłzarabiać. Apozatym,itonajbardziejwaszaskoczy,częśćnaszychciuchówpochodzizeszmateksów,gdziemamy zniżki. Poddajemy je rozmaitym zabiegom i sprzedajemy za grosze. Czy wiecie, ile kosztuje, to znaczy kosztowała,tawrzosowasukniazwystawy? –Niemów.Jestzeszmateksu?–wykrzykujeJolka,znówłapiącsięzatorebkę. –Uhm.–Ankakiwagłową,ajejzłocistelokitańcząwesołowokółgłowy.–Noile? Jolkawskupieniuszukacenynasuficie,janapodłodze. –Stotrzydzieści–informujebeznamiętnieAnka. –Co?–Obiezrywamysięzkrzeseł. –Atemałeczarnepobokach? WstrzymujemyoddechigapimysięnaAnkęwnadziei,żejeszczetaniej. –Podziewięćdziesiątdziewięćzłotych. –Bezdziewięćdziesięciudziewięciugroszy?–pytamzdziwiona. – Mamy dwie krawcowe, wesołe emerytki, które sobie dorabiają, i grupę wsparcia, czyli trzy koleżanki,zktórychjednalubibuszowaćposzmateksachiprzyokazjikupujedlanas,drugałapieokazje na Allegro, trzecia wszelkie okazje. Widziałyście ten tłum. To kobiety, które przychodzą do nas przynajmniej raz w tygodniu. A wiecie: jedna baba drugiej babie i za chwilę nie będziemy w stanie zaspokoićpotrzebmądrychieleganckichkobietwtymmieście.Chudychiszczupłych,młodychistarych. „Jużczas”,szepczeStrofa.„Nie,trochęzawcześnie”,odpowiadam. –Czymożeszmizarezerwowaćsukienkęzwystawy,tęczarnąpoprawejstronie?–pytam,chociaż wiem,żejestzamała. – Niestety, wszystkie trzy już się sprzedały – odpowiada Anka. – Ale znajdziesz u nas co najmniej dziesięćsukienek,którenatychmiastbędzieszchciałakupić. –Ajakwywedwiedajeciesobieradę?–pytamznadzieją,żeusłyszęto,cochcęusłyszeć:żenie dająsobierady. –Niedajemysobierady.Musimyzatrudnićkogośdopomocy.Alemamysporewymagania.–„Spore wymagania”, czyli raczej się nie uda. – Kobietę mniej więcej w naszym wieku, bo stawiamy na dojrzałość,zadbaną,elegancką,utalentowaną,urocząibezkonfliktową,rzeczjasna. Czterypierwszewarunkispełnionewstuprocentach,czwartyipiątyniestetynie.Amożesięmylę. PrzecieżMartajestwrozpaczy,podpresjąiwdepresji. Todobrachwila,uznaję.Lepszejniebędzie. –Mamkogośdlaciebie–oświadczam.–Mamkogoś,ktospełniatewarunki. –Kogo?–pytaAnka. –Powiempodwarunkiem,żewysłuchaszmniedokońcaianirazunieprzerwiesz. –Dobrze–zgadzasię,alesłyszęwjejgłosienutęnieufności. Jolkajużwie,wczymrzeczipatrzynamniezpodziwem.Jejwzrokmówi:„Jesteśgenialna”. OpowiadamAnceoMarcie,pomijającjejnajwredniejszezachowania,naprzykład,żepodglądałanas przezlunetęioczerniałaMaksa.Wiem,żetoiowowmojejopowieściwkurzaAnkę,alesłuchazuwagą. –Dobrze.Niedokońcarozumiem,ocotuchodzi,aleteżjestemwiernazasadzielojalnościwobec kobiet, zwłaszcza tych w potrzebie. Przy czym lojalność lojalnością, ale przede wszystkim rachunek ekonomiczny.Przyjmęjąnamiesiąc,apotemzobaczymy. –Dzięki!–ZrywamsięiobcałowujęAnkę.–Notomamjązgłowy. –Ładnerzeczy.Czyliteraztojamamjąnagłowie. – Nie pożałujesz, będzie świetna – zapewniam na wyrost, przecież nie mam pojęcia, jak Marta zachowujesięwnormalnychwarunkach.–Onazawszewyglądatak,jakbywyszłazżurnalaiprostood fryzjera. –Niestety,przypuszczam,żejeślinieznajdzieszjejfacetazmieszkaniem,tosięjejniepozbędziesz. –Tonietakieproste,onamawygórowaneoczekiwania.Luksusy,podróże,Francjaelegancja. – To nie są wygórowane oczekiwania – stwierdza Anka. – To się należy każdej kobiecie zaspiracjami.Tylkożetakobieta,jeśliniemabogategomężaalbokochanka,niestetysamamusinatakie życiezarobić. – A ty dobrze zarabiasz? – pytam, bo chciałabym wiedzieć, czy Martę będzie stać na wynajęcie mieszkania. – Nie narzekam, ale przecież jestem współwłaścicielką. Na początek dostanie niewiele, a poza tym niemamowyoetacie.Naetatniezatrudniamy,boodrazubyśmysplajtowały. Czyliniemacoliczyćnato,żeMartasięwyprowadziodMaksa,alemożechociażodczepisięode mnie. PowyjściudziewczynnatychmiastdoniejdzwonięiopowiadamobutikuAnki. –Potrzebująkogośodzaraz.Cotynato? –Niewiem,czydamradę–mówiMartapłaczliwymgłosem. Tłumięzłość,boniemamcierpliwościdorozmazańców. – No więc sprawdź to – radzę przez zaciśnięte zęby. – Bo inaczej nigdy się tego nie dowiesz. Powiedziałam Ance, że jutro zadzwonisz. I lepiej się wyśpij, bo ona pewnie od razu cię do siebie zaprosi.Maszpracę.Rozumiesz?–Powinnamtowszystkopowiedziećłagodniejszymtonem,alesięnie udało. –Rozumiem–odpowiadaanemicznie,alechybazodrobinąradościwgłosie. Makswróciłzawiany(dlaczegopoalkoholufacecitakwylewniewyznająmiłość?)iszybkozasnął, ajasobieczytam,coniejesttakiełatwe,boonchrapie.Trącamgolekkoiobracasięnabok.Przestaje chrapać,aletylkonachwilę.Wstajępozatyczkidouszu. Moiuczniowiesąfantastyczni.Większośćznichzapałałamiłościądołacinyistarożytności. –Proszępani,czyoniprzeklinali?–spytałwczorajjedenzgimnazjalistów. –Jasne,żetak. –Amożenaspaninauczyćjakichśprzekleństwpołacinie? – Nie mogę, jesteście za młodzi, a poza tym wasi rodzice byliby z tego niezadowoleni – odpowiedziałam. W klasie zapadła głucha cisza. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że tutaj prawie wszyscy klną.Izaczęłamsięśmiać,adziecirazemzemną. –Dobrze,nauczęwas,aledopieronaostatniejlekcjiwostatniejklasie,żebymniestraciłapracy. Mamy dwie lekcje łaciny tygodniowo. Na jednej opowiadamy sobie mity, różne wydarzenia historyczne albo, w odcinkach, eposy, na drugiej uczymy się języka. Dzieciaki uwielbiają łacińskie sentencjeipowiedzenia.Każdeznichnamójwidok,zamiastpowiedzieć„dzieńdobry”,rzucacośpo łacinie. Ci mniej pracowici wykrzykują jedynie salve! albo vale!, natomiast ambitni mówią jakieś pełnezdanie,naprzykładviveremilitareest,adowcipnisiecoraztozaskakująmnieczymśwesołym, chociażby memento mori albo omnis homo mendax. Ale są też prymusi, którzy wkuwają na pamięć długieprzysłowia.Mamyztymmnóstwozabawy,aleczasemtakżekłopoty.WzeszłymtygodniuJanek dostałpałkęzpolskiegoiskwitowałtosłowamiInterdominumetservumnullaamicitiai nauczycielka wysłałagododyrektora,sądząc,żemożejąobraził.Tenzaśpoprosiłmnie,żebydzieciniepopisywały się znajomością łaciny i nie podkopywały autorytetu nauczycieli. Ale nie wydawał się zagniewany, przeciwnie–kiedyrozmawialiśmy,pojegotwarzybłąkałsięuśmiech. –Czytoprawda–spytał,kiedyjużwychodziłamodniego–żeprawiewszystkiedziecichodząnate lekcje,chociażniesąobowiązkowe? –Tak,chybajelubią–odpowiadamzadowolona. –Nicztegonierozumiem.Przecieżwiększośćznichnielubisięuczyć. –Tak,alemyprzytymświetniesiębawimy.Możetodlatego–wyjaśniam. Nawszelkiwypadekniewspomniałam,żenieuznajęzłychstopni,nawettrójek,bopocojestawiać. Każdyuczeńzgłaszasiędomniewtedy,kiedychce,imówi,jakąocenęchciałbydostać,ajeślimusię niepowiedzie,próbujeponownie.Ażdoskutku.Aleponieważwie,zczegobędziepytany–nierobię z tego tajemnicy – najczęściej udaje się za pierwszym razem. Kto nie chce się uczyć, też może przychodzićiniedostajeżadnychstopni. Kurczę,tosięnazywatalentpedagogiczny.OpowiemotejmetodzieJolce,któraczasemstawiapały i dwóje i nikt nie ma z tego korzyści, zwłaszcza ona, bo potem gryzie ją sumienie. Doradzę jej, żeby używała ołówka i za pomocą gumki myszki po jakimś czasie anulowała swoje nieodpowiedzialne decyzje. Kiedy po tygodniu od rozmowy z Martą kupuję gazety w kiosku, dostrzegam ją przy straganie zwarzywami.Elegancka,jakzawsze,jakośdoniegoniepasuje.Przebierawziemniakach.Pewnienależy do osób, które zawsze kupują ziemniaki tej samej wielkości. Nie czuję już do niej złości, ale moja niechęćjeszczenieminęła.Onateżmniedostrzega.Muszępodejść. –Naprawdęcidziękuję–mówiinajwyraźniejprzychodzijejtobeztrudu.–Niewiedziałam,żecoś umiem i że ktoś zechce mnie zatrudnić. I że wychodzenie do pracy jest takie fantastyczne. Całe życie przesiedziałamwdomuibyłampewna,żewiększośćkobietotymwłaśniemarzy.–Chybazwariowała! –Żebyniezrywaćsięskoroświtiniemęczyćprzezosiemgodzinwjakimśbiurze. – Czyli podoba ci się i wszystko w porządku – przerywam jej, bo jednak nie mam ochoty na pogawędki.Wolę,żebyśmysięniezaprzyjaźniały.Alenicztego. –Tak,mamręcepełneroboty.Może…możezjemyrazemkolację,zrobiłabym,inapijemysięwina?– Milczę o kilka sekund za długo. – Wiem, po tym wszystkim nie chcesz, a poza tym niezręcznie jest spotykaćsięzbyłążonąswojego… – Kochanka – dopowiadam, bo to słowo wielu ludziom z trudem przechodzi przez gardło, a mnie złatwością.–Odczekajmyjeszczetrochę,pocosiętakśpieszyć. –Maszrację.Trochęzawcześnie.Awłaściwietobezsensu. Na jej twarzy maluje się wyraz skruchy, ale słowo „przepraszam” na razie nie padło. „Nie bądź małostkowa”, prosi Strofa, która rzadko o coś prosi, najczęściej drwi ze mnie albo zmywa mi za coś głowę.„Postaramsię”,zapewniamStrofę,żebytylkosięodczepiła. – No to powodzenia – mówię do Marty, a kiedy ruszam w stronę przystanku, dociera do mnie niepokojącezdanie. –Aha,chcęcipowiedzieć,żemaszurocząmamę. Nieruchomieję,wpatrzonawliczbę116naautobusie,którystoiprzedskrzyżowanieminapewnomi ucieknie.Skądonaznamojąmamę?Odwracamsię. –Skądwiesz?–pytamantypatycznymtonem. –Jakto?Przecieżspotykamysięwbutiku. –Acoonatamrobi? –No,przecieżpracuje.–Martawydajesięszczerzezdziwiona. No tak, to oczywiste, moja mama, która lubi powtarzać, że jedną nogą jest już na tamtym świecie, właśniepodjęłapracę.Czemusiędziwić! –Czyli? –Amożetotajemnica.Możemamachciałacizrobićniespodziankę,ajawypaplałam.Trudno.Ona projektujeitrochęszyje,matakązabytkowąmaszynę,nazywasięSinger.Jestpiękna.Tamaszyna.Mama też. Zajmuje się najstarszymi klientkami, po siedemdziesiątce, a nawet osiemdziesiątce. Ubierają się unasgenerałowaiprofesorowa.Notojajużpójdę–dobiegamniejakbyzoddaligłosMarty. Zostajępośrodkuchodnikasama,samotnaizdradzonaprzezwłasnąmatkęiprzyjaciółkę. Wkońcudochodzędosiebieiszybkozmieniamplany–zamiastdoZachętynawystawę,naktórąmam zamiarwysłaćswojąbohaterkę,jadędoAnki. Wyciągamjądopobliskiejkawiarniiwylewamnaniąkubełpretensji.Dajemisięwygadać,akiedy wreszciezadajędramatycznepytanie:„Jakmogłaśtrzymaćtowtajemnicy?”,odpowiadaspokojnie: –Niehisteryzuj.Takabyłaprośbamamy.Jajużniewtrącamsięwprywatnesprawyludzi,nawetza pieniądze. –Mów:„twojejmamy”. –Powiedziała:„IniemównicMani,bojeszczegotowamizabronić”. –Nalitośćboską,nibydlaczegomiałabymjejczegokolwiekzabraniać? –Noniewiem,tymipowiedz.–Ankawzruszaramionami. –RomansujesobiezMietkiem,cerujeprzedpotopowerajstopy,pijeszampana…Robi,cochce. – Ale podobno ją straszysz, że szampan szkodzi na organy wewnętrzne, i nie pozwalasz jej jeździć autobusem. –Czyonaplotkujenamójtemat?–Czujęsięnaprawdęurażona. –Nie,tylkouważa,żesięzabardzonadniątrzęsiesz,idałatemuwyraz.Wyraztroskiostantwoich nerwów. –Ico,poprostuprzyszłaipowiedziała,żechceuciebiepracować? –Nie,tojaakuratwpadłamdoniej,boczasemtorobię… –O! – Nie bądź zazdrosna. I opowiedziałam o butiku, a ona natychmiast zaczęła mi doradzać w kwestii mody dla starszych pań. Wyciągnęła z szafy odlotowe ciuchy: suknię wizytową z ciemnowiśniowej koronkiidrugą,jedwabną,zcienkimpaskiemwykładanymkoralami,żakiecikizżorżetyiwieleinnych. Wszystkieterzeczyuszyłasama.Powiedziała,żelubiszyć,chociażniecierpiobrębiaćszwówidziurek. Nie wiedziała, biedulka, że teraz to robią maszyny. „Obrębiają dziurki?”, zdziwiła się. A w końcu zażądała,całkiemstanowczo,żebyjąprzyjąćdospółki.Iżewrazieczegowniesiekapitałiwogóle,bo jestbardzobogata.Pewniemiałanamyśliznaczki,prawda? Trudno mi w to wszystko uwierzyć. Kiedy rozmawiałam z mamą o jej niespełnionych planach, myślałam,żeżartuje.Milczę,aAnkachwytadrugioddechiciągniedalej: – No i dobiłyśmy targu, że przyjmiemy ją bez kapitału, tylko niech się zajmie najstarszą klientelą. Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że coś z tego wyjdzie. Nazajutrz rozlepiła na osiedlu ogłoszenia: „Projektuję i szyję oryginalne stroje dla pań po siedemdziesiątce. Ceny umiarkowane. Satysfakcja gwarantowana”.Odtejporynaszbutikstałsięklubemseniorki,którymdyrygujemama.Widząc,cosię święci, ustaliła, że seniorki będą przychodzić dwa razy w tygodniu między dziesiątą a trzynastą, i wywiesiła na ścianie kartkę z napisem: „Uprzejmie prosimy o nieprowadzenie rozmów na temat chorób”. –Jużrozumiem,dlaczegoniemaczasu,kiedychcęjąodwiedzić,itaktrudnosiędoniejdodzwonić. Myślałam,żetelefonjestzepsutyalbożepanMietektakintensywniewyznajejejmiłość.Alenajbardziej doskwierami,żewywszystkieprzywłaszczaciesobiemojąmamę. –Jesteśmysierotami,cociszkodzi.Przecieżumieszsiędzielić. –Owszem,alematkatocoinnego.Jesttylkomoja. Mówiętozewstydem,zwłaszczażejateżkiedyśgarnęłamsiędoojcaJolki.Aonanieprotestowała. Wręczprzeciwnie,wciążpodkreślała,żechętniebędziesięnimdzielić.TyleżeJolcesiętoopłacało,bo on, skupiony na nas dwóch, dawał jej więcej wolności, a widząc moje liczne wady, przestał się jej czepiaćnakażdymkroku. –Nodobrze,możebyćteżwasza–mówię.–Aleniespiskujciezamoimiplecami.Czujęsięwtedy zdradzona i bardziej samotna niż sierota. – Nagle coś sobie uświadamiam. – Chryste, czy ona zarabia jakieśpieniądze?! –Jasne,przecieżjejpłacą.Toznaczyonepłacąnam,amyjej. –Apodatki? –Dajspokój,mamyksięgową. –ApanMietekwie? –Wie.Wyremontowałsingera,któryjestjaknowy.Mamauparłasię,żetestrojetrzebaszyćnastarej maszynie. Wyobraź sobie, że tego samego zdania są te wszystkie panie. Tylko singer, żadne tam nowoczesnecuda-niewidy.Maszjeszczejakieśpytania? – Tak, ostatnie. Skoro jest taką fantastyczną krawcową, to dlaczego mi nie szyła? – Ledwo o to spytałam,odrazupoczułam,żenosrośniemijakPinokiowi. –Pewniewolałaśsklepoweciuchy.Jakja. Tegosamegodniaoświadczammamie,żewiemowszystkimimamzamiarjąodwiedzić. –Dobrze,aleniedzisiaj,bosąumnieklientki.Przyjdźpojutrze. Mieszkaniemamyzamieniłosięwpracowniękrawiecką.Foteleikrzesłaobwieszonesąmateriałami. Siadamnawolnymskrawkukanapyipatrzęnapodłogęusianąszpilkamiokolorowychłebkach. – Podobno nigdy nic ci nie uszyłam – mówi, patrząc na mnie znad okularów. – Niestety pamięć cię zawodzi.Wciążcościszyłam.Sukienki,fartuchyisukienkędokomunii. Co mam jej powiedzieć? Że miałam najskromniejszą sukienkę do komunii? Żadnych falbanek, koronek,zakładek.Wyglądałamjakdzieckozochronki.Taksięczułam.Dzisiajwiem,żetobyłabardzo gustownasukienka.Alezapóźno,wtedychciałamwyglądaćjakksiężniczkaiwolałabymdostaćsukienkę zbazaruRóżyckiegoalbozpawilonównaMarszałkowskiej. –Aha,istrojenabaleprzedszkolneiszkolne–dodaje. – Tak, były śliczne. Zwłaszcza strój żaby. Cała byłam w zieleniach, a na głowie miałam czapkę zokrągłymiuszkami.Jednowciążopadało,wyglądałamuroczo.Ijużdokońcaprzedszkolaprzezywali mnieżabą. – Jeszcze sukienki na studniówkę i bal maturalny, bo twój ojciec kupił jakiś tam znaczek z wadą i akurat nie mieliśmy pieniędzy. I na tym rzeczywiście koniec. Potem zaczęłaś ubierać się w łachmany z tetry i Janek zniósł singera do piwnicy. Ale jeśli chcesz, to mogę ci coś uszyć. Mietek znalazł sklep internetowyzcudownymimateriałami. Mamapromienieje.Pochylagłowęizaczynafastrygowaćcośniebieskiego. –Tosukniadlapaniprofesorowej.Jejwnuczkateżwychodzizamąż,jakLaura. – No dobrze, mamuś. Chciałam tylko powiedzieć, że jakbyś potrzebowała pieniędzy, to pamiętaj, mamyznaczki. –Japrzecieżzarabiam,niczegominietrzeba.Mamnawetkartębankową. –Jakąkartę?–Czujęuciskwżołądku. –Zielonąwewzorki.Zaczekaj,zarazsprawdzę. –Pytam,czymaszdebetową,czykredytową. –Chybauniwersalną.Iwymyśliłamsobiekod,todataurodzeniaLaury,oczywiściesamrok,boskłada sięzczterechcyfr.Wystarczy,żepodaszgosprzedawcy,imaszzapłacone.Świetnywynalazek. Jestem spokojna, bardzo spokojna. Jak zawsze, kiedy mama zmusza moje serce do przyśpieszonej akcji. –Jeślimogęcięocośprosić:niepodawajtegokodusprzedawcom.Nikomu! – Oni też tak mówią. Wyrobię sobie drugą, bo podobno można mieć więcej, i kodem będzie rok urodzeniaKacperka. Schodzącposchodach,śmiejęsięnerwowoimruczędosiebie: –Jasne,jestjeszczekilkadaturodzeniadowykorzystania:prawnuczkiZuzi,ojca,panaMietka,może nawetmoja. Rozdziałtrzeci „Czemujesteśtakapodminowana?–pytaStrofa.–Tylepiejniekombinuj.Maszfaceta,któryczyta wtwoichmyślach,todbajoniego”. Nieodzywamsię. –Czuję–mówiMaksznadklawiatury–żemiałabyśochotęnakrewetkiwmaśle. – Skąd wiesz? – odpowiadam z radością, tyle że udawaną. Potrzebuję pobyć sama, ale nie potrafię zdobyćsięnaszczerość,zwłaszczażepamiętam,jakmibyłoźle,kiedysięwyprowadził. Maksniestetyzrealizowałswójplaniterazpracujewdomu.Jestwszędzie.Corazbardziejtęsknięza całkowitą ciszą – bez szelestu gazety, bez odgłosów uderzeń w klawisze laptopa, otwierania drzwi od lodówkiipostukiwaniakuchennychnaczyń.Bezpytańoto,jakmiidzie,bezciepłychpocałunkówwkark akuratwtedy,kiedyunoszącsięnachmurzenieograniczonejfantazji,wpadamnagenialnypomysł,który wtakiejchwilinatychmiastszlagtrafia.Bopocałunekwkarkniweczywszelkiepomysłyinatchnienie: kilkagodzinwpiach.Owszem,przyjemnych,alemniegonitermin,muszęsięsprężyć,afabułatakmisię zapętliła,żeprzestałamrozumieć,cosiętamdzieje.Jakludzietorobią,zastanawiamsię,żespędzająze sobą kawał życia i nie mają siebie dość: wyjeżdżają razem na urlopy, jedzą razem śniadania, obiady, kolacje. I mają nawet wspólny adres mejlowy. A kiedy któreś z nich zapomni zabrać na wakacje szczoteczki,używająjednej.Sąjakłabędzie,jakkondory,którełącząsięwparynacałeżycie. Maks rusza do kuchni. Zerkam na jego kapcie i szybko odwracam wzrok. Męskie kapcie są równie denerwujące jak szelest gazety. Nie dla wszystkich kobiet, rzecz jasna, ale dla mnie tak. „Wsuwki męskie”szurająiniemanatorady. Makswyjmujezszufladypatelnięizaczynapogwizdywać.Wkładalnianyfartuch,którypodarowałam mu,kiedywróciliśmyzBydgoszczy.Otwieralodówkę. Nie! Nie chcę krewetek, nic nie chcę. Muszę coś zrobić, natychmiast, zanim powiem Maksowi coś przykrego, zanim zechce mnie pocałować, a ja uchylę głowę, pełną tych myśli, w których umie czytać. Aprzedewszystkim–zanimwrzucikrewetkinapatelnię. –Maks,przepraszam,zapomniałam,żeumówiłamsięzJolą.Muszęlecieć.Tylkonadwiegodzinki– rzucamiszybkowkładampłaszcz. Nie okazuje zdziwienia, nie burmuszy się, ale jest wyraźnie rozczarowany i chyba wyczuwa moje rozdrażnienie. –Dobrze,wobectegokrewetkizrobięjutro,aterazzjemsobiewczorajszykrupnik–odpowiada,nie patrzącnamnie. –O,jakmiłoztwojejstrony–mówiJolkanamójwidok.Głosmaznękany.–Pójdziemynadrinka?– pyta. –Jestemautem.Tywypijeszdrinka,ajakawęmrożoną.Uczniowiedalicipopalić? – Nie, nauczyciele. Twierdzą, że jestem zbyt wymagająca i dzieciakom brakuje czasu na inne przedmioty. Podobno dzisiaj nikt już nie czyta lektur w całości, tylko fragmenty i streszczenia. Awdodatkuzmuszamuczniów,bychodzilinajakieśtamwystawy.„Aprzecieżsąteżinneprzedmioty”, powiedział fizyk, mając na myśli fizykę. „Jasne”, zawtórowała mu chemiczka, mając na myśli chemię. „Owszem”, dodała biologiczka, mając na myśli biologię. Nie chciało mi się odzywać, co strasznie ich wkurzało. W końcu zebrałam swoje rzeczy i wychodząc, rzuciłam: „Wystawy, mówicie. Galerie. Wypracowania.Czytanie.IniedajBóg,jakieświerszealbokoncerty.Tewszystkiebezużytecznesprawy, którychniepopieranawetministerkulturyczyjakiegośtamdziedzictwa.Wiecieco,amożebezużyteczne sąteodklepywanelekcjereligii”. –Och,ostroposzłaś.Możesięnacośprzydają–mówię,zmartwiona,żeJolkaznównarobiłasobie kłopotów. –Możesięprzydają,alenietakiejakunas.Katechetazerwałsięzkrzesłaipoczerwieniał.Wszyscy gapili się na mnie w oczekiwaniu jakiejś mocnej pointy. Bo wiesz, ja takie przemowy zawsze kwituję czymśdosadnym. –Oj,wiem.Icopowiedziałaś? –Arslonga,vitabrevis.Ichminydałymisporosatysfakcji.Tylkomuzyczcewkącikachustbłądził uśmiech.Ładniesięnazywa:Amelia.Gdybyniebyłatakanieśmiała,napewnobymniewsparła.Bochór ikołomuzycznetoteżzawracaniegłowy.Sztuka.Nacokomusztuka? –Podziwiamcię.Ibłogosławiędzień,wktórymnapierwszymrokuusiadłamobokciebie. –Nie,tojausiadłamobokciebie,bowszystkiemiejscabyłyjużzajęte.Widocznieodstraszałaśludzi –odpowiada. –Maszrację.Akuratzbytmocnospryskałamsięperfumami,któredostałamodojca,atymiałaśkatar. Przezcałyczaskichałaś.Pożyczyłamcichusteczkęzmoimiinicjałami.Dodziśmijejnieoddałaś. –Krótkomówiąc,byłyśmysobieprzeznaczone.Achusteczkinieoddałam,bobyłatakzasmarkana,że brzydziłamsięjąuprać. Miasto zaroiło się młodzieżą szkolną, która wróciła z wakacji. Na Krakowskim i Nowym Świecie trudno o wolny stolik pod gołym niebem. Ale Jolce zawsze udaje się coś upolować, zupełnie tak jak Marcelowi zawsze udawało się znaleźć miejsce do zaparkowania. Do dziś podziwiam tę jego umiejętność. Od kiedy rada Anki, aby na Krakowskim właśnie albo na Nowym Świecie wypatrywać Karola, okazałasiętakskuteczna,jużtradycyjnie,pókiciepło,chodzimytamnadrinka.Icorobimy?Oczywiście wypatrujemy,czylisprawdzamyjejteorięspotkania,któramówi,żewkażdymmieściesąmiejsca,gdzie zawsze można spotkać znajomego albo nawet kilku znajomych. Lubimy spotkania, jest w nich jakaś energia,którałączyprzeszłośćzteraźniejszością,aczasem,jakwprzypadkuJoliiKarola,możerównież zprzyszłością.Ilubimyobserwowaćludzi,nazywaćichwyrazytwarzy,sposóbchodzenia,gestykulację, domyślaćsię,jakiemajązawody. –Tamłodakobietawzielonymsweterku–Jolawskazujebrodąwbok–uśmiechasięprzedsiebie. Jestszczęśliwa. –Niesietorbyznazwamieleganckichsklepów.Chybamaporządnąpensję–spekuluję. –Krótkomówiąc,niepracujewkulturzeanioświacie,tylkowkorporacji. –Albomabogategomęża,bojednakotejporzepowinnabyćwjakimśbiurowcu–ciągnę. Jolkawzruszaramionami. – A my? My też sobie tutaj siedzimy, a wcale nie mamy bogatych mężów. W ogóle ich nie mamy. Wystarczytychobserwacji.MiałaśopowiedziećoślubieLaury.Właśniedostałamzaproszenie. – Wesele w dzisiejszych czasach jest bardzo skomplikowanym logistycznie przedsięwzięciem. Ślub cywilnytopestka,alewesele,mójBoże!–wykrzykujęikilkaosóbzerkawnaszymkierunku.–Todroga przez mękę. Organizator, którego ktoś im polecił – kontynuuję już ciszej – domagał się wodzireja, korowodówijakichśweselnychkonkursów,aleLauradałamuodpór.Potemzachęcałichdospecjalnych kursów tańca, żeby pięknie wypadli na parkiecie. Tutaj z kolei odpór dał Wojtek. Zapewnił, że umieją tańczyć wystarczająco dobrze, a kiedy usłyszał, że człowiek powinien doskonalić swoje umiejętności, powiedział,żeterazakuratdoskonaliswojącierpliwość.Przyustalaniumenuznówdoszłodosprzeczki, booniniechcielianiśledzi,aninóżekwgalarecie,anidewolajów.Jednakkulminacjanastąpiła,kiedy okazałosię,żeniechcąteżmocnychtrunków.Tylkoszampaniwino,orzekłaLaura.Panzaniemówiłna chwilę,poczymzacząłkręcićgłową:oj,gościeniebędąradzi,bezwódkiniemazabawy.Itakwkółko. Facetsięwkońcuwkurzyłistwierdził,żeztakiegoweselatoonrezygnuje.„Mamtogdzieś–wysyczał zzaciętąminą.–Samisobieorganizujcie”. – No cóż, pewnie jest artystą w swoim fachu – kwituje Jolka. – A młoda para nie doceniła jego talentu. Och, wzruszam się na myśl o dawnych weselach. Pamiętasz te straszne knajpy z bezczelnymi kelnerami. W mojej wisiała tabliczka z napisem: „Nasz klient, nasz pan”, co nie przeszkodziło kierownikowinaciąćnasnaalkoholu.Piękniebyło. – Moje przyjęcie weselne też należało do niezapomnianych. Do dziś mi głupio, że wzięłam w nim udział. –Oj,Maniu,alebyłyśmytakiemłodeiszczupłe. – Coraz częściej uważam, że to jedyna zaleta młodości: młodość i szczupłość. Chodźmy. Dziś już nikogoniespotkamy. – Dobrze, tylko dojedzmy lody. Są pyszne. A popatrz, tamta wysoka, przystojna, w kwiecistej sukience, jest chyba zakochana, bo emanuje radością, co widać nawet z daleka. A on patrzy na nią z taką… – Jola nagle milknie, najwyraźniej nie potrafi wyrazić słowami, jak ten mężczyzna patrzy na kobietęwkwiecistejsukni. –Ico?–pytampochylonanadresztkąlodów,którychilośćwpucharkuwtejchwilijestodwrotnie proporcjonalnadowielkościmojegopoczuciawiny. –Nie,toniemożliwe,jachybaśnię.Czywidzisztosamocoja?Takobieta… Podnoszęgłowęiobserwujęparę,którawłaśniemijapomnikMickiewicza. – Co takiego, para ludzi około pięćdziesiątki, trzymają się za ręce, on przystojny, ona też, roześmiani…Chryste! – Czyli wzrok mnie nie myli. Anka z facetem, który na pewno nie jest jej mężem, bo jej mąż jest kurduplem–mówiJolkatymswoimzasadniczymnauczycielskimtonem. Obserwujemyichdyskretnie,jużwmilczeniu,bowłaściwieniemasensukomentowaćsytuacji,która wydaje się jednoznaczna: wyglądają na zakochanych. W dodatku mam wrażenie, że skądś znam tego faceta,żejużgogdzieświdziałam. –Wieszco,dajmyspokój–proponuję–bozaczynamywidziećrzeczynieprzeznaczonedlanaszych oczu. –Alecozmężem?–odzywasięJola. –Acomabyć?Mymusimysobiejakośradzićzezdradąiporzuceniem,niechoniteżsobieradzą.– Wzruszamramionami.–Chodźmy. –Uciebiewporządku?–pyta,kiedyodprowadzamjąnaprzystanek. –Tak.Wzasadzietak–odpowiadam. –Czyliniezabardzo. –Maksterazpracujewdomu.Jatociężkoznoszę.Awjegomieszkaniu…Nowiesz,mieszkaMarta. –Typrzestańwreszcie…–zaczynaJola,aleniekończyzdania,bonadjeżdżajejautobus. Machadomnieześrodka,apochwilidzwoni. –Maniu,jacięproszę,zastanówsięstorazy,zanimznówzrobiszcośgłupiego. –Postaramsię.Cześć. Wiem,cozamierzałapowiedzieć:żebymprzestałakomplikowaćprostesprawyidoceniłato,comam. Tylkożemnieakuratdręczyto,żeczegośniemam. Nie chcę wracać do domu. Jest takie miejsce, gdzie mogę w samotności i ciszy porozmyślać – mieszkanieRóży,którestoipusteodponadroku.Jadętam. Otwieramdrzwi,możliwienajciszej,żebyuniknąćspotkaniazsąsiadką.Nicztego.Starsiludzietylko udają,żesąprzygłusi:kiedynietrzeba,słysząwszystko. –Och,dobrywieczór,paniMarysiu,dawnopaniniewidziałam!–wołaradośnie. –Tak,jestembardzozajęta.Dużopracyiwogóle.Przepraszam,powinnamsięczasemodezwać. –Nicnieszkodzi.Jakośsobieradzę.Teraztozsąsiadkązpiątegooglądamserial.Nowy.Turecki.Ale wolałamzRóżą,boonawtrakcieniekomentowała.Atabezprzerwygadaicogorsza,wciążdoradza bohaterom. –Todobrze,żemapanitutajbliskąosobę.Przepraszam,trochęsięśpieszę. –Oczywiście.Niezatrzymujępani.Aha,tydzieńtemubyłatutajmłodakobieta,ładnaczarnulka.Kiedy wyszłamnaklatkę,spytałaoRóżę.„Umarłaroktemu”,powiedziałamiłzazakręciłamisięwoku.Aona bezsłowaodwróciłasięizbiegłaposchodach.Nawetnieczekałanawindę. W mieszkaniu wciąż pachnie lawendą. Róża wkładała pęczki suszonej lawendy do szafy i szuflad, twierdząc, że ma działanie przeciwmolowe. Uchylam okno i rozglądam się po pokoju. Wszystko jest pokryte warstwą kurzu. Moje kroki odbijają się od ścian echem, które wprowadziło się do mieszkania Różyjakiśczaspojejśmierci.Wrogupokojuwisidorodnapajęczynazmartwąmuchą. Ciekawe, kim jest ta młoda kobieta. Róża była samotnicą. Nie znała żadnych młodych kobiet. Co najwyżejkilkastarych.Możemamacoświe.Spytamjąoto. – Dlaczego przestałaś do mnie przychodzić? – pytam Różę, siadając w fotelu. – Chciałabym porozmawiaćztobą,boduchywiedząożyciudużowięcejniżludzie.Potrzebujęrady. Ale duch Róży nie chce się do mnie odezwać. Przez dziesiątki lat przychodziłam do niej dwa razy w tygodniu i nieuważnie słuchałam tego, co do mnie mówi, a teraz, kiedy jej nie ma, chciałabym jej słuchać godzinami. Zadawać pytania. Prosić o radę. Zawsze jest za późno. A jednak wciąż czuję jej obecność.Robisięciemno,aleniezapalamświatła.Rozpamiętujęswojeżycie.Głównieporażki.Jakna przykładniechcielimniezatrudnićwgazecie,dlaktórejnapisałamkilkaponoćdoskonałychreportaży, boszefwolałzatrudnićmężczyznęiwcalesięztymniekrył.Marzyłamotejpracy,aleniestetymiałam małe dzieci. „Wie pan – powiedziałam bardzo spokojnie – może się zdarzyć, że żona pana porzuci, zostaniepanzdwójkądzieci,zresztąwystarczyjedno,iklops:atokatar,atoferie,toznówwszy.Tak, tak,dzieciwprzedszkolułapiąwszyinawetowsiki”.Dodziśpamiętamjegominę.Trzebaprzyznać,że wykazałsięrefleksem:„Gdybymiałapaniżonę,bezwahaniabympaniązatrudnił”. AleterazchodzigłównieoMaksa.Jakmupowiedzieć,żeniemożepracowaćwdomu?Żewolęgo niemieć,niżmiećodranadowieczora.Takichrzeczyniewolnomówićludziom,którzywdodatkunas kochają. Stoję już w drzwiach, kiedy mój wzrok pada na pomarańczową walizeczkę z pamiątkami Róży, iuświadamiamsobie,żewciążnieznamjejzawartości.Cosięwłaściwierobiztajemnicamiczłowieka, któryumarł?Zjegolistami,dziennikiem.Czytasięje,zostawiawspokojuczywrzucadoognia?Icosię robi z laptopem po śmierci jego właściciela? Czyści się twardy dysk i używa go dalej? Na szczęście Różaniemiałalaptopa.Niemagoteżmojamama,alejamamażtrzy.Pełnezapisków,którychniktnigdy niepowinienprzeczytać. Dochodzi jedenasta. W kuchni unosi się zapach krupniku. Otwieram okno, żeby przewietrzyć. W mieszkaniu Maksa pali się światło. Ona nigdy się stamtąd nie wyprowadzi. A ja będę się pogrążać wrozterce.Martaniepotrzebniesiętakwysilała,żebymidokuczyć–wystarczyło,żezajęłamieszkanie Maksa.Jużsamymtymmniepokonała. Icoteraz?IśćdołóżkaizasnąćobokMaksa?Toniepojęte,przecieżmieliśmytylewspaniałychnocy, cudownych dni. I koniec? To by oznaczało, że potrafię się zakochać, ale nie potrafię kochać. Nie, po prostunieumiemzkimśbezprzerwymieszkać.Nicwięcej.Trzebabyłoustalićtakierzeczynasamym początku.Alenieprzyszłonamtodogłowy.Anijemu,animnie. Około północy postanawiam wziąć się w garść i w tej samej chwili dzwoni telefon. Marta. O tej porze?Czyżbymsprowokowałająmyślami? –Witaj,tuMarta.Palisięuciebie,więcodważyłamsięzadzwonić.Maszchwilkę? –Tak,słuchamcię–odpowiadamdośćchłodnowobawie,żeznówbędęmusiałazajmowaćsięjej życiem. –Makscipowiedział? –Oczym? –Wsobotęsięwyprowadzam. Boże,gdybymwiedziałaotym,niemiotałabymsięprzeztyledni,tylkojakimśeleganckimpodstępem skłoniłabymMaksa,żebypracowałusiebie,iwszystkowróciłobydonormy.NiechcęsprawiaćMarcie przykrości,alenieumiemukryć,żesięcieszę. –Adokąd?Maszgdziemieszkać?–pytam,starającsię,żebymójgłosniebrzmiałzbytradośnie. –Wynajęłamkawalerkę. –Alejak?Przecież,oilewiem,niewielezarabiasz. –Zaproponowanomiświetnąpracę–odpowiada,aletakimtonem,jakbywłaśniejejcośodebrano. –Ankanicminiemówiła. –Onajeszczeniewie,naraziepowiedziałamtylkoMaksowi.Wolałamtegonierozgłaszać,żebynie zapeszyć.Zaczynamwprzyszłymmiesiącu.Istraszniesięboję. Kurczę,teraznaprawdętrzebająpodtrzymaćnaduchu.Żebytylkozestrachuniezrezygnowałaztej świetnej pracy. Ale nie wiem, co powiedzieć, przecież to się nie zdarza, żeby kobiecie przed pięćdziesiątkąproponowano„świetnąpracę”.Wszędziechcątylkomłodychzdużymdoświadczeniem. –Noto…noto…–dukam. –Wiem,tobrzminiewiarygodnie.Owszem,pomogłyznajomości,alenaprawdęszukalikogośtakiego jak ja. Do nowego pisma dla kobiet w naszym wieku. Pokieruję działem mody i urody, a mogłabym jeszcze kulinarnym, na gotowaniu znam się najlepiej. Po maturze skończyłam kurs kulinarny w Paryżu. Bardzoelitarny.Rodzicemigoopłacili.Alemisięnieprzydał. AMakstwierdził,żeonanicniepotrafi!PrzecieżmogładostaćpracęwParaboli,gdziepostanowili przerzucićsięnafrancuskiepotrawyiszukalinowegoszefakuchni. –Maniu,jesteśtam? –Jestem,jestem.KurswParyżu,mówisz.Kulinarny.Świetnapraca.Czytyniezmyślasz? Tak,bałamsię,żeMartakłamiealbożepostradałazmysłyodtychwszystkichkłopotów.Anakoniec, żemniewkręca,zupełniejakAnkawkręciłamniewśledztwowSzarotce. –Nieobawiajsię,niezmyślam.Zaczynamnoweżycie.Atydlaczegonieśpisz? –Jużsiękładę.Pracowałam.Gratulujęiodezwijsięczasem,jakciidzie.Dobranoc. Cieszęsięzjejsukcesu,tymbardziejżeniebawemwyprowadzisięnietylkozmieszkaniaMaksa,ale równieżzmojegożycia.Przedewszystkimjednakczujęwielkiezmęczenie–jejdługotrwałąobecnością zaledwie sto pięćdziesiąt metrów ode mnie, obecnością Maksa kilka metrów ode mnie, nieustannym chaosemwokółmnie. MAKS Położyłsię,zanimwróciła,ipróbowałzasnąć.UsłyszałzgrzytkluczawzamkuijakManiaotwiera okno, a potem z kimś rozmawia przez telefon. Od wielu dni czuł, że dzieje się z nią coś niedobrego, idomyślałsię,żetomazwiązekznim.Niepowstrzymamtego,pomyślał.Nawetjeśliwymieniękapcie natenisówki(wiedział,żekapciedenerwująMarię,istarałsięnieszurać)iprzestanęszeleścićgazetą (starał się przekładać strony bezszmerowo), bo takie rzeczy drażnią ludzi, kiedy przestają kochać. Większa część jego małżeństwa z Martą upłynęła na tym, że coś ich w sobie nawzajem irytowało. Prowadzilinieustającąwojnę.Pamiętamnóstwotakichscen. Martawchodzidopokojuimówizezłością:„Przycisz.Wiesz,żenieznoszętejmuzyki”.„Ajanie znoszętychtwoichsłodkichprzebojów”,odpowiadał.„Znówpodziubałeśmasło”.„Jakieznaczeniema kształt masła?”. „Estetyczne”. „Kiedy wrócisz?”. „Nigdy”. Po jakimś czasie nie potrafili normalnie rozmawiaćjużnażadentemat.Nawetkwestiazwykłychzakupówkończyłasiękłótnią.Martawciążbyła obrażonaimiaławgłosiepretensję,aonodpowiadałzironiąalbouporczywiemilczał.Weszlinascenę iniepotrafilizniejzejść.Odgrywaliwnieskończonośćjednąitęsamąsztukę,którazaczynałasięrano ikończyła,kiedyzasypiali.Właściwietonadaltrwała–wichsnach.Gdybyjednoznichogłosiłokoniec przedstawienia, może jakoś doszliby ze sobą do ładu. Niestety, byli już aktorami doskonałymi, którzy zjakąśmasochistycznąprzyjemnościądążądoabsolutnejperfekcji.Kiedybrakowałoimsłów,potrafili swoje emocje wyrazić gestami, wzrokiem, wzruszeniem ramion, parsknięciem. Mimo to Maks na swój sposóbkochałMartę.Byłychwile,gdymiałochotępodejśćijąprzytulić,alenigdytegoniezrobił.Bał się,żegowyśmiejealboodepchnie.Niewiedział,żejąteżmęczytoprzedstawienie,żeżałujeraniących zdań,którebezwiedniewypowiada. Kiedy się wyprowadziła, nie mógł sobie znaleźć miejsca, a po miesiącu poczuł ulgę. I nawet był Marciewdzięczny,żezakończyłatęwojnęnasłowaizłośliwości,tonibywspólne,alewrzeczywistości osobneżycie. Dopieroteraz,kiedyMartawróciłaiwprowadziłasiędojegomieszkania,zacząłsięzastanawiaćnad przeszłością. I doszedł do wniosku, że powinien był Martę mocniej wesprzeć, kiedy przez wiele lat zajmowałasięchorąmatką,potemrównieżojcemiciotką.Owszem,musiałzarobićnautrzymaniedomu idużoczasupoświęcałsynowi.Aletobyłozamało.Niestety,terazteżniepotrafiłjejpomóc.Zrobiłato Maria, która dostrzegła i doceniła talenty Marty. Nagle przypomniał sobie, jak wspaniale umiała gotować. Wprawdzie on wolał tradycyjną kuchnię matki, ale trzeba przyznać, że Marta była kulinarną artystką. I pięknie się ubierała, rysowała, w domu zawsze stały kwiaty. Zadzwonił do niej. Chciał jej powiedzieć coś miłego i że właśnie szuka dla niej mieszkania. Doskonale wiedział, że dopóki Marta mieszka u niego, Mania będzie wariować. Głos miała spokojny, jak nigdy. „O, miałam do ciebie dzwonić.Wsobotęsięwyprowadzam.WynajęłamkawalerkęnaUrsynowie–powiedziała.–Ipostaram się czym prędzej oddać ci pieniądze. Na raty, jeśli można”. „Marta, nie trzeba. Powinniśmy sobie pomagać. Mimo wszystko. To była tak zwana bezzwrotna pożyczka”. „Dzięki. Klucze wrzucę do skrzynki”. Zdziwił się. Jeszcze niedawno Marta wypominała mu jakieś głupstwa z przeszłości. A teraz mudziękuje. Nie miał talentu do kobiet. Zawsze go porzucały. Nie wiedział, co robi źle. A powód był prosty: trafiał na ekstrawertyczki, ambitne, niespokojne, którym trudno sprostać. Długo był sam. Pierwszy raz odważył się pomyśleć o jakiejś zmianie, kiedy na balkonie domu naprzeciwko zaczęła pojawiać się Mania. Okazało się, że nałogi naprawdę łączą ludzi – przecież nigdy by się nie spotkali, gdyby nie papierosy,którepalilinaswoichbalkonach.Niewiedział,jakwyglądaaniilemalat.Kilkarazysterczał naulicyopodalwejściadojejdomuwnadziei,żezobaczyjązbliska.Mógłbydziękitemuocenićswoje szanse. Zanim w sylwestra odważył się zadzwonić do jej drzwi, z walącym sercem, onieśmielony, coś niecoś jednak o niej wiedział: że najprawdopodobniej mieszka sama, ma poczucie humoru i późno kładziesięspać. Słyszy, jak Maria krząta się po kuchni. Chciałby do niej pójść, porozmawiać, ale wie, że to nie ma sensu.Obojeniecierpiąpoważnychrozmów,niewierząwichmoc. Podrugiejwsunęłasięcichodosypialni.Zapachniałooliwkowymżelempodprysznic.Położyłasię i raz-dwa zasnęła. A on tymczasem dochodził do wniosku, że właśnie porzuca go kolejna kobieta, izapragnąłjązatrzymać.Ipostanowił:zaproponujeMarii,żezamieszkausiebie,ibędzieudawał,żetak naprawdętojegopomysłiżemanatoochotę.Odtegozacznie,apotemsięzobaczy. *** Wsobotęwstajęowschodziesłońca.Iczujęjakąśnadzwyczajnąświeżośćwsercu,wduszy–gdzieś wewnątrz,skądmójorganizmwysyłaprzyjazneimpulsy.PatrzęnaszczoteczkęMaksa,najegomaszynkę do golenia, ręcznik w paski, wodę toaletową Diora, które przeszkadzają mi trochę mniej niż wczoraj. Martapewniesięterazpakuje.Niebawemwezwietaksówkęiodjedzie.„Oho,znówkombinujemy,tak?– GłosStrofybrzmigroźnie.–Zamęczałaśmnieprzezkilkatygodni.Domagałaśsięrad,aterazco?Och, maszynkadogolenia,jakietowzruszające,jakżetrudnozrezygnowaćztegoatrybutumęskościwswojej łazience!Nie,mojadroga,terazzostaniemysame,dopóty,dopókinieodwołamswojejdecyzji.Koniec, kropka.Zrozumiano?”.Boże,jakjąrozpuściłam.Wporządku.Marację. Parzękawę,wyjątkowoaromatyczną,którądostałamodLaury,robięśniadanieiczekam,ażMakssię obudzi. Ale jak to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało brutalnie? „Maksiu, wiem, że się ze mną nudzisz, ciągletylkopiszęipiszę,atymusiszpodwarazyczytaćgazetęipodwarazyoglądaćwiadomości.To się za chwilę zmieni, przyrzekam, ale teraz muszę pobyć sama. Może pomieszkasz u siebie?”. Nie, to odpada. Rozważam jeszcze kilka innych wariantów, a kiedy w końcu, zrezygnowana, uznaję, że wolę przeczekaćkryzys,niżzranićMaksa,tensiadaprzystoleicałujemnienadzieńdobry.Wystarczy,myślę, jeśliMaksbędzieusiebiewgodzinachpracy. –Dziękizapyszneśniadanie–mówiMaks,obierającjajko.–Wiesz,Martasięwyprowadziła,więc pomieszkam u siebie. Chcę tam zaprowadzić swoje własne porządki. A poza tym dobrze nam zrobi rozłąka,bochybazaczynamysobiedziałaćnanerwy. Wpierwszejchwiliczujęulgę,żetapropozycjawyszłaodniego.Iuświadamiamsobie,żeonwtym czasieteżmusiałprzeżywaćrozterki–widział,cowyprawiam,idomyślałsię,ocochodzi.Drugachwila jest bardzo przykra – może ja też działam mu na nerwy, może ma mnie dość i jego propozycja jest wstępemdorozstania? –Tak,maszrację.Teżotymmyślałam.Muszęterazzakasaćrękawyirozsupłaćwęzełgordyjski,czyli zapętlonąfabułę.Powinnammiećabsolutnyspokój. –Węzłówgordyjskichnierozsupłujesię,tylkoprzecina–odpowiadaMaks. –Alejakprzetnę,towszystkosięrozsypie. – Czasem tak trzeba, po prostu przeciąć coś. – Pewnie ma na myśli nasz związek. – A kiedy ty będzieszprzecinała,jazajmęsięsprzątaniemimożeswoimsprzętemwędkarskim. Nierozumiem,czemujestmiprzykro.Muszęzagadaćtęniejasnąsytuację,więcwykorzystujęfakt,że nieznoszęwędkarstwa,izaczynam: –Niepojmuję,jakmożnazabijaćdlarozrywki.Ktoś,ktostrzeladozwierzątdlaprzyjemności,jest barbarzyńcą, który w dodatku, używając głupich argumentów, dorabia do tego barbarzyństwa różne pokrętne teorie. Zobaczysz, to lobby myśliwskie jest tak potężne, że niedługo zaczną polować na wiewiórki w Łazienkach. Na oczach dzieci. No właśnie, dzieci. Czy ty wiesz, że oni polują z małymi synami? A jak nie mają synów, to nawet z córkami. Bo to niby takie męskie, a synów do tego męstwa trzebaprzysposabiaćodmaleńkości.Najlepiejjużwkołyscedaćimdorękistrzelbę,żebysięzaprawiali wboju.Wiesz,Marcelbyłtrudny,alekochałzwierzęta.Jednemuswojemukumplowi,któryprzechwalał się,żepoluje,powiedział,żejestpalantem.Tamtensięśmiertelnieobraziłiprzestałdonasprzychodzić, comniebardzoucieszyło.Równieżdlatego,żemnieuwodził,kiedyMarceltegoniewidział.Tobymi nawetnieprzeszkadzało,gdybynieto,żemiałręcesplamionekrwiąniewinnychzwierząt.Maks,rybyteż czują,takjakmy. –Notoznikam–oznajmiaMaks,anisłowemnieodnoszącsiędomojejprzemowywobroniefauny. Kiedysiępakuje,wygłaszamkolejną,nerwowo,zguląwgardle: –Niektórymludziomwydajesię,żemająwiększeprawodożycianiżinneistoty.Atobzdura.Jeśli jakiś poseł jeszcze raz będzie publicznie wypowiadać głupstwa o moralności i wyższości człowieka, oskarżę go o ranienie moich uczuć. Jeszcze nie wiem, jak je nazwać, bo najłatwiej to nazwać i zranić uczucia religijne, których jestem pozbawiona. No powiedz, dlaczego można ranić moje uczucia niereligijne?Powiedz.Uczuciawrażliwejagnostyczki,któradryfujewstronęateizmu.Bocorazbardziej wątpi.Awieszdlaczego? Makskręcigłową.Właściwietosamateżnieznamodpowiedzi.Otwieradrzwi,alesięnieodzywa. – Bo religia w rękach nieodpowiedzialnych ludzi prowadzi do degeneracji. A ludzkość jest nieodpowiedzialnaiuważa,żeskoroBógstworzyłświat,toBóggoteżocali. –Maniu,pewniemaszrację.Pójdęjuż–mówiMaksicałujemnienapożegnanie. Jestemdotkniętajegobrakiemreakcjinamojąbłyskotliwąmyśl,więcnapożegnaniemówię: –Iproszę,niedzwońmydosiebie.DajmysobieodetchnąćpotychemocjachzMartą. Kiedywchodzidowindy,czujęsiętak,jakbyodszedłnazawsze. W moim mieszkaniu zapanowała kojąca cisza. Żadnych dźwięków prócz leniwego bzyczenia jesiennychmuchipostukiwaniawklawiszelaptopa.Dopieropopołudniurobięsobieprzerwęnakąpiel i lekturę w wannie. Właśnie w niej przysypiam z ostatnią powieścią Tokarczuk, kiedy odzywa się dzwonek telefonu. Jedną ręką podrywam do góry książkę, drugą chwytam telefon ze stołeczka obok wanny. –Dzięki,uratowałaśżycieKsięgomJakubowym–mówiędoJolki. –Komu? – Czy ty w ogóle czytasz prawdziwe książki, czy tylko szkolne lektury? Po co dzwonisz? Bo jeśli znówwjakiejśbłahejsprawie,towiedz,żewłaśniezażywamkojącejkąpieliwkojącejciszy. –Aha,czyliznówprzytopiłaśksiążkę.Ajazawszemówięswoimuczniom,żeby… –Czyliwjakiejsprawie?–przerywamjejbrutalnie. –Bardzopoważnej.Jakmyślisz,czyjamogęcierpiećnakompleksKlitajmestry? – Już prędzej Ofelii. O ile mnie pamięć nie myli, po rozstaniu z Jurkiem, kiedy już wygrałaś bitwę otenbeznadziejnykorkociąg,powiedziałaś,żetwojeżycieniemasensu.Musiałamnielegalniezdybywać antydepresanty,boniesposóbciębyłopodnieśćzłóżka. –Tak–odpowiadaJolkazrozmarzeniem.–Iprzezdwatygodnieniemusiałamchodzićdoszkoły. –No,niejestempewna,czywpatrywaniesięwsufitprzezcałedoby,tociekawezajęcie. – Bardzo ciekawe. Nie wpatrywałam się w sufit bezmyślnie, tylko obmyślałam wszystkie możliwe rodzaje mordu. Po tygodniu postanowiłam załatwić go cyjankiem, a potem na wszelki wypadek dźgnąć jeszcze nożem kuchennym, który zresztą też chciał zabrać, ale właśnie trzymałam go w dłoni, więc zrezygnował.Jadodziśsięboję,żenaprawdęmogłamtozrobić.Podobnotakdochodzidowiększości zabójstw.Przypadkiem,wafekcie. –Acorobiłaśprzezdrugitydzień? –Myślałamotym,jakzemścićsięnatej… –Miłej,Boguduchawinnejdziewczynie,którąuwiódłiktóraterazsięznimmęczy. –Nowłaśnie.Ijeszczeotym,wjakisposóbpóźniejodebraćsobieresztkęswojegojałowegożycia. –Tak,pamiętam.InaokrągłooglądałaśDoktoraŻywago,żebyprzypadkiemniepoczućsięlepiej. –Alejawcaleniewtejsprawie.Chcęcięzaprosićdoteatru. –Chętniepójdę.Anaco? –Doteatrukukiełkowego.Tylkomusimymiećjakieśdziecko.MożeKacperpożyczynamZuzię? Kompleksy?Zaraz…właśnietegobrakujemojejbohaterce!Dotarłammniejwięcejdopołowy,aona wciąż jest taka bez wyrazu. Trzeba ją wzbogacić jakimś malowniczym kompleksem, a ponieważ jej zachowaniaczęstosąnieracjonalne,bezsensowne,mójwybórpadłnakompleksJonasza.Niechucieka przed podejmowaniem decyzji, przed sukcesem, który się do niej garnie, przed powodzeniem, przed miłością. To oczywiste – ona już ma ten kompleks, tylko zbyt mało wyrazisty. Trzeba go wzmocnić iodkryć,skądsięwziął.Dzieciństwo,oczywiście,żetak–podobnowszystkosiębierzezdzieciństwa. A na koniec sprawię, żeby go pokonała. Albo on ją. To drugie rozwiązanie jest bardziej kuszące, ale obiecałamsobie,żeżadnychdramatów–samehappyendy. Po pięciu dniach ciężkiej pracy od rana do późnej nocy również węzeł gordyjski został przecięty – rzeczywiścieniedałosięgorozsupłać–ipostanawiamzrobićsobieprzerwę.Wychodzęnabalkon.Jest pełnia.UMaksaniepalisię,taksamojakwczorajiprzedwczoraj,itrzy,iczterydnitemu.Ostatniraz widziałamświatłowjegooknachwdniu,wktórymsięwyprowadził.Todobrze,żeniesiedziwdomu. Ale mógłby czasem zadzwonić. Niestety, to ja sama zaproponowałam, żebyśmy tymczasem dali sobie odetchnąć od telefonów. Żeby każde zajęło się tylko i wyłącznie własnymi sprawami. Pewnie się ucieszył.Ciemneoknawjegomieszkaniudziałająnamnieprzygnębiająco.Biorętelefon,jedenrazmogę przecieżzadzwonić.„Abonentczasowoniedostępny”.Trudnosiędziwić,odpoczywaodwariatki,która sama nie wie, czego chce. Gdzie on jest? Co robi? „Chyba wiesz – odzywa się Strofa. – Inteligentny, przystojny,cierpliwy,dowcipny,niepali,niepije,cud,żetakdługoztobąwytrzymał”.Coracja,toracja. Amożejestchoryipotrzebujepomocy. Godzinę później stoję pod drzwiami mieszkania Maksa. Nie ma go. Kiedy czekam na windę, pani Krysia,leciwasąsiadkaMaksa,wychylagłowęprzezszparęwdrzwiachigłośnymszepteminformuje: „PanMakswyjechał.Mówił,żenaryby,aleniemiałprzysobieanijednejwędki”.Ocholera!Bezwędki narybytojeszczegorzejniżbezkoszanagrzyby.„Proszęsięniemartwić–pocieszampaniąKrysię.– Tam, gdzie pojechał, jest wypożyczalnia. Są nawet harpuny i kusze”. Miałam ochotę dodać, że wypożyczająteżpięknemilczącekobietydotowarzystwa,którenietrująfacetomocierpieniuryb,tylko siedząnabrzegurówniebezmyślniejakoniiczekają,czekają,czekają.Niestety,wtymmomenciewidzę taką właśnie kobietę u boku Maksa, jak razem siedzą nad jeziorem albo w łódce, w promieniach wschodzącegoalbozachodzącegosłońca. –Dobrzesiępaniczuje?–wyrywamniezzamyśleniagłospaniKrysi. – Świetnie, wszelkie zło świata przez te stuknięte singielki – mówię i w tej samej chwili uświadamiam sobie, że pani Krysia jest wdową i zatwardziałą singielką, bo żyje w tym stanie co najmniejodtrzydziestulat. – Myślałam, że jest pani bardziej nowoczesna. To na pewno przeszkadzają też pani geje, Afrykańczycy,Romowie… Co za poprawność polityczna! Nie pozwoliłam jej dokończyć w obawie, że lista obiektów mojej niechęcimożebyćbardzodługa. – Nie, tylko singielki i sodomici. No to do widzenia, pani Krysiu, i dziękuję, a gdyby Maks się pojawił,proszęmupowiedzieć,żemnietutajniebyło. Nodobrze,wobectegotrochęsięzrelaksuję.WtakiejpotrzebiezawszenajpierwdzwoniędoJoli. –OcocichodziłoztymkompleksemKlitajmestry?–pytam. –E,onic.PrzyszedłJurekwsprawiejakichśdokumentówichociażminęłotylelat,poczułamtoco dawniej:nienawiśćiżądzęmordu. – Diagnoza była trafna: kompleks Klitajmestry. Ale jeśli już nie masz myśli samobójczych, to przynajmniejpozbyłaśsiękompleksuOfelii.Sukces.PrzejdzieszsięzemnąpoStarówce? –Teraz? –Aha. –Przecieżzarazbędzieciemno. –Coztego.Połazimysobie,popatrzymynanormalnychludzi,zaktórymitęsknię,wejdziemygdzieśna kieliszekwina. –Nodobrze.ZapółgodzinynaplacuZamkowym.ŚciągnęteżAnkę,anużnamzdradzi,kimjestten facetzKrakowskiegoPrzedmieścia. W kawiarnianym ogródku opodal Pałacu Ślubów, gdzie niedługo moja córka zostanie żoną Wojtka, opowiadamdziewczynomoMarcie.Ankanawieśćojejplanachpodskakujenakrześle. –Jakto,ijanicotymniewiem? –Miałacipowiedziećjużkilkadnitemu. –Niewdzięcznica! RozumiemwzburzenieAnki,alebioręMartęwobronę. –Pewniejestjejniezręcznie.Niewie,jaktoprzyjmiesz.Zrozumją. –Nie,nieotochodzi.Onamakilkanaścieklientek,którezostawiająunassporoforsy.Ktosięnimi zajmie?Jestnaprawdęświetnaijaksięokazało,bezkonfliktowa,noprawie.Tonieetyczne,słowodaję. Rzucamy sobie z Jolką porozumiewawcze spojrzenia. Nieetyczne? A kto po Krakowskim Przedmieściu przechadza się za rękę z przystojnym facetem, bynajmniej nie własnym mężem? Już otwieramusta,żebyspytaćoniego,aleJolkakopiemniepodstołem. –Nomożetrochę–przyznaję. –KiedyostatniowidziałaśsięzLaurą?–pytaAnka,atopytaniewydajemisiędziwne. –Dawno,onajeststraszniezapracowana.Madodatkowedwadyżurywtymdomusenioraizajmuje sięprzygotowaniamidoślubuiwesela. –Nowłaśnie,byłaumniewsprawiesukienkiślubnej,alezrezygnowała,niepodobałysięjejnasze pomysły.Uważam,żeonamajakieśkłopoty.Owszem,jestzmęczona,alenieotochodzi.Naprawdęznam się na tym i dobrze wiem, kiedy młodą dziewczynę coś trapi. Źle wyglądała. Była blada i miała podkrążoneoczy. Maks natychmiast odchodzi na drugi plan, na pierwszym pojawia się Laura. Dopiero teraz uświadamiamsobie,żekiedyostatniodoniejzadzwoniłam,byłaniezbytrozmownaigłówniemówiłam ja.Czyniezasłabotrzymamrękęnapulsie?Nie–wogólenietrzymamrękinapulsie,nawetnaswoim. Ale przecież miałam jej nie kontrolować, nie dopytywać, nie przyglądać się jej badawczo. A jeśli wróciładonarkotyków?Nie,tylkonieto!Corobić?„Powiemci,czegonierobić:niepopełniaćgłupstw, na przykład nie pytać Laury o narkotyki”. Rady Strofy są czasem przydatne. Ale ja potrzebuję mądrej człowieczejrady.PopowrociedodomudzwoniędoWeroniki–bezgranicznieufamjejintuicji. – Cóż ci mogę poedzieć – mówi jakby lekko zawianym głosem. – Jestem zwoleniczką niewinności, znaczydomniemania.Niemoeżpodejrzać,znaczypodejrzywaćLaury,skoroniemapoodu.Antykroisię odpodejrz-liwców,którzypo-popełniajązbrodnie.TakiKronosnaszykładpożerałswojedziecitużpo narodzinach,aprzeeżmógłpoczekaćipołknąćtylkoto,którebyknućzaczeo,toznaczyzaczeobyknuć, przeciwkoniemu.Ico?Zeusocalałipozbawiłgowładzy. –Weroniko,przepraszam,amożebytakbezantyku–przerywamjej,jużpewna,żejestwstawiona,co zdarzasięjejchybadrugi,możetrzecirazwżyciu. –Bezantykuanirusz.Jakjesteśbezdarna…–zastanawiasię. –Bezradna–pomagamjej. – Tak, bezdarna, odwołaj się do antyku. I postąp inaczej niż tamci bogowie i boginie. Załważ, że większośćkompleksówbierzeswojenazwyodpostaciantycznych.Edypa,Meduzy,Klitej…mastry. –Klitajmestry.Jolkamatenkompleks.Chybajużnazawsze.Alewiesz,jabymwolała,żebyśmitak poludzku,niemamterazczasunaczytaniemitów. –Jakwidzę,jużtylkojawierzęwmordośćantyku.Sądwawyjścia.–Znówsięnamyśla.–Alenie wiemjakie.Tylkoniemanipuluj.Wiesz,jakLaurazara…guje. –Wiem,jakzareaguje. –Albonieróbniciczekaj.Alepoedz,czytyniedenerwałaśsięprzedślubem? –Strasznie–przyznaję.–Tylkożejamiałammnóstwowątpliwości.Wprawdzienicmnieniemogło przed tym ślubem powstrzymać, ale czułam, że robię głupstwo. A Laura i Wojtek są szczęśliwi. Naprawdęchcąsiępobrać. –Ajasiębaam,chociażniemiaamwąpliwości,żechcęwyjśćzBartkiem. –ZaBartka?Dzięki,muszęotympomyśleć.Ajaktysięmiewasz? – Doskonale. Wszystko idzie z płatka. Zaożyyśmy koo gospodyń wiejskich, czyli wiejskich bab, właśnie to oblewamy. I już mamy siedźbę. Stary dom na skraju wsi. Trzeba go wymontować, ale już zapewniła,żedostaniemyśrodkiunijne. –Kto? –Ona.Księgowa.–Weronikasięśmieje.–Przepraszam,żetakwybachamśmiechem. –Aczymtakiewiejskiebabysięzajmują? –Wszytkim:pomagająsobie,pisząwiersze,szyją,czytają,pyskująksiędzu,organizujątargprodutów re-regionalnychiczująsięjakludzie.–Ipewniepiją,dodajęwmyślach.–Niemaszpoęcia,jakHelenka się zmieniła. I też jej dzieciaki. A może przyjedź na kilka dni. Piękna pogoda i mać trwa, znaczy trwa mać…–Namyślasię. –Matrwać?Dzięki.Możetakzrobię. –Makssięczuje? –Tak,dobrze,chybatak. –Toniewiesz? –Wera,otyminnymrazem,dobrze? –Tylkoproszę,nierozkręcajwołbraźni.Każdymaczasemkłypoty.Laurateż. –Aczywytamniewpadnieciewalkoholizm? –Nie,właśniepodejłyśmyuchwałę,żewnaszymsklepikuniebędziealkoholu. –Aconatochłopy? –Jeszczeniewiedzą. –Nototrzymamkciuki. MAKS Wrzuciłtrochęubrańdonesesera,pocałowałjąikilkaminutpóźniejwszedłdoswojegomieszkania. Miał poczucie, jakby się rozstali na zawsze, chociaż żadne z nich nic takiego nie powiedziało. Kiedy poznał Marię, nie myślał, że wspólne życie może być dla niej trudne. W ogóle się nad tym nie zastanawiał. Pokochał ją od razu i nie zadawał sobie żadnych pytań. W końcu któregoś dnia u niej zamieszkał.Itobyłchybabłąd:możepowinnispędzaćzesobątylkoweekendy. Postanowiłzostawićsprawywłasnemubiegowi–naraziezajmiesięsobąiniebędziespekulowałna temat przyszłości. W najgorszym razie się rozstaną, w najlepszym – znów zamieszkają razem, ale są jeszczerozwiązaniapośrednie:trochętu,trochętam. W pokoju i w łazience unosił się zapach perfum Marty. Zostawiła na stole list: „Maks, gdybyś kiedykolwiek był w potrzebie, ja też chętnie Ci pomogę. Udało mi się odkupić płytę, którą Ci kiedyś zniszczyłam. Przepraszam. Życzę Ci powodzenia. Trzymaj za mnie kciuki. M”. Tak, przypomina sobie: nastawiłtępłytęicośwkuchnipitrasił.Wpewnejchwilimuzykaumilkłaiusłyszałtrzask.Wszedłdo pokoju:Martastałaobokadapteru,zjegoukochanąpłytąDeepPurplewrękach,przełamanąnapół.Dech muzaparło.Milczeli.Żadneznichniemogłouwierzyć,żetaksięstało.WkońcuMartaszepnęła:„Tego sięniedaskleić”.Dwatygodniepóźniejsięwyprowadziła.Półrokupóźniejpoprosiłaorozwód. Wyjąłpłytęzokładki,wyglądałajaknowa.Chętniebyjejposłuchał,aleniemiałjużadapteru.Wsunął jązpowrotemipostawiłnapółceobokinnychpłyt.Nalałsobiekieliszekkoniaku,trochęzawcześnie, wyjąłzszafywędki,którychnieużywałodtrzechlat.Postanowił,żezsamegoranapojedzienaryby– wędkowanie pomoże mu zebrać myśli lub przeciwnie: przestać myśleć o czymkolwiek. Zadzwonił do leśniczówki,wktórejkiedyśspędzałkażdyurlop,najczęściejtylkozsynem,boMartawolałazostawać wdomu,izapowiedziałswójprzyjazd.Kiedypodrugiejwnocysiękładł,uMariijeszczesiępaliło. Wstawałowschodziesłońcaiszedłnaryby.Spędzałnapomościealbowłódcepięć,sześćgodzin iwpatrywałsięwwodę.Pozawalebardzosięzmienił.Częściejwracałdoprzeszłości,więcejuwagi poświęcałteraźniejszości.Żyłbardziejświadomie.Nawetporannąkawępiłinaczej:rozkoszowałsięjej smakiemizapachem,jakbygrałwreklamie.Zresztąwszystkonabrałoinnychsmakówibarw.Wrazznim zmieniał się świat wokół niego. Ale dopiero po tamtym rozstaniu z Manią zaszła w nim prawdziwa zmiana.NajpierwuciekłdoTomka,żebyniemieszkaćzMartą.GłówniezewzględunaManię,alenie tylkodlatego.Czuł,żetosięźleskończy,żeMartaionstanąsięwrogaminazawsze.Kipiałapretensjami, to wypominała mu jakieś drobiazgi sprzed dwudziestu lat, to znów płakała. Co gorsza jednak, chciała, żebydosiebiewrócili.Jeszczeroktemupewniebynatoprzystał,alenieteraz,niedziś,kiedyodzyskał spokójispotkałManię.Pierwszyrazwżyciuczułsięnaprawdęszczęśliwy.Niechciałtegotracić,więc postanowiłdziałać.JeszczeuTomkasprawdziłswojązdolnośćkredytową.Okazałosię,żejejniema. Potemobdzwoniłwszystkich,aletowszystkichznajomych,żebyznaleźćMarciejakąśpracę.Nieudało się – uważał, że Marta nic nie umie. Większość czasu poświęcała na to, żeby ładnie i elegancko wyglądać, a jej lekturą były głównie książki kucharskie oraz te dotyczące mody i wystroju wnętrz. Kupowała je kompulsywnie. I czytała, jakby to były powieści sensacyjne, z wypiekami na twarzy. Uważałtozastratęczasu. Wokółpanowałaciszawczesnojesiennegolasu.Nadliniądrzewpodrugiejstroniejezioraukazałosię słońce. A Maks kolejny dzień robił bilans życia. Przed oczami przesuwały mu się kadry z odległej przeszłości. Dzikie awantury, jakie ojciec wzniecał o byle głupstwo: o bałagan na biurku, o marny stopień w szkole. Maks, Iwona i matka nie umieli się przed nim bronić. W milczeniu czekali, aż mu przejdzie. Niestety, czasem kończyło się na rękoczynach. Widzi taki obraz: Iwona, jego starsza siostra, wówczas już studentka, wraca do domu spóźniona o kilka minut. Ma pomalowane usta. Z pokoju wychodziojciec,znaczącostukawszkiełkozegarka.Jegotwarzpowoliczerwienieje.Całątrójkąpatrzą na niego w napięciu: może tym razem się opamięta. „A gdzie to się było?”, pyta lodowatym tonem. Siostrapowolizdejmujepłaszcziodwieszagodoszafy.„Ocośpytałem”.Mierząsięwzrokiem:ojciec icórka.Trwatobardzodługo.Maksdoskonalepamięta,jakzaklinałjąwmyślach:„Przeproś.Przeproś. Anicsięniestanie”.„Narandce”,odpowiadasiostrazironicznymuśmieszkiem.Iwtejsamejchwilina jejpoliczkulądujepotężnadłońojca.Iwonazataczasięnaścianę,upada,podnosisięzpodłogiiznów patrzyojcuprostuwoczy,hardo,bezstrachu.„Izetrzyjszminkęzust”.Matka,zełzamiwoczach,chowa sięwkuchni.Ojciecwracanafotelispokojnieotwieragazetę. Iwona obudziła go w nocy. „Maksiu, odchodzę. Przepraszam, że cię zostawiam samego”. Całuje go wobapoliczki,potemwczoło,chwytaplecakibezszelestniewyślizgujesięzpokoju.Makssłyszy,jak cichozamykazasobądrzwi. Wspomina też miłe chwile spędzone z matką w kuchni. Uczyła go gotować. „Jajko na miękko trzy, czteryminutyodzagotowania,natwardookołodziesięciu”.„Dociastanaleśnikowegozamiastzwykłej wody dodaj wody sodowej. Będzie bardziej puszyste”. Kuchnia to był ich azyl. Ojciec nie lubił tam wchodzić.Ichociażzłościłogo,żejegosyn,mężczyzna,zajmujesięgotowaniem,milczałnatentematlub tylko burczał pod nosem: „Mój syn smaży kotlety. Zgroza” albo: „Baba, po prostu zwykła baba”. Do Maksa czasem docierały te pomruki, było mu przykro. Mama mówiła wtedy coś pocieszającego: „Najlepszymikucharzamisąmężczyźni.Czytałam,żewśródszefówkuchniwzagranicznychrestauracjach nie ma ani jednej kobiety”. Nie pomagało, Maks potrzebował akceptacji ojca, który jednak uważał, że prawdziwy mężczyzna powinien być wojskowym, ewentualnie prawnikiem, inżynierem albo lekarzem. Iżeprawdziwymężczyznaniezajmujesiędomem,tylkonatendomzarabiaioczekuje,żerodzinadoceni jegociężkąpracę.Należymusięwdzięczność,szacunekiposłuszeństwo. Ipróbasiłpotym,jakprzedmaturąoznajmiłojcu,żeniebędziezdawaćnaWAT,bochcestudiować astronomię. „I co, może zostaniesz Kopernikiem”, mówi z ironią ojciec, nie odrywając wzroku od „TrybunyLudu”.„Podjąłemdecyzję”,odpowiadachłodnoMaks.Ojciecnieruchomieje,ociężalepodnosi sięzfotela,drżąmuręce.Makswmilczeniupatrzymuprostowoczy,taksamojakjegosiostrakilkalat wcześniej.Jestniższyodojcaopółgłowy.MatkawychodzizkuchniistajeobokMaksa.Ojciecwidzi, żesięnieboją.Ustamazaciśnięte.Tapróbasiłtrwacałąwieczność.Makssłyszytykaniezegaraibicie własnegoserca.Matkabierzegozarękęimocnojąściska.Tomudodajeodwagi.Ojciecspuszczawzrok i opada na fotel. „Dobrze, ale nie będę cię utrzymywał”. Matka znów ściska rękę Maksa na znak, że dadzą sobie radę. Pamięta, co sobie wtedy obiecał: że będzie dobrym mężem i dobrym ojcem. To pierwszenieudałosię,todrugie–chybatak.Nigdyniepodniósłgłosunaswojegosyna,nigdyniedałmu klapsa,spędzałznimmnóstwoczasuidbałoto,żebysynczułsiębezpiecznie. Wędkowałjużpiątydzieńiznównicniezłowił.ToprzezManię,pomyślał.Odstraszarybynawetna odległość.Wszędziewidziałjejtwarz.Zresztąniechodziłoozłowienie,tylkoołowienie. Każdego dnia wracał do leśniczówki, w której leśniczyna czekała na niego z obiadem, bogatszy okilkawniosków.Naprzykład,żeonteżsięprzyczyniłdoporażkiswojegomałżeństwa;żejeślimuna czymśzależy,powinienotozawalczyć.Aleco,jeśliMariajużniechceznimbyć? *** Skoro ja z pięć razy wracałam do palenia, do dlaczego Laura nie miałaby wrócić do narkotyków. Amożepojawiłsięwjejżyciuktośzdawnychlat,naprzykładjakiśdiler,któremujestwinnapieniądze, lub narkoman, który ją szantażuje. Zła przeszłość lubi się za człowiekiem wlec latami. Wprzeciwieństwiedodobrejprzeszłości,któraznikajaksen.PróbujęsięzLaurąumówić,alewykręca sięodspotkania. Nazajutrzniewytrzymujęipopołudniujadędoniej.Trudno,najwyżejbędziesiędąsać,żewpadam bezuprzedzenia.Owszem,jestniezadowolona.Idajetemuwyraz: –Mogłaśzadzwonić. –Aletymnieunikaszipewniebyśpowiedziała,żeniemacięwdomu. –Może. –Niebędęowijaćwbawełnę–oświadczam,sadowiącsięnakanapie,naktórejwylegująsiędwa psy. One też są niezadowolone, bo muszą się posunąć. – Nie wyjdę, dopóki nie dowiem się, co ci doskwiera. –Nicminiedoskwiera.Dlaczego? –Czujęto.Jestemtwojąmatką.In-tu-i-cja. –Częstocięzawodziła. –Alećwiczęjąodjakiegośczasuiterazsprawujesięnamedal.–Tylkopierwszaczęśćtegozdania jestzgodnazprawdą. Laurawmilczeniuparzyherbatę.Jestrozdrażniona.Unikamojegowzroku.Ajaprzybieramminę„tak łatwosięmnieniepozbędziesz”.Psywyczuwająnapięciemiędzynamiipatrząnamniezwyrzutem. –Nielubiszmówićoswoichkłopotach,więcuszanujto,żejateżzatymnieprzepadam–informuje mniechłodno,stawiającnastolekubkizherbatąjaśminową. – Nie lubię, ale to nie to samo. Rodzice nie powinni obciążać dzieci swoimi problemami, a dzieci mogą. –Dlaczego?–pyta. Szukam w myślach stosownej odpowiedzi, ale oprócz: „to się rozumie samo przez się” trudno mi jakąśznaleźć.PrzydałbysiętrafnycytatzBiblii. –Niewiem,aletojestwpisanewrodzicielstwo.Żesięjestodpowiedzialnymzaswojedzieci.Kiedy sąmałe:bezreszty,azupływemlat,owszem,corazmniej,alenawetjakdorosną,powinnobyćtak,że zawszemogąsięzwrócićdorodzicówopomocalboradę. –Mówisz,żejestsięodpowiedzialnymbezreszty.Tostrasznyciężar. –Czasemtak–przyznaję. –Pocowobectegomiećdzieci?Wymieńmichoćjednąkorzyśćztego,żesięjema. Intensywniemyślę,leczniepotrafięznaleźćżadnegooczywistegoargumentunato,żebymiećdzieci. Już raczej mam z dziesięć przemawiających za tym, żeby się nie rozmnażać. Czas ciąży jest męczący, poród okropny, potem nieprzespane noce i pogryzione sutki, nie mówiąc już o wątpliwych radościach związanychzdorastaniem. –Niemażadnychwymiernychkorzyści–mówięzrezygnacją.–Alesąniewymierne. –Jakie? –Naprzykład,żewrazzdzieckiemrodzisięwtobiemiłość,którejniedasięporównaćzżadnąinną. Że pewnego dnia niemowlę przerywa ssanie, żeby się do ciebie uśmiechnąć. Że możesz zadzwonić do swojejdorosłejcórkiizniąporozmawiać.Przepraszamzaporównanie,aletojesttrochętakjakzpsem czykotem.Jakajestkorzyśćzposiadaniazwierzaka? Laurasięśmieje.Możenicjejniejest.Możetotylkoprzemęczenie,chwilowykryzys. –Krótkomówiąc,niemażadnej–stwierdza,patrzącnaswojepsy. – To dlaczego zawsze chciałaś mieć jakieś zwierzę? Dlaczego były u nas chomiki, świnki morskie, koty i psy? Po co trzymasz te dwa kundle, które przejadają całkiem sporą część twojej pensji i trzeba znimilataćnaspaceryidoweterynarza,izbieraćkupy? –Pewniezpotrzebyemocjonalnej. – Słuchaj, kochanie, naprawdę nie rozumiem, dlaczego ludzie chcą mieć dzieci, ale chcą. Prawie wszyscy,choćniewszyscypowinnijemieć–stwierdzamstanowczo. –Aktoniepowinien?–pytaLaurazpoważnąminą. –Boże,zadajeszmicoraztrudniejszepytania.Niepotrafiętegoprecyzyjnieokreślić.Powiedzmy,że tacy,którzyjebiją. –Atacy,którzyniekochajądzieci? –Tacychybateżniepowinni.Aletegoniewiadomozawczasu.Czymyślisz,żekochałamcię,zanim przyszłaśnaświat?Wogóleniewierzyłam,żetamjesteś–mówię,wskazującnaswójbrzuch.–Moja znajomapaliłaprzezcałąciążę,poczym,kiedydzieckosięurodziło,rzuciłapapierosyzdnianadzień. Mówiłamci,miłośćczęstorodzisięwrazzdzieckiem.Przynajmniejtakbyłozemną. Ta rozmowa wydaje mi się jakaś głupia. Dlaczego Laura tak mnie wypytuje? Chyba gra na zwłokę, żebyniepowiedziećotym,cojądręczy.Ojakimśstrasznymkłopocie.„Oj,zastanówsię,dlaczegooto wszystko wypytuje. Podobno ćwiczysz intuicję”. „Nie jestem jasnowidzem”. A może, może Laura… Patrzęnaniąuważnie.Wytrzymujemojespojrzenie. –Czyty…Czytyjesteśwciąży? Długachwilamilczenia.Łykherbaty.PopoliczkachLauryspływająłzy.Chciałabymjąprzytulić,ale bojęsięporuszyć.Psyobserwująjązniepokojem.Czekamnaodpowiedź,choćjejreakcjamówisamaza siebie.Żetak–jestwciąży.Tylkonierozumiem,dlaczegopłacze.Mimojejłez,czujęwielkąulgę,boto wspaniaławiadomość,nawetjeślionamaztymjakiśproblem.Boprzecieżmyślałamonajgorszym. –Tak,alejaniechcędziecka–mówiLaurazdławionymgłosem. –AWojtek? –Jeszczeniewie. – Słuchaj, nie chciałabym się narzucać z pytaniami, ale pozwolisz, że jedno ci jednak zadam. Skąd wiesz,żeniechceszdziecka? –Poprostutowiem.Ibojęsię,żebędęmusiałazrezygnowaćzeswoichplanów,zestudiów,zpracy, z podróży. Utknę w domu i koniec. Ty też musiałaś przez nas zrezygnować z różnych rzeczy. Kiedyś usłyszałam, że gdyby nie dzieci, mogłabyś zostać reporterką, innym razem, że na nic nie masz czasu. Aczasemmówiłaśdonas:„Dajciemiświętyspokój”.Ibyłaświeczniezmęczona. Dzieci wszystko widzą, wszystko słyszą i pamiętają. Trzeba uważać, co się robi i mówi w ich obecności.Toprawda,żeczęstoniwecząnaszeplanyifundująnambezsennenoce,aleprawdąjestteż, że jeśli czegoś chce się naprawdę, to mimo dzieci można to osiągnąć. Chyba tylko choroba lub wojna możenamnaprawdęprzeszkodzić.Muszęterazpowiedziećcośmądrego,dobrego. – Wiesz, gdybym rzeczywiście chciała zostać reporterką, tobym nie odpuściła. Mówiłam tak widocznie dlatego, że kiedy coś się nie udaje, najłatwiej zwalić winę na okoliczności. Tylko że to nie przynosiżadnegopożytku.Pewnieczasemmargałamtakpodnosem,kiedybrakowałomisiłalboczułam sięnieszczęśliwa,bezradna.Aledziświem,żeczłowiekczujesiętaktrochęnawłasneżyczenie. Jużniedopowiadam,żejaksięmafajnegofaceta,jakludziesięwspierająnawzajem,razjednonie dośpi,razdrugie,zawszejestłatwiej.Niedopowiadam,boznówbywyszłonato,żezwalamwinęna Marcela. – Ale najgorsze, że ja nie nadaję się na matkę – mówi Laura przez łzy. – Sama powiedziałaś, że dzieckotowielkaodpowiedzialność.Ajaniejestemodpowiedzialna. – Co takiego? Masz trudną, wymagającą pracę i nigdy nie zawiodłaś. Zdajesz wszystkie egzaminy śpiewająco. Jesteś najlepszą wnuczką świata. Masz psy i fantastycznie się nimi opiekujesz, chociaż są trochęrozpuszczone. –Niewygłupiajsię,piestopies,adzieckotoczłowiek. –Wcalenietakawielkaróżnica–zauważam.–Piestoosobaniebędącaczłowiekiem. Mizerniejednakbrzmiątemojeargumenty.Chciałabympowiedziećcośprzekonującego,dosadnego, couspokoiLaurę,aleniepotrafię.Amożeonaboisięporodu. – I mogę cię zapewnić – kontynuuję – że wszystkie kobiety w naszej rodzinie miały lekki poród. Ledwo zdążałyśmy do szpitala. Mało brakowało, a urodziłabyś się w samochodzie. A ja podobno zaczęłamsięrodzićwszpitalnejwindzie. Laurapatrzynamniezpolitowaniem. –Niebojęsięporodu.Bojęsięmiećdziecko.Niejestemgotowaipewnienigdyniebędę. – Ja też tak myślałam o sobie. – Ukrywam przed nią fakt, że w moim wypadku to się okazało częściowoprawdą:niebyłamgotowa.–Owszem,dzieckotowielkaodpowiedzialność,aleteżwielkie szczęście,widoczniejakośzmieniachemięmózgu. Jeszcze długo rozmawiamy. Co rusz przypominam sobie jakąś kolejną radość wynikającą z macierzyństwa. Pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze zdania. A Laura to się śmieje, to znów zalewasięłzami.Mijasiódma,ósma,dziewiąta.IkiedyLauraakuratśmiejesięipłaczejednocześnie, wdrzwiachstajeWojtek. –Cojest?–pytaprzestraszony.–Dlaczegopłaczesz?Cośsięstało? –Notojazmykam–mówięizrywamsięzkanapy. –Jakto,jawchodzę,apaniwychodzi? Lauraotarłałzy,wzięłasięwgarśćiśpieszymizodsieczą: –Tak,namamęjużczas. Odprowadzamnienaklatkęschodowąiprzymykadrzwi. – Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. – Milknie na chwilę. – Ale nie komentuj. Mam już bilet na samolotdoBerlina.Polecizemnąprzyjaciółka.Niedzwoń.Samasięodezwę. Chciałabym ją przytulić, ale szybko się odwraca i znika w mieszkaniu. Zostaję sama przed windą, którazjeżdżabardzodługo,chybazostatniegopiętra. Po powrocie do domu padam na kanapę jak kłoda. To było strasznie trudne. Kiedy wymieniałam te wszystkieradości,Strofacałyczasszydziłasobiezemnie.Isłusznie,boprzecieżnierazmiałamochotę uciec od swoich dzieci i od Marcela. Małe dzieci płaczą po nocach i ciągle chorują, nie chcą zasnąć ibudząsięskoroświt;późniejchodząnawagaryipyskują;mająburzęhormonalną,aniektórechcąsię koniecznie stoczyć. Ale po co Laurze ta wiedza? U niej na pewno byłoby inaczej. Tworzą z Wojtkiem fantastycznąparę.Byłoby,byłoby,byłoby!AleonamabiletdoBerlina.Muszęodpocząć,przestaćotym myśleć.Pozostajemijedno:zaklinaćjąwmyślach,żebyzmieniłaswojądecyzję. Kiedymyjęzęby,nagleuświadamiamsobie,żemieliśmypodlewaćkwiatysąsiadów,którzywyjechali na dwa tygodnie. Boże, one chyba już uschły! W szlafroku, umorusana pastą, gnam do sąsiadów. Nie uschły,alewyglądająnazmarniałe.Wlewamdodoniczekmnóstwowody,anużodżyją.Ajedenkwiat, wwielkiejdonicy,prawiezdechły,zabieramzesobą,żebygowskrzesićalbowyrzucić.Wrazieczego odkupię.Kiedydźwigającdonicęprzedsobą,ruszamdoswoichdrzwi,ktośwysiadazwindy.Wsuwam głowęmiędzydużezwiędłeliścieiwidzęMaksa. –Chybausechł–mówię. –Nowłaśnie.Zapomniałemciprzypomniećokwiatach. –Pamiętałam,alezapomniałamidopieroteraz… –Czekaj,pomogęci. –Dzięki. –Onchybaodżyje–pocieszamnieMaks,stawiającdonicęwrogupokoju.–Tylkodbajoniego. –Napijeszsięherbaty?–pytam,błogosławiącwduchutennapój,wymyślonyspecjalniedoratowania niezręcznychsytuacji. –Tak,chętnie. Mógł mi o tych kwiatach przypomnieć przez telefon, a jednak przyszedł. Może mu jeszcze na mnie zależy.Kiedyuśmiechamsiędotejmyśli,Maksmówi: –Dzwoniłem,żebyciprzypomnieć,alenieodbierałaś. Rzeczywiście.PrzedrozmowązLaurąwyciszyłamtelefon,apotemniesprawdziłam,ktodzwonił. Stawiamnastolefiliżankizherbatą.Milczymy.Maksjestzakłopotany.Tochybakoniec,aleniechce tegopowiedziećwprost.Żemadość.Szkoda,bowszystkosobieprzemyślałamidoszłamdowniosku,że mogłobysięudać.Aterazprzepadło–jestmulepiejsamemuniżzrozkapryszonąkobietą.Makszerkana zegarek.Pewniesięśpieszy. –Pójdęjuż–mówi.–Boniechcęzostawiaćsamej… – Dobrze – przerywam mu, pewna, że nie chce zostawiać samej kobiety, która teraz jest u niego. – Jeszczetrochępopiszę. KiedyMakswkładapłaszcz,wypowiadamzbawiennezdanie: –Martwiłamsię.Pomyślałam,żemożecośsięstało. –Zostawiłemciwskrzyncewiadomość,żejadęnadjezioro. –Alejazaglądamdoskrzynkitylkoraznadwatygodnie.Bojęsięupomnień. –Zapomniałem.Totakidziwnyzwyczaj. –Atyzaglądaszdoskrzynkidwarazydziennie,itoteżjestdziwne,bolistonoszprzychodzitylkoraz. –Tak,inawszelkiwypadeksprawdzampocztęnawetwniedzielę.–Uśmiechasię.–Wiem,tobez sensu.Jużpójdę–powtarza. –Dobrze.Jeszczetrochępopiszę–powtarzam. Rusza do drzwi. Chcę go zatrzymać, ale wiem, że on nie chce być zatrzymywany. Może jednak nie chodziokobietę–przecieżniemógłtakszybkoznaleźćpocieszeniawramionachinnej. KiedyMaksnapożegnaniecałujemniewpoliczek,przytulamsiędoniegoistoimytakdługieminuty wotwartychdrzwiach.Zgóryktośidzieposchodach.WciągamMaksadośrodka.Chcęmupowiedzieć: „Tęskniłamzatobą”,anawet:„Kochamcię”,alejestjużzapóźno.Zresztąbojęsięwszelkichwyznań, bo uczucia tak szybko się zmieniają, mijają. Uważam, że wielkich słów człowiek powinien używać dopiero na łożu śmierci, kiedy już nic ich nie zmieni. Nie można robić komuś wyznań, a potem im zaprzeczać. Marcel był w tym wybitnym specjalistą. „Jesteś najważniejsza w moim życiu”, mówił, atydzieńpóźniej,naprzyjęciu,migdaliłsięzjakąślaską. –Możewrócisz?–pytamisamaniewierzę,żezadałamtopytanie. –Aleniejestemsam,bo… –Rozumiem–przerywammu. Czyli to prawda. Pewnie dziewczyna z wypożyczalni, piękna i cierpliwa, kpię sobie w myślach. Odsuwamsięiuśmiecham,żebyzamaskowaćrozczarowanie. – Nie, zaczekaj, nie skończyłem zdania. Nie jestem sam, bo przywiozłem kota, a właściwie kotkę. Znalazłemjąnadjeziorem,wygłodzoną,itaksiędomnieprzyczepiła,żenieodstępowałamnienakrok. Czymogęprzyjśćzkotem? Wybuchamśmiechem.Maksteż.Mamwrażenie,żewszystkowokółnastakżesięśmieje. –Pewnie,żetak–mówię.–Tylkoprzynieśkuwetęiżwirek.Iproszęcię,zejdźmyjużztejsceny,bo jasięstraszniemęczę. –Jateż.–Wzdychazulgą.–Nototerazpójdępokota,alechciałbymcijeszczecośpowiedzieć. –Maks,proszę,nie!Czywrazzkotemprzywiozłeśkobietęzwypożyczalni? – Byłem na absolutnym odludziu – mówi poważnie, jakby w ogóle nie słyszał tego idiotycznego pytania.–Chciałbympowiedzieć,żeniemamnicprzeciwkotemu,anawetjestemzatym,żebyśmyod czasudoczasupomieszkaliosobno.Tyteżmnieczasemwnerwiasziwtedychętniepójdęnakilkadnido siebie.Iżeznówbędępracowaćwbiurze. Jestemzachwyconaformułą„trochęrazem,trochęosobno”.Tylkoniewiem,cozkotem.Czybędzie miałjedendom,czydwadomy. MaksposzedłpoBorówkę–znalazłjąwkrzaczkachborówki,dlategotakjąnazwał–ajazbiegamdo skrzynki.„Maniu,napisałbymmejl,alenieodnowiłemabonamentuiniemamdostępudointernetu.Jest bladyświt.Jadędoleśniczówki.Takjaksięumówiliśmy,niebędędzwonił,zresztątamtrudnoozasięg. Mamnadzieję,żeprzetnieszwęzełgordyjskiidobrzeCipójdzie.Całuję,M”. Zachowamtenliścikkuprzestrodze–żebypamiętać,żenicniejesttakie,najakiewygląda.Iotym, jak się czułam w tamtej wielkiej niepewności, w dojmującym poczuciu straty. I że wszystko jest takie proste,przynajmniejdopóty,dopókiniezaczniemytegokomplikować. Doszczęściabrakujemitylkojednego–żebyLaurazrezygnowałazwyjazdudoBerlina. KiedyjużwszyscywokółpoznaliPINdokartymamy,pojechałamdoniejizapomocąjejwłasnych nożyckrawieckichprzecięłamnapółtęślicznąkartę,rzeczywiściezielonąwewzorki. –Aledlaczego?Przecieżbyłamipotrzebna.Używałamjej–mówizpretensją. –Przepraszam,musiałamjązniszczyć,bo… Widzącjejnieszczęśliwąminę,chcęskłamać,żetakiekartywyszłyzużycia,alekłamstwoszybkoby sięwydało.Postanawiampowiedziećprawdę. – Gdyby karta służyła tylko ku ozdobie, na pewno bym tego nie zrobiła. Po prostu używanie plastikowychpieniędzywymagadyskrecji,umiejętnościdotrzymaniatajemnicy.Nalitośćboską,mamuś, nieujawniasięwkażdymsklepieswojegoPIN-u,aprzedbankomatemnieprosisięmłodegoczłowieka, któryzanamistoi,żebypomógłnamwybraćpieniądze,bozapomnieliśmyokularów. – A co zrobić, jak zapomnieliśmy? – pyta, chyba wciąż nieświadoma tego, że życie współczesnego człowiekaskładasięzPIN-tajemnic. –Musimywtedywrócićdodomupookulary–odpowiadam. –Wieszco,wobectegoniechcękarty.Tylkożewmoimbankusąstrasznekolejki.Inawetniemam pierwszeństwa,bostojąwnichsamistarcy. –Wszystkozałatwię.Niemartwsię–zapewniam. Inaglemójwzrokpadanaślicznąkremowąsukienkę,któramisięzczymśkojarzy.Góręmazkoronki, awokółdekoltuszeregdrobnychperełek.Jestprostaiurocza.Znamją.Zestarychfotografii. –Tak–mówimamazrozmarzeniem.–Tomojaślubnasukienka.Miałamdoskonałąfigurę. –Wychodziszzamąż? –Tychybajesteśstuknięta.PrzerabiamjądlaLaury.Byłatrochęzaszeroka,więcjązwęziłam.Ale niestety, kiedy Laura ją dzisiaj rano przymierzyła, okazało się, że nie może się dopiąć. Musiałam coś pokręcić,chociażgłowębymdała,żemiałotobyćjakieśpięćcentymetrówmniej.Aterazznówmuszęją poszerzyć. Boże, co za cudowna wiadomość! Czyli Laura nie pojechała, nie zrobiła tego. Oddycham głęboko, a serce wali mi tak mocno, że muszę usiąść. Oczywiście na szpilce. Nic nie szkodzi – w tej chwili chętniepołożęsięnawetnałóżkufakira. –Źlesięczujesz?–pytazniepokojemmama. –Nie,nie…–bąkam.–Tylkowzruszyłamsiętąsuknią.Ktowie,możeimojawnuczkapójdziewniej doślubu. –Może,alewtedyjużniebędziemiałktojejzwężaćalboposzerzać.–Mamawzdycha,jakzawsze, kiedywygłaszajakąśrefleksjęnatematupływuczasu. –ŚlubLaurydopierozamiesiąc.Możepoczekajjeszczeztymposzerzaniem. –Albozwężaniem.–Znówwestchnienie. – To drugie nie wchodzi w grę. Najlepiej poszerz w ostatniej chwili, bo Laura ze zdenerwowania wciążpodjada.Potrafiwrąbaćcałątabliczkęczekoladyalbopojemniklodów. –Czekoladowych? –Aha. Spokojnie i przewidywalnie. Niech tak właśnie płynie moje życie. A jeśli już muszą być w nim niespodzianki,niechbędątylkoradosne. Wtejchwilinicniebrakujemidoszczęścia.Wiem,żejestulotne,iżebytenstanprzedłużyć,trzeba o to zadbać. Mam na to dwie metody: negatywnych odniesień i pozytywnej percepcji. Pierwsza jest łatwa,leczśrednioskuteczna.Poleganatym,żewspominamnajgorszerzeczyzeswojegożycia,których już nie ma, a dla wzmocnienia, myślę jeszcze o tym, ile jest nieszczęść na świecie: wojny, kataklizmy. Aja,proszę–żyjęwwolnymkraju,bezwulkanówitrzęsieńziemi,anawetbezskorpionówimalarii, wkraju,wktórymwystarczyodkręcićkran,apopłyniezniegowoda;wkraju,gdzieludziewyrzucają jedzenie i wydają mnóstwo pieniędzy na alkohol. Myślę o tym wszystkim, a moje poczucie szczęścia rośnieipuchnie.Niestetywtejmetodziejestcośpaskudnego,boczerpieenergięzcudzegonieszczęścia. Druga metoda wymaga nie lada wysiłku: jaka piękna jest tegoroczna jesień, deszcz, który pada już trzeci dzień, tak upojnie pachnie, a ulice mienią się barwami parasolów. Przez jezdnię przechodzi dziarska staruszka o lasce, też piękna, menel na rogu uśmiecha się, a ten uśmiech jest pełen nadziei, wBiedronceopodaltłocząsięiprzepychająmililudzie.Imampoddomemstacjębenzynową,gdziedo późnaczekanamniegazetaisprzedawczyni,któralubisobiezemnąpogawędzićodzieciachidietach. Winda akurat działa. Rano, w pochmurny świt, oczami wyobraźni widzę, jak słońce wschodzi nad dachamiDolnegoMokotowa. Jestemszczęśliwa,itobezżadnejmetody.Imamzamiartenstancelebrować:kupujęszampana,bukiet różigrzecznieczekam,ażLaurazadzwoni.Wiem,żezadzwoni.Niebawem.Takierzeczypoprostusię wie.Dzwoni,kiedynalewamsobiedrugikieliszekszampana. –Niepoleciałam–mówicicho. –Cieszęsię.–Tozdaniewnajmniejszymstopniunieodzwierciedlamojejradości.–Bardzo. –PorozmowiezWojtkiempoczułam,żeniemogę…Wrazieczegodzieckobędziemiećkapitalnego ojca. Chciałabymspytać:„Wrazieczego?”,aleniepytam.Wiem,żewszystkosięułożyiżestrachLaury minie,jużminął. –Cotakmilczysz?–pyta. –Zeszczęścia. Makspopowrociezpracydostajeresztkęszampana.Przytulamgomocniejniżzwykle. –Atozjakiejokazji?–pyta,biorąckieliszek. –Ztakiej,żeludziezmieniajązdanie–odpowiadam. –Czymasznamyślisiebie?Żeznówmnieprzygarnęłaś? –Nieprzygarnęłamcię,tylkosięnapraszałam,żebyśwrócił. –Dobrzezrobiłaś.Aleproszę,niezmieniajwięcejzdania.Czytydzisiajbędzieszjeszczepracować? –Potakiejilościszampana?Musiałabymjutrowszystkowykasować. Rozdziałczwarty PoślubieLauryiWojtka,korzystającztego,żewszelkiesprawyorganizacyjnewzięlinasiebieKacper, Marcel,MaksipanMietek,idęzJolkądokawiarniprzynowomiejskimrynku. –Tobyłładnyślub–stwierdzaJolka.–Laurawyglądałazjawiskowowbabcinejsukni,aWojtkowi błyszczałyoczyitakładniesięoniątroszczył.Zauważyłaś,żeaninachwilęniepuściłjejręki?Żałuję, żeniewyszłamzaWietnamczyka. –Nicstraconego.Jegorodzicemająnaprawdęsporoznajomych.Napewnoznajdziesięwśródnich jakiśsamotny.Alewiesz,tuchybaniechodziorasęaninarodowość,tylkooto,żebywyjśćzamążza przyjaciela,któryciępociągafizycznie.JakzrobiłatoWeronika. –Tozdumiewające,żecórkisąmądrzejszeodmatek. –Niejesteśmistrzyniąaluzji. – To nie była aluzja – odpowiada Jolka. – Tylko aluzyjne stwierdzenie oczywistego faktu. Wciąż myślałamoswoimślubie,całkiemładnym–kontynuujeJolkaiciężkowzdycha.–Nawetmojateściowa wtymdniuzakopałatopórwojennyizbrawurąodgrywałarolęszczęśliwejmatkipanamłodego.Alepo tygodniuzaczęładziałaćzezdwojonąsiłą. – Nie dziw się, uwielbiała poprzednią narzeczoną Jurka, kobietę urodziwą i bez wad. Nie miałaś szans. –Nawetjejnieznałam,mimotowciążmusiałamwysłuchiwać:Beatato,Beatatamto.Aprzecieżnie rozbiłamtegonarzeczeństwa.Toonagorzuciła.Moimzdaniem,wostatniejchwiliodkryławadyJerzyka, którewnaszymmałżeństwieujawniałysięstopniowo. –Jakietobyłośmieszne. –Cobyłośmieszne?Jegowady?–oburzasięJolka. –Przypomniałomisię,jakzadzwoniłaśdoJurkadopracy,żebywdrodzedodomukupiłpieluszki. Zaczynamychichotać,apochwilizanosimysięgłośnymśmiechem. –Trzebaprzyznać,żemiałpoczuciehumoru–mówię. –Aleniestetybezwiedne. –Jakonciwtedypowiedział? – Żeby mu nie zawracać głowy, bo on zajmuje się sprawami wagi państwowej. A potem ten urząd zlikwidowano, Jerzyk zasilił szeregi bezrobotnych i nadal zachowywał się tak, jakby zajmował się sprawamiwagipaństwowej.Tochybawchodziwkrew.Jakietodziwne,napoczątkubyliśmyszaleńczo zakochani, a na końcu pożarliśmy się o korkociąg. Powinnam ze swoimi uczniami omówić kwestię ewolucjiuczuć,niewżyciurzeczjasna,tylkowklasyceświatowej. – Nie rób tego – przestrzegam Jolkę. – Zniechęcą się do ślubów i zostaną singlami. Ludzie się pobierają, bo nie wiedzą, co ich czeka – mówię ponurym tonem, po czym przypomina mi się, że moja córkaprzedgodzinąwyszłazamąż,iszybkododaję:–No,oczywiścieczasemsięudaje. –Rzadko–stwierdzaJolka.–Nawetszczęśliwemałżeństwasąnaswójsposóbnieszczęśliwe. – Na szczęście nas to nie dotyczy. A pamiętasz mój ślub? – pytam bez sensu, bo Jolka była moją świadkową,więcnapewnopamiętagolepiejodemnie. –Każdąjegochwilę.KiedywyszliściezPałacuŚlubów,Marcelpognałprzodem,atypodążyłaśza nimjakCyganka. –Włosymisięrozsypały,wręcetrzymałamwiązankęzprzywiędłychróż.Miałambutynaobcasie, wktórychsiękolebałam.Cobyłopotem? – To zdarzenie powinno być uwiecznione w annałach. Marcel zdjął obrączkę i pokazał swoim kumplomdłońzgołympalcem.Wszyscyzamarli.Ktośsięnerwoworoześmiał,ajaprzyglądającsiętej żenującej scenie, pomyślałam: to się nie może udać. Chciałam ci nawet poradzić, żebyś się od razu rozwiodła. Na rodzinnym obiedzie się zawiał, a wieczorem na imprezie weselnej migdalił się z jakąś rudąmałpą–wspominaJolka,wpatrującsięwlekkoprzerzedzonekoronyjesiennychdrzew,jakbytam czegośszukała.Byćmożezemstyzamojedawneupokorzenie. –Niewytrzymałaśnerwowo–ciągnędalej.–Podeszłaśdonichicośjejpowiedziałaś.Dodziśnie wiemco. –Powiedziałamtak:„Jeślistądnatychmiastniewyjdziesz,wyrwęcitefarbowanekudłyiniechcący oblejęczerwonymwinem.Albonie!Odrazukwasemsolnym”. –Trochęprzesadziłaś.Terazrozumiem,dlaczegotaknaglesięzerwałaiwyszła,zabierajączesobą swojegochłopaka,którymigdaliłsięzdziewczynąswojegokumpla. –Acorobiłkumpel?–spytałaJolka. –Spałnakrześle.Większościtychludziprawiealbowogólenieznałam,jakbyprzyszlizulicy. –PopółnocyMarcelprzypomniałsobie,żesięożenił,izacząłszukaćobrączki.Długototrwało.Był nawet trochę spanikowany. „Kurwa, gdzie jest moja obrączka?”, pytał nie wiadomo kogo. Udawałaś obojętność, ale widziałam, że jesteś bliska łez. W końcu wydłubał ją z takiej małej kieszonki wkamizelce,naktórejwidniałyśladyszminki.Nietwojej.Tylkotejrudejzdziry. –Jurekpołożyłgospać,coniebyłołatwe,boMarcelsięuparł,żewpierwszymdniuniewoligdzieś jeszcze wyskoczy z kolegami. Czekali na niego ze wzrokiem, który pytał: „No co, już jesteś pantoflarzem?”. – Jolu, a właściwie po co my o tym mówimy? – pytam ze złością, bo obiecałam dać spokój złym wspomnieniom. –Żebyjużnigdyniepopełnićtakiegobłędu.IżebyślubLaurywydawałsiętympiękniejszy. –Ślubyniemusząbyćpiękne–odpowiadam.–Tożyciemabyćpiękne. –Maszrację.Októrejpowinnyśmybyćnaprzyjęciu? – Ja muszę być trochę wcześniej, bo to wesele mojej córki, a ty o której chcesz. Zaczyna się osiódmej. –Anieruszacię,żespotkaszsięzMarcelem?–WzrokJolkisugeruje,żepowinnomnieruszać. –Trochę.Jadoniegonicniemam,chociażprzeztewspominkiznówwezbrałwemnieżal. –Złerzeczyzostająnazawsze–stwierdzastanowczoJolka. –Alejakczłowieksiępostara,mniejbolą–odpowiadambezprzekonania. – Widocznie się nie postarałam. Mnie nadal bolą. Nagle, w środku nocy, budzi mnie jakieś wspomnienie i już nie mogę zasnąć. Na przykład, jak ojciec zabronił mi pójść na pielgrzymkę do Częstochowy. Jeśli jego córka chce się spotkać z Bogiem, oświadczył tym swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem, nie musi drałować kilkaset kilometrów, bo Bóg jest wszędzie. Doradził mi wizytę wpobliskimkościeleizwykłądomowąmodlitwę.Potrafiłzabijaćironią. –Całeszczęście,bodziękitemumożemysięprzyjaźnić.Towłaśnietwojaironiatakmnieurzekłana pierwszymrokustudiów.Powinnaśbyćwdzięcznaojcu,maszjąponim. –Alewtedybyłamzrozpaczona.Nakoniecdodałjeszcze,żeniedopuścidotego,abymbrałaudział wkiczowatychimprezach,któreniemająnicwspólnegozmistycznymprzeżyciem. –Byłaśażtakreligijna? –Nie,wtedyakuratchodziłoraczejowielodniowąimprezętowarzyską. –Notoojciecmiałrację,conie? –Jasne.Alemójchłopak,mójpierwszychłopak!,wdrodzedoCzęstochowypoznałinnądziewczynę, którejojciecwidocznieniemiałracjiiwyznawałmniejnowoczesnepoglądy. Lubię te nasze pogaduszki. To, że z Jolką rozmawia się o głupstwach tak, jakby to były sprawy wielkiej wagi. A o ważnych sprawach, jakby to były głupstwa. Chwilę jeszcze milczymy, ja nad kieliszkiemcampari,onasączącbiałewino,iwracamydoswoichdomów,żebysięprzebraćispotkać wieczoremnaprzyjęciuweselnym. Przy takich okazjach jak ślub czy pogrzeb okazuje się, że mamy bardzo wielu krewnych. Tylko nie wiadomo,jakirodzajpokrewieństwanasłączy.Znamytychludzijedyniezestarychzdjęć.Nierozumiem, skądsiętutajwzięli.Wyjaśniamitomamajużpodczaswesela. – Laura lubi oglądać ze mną fotografie i zawsze dopytuje o dalszą rodzinę. Jest ciekawa tej resztki rodziny na wymarciu. Opowiadałam jej o moich kuzynkach bliźniaczkach, Misi i Julci, o braciach twojegoojca,okuzynieIgusiuijegoprzyrodnimbraciePawełku,któryuciekłłódkądoSzwecji. –Tochybaniemożliwe!PokonałBałtykłódką?–dziwięsię. –Tak,zwykłądrewnianąłódką,chybazwiosłami.Byłwysportowany,bardzoprzystojnyicieszyłsię wielkim powodzeniem u dziewcząt. Złamał wiele serc, ale zwierzęta kochał najprawdziwszą ibezwarunkowąmiłością.Podobnomiałwdomustadokotów,októredbałjakowłasnedzieci.Iguśna pewnociotymopowie. Nie ma mowy, postanawiam, nie zamienię z Igusiem ani słowa. Nie chce mi się odgrzewać historii sprzeddziesięcioleci.WprzeciwieństwiedoLaury,niemamżadnychsentymentówdotychstarychludzi, którychmamanazywazdrobniałymiimionami,jakbynadalbylidziećmi. – I w pewnej chwili – kontynuuje mama – przy kolejnym zdjęciu z wakacji westchnęłam: „O,jakżebymchciałazobaczyćichprzedśmiercią.Ipochwalićsięswoimiwnukami,prawnuczką”. –Ocórceniewspomniałaś?–pytam. – Tak, oczywiście, na pierwszym miejscu wymieniłam ciebie – zapewnia mama. – I Laura postanowiłaichzaprosić.Protestowałam,botoprzecieżjejślub,alesięuparła.Ateraz,popatrz,sątutaj. Niestety,jużjednąnogąnatamtymświecie. –Ciekawektórą–mamroczępodnosem. –Mogłabyśczasempowściągnąćswójzłośliwyjęzyk. –Postaramsię.Agdzieonibędąnocować? –Och,naśmierćzapomniałam.Bliźniaczkiumnie,aIgnacyuciebie.Młodszymizajęlisięmłodsi. –Co?Janiemamczystejpościeli! –Niekłam.Chceszsięwykręcić. – Dobrze, już dobrze. Dam mu śpiwór. A może zatańczyłabyś z panem Mietkiem, zanim jedna zbliźniaczekcigoodbije.–Wskazujęnaparkiet,poktórymhasapokoleniestarszeiśrednie. – Ach, ten Miecio, zawsze podobał się kobietom – odpowiada mama. – Maks też nieźle tańczy – dodajewesoło. –Tak,aleonnigdyniemiałpowodzeniaukobiet.Dopierojadostrzegłamwnimukrytewalory. – A mnie się wydaje, że ta rudowłosa pani też je widzi. – Mama patrzy na Iwonę, która tańczy zMaksem. –Owszem,alewidziinne,botojegosiostrazKanady,któraprzyjechałagoodwiedzić. O tym, że Maks ma siostrę, dowiedziałam się dopiero niedawno, gdy nagle zapowiedziała swój przyjazd akurat w tym czasie, kiedy miał się odbyć ślub Laury. Nigdy wcześniej Maks o niej nie wspomniał.Naczasjejwizytyzamieszkałusiebie.Sązasobąstęsknieniichcąsięnagadać.Iwonajest trochę dziwna albo po prostu inna niż moje przyjaciółki i dlatego tak mi się wydaje. Powściągliwa, małomówna,zamyślona.Nielubipytań.Ichybajądenerwujemojegadulstwo. –Wiesz,możepowinnaś…–wyrywamniezzamyśleniagłosmamy.–Toznaczynietylepowinnaś, ilewypadałoby,awłaściwienietylewypadałoby,ilebyłobyelegancko,gdybyśsięnachwilęprzysiadła dobliźniaczekiIgusia. – Och, popatrz, Julciu, jak Maniusia wyrosła – wykrzykuje Misia, kiedy do nich podchodzę. – Ty chybamaszjużzeczterdzieścilat–dodaje. –AleżMisiu,onamajużpięćdziesiąt–mówiJulcia. Przeznastępnekilkaminutbliźniaczkipodliczająnapalcach,ilemamlat.Pewnielepiejbyłobymnie otospytać,alewidocznieznajdująwtymzajęciuprzyjemność. – Tak, pięćdziesiąt, a niebawem, w grudniu, już pięćdziesiąt jeden. Jak ten czas leci. – Julcia wzdycha.–Awiesz,Maniu,kiedyśunasspałaśizsiusiałaśsiędołóżka. Przystolebliźniaczekwszyscymilknąiwpatrująsięwemnie,jakbymisiętozdarzyłodzisiajwnocy. Mamochotępowiedzieć:„Noco,przecieżbyłammałymdzieckiem”,aletoniemasensu,botymczasem one wyciągają z mojej przeszłości wiele innych kompromitujących faktów. Bywałaś uparta. Kiedyś, widząc,jaksiedzisznadrzewieizajadaszsięwiśniami,niemiłosierniebrudzącbuzięiubranie… Tak,przypominamsobie,miałamchybapięć,możesześćlat.JulciaalboMisiastanęłapoddrzewem, na którym siedziałam, i powiedziała surowo: „Zejdź, nauczę cię jeść wiśnie”. Zabrzmiało to, jakby chciała nauczyć mnie rozumu. Byłam wściekła, bo specjalnie jadłam wiśnie w taki sposób, żeby sok spływałmipobrodzienabluzkę.Miałampoczucie,żewłaśnienatympolegapełniażycia. –Akiedyśweszłaśdopsiejbudyioblazłyciępchły. –Miałaśbardzodelikatnąskóręiniemogłaśspaćnasianie. –Nieumiałaśchodzićpościerniskuibyłaśstrasznąofermą. –Iciąglechodziłaśpokominkach. –Najczęściejwporzeobiadowej. –Arazużądliłaciępszczoła.Straszniewrzeszczałaś. –Itopiłaśsięwgliniance. –Goniłcięszerszeń. –Okropniejęczałaś,kiedyszliśmynajagody,ipróbowałaśprzekupićinnedzieci,żebyuzbierałyza ciebietęobowiązkowąszklankęjagódnapierogi. –Atepierogiuwielbiałaś.Iwtedyteżusiłowałaśprzekupićinnedzieci,żebyoddałyciswoje. Początkowo jestem na nie zła, ale potem uświadamiam sobie, że te dwie stare nietaktowne kobiety zwracająmikawałekpamięci.Boże,tobyłycudownewakacje.Wracajądomnietamtesmaki,zapachy, kolory. Zapach wrzosowiska pod lasem. I pobliskiej pasieki. Smak wody ze studni. Zapach siana, na które byłam uczulona, więc nie mogłam spać z innymi dziećmi w stodole, bo wciąż kichałam i się drapałam. –Możeibyłaofermą,alezatowaleczną–oznajmiaMisiaalboJulcia.–Kiedyśpobiłachłopca,który sięznęcałnadkotem.Miałpełnosińców. Tak, to też pamiętam. Siedziałam na tym chłopcu i w dzikiej furii okładałam go pięściami. Właśnie miałamzamiarrozkwasićmunos,kiedypodbiegłajednazbliźniaczekizdjęłamniezniego.Wierzgałam nogami i darłam się, że go zabiję, jeśli nie dziś, to jutro. Bał się mnie i schodził mi z drogi, a potem niespodziewanie zaprzyjaźniliśmy się. I godzinami wkładałam mu do głowy, że zwierzęta też czują. Są naszymi młodszymi braćmi i siostrami, trzeba się nimi opiekować. Podobno już nigdy nie zabił nawet muchy. – Aha, omal nie zapomniałam! – wykrzykuje Misia. – Chodziłaś na szaber, chociaż u nas były wszystkieowoce.Niestety,wolałaścudze. Onenigdynieprzestaną,myślęzprzerażeniem.Muszęjepowstrzymać,bozachwilęwywlekącoś,co mniepogrążydoreszty. –Apamiętaciocia–wołamradośniedoJulci–jakciociaspadłazrowerunaprostejdrodze? – To nie Julcia, tylko ja – prostuje Misia. – Często spadałam z roweru, bo miałam zaburzenia błędnika. –Cud,żesięniezabiłaś–mówiJulcia.–AnajlepiejnarowerzejeździłaRóża,siostraJanka. –Czylitwojegoświętejpamięciojca–zwracasiędomnieMisia. –Ibyłanajpiękniejsza.–Julcia. –Tak.Ibardzonieszczęśliwa.–Misia. –BiednaRóża.–Julcia. –Dlaczegobiedna?–pytam. Patrząposobie.Pochwiliobiejednocześniemachająrękamiizmieniajątemat.Awtedyodzywasię milczącydotejporyIguś. –Dajciespokój,onaoniczymniewie. –Oczymniewiem? Wtymmomencieprzystole,gdziesiedząmojeprzyjaciółki,wybuchasalwaśmiechu.Kolejna.Patrzę tęsknie w ich kierunku. Jest im wesoło. Obok Anki siedzi facet z Krakowskiego Przedmieścia. Wciąż główkuję, skąd go znam. I dlaczego nie uprzedziła, że nie przyjdzie z mężem. Nie mogę się do nich przenieść, bo tymczasem dbam o grono rodzinne. Mama do mnie macha. Muszę wracać do rodziców Wojtka.Chcę,żebysiędobrzeczuli.Tojesttrochęmęczące,boonibardzozabawniemówiąpopolsku iztrudempowstrzymujęśmiech.Apozatymsąskromniitaktowni,bojęsię,żecośchlapnęizrobisię niezręcznie.Kiedyoniteżruszajądotańca,aMietekwracazparkietuizdyszanysiadaobokmamy,my zMaksemzmykamydomoichprzyjaciółek. – Siadajcie, właśnie rozmawiamy o różnych wpadkach na naszych ślubach – woła Karol i rusza po dodatkowe krzesła. – Wyobraźcie sobie, że na moim ślubie ksiądz był wstawiony. Nieco bełkotliwie wypowiadał różne formułki, a w pewnej chwili znieruchomiał, zamilkł i w końcu, wznosząc ręce ku niebu,powiedział:„Azresztąróbcie,cochcecie.Przysięgiitaknanicsięzdadzą”. Dyskretnie zerkam na partnera Anki. On też popatruje na mnie i się uśmiecha. Znam go. Ale skąd? Inagleolśnienie!OndozłudzeniaprzypominaksiędzaMarka.Tomusibyćjegobratbliźniak.Niestety, jestem pewna, że kiedy się witaliśmy przed Pałacem Ślubów, wypowiedział imię Marek. Przecież rodzicenienazwalibytymsamymimieniembracibliźniaków,bojużniktnigdyniewiedziałby,któryjest który. W końcu, jednym uchem słuchając kolejnej ślubnej anegdoty, dochodzę do nieprawdopodobnego wniosku:żetopoprostujestksiądzMarek.PatrzępytająconaAnkę.Kiwagłową.Kiedywstajęodstołu, żeby się przenieść na chwilę do młodzieży i tam pełnić honory matki panny młodej, ksiądz Marek podchodzidomnie. –Mamwrażenie,żedopieroterazmniepanirozpoznała. –Notak.–Jestemspeszona.–Asutanna?–pytam. –Zrzuciłem. –Nadobre? –Inazłe. – Dla niej? – Wskazuję wzrokiem na Ankę, która dziś wyjątkowo ma na sobie skromny kostium wjednymkolorze. – Też – odpowiada, spoglądając na nią czule. – Ale ta decyzja od dawna we mnie dojrzewała. Co najmniej od pięciu lat. Kościół nie chciał mnie takiego, jaki jestem. Przenosili mnie to tu, to tam, raz wgóry,raznadmorze.To,colubięrobić,mogęrobićwcywilu.Nawetlepiej. –Alekazania,sakramentyitetamróżne… –Bezżaluznichrezygnuję.Jużsięnasłużyłemwsutannie,terazsprawdzę,jaksięsłużybezniej.Chcę byćwśródludzi,zamiastichspowiadać. –Przecieżksiądzbyłbliskoludzi. – Jednak za daleko. Mam wielkie poczucie winy z powodu Miry. Tej dziewczyny, która chciała się zabić. –Uniejwszystkowporządku? –Topaniniewie? –Oczymniewiem?–Jużdrugirazwciągukwadransazadajętopytanie. –Onauciekłazdomu.Niewiadomo,gdziejest. – Przepraszam, muszę zaczerpnąć świeżego powietrza, ale na pewno będziemy mieli jeszcze wiele okazji,byporozmawiać. –Napewno.–KsiądzMarekwracanaswojemiejsceobokAnki,któraunikamojegowzroku. Wychodzę na dwór, żeby ochłonąć po tych nowinach i ewentualnie wyłudzić od kogoś papierosa. Niestety,niktnazewnątrzniepali.Jużwszyscyrzucilipalenie–tojakiśkoszmar.Pochwiliobokmnie pojawia się Marcel. Skóra mi cierpnie na plecach, nie chcę żadnych przykrych rozmów, zwłaszcza dzisiaj.Alesięniewymigam.Naszczęściejestcałkiemtrzeźwy.Czegoniemożnapowiedziećomnie. – To co, nasza córeczka wyszła za mąż – mówi i wzdycha jak moja mama, kiedy wypowiada jakąś refleksjęzwiązanązupływającymczasem. –Notak,wyszła–odpowiadamiteżwzdycham.–Zafajnegochłopaka. –Apamiętasznaszślub?–pytaMarcelinieczekającnaodpowiedź,dodaje:–Teżbyłładny.Miałaś nasobieniebieskąsukienkę. –Kremową. –Ibutynaobcasie,teżniebieskie. –Granatowe. Ciekawe,żeinaczejpamiętamytendzień.Nawetgarderobę.Mamochotęprzypomniećmuoobrączce iotejrudej,alerezygnuję.Czekam,ażMarcelzaczniemirobićwyrzutyzpowodumojejpowieści,ale onmówicośnieoczekiwanego: –Bałemsięwtedy,bardzo.Żeniedamrady. Agłównietego,dopowiadamwmyślach,żenaświeciejesttylekobiet,atyterazbędzieszmiałtylko jedną,przynajmniejoficjalnie. –Pocodotegowracać–mówięwobawie,żeMarcelzarazzacznieuprawiaćjakieśbebecharstwo, doktóregozawszemiałskłonność.Iwciążmamnadzieję,żeunikniemytematuksiążki. Nicztego. –Tatwojapowieść… –Marcel,totylkofikcjaliteracka.Owszem,sąwniejmigawkiznaszegożyciaizżyciawieluinnych ludzi,którychznam,jakieśautentycznezdania,wydarzenia,aleprzecieżtoniedokument.Zrozum,taksię piszepowieść,bohaterowiesąkompilacjąludziprawdziwychizmyślonych. Iznówsłyszęcośnieoczekiwanego: –Nieprzejmujsię,jużmiprzeszło,prawie,ijeślitomożliwe,zwróćmitęksiążkę. Możetoprawda,amożetylkogestdobrejwoliwykonanyzokazjiślubu.Nieważne–doceniamgo. –Wracajmy–proponuję–bodziecigotowepomyśleć,żesiękłócimy. –Zaczekaj,chciałbymcijeszczecośpowiedzieć.Mamnadzieję,żedobrzetoprzyjmiesz. JeśliMarcel,którynaprawdępotrafiwalićprostozmostu,niemaodwagiczegośpowiedzieć,tomusi być coś okropnego albo niesamowitego. Właściwie wolałabym tego nie usłyszeć, ale pewnie i tak się dowiem.Postanawiamsobie,żeniezrobiężadnejminy.Alewiem,żetosięnieuda.Postanawiamwięc, żeniezrobięnajgorszejzeswoichmin. –Notomów–zachęcamgo. Wkładaręcedokieszenimarynarki,rozglądasię,potemspuszczawzrokinoskiembutatrącakamyk. Poprawiasobiekrawat.Przeczesujerękąwłosy.Jaktojest,żeonniełysiejeaniniesiwieje?Wkońcu wypala: –Będęmiałdziecko. Mojatwarzzastygawminie„amyślałam,żenicjużmnieniezaskoczy”.Pochwilimilczeniamówię coś najgłupszego pod słońcem, ale tylko dlatego, że przypomniały mi się pieluchy tetrowe, zupy przecieraneprzezsitoinieprzespanenoce. –Aleniemojedziecko,prawda? Marcelśmiejesięnerwowo. –Jesteśniezawodna.Naprawdę.Dzięki,żetakzareagowałaś. Tylko że to nie był żart – naprawdę przestraszyłam się na ułamek chwili, że będę miała niemowlę. Boże, jak dziwnie pracuje mózg ludzki. Akcja – reakcja. No to ojciec i córka będą mieć dzieci w tym samymwieku.Nawetdobrzesięskłada. –Gratuluję–mówięcałkiemszczerze.–Chodźmy. – Wszystko okay? – pyta Maks, kiedy opadam na krzesło i duszkiem wypijam kolejny kieliszek szampana. –Tak.Ibardzosięcieszę,żeniejestemwciąży. ZanimMakspowiecośrówniegłupiegojakjegomina,dodaję: – Błagam cię, pilnuj, żebym się nie upiła. Wiesz, kiedyś myślałam, że po pięćdziesiątce w naszym życiujużniewielesiędzieje.Conajwyżejchoroby.Aterazmamwrażenie,żewłaśniewtedydziejesię najwięcej.Opowiemcipóźniej.Terazpójdęnachwilędodzieci. Zapewniałam Laurę, że wszystkie kobiety w naszej rodzinie doskonale znosiły ciążę, ale przemilczałam, że błyskawicznie tyją. Niestety tylko to drugie prawidło dotyczy Laury. Szybko tyje iwidać,żesięźleczuje.ApoSylwiinicniewidać.Obserwujęjądyskretniezoddaliimuszęprzyznać, żewyglądaświetnieimimociążymadoskonaląfigurę.Ktowie,możeMarceldorósłdoojcostwa.Co ruszobejmujeSylwięikrzątasięwokółniej.Nigdysiętakwobecmnieniezachowywał.Myśmysiępo prostunielubili.Jawiem,zaconielubiłamMarcela,aleniemampojęcia,dlaczegoonnielubiłmnie. „Mogę ci powiedzieć”, szepnęła Strofa. „Nie chcę!”. Stanowczo uważam, że daję się lubić, i będę się tegotrzymać. –Jaksiębawisz,mamo?–pytaKacper,kiedyprzysiadamsiędojegostołu. –Doskonale.Jedzeniewspaniałe.Muzykacudowna.Gościetańczą. Obserwuję Laurę i Wojtka na parkiecie. Tak właśnie wyglądają zakochani ludzie. Ona od czasu do czasugłaszczejegopoliczek.Oncałujejąwczoło.Ituląsiędosiebie.Mamnadzieję,żepołączylisięna całeżycie.Jakpingwiny.Jakłabędzie.Jakkondory. –Jakpingwiny–wzdycham. KacperiAgatawybuchająśmiechem.Jatakże. –Możewyteżchceciezatańczyć?BędęmiałaokonaZuzię.Przyszłamtylkonachwilę.Odwiedzam wszystkiestoły. –Nie,nie.Wolimyposiedzieć–zapewniaAgata. –Wypijemypokieliszkuszampana?–pytaKacper. –Jasne,bardzochętnie–odpowiadam. –Agatanie,bojestdziśkierowcą. –Alenietylkodlatego.–Agatapatrzynamnieznacząco. Martwieję–Laurawciąży,Marcelwciąży.CzyżbyAgatateż?Wolęniepytać. –Chceszwiedziećdlaczego? –Bojesteśwciąży?–odpowiadampytaniem. –Aha. –Trojedziecinaraz–mamroczępodnosem.–Jaktoogarnąć? –Nie,dlaczegotroje,dopierodrugie–mówiKacper. –Notak,przepraszam,wszystkomisięplącze,chybajednakprzesadziłamztymszampanem. – Nie cieszysz się? – Oboje wpatrują się we mnie, chyba trochę zawiedzeni, bo jednak inaczej powinnosięreagowaćnaradosnewieści. – Cieszę się. I to jak. Czy mogę wam okazać prawdziwą radość za kilka dni, kiedy miną te ślubne emocje? Około północy starszyzna wraca do domu. Młodzi zostają. Zamawiam taksówkę i pakuję do niej zawianego Igusia, który natychmiast zasypia i pół godziny później, gdy płacę taksówkarzowi, równie nagle się budzi. Kiedy docieramy do mieszkania, jest już całkiem trzeźwy i z ożywieniem komentuje przyjęcieweselne.Konamzezmęczenia,zemocjiiodnadmiaruszampana,aonpaplejaknajęty. –Napewnojestpanwykończony–mówięczyraczejmuwmawiam.–Jużdajępanuręcznikiścielę łóżko. –AleżMarysiu!–wykrzykuje.–Żadenpan,możemyzrezygnowaćnawetzwuja,przecieżtyteżmasz jużswojelata.Mówmysobienaty.Okay? –Okay–odpowiadamznużonymgłosem. Nieźle–maponadosiemdziesiątkę,awogóleniewidaćponim,żewłaśniewróciłzwesela.Mruga do mnie i pyta, czy nie mam czegoś na wzmocnienie. Wyjmuję z apteczki multiwitaminę w tabletkach musujących. –Bardzosmaczne.–Wrzucamjednądoszklankizletniąwodą. –Coto?–pyta,wpatrującsięwpomarańczowypłynbuzującywszklance. Dopierowtejchwilizałapuję,żechodziłomuowzmacniającypłynwyskokowy. –Niechcesiępanuspać?–Pocopytam,przecieżwidać,żemusięniechce. –Oj,niemówmipan,Maryniu,jesteśmyrodziną. Anibyjakmamdoniegomówić?Wogólegonieznam. –Miałemnamyślicośmocniejszegonadobrysen.Pierwszyrazbawiłemsięnaweselu,naktórymnie byłowódeczkianiśledzika. –Aninóżek–dodaję. –Owłaśnie,nóżek.Cimłodzisątacynowocześni.Samesałatki,krewetki,zmiksowanezupyjakdla niemowląt. –Alejaniemamaniśledzia,aninóżek–oznajmiampełnazłychprzeczuć,żenieprędkopołożęsię spać,iprzekonana,żejednaktoprawda,cotwierdzimama,żenaszepokoleniemasłabszegeny. –Wystarczywódeczka.Ajutrokupimysobieśledzika. Boże, czy on ma zamiar zostać u mnie na dłużej?! Nie wytrzymuję jego pełnego nadziei wzroku iwyciągamnapoczętąbutelkęwódki–sobieteżnalewam.Bezalkoholunapewnonieprzetrwam. Jestem ciekawa, co Iguś miał na myśli, mówiąc, że o czymś nie wiem, ale postanawiam o nic nie pytać,bowciążmamnadzieję,żepopierwszymkieliszkupójdziespać.TymczasemIguśpadanakanapę iwyglądanato,żenieprędkosięstamtądruszy.Ja,zwymuszonymuśmiechem,moszczęsięwfotelu.Iguś jednymhaustemwypijakieliszekwyborowej.Bioręzniegoprzykład. –Noto,Marysiu,opowiemcioczymśbardzoważnym,czegoniechcęzabieraćdogrobu.Bliźniaczki znają tylko fragmenty tej historii, a ty zaraz poznasz całą. Prawie całą. – Iguś wyciąga do mnie pusty kieliszek.–Wiesz,sątabu,któretrwająwrodzinachprzezcałepokolenia. – Wiem. Nagle człowiek dowiaduje się tak niewiarygodnych rzeczy o swoich przodkach, że ma natychmiastochotęnapisaćpowieśćsciencefiction. – No właśnie. Zorientowałem się, że o niczym nie wiesz, więc posłuchaj. Może zrobisz z tej opowieściużytekiodnajdzieszkogoś,kto…Niewiem,jaktopowiedzieć.Ktozostałusuniętyznaszej rodziny.Tak,chybawłaśnietak.Dodziśniemogęsięztympogodzić. Zaczynam strzyc uszami. Ciekawy początek: ktoś usunięty z rodziny, jak moja młoda bohaterka zkompleksemJonasza,któranagledowiadujesię,żebyłaadoptowana. –Notomów,miejmytojużzasobą. Znównapełniamkieliszki. –Słuchajuważnie–mówidziarskoIguśiwidzącmójmętnywzrok,dodaje:–Tylkomituteraznie zasypiaj.Toważnesprawy,októrychwiemjużtylkoja.Twójojciecteżsporowiedział,ale,zdajesię, dochowałwszelkichtajemnic,wktórychnaszerodzinysięspecjalizowały.MówiłcioRóży? Kręcęgłową,chociażniejestempewna,czyminiemówił.Przecieżniewiem,coIguśmanamyśli. –Różabyłaprześlicznądziewczyną.Twójojcieczresztąteż. –Byłprześlicznądziewczyną? –Nieprzerywaj.Byłbardzoprzystojny.Jesteśdoniegopodobna. Nigdyniepostrzegałamtakswojegoojca.Czuję,żetaopowieśćnazawszezmienimojewyobrażenia onaszejrodzinie. –Wszyscychłopcyuganialisięzanią–kontynuuje.–Kiedymiałapiętnaścielat,atobyłymroczne czasy,stalinizm…Aleczytymaszotympojęcie?Procesy,strach,powojennabieda.Wy,młodzi,żyjecie winnymświecie.Nierozumiecie,że… –AlemiałobyćoRóży–zauważam.–Nieopolityce. – Słusznie. Ale ja wykorzystuję każdą okazję, żeby opowiedzieć o tym, jak ludzie siedzieli wstalinowskichwięzieniach.Wporządku,jestpóźno,dzisiajoszczędzęcitegowątku. Powoligodzęsięztym,żeIguśzostanieumnienadłużej,możenakilkatygodni,żebymiopowiedzieć całeswojeżycie. – Twój dziadek Teleszko miał brata, który ożenił się z pewną wdową, a konkretnie z moją matką. MiałasynaPawełkazpierwszegomałżeństwa,któryoczywiściebyłmoimbratemprzyrodnim. –AleciociaRóża…–Chciałabym,żebyodrazuprzeszedłdosedna. –Nowłaśniedotegozmierzam.–Iguśpatrzynamniezwyrzutem.–Narazietylkosłuchaj.Wszyscy sięwniejkochali,alenajbardziejPawełek.Onabyłalicealistką,onjużpracował.Wciążzaniąchodził, sterczał pod szkołą i odprowadzał ją do domu, kupował jej róże. W tamtych czasach. Czy ty to rozumiesz? Ty pewnie sobie myślisz, że wchodziło się do kwiaciarni, a tam stały setki róż w różnych kolorach. Jak dziś. Nie, moje dziecko, trzeba było taką różę zdobyć. Wiedział, że od kwiatów miękną sercakobiet.Uwodziłją,rozkochiwałwsobie,cobyłoniewporządku,zważywszynajejmłodywiek. Ale uczciwie trzeba przyznać, że był naprawdę zakochany i na inne dziewczyny nawet nie spojrzał. Liczyła się tylko Róża. Nikt nie wie, jak do tego doszło, bo Teleszko był surowym ojcem i bardzo pilnował swojej jedynej, ukochanej córki. W każdym razie nagle się okazało, że Róża jest w ciąży – mówiIguśbeznamiętnymtonem,ajazrywamsięnarównenogiinalewamwódkidoobukieliszków. –Czyliniewiedziałaś–stwierdzajakbyzsatysfakcją. –Nie.Nalitośćboską,niewiedziałam. – Twój dziadek Teleszko miał trudny charakter i był despotą. Nikt nie pytał Róży o zdanie, nikt nie liczył się z uczuciami młodych. Wczesną wiosną gdzieś ją wywieziono. Nie wiem dokąd, bo oni naradzali się przy zamkniętych drzwiach. W pełnej konspiracji. Podsłuchiwałem. A z tego podsłuchu wynikało, że dziecko Róży ma być komuś oddane. Pawełka nie dopuszczano do niej, a potem stary Teleszkozapowiedziałmu,żejeślibędziepróbowałjejszukać,togozastrzeli.Bezskrupułów.Ipokazał murewolwer.Pawełszalałzrozpaczy,tosłowanaszejmatki.ChciałsięożenićzRóżą.Imimozakazu szukałjej.WkońcusiępoddałipopłynąłdrewnianąłajbądoSzwecji.Zresztącośmututajgroziło.Miał niebywały talent do interesów. A wówczas nie wolno było robić żadnych interesów, czyli uprawiać spekulacji.PawełekwyszedłzłódkipodrugiejstronieBałtykuicałkowicieodciąłsięodrodziny.Nie wiedzieliśmy,cosięznimstało.Jużzpóźniejszejjegorelacjiwiem,żewSzwecjiożeniłsięzpiękną jasnowłosąSzwedkąimielidwóchsynów.Kilkalatpóźniej,przykrasprawa,porzuciłichipofrunąłdo Kanady. – Niektórych facetów powinno się kastrować – mówię obojętnie, jakby chodziło o profilaktyczną kastracjępsów. – Trochę przesadzasz. – Iguś znów patrzy na mnie z wyrzutem. – Ale rozumiem twój kobiecy punkt widzenia.Trójkadzieci,aonfru! –Trójka?Mówiłeś,żedwójka. –Przecież,kiedyonsiedziałwtejłódce,Różaurodziłacórkę.Twojababkaimojamatkaspotykały sięwtajemnicyprzedTeleszką.Niewiem,oczymmówiły,aleobiepłakały. – Dlaczego? Przecież dziecko to wielkie szczęście! – wykrzykuję z zapałem, co oczywiście ma związekzLaurą. – Tak, moja droga, ale nie w wieku piętnastu lat, nie dziecko nieślubne, a nade wszystko nie w tej arystokratycznej rodzinie. Twój dziadek, uroczy, wykształcony, inteligentny człowiek, miał jedną wadę, araczejdwie:byłstrasznymkonserwatystąityranem. –Nierozumiem,jaktyranmożebyćuroczy–wtrącam,boniemogęsiępowstrzymać. – Był uroczy na zewnątrz. Natomiast zatruwał życie całej rodzinie. Wszystko miało być tak, jak on postanowi.Bękartyniewchodziływgrę.Cobypowiedzieliludzie? – Iguś – mówię do Igusia. – Ja chyba nie chcę tego wszystkiego wiedzieć. To zbyt okropne. Rozumiesz?Człowiekżyjesobiepięćdziesiątlat,mawszystkopoukładane,atunagletrach!Mójuroczy dziadek okazuje się potworem, babka pozbawioną charakteru żoną potwora, a Róża… A o Róży już zupełnie nie wiem, co myśleć. Nie obchodzą mnie romanse, mezalianse, nieślubne dzieci… – ględzę, doskonalewiedząc,żetowszystkobardzomnieobchodzi,bodotyczynieobojętnychmiludzi,alemojej rodziny,przedewszystkimmojejukochanejRóży,któraprzezcałeżyciemusiałamyślećtylkoojednym: oswojejcóreczce. Iguśpoważnieje.Wychylakolejnykieliszekczystejizakąszażółtymserem.Patrzynamniebadawczo, nawetdośćostro,iwyraźniesięnadczymśzastanawia.Mierzymysięwzrokiem. –Mojadroga,nieprzyjmujętegodowiadomości,słuchajdalej.Kontaktymiędzynaszymirodzinami zostałyzerwane.Niedałosięichodbudować,boranybyłyzbytgłębokie.Powielulatachusiłowałem spotkać się z Różą, ale odmówiła. Wiedz, że ja teraz przyjechałem tutaj nie tylko na wesele Laury. Rozmawiałemznią,cudownadziewczyna.Kiedydotarłozaproszenie,pomyślałem,żetoostatniaszansa. Jestem stary, schorowany. Ta podróż była dla mnie dużym wysiłkiem. – W ogóle w to nie wierzę. – Przyjechałem,żebyciopowiedziećtęhistorię.Apoco,zarazsiętegodowiesz. Rezygnuję z wszelkich oporów. Trudno, historie rodzinne najczęściej są skomplikowane inieszczęśliwe.Cosobiemyślałam,żetabędzieinna? –Dobrze,mów,jestemgotowanawszystko. –CóreczkęRóży,gdytylkosięurodziła,odrazuoddanojakiemuśmałżeństwu,które,jaktwójdziadek oznajmił rodzinie, wyjechało z nią za granicę. Moja matka rozpaczała! Wciąż zapewniała Teleszkę, że możewychowaćdziecko.Byłnieugięty.Pamiętamjegozaciętątwarzistrasznesłowa:„Nigdyunasnie było,niemainiebędziebękartów.Amojacórkaułożysobieżyciewedleniezłomnychzasadpanujących wnaszymrodzie”.Powiedział„wrodzie”,nie„wrodzinie”. – Ale gdzie był wtedy twój ojciec? Przecież to była jego wnuczka, przybrana, ale wnuczka, a Róża byłajegobratanicą.Powiniencośzrobić! Iguśsięgapobutelkę,któraniestetyjestjużpusta.Wkredensiezostałytylkodziwnetrunki,naktóreod latniemachętnych. –Wiśniówka,adwokat,likierpomarańczowy,tequila…–wyliczam. –O,możebyćtequila.Tylkodajtrochęsoli–mówiIguś.–Icytrynę. –Dlaczegopatrzyłnatowszystkoobojętnie? –Siedziałwwięzieniu.DlategoPawełbyłtakizaradny.Musiałnasutrzymać. –Amójojciec? – Uczył się w jakiejś szkole z internatem. Rzadko przyjeżdżał do domu, bo to było daleko. Kiedy wrócił po zakończeniu roku szkolnego, my już byliśmy w Lublinie. Ani Teleszko, ani moja matka nie chcielimieszkaćoboksiebie.PawełwówczasbyłjużwSzwecji. –Czyliniewiesz,comójojciecnatowszystko? – Wiem. Odwiedziłem was, kiedy byłaś malutka. Przywiozłem ci lalkę. Spodobała ci się. Byłaś najweselszymdzieckiem,jakieznałem.Wciążsięśmiałaś.Kiedypatrzyłemnaciebie,całyczasmyślałem oRóżyijejcóreczce. –Tobyłamojaulubionalalka.Nadaljąmam!–wołam.–Traktowałamjąjaksiostrę. Iguśwyglądanawzruszonego.Brodamudrży,aoczyzachodząłzami. –Zanimdoszłodotejtragedii,myśmysięzJankiemprzyjaźnili.Mieszkaliśmydomwdom.Apotem nagle koniec. Dowiedział się, że kontakty zostały zerwane, ale nie wiedział dlaczego. No więc, jak mówiłem,powielulatachprzyjechałemdoWarszawywsprawachsłużbowychitakbardzozatęskniłem zaJankiem,żeniemogłemsięoprzećpokusie.Bałemsię,żeniezechcezemnąrozmawiać.Zamkniemi drzwi przed nosem. Do dziś pamiętam tę scenę. Przed drzwiami poprawiłem krawat. Zdjąłem papier z kwiatów i wsunąłem go do teczki. Dzwonek nie działał, zapukałem. Otworzyła twoja mama. Zapomniałemjęzykawgębie.Uśmiechałasię.Milczałem.Wreszciespytała:„Tekwiatydlamnieczydla jakiejśinnejkobiety?”.Twojamamajestbardzodowcipna.Ipoczułem,żegulawmoimgardlekurczysię iznika.„JeślipanijestżonąJanka,totekwiatysądlapani”.„Proszęwejść”.Wpierwszejchwilimnie nie poznał. A kiedy dotarło do niego, że to ja, Ignacy, jego dawny przyjaciel, rzuciliśmy się sobie wobjęcia.Wieczoremposzliśmynawódkę. –Mójojciecniepił–wtrącam.–Wszystkiepieniądzewydawałna…nieważnenaco. – Tego wieczoru pił. I to jak – powiedział Iguś. – Musiałem odwieźć go do domu taksówką. Rozmawialiśmysobiebeztrosko,wspominającdzieciństwo,wspólnewakacje,dziewczyny,wktórychsię kochaliśmy. W końcu zapytałem o Różę. Powiedział, że u niej wszystko w porządku. Że nie wyszła za mąż, ale ma się dobrze. Skończyła historię sztuki, pracuje w muzeum. Spytałem, jak po tym wszystkim doszładosiebie.„Poczymwszystkim?”,zdziwiłsię.Niemiałempojęcia,żeonniewieodzieckuRóży. Że nakarmiono go jakąś bajeczką, w którą uwierzył. I że Róża w tej kwestii zamilkła na zawsze. I nieświadom tego, a właściwie przekonany, że nie zrozumiał pytania, powtórzyłem je inaczej: „Jak doszładosiebiepotejtragedii?”.Itenwesoływieczór,zamieniłsięwnocnydramat.Opowiedziałemmu o wszystkim. Co rusz zakrywał twarz dłońmi i powtarzał: „Boże. Mój Boże. Jak oni mogli. Nie wiedziałem”.Więcejsięniewidzieliśmy. Iguśteżukrywatwarzwdłoniach. –Jestcośjeszcze–mówibełkotliwie.–Aledziśjużniedamrady.Położęsię,dobrze? –Jasne–mówię.–Możejutro? –Tak,jutro. Awięc„jestcośjeszcze”,kołaczemisiępogłowie,kiedyzasypiam. Budzę się ze strasznym bólem głowy. Wypijam dwie szklanki wody z cytryną. Nie pomaga. Biorę prysznic.Niepomaga.Ciekawe,jaksięczujeIguś.Pewnieteżnienajlepiej.Wnocywypiłwięcejode mnie, ale nie tykał szampana, którego, jak mi wyznał, nie cierpi. Uchylam drzwi od sypialni – łóżko piękniezasłane,aIgusianiema.Wpadamwpopłoch,żemożewcalenieposzedłspać,tylkoponaszej rozmowieruszyłwmiastoicośmusięstało.Chwytamzatelefon,żebyzadzwonić,samaniewiemdo kogo,iwtejsamejchwilidostrzegamnakuchennymblaciekartkę.„PojechałemnaśniadaniedoHelenki ibliźniaczek.PotempójdziemydoMuzeumNarodowego.IpochodzimytrochępoWarszawie.Zabioręje naobiaddorestauracji.Iwrócępodwieczór”.„Podwieczór”–bardzoprecyzyjneokreślenieporydnia. Ustalamzmamą,żenawszelkiwypadekdaIgusiowikluczodmojegomieszkania,bojestemumówiona zIwoną.OnateżchcepochodzićpoWarszawie.Ipoprosiła,żebymdotrzymałajejtowarzystwa. –Noico,prawda,żeIguśniesprawiłcikłopotu?–pytastwierdzającomama. –Nie,wogóle.Odrazuposzliśmyspać. – Tak, mówił mi, że był bardzo zmęczony. No cóż, lata płyną. Iguś od rana opowiada nam, co oni wyprawializJankiem.Jaknaprzykładchodzilinaszaberalbo… –Mamuś,kiedyindziej,bojamuszęwychodzić. Zmęczonybył.Bardzo.Doczwartejnadranemopowiadał.Gdybynienadmiaralkoholu,nigdybynie przestał.Jegoopowieśćprzygnębiłamnie,aponieważIwonajestosobąnotorycznieprzygnębioną,boję się,żetedwaprzygnębienianałożąsięnasiebieinaszspacerpoWarszawieteżbędzieprzygnębiający. Jak się jednak okazuje, mój mózg nie potrafi myśleć o dwóch rzeczach jednocześnie. Kiedy zwiedzamy stare kąty Iwony, powoli przestaję myśleć o Róży. Przechadzamy się po Starówce. Przy BarbakanieIwonasięzatrzymuje. –Tutajczasemjadłamobiad.Kluskiśląskiezpieczarkamialbopierogiruskie.Wszystkosięzmieniło, atenbarwciążistnieje.–IwonauśmiechasiędobarumlecznegoBarbakan. –Tak,tocud,żeniezrobilitubankualbosklepuzbiżuterią. –Chodźdalej,cościpokażę. WchodzimywPodwaleitwarzIwonypochmurnieje.Zatrzymujemysięprzedjednązkamienic. –Tutajmieszkaliśmy.–Wskazujerękąoknanadrugimpiętrze.–CzyMaksmówiłcionaszymdomu? –Nie–odpowiadamkrótko. Maksniemówiłanioswoichrodzicach,anioIwonie,aniodzieciństwie.Kiedyotopytałam,zawsze zbywał mnie jakimś zdawkowym zdaniem: „Nie ma o czym mówić, zwyczajne dzieciństwo, zwyczajni rodzice”. Po południu siadamy w małej restauracji na Powiślu. Jestem zmęczona, nie tylko parogodzinną wędrówką, ale przede wszystkim nieśmiałością i małomównością Iwony. Po kilku próbach nawiązania rozmowy,rezygnujęiporozumiewamysiępółzdankami.Czujęsięniezręcznie,jakbymojetowarzystwo jejciążyło.Aleprzecieżsamazaproponowaławspólnewyjście. – Wiesz, ja nie zawsze jestem taka – mówi nieoczekiwanie, kiedy kelner przyjął zamówienie. – Przepraszam,chybasięzemnąmęczysz. –Nie,dlaczego,tobymmiłyspacer–zapewniam,alewypadatomałoprzekonująco,bonieumiem porozumiewać się z ludźmi za pomocą milczenia. Nawet z Jolką, chociaż znamy się jak łyse konie, spotykamy się po to, żeby gadać, gadać, gadać. I nigdy nie możemy się nagadać. Często po tych spotkaniach któraś z nas dzwoni do drugiej, bo zapomniała powiedzieć o czymś ważnym. A teraz spędzampółdniazkimś,ktoprawiecałyczasmilczy,nieodpowiadanapytaniaiwogóleniepotrzebuje towarzystwa. –Omnieteżniemówił?–pytaIwona. –Nie–odpowiadam.–On,wprzeciwieństwiedomnie,jestpowściągliwy.Jatonawetlubię,boprzy Maksiemogęsięnagadać.Potrafisłuchać. –Zawszepotrafił.Mieszkaliśmywjednympokoju.Wnocyopowiadałammuróżnezmyślonehistorie, aonsłuchał.Wczorajmiwyznał,żeteopowieścigoocaliły. Czuję, że teraz nie wolno mi się odzywać ani nawet poruszać. Teraz mam tylko słuchać. Czasem potrafię. –Opowiadałammubajki,którychbohaterembyłchłopiecoimieniuMaks.Silnyiodważny.Wjednej znichMakszabijałsmoka,winnejdziękiswojejmądrościisprytowizdobywałwielkiskarbidzieliłsię nimzbiedakamiiprzyjaciółmi.Wiesz,takietypowebajkowewątki.Akiedybyłstarszy,projektowałam muprzyszłość.Będzieszdużyisilny,zapewniałamgo.BoMaksnierósłibardzosiętymmartwił.Był najniższy i najsłabszy w klasie. Ciągle obrywał od kolegów. Nawet niektórzy nauczyciele docinali mu ikazalisiedziećwpierwszejławce.Mówiłam:urośniesz,skończyszliceumistudia,takie,jakiechcesz, będzieszzarabiałpieniądze,żyłwłasnymżyciemisamdecydowałosobie.Iniktnigdycięnieuderzy. Totakiedziwne,coIwonamówi.Wciążnierozumiem. – Pewnej nocy… Nie, może od początku. Byłam akurat na drugim roku studiów. Znienawidzonych. Wyobraźsobie,żemaszochotęstudiowaćfilozofię,psychologięalbosocjologię,alądujesznainżynierii sanitarnej. Każdy egzamin był dla mnie męką. Zakuwałam nieprzytomnie i w najlepszym razie dostawałamtróję,częstozlitości. –Aledlaczegoinżynieriasanitarna? Zastanawiasię,chociażpytaniewydajesięproste. –Boniemiałamodwagiwalczyćosiebie.Cenabyłabyzbytduża.–Iwidzącmojąminę,pyta:–Aty studiowałaśto,cochciałaś? –Notak,polonistykę,ależałowałam,żerodziceminieodradzili.Nudziłamsięnatychstudiach. Iwonasięśmieje,pierwszyraz.Czujęulgę,bobyłampewna,żeniepotrafisięnawetuśmiechać. – A gdyby tak ktoś za ciebie wybierał i każdego dnia żądał, żebyś realizowała jego plany? Na przykładtwójojciec. – No coś ty. Mój ojciec? Mój ojciec zbierał znaczki i w ogóle się nie wtrącał do moich wyborów życiowych. Czasem tylko mówił: „Manieczko, zastanów się trzy razy, zanim podejmiesz decyzję”. A czasem chciał ze mną o tych wyborach porozmawiać, ale nie dopuszczałam do tego. Uważałam, że jestemmądrzejsza. Iwonapatrzynamnieprzezzmrużonepowiekiizadajekolejnepytanie,któremniemrozi: –Czywrzeszczałalbociębił? – Co? Jeden raz w życiu szarpnął mnie za ramię, kiedy na czerwonym świetle chciałam wejść na jezdnięprostopodkołapędzącejciężarówki.Iwdodatkuprzeprosił–odpowiadamześmiechem,który naglezamieraminaustach.PatrzępytająconaIwonę. –Tobyłwiecznystrach.Bicieniebyłonajgorsze.Najgorszabyłazłość.Ito,żeniewiedzieliśmy,co jąmożewywołać.Twarzmuwtedyczerwieniała,woczachpojawiałosięcośnienawistnego.Lepiejbyło wtedymilczeć.Więcmilczeliśmy:matka,ja,Maks.Iczekaliśmy,ażmuprzejdzie.Czasemwystarczyłmu wrzask,żebysięwyładować,niestety,niezawsze,iwtedyobrywaliśmy.Najczęściejja.Rzadziejmatka. Najrzadziej Maks. Ojciec był silny i wysoki. Miał władzę. Pułkownik Wojska Polskiego. Pewnej nocy uciekłamzdomuicałajegozłośćskupiłasięnaMaksie. Boże,cojawiemożyciu?Rozpuszczonybachor,rozpuszczonanastolatka.Niktnigdyniepodniósłna mnie ręki. Nikt nigdy nie podniósł na mnie głosu. Wszyscy mnie kochali. Oczywiście wszyscy prócz Marcela. –Zostawiłamlist–kontynuuje.–Beznagłówka.Dodziśpamiętamjegotreść:„Wyjeżdżam.Daleko. Inieżyczęsobie,żebyście…”.Przekreśliłam„żebyście”,boniechciałamranićmatki,chociażmiałamdo niej wielki żal: „…żebyś mnie szukał, człowieku, który nikogo nie kocha i którego nikt nie kocha. Nie jestem twoją własnością”. Rozumiesz? Napisałam „człowieku”, bo ostatni raz słowo „tato” wypowiedziałam, mając sześć lat. A „twoją” było małą literą. „Chcę lepszego życia, bez strachu, wrzasków i bicia”. Pamiętam, że chciałam napisać jeszcze wiele bolesnych rzeczy i żeby nie dręczył Maksa, bo jego też straci. Tamtej nocy marzyłam tylko o jednym: wyjść z tego domu i już nigdy nie wrócić. Przez jakiś czas tułałam się po znajomych. Przerwałam studia. Bez żalu. Nienawidziłam ich. Oszczędzę ci długiej i groteskowej opowieści o tym, jak zdobywałam paszport. Byłam wtedy tak zdeterminowana,żepoleciałabymnawetnaKsiężyc,byletylkojużnigdywięcejniewidziećwściekłej twarzyojcaanijegorąkzaciśniętychwpięści.Dodzisiajnawidokmundurutruchleję. Iwona mówi o tym wszystkim beznamiętnie, jakby ta opowieść w ogóle jej nie dotyczyła. Jedynie lekkiedrgnięciamięśnitwarzyidłonizdradzają,żejednakkryjąsięzatymemocje. – Kiedy miałam w kieszeni bilet na samolot do Toronto, który kupił mi… Jak by to ująć… Chyba dzisiajmówisięsponsor,tak,mójsponsor.Dużostarszyodemniemężczyzna,bardzoprzyzwoity.Chyba mnie kochał. Dobrze go wspominam, dał mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedy miałam już ten bilet, poszłampodszkołęMaksa.Tobyłatrudnarozmowa.Rozpłakałsię.Obiecałam,żebędędoniegopisać. Ipisałam.Naadresmojejprzyjaciółki,któraprzekazywałamulisty.Onteżpisał,alerzadko,boniemiał pieniędzy na znaczki. Każdy jego list był dla mnie świętem, czytałam go po pięć razy. Ale pisał tylko osobie:corobi,coczyta,cowszkole,coplanuje.Nigdyorodzicach.Domyślałamsię,żejestźle.Maks kiedyś spytał, czy może czytać moje listy matce, która już całe dnie spędzała w kuchni i godzinami wpatrywałasięwokno. Iwonazamawiakolejnąwhiskyichociażniekomentujętego,zaczynasięusprawiedliwiać. – Wiem, trochę za dużo piję. Nasz ojciec nie pił. Patologiczna rodzina najczęściej kojarzy się z alkoholem. Nic z tego, u nas nie było żadnych używek. No, może raz do roku, kiedy odbywały się huczneimieninyojca.Wiesz,wwielkimstylu:wspaniałarodzina,wszystkochodzijakwszwajcarskim zegarku, żona świetnie gotuje, a dzieci są grzeczne i uczą się na samych piątkach. To był jedyny dzień w roku, kiedy okazywał nam jakieś uczucia. Cmokał mnie w policzek, mierzwił włosy Maksowi i obejmował mamę, która wtedy sztucznie się uśmiechała. Goście byli zachwyceni. A my marzyliśmy, żebyjużsobieposzli.Krótkomówiąc,naszojciecniepił.Jazatoszybkoodkryłamzbawiennedziałanie alkoholu. Wypijasz dwa drinki i świat nie jest już taki straszny. Przestajesz się bać. Niestety, potem potrzebujesztrzech,czterech,pięciudrinków.Jawtejchwilijestemprzyczwartym,alezamówięjeszcze piąty.Makslepiejdałsobieradęniżja.Niewiemdlaczego.Przecieżdłużejtkwiłwdomu,akiedymama umarła,przezkilkalatmieszkałzojcem.Opiekowałsięnim.Jużniebyłowyśmiewania,żejestbabą,ani kpin. Kiedy Maks się postawił i poszedł na astronomię, ojciec powoli zaczął odpuszczać. Czuł, że przegrał.Ostatnirazzamachnąłsięnaniegopopogrzebiemamy.Byłwściekły,żeodeszła.Ot,taksobie, upadła i umarła. Jak mogła go zostawić. Maks studiował i pracował. Zajmował się domem: prał, gotował, robił zakupy. Wszystko w milczeniu. Nie odzywali się do siebie. Wstawali o innych porach, jedliosobno.Ojciecsamoglądałtelewizjęiczytałgazetęoddeskidodeski.Nienawidzęszelestugazety. To chyba jedyna rzecz, jaką Maks ma po ojcu: zauważyłam, że codziennie czyta gazetę, jakoś zbyt dokładnie.Iwciążniąszeleści. –Tak,jegogazetawciąższeleści–potwierdzam. –Czytociędenerwuje? – Już nie – odpowiadam. – Bo to… głupstwo. Po prostu podchodzę do niego, całuję go w czoło iproszę:nieszeleśćtak. Iwonasięuśmiecha.Znów.Chcęspytać,dlaczegomisięzwierza,dlaczegoobcejosobiemówiotak intymnychsprawach,alezadajęjejinnepytanie: –Częstosięwidywaliście?TyiMaks. Podrywagłowęznadszklankiipatrzynamniezezdziwieniem. – W ogóle się nie widywaliśmy. Tylko pisaliśmy listy, a potem mejle. Jestem tu pierwszy raz. Nie chciałam, nie mogłam. Może dlatego mówię teraz o tym wszystkim. Od razu, kiedy cię poznałam, pomyślałam, że ci opowiem. Są tacy ludzie. Nie wiem, na czym to polega. W każdym razie pierwsze solidne lanie, o czym nawet nie wie, dostałam, kiedy miałam pięć lat. Przedtem były tylko klapsy. Iwrzaski.Otworzyłamszufladęwszafieojcaiwyjęłamstamtądjakieśorderyiodznaczenia.Zato,za siamto. Pewnie za ofiarną służbę ojczyźnie. Mama była w kuchni, jak zwykle. Bawiłam się nimi na podłodze. Nagle zobaczyłam przed sobą brązowe kapcie ze skóry, a nad sobą wściekłą twarz ojca. Wydawał się ogromny jak wieża. Próbowałam się uśmiechnąć. Zaczął krzyczeć. Mama wybiegła zkuchni.Byławciąży.Pamiętamjejwielkibrzuch.Próbowałagouspokoić.Zasłonićmnie.Odepchnął ją.Upadła.Maksurodziłsięomiesiączawcześnie.Uwielbiałamgo.Wciążstałamnadjegołóżeczkiem. Mówiłamdoniego.Machałamgrzechotką.Mamaniewielesięnimzajmowała.Polatachzrozumiałam,że miała głęboką depresję. Przestało jej na czymkolwiek zależeć. Pewnego razu przytuliła mnie i powiedziała: „Dziękuję, że zajmujesz się Maksem. Kochajcie się”. I tak było. Ale wyjechałam. Zdradziłamgo.Jąteżwpewnymsensie.Mampoczuciewiny. Kiedyodprowadzamjąpoddom,Iwonamówi: –Dziękuję. Milczę.Wtakichchwilachludzienajczęściejmówią„niemazaco”,alejategoniecierpię.Jeśliktoś cidziękuje,toznaczy,żejestzaco. Kiedywracamdodomu,Iguśjużśpi.Nakuchennymblacieznówleżykartka:„Maryniu,jutroprzed południemwracamdoLublina.NiemówiłemCi,alemojażonajestwszpitalu.Niemogęjejnatakdługo zostawiać.Czyzjemyrazemśniadanie?”. Oświcie,przedwyjazdemnalotnisko,Iwonawpadadomnienachwilę,żebysiępożegnać. –Mamcośdlaciebie.–Wyjmujezkieszenilnianyworeczek.–Poucieczcezdomupojechałamnad morze. Marzyłam, żeby zobaczyć morze. Myśmy nie wyjeżdżali na wakacje, bo to „jakieś fanaberie”. I wtedy całymi dniami, aż do zmierzchu, wędrowałam wzdłuż plaży. Zbierałam muszle, kamienie ibursztyny.TenajpiękniejszezabrałamdoKanadywzamszowymmieszku.Jawierzęwgusłaiwto,że każda kobieta jest trochę szamanką. W nocy uszyłam ci podobny mieszek, z lnu, i wrzuciłam do niego kamyk,muszelkęibursztynzowademwśrodku.Naszczęście. –Dziękuję.Napewnoprzydamisięjeszczewięcejszczęścia.Będęwiedziała,coznimzrobić. Ja też w nocy przygotowałam coś dla Iwony. Coś naprawdę wyjątkowego. O czym na wiele lat zapomniałam–prawdziwytalizman,którydziała.Znalazłamgonaławcewparku,kiedywszystkowaliło mi się na głowę i straciłam nadzieję. To mała drewniana tabliczka przedstawiająca Artemidę z łukiem i kołczanem. Na dole widnieje odręcznie napisane zdanie: „Jestem twoją otuchą i siłą. Czerp ze mnie. Akiedyzłyloscięopuści,podajdalej”.Nowięcpodajęjądalej.Iwonie. PrzyśniadaniuIguśjestmarkotny. –Czycośsięstało?–pytam. –Nie,nic.Aletakdobrzebyłosięoderwaćodrzeczywistości.Zapomniećozmartwieniach.Atrzeba wracać.Chorażona,starość,porażki.Dzieciiwnukidaleko. –Agdzie? – W Stanach. Już nie mam siły podróżować – mówi ze smutkiem. – Ale wiesz, czuję ulgę, że opowiedziałemcioRóży.Chciałbymciszybkodokończyć.Mamygodzinkę.Posłuchasz? –Oczywiście. –OtóżmojamatkaprzedśmierciąpojechaładoTeleszki.Błagałago,żebypowiedział,gdziejestich wnuczka. On też był już stary, schorowany i bardzo złagodniał. Zapewnił ją, że przybrani rodzice dziewczynki to przyzwoici ludzie, ale nie zdradził, gdzie mieszkają. Może tego nie wiedział. Zanim wyszła, zwróciła się jeszcze do niego: „Zniszczyłeś życie Róży, Pawła i moje. Nigdy ci tego nie wybaczę.Obyśtrafiłdopiekła”.Teleszkozbladł.Onbyłbardzoprzesądny.„Dzisiajtegożałuję,aleza późno. Chciałem ratować córkę. Miała tylko piętnaście lat. Zrozum”, powiedział. „Nie zrozumiem”, odparła matka. „Powiedz chociaż, jak ona się nazywa”, poprosiła. „Nie mogę. Złożyłem przysięgę”. I Teleszko, i mama niebawem umarli, a ja się tą sprawą nie zajmowałem. Ale nigdy nie przestałem myślećoRóży. Iguśpatrzynamnieznadzieją,jakbyoczekiwał,żeodnajdęjejcórkę. –Samazdecyduj,coztymzrobić.Muszęsięzbierać.–IguśpatrzynastojącenapółcezdjęcieRóży wdrewnianejramce.–Teraztwojakolej. –Zaczekaj.Onamarównieżprawdziwegoojca.Jestjejcoświnien.CozPawłem? –Onteżjużnieżyje.BywałwPolscepodziewięćdziesiątymroku,alegdywspominałemoRóży,nie chciałsłuchać.Kiedyprzyjechałtutajostatniraz,wyglądałjakpodstarzałyplayboy.Pieniądzegozepsuły. Zamówiszmitaksówkę? –Nocośty.Odwiozęcięnadworzec.Idziękujęci. –Zaco?–pyta. –Zatęopowieść. Iguśjużsięnieśmieje,niedowcipkujejakwczoraj.Naglepostarzałsięokilkalat.Współczujęmu,bo to on do tej pory był jedynym żyjącym spadkobiercą tajemnicy rodzinnej, którą teraz przekazał mnie. Imuszęsięniązająć,choćbydlatego,żeznaczkiRóżypowinnytrafićdorąkichprawowitejwłaścicielki, czylijejcórki. Kiedywracamzdworca,Maksjuższykujeobiad. –Nieposzedłeśdopracy?–pytam. –Pójdępoobiedzie. –Amożezostań.Stęskniłamsięzatobą.Tylebyłozamieszaniaprzytymślubieiweselu. –Zostanę.–Wjegogłosiesłyszęjakbyulgę. –Czycościęgryzie? Nieodpowiada.Zgarnka,którystoinagazie,unosisięzapachsoczewicy. –Zielona,czerwonaczyczarna?–pytam. – Wszystkie trzy. Zasługujesz na pełnię – mówi wesoło, po czym dodaje innym tonem: – Iwona ci powiedziała. –Tak. –Obawiałemsiętego. –Czemu? – Bo uważam, że jak ludziom w naszym wieku uda się spotkać, to lepiej, żeby nie obciążali się bagażemprzeszłości. – Też tak uważam, ale niestety to niemożliwe. Czy tego chcemy, czy nie, wszystko wraca. Nawet historie, których nie znamy, pewnego dnia znajdują do nas drogę. – Przed oczami staje mi całe życie Róży,takskrzętnieprzezniąukrywane.–Bagażjestzawsze,tylkoalbomygodźwigamy,alboondźwiga nas. Makspatrzynamniezezdziwieniem. –Nierozumiem. Jateżniedokońcarozumiemtęswojąmyśl.Raczejjączuję.Ibardzomisiępodoba. –Mówięotym,żebynigdyniedźwigać.Żadnychplecaków.Sąprzecieżwalizkinakółkach. – Ciekawa filozofia życiowa. Pewnie masz rację. Mimo wszystko lepiej nie wracać do przykrej przeszłości.Kiedyożywa,człowiekzaczynaużalaćsięnadsobą.Atojestgorszeniżmilczenie. –Zgadzamsięztobą.Aletrzebająprzepakowaćdowalizkinakółkach.Niemamzamiaruwypytywać cięoojca.Imożeszkoda,żesiędowiedziałam.Zawsze,kiedycośzłegodomniedociera,mampoczucie straty. –Toco,niebędziemyotymrozmawiać,dobrze? –Jasne,żenie–zapewniam. –Dzięki.Bałemsię,że…Nieważne.Jużsięnieboję. –Będziemysobieopowiadaćtylkocudzehistorie.Mamjedną.ORóży. Lubięweekendy,odkiedyMakscodziennieranowychodzidobiuraitamzajmujesięanalizowaniem portfeliswoichbogatychklientów,którzychcąbyćjeszczebogatsi.Maksjużrozumie,jakiezagrożenia niesieżyciewedwójkę,iprzysobotnimśniadaniuwpołudniedajetemuwyraz: –Kiedyczłowiekmusiranowstać,wziąćprysznic,ubraćsięprzyzwoicie,wolniejdziadzieje.Apoza tymdziękitemumaweekendy. –Otak.Jateżjelubiępotymwszystkim,potymteatrzyku,któryciurządziłam,ijużzawszeszczerze będęmówić,comidoskwiera.Niedoceniłamtwojegopoczuciahumoru,atyzapóźnosięzorientowałeś, żejestemdziwadłem,którecałyczassięrozpychaiwalczyoprzestrzeńżyciową. –Itomisięwtobiebardzopodoba.Niewiem,czyzauważyłaś,żezajmujętylkoskrawekłoża.Żeby zniegoniespaść,muszęsiękurczowotrzymaćpoduszki–dowcipkujeMaksicałujemojąrękę,wktórej trzymamjajko. – Rozpycham się, tak? Stare nawyki. Nie ma rady, trzeba kupić szersze łóżko. Przez tyle lat spałam pośrodku,żejużnieumiemtegozmienić.Dwametrynadwa? –Niewiem,czytocośda,alemożnaspróbować.–Maksśmiejesiętakradośnie,żezprzyjemnością naniegopatrzę. Zmieniłsię.Wjegogestach,ruchachpojawiłasięjakaślekkość,wdzięk.Awoczachwesołyblask. Może to dzięki Iwonie, najważniejszej osobie w jego życiu, która go kiedyś ocaliła, bo dzięki niej nauczyłsięmarzyćirealizowaćmarzenia.Imożetylkodlategoroktemuodważyłsięstanąćpodmoimi drzwiamiizapukaćdonichidomojegoserca.Maksprzyglądamisięprzezzmrużonepowieki. –Dużobymdałzato,żebywiedzieć,oczymterazmyślisz. –Tobyłojednoztychmoichbezmyślnychzamyśleń.Pójdętrochępopisać.Mamzaległości. –Dobrze,ajaposprzątamiskoczęzkumplaminapiwo. Uwielbiam kumpli Maksa, chociaż jeszcze ich nie poznałam. Za to, że ma gdzie wyskakiwać wweekendy,aczasemwieczorami.WdodatkuMaksuważa,żejestemaniołem.„Tofantastyczne,żenie masznicprzeciwkotemu”,mówiodczasudoczasu.Poczymdodajecośwstylu:„Wiem,wiem,tylkona to czekasz. Nie zajmuję wtedy twojej przestrzeni życiowej”. Całuję go namiętnie i odpowiadam coś w stylu: „Ale przyznaj, że teraz trochę mniej się rozpycham”. „Owszem, do czasu, aż pewnego dnia każeszmisięwyprowadzićnadwatygodnie”.Boże,jakatoulga,żepotrafimynatentematżartować. Mojabohaterka,wyposażonawkompleksJonasza,próbujeułożyćsobieżycieosobiste.Wymyślamjej dzieciństwo. Ani moje, ani Jolki dzieciństwo nie nadają się do tej powieści – były zbyt szczęśliwie. Może dzieciństwo Miry? Nie, nie chcę czegoś takiego. Gdzie ona teraz jest? Zamiast pisać, zaczynam rozmyślać o Mirze. Wystukuję zdanie: „Miała dziesięć lat, kiedy ojczym zainteresował się jej ciałem” i natychmiast je kasuję. Jest zbyt straszne – takie zdania nie powinny istnieć. Wystukuję kolejne: „Na dziesiąte urodziny dostała szczeniaka”. Kasuję. Kolejne: „Jej matka zmarła po porodzie”. Też nie. Utknęłamnadobre.Kiedyzrezygnowanazamykamlaptop,słyszęzprzedpokojugłosMaksa: –Maniu,chodźtutaj.Szybko! Wyglądanazdenerwowanego –Patrz.Jakaśdziewczyna–mówi,wskazującgdzieśnaklatkęschodową. Wychylamsię.Podścianąprzydrzwiachrzeczywiściesiedzidziewczyna.Takjakzarogiembudynku SzarotkisiadywałaMiraipaliłapapierosy.Maprzymknięteoczy.Jestbrudnaichuda.Najchętniejczym prędzej zamknęłabym drzwi i zadzwoniła po policję, ale łatwe, wygodne rozwiązania najczęściej owocująumnienieprzemijającympoczuciemwiny.Niechcęgotuczyć. Ciężkowzdychamipochylamsięnadnią.Śmierdzi,aletylkobrudem.Niealkoholem.Nieczujęnawet zapachutytoniu.Jestzbytlekkoubrana.Śpiczyjestnieprzytomna?PatrzępytająconaMaksa. –Trzebazadzwonićpopolicję–oznajmia. –Nie.Zaczekaj.Tozawszezdążymyzrobić. Dziewczynapodnosigłowęinatychmiastjąpoznaję.TonaprawdęMira.Odziesięćkilochudsza,ale toona.Boże! –Czymożeszwstać?–pytam. Próbujesięuśmiechnąć,aletenuśmiechprzypominagrymas.Makspomagasięjejpodnieść. –Zaparzherbatę.Albonie,zróbjejkakao–proszęgo. Wchodzimydopokoju.Mirachwiejesięnanogachinajwyraźniejmagorączkę. –Jesteśchora?–Staramsię,żebyniewyczułalekuwmoimgłosie. –Tak.Chybatak.Niewiem.Niedałamrady.Chciałamdotejtwojejkoleżanki,alenieznamadresu anitelefonu.Przepraszam.Wiem,żestraszniewyglądamicuchnę. –Nieszkodzi–zapewniamją,chociażmniemdliimamochotęnatychmiastwysłaćjądowanny.– Alekąpielrzeczywiścieciniezaszkodzi.Wypijeszkakao,umyjeszsię,apotempogadamy. – Ale ja mogę od razu do tej Anki. Mówiła w szpitalu, żebym ją odwiedziła. Nie chcę rozwalać twojegospokoju. – Proszę pani – mówi stanowczo Maks. Tak stanowczo, że patrzę na niego ze zdziwieniem. – Pani potrzebujenatychmiastowejpomocyiniemaoczymdyskutować.Szykujękąpiel.Apotemkolację. Mirazaczynapłakać.Apochwiliszlochajużtakstrasznie,żeniemożemyjejuspokoić. –Czekajcie.Zarazmiprzejdzie.Muszęsiętylkowypłakać.Jużdobrze. –Jużdobrze–powtarzajejsłowaMaks. KiedyMirależywwannie,usiłujęznaleźćdlaniejjakieśubranie.Jestodemniewyższaconajmniej o dziesięć centymetrów i dużo szczuplejsza. Co ja mówię?! Jest chuda jak patyk. We wszystko się zmieści, tylko rękawy i nogawki będą za krótkie. Majtki? Mam jakieś nieużywane? Nie mam. Trudno, włoży moje. Stanik? Nie ma mowy. Różnica co najmniej trzech rozmiarów. Może być bez stanika. Jak dobrzewobliczuproblemuzajmowaćsiębzdetami.Ubraniemnaprzykład. –Włóżnaraziemójszlafrok–wołampoddrzwiamiłazienki. –Dobrze–odpowiada. Pokąpieliwyglądatrochęlepiej,chociażmastraszniesmutneoczy.TakieoczymiałakiedyśLaura: puste, bez wyrazu, martwe. Kiedy ją ostrożnie otaczam ramieniem, wtula się we mnie pazernie jak dziecko. –Chcęspać.Proszę–mówi.–Niemamsiły. Jużnawetniezmieniampościeli.Kładęjąwnaszymłóżku. Makssiedziprzystole,naktórymstoikolacja,ipatrzynamniepytająco. –Nonic,Maksiu,dzisiajśpimywsalonie.Wszystkociwyjaśnię,tylkonajpierwzadzwoniędoAnki. Inalejmiwiśniówki,bochybaniemamyżadnegonormalnegoalkoholu.WszystkowypiłIguś. KiedyAnkaranoprzyjeżdża,Mirajeszcześpi. – Zaglądałam do niej kilka razy. Oddech ma równy, gorączka chyba spadła. Była straszliwie zmęczona.Nicjejniebędzie–zapewniamAnkę,którawydajesięprzygnębiona.–Cieszsię,żejestcała izdrowa. – Ja się cieszę, ale nie mogę sobie wybaczyć, że nie zapisałam jej swojego numeru telefonu ani adresu. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. W październiku, kilka dni przed ślubem Laury, ojczym zgłosił zaginięcie Miry. Zawiadomił nas o tym Rychło. Długo rozmawialiśmy. Podzieliłam się z nim swoimi obawami. „Niemożliwe – powiedział. – Nie mógłbym przegapić czegoś tak ważnego”. Odwiedziliśmy z Markiem ojczyma Miry. Zwykły facet około sześćdziesiątki. Nie był rozmowny, ale odpowiadał na nasze pytania, chociaż nie musiał. Powiedział, że nic z tego nie rozumie: stworzył dziewczynie prawdziwy dom, dba o nią, ciężko pracuje, żeby nic jej nie brakowało, pomaga w nauce, zabiera na wakacje. Wszystko na próżno. A wreszcie, że jak chce, niech ucieka. Niech się szlaja po melinach. On już nie ma siły. Brzmiał wiarygodnie. I rzeczywiście wyglądał na kogoś, kto opadł z sił. „Toprzeztęcałąterapię–powiedziałnakoniec.–Byłemtemuprzeciwnyimiałemrację.Alewszyscy sięuparli.Szkoła,psycholog.Ijeszczewmówilijejdepresję.Wszystkimsiędzisiajwmawiadepresję. I alkoholizm”. Pod kaloryferem w kuchni stało kilka butelek po wódce. Na blacie napoczęta butelka whisky. Pomyślałam, że on jednak ma problem z alkoholem. To chyba wszystko. Trzeba będzie zawiadomićpolicjęiRychłę,żesięznalazła.Alenajpierwchciałabymzniąporozmawiać. –Jedźdopracy.Zawiadomięcię,kiedysięobudzi–proponujęAnce. –Niemamowy.Bojęsię,żezjeśniadanieiznówczmychnie.Alety,jeślichcesz,pracuj.Poczytam sobiegazetę. –Nie,chętniesobieztobąpogadam.Unikałaśmnieostatnio. –Wiem.Jestemstraszniezapracowana,apozatymniechciałamrozmawiaćoMarku.Jaksięzacznie milczeć na jakiś temat, to potem trudno przestać. A zresztą ty miałaś jakiś kłopot z Laurą. Wszystko wporządku,prawda? –Tak. – Ale ona nadal marnie wygląda. Wygląda tak, jakby… Sama nie wiem. Jakby była… – Oczy Anki robiąsięokrągłe.Kończyzdaniezezdziwieniemwgłosie:–…wciąży?–Pochwilistwierdza:–Ona poprostujestwciąży. –Tak!–wołamradośnie.–Jestwciąży.Nikomuniemówię,aleskorosiędomyśliłaś… –Powinnamwiedziećodrazu.Jakajagłupia. – No dobrze. O księdzu Marku, pardon, o Marku opowiesz mi innym razem. Jeśli zechcesz. Teraz naradźmysię,cozMirą. –Niemasięconaradzać.Zjeśniadanie,apotem,czytegochce,czynie,musiopowiedzieć,cosię stało.Dlaczegouciekłaidoprowadziłasiędotakiegostanu. –Tylkowiesz,trzebaostrożnie.Niemożesztakimtonemdetektywki.Jestnastolatkąpoprzejściach, a to chyba gorsze niż dojrzała kobieta po przejściach. Ja w tym wieku byłam wesołą, beztroską dziewczyną.Chmurybyłydaleko. – Ale pewnie już się nad tobą zbierały, czego nie zauważyłaś. I nie zapominaj, że już nie jestem detektywką,tylkomodniarką,jakmówitwojamama.Onajestcudowna. W tym momencie drzwi do sypialni się otwierają. Mira wchodzi do łazienki, a po kilku minutach pojawiasięwsalonie.Milczy.Myteż.PierwszaodzyskujegłosAnka. –Cześć,Mira.–Podchodzidoniejibierzejązarękę.–Chodź.Maniazarazzrobiśniadanie. Zrywamsięiruszamdokuchni. Ankarzeczywiściejestostrożna.Niezaczynaodtrudnychpytań. –Jaksięczujesz? –Dobrze–odpowiadaMira.–Tylkochcemisiępić. Stawiam przed nią szklankę wody. Kiedy śniadanie jest gotowe, chcę zostawić je same. Sytuacja wydajemisięzbytintymna,żebymmogławniejuczestniczyć. –Pójdępopracować,awysobiespokojniepogadajcie–proponuję. – Nie – protestuje Mira. – Wolałabym, żebyś została. Nie ma sensu, żeby pani Ania musiała ci wszystkopowtarzać. Ztegowynika,żebędziemówić.Ankaszybkotowykorzystuje,jakbysiębała,żeMirazmienizdanie. –Masztutajkawęiopowiadaj,oczymchcesz.Niebędziemyprzerywać. – Zacznę od końca, dobrze? Będzie mi łatwiej. Poza tym, gdyby nie to, co się stało kilka dni temu, chybabym tutaj nie przyszła. Nie to, żebym nie chciała. Myślałam o tym już wcześniej, ale nie miałam odwagi. Bałam się. – Mira cały czas wpatruje się w kubek z kawą. – Miałam przyjaciela. – Czuję, że nieprędkodowiemysię,dlaczegouciekłazdomu.–Wszyscynazywaligodebilemalboprzygłupem.To byłojegoimiędlaświata.JamówiłamdoniegoPedro,bomiałnaimięPiotrek,alechciałsięnazywać jakoś oryginalnie. Był sam. Nie wiem nic o jego rodzinie. Mieszkał w takiej zapyziałej suterenie na Sielcach.Bezprąduibezwygód. Mira znów wypija szklankę wody, do której wrzuciłam plasterek cytryny i gałązkę mięty. Długo milczy.Mamwrażenie,żetrzebająjakośzachęcić,zadaćjejpomocniczepytanie. –Ajaksięzaprzyjaźniliście? – Chodził po osiedlu. Całymi dniami. Miał niedziałający telefon komórkowy, wciąż do niego coś mówił.Naprzykład:„Halo.Cotam?Boumniedobrze”.Albosłuchałmuzyki.Ktośmupodarowałstary odtwarzaczmp3znagraniami.Chodziłzesłuchawkamiwuszachiśpiewał.Przeglądałśmietnikinaulicy. Ludziegoznali.Naśmiewalisię.Nowiecie,wtymsensie:„Mynormalni,atodebil”.Aleniektórzymu pomagali.Kioskarkadawałamubutelkęwody,staregazety,czasemprzeterminowanebatony.Wchodził doniejpotrzy,czteryrazydziennie,tylkopoto,żebypowiedziećjej„cześć”ipośpiewać.Pewniesobie myślał,żetotakiewystępyiżewobectegoniedostajetychrzeczyzadarmo.Miałtoobcykane,toznaczy, w których sklepach coś mu dadzą. Tutaj warzywa, tam czerstwy chleb, gdzie indziej okrawki wędlin. Nawet nie wiecie, ile jedzenia się marnuje. Wszyscy mogliby wyżyć z resztek, które wyrzuca się wmarketachirestauracjach.Miałtakąjedną,nazywałasięchybaToskania.Kucharzwieczoremwynosił mukolacjęwstyropianowympojemniku.Aonzajadałimówił„pyszne,pyszne”.Niegłodował,alebył niedomyty.Czasem,kiedyojczymbyłwpracy,zabierałamgododomu,żebywziąłprysznic.Musiałam potemspryskiwaćłazienkęperfumami. Mirapodnosioczyznadkubkaipyta: –Wtwojejwczorajteżtakbyło? –Jasne–odpowiadam,przecieżwie.–IteżjąspryskałamwodątoaletowąMaksa. –Aciuchy?–pytaMira. –Uprałam,aleniejestempewna,czysięjeszczedoczegośnadają.Długojenosiłaś? –Niewiem.Straciłamrachubęczasu.Uciekłamnapoczątkusierpnia.Prałamciuchywzimnejwodzie. Kiedyśwnocywyciągnęłamkilkaubrańztakiegometalowegopojemnikanaulicy,alebyłymalutkie,dla dzieci. – Mira się zamyśla. – Pedro nie robił nikomu krzywdy. Był nieszkodliwym wariatem. Proponowali mu jakieś przytułki, ale on nie chciał. Radził sobie. Wszystkim się kłaniał. Po pięć razy dziennie.Sąsiedzitrzymalisięodniegozdaleka.Pewniesiębali,żejakokażąmużyczliwość,tosiędo nichprzylepi.Aleniedokuczalimu,opróczparukiboli.Mówilidoniego:„Cześć,debil”iwygadywali świństwa. A on się śmiał, bo nie rozumiał, o co chodzi. Często go spotykałam. Pytałam, co słychać. Odpowiadał, czasem do tego telefonu, jakbym do niego dzwoniła. Mówił dziwnie, trochę jak dziecko, przekręcałsłowaisięjąkał.Kiedyśznalazłnaśmietnikugitarę,stanąłnaulicyigrał.Araczejudawał,że gra. Przechodnie mieli niezły ubaw. To było rzeczywiście śmieszne. „Co robisz, Pedro?”, spytałam. „Koncertrobię”,odpowiedział.Niektórzyrzucalimudrobniakinachodnik.Byłszczęśliwy.Przezjezdnię nigdynieprzechodziłpopasachijakbywogóleniewidziałjadącychsamochodów.Kierowcyhamowali i wyzywali go. Nie rozumiał, czego od niego chcą. On nic nie rozumiał. Nawet tego, że świat jest parszywy.Jateżbymtakchciała.Byćdebilką.–Mirawstajeiodnosidokuchnikubek.–Pożyczyszmi jakieśubranie? –Tak–odpowiadam.–Przygotowałamcikilkarzeczy,alerękawyinogawkibędązakrótkie. –Nieszkodzi.Nigdziesięniewybieram–mówi,poczymszybkododaje:–Toznaczywybieramsię. Niedługosobiepójdę. –Narazieniemówmyotym,dobrze?–proponujeAnka. KiedyMiraprzebierasięwsypialni,patrzymynasiebiebezradnie. –Nicztegonierozumiem–szepczędoAnki. –Poczekaj,widocznietenPedromajakiśzwiązekzjejucieczką. –Dobrze,nieszepczmytak.Zaparzęjeszczekawy. –Pewniesięzastanawiacie,dlaczegomówięoPedrze.–KiedyMiraznówsiadaprzystole,dochodzę downiosku,żelepiejbyłojejdaćjakieśubraniaMaksa.–Mówięonim,botojedynaokazja,żebyonim opowiedzieć.Odebilu,dlaktóregozabrakłomiejscanaświecie.Byłmoimjedynymprzyjacielem.Nie wiedziałotym,bodebileniemająpojęciaouczuciachwyższych.Debilenawetnieumiejączytać.Pedro nieumiał.Alekiedydoniegoprzyszłam,odrazuoddałmiswójbarłóg.Ipobrzdąkałminarozpadającej się gitarze. Wieczorem pogłaskał mnie po głowie i wyszedł. Wrócił po godzinie z kolacją w styropianowym pojemniku. Bardzo wytworną. Kucharz w tej Toskanii dobrze gotuje. Pedro lubił komiksy.Dałammukilka.Wciążjeoglądał.Iwymyślałtreść.Próbowałamnauczyćgoliter,aleniemógł ich zapamiętać. Kiedy doszliśmy do „k”, powiedział: „Nie mogę. Jestem debil”. Dałam spokój. Najgorzejbyłozimą.Pedromarzł.Wdzieńwłóczyłsiępocentrumhandlowym.Wcaleniebyłdebilem. Potrafiłsiętamumyć.Zrobićprzepierkę.Gorzejbyłozsuszeniem.Uniegonicnieschło.Ubraniasuszył nakaloryferachuzieleniarza,ukioskarki,wToskanii.Pedromiałkota,którymiesiąctemuzginął.Mówił na niego „kot”. Kiedyś uświadomił sobie, że kot powinien mieć imię, tak jak on. Poprosił, żebym pomogłamugonazwać.„JaPedro,akot?”,spytał.Niestetyniezdążyłam. Miramilknienachwilę,poczymmówidalej: – Kilka dni temu wieczorem wyszedł jak zwykle i nie wrócił. Nad ranem poszłam go szukać. Sto metrówodToskaniistałradiowóz.Kręciłosiętamkilkupolicjantów.Uciekłam.Wiedziałam,żestałosię cośzłego,bonaziemileżałopudełkozestyropianu,awokółniegorozrzuconejedzenie.Włóczyłamsię przezkilkadni.Spałamwparku.Pedrobyłzaradny.Janie. Mirawyraźniestarasięzapanowaćnadłzami. – Poszłam do tej kioskarki. I niby przypadkiem spytałam, co się stało na tyłach restauracji. „Jakieś bandziory zabiły naszego debila, przepraszam, głupiego Piotrusia”, powiedziała. Dała mi dwa batony z orzechami. Wodę piłam w centrum handlowym. Ale bałam się po nim chodzić. Wszyscy się gapili iodsuwaliodemnie. Niezłypoczątek,myślę,aprzecieżjeszczeniewiemy,cosięstało,żeMirauciekła. – Znałam twój adres – zwraca się do mnie – bo recepcjonistka w Szarotce poprosiła raz, żeby ją zastąpić na dziesięć minut, a tam leżał twój dowód osobisty. Adres był łatwy do zapamiętania. Już wiecie,cosięzemnądziałoprzezostatniemiesiące. –Tak–odzywasięAnka.–Aleniewiemy,dlaczegouciekłaśimieszkałaśuPedra. Mira milczy. Bardzo stanowczo. Czuję, że nieprędko się odezwie. Wstaję, przynoszę jej kawałek czekolady, znów siadam. Nie chcę usłyszeć tego, czego Mira nie chce powiedzieć. To musi być coś strasznego. Nie mylę się. Zwiastuje to już pierwsze zdanie, które pada po długich minutach pełnej napięciaciszy. –Mójojczym…Tosięzaczęłopośmiercimamy.Miałamdziesięćlat…Tenczasspędzonyudoktora Rychłybyłnajlepszymokresemwmoimżyciu.Chciałamtamzostać.Nazawsze.Czytałamksiążki.Było midobrze.PotychdwóchtygodniachwSzarotcemiałamwrócićdodomu.Myślałam,żedoktorzmieni zdanie.Niezmienił.Cobyłopotem,jużwiecie. Wiemy.Niepotrzebnesąpytania.Tylkocodalej? –Proponuję–mówiAnka,zwracającsiędoMiry–żebyśnaraziezamieszkałaumnie.Niestetynie jesteśpełnoletnia,więc… –Zadwatygodniebędę. –Wspaniale.Wobectegobędzieszmogładecydowaćosobie.Maniazałatwiciszkołę,wktórejjej przyjaciółka uczy polskiego. Naradzę się z paroma osobami, które na pewno coś nam doradzą izobaczymy. –Niebędęznikimotymmówić,niechcę.–NatwarzyMiryznówpojawiasięstrach. –Narazietozostawmy.Przyjadępociebiewieczorem. – Chcesz coś poczytać, czy pomożesz mi przy obiedzie? – pytam Mirę, która stoi przed półką zksiążkami. Kiedy obiera warzywa, zastanawiam się, gdzie podziała się jej rogatość. Wydaje się zupełnie inną osobąniżwtedy,wSzarotce. –Dlaczegonicniemówisz?–pytawpewnejchwili. –Niewiem.Chybadlatego,żebrakujemisłów. –Bardzosięboję. –Wiem.Alewszystkobędziedobrze.Nieodrazu,alebędzie–zapewniamją,choćniedokońcawto wierzę.Cośtakiegozostajewgłowienacałeżycie.Nierozumiem,dlaczegoniktnigdyniezorientował się,żeMiręktośkrzywdzi. –PanRychłopytałmnieoojca,toznaczyoojczyma.Kłamałam.Aleniedokońca,boondbałomnie, niczegominiebrakowało. Wolęzniąotymniemówić,żebyniepalnąćczegoś,cojązaboli.NiechjużAnkaweźmietęsprawę wswojeręce.Zdajesię,żenajpierwdziewczynamusizrozumieć,żezostałaskrzywdzonainiemanicdo rzeczy,czyojczymoniądbał,czynie.Postanawiamograniczyćsiędotematówneutralnych. –Możepoobiedziepójdziemykupićjakieśubranie–proponuję. –Nie,niechcęwychodzić. –ZresztąAnkamabutik,tonapewnocościdobierze. –Butik?–dziwisięMira.–Byłampewna,żejestdetektywem.Cośtakiegomówiławszpitalu. –Jużniejest. –Chciałamjejwtedypowiedzieć,aleniezdążyłam,boojczymzabrałmniedodomu.Wszystkodziało siętakszybko. –Dlaczegodałaśjejsłonika? –Wnerwiałomnie,żewciążzamnąchodzi.Myślałam,żejestwścibskimbabskiemnawczasachisię nudzi. Toakuratprawda–Ankajestwścibskaisięnudziła. – Nie – zaprzeczam. – Jest mądrym i dobrym człowiekiem. – Chociaż niekoniecznie widać to na pierwszyrzutoka,pomyślałam.Czasemtrzebanakogośrzucićokiemwielerazy,żebytozobaczyć. –Wiem.Onaodrazupoczuła,żepotrzebujępomocy.Dałamjejtegosłonika,bojestpodobnadomojej matki,takjąpamiętam,ichciałam,żebyodwiedziłamniewszpitalu. –Atyjesteśpodobnadojejcórki,którąstraciła.Usiłowałasiędowiedzieć,cocięgnębi,idlategoza tobąłaziła. – Znalazła ten idiotyczny list. – Mira się uśmiecha. – To ksiądz Marek wymyślił listy do Boga. Powiedziałam,żejestemniewierzącainiemamzamiaruichpisać.Nacoon,żekażdywcośtamwierzy. Takibanał.WbiblioteceRychłymogłamsięwreszciespokojnienaczytać.Przeczytałamkilkarazymity greckie.IkolejnelistypisałamjużdoArtemidy.Spodobałamisię.Uważam,żeświatpowinnastworzyć kobieta.Takajakona.Byłbylepszy.Nieśmiejsię,naprawdętakuważam. – Śmieję się, bo ja też tak myślę. – I zaczynam opowiadać Mirze, jak wyobrażam sobie świat stworzonyprzezKobietę.–GdybyświatstworzyłaBogini,wyglądałbycałkieminaczej.Składałybyśmy malutkiejaja,którepotemsamcewysiadywałybyprzezwielemiesięcy.Dziękitemuniebyłobyżadnych wojen, bo jak ktoś wysiaduje jajo, to nie może wojować, a jak już je wysiedzi, w pocie czoła, to nie chce, żeby jego trud poszedł na marne, i żal mu wysyłać potomstwo na śmierć. Kobieta w tym czasie pracowałaby sobie i od czasu do czasu karmiła wysiadującego faceta. Oczywiście w tym świecie byłybyśmy silniejsze fizycznie, więc nikt nie mógłby nas do niczego zmuszać. Niestety, przewaga, zwłaszcza taka, na którą się nie zapracowało, dana od natury, strasznie demoralizuje. Nad tą kwestią muszęjeszczepomyśleć. ChciałamMiręrozbawić,aleonasięnieśmieje. –Mniesięspodobało,żeArtemidajesttakasilna,niezależnaiżadenfacetjejniepodskoczy. –MojaprzyjaciółkaWeronikaznawszystkiemityiwciążsiędonichodwołuje.NiedoBiblii,tylko właśniedomitów.MieszkanaMazurach.Zabioręciętam.Polubiszją. – Ona nie powinna chodzić do zwykłej szkoły – stwierdza Jolka po tym, jak opowiedziałam jej historię Miry i poprosiłam, żeby wzięła ja do swojej szkoły. – Może nie dać rady, załamie się i znów będąkłopoty.Unasjestzakuwanie,mamynauczycielitypu„jestempedagogiemibędęodwaswymagał”. Mówiłamci.Alenajgorsze,żemazaległości. – Uważam, że sobie poradzi. – Nie wiem, skąd ta pewność. – Maks pomoże jej w przedmiotach ścisłych,humanistyczneprzerobisama.Jestzdolnaiinteligentna.Będzieszmiałazniejpożytek,bodużo czyta.Spróbujmy.Lepiej,żebyniewracaładopoprzedniejszkoły.Onamusiwejśćwnoweśrodowisko, w innej dzielnicy, poznać nowych ludzi i uwierzyć, że jest normalną, zwykłą nastolatką, od której wymagasięnormalnychrzeczy. –Obyśmiałarację–powiedziałaJolkawzamyśleniu.–Zgoda.Zobaczę,cosiędazrobić. Już wiem, że stanie na głowie, żeby Mirę przyjęto do jej szkoły. I że w razie czego będzie o nią walczyć,jakowszystkichswoichuczniów,którzymająkłopoty. –Dziękuję.Czylico,weźmieszMirępodswojeskrzydła? –Wezmę.Tylkożeteskrzydłaoddawnasąpodcięte. –Alenadaljemasz.Janigdyniemiałam.Conajwyżejmałewyrostki. TakwięcwponiedziałekMiraidziedonowejszkoły.Trochęsiętegoobawiamy,bodziewczynajest jeszczewmarnymstanie.Iczęstosięnajeża.Cobędzie,jeśliodrazuwszystkichdosiebiezrazi?Trudno, wrazieniepowodzeniapójdziedopracy.Ktowie,możepotakichprzeżyciachitakdługiejprzerwieto lepszerozwiązanieniżdobreliceum. Rozdziałpiąty Maniu,zobacz,mamtopismo,wktórympracujeMarta.–Makswręczamipierwszynumermagazynu odziwnymtytule„Paradoks”. –Ico,fajne?–pytam. –Niewiem.Tymipowiedz.Toprzecieżpismodlakobiet. –Moimzdaniem,tosąniedorzecznepodziały.Dlakobiet,dlamężczyzn. KartkujęperiodykMarty,któryrzeczywiściejestprzeznaczonydladojrzałychludzi.Dlatakichjakja istarszych.Oprawagraficznaskromnaigustowna.Idędodziałuzmodą.Niemamłodychanorektycznych modelek ani mydłkowatych modeli, są tylko panie i panowie po pięćdziesiątce. Skąd ich wzięli? Izwyczajneciuchy.Mojąuwagęprzykuwajązdjęciabutiku,wktórymsąsprzedawane.Toprzecieżsklep Anki!Zdjęciakrawcowychemerytek,któresięśmieją,jakbywłaśniewygraływtotolotka.Izdjęcie…No tak,zdjęciemojejmamyirozmowaznią.DalejzdjęcieAnkiiteżrozmowaznią.Azatemjejbutikzrobi terazfuroręwcałejWarszawie.Ciekawe,czytoreklamaiAnkamusiałazapłacić,czyteżwtensposób Martaspłacadługwdzięcznościwobecniej.Azresztą–czytoważne?Reklamastanikówdlaseniorek– szerokieramiączka,żadnychkoronekanikokardek.Odrazukupiędwa.Cokoniecznietrzebaobejrzeć wkinie,wteatrze,wmuzeach,wgaleriach.Coidlaczegotrzebaprzeczytać.CosiędziejewPolsce.Co się dzieje na świecie. Kuchnia dla tych, co nie lubią gotować ani tyć. Zajęcia dla seniorów: kursy, gimnastyka, wycieczki. Wolontariat dla seniorów, sprawdzeni lekarze dla seniorów, darmowe badania bez konieczności kupna kosmicznych garnków za dziesięć tysięcy, porady prawne, pożyteczne adresy internetowe.Dokądzabraćwnuka,żebysięnienudził.Inicdlamłodych,pięknych,zdrowychibogatych. Dwasporewywiady,kilkafelietonów:osztuce,oteatrze,artykułokradzieżachmetodąnawnuczka. –Świetnepismo–informujęMaksamyszkującegowlodówce.–Jestnaprawdędlaludziwnaszym wieku.Kupięsobiewreszciedobrystanik.Iniktmnienieokradniemetodąnawnuczka. –Pewniedlatego,żeniemaszwnuczka. – Kradną też na wnuczkę. Moim zdaniem szybko zbankrutuje, bo jest za mało reklam. Ale mogę się mylić, bo nasze społeczeństwo błyskawicznie się starzeje. Będziemy takie pisma kupować. Czy miałeś kontaktzMartą? –Tak.Dostałapierwsząpensjęijest…Niewiem,jaktonazwać.Chybaszczęśliwa.Nigdyniebyła takapogodna.Mazapałimnóstwopomysłów.Niepoznajęjej. Oironio.Przeztylelatmiałtękobietęuswojegobokuisięnaniejniepoznał.Alenamniepoznałsię odrazu.WprzeciwieństwiedoMarcela,któryniepoznałsięnamnie,zatoodrazupoznałsięnaSylwii. Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że Marta tak doskonale sobie poradzi. Ja tu staram się, żeby życie mojejbohaterkibyłoprawdopodobne,awokółmnienacodzieńdziejąsięcuda.Choćbymojamama.Po osiemdziesiątce zaczęła się spełniać zawodowo. I prowadzi też klub dla pań w swoim wieku. W ich gronie pojawiło się również kilku panów. „Ale wiesz – powiedziała mama – nie po to, żeby ich obszywać.Oniprzychodząnapodryw”. Maks, widząc, że oddałam się rozmyślaniom, usiadł przed telewizorem. Pokazują demonstracje, przeciwko uchodźcom, potem drugą, która chce wyrazić poparcie dla uchodźców. Robi mi się słabo. Skoro nawet dla poczciwego Pedra nie było miejsca w tym kraju, jak znajdzie się dla paru tysięcy imigrantów? Przypominają mi się słowa znajomej Francuzki, mojej dawnej sąsiadki, która w latach osiemdziesiątychzamieszkaławPolsce.„Wiesz,tobyłdlamnieszok,żeniktniechcezaprosićmniena Wigilię.Nawetmojapolskaprzyjaciółkapowiedziała,żeprzeprasza,aletoświętorodzinne.Odtejpory wczasieświątwyjeżdżamdoFrancji”.Tacyjesteśmy. –Wiesz,Maks,tacyjesteśmy.Powinniśmysięwstydzić. –Aczegodokładnie?–Maksjużprzywykł,żewypowiadamnagłosswojemyśli,więcnieokazuje większegozdziwienia. –Nawszelkiwypadekwszystkiego.WtymrokuzaprosimynaWigilięwszystkiesamotneosoby,jakie znamy,dobrze? –Azmieszcząsiętutaj?–Maksrozglądasiępopokoju,którymaokołodwudziestumetrów. –Zrobięszwedzkistół. –Wigilianastojąco? –Każdygdzieśsobieprzycupnie. –Świetnypomysł.–PotwarzyMaksa,naktórejbłąkasiępowstrzymywanyuśmiech,widzę,żejest innego zdania. – Pomogę ci pakować prezenty. Tylko proszę, nie zapraszaj tego menela, co mówi do ciebie„szefowo”.Onmniewnerwia.Ledwiezaparkujęsamochód,atenwyrastajakspodziemiipyta, czymapopilnowaćsamochodziku.Kupięmużelaźniaka.Niechsobiepilnuje. –Niemówonimmenel.ManaimięRomek.Kiedytutajzamieszkałam,byłmojąjedynąbratniąduszą. Uśmiechałsięnamójwidok,itotylkozazłotówkę.Apozatym,zauważ,onwyglądacałkiemschludnie. Pewniemarodzinę,jużdawnobysięwykończył,gdybyjakieśkobietyoniegoniedbały. –Niepowinnaśdawaćmupieniędzy.Gdybyniktmuniedawał,tobymusiałprzestaćpićiznalazłby sobiejakąśpracę. –Pięknajesttatwojawizjaświatailudzkości.Alewiesz,nawetOsiatyńskidaje,ajawsprawach alkoholowychpolegamnanimjaknaZawiszy.Zresztą,jakczasemRomkowiniedam,boakuratzabrakło mi drobnych, to potem przez cały dzień widzę jego twarz i mam ochotę pobiec, odnaleźć go i dać mu pieniądze,żebytylkoznikłamisprzedoczu. Makswybuchaśmiechem. –Notolepiejjużmudawajtęzłotówkę.Aleniewięcej,dobrze?AproposWigilii.Iwonanapisała,że przyjedzie. –Świetnie.TobędzieWigiliabezkroplialkoholu–informuję. To aluzyjne zdanie wymknęło mi się bezwiednie. Żałuję, że je wypowiedziałam, czuję, że sprawiło Maksowiprzykrość. Odrywawzrokodekranu,naktórymakuratpłonądomywjakimśsyryjskimmieście,apoulicybiegają zrozpaczeniludzie.Ciekawe–wogóleniewierzęwto,cowidzę.Iniewierzę,żepotemzjemkolację, wezmęprysznicipołożęsiędociepłegołóżka.Żałuję,żezgodziłamsięnatelewizorwdomu. –Zgaszę–mówiMakszrezygnacją.–Światjestbezsensu.Nicztegonierozumiem. Niewiem,comanamyśli.Chybatosamocoja.Wpokojuzapadacisza,wktórejgłosMaksabrzmi bardzosmutno. –Tak.Iwonapije.Powiedziałami.Zresztąsamzauważyłem.Tyteż,jakwidzę.Obiecała,żecośztym zrobi.MożepowinnawrócićdoPolski.Jestjużnaemeryturze.Niemadziecianimęża. – Porozmawiacie o tym, jak przyjedzie. To dla niej trudna decyzja. Przecież w Kanadzie spędziła większośćżycia.Matamprzyjaciół.IlubiToronto.–MakswyraźnieniechcedalejrozmawiaćoIwonie. Milczy.Zmieniamtemat.–Jutrowpadnędomamy.Możemnieniebyć,kiedywrócisz. –Martapowiedziała,żezrobiłazniąwywiaddopisma. –Tak,mamastraszniesięwnimmądrzy–odpowiadamześmiechem. –Natematmody? –Nietylko.Równieżnatematyżyciowe.–Sięgampo„Paradoks”.–Mówinaprzykładtak,posłuchaj: „W trakcie każdego spotkania każdej z nas wolno powiedzieć tylko o jednej chorobie, tylko o jednym wnukulubprawnuku,pokazaćtylkodwazdjęcia.Jestcałkowityzakazopowiadaniasnów.Zatodowoli możemyrozmawiaćostrojach,książkach,sztuce,podróżach”.„Podróżujecie?”,pytaMarta.„Oczywiście –odpowiadamama.WewrześniubyłamwSopocie.Mojacórkawtymczasieususzyłamojekwiaty.Już jej to wybaczyłam”. Ale wyobraź sobie, że jedna z nich wybrała się do Kenii. Trzy lata odkładała pieniądze na tę podróż. To było jej wielkie marzenie. Zrobiły dla niej wyjątek i mogła pokazać pięćdziesiątzdjęć.Wiesz,ilemalat?Osiemdziesiątcztery. Umamy,jakzwykle–salonkrawiecki.Zdejmujęzkanapyconajmniejtuzinszpilekiopadamnanią całymciężaremswojegozmęczonegociała. –Zmęczonajesteś?–pytamama. –Ipsychicznie,ifizycznie.Aleniewiemodczego. –Notoniesiedźcałyczasprzedkomputerem–radzimama.–Zapiszsięnajakieśzajęciaalbokurs. My na przykład zaczęłyśmy chodzić na gimnastykę dla seniorów. Ale chciałabym też zrobić kurs komputerowy.Myślisz,żeniezapóźno? –Nie,napewnonie–odpowiadambezcieniaironii.–Tybyśsięnauczyłanawetjazdynamotorze, gdybyśchciała. –Omotorzeniemyślałam,alesamochódtochciałabymumiećprowadzić. –Nigdydotegoniedopuszczę–oświadczamcałkiempoważnie,jakbymiodebrałopoczuciehumoru. –Żartowałam.Niemuszę.Mieciomniewozi–mówiześmiechemiprzyglądamisięwzrokiem„nic nieujdziemojejuwagi”.–Czycościęgnębi? –OstatniodużomyślęoRóży.Naprawdęnicniewieszojejmłodzieńczejmiłości? –Nietrzebadotegowracać.Każdyprzeżyłjakąśnieszczęśliwąmiłość. –Tyteż? –Tak.Itwójojciec,ibliźniaczki,którekochałysięwjednymmężczyźnie. –Szkoda,żeniemiałbratabliźniaka. –IMiecio.Takcierpiał,żechciałsięnawetzabić. –Alejamampoczucie,żeRóżachciałaby,żebyśmypoznałyjejtajemnicę.Możenieprzedśmiercią, aleteraztak.Tominiedajespokoju. –Niewygadujgłupstw.Umarlijużniczegoniechcą.Możetylko,żebyichzostawićwspokojuiod czasudoczasupołożyćkwiatynaichgrobie.–Wymownespojrzenie,naktórezasłużyłam. Na razie nie chcę mamie mówić o córce Róży. To byłby dla niej wstrząs i pewnie rozpoczęłaby poszukiwanianawłasnąrękę. –Czylinicniewiesz. –NiestetyJanek,kiedypytałamgooRóżę,prosił,żebymsiętymniezajmowała.„SkoroRóżatrzyma swojesprawywtajemnicy,trzebatouszanować”,mówił.Przyznałammurację.Niechkażdyzabierado grobu,cochce.Niemasztakichrzeczy? –Jasne,żemam.Itoile.Wolałabym,żebyniktnigdysięonichniedowiedział–odpowiadam,robiąc błyskawicznyprzeglądswoichskandalicznychzachowańzbliskiejidalekiejprzeszłości. –Samawidzisz.Zemnąjestpodobnie. –Niewyjawiaszswoichtajemnicwewspomnieniach? –Cośty!Laurabyłabyzgorszona. –Laura?Lauraniczymsięniegorszy.Tojabyłabymzgorszona. –Apodobnojesteśtolerancyjna. –Alenieprzesadnie. Mamazamyślasięnachwilę.Maskupionąminę,jakbyusiłowałasobiecośprzypomnieć. –Potym,jakIguśnasodwiedził,niemożesztegopamiętać,byłaśbardzomała,ojciecprzezwieledni chodził jak struty. Niedługo potem pojechaliśmy do jego ojca, który zaprosił nas na swoje urodziny. I strasznie się pokłócili. Nie wiem, o co poszło. Słyszałam tylko podniesione głosy dochodzące z gabinetu. I chociaż mieliśmy zostać na noc, wróciliśmy do domu. Byłam zła. Ponad sto kilometrów wrozklekotanymtrabancie.Zmałymdzieckiem.Czyliztobą.Janekmnieprzeprosiłizapewnił,żemusiał takpostąpić.Żeposzłoocośważnego.Jużsięniezobaczyli.Twójdziadekczasemdzwonił,aleJanek rozmawiałznimkrótkoichłodno.Myślę,żetobyłbłąd.Trzebaludziomwybaczać.Zwłaszczastarym. Półrokupóźniejdziadekumarł. Mamazbieraszpilkizestołuiwbijajewczerwonąaksamitnąpoduszeczkę.Czuję,żetojeszczenie koniec,więcsięnieodzywam. – Róża od początku traktowała cię jakoś… – Mama się zastanawia, jakiego słowa użyć. – Jakoś dziwnie. –Czylijak? – Jakbyś była jej córką. To mnie denerwowało. Ale po jakimś czasie uspokoiłam się. Dzięki niej mogliśmywyjśćdokina,doteatru.Chodziłaztobąnaspacery,którychjaniecierpiałam.Uznałam,żenie maniczłegowtym,żedzielęsięswojącóreczkązkimśżyczliwym,mądrym,hojnym,botojejwyjdzie tylkonadobre.Imiałamnadzieję,żetodobrojakośdoRożywróci.Iwróciło,bojąkochałaś.Mimoto onadałanamdużowięcejniżmyjej.Nigdyniezdołaliśmysięjejodwdzięczyć.Ateraz…Terazjestza późno.Jakzawsze. Potymostatnimjejzdaniuniemamjużwątpliwości:powinnamodnaleźćcórkęRóży.Alesprawanie jest taka prosta jak w przypadku Karola, kiedy wystarczyło cierpliwie posiedzieć na Nowym Świecie, pijącdrinkaigapiącsięnaprzechodniów. –Tymniechybaniesłuchasz–docierajądomniesłowamamy. –Acomówiłaś? –ŻeRóżaniechciałaodwiedzaćojca.Pojechaładopieronapogrzeb.Icałyczasmiałatakąsztywną twarz. Nie uroniła ani jednej łzy. Nie położyła kwiatka na jego grobie. On musiał ją skrzywdzić. Tak czuję. Przy kolacji próbuję wreszcie opowiedzieć Maksowi wydarzenia sprzed ponad sześćdziesięciu lat, alewszystkomisięplącze.Tooczywiste–Iguśwjednąnoczakrapianąalkoholemniemógłmiprzekazać składnie,bezluk,tejskomplikowanejhistorii. Makssłuchauważnie,aleponieważmojaopowieśćcorazbardziejsięgmatwa,wkońcumiprzerywa. – Teleszko znał przybranych rodziców córki Róży. Kiedy matka Igusia, to idiotyczne nazywać tak staregoczłowieka,byłauTeleszki,mogłajednakzdobyćjakieśinformacje. –Nicjejniepowiedział.Honormunatoniepozwalał.Przysiągłtymludziom,żenigdynikomunie ujawniichdanych.Prosiłjątylkoowybaczenie. –Notoklops.Bezichnazwiskanicsięniedazrobić.Nietrapsiętym. –Nieumiemsięnietrapić.Maszścisłyumysł.Liczyłam,żewpadniesznajakiśpomysł. –Niestetyniewpadłem. Mam chaos w głowie i znów cierpię na bezsenność. W moim życiu ostatnio pojawiło się za dużo nowych wątków. Za dużo nowych ludzi, którzy angażują mój czas i emocje: Mira, córka Róży, Iwona, trojewnuczątwdrodze.„Ha,ha,ha–troje?”,rechoczeStrofa.Notak.Nie,jednaknie–przecieżdziecko Marcelaniebędziemoimwnukiemlubwnuczką.Pochwilidochodzędowniosku,żewpewnymsensie będzie. W nocy wstaję ostrożnie, żeby nie obudzić Maksa, i szkicuję plan działania: 1. Jeszcze raz porozmawiać z Igusiem; 2. Pojechać do domu dziadka – a nuż zostały po nim jakieś dokumenty; 3. PomyszkowaćwmieszkaniuRóży.Zaraz,agdziejestpomarańczowawalizeczka,którąodniejzabrałam? Po półgodzinnych poszukiwaniach wreszcie uprzytamniam sobie, że cały czas wożę ją w bagażniku. Wkładampłaszcznapiżamęiidęnadół. Nocjestchłodna,bezksiężycowa.Opodalmojegosamochoduktośstoi.Cofamsięokrok. – Szefowo, śmiało i bez lęku, to ja. Pilnuję samochodzików – woła do mnie Romek, facet, któremu czasemdajęparęzłotych.Chryste,onnaprawdęichpilnuje! –Aledlaczegopannieśpi?Jestdrugawnocy. – Przecież mówię: pilnuję samochodzików – odpowiada zdziwiony. – Nie wszystkich, ma się rozumieć. –Amojego? – Od zachodu do wschodu słońca, szefowo. Jak bum-cyk-cyk – zapewnia i wali się w wątłą klatkę piersiową. –Niemamprzysobiepieniędzy–tłumaczęsięzzażenowaniem. –Panitoizadarmoszkępopilnuję.Bopaniąlubięiszanuję. –No,dzięki.–Wyjmujęwalizkęzbagażnika.–Jestemwzruszona. –Rozumię.Jateżmammiętkieserce. –Niechsiępannieprzeziębi. –Spokojnagłowa.Jestemzahartowany.–JakMira,przychodzimidogłowy.–Dobranoc. Wracamdomieszkania,robięsobiedzbanekherbatyiniemalznabożeństwemotwieramwalizkę.Na wierzchu leży kilka zdjęć młodego, bardzo przystojnego mężczyzny. To pewnie Pawełek. I jedno, na którymsąrazem.Różasięuśmiecha.Ślicznatwarzzdołeczkamiwpoliczkach.Jeszczetrochędziecinna. Szczupłafigura.PawełekobejmujeRóżęwpasie.Pluszowymiśzczerwonymserduszkiemnaszyi.Na pewno prezent od Pawełka. Od palanta, który złamał jej serce i życie. Spłowiała kartka w kratkę zapisana drobnym męskim pismem, też spłowiałym: „Różyczko, wszystko będzie dobrze, nie płacz. KochamCięichcę,żebyśzostałamojążoną.Uwierz,potrafięprzekonaćTwojegoojca.Napewnosię zgodzi.Jeślinie–zabioręCięstądiwywiozęnadrugikoniecPolski.Tomojedzieckoiniepozwolę, żeby ktokolwiek was, nas skrzywdził. O trzeciej będę czekał pod szkołą. Twój P”. Może miał dobre intencje,aletojednakpodłeuwodzićpiętnastolatkę,apotem–hopdołódkiitylegowidzieli.O,laurki ode mnie, związane czerwoną wstążką: „Dla ukochanej cioci Róży z okazji imienin”. „Dla cioci Róży wdniuurodzin”.Pierścionekzniebieskimoczkiem.OdPawełka?Skróconyakturodzenia.Świadectwo chrztu–RóżaMariaTeleszko.Nieważnedowodyosobiste.Wnajstarszymwidzęzdjęciebardzopięknej i bardzo poważnej Róży. W ostatnim – kobiety po siedemdziesiątce. Tego, którym posługiwała się w ostatnich latach życia, brakuje. No tak – po śmierci człowieka jakiś urząd chyba zatrzymuje jego dowódosobisty.Prawojazdyz1975roku.CzyRóżaprowadziłasamochód?Nie–nigdy.Kilkalistówod przyjaciółkiRóży–Kasi,którajeszczeżyje.Powinnamsięzniąspotkać.Starekalendarzyki.Kartkujęje: „Urodziny Janka”, „Urodziny Mani”, „Pralnia”, „Książki do biblioteki”, „Wystawa Malczewskiego”, „OdebraćManięzeszkoły”,„UrodzinyEwy”.Piątylipca.KimjestEwa?Znamwszystkichludzi,którzy bylimniejczybardziejobecniwżyciuRóży:dwóchkolegówzpracy,kilkakoleżanek,dwieprzyjaciółki. Ale żadna z nich nie miała na imię Ewa. Urodziny Ewy zaznaczone są we wszystkich kalendarzykach. Równieżwostatnim.Czyżbytobyłoimięjejcórki?Aleprzecieżniemogłanadaćjejimienia.Odebrano jąRóżyodrazupoporodzie.Możenazwałacórkę,żebymiećpoczucie,żeistnieje.Piątylipca.Próbuję sobie przypomnieć, co Róża robiła każdego roku na początku lipca. Bezskutecznie. Kilkanaście nekrologów.WśródnichmatkiRóżyimatkiIgusia,mojegoojcaikilkuartystów,którychceniła.Artykuł wycięty z gazety, nie, to jakiś wywiad. „Rozmowa z Pawłem Nowakiem o tym, jak osiągnąć sukces”. Czwarty września 1993. Ze zdjęciem Pawła Nowaka. Aha – Pawełek, tylko o ponad czterdzieści lat starszy. Nie chce mi się czytać o tym, co Pawełek ma do powiedzenia na temat sukcesu, więc tylko przebiegam wzrokiem tekst – ani słowa o Róży. Ostatnie zdania wywiadu: „Nigdy nie wolno się poddawać.Sukceswymagawalki”.ZgadzamsięzPawełkiem.ZłotymedalikzMatkąBoską.Różabyła niewierząca. Pewnie dlatego trafił do walizki. Świadectwa szkolne. Matura – same piątki. Dyplom uniwersytecki–piątka.Zaświadczenieoniekaralności.Kopertaznapisem:„DlaMarii”.Czylidlamnie. Skorotak,mamprawootworzyć.Idęponóżdopapieru–niechcęuszkodzićkoperty.„UkochanaMario, w tej walizce są bardzo cenne znaczki, które teraz, po mojej śmierci, należą do Ciebie. Wszystko, co mam, należy do Ciebie. Również moje chore serce, które teraz, kiedy czytasz ten list, jest już martwe. GdybyjednakwTwoimżyciupojawiłasiękobietapodającasięzamojącórkę,proszę,podzielsięznią. Tonaprawdębędziemojacórka.Niestetyniconiejniewiem.Nawettego,jaksięnazywa.Onachybateż niewieomoimistnieniu.Wprzeciwnymraziepróbowałabymnieodnaleźć.Piszęotymtaknawszelki wypadek.BardzoCiękocham.TwojaRóża.5lipca2005”.Czylicałeżycieoniejmyślała,obchodziłajej urodziny.Ipewniemiałanadzieję,żekiedyśjąodzyska.Szukałajej?Raczejnie,poprostuczekała. –Dlaczegopłaczesz?–docieradomniegłosMaksa. Oglądamsięiwidzę,żestoiwdrzwiach. –Japłaczę?–Dotykampoliczka.Rzeczywiściejestmokry.Niewiedziałam,żepłaczę.–Dlaczegonie śpisz? – Bo zaniepokoiło mnie, że nikt mnie nie spycha z łóżka. Co to? – Maks podchodzi, podaje mi chusteczkęisiadaobokmnie. –WalizeczkaRóżyzpamiątkami.Przeglądamje. –Znalazłaścoś? –Nic,comogłobynaprowadzićmnienaśladdziecka.Jużniewielezostało. Maks patrzy na dno walizki, gdzie leży jeszcze plik widokówek, trochę listów, jakieś legitymacje, biletymiesięczne,pukieljasnychwłosów. –Patrz,czyjeśwłosy.Chybajakiegośdziecka.–Makswydajesięzdziwiony. –Moje.Mamateżmatakipukielwszufladziekomody.Niektórzyludziezbierająnawetmlecznezęby swoichdzieci.Jateżtorobiłam.Ciekawe,gdziesiępodziały.Wrzucałamjedodrewnianegopudełeczka. –Znówpłaczesz.Proszęcię. –Notak,bojakwidzęmałegoKacpraimałąLaurę,zawszebudzisięwemnietęsknota.Mamochotę ichpoprzytulać.IRóżęteżzamałoprzytulałam.Prawiewcale.Dlaczegozawszejestzapóźno? – Maniu, nie wiem. Tak już jest. Chyba nie wierzymy, że nasi bliscy umrą, a dzieci dorosną – odpowiada Maks i na jego twarzy pojawia się mój ulubiony uśmiech. – Ale może my zdążymy się poprzytulać.Tymnie,ajaciebie. –Dobrze.–Ocieramłzy.–Imamęteżtrzebabyczęściej.ChociażonamaMietka. –Nieszkodzi.Każdyprzytulainaczej.Ciekawe,dlaczegoRóżanieotwierałalistów. –Wszystkieotwarte–zapewniam. –Wwalizcejestkilkazaklejonychkopert. – Rzeczywiście. – Teraz je zauważam. – O, to wszystko listy od dziadka Teleszki. Raz, dwa, trzy, cztery,pięćprzeczytanychitrzynieotwarte. Szybkoprzebiegamwzrokiemtreśćtychotwartych.TeleszkoprosiwnichRóżęospotkanie:„Przyjedź do mnie, porozmawiajmy. Jestem już stary, chcę Ci wyjaśnić, dlaczego tak postąpiłem. Dziś mam wątpliwości,czysłusznie,alewtedybyłempewny,żerobiętodlaTwojegodobra”.Wkażdymzlistów jestpróbanawiązaniakontaktuzRóżą. BiorędorękitrzynieotwarteipatrzępytająconaMaksa. –Śmiało.Niemawyjścia–zachęcamnie.–Chcesz,żebymjatozrobił? –Nie.Muszęsama.Niechcęobciążaćtwojegosumienia. Sprawdzam daty na stemplach. To ostatnie listy. Zaczynam od najstarszego. „Chciałbym przed śmiercią uporządkować swoje sprawy. Zarówno spadkowe, jak i duchowe. Jeśli zawsze będziesz odkładać słuchawkę, to drugie się nie uda”. W kolejnym podobnie: prośba, by Róża przyjechała. Wyjaśnienia. I kilka twardych słów: „Jestem Twoim ojcem. Chyba na stare lata coś mi się od Ciebie należy. Choćby dlatego, że Cię wychowałem i utrzymywałem w czasie tych niedorzecznych studiów. Historiasztuki.Toniestudia,tohobby”.Iostatni,napisanykrótkoprzedśmiercią. –Jużrozumiem–mówiędoMaksa.–Przestałaotwieraćlisty,bomiaładośćtejojcowskiejbuty.Ani razu nie okazał prawdziwej skruchy, nie przyznał, że ją skrzywdził. Róża wrzucała te listy do walizki, czyli mimo wszystko były dla niej jakoś ważne, ale ostatnich już nie chciała czytać. Może szkoda. Posłuchaj: „Różo, ukochana córko, nie będę zapewniał o swojej miłości do Ciebie. Za późno. Wiedz jednak,żebardzomiCiębrakowało.Przyznaję,źlepostąpiłem.Jeślipotrafisz,wybaczmi.Niewielemi już czasu zostało. Kwestie spadkowe omówiłem z Jankiem. Wszystko Ci przekaże. A teraz, z ciężkim sercem, przekazuję Ci informacje, do których masz prawo. Twoją córkę adoptowali państwo Elżbieta iEdwardLipcowiezeSzczecinka.Ichdokładnegoadresunieznam.Anijejimienia.Jestchoranaserce. Jakty.Wysyłałemimpieniądzenaleczenieioperacjęprzezadwokata”. –Tojużcoś–mówiMaks.–MieszkająwSzczecinku. – Nie mogę uwierzyć. Byłam przekonana, że mój dziadek był poczciwym człowiekiem. Jak mógł to zrobić!AtegoPawełkatobym… –Naprzykładoskalpowała,prawda? – Na przykład. Tym właśnie jest sukces – podaję Maksowi wywiad z Pawłem – że się zostawia piętnastoletnią dziewczynę na pastwę losu? Mógł ją przecież stamtąd zabrać. A teraz co? Jak znaleźć kobietę,którejaniimienia,aninazwiskanieznam? –Alewiesz,jaksięnazywająjejprzybranirodzice. –Tozamało.Pewniemanazwiskopomężu. –Chodźmyspać.Dzisiajjużnicniewymyślisz. Maksmiałrację–jużnicniewymyśliłam.Zasnęłam.AweśniepostanowiłamjechaćdoSzczecinka. Kiedy w ostatniej chwili wchodzę do przedziału, współpasażerowie patrzą na mnie z niechęcią. W myśl zasady – kto pierwszy, ten lepszy. Facet, który ma miejsce naprzeciwko mojego, wydaje się rozczarowany, że nie będzie mógł siedzieć z wyciągniętymi nogami. Ktoś je, ktoś czyta, ktoś już śpi. Aktoś,sądzącpozapachuwprzedziale,zapomniałsięumyć.Popółgodziniezrywamsięiidędowagonu restauracyjnego. Chce mi się pić. Pociąg co chwilę zwalnia i wlecze się niemiłosiernie. Czasem staje iprzepuszczatejadąceznaprzeciwka. WreszciedocieramdoSzczecinka. Anka uprzedziła mnie, że w dobie ochrony danych osobowych nikt mi nie udostępni informacji dotyczących Lipców. Miała rację. W urzędzie miasta w ogóle nie chcą ze mną rozmawiać. Na policji grzecznie proszą, żebym nie zawracała im głowy. Wchodzę do kilku sklepików, w nadziei, że w takim małym mieście wszyscy się znają. Na próżno. Pracują w nich sami młodzi ludzie. A może trzeba by zaczepiaćstaruszków,którzymogąpamiętaćLipców. Strofa umiera ze śmiechu. „Przestań – strofuję ją. – Takie chałupnicze metody bywają bardzo skuteczne”. – Przepraszam – zagaduję drobną staruszkę z laseczką. – Proszę pani, potrzebuję pomocy. Szukam państwaLipców.Możepaniwie,gdziemieszkają. Pytaniejestidiotyczne,bonajprawdopodobniejjużnieżyją. – Lipcowie? No pewnie – odpowiada staruszka. – Kiedyś tutaj mieszkali. Ale to było dawno. Ona pracowałanapoczcie,tak? –Właśnie–przytakuję. – A on… On chyba uczył w szkole. Mieli córeczkę Izę. Ładną czarnulkę. Chodziła do szkoły muzycznejzmoimsynem.Onagrałanaskrzypcach,onnaakordeonie.Strasznebyłozniejchuchroimiała choreserce.AmójsynSławekto… –AgdzieterazmieszkająLipcowie? – Przecież mówiłam, że mieszkali. Wyjechali stąd po śmierci Izy. Umarła po porodzie. Osierociła córeczkę. Pamiętam, bo wyszłam wtedy z psem nad jezioro i spotkałam panią Lipcową. Siedziała na ławceistraszniepłakała. Czujęsiętak,jakbymnachwilęodzyskałakuzynkęiodrazująstraciła.Czyliterazpowinnamszukać wnuczki. –AmążIzy? – Nie miała męża. Ludzie gadali, że zaszła w ciążę z jakimś dyrygentem. Grała w orkiestrze, chyba wPoznaniu.WpołowieciążywróciładoSzczecinka.Apojejśmierciwyjechaliztąwnuczką.Niewiem dokąd. –Ajakonasięnazywała? –Niewiem. –Możeichsąsiedzicoświedzą. –Lipcowiemieszkaliwpięknymdomunadjeziorem.Zdawnychmieszkańcówtejulicynikogojużnie ma.Alemogępopytać,jakpanichce. –Dziękuję,wrazieczego,proszęzadzwonić.–Staruszkabierzezmoichrąkwizytówkę,wpatrujesię wniąprzezchwilę,poczymchowajądotorebki. –Izępochowanonamiejscowymcmentarzu,prawda? –Notak.Anibygdziemielijąpochować?Notopowodzeniażyczę–mówiinaodchodnymdodaje:– Staredzieje. Zostajęnaeleganckim,wybrukowanymkostkąBaumadeptakuwstyluunijnoeuropejskimijedyne,co miprzychodzidogłowy,topojechaćnacmentarz. W biurze informują mnie, gdzie jest grób Izabeli Lipiec. Jak to możliwe, że cmentarze są prawie zawszewyludnione,alegrobytonąwkwiatachipaląsięnanichznicze?Czyludzieodwiedzajązmarłych w nocy? Bez trudu odnajduję grób swojej siostry ciotecznej. Na płycie stoi doniczka z chryzantemami i dwa płonące znicze. Rozglądam się. Kilka grobów dalej jakiś mężczyzna grabi liście. Pewnie pracownikcmentarza. –Czyktośdzisiajtubył?–pytam,wskazującnagróbIzabeli. –Nie.Tojadbamotengrób. –Naczyjąśprośbę? Milczyipatrzynamnieniechętnie.Pewnieludziepłacąmuzatakieusługi.Szarastrefa. –Chodzimitylkookontaktztąosobą.Tomojakrewna,którejoddawnaposzukuję. –Niepomogę.Możewbiurze–odpowiadaisięodwraca. –Tammajątylkodanerodziców.Amniechodziojejcórkę. – Ta pani przychodzi tu dwa, trzy razy do roku. W dniu urodzin zmarłej i w rocznicę śmierci albo pierwszegolistopada–mówi,nieprzerywającgrabienia. Wracam,żebydokładniesprawdzićdatynapłycie:5lipca–28października. – Proszę pana, zostawię swoją wizytówkę. Jeśli się pojawi, proszę powiedzieć, żeby się ze mną skontaktowała.Bardzominatymzależy. –Dobrze,aleniewiem,czyjąspotkam.–Wycieraręcewspodnieibierzezmoichrąkwizytówkę. Możepowinnamdaćmuparęzłotych,alejakośminiezręcznie. –Czymapanwolnyznicz? –Anomam.Stojątamnaławce.Niechsepaniweźnie–odpowiada. Płacęmu,zczystymsumieniem,żejednakniezanic. DworzecCentralnyporemonciewyglądaprawietaksamojakprzedremontem,alemożetakmisię tylkowydaje.Możejestemmalkontentką.Albopoprostujestembardzozmęczona.Tak,chybatodrugie– bolimniegłowa,anogimamjakzołowiu.Wkońcuniemaldwadnispędziłamwzapyziałychpociągach. Jednązzalettego,żesięmafajnegofaceta,jestto,żekiedywysiadaszzpociągu,onczekaprzydrzwiach ipodajecirękę.Generalnietoniepotrzebujętego,aletymrazemtak. –Dziękuję–mówiędoMaksaicałujęgowusta.–Opowiemciwdomu,dobrze? Warszawajestjużpusta.ZerkamnaMaksa.JakżeoninaczejniżMarcelprowadziauto.Napoczątku wydawało mi się, że nudno. Teraz wiem, że przywykłam do łapania się za uchwyt, do brawurowego wyprzedzania, do przejeżdżania na pomarańczowym świetle. Przywykłam do tego, że kiedy jadę jako pasażerka,trzebagnaćnaprzód,bożyciejestgdzieindziejimożenamuciec.Aobecnieprzywykamdo tego,żeżyciejesttutaj,gdziejestemja.IMakstożyciewieziebardzoostrożnie. –Dziękuję–powtarzam. –Aterazzaco? –Taksobie–mówię,boprzecieżniemogępowiedzieć,żezaostrożnąjazdę. Kacper, który w dzieciństwie bał się jeździć z ojcem, teraz prowadzi tak jak on. Tak jak powinien prowadzić auto prawdziwy mężczyzna. Dom, drzewo, syn i jazda z fantazją. Tomek jest nawet dwustuprocentowym mężczyzną – zbudował kilka domów, zasadził dziesiątki drzew, spłodził kilku synów i jeździ z prędkością światła. A na dodatek kpi sobie z diety antycukrzycowej, chociaż ma cukrzycę.Prawdziwyfacet–zawszepobandzie. –Złewieści?–pytaMakspoddomem. –Itak,inie.Alesporosiędowiedziałam–odpowiadamidostrzegamRomka,którystoipodrugiej stronieulicy.Machamdoniego.Podchodziztymswoimnieśmiało-wstydliwymuśmiechem. –Witamszefową. –Popilnujepan? –Jasne,zawszepilnuję.Słońcejużzaszło,więcjestem. Dajęmupięćzłotych. –Pięćzłotych?Chybaprzesadzasz–mówiMakswwindzie. –Nie,onnaprawdęsterczytucałąnoc.Pracuje,kiedymyśpimy. Maksrobitakąminę,jakbyminiewierzył. Borówka, ponieważ wchodzimy razem, traktuje mnie jak powietrze morowe. Na stole stoi kolacja ibutelkawina. –Dzięki–mówięjużtrzeciraztegowieczoru. –A,terazjestzaco. –Sałatkazgrillowanychwarzyw.Kuparoboty. –Owszem,napracowałemsię.Imamnadzieję,żewinoteżdocenisz. –Docenię.Wezmęszybkiprysznicizarazwracam. Opowiadam Maksowi, co zdziałałam w Szczecinku. Kiedy docieram do epizodu ze staruszką, wybuchaśmiechem. –Tylkotymogłaśwpaśćnapomysł,żebyzaczepiaćstaruszkinaulicy. –Alepatrz,jakisięokazałskuteczny. –Nototerazpozostajetylkoczekać,ażtawnuczkaodezwiesiędociebie.DorocznicyśmierciIzabeli jestjeszczekilkadni.Obiecaj,żeprzeztenczasniebędzieszsięniczymtrapić. –Mamtakizamiar.Laurawracazpodróżypoślubnej.Chcęsięzniąspotkać.IpojechaćdoKacpra. TakgłupiozareagowałamnawiadomośćociążyAgaty.Powinnamtowreszciewyjaśnić. –Agatajestwciąży? –Chybamogęcijużpowiedzieć:wszyscysąwciąży.–Maksrobiokrągłeoczy.–ILaura,iAgata, i Marcel, to znaczy jego żona Sylwia. Kiedy po rozmowie z Marcelem, w której mnie o tym poinformował,przysiadłamsiędoKacpraiAgaty,aonitosamo:będziemymiećdziecko,tozamiastsię ucieszyć,zrobiłamgłupiąminę.Jeśliwziąćpoduwagę,żewcześniejprzeżyłamjeszczeatakbliźniaczek ikonfrontacjęzksiędzemMarkiembezsutanny,trudnosiętemudziwić. –Jużrozumiem,dlaczegopopowrociedostołuwypiłaśduszkiemkieliszekszampana.Naszczęście myjesteśmywolnijakbociany,kiedybocianiedzieciruszajądociepłychkrajów,ipoświętachpolecimy sobiedokąd? –Dokądchcemy.NaprzykładnaWyspyKanaryjskie. Jakwiadomo,najlepszymsposobemnanietrapieniesięjestpraca.Więcbezprzerwypiszę.Pomógł miwtymMiech,którypomoimpowrociezeSzczecinkazadzwoniłispytał,jakmiidzie. –Dobrze–odpowiedziałam.Przeztelefonłatwiejsiękłamie. –Pamiętasz,dokońcagrudnia–przypomniałmioterminie. –Pamiętam–zapewniłamipoplecachprzeszłymiciarki.–Czyliwsylwestra,tak? –Nie,wprzeddzieńsylwestra. –Ale… – Żadnego ale. Drugiego stycznia jestem umówiony ze świetną redaktorką. Czy wiesz, że to ginący zawód?Dobraredaktorkajestdzisiajnawagęzłota.Akalendarztejjestwypełnionypobrzegi. –Tak,rozumiem.Dobraredaktorka… Czyli mam dwa miesiące. Powinnam przykuć się łańcuchem do laptopa, laptop przykuć do biurka, abiurkodokaloryfera. Ale jak tu pracować, skoro myśl o wnuczce Róży nie odstępuje mnie ani na chwilę. Cały czas się denerwuję, że nie zadzwoni. Nawet nie wiem, kiedy fragmenty tej prawdziwej historii zaczynają przenikaćdomojejpowieści,wktórejjednakgłównabohaterkaijejjużbardzoleciwababkaspotykają sięnacmentarzu.Przypadkiem.Stojąprzygrobiekobiety,któradlajednejbyłamatką,dladrugiejcórką. „Proszęcię–jęczyStrofa.–Sągranicekiczu”.Nieprawda,kicznieznagranic.Awieszdlaczego?Bo takie jest życie. Kiczowate. Mówię prawdę i tylko prawdę, jak w sądzie. Nawet cmentarz bywa miejscem nieoczekiwanych spotkań i wzruszeń. Znam kilka takich historii. Przykład? Proszę bardzo. Mamaprzyznałasię,żewłaśnieprzygrobiemojegoojcaspotkałapanaMietka.Zapaliliznicze,postawili kwiaty,powspominali,anazajutrzMieciozadzwoniłdomamy.NiestetyRóżaniemogłaodwiedzićgrobu córki. Chcę jej to wynagrodzić. Chcę, żeby chociaż w fikcyjnym świecie odzyskała wnuczkę i na stare latamogłasięniącieszyć.Przecieżtobyłomożliwe.Gdybytylkootworzyłaostatnilistodojca.Dobrze miidzie.Takbardzo,żewzruszamsięlosamiswoichbohaterek. W południe dwudziestego ósmego października stawiam kropkę na końcu drugiego rozdziału. Został mijużtylkotrzeci,któryzacznęjutroicałośćskończęprzedterminem,jeślinatchnieniemnienieopuści. Wychodzę na balkon. Jest ciepło, słonecznie. Wymarzona pogoda, żeby wybrać się na cmentarz. Oczami wyobraźni widzę, jak wnuczka Róży składa kwiaty na grobie matki, a potem dzwoni do mnie z jakiejś szczecineckiej kawiarni. Wkładam do kieszeni telefon, żeby cały czas mieć go przy sobie, ipostanawiamzająćsięsprawamipowszednimi,bobezczynneczekaniejestbardzomęczące.Nastawiam pranie, wychodzę po zakupy, obieram włoszczyznę, robię prasowanie, odkurzam – telefon milczy. Zmieniam pościel, wynoszę makulaturę do śmietnika, myję lodówkę, rozwieszam pranie, sprzątam wszufladach–telefonmilczy.Wyjmujęzkredensuoddawnanieużywaneprzykurzonekieliszki,żebyje umyć–telefonmilczy.PotemdzwoniAnka. –Jatylkonachwilę,żebyspytać,czywprzyszłymtygodniuMaksniemógłbyzMirąposiedziećnad fizyką i matematyką. Ona naprawdę się stara, ale nie daje rady. Kiedy nadgania geografię, zaniedbuje chemię.Kiedyuczysięmatmy,odłogiemleżybiologia. –Atakpozatymdobrzesięczujewtejszkole? –Niezabardzo.Trzymasięnauboczuipolekcjachodrazuwracadodomu.Zapraszająjąnajakieś imprezy,aleodmawia. –Możetoilepiej.Nowiesz,alkohol,papierosy,narkotyki–mówiębezwiększegoprzekonania,bo jednakuważam,żeMirapowinnamiećprzyjaciół. – Tak, wymień jeszcze seks i choroby weneryczne. – W głosie Anki wyczuwam drwinę. – Czy ty wiesz,żeprzeztakielękizatrułamżycieswojemusynowi?Wkońcuodemnieuciekł.Niemamzamiaru na zapas podejrzewać Miry o to, że chce się stoczyć. Zresztą z alkoholem to nie była prawda. Ona nienawidzialkoholu,bojejojczympił.Ipewnienadalpije,dopókiniepójdziedopierdla. –Pójdzie? – Sprawa jest w toku, nie wiem, jak się skończy. Najgorsze, że Mira będzie musiała zeznawać. Przygotowujęjądotego.Narazieniechceotymsłyszeć.Wciążpowtarza,żeniebyłdlaniejzły,dbał oniąizabierałjąnawakacje.Typowysyndromofiary.Mirajestpodopiekąpsychologa.Aletodługo potrwa. Uważam, że da radę, trzeba ją tylko wzmocnić. Dlatego takie ważne jest, żeby nie zawaliła szkoły.Martwimnie,żeniemakoleżanek. –Manas. –Starebaby.Powinnaspotykaćsięzludźmiwswoimwieku. –Poczekaj.Todopieropoczątek–pocieszamją. –Nodobrze.Dajznać,kiedyMaksbędziemógłzniąposiedzieć. –Zaczekaj.Cotoznaczy,żetwójsynuciekłodciebie?–pytamiszybkododaję:–Oczywiścienie musiszmi… –Spokojnie,jużsięztymnieukrywam,alepowiemcikiedyindziej.Niemogętaknaprędce. Spędziłyśmy prawie dwa tygodnie w jednym pokoju, zwierzałyśmy się sobie, a mimo to Anka nie powiedziałamioIgorze.Kacperteżkiedyśuciekłodemnie.Alewrócił.„Czynapewno?”,pytacicho Strofa.Atojejpytaniedajemidomyślenia. AMELIA Niemogłazasnąć.Wstałaizaczęłaoglądaćstarezdjęcia.Nawiększościznichjejmatkajestbardzo poważna.Nawetnatychzdzieciństwa.TakjakAmelia.Walbumachsąfotografietylkoczterechosób: dziadków,mamyijej.Takjakbyniemieliżadnychprzodków,żadnychkrewnychaniprzyjaciół.Poraz kolejny zastanawiała się, czy ma krewnych. Jej „prawdziwa” babcia umarła. Gdyby poszła do niej od razu,jeszczezdążyłabyjąpoznać.Wciążwspominałatendzień,kiedywreszcieodważyłasięstanąćpod jej drzwiami. Długo się wahała. W końcu nacisnęła dzwonek. Nie działał. Już, już miała zapukać, gdy sąsiednie drzwi się otworzyły i na klatkę wyszła stara kobieta w podomce. Amelia spytała o Różę Teleszko. –Onanieżyje.Umarławzeszłymroku–powiedziałakobieta. Coś jeszcze do niej mówiła, ale Amelia już zbiegała po schodach. Może powinna tam wrócić iwypytaćoRóżę,którapewniemiaładzieciiwnuki.CzyucieszylibysięzistnieniaAmelii?Chybanie. Niechwszystkozostaniepodawnemu. Alenicjużniebyłotakiejakdawniej.Odkąddziadekprzedśmierciąwziąłjązarękęipowiedział,że musijejzdradzićpewnątajemnicę.Niecierpiałatajemnic.Jużsamotosłowokojarzyłojejsięzczymś groźnym,przedczymnależysiębronić. –Niechcę–oświadczyłastanowczo. –Muszę,bopośmierciniezaznamspokoju.–Patrzyłnaniąbłagalnymwzrokiem. –Trudno.Mamnadzieję,żetonicstrasznego–powiedziała,chociażbyłodlaniejoczywiste,żena łożuśmierciniewyznajesięmałychgrzeszkówanimałychtajemnic,tylkotewielkieistraszne. Jegostarczadłońdrżaławjejdłoni.Byłbardzosłabyiztrudemoddychał.Pielęgniarkapodłączyłago dokroplówkiiwyszła. –Pocoonitorobią?–szepnąłipróbowałsięuśmiechnąć.–Mamdziewięćdziesiątdwalata.Chcę jużumrzeć.Atuzabiegi,kroplówki,badania,lekarstwa.Toniemasensu.Czujęsięubezwłasnowolniony. –Powiemim,żebycidalispokój–zaproponowałaAmelia. –Tonanic.Jużmówiłem.Niktmnieniesłucha,jakbymniemiałprawadecydowaćosobie.Traktują mniejakdziecko.Ico?Przedłużążycieotydzień,dwa.Bezsensu. – Nie, dziadku. Nigdy nie wiadomo. A poza tym tydzień, dwa to dużo. Dla mnie dużo – zapewniła, chociażwduchuzgadzałasięznim:żetrzebadaćmuodejść. Pomyślała,żetymczasemzapomniałotejtajemnicy,ipoczułaulgę.Myliłasię. – Zwlekałem do ostatniej chwili, bo nie byłem pewny, czy to będzie dla ciebie dobre. Za nic wświecieniechciałbymcizrobićkrzywdy. –Niemógłbyśmnieskrzywdzić–odparła.–Jesteśnajlepszymdziadkiemnaświecie. –Niewiem.Ocenisztopotem. –Kiedy? –Kiedypowiemcioczymś.Iproszę,nieprzerywaj,nawetjeślitobędzietrudne.Iniepuszczajmojej ręki. Przezchwilęmilczał,wpatrującsięgdzieśprzedsiebie,jakbyzbierałsiły. – Twoja mama nie była naszą biologiczną córką. – Amelia zamarła. – Nie mogliśmy mieć dzieci. Adoptowaliśmyjązarazpourodzeniu.Nigdysięotymniedowiedziała.Amyniewiedzieliśmy,kimbyli jejrodzice.Niechcieliśmywiedzieć.Tenmężczyznawszystkozałatwił.Tak,żenigdzieniebyłośladu,że Izaniejestnaszymdzieckiem.Jakbytotwojababciająurodziła. Ameliizrobiłosięgorąco.Zamknęłaoczy. –Jakimężczyzna?–spytała. – Ten, który przekazał nam noworodka. Ojciec tej dziewczyny, biologicznej matki. Nazywała się Teleszko.Niepodaliśmyswojegoadresuizażądaliśmy,żebynigdyniepróbowałsięznamikontaktować. Ale pewnego dnia to my musieliśmy go odszukać, nie widząc innego wyjścia. Okazało się, że Iza ma poważną wadę serca. Nie mieliśmy pieniędzy na leczenie. Zwróciłem się do niego z prośbą o pomoc. Przysyłałpieniądzenadrogieleki,apotemsfinansowałoperacjęzagranicą.Operacjaprzedłużyłatwojej mamieżycie,alejejniewyleczyła. –Umarłaprzezemnie–powiedziałaAmelia. –Nie.Nigdytakniemyśl.Itakbyumarła.Przezkilkadni,dziękitobie,byłanajszczęśliwsząosobąna świecie.Amyteżbyliśmyszczęśliwi,żemamyciebie.Powinienembyłcitowcześniejpowiedzieć,ale niemiałemodwagi,bałemsię,żecięstracę.Ot,egoizmstaregoczłowieka.Aleteraz…Zostanieszsama. Chciałbym, żebyś odnalazła swoją babkę. Pewnie jeszcze żyje. Była od nas dużo młodsza. Może masz jakąśrodzinę. –Alejaniechcę.Cotozakobieta,któraoddajewłasnedziecko–szepnęłaAmelia. Byławściekła.Niechciałategosłuchać.Niechciaławiedziećniczego,comogłobyzmienićjejżycie. Miała ochotę nawrzeszczeć na dziadka i zostawić go – niech umiera w samotności. Serce waliło jej nieprzytomnie.Mimotowyglądałanaspokojną.Przecieżnigdynieulegałaemocjom.Silniludzietegonie robią:niezłoszcząsię,nieokazujązbytnioradości,niepłaczą.Dziadekzamknąłoczyimilczał.Musiał powiedziećjeszczeto,conajtrudniejsze.Właściwietoniemusiał,tylkochciał.Uwolnićsięodciężaru. – Ona jej nie oddała. Już wtedy zorientowałem się, że dziecko odebrano niepełnoletniej matce. – Ostatniezdaniedziadekwypowiedziałstłumionymgłosem,ledwodosłyszalnie.Ameliamiałanadzieję, żeźlezrozumiała.–Wdolnejszufladziemojegobiurkależystarykalendarz,gdziepoddatąpiątylipca zapisałemdanematkiIzy:imięinazwiskoorazadres.MieszkawWarszawienaMokotowie,takjakmy. Proszę,odwiedźją.Aterazjużidź.Chcęspać. Nazajutrz, kiedy przyszła do szpitala, łóżko dziadka było puste. Podszedł do niej jakiś pacjent iszepnął:„Współczuję”.Niktjejniezawiadomił.Dlaczego? – Umarł w nocy – powiedziała pielęgniarka. – Nie dzwoniliśmy, bo po co. Przynajmniej się pani wyspała. Jej słowa brzmiały szczerze. Amelia nie miała do niej pretensji. Przez chwilę patrzyła na goły materac,naktórymniebawemznówkogośpołożą,iwróciładodomu,żebyzebraćmyśli.Niewiedziała, co się robi, kiedy ktoś umiera. Jak się załatwia pogrzeb. Przeleżała cały dzień, wpatrując się w sufit. Awieczoremwyszłapochodzićpoulicach,żebybyćwśródludzi.Wesołych,beztroskich,którzyidądo kina, na zakupy albo właśnie wracają z pracy. Znów spotkała miejscowego głupka, który podszedł do niej, roześmiany, ze słuchawkami w uszach, i spytał: „Dasz złotówkę na kota?”. Dała mu pięć złotych. Wtedy do chłopaka podeszła jakaś dziewczyna i pociągnęła go za rękaw. „Pedro, nie wolno zaczepiać ludzi”, zganiła go łagodnie. Chłopak kulał i brzydko pachniał. Amelia zdziwiła się, że ładna, dobrze ubranadziewczynazadajesięzkimśtakim.Ichspojrzenianachwilęsięspotkały.Odwróciłasięiposzła dalej.Dziewczynapatrzyłazanią,nadaltrzymającPedrazarękawbrudnegoswetra.Odtejporyminął ponad rok, ale Amelia nadal pamiętała tę scenę. Miesiąc temu znów ich widziała. Chłopak jak zwykle podśpiewywał, a dziewczyna wyglądała na zabiedzoną. Pewnie narkomanka, pomyślała z niechęcią Amelia. WrocznicęśmiercimamyAmeliawstałaoświcie,żebypojechaćdoSzczecinkanajejgrób.Jakco roku.Zrobiłakanapkinadrogę.Spakowaładoplecakajabłko,butelkęwody,książkę,kilkaczasopism. Sprawdziła,czykurkiodgazusązakręcone,czynigdzieniepalisięświatło,wyjęłazgniazdkawtyczkę odlaptopa.Zamknęładrzwi.Naklatceschodowejokazałosię,żeniemakluczy.Wróciłaizaczęłaich szukać.Czaspłynął.Gdzieśpowinnybyćzapasowe,którychkiedyśużywałdziadek,aleichteżniemogła znaleźć. Jak to możliwe – Amelia była pedantką, wszystko zawsze odkładała na miejsce, nie gubiła rzeczy, o niczym nie zapominała. A jednak klucze przepadły. W końcu usiadła i się rozpłakała. Nie płakała,kiedyumarłababcia,nieuroniłaanijednejłzy,kiedyumarłdziadek.Anikiedy,natydzieńprzed ślubem,porzuciłjąFilip,jejnarzeczony.Zawiadomiłjąotymlistownie.„Przepraszam,niemamodwagi spojrzeć Ci w oczy. Zbyt późno do mnie dotarło, że jesteś dla mnie zbyt doskonała, zbyt poukładana. Oboje byśmy się ze sobą męczyli. Już się męczymy. Nigdy nie osiągnę perfekcji, której ode mnie oczekujesz.Iwcaleniechcębyćperfekcyjny.Lubiębałagannabiurkuilubięszukaćprzedmiotów,które gdzieś się zawieruszyły. Lubię oglądać mecze piłkarskie, trzymając nogi na stole. Lubię swoje stare kowbojki,którechciałaśwyrzucić,iwysłużonyczarnyszalik.Iśmieciowejedzenie.Nieprzeszkadzami, że zegary się śpieszą albo późnią. I na pewno nie pozbędę się kota, który wszędzie zostawia sierść i roznosi zarazki. Zarazki w ogóle mnie nie obchodzą”. Przeczytała ten list, w którym na końcu prosił o wybaczenie, po czym spokojnie wyjęła z szafy suknię ślubną, włożyła ją do plastikowego worka izniosładopiwnicy.Potemwysprzątaławysprzątanemieszkanie,umyłaczysteoknaiprzezkilkagodzin grałaBacha. Aterazpłakała,bozginęłyjejklucze?Nie,niedlatego–poprostubałasię,żeniezdążynapociąg. Wreszcieotarłałzyisięuspokoiła.Wyjęłazplecakajabłkoiwłożyłajedomiski,kanapki–dolodówki, odniosłanapółkęksiążkęiczasopisma.Przedarłabiletiwyrzuciłagodopustegokubłanaśmieci.Zegar w przedpokoju wybił ósmą. Jej pociąg odjechał przed kwadransem. Nadal nie mogła uwierzyć, że zgubiła klucze. Jeszcze raz weszła do pokoju dziadka, gdzie od jego śmierci nic się nie zmieniło. Wyglądałjakpokójwmuzeumjakiegośsławnegoczłowieka.Biurko,nanimkalendarz,poprawejstronie pióro wieczne marki Pelikan, kałamarz, przycisk do papieru, piórnik wyłożony aksamitem, mosiężna lampkazzielonymkloszem.Równiutkieszeregiksiążeknadębowychregałach.Łóżkoprzykrytebrązową kapą. Szachy, skrzypce, pianino, toczek do jazdy konnej, białe baletki, floret i maska. Pokój muzealny. Postanowiławziąćkąpiel,chociażranosiękąpała.Rozebrałasię.Włożyłaśnieżnobiałyszlafrokfrotté. Odkręciławodęiusiadłanabrzeguwanny.Przezchwilęobserwowałaspadającydoniejstrumieńwody. Stanęła przed lustrem i zmyła makijaż. Otworzyła szufladę pod umywalką, gdzie wśród szczotek, grzebieni,pilniczków,słoikówzkrememleżałyklucze.Wzięłaje,obojętnie,bezzdziwienia,izaniosła domałejszafkiobokdrzwiwyjściowych.Pochwilisięrozmyśliłaischowałajedolodówki.Wróciłado łazienki, położyła się w wannie i zamknęła oczy. Zaczęła się śmiać. Doszła do wniosku, że klucze zginęły,żebyniemogłapojechaćnacmentarz.Siedemgodzinwjednąstronę,siedemgodzinzpowrotem, z przesiadką w Poznaniu. Nie chciała już żadnych cmentarzy. Potem obejrzy sobie album ze zdjęciami matki. Wystarczy. Nie znała jej. Jak można wspominać kogoś, kogo się nie znało? „Twoja mama była wspaniałą osobą” – dziadek. „Bardzo utalentowaną” – babcia. „Miłą, grzeczną, pracowitą, zdyscyplinowaną, ładną, zgrabną”. Ideał. Więc jak to się stało, że Amelia nie ma ojca? Wiele jej koleżanekikolegówniemiałoojcównacodzień,aleprzynajmniejichznali.Spędzalirazemweekendy, jeździlinawakacje.Dawniejpróbowałagosobiewyobrazić.Potemprzestała.Niepotrzebnyjejwżyciu jeszczejedenidealny,alenieistniejącyczłowiek.Wolałabykogośpełnegoułomności,zatożywego,kogo możnadotknąć. Woda ostygła. Amelia wyszła z wanny. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Postanowiła spędzić ten dzień w szlafroku, co robiła tylko podczas choroby. Raz jesienią, raz wiosną – kiedy dopadało ją przeziębienie. Zegar wybił dziesiątą. Posiedzi sobie, aż wybije jedenasta, a potem zobaczy. Powinna zadzwonićnacmentarz,dotegosprzątacza,któryodwielulatdbaogróbiodczasudoczasustawiana nimkwiaty,żebyzapaliłznicze.Zapłacimu,jakprzyjedzienaWszystkichŚwiętych.Podamustozłotych tak, żeby ich dłonie się nie zetknęły, i podziękuje. Nie lubi go. Kiedy w lipcu rozmawiali, miała wrażenie,żepatrzynaniąpotępiająco.„MieszkamwWarszawie”,powiedziała,chociażotoniepytał. Potem była zła na siebie – co go obchodzą jej prywatne sprawy, nie musi się tłumaczyć. O jedenastej zdecydowała,żejednakniezadzwoni–niechmatkapoczuje,czymjestsamotność.Ameliateżspędziła dzień swoich urodzin sama. I w święta też będzie sama. Dziadkowie nie lubili gości. Raz czy dwa pomyślała, że są o nią zazdrośni i chcą ją mieć tylko dla siebie. Chociaż kiedy już po śmierci babci zaczęła spotykać się z Filipem, kolegą ze studiów, dziadek się ucieszył. „To dobrze, powinnaś kogoś mieć–powiedział.–Niebędężyćwiecznie”.Filipwprowadziłsiędoniej,razemzkotem,ipółroku później uciekł. Tylko tak można to nazwać. Zapomniał zabrać fajkę, która leżała na balkonie. Amelia włożyłajądopapierowejtorebkiischowaładoszufladydziadkowegobiurka.Ilekroćjąotwierała,czuła zapachtytoniu. *** Dochodzi dziewiąta. Dziś już pewnie nie zadzwoni. Jeśli w ogóle zadzwoni. Przeszukuję internet, wpisując imiona Elżbieta, Henryk, Izabela i nazwisko Lipiec. Na próżno. Dowiaduję się jedynie, że HenrykuczyłfizykiwSzczecinku,aIzabelaprzezkilkalatgraławFilharmoniiPoznańskiej. Anka powiedziała, że w ten sposób nie odnajdę wnuczki. „Czy ty wiesz, ilu Lipców mieszka wPolsce?Zresztąwnuczkamanazwiskopoojcu”.„Pomóżjakoś”,poprosiłam.„Dobrze,wyślijmejlem wszystkiedane.Możezadziałajądawneznajomości”. TymczasemudajemisięporozmawiaćzLaurą,którajesttakzapracowana,żetrudnojązłapać. –Możepowinnaśzrezygnowaćzkilkudyżurów–mówię. – Wojtek też wciąż o to prosi – odpowiada rozdrażniona. – Nie mogę. Moi staruszkowie tak się ucieszylizmojegopowrotu.Wszyscymigratulowali.Odkażdegocośdostałam.Apanprofesor,którym się opiekuję, dał mi w prezencie ślubnym piękną figurkę Artemidy. Na szczęście. I powiedział, żebym zawszebyładzielna. –Ale…–„Tylkomituterazniewzdychaj”,upominamnieStrofa.–Aledbajosiebie. –Mamo,niezaczynaj. –Wiem,wiem. –Uciebiewszystkowporządku?–pyta. –Tak.Tylkochciałabymztobąporozmawiaćohistoriachrodzinnych. –Co,bliźniaczkiiIguśnamąciliciwgłowie? –Owszem.Bliźniaczkiwyciągnęłyzmojejprzeszłościnajintymniejszefaktyijeupubliczniły,aIguś zająłsięmrocznąstronąnaszejrodzinypomieczuiopróżniłmicałybarek. –Żałuję,żeniemogłamznimporozmawiać.OnchybawiecośważnegooRóży. –Wszystkociopowiem.Możewpadnieciewsobotęnaobiad. –Świetnie.Jeślichcesz,topodrodzezgarniemyteżbabcię.Tooniątrzebasięmartwić,nieomnie. Zadużopracuje.–Laurasięśmieje. –Nietymrazem,dobrze?Wolałabympewnesprawyprzedniązataić.Przynajmniejnarazie. –Jakchcesz,alemniesięwydaje,żebabcimożnapowiedziećwszystko. –Powiem,alejeszczenieteraz.Uwierz,żezawcześnie. Po dwóch dniach tracę nadzieję, że wnuczka Róży się odezwie. Dzwonię do kancelarii cmentarza, żeby dali mi jakiś kontakt na faceta od grobów. Obiecują, że mu przekażą wiadomość. Odzywa się po południu. – Nie było jej. Ale przypomniało mi się, że jakem z nią raz rozmawiał, to powiedziała, że jest zWarszawy. Boże!Czylimieszkagdzieśtutaj,wśródnas.Toupraszczasprawę.Alejakmanaimię,nanazwisko? –Jakonawygląda?–pytam,całkiembezsensu. Długosięzastanawia. –Niewiem–odpowiada. –Przecieżpanzniąrozmawiał. –Alepamiętamtylko,żemłoda.Iniemiła.Takasztywna. Ona mieszka w Warszawie! Obdzwonię wszystkich warszawskich Lipców. Ruszam do sąsiadów wprzekonaniu,żejakostarsiludziemusząmiećstareksiążkitelefoniczne.Apotemprzezcaływieczór wydzwaniam do Elżbiet i Edwardów Lipców. Pytanie kontrolne brzmi: „Przepraszam, czy pan/pani mieszkał/mieszkała kiedyś w Szczecinku?”. Żaden z abonentów, którzy odebrali telefon, nie mieszkał w Szczecinku. W kilkunastu mieszkaniach nikt nie podniósł słuchawki. Oczywiście wiem, że najprawdopodobniejtamciLipcowiejużnieżyją,alemamnadzieję,żewtensposóbtrafięnawnuczkę. Niewykluczone,żenadalmieszkapodtymsamymadresem.Jeślitak,odpowie:„Nie,alemoidziadkowie imamatammieszkali.Aocochodzi?”. –Maniu.Dajjużspokój,bodostanieszobłędu.–Maksprzyglądamisięzniepokojem. –Myliszsię,jajużwpadłamwobłęd. Całyczasoniejmyślę.Awłaściwieonich.Odwóchkobietach–starejimłodej,obabciiwnuczce. Wtrzecimrozdzialepowieścistaramsięodtworzyćichprzeszłość.Kilkarazykrzyżujęichdrogi.Zfikcji często wyłaniają się zdarzenia, w których prawdziwość wierzę. Stara kobieta kocha muzykę. Kiedyś uczyłasięgrynawiolonczeli,alepewnegodniaschowałainstrumentdofuterałuijużnigdygostamtąd niewyjęła.Zostałwjejrodzinnymdomu,któryopuściłapomaturze,wwiekuosiemnastulat.Przestała grać,alenieprzestałakochaćmuzyki.Częstochodzidooperyidofilharmonii.Sama. Terazjestakuratwoperze.NieumiemjejinaczejnazwaćniżRóża.ZachwilęzaczniesięNabucco. ObokRóżysiedziaładziewczynkazjasnymwarkoczem.Majtałanogami. –Lubiszoperę?–spytałaRóża,którapoprzedniegodniaskończyłapięćdziesiątsześćlat. –Taksobie–odpowiedziaładziewczynka.–Aledziadekmikaże. Dziadek,którysiedziałzdrugiejstronydziewczynki,uśmiechnąłsiępobłażliwie. –Jestbardzomuzykalnaigranaskrzypcach,jakjejmama. Różamiałaochotępogłaskaćdziewczynkępogłowie,alesiępowstrzymała. –Ajakiedyśgrałamnawiolonczeli–powiedziałaipoczułauciskwsercu,bonigdynieprzestałaza niątęsknić. Rozstanie z wiolonczelą było symbolicznym aktem protestu, rozpaczy. A może nawet zemsty. Nie wiedziała o tym, kiedy ostatni raz zamykała futerał ani kiedy trzy lata później odchodziła z domu z dwiema walizkami – dużą tekturową i małą z ciemnopomarańczowej skóry. W tej drugiej trzymała swojeskarby,którychzupływemczasuprzybywało.Ojciecbyłobrażony.Niepopierałjejwyjazdudo Warszawy ani studiów, które wybrała. „Historia sztuki? Co to za dyrdymały! Musisz mieć porządny zawód”.Niewyszedłsiępożegnać.Przyjęłatozulgą.Bojaksiężegnaćzkimś,odkogosięucieka? –Czypanimadzieci?–spytaładziewczynka,wciążmajtającnogami. Różasięzmieszała.Zbyttrudnepytanie. –Tak,zawszemiałam–odpowiedziaławkońcu. Dziadekwychyliłsięzzawnuczki. –Zawsze?–Najegotwarzymalowałsięwyrazzdziwienia.–Jaktozawsze? –Zawsze–powtórzyłaRóża.–Córkę.NazywasięEwa. –Awnuki?–dopytywaładziewczynka. –Niewiem–odpowiedziała. Światłazgasły.Dziewczynkaprzestałamajtaćnogami. –Awiepani,jalubiętylkotępieśń–szepnęłaizanuciłajejpoczątek. –Jateż–odszepnęłaRóża.–Zawszeczujęsiętak,jakbymstałanascenieiśpiewałaznimi. –Jateż. Taksiążkabędziedlanich–dlababciiwnuczki,którewrealnymświecienigdysięniespotkały,ale wfikcyjnymtak.„Różo,czyjesteśszczęśliwa?”,pytamiwracamdopisania. KilkalatpóźniejRóżaznówichspotkaławoperze.Dziadkazwnuczką.Stałazanimiwkolejcedo szatni. Dziadek się postarzał, posiwiał, przygarbił się, a dziewczynka wyrosła na ładną dziewczynę. Róża powiedziała „dzień dobry”. Dziewczyna się uśmiechnęła. Przez chwilę przyglądały się sobie. „Pamiętam panią. Nabucco, prawda?”. „Tak”. A potem oni poszli na parter, Róża na balkon. Przypomniałasobietamtąrozmowę.„Czypanimadzieci?”.Boże,onamateraztylelat,cojawtedy. GdziejestEwa?Zrobiłosięjejsłabo.Wyszłapopierwszymakcie. –Niepodobasiępaniprzedstawienie?–spytałaszatniarka.–Wszyscychwalą. –Przeciwnie.Zabardzomisiępodoba–odpowiedziałaRóża. Podobało jej się tak bardzo, że cały czas miała ściśnięte serce. Wróciła do domu na piechotę, co ruszzatrzymującsię,żebyzłapaćpowietrza.Zażyłalekiisiępołożyła.Wciążmiaławuszachdźwięki swojej ulubionej arii Regnava nel silenzio, która ją obezwładniała. Zwłaszcza w wykonaniu Marii Callas albo Joan Sutherland. Zamknęła oczy. I znów ruszyła w przeszłość. Duży dom z werandą. Opodalsadowocowy.Siedzipodjabłoniąipatrzytam,skądzachwilęnadejdziektoś,kogokocha.Już gowidzi.Nagłowiemasłomkowykapelusz.Jednąrękętrzymawkieszenijasnychpłóciennychspodni, wdrugiejniesiebukietpolnychkwiatów,któreuzbierałpodrodze.Wśródnichniebieszczysięcykoria podróżnikiczerwieniąmaki.Późnosierpniowesłońcerazigowoczy.Wkońcuzatrzymujesięisiada obok niej na trawie. Całuje ją w usta. Z pobliskiej pasieki za domem dochodzi bzyczenie pszczół i zapach miodu. Słyszą głos ojca, który wyszedł przed dom i ją woła. Chowają się za żywopłotem z mirabelek. Wrzesień też był słoneczny i upalny. Czekał opodal szkoły, zawsze z jakimiś prezentem: bukietem kwiatów, czekoladą, jabłkiem, książką. Na urodziny podarował jej pluszowego misia zczerwonymserduszkiemnaszyi.Wmiasteczkuzaczęligadać.Trochęzapóźno.Jużwiedziała.Była przerażona. Ale trzymała to w tajemnicy. Wreszcie matka się domyśliła. To był chyba grudzień. Zamknęłysięwpokojuiobiepłakały.Coteraz?„Niemówtacie,błagam”.„Musiwiedzieć”.„Jeszcze nieteraz”.„Kiedy?”.„Kiedysamzobaczy.Wcześniejnie”.Samzobaczył.Pokrótkiej,leczburzliwej awanturzezapadławdomugrobowacisza.Wszyscyzamilkli. Wiosną ojciec powiadomił szkołę, że Róża jest w sanatorium przeciwgruźliczym, i wywiózł ją do rodzinynawieś.Zostałatamażdokońcalipca.„Dziewczynka”–tylkotylewiedziałaoswoimdziecku. Wystarczyło, żeby Róża otworzyła ostatni list od ojca. Przecież mogła to zrobić – od razu albo przynajmniejpojakimśczasie.Naprzykładpojegośmierci. Czasem zaglądała do walizki ze swoimi skarbami, kolejny raz czytała list od ukochanego: „Nie martwsię…”.Patrzyłanaichwspólnezdjęcie.Przykładaładopoliczkapluszowegomisia.Akilkalat pośmierciojca,otworzyłajegoostatnielisty.Jużbezemocji.Jakbybezwiednie.Możepoto,żebyje wyrzucić.„Jeślipotrafisz,wybaczmi.Niewielemijużczasuzostało…zciężkimsercem,przekazujęCi informacje,doktórychmaszprawo”.Długosiedziałanieruchomo,zkartkąwręce,apotwarzypłynęły jejłzy.Byłkoniecpaździernika.Pojechała.Namiejscudowiedziałasię,żejejcórkanieżyje.Poszłana cmentarz.Przygrobiestałamłodakobieta.Zawahałasię.Czymożepodejść?Czymaprawodogrobu swojej córki? Spojrzała na chryzantemy, które trzymała w ręce. „Tak. Mam prawo”. Stanęła obok młodej kobiety. „Pani znała moją mamę?”, spytała tamta. „Nie”. „Moich dziadków?”. „Nie”. „To dlaczego?…”. Patrzyły na siebie zdziwione. „Czy my się znamy?”, spytała młoda kobieta. „Tak. Z opery”. Nabucco, a kilka lat później Łucja z Lamermooru. Młoda kobieta się uśmiechnęła. „Oczywiście,spytałam,czymapanidzieci”.„Ajaodpowiedziałam,żezawszemiałam.Twójdziadek się zdziwił”. „A ja wcale”. Zamęczał mnie operą, a potem już sama chodziłam. Chodzę do dziś. Apani? –Jateż.Przepraszam,czylipanipewnieidzienaczyjśgrób–powiedziałamłodakobieta. –Nagróbswojejcórki. –Przykromi.Dzieciniepowinnyumieraćprzedrodzicami. –Niepowinny. CzyRóżamożepowiedziećjejprawdę?Zburzyćjejspokój,zmienićprzeszłośćiprzyszłość? –Czytwójdziadekjeszczeżyje?–spytała. –Nie.Umarłwzeszłymroku. –Atata? Młodakobietaodwracagłowęipatrzynapłytęnagrobną.Dlaczegoktośzadajejejtakiepytanie? Jesttrochęzła,aleniepodejrzewastarejkobietyozłeintencje. –Nieznamgo.Takbardzo,żenoszęnazwiskomatki. WobectegojednakRóżamożepowiedzieć.Niczegoniezrujnuje.Napewno. –Mojacórkależytutaj–mówiwreszcie,pokazującnagrób,iczekanareakcję. Takpowinnobyć–Różanieodzyskałacórki,alemawnuczkęnaosłodęstarości.Awnuczkarodzinę. Łapięsięnatym,żetraktujęRóżęjakżywąosobę.Jakbymjąwskrzesiła.Izaczynamczućjejobecność. Zapach lawendy i ciasta marchewkowego. To oczywiste, że w szczególnych chwilach naszego życia zmarlidonaswracają:żebynasprzedczymśprzestrzecalbowczymśwesprzeć.Gdybynieduchmojego ojca,nieskończyłabymstudiów.Podpowiadałminaegzaminach.Zapewniałwsnach,żezdam. Rozdziałszósty Cudownasobota.Wychodzęnabalkoniwdychampozbawionespalinniedzielnepowietrze,upajamsię niedzielnąciszą,którązakłócajedyniebiciekościelnychdzwonów.Imamnieprzepartąochotęzrobićcoś dobrego,żebyświatbyłjeszczelepszy.Podejmujębłyskawicznądecyzję,żeprzejdęnawegetarianizm. Koniec z jedzeniem mięsa zwierząt, których sama nie upoluję. A ponieważ nie wybieram się na polowanie–konieczjedzeniemmięsawogóle.Trzebasiętylkozastanowić,cozkawiorem.Amożeby takodrazuweganizm?Znamkilkorowegan–wprawdzierobiąwokółsiebiemnóstwozamieszania,ale sązdrowiiszczupli.Isprawiająwrażenieosób,któredostąpiływtajemniczenia,czegoimzazdroszczę. Nie,naraziewystarczywegetarianizm.Alejednakprzydałbysięjeszczerower–chcęnależećdotego świata cyklistów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii i walczą z wszelkimi przejawami religii. Do obiadu wykorzystam mięso z zamrażalnika, ale zjedzą je dzieci iMaks,któregoniebawemteżzacznęzachęcaćdowegetarianizmuijeżdżenianarowerze. Laurawchodziuśmiechnięta,Wojtekjakbynaburmuszony.Tocośnowego.Nicniemówię,alemoja minachybatak,boWojtekwyjaśnia: –Laurajestniemożliwa.Zadużopracuje,aprzecieżmateżzajęcianauczelni.Przekonajją,żebysię trochęoszczędzała. MożeWojtekmarację,alewolałabymsięniewtrącać.Zajakieśpięćkilogramówitakbędziemusiała zwolnićobroty. –Kotku,jużmówiłam:ciążatoniechoroba–stwierdzaLaura. Jestem innego zdania. To, co dzieje się w organizmie kobiety podczas ciąży, jest przerażające. Owszem,niedasiętegouniknąć,aleniechniktminiewmawia,żetonormalnystan,bonicwtedynie działa normalnie. Jej ciało przez dziewięć miesięcy produkuje człowieka, którego na koniec trzeba jeszczeurodzićiwykarmićwłasnąpiersią.Milczę. –Nieróbmyproblemu,dobrze?–kontynuujeLauraigłaszczeWojtkapopoliczku,aonbierzejejdłoń icałujejejwnętrze. Częstowidzęunichtakiewzruszająceoznakiczułości.AgataiKacpernieokazująsobiewtensposób uczuć.Ciekawe,odczegotozależy.Oddomu,zktóregosięwyszło?Niekoniecznie–Maksteżjestczuły ilubi,kiedysiędoniegolepię,anapewnoniewyniósłtegozdomu.MyzMarcelemnieumieliśmysię nawetpocałowaćbezpowodu.Teraznadrabiamzaległości. OpowiadamLaurze,czegosiędowiedziałamodIgusiaicowtejsprawieudałomisięzrobić. –Zaczepiałaśstaruszkinaulicy?–Laurapatrzynamniezrozbawieniem. – Tak. Ale przyznasz, że sporo się dowiedziałam. A poza tym poszłam na grób Izabeli. Już choćby ztegopowoduwartobyłopojechać.Rozumiesz?ByłamnagrobiecórkiRóży. Kiedypotemopowiadam,jakwydzwaniałamdowszystkichLipców,oboje,iLaura,iWojtek,głośno sięśmieją. –Bardzostaroświeckie.MożejednakpowinnaśposzukiwaćichnaFacebooku–podsuwaLaura. –Nie–oświadczamstanowczo.–Todelikatnasprawarodzinna.Takichrzeczynierozgłaszasięna całyświat.Apozatymoninapewnojużnieżyją. Laura pomaga mi w kuchni, a panowie rozprawiają o kosmosie. Naturalny podział ról. Czasem tak lubię:pobożemu. –Wyobraźsobie–informujęjąszeptem–żeprzeszłamnawegetarianizm. –Kiedy? –Dziśrano. –O,tochybadopieromasztakizamiar. –Niezłomny. –Czytywiesz,żetatabędziemiałdziecko?–pytaLauraznienacka. –Aha.Dowiedziałamsięnawaszymweselu.AgatazKacpremteżbędąmieli. –Kacpermówił,żenieokazałaśradości. –Tonieprawda! WyjaśniamLaurzepowodyswojejniezbytentuzjastycznejreakcji. –Wporządku,alepogadajznim–prosi.–Jestmuprzykro. „Jestmuprzykro”.Czujęukłuciewsercu.Aleprzecieżnicsięniestało,niebawemodwiedzęKacpra i wszystko wyjaśnię. Muszę wreszcie przyznać, że ciągle nie potrafimy nawiązać bliskiego kontaktu. Prawie się nie widujemy, rzadko do siebie dzwonimy. „Tak ma być – słyszę krzepiący głos Strofy. – Niech dorosłe dzieci żyją własnym życiem”. Na próżno mnie pociesza: czuję, że jesteśmy za daleko. Skoro mi to doskwiera, powinnam coś zrobić. Przecież ja więcej czasu i myśli poświęcam poszukiwaniom enigmatycznej wnuczki Róży niż własnej wnuczce. Więcej energii włożyłam wpomaganieMarcieniżwspieranieAgaty,którejteżprzydałabysiępomoc.CzęściejmyślęoMirzeniż o Kacprze. Przypominają mi się słowa Jolki: „Ciesz się, że masz córkę. Kontakty z dorosłym synem bywają trudne. Zaczyna się oddalać w miarę, jak w jego organizmie wzrasta poziom testosteronu. Awkońcuaniniepozwalasięprzytulić,aniniepomożeprzyremoncie,adzwonitylkowkonkretnych sprawach,nigdybezpowodu”.Uważam,żeJolkaniemaracji,ipostanawiamtoudowodnić. –Pogadam.Tozwykłenieporozumienie–zapewniamLaurę. Przy obiedzie cały czas mówimy o Róży. Zastanawiamy się, dlaczego Izabela nie wyszła za mąż idlaczegopojejśmierciLipcowiewyjechalidoWarszawy. –Moimzdaniemtobyłaucieczka.–Laurazezmarszczonymczołemintensywnienadczymśmyśli.– Spróbujciewejśćnachwilęwpsychikęludzi,którzyadoptujądzieckoiwdodatkurobiątoniezgodnie zprawem.PrzecieżodebranojeRóży.Niemiałanicdogadania.Lipcowiemogliotymwiedzieć,awięc balisię,żektóregośdniaprawdziwamatkazjawisięunichiodbierzeimcórkę.Ujawnilisiędopiero, kiedypotrzebowalipieniędzynaleczenie,alewierzyli,żedziadeknadaldochowatajemnicy.Zresztąon niebawemumarł. –Nierozumiem,doczegozmierzasz. –Aterazsięskupcie:wielelatpóźniejIzabelarodzicórkęiumiera,aLipcowieniebawemsprzedają pięknydomnadjezioremiwyjeżdżajązeSzczecinka.Dlaczego? WszyscytrojewpatrujemysięwLaurę,aleniktsięnieodzywa. –Widzę,żenienadarmostudiujępsychologię–rzucazuśmiechem.–Wedługmnietobyłaucieczka. Przedkim? –Bojawiem–mówięiszukamodpowiedzizaoknem. –Ajawiem–wołaWojtek.–Aletylkodlatego,żewłaśnierodząsięwemnieuczuciaojcowskie.– Uciekająprzedojcemswojejwnuczki. –Zgadzasię.Oczywiścietotylkospekulacje,aletakmogłobyć.Izabelaniewyszłazamąż.Zakładam, może niesłusznie, że pod naciskiem rodziców. Całe życie bali się, że mogą ją stracić, a teraz co? Ich jedynaczka ma wyjść za mąż i odejść z domu? Potem wszystkie swoje uczucia przelali na wnuczkę i z kolei ją chcieli mieć na wyłączność. A przecież ojciec miał do niej prawo. To było z ich strony naiwne,bogdybychciał,toitakbyichodnalazł. –Aleniechciał.Tookropne.–Maksjestoburzony.–Tacałahistoriabrzminieprawdopodobnie. –Alejestprawdopodobna.Wtrakciestudiówsporozajmowałamsiękwestiąadopcji.Robiłamnaten tematbadania.Przybranirodziceczęstosięboją,żebiologicznirodzicerozmyśląsięiupomnąoswoje dziecko.WwypadkuLipcówdośćuzasadnionylęk,bowiedzieli,żeRóżaniezrzekłasiędziecka. Jesieńwpełni.Liściedrzewpodmoimioknamipożółkłyipoczerwieniały.Ciemnoimglisto.Todla ciebie, czytelniku znad Bałtyku, dla ciebie chcę, metodą Weroniki, opisać fragment warszawskiego pejzażu. Co widzę, czuję i słyszę za oknem. Odrapane kamienice, wieżowce i w oddali kominy siekierkowskiejelektrociepłowni,zktórychbuchasiwydym.Naszczęściewiatrunosigoniedomnie, tylkowstronęWilanowa.ZulicySobieskiegosłychaćjednostajnyszumsamochodów,odczasudoczasu przecinany rykiem motocykla, należącego do jednego z licznych warszawskich wariatów, którzy dokładająwszelkichstarań,żebypoziomadrenalinywichorganizmienigdyniespadał.Gawrony,które nad ranem budzą mnie złowieszczym skrzeczeniem, teraz, naburmuszone, obsiadły dachy okolicznych domówimilczą,żebyozmierzchuznówwzleciećwnieboczarnąchmarąiprzekrzykiwaćsięwzajemnie. Niestety,gawronynieodlatujądociepłychkrajów–zimęspędzająznami,wygrzebującziemięzdonic na balkonach. Przydałby się jakiś ciepły akcent w ten pochmurny dzień. Jest: po trawniku przed moim domemfacetspacerujezpsem,którypochwiliprzysiadaiszykujesiędozrobieniakupy.Facetrozgląda sięczujnie,czyniktgoniewidzi,boniemazamiarusprzątaćpopsie.Twojeniedoczekanie,draniujeden – znów wdepnę, idąc skrótem na przystanek. Wypadam na balkon i czekam, czekam, aż… Facet rączo umyka, ciągnąc za sobą psa, a kupa zostaje, widzę ją nawet z tej odległości. „Panie, niech pan to sprzątnie!”, wrzeszczę. „Pocałuj mnie w dupę!”, odwrzaskuje i znika w drzwiach bloku naprzeciwko. „Jeszczesięnaciebiezaczaję”,burczępodnosem.Staramsięzapamiętaćtomiejsce,żebytymrazemnie wdepnąć. Czymasz,czytelniku,takiegzotycznykrajobrazusiebie?Nie,tyidzieszsobienadmorzeispacerujesz wzdłuż brzegu po czystym żółtym piasku, wdychasz czyste, nasycone jodem morskie powietrze irozkoszujeszsięszumemfal.Widziszhoryzont,któregotutajnieuświadczysz,anadnimspektakularne zachodysłońca.Nademnąwisimatoweodspalinwarszawskieniebo.Kochamtomiasto,aleniewiem za co. Mój sąsiad z trzeciego piętra wraca z pracy i rusza na skróty, przez trawnik. Obserwuję go w napięciu. Trzy metry, dwa metry, jeden metr – trafiony, zatopiony! Nieruchomieje, podnosi nogę ipatrzynapodeszwębuta,poczymwycierająotrawęiklnie.Widzę,żeklnie.Wybuchamśmiechem. – Z czego się śmiejesz? – słyszę głos Maksa, który wychodzi do mnie na balkon i całuje mnie na przywitanie. –O,wcześniewróciłeś–odpowiadamspeszona. – Byłem u klienta niedaleko stąd i postanowiłem sprawdzić, co robisz. Ale nie martw się, to wyjątkowo.Jeślichcesz,będęsiedziałwbiurzedodwunastejwnocy. –Maks,przestań,mógłbyśmiwreszciewybaczyć.–Głaszczęgopopoliczku,takjakLauraWojtka. –Notozczegosięśmiałaś? – Z niczego, po prostu jest mi wesoło, bez powodu – odpowiadam zawstydzona, bo jednak Schadenfreude (nie ma na to polskiego słowa, co może dobrze świadczy o Polakach) to paskudne uczucie.Powiemsąsiadowi,gdziemieszkawłaścicielpsa,postanawiam.–Zimno,chodźmydośrodka. Maks,amożebyśmynaWszystkichŚwiętychpojechalidoWeroniki? –Acozgrobami? –Zmarliwybacząmitenjedenjedynyraz.Zresztąnoszęichwsercu.AmamapojedziezMietkiem. W końcu dzięki grobowi ojca są razem. Poradzę im, żeby zabrali ze sobą szampana. Niech ojciec zobaczy,cojegożonatutajwyprawia. –Awiesz,mniesięteżniechce.Jedźmy.Oilewiem,TomekteżwybierasiędoWeroniki.Aonanie przyjeżdżanaswojegroby?NagróbBartka? – Przyjeżdża, ale spontanicznie, co ma ścisły związek z porą roku i pogodą. Nie cierpi patrzeć na tłumy zmarzniętych i zmokniętych ludzi na cmentarzu i nie ma zamiaru ulegać presji jakiejś tradycji wymierzonej przeciwko zdrowiu. Uważa, że Polska byłaby innym krajem, gdyby pierwszy listopada wypadałwlecie.Kiedyzlikwidowaliświętodwudziestegodrugiegolipca…Zaraz,cotobyłozaświęto, pamiętasz?BomniesiękojarzytylkozeświętemliczbyPi. –OdrodzeniaPolski,rocznicaogłoszeniaManifestuPKWN. –Ciekawe,żetakszybkosięzapomina.NowięcWeronikapowiedziaławtedy,żeskorodwudziesty drugilipcasięzwolnił,tonależytamprzenieśćpierwszylistopada.Ionawtedykażdegorokucałydzień spędzinacmentarzu. –Atyniemusiszpisać?–pytaMaks. – Dobrze mi idzie. Skończę przed terminem. Już mam pomysł na nową powieść. To będzie coś całkieminnego.Mrocznego.Głównabohaterkazzimnąkrwiąmordujekochanka,bosięjejznudził… –Aniemożepoprostuodniegoodejść? –Niestetynie,boonwcześniejzapisałjejwtestamenciecałyswójmajątek.Całkiemspory.Otym,że ona jest morderczynią, dowiadujemy się, rzecz jasna, dopiero pod koniec powieści, kiedy, elegancka, wokularachprzeciwsłonecznych,zeskórzanymneseserem,siedziwbusinessclasssamolotu,którymza chwilę odleci do… Jeszcze nie wiem dokąd. W każdym razie tam, gdzie nie dosięgnie jej ręka sprawiedliwości. – Ręka Maksa, która trzyma filiżankę z herbatą, nieruchomieje w powietrzu. Jego wzrok świadczy o tym, że uwierzył. Wybucham śmiechem. – Żartuję. Przecież wiesz, nie umiałabym stworzyćtakiejwrednejbohaterki–zapewniamnieszczerze. Makszaglądadolodówkiiwidocznienieznajdujewniejnicinteresującego,boproponuje: –Chodźmygdzieśnaobiad.Niebędziemymarnowaćdnianagotowanie. –Niemiałamzamiarugotować.Jeślityteżniemasz,tochodźmy. – Ja stawiam. Ale bez mięsa, dobrze? – zastrzegam, kiedy siedzimy we włoskiej knajpce opodal parku. –Ztymwegetarianizmemtonapoważnie? – Jak najbardziej. Chcę, żeby świat był lepszy – odpowiadam i przypominam sobie swój złośliwy śmiech na balkonie. – Będę nad sobą pracować. Wegetarianizm i żadnych niedobrych uczuć wobec bliźnich.Samażyczliwość.Wegetarianizm,roweriekologia.Specjalniedlaministra. – Tak, z zarazą trzeba walczyć – odpowiada Maks, po czym, pewnie dlatego, że Basia jest zwolenniczkąobecnejpartii,pyta:–AjaktamzBasią?Pogodziłyściesię? – Nie jestem na nią obrażona, tylko nie chce mi się z nią spotykać. Wiesz co, przyjaźnimy się od trzydziestulat.Zawszewielenasróżniło,alenicniebyłowstanieporóżnić.Ateraznaszeświatopoglądy i inne poglądy tak się rozjechały, że straciły punkty styczne. Ona zaczęła mówić językiem, którego nie trawię.Jakimśbełkotem.Przyjaźńczasemsiękończy.Kiedynaprzykładktośtraciwłasnyjęzyk. –Twardajesteś,alerozumiem. –Niejestemtwarda.Poprostuniemogęspotykaćsięzkimś,ktocierpinaciężkidaltonizm. –Aleonauważa,żetotyjesteśdaltonistką.Trzebarozmawiać. – Wiesz, Anka też jest religijna, ale nie obnosi się z tym i ani razu nie próbowała mnie nawracać, chociaż w Szarotce kaplicę miałyśmy na wyciągnięcie ręki. A od Baśki właśnie się dowiedziałam, że ludzieniewierzącysąnieuduchowieniibrakujeimgłębi.Chciaładodaćjeszczecośomoralności,alesię zreflektowała. –Icopowiedziałaś? –Żewobectegoniepowinnasięzadawaćzpołowąnaszegotowarzystwa,zwłaszczazJolką,zemną i z tobą. Także z moją mamą, która ją dokarmiała w latach naszych studiów, bo Baśka mieszkała pod Warszawąimiałaunasjakbydrugidom.Częstozostawałananoc.Mniejestobojętne,coludzieomnie myśląimówią,aleniejestmiobojętne,żetomówią. Niedokońcarozumiemtęmyśl,alewydajemisięniegłupia. Rozmowa przestaje się kleić, bo wcale nie pogodziłam się z utratą przyjaciółki. Sałatka, którą zamówiłam,niesmakujemi,winojestniemrawe,amakaronnatalerzuMaksawyglądanarozgotowany inieapetyczny. –Chybazmienilikucharza–stwierdzaMaks.–Nicminiesmakuje. DoWeronikiruszamywczesnymświtem,żebyjeszczezadniamócpospacerowaćpolesie.Chociażto jużpierwszylistopada,jestciepłoiświecisłońce.Maks,kiedyprowadzi,lubisłuchaćmuzykiimilczeć, a ja, kiedy Maks bezpiecznie mnie wiezie, lubię oddawać się rozmyślaniom. Tym razem odtwarzam wczorajszespotkaniezKacprem,kolejnyraz,żebysięutrwaliło. Zaproponowałam, żeby wyszli do przyjaciół albo do kina, a ja zajmę się Zuzią. Powiedział, że nie trzeba–Agatapojechałananocdosiostry,aonwolizostaćwdomu. –NotomożewpadnępobawićsięzZuzią,atyspędziszparęgodzin,jakchcesz. –Nietrzeba,mamo–odpowiedział.–Wiem,żeniemaszczasu. Byłampewna,żechcepowiedzieć:„Niemasznatoochoty”albo:„Żecisięniechce”,albonawet: „Że nie masz dla nas czasu”. Szybko zbierałam myśli. Od mojej odpowiedzi wiele zależało. Ale nie zamierzałamsiętłumaczyć. – Słuchaj, rzeczywiście jestem zajęta, mam swoje sprawy, pracę. Jak każdy. Ale po pierwsze, dla ciebieidlaLauryzawszeznajdęczas.Podrugie,spróbujspojrzećnatotrochęinaczej:możepowinieneś docenić,żenieabsorbujęwassobą,swoimisprawami.Żeżyjęwłasnymżyciemimamzamiarżyćnimdo końcażycia,żebyściewyteżmogliżyćwłasnymżyciem,zamiastzajmowaćsięproblemamimatki. –Maszjakieśproblemy?–spytałKacper. –Kacperku,każdyma.Atozpracą,atozezdrowiem,atozczymśtamjeszcze.Nieotochodzi. –Chybawiemoco,alepowiedz. Niezbywałmnie,niedąsałsię,naprawdęchciałwiedzieć.Tobyłdobryznak. –Chybaoto,żenawetjeślirzadkosięspotykamy,tonicnieszkodzi.Żewrazieczegowymaciemnie, ajawas.Oto,żenierozpamiętujemyprzeszłościimamydobreintencje.Wszystkosięułoży.Musimydo siebieprzywyknąć.Takdługomieszkałeśzagranicą.Nieumiemtegoinaczejwyrazić. –Noto…Notomożejednakprzyjedź,jeślichcesz,toznaczy,jeślimożesz.Anawetjeśliniemożesz. Toznaczy… –Mogęichcę.Będęzapółgodziny. Tobyłmiły,spokojnywieczór.KiedyZuziazasnęła,wyjaśniłammuwreszcie,cosiędziałonaweselu Laury.Opowiedziałamozmasowanymatakubliźniaczek.Kacperzwijałsięześmiechu.Potemoksiędzu Marku,któryzrzuciłsutannę.AwreszcieorozmowiezMarcelem. – Kiedy się do was dosiadłam, pełna nadziei, że tego wieczoru nic nieoczekiwanego już mnie nie spotka,okazałosię,żeAgatateż,żeonateżjestwciąży.Towyglądałonaspisek.Żebyjakośsprostać temuwszystkiemu,wciążżłopałamszampana.ApotemjeszczemusiałamzabraćnanocIgusia.Nowiesz, to krewny mojego taty. Nie ogarniam tych koligacji rodzinnych. Piliśmy wódkę, a on odkrywał przede mną nieznany mi wątek z życia Róży, która była dla mnie jak druga matka. Przepraszam was. Ja się naprawdęcieszę. Pewniebymtaktokowałajeszczeprzezgodzinę,gdybyKacpernieobjąłmnieiniepowiedział: –Mamo,wszystkowporządku.Poprostu,jakcośsiędzieje,trzebatosobieodrazuwyjaśniać.Nie takidiabełstraszny…JeszczedziśzadzwoniędoAgaty,boonabardzosiętymprzejęła.Pomyślała,żejej nielubisz. – No coś ty! – oburzyłam się. – Kobieta, która kocha mojego syna, jest dla mnie święta. A Agata wdodatkujestmądra,miłaiładna.–Poczułam,żetozamało,boAgatarzeczywiściejestnadzwyczajna, więcprzypieczętowałamtęwypowiedźzdaniem:–Jestnadzwyczajna. Późnym wieczorem Kacper zadzwonił, żeby się upewnić, czy dotarłam do domu. Głos miał ciepły. PrzekazałmipozdrowieniaodAgatyipowiedział,żepotrzebowałtejrozmowy. MakspogwizdujedopiosenkiNinySimoneMyBabyJustCaresForMe.Amnie,wtejzwyczajnej sytuacji, kiedy w ciepłym samochodzie, obok faceta, który mnie kocha, jadę sobie do przyjaciół na Mazury,jestpoprostudobrze.Jestdobrze.Wypełniamniepoczucieszczęścia,któregobędębronićjak lwicaswoichlwiątek.„Czyktośdybienatwojeszczęście?”,pytadrwiącoStrofa.Nie,alektośjeczasem mąci.Naprzykładty. Po powrocie z lasu Weronika szybko dorzuca drew do kominka i do kaflowej kuchni, po czym robi herbatęzimbirem.Nie,onajejnierobi,tylkoprzyrządzają,jakbyodprawiałaczary.TomekiMaksidą dosąsiadki,żebywramachsamopomocychłopskiejnaprawićjejjakieśsprzęty.Amysiedzimyowinięte kocami.Czaruśwpatrujesięwemnie.Postarzałsię–ledwiechodziiposiwiałamumordka. –Staryjest–mówiWeronika.–Ichory.Macukrzycęichorąwątrobę.Proszęcię,przykolacjinie karmgopodstołem.Wolnomujeśćtylkokarmęmedyczną. –Powinnabyćtakarównieżdlaludzi. –Wobectegotydostaniesznakolacjępsiechrupki,amyzjemyzupęzsoczewicąipierogizkozim seremiszpinakiem.Anadeserszarlotkęzmoichwłasnychjabłek. –Jestszarlotka?–pytająchóremTomekiMaks,którzywchodządokuchni. –Wpiecu–odpowiadaWeronika.–Mówcieciszej,żebynieopadła. Kochamtakieklimaty–ogień,ciepłakuchniapachnącaczymś,cosiękojarzyzżyciemiwiecznością, czyli z życiem wiecznym, psy i koty, za oknem chłodna czarna noc z niebem, na którym widać Drogę Mleczną.Iprostakolacjazfacetami,którzyniegadająopieniądzachisamochodach,tylkoogłupstwach albo o rzeczach wielkiej wagi, na przykład o wyższości borowika nad podgrzybkiem. Z facetami, zktórychjedenznanazwygwiazdiplanetimawgłowiemapęcałegonieba,adrugizbierakapelusze, laski, szyszki i ma dwie spiżarnie pełne zapasów na wypadek wojny oraz komórkę z częściami zapasowymidowszystkiego.WmyślachrobięszybkiprzeglądprezentówodTomka:stacjapogody,tak skomplikowana,żedodziśjejnieuruchomiłam,pasgrzejąco-wibrujący,którycałyczaswibrujeimusi być podłączony do prądu, niezbędnik mordercy, czyli komplet wielkich noży z tasakiem, kamizelka w stylu wojskowym z dziesiątkami kieszonek, zegar z radiem, który wyświetla godzinę na suficie, ale żebyjązobaczyć,trzebaspaćwokularach.Plustrzylatarki,dwascyzoryki,kilkakamienioegzotycznych nazwach.Piękneponchowindiańskiewzory,któremaskujemojąnadwagęiktóremamteraznasobie. –Czemutaknamniepatrzysz?–pytaTomek.–Czycośprzeskrobałem? Mamochotęodpowiedzieć,żepatrzętak,bogokocham,alemówięcośinnego. –Patrzętak,boniemogęsięnadziwić,żemimoswojegowiekuniemaszzmarszczek.Powinieneśdać sięprzebadać,możenaukowcydziękitobiewymyśląnaprawdęskutecznyśrodekprzeciwzmarszczkowy. –O!–bąkaTomek.–Niemamzmarszczek? –Niemasz. Weronikastoiprzykuchni,mieszapowidłaśliwkowe,którepyrkają,inucijakąśpiosenkę,znanąmi zdzieciństwa. –Dlaczegorobisztonadżywymogniem,anienazwykłejkuchence?–pytam.–Takbyłobyłatwiej. –Możeiłatwiej,alesmakbyłbyinny.Powidłalubiąogień.Jęzoryognia.Spróbuj.–Weronikapodaje miłyżkęzodrobinąparującychpowideł. –Pyszne–przyznaję.–Alewolęniejeśćpowideł,niżbabraćsiętakprzeztrzydni.Najpierwtrzeba wydłubaćpestki,potem… –Onie,jajestemcwana,todzieciHelenkiwyjmująpestki.Wtensposóbpłacąmizakorepetycje.– Weronikaoblizujełyżkęigłaszczesiępobrzuchu. –Tak,ipewniedostająpowidła. –Jasne,żetak. –A,zapomniałamspytać,jakmęskaczęśćwsizniosłazakazsprzedawaniaalkoholu. WeronikaiTomekwybuchająśmiechem. –Byłemtutajtamtegodnia–zaczynaTomek.–Żałujcie,żeścietegoniewidzieli.Każdy,dosłownie każdyfacet,którywychodziłzesklepu,miałzbaraniałąminę.Najpierwrozglądałsięzniedowierzaniem, żeby znaleźć tego, kto wpadł na taki pomysł, i dać mu w mordę. A potem, wznosząc oczy ku niebu, wyrzucałzsiebiesiarczystejapier…ipochwilidodawałka-mać. – Ale te przekleństwa – wtrąca Weronika – za każdym razem brzmiały trochę inaczej. Najbardziej podobałymisięwwykonaniuKrzysia,którymieszkaopodalkapliczkizMatkąBoską. –Podglądaliścieich?–pytaMaks. WeronikaiTomekpopatrująnasiebiewesoło. –Staliśmyzadrzewem.Żebywrazieczegowesprzećsklepową.–Weronikapoważnieje.–Alenic z tego nie wyszło. Zaczęli jeździć do sąsiedniej wsi i kupować na zapas, hurtem. Jeszcze nigdy nie widziałam,żebynaszawieśbyłatakpijanaodranadowieczora.Boonitenzapaswypijaliodrazu.No i baby doszły do wniosku, że już lepiej, jak będą mieli alkohol na miejscu, bo wtedy przynajmniej nie pijąnaumór,tylkoupijająsięzwyczajnie.Przyznaję,tobyłniedorzecznypomysł.Aleodczegośtrzeba byłozacząć. Ichopowieśćbrzmizabawnie,alewgruncierzeczyjestprzygnębiająca. –Wkażdymrazieodczasu,kiedydowiedzielisię,żetobyłainicjatywaWeroniki–kontynuujeTomek –przestalijejsiękłaniać,aniektórzynajejwidokpukająsięwczoło. Weronikawzdychaizestawiazkuchniosmalonygarnek. –Jakciidziepisanie?–pytaWeronika,kiedypanowieposzlinarąbaćdrewna. – Dobrze. Niedługo skończę. Pomogła mi historia ciotki Róży. Najlepsze są historie z życia wzięte. Inajbardziejnieprawdopodobne. KiedyopowiadamWeroniceoRóży,jejcórceiwnuczce,którejposzukuję,dzwoniAnka. –NiebawemdostanęteinformacjeoLipcach–mówi.–Wyślęcimejlemalbozadzwonię. –Dzięki.Powiedz,cozMirą. –Naraziesprawystanęływmiejscu,bojejojczymjestwszpitalu.Onatobardzoprzeżywaiopiekuje sięnim.Toniepojęte. –Tak,dziwne–przyznajęjejrację. – Psycholożka powiedziała, że jej terapia potrwa latami, a i tak nie ma pewności, czy przyniesie skutek.Miraodwiedzagowszpitalu.Niemogęjejzabronić.Mapoczuciewiny,żetoprzeznią. –Boże,przecieżtobzdura!–wykrzykuję. – Ale nie sposób jej o tym przekonać. Zachowuje się tak, jakby ten drań był najlepszym ojcem na świecie. –Acomujest? –Niewiadomo.Robiąbadania.Muszękończyć,przepraszam.Mamurwaniegłowy.Aha,odłożyłam wamtesukienki,októreprosiłyście. –Jakiesukienki? –SpytajJolkę,cześć.–Rozłączasię. –Cosiędzieje?–pytaWeronika.–Widzę,żejużwniczymniejestemnabieżąco. Rzeczywiście nie była na bieżąco: po prostu miałam ochotę zapomnieć o Róży i o Mirze, pobyć winnymświecie.Itosięudało,chociażcojakiśczaszerkałamnatelefon. AMELIA Incydent z kluczem wprawdzie wytrącił Amelię z równowagi, ale nie na długo. Nazajutrz wypastowałapodłogi,zrobiławielkiepranie,umyłaoknaizapomniałaonim,zdnianadzień.Takjak kiedyśoFilipie,poktórymwjejżyciuzostałatylkofajka.Mieszkanielśniłoczystościąiwszystkobyło naswoimmiejscu. Odzyskała spokój, a jej życie toczyło się utartym szlakiem: wstawała o szóstej, za piętnaście ósma była w szkole, za minutę ósma wchodziła na pierwszą lekcję w szkole muzycznej, gdzie uczyła gry na skrzypcach, a po południu jechała do liceum, w którym prowadziła chór i kółko muzyczne. Niestety, dzisiaj znów coś naruszyło ten ład. Kiedy szła przez dziedziniec liceum, zobaczyła tamtą dziewczynę. Dlaczegowogólejązapamiętała?Dlaczegowtedypatrzyłynasiebietakdługo,żemusiałyzapamiętać swojetwarzeitocośwoczach,cosprawia,żemiędzydwiemaobcymisobieosobaminaglepowstaje jakaświęź.Ichdroginatychmiastsięrozchodzą,alepamięćspojrzeniazostaje. Ameliapatrzyłazadziewczyną.Postanowiłaspytaćoniąnauczycielkępolskiego,którapożyczałajej książkiisłuchałaradAmeliiwkwestiachmuzycznych.KażdegorokuprzedBożymNarodzeniempytała ją, jakie płyty kupić przyjaciołom na Gwiazdkę. Amelia już od dawna kupowała tylko jeden prezent gwiazdkowy–dladziadka.Dopókinieumarł.Zawszecośpraktycznego–atrament,skarpetki,kalendarz. Lubiła tę nauczycielkę, podziwiała jej poczucie humoru i pewność siebie. Kiedyś w pokoju nauczycielskimAmeliabyłaświadkiem,jakusadziłacałegronołacińskąsentencjąArslonga,vitabrevis. Poczuła się tak, jakby ktoś wystąpił w obronie całej sztuki, również lekcji muzyki. Nauczycielka polskiego,wychodzączpokoju,puściładoniejoko.Ameliazaczerwieniłasięiudawała,żeszukaczegoś wtorbie. Tymczasem znów wybierała się na cmentarz. Na stoliku w przedpokoju leżał bilet na pociąg – 1 listopada,godzina6.54.Wstanieowpółdopiątej,zrobikanapki,dotorebkidorzucidwajabłka,spakuje gazety,książkę,sprawdzigaz,wodę,światło.Zamkniedrzwi.Isprawdzi,czysązamknięte.Jakjejbabcia i dziadek. „Amelio, pamiętaj, zawsze należy sprawdzić, czy drzwi są dobrze zamknięte”. A właściwie dlaczegonależytosprawdzać?Cosięstanie,jeślidrzwi,mimożejezamknęła,będąotwarte?Idlaczego mająbyćotwarte,skorojezamknęła?Icotoznaczy„dobrzezamknięte”?Ameliazastanawiałasięnad takimigłupstwami,żebytylkoniemyślećotejdziewczynie.Nicztego–całyczasmiałaprzedoczamijej twarz,aletamtą,zpoprzedniegospotkania.Możepowinnabyławtedypodejśćiocośspytać.Nie,nie ocoś–powinnabyłaspytać,czyniepotrzebujepomocy.Amelianigdynikomunieproponowałapomocy, niktnigdynieproponowałpomocyAmelii.Zaskoczyłajątamyśl.„Nigdyniepotrzebowałampomocy– powiedziałanagłos.–Niktniepotrzebowałmojejpomocy”. Lubiłamiećporządekrównieżwgłowie.Wjejżyciubyłotakmałoludzi,wątków,żebeztrudunad nimipanowała.Alenieteraz.Bodotejuporządkowanejgłowyzaczęłysięcisnąćwspomnienia.Amelia nadmorzembudujezdziadkiemzamkizpiasku.Babcia,wniebieskimkostiumiekąpielowymiokularach przeciwsłonecznych, siedzi pod parasolem i się uśmiecha do wnuczki. Amelia głaszcze szczeniaka, którego znalazła na klatce schodowej. Pierwszy koncert Amelii. Pierwsza randka Amelii, w klasie maturalnej.DziadekodprowadzaAmelięnastudniówkę,nabalmaturalny.Nie,Amelianieposzłanaten bal. Mogła jeszcze ocalić ład w głowie, o który tak dbała, gdyby tylko zapaliła światło i zaczęła na przykład sprzątać albo przygotowywać się do lekcji. Uznała jednak, że to bez sensu – mieszkanie było wysprzątane, a lekcje miała przygotowane na tydzień naprzód. Mogła poczytać, pograć na skrzypcach, obejrzećwiadomości,wyjśćipochodzićpoulicach.Nadaljednaksiedziaławfoteluikontynuowałatę podróż w przeszłość, a zarazem trochę w nieznane. Na drugą stronę lustra. Jeszcze raz. Amelia buduje z dziadkiem zamki z piasku, a babcia pilnuje, żeby to były tylko jej zamki. „Odejdź, dziecko. Nie przeszkadzaj”,mówidodziewczynki,którastanęłaobokizaproponowała,żeznimipobuduje.Amelia siedzi na podłodze i głaszcze szczeniaka, po chwili dziadek bierze go na ręce i mówi: „Trzeba go odwieźćdoschroniska”.„Tak–wtórujemubabcia.–Mapchłyizarazki”.Pierwszykoncert.Ameliama trzynaścielat.Jestzdenerwowana,mylisię,razidrugi.Patrzynadziadków,którzysiedząwpierwszym rzędzie,iwidziichkarcącespojrzenia.Dziadekkręcigłowąiwznosioczydosufitu.Pierwszarandka. Kolejnejniebyło.„Zawcześnie,Amelio,naamory”.Studniówka–dziadeknietylkojąodprowadził,ale cały czas czekał na korytarzu i razem wrócili do domu. Wstydziła się. A na bal maturalny nie poszła. Kiedyzorientowałasię,żedziadekmazamiarpowtórzyćtamtąakcję,zaczęłasymulowaćchorobę.Ład w głowie Amelii składał się nie ze wspomnień, lecz z zapomnień. Przypominał jej szafę, w której nie byłoanijednejsztukizbędnegoubrania.Tylkoto,conosiłanabieżąco.Anijednegozadużegoubrania, ani jednego za małego, żadnego, które przestało się jej podobać albo wymagało choćby drobnej reperacji.Tylkoładne,czyste,nadającesiędoużytkuubrania.Tylkoładne,czyste,nadającesiędoużytku wspomnienia. WłaściwiekiedyFilipodszedł,poczułaulgę.Oczywiściechciaławyjśćzamąż,jakwiększośćkobiet, ale zarazem nie chciała. Nie czuła do niego nic specjalnego, co znała z książek czy filmów. Słowo „kocham”wjejżyciuodnosiłosiętylkoiwyłączniedomuzyki.Wiedziałotym–dlategouciekł.Ijeszcze jedno wspomnienie, nie doskonałe, ale naprawdę miłe. Kiedy w sylwestra wypiła dwa kieliszki szampanaiśmiałasięzewszystkiego.Wracalidodomunapiechotę.Padałśnieg.Apotemsiękochali. Kiedyzasypiała,pocałowałjąwczoło.Wtuliłasięwniegoidopieroranowysunęłasięzjegoobjęć, ostrożnie,żebygonieobudzić.„Zostań”,wymamrotał.„Niemogę”,odpowiedziała. W końcu Amelia wstała, włożyła płaszcz i wyszła. Bez czapki, szalika, rękawiczek. Za to z portmonetką w kieszeni. Po dziesięciu minutach wróciła z butelką szampana. Spojrzała na zdjęcie dziadków, którzy patrzyli na nią z wyrzutem. „Wiem, wiem – powiedziała – porządne dziewczyny nie piją, nie palą i idą do łóżka dopiero po ślubie”. Długo walczyła z korkiem, który w końcu wystrzelił i pofrunął aż do sufitu. Nie miała kieliszków – postanowiła pić z porcelanowej filiżanki w niebieskie kwiatki.Otworzyłalaptop.Wahałasię:czyrzeczywiścietegochce?Spędzićświętaisylwestrawjakimś egzotycznymmiejscu?Majorka,Teneryfa,Egipt,NowaZelandia,Tajlandia,Bali.Wróciposylwestrze, od razu do szkoły. Opalona, wypoczęta, uśmiechnięta. Nie odważyła się. Natomiast odważyła się, już trochęzawiana,przedrzećnapółbiletdoSzczecinkaiwrzucićgodokubełka.Postanowiłazadzwonićdo Filipa. Wypiła kolejną filiżankę szampana i zaczęła planować, co powie. Po prostu spyta, co u niego słychać.Apotemrozmowajużsięjakośpotoczy.Uświadomiłasobie,żewykasowałajegonumer,zanim jeszcze zniosła do piwnicy suknię ślubną. Za to w książce adresowej nadal widniał numer dziadka. Pojedzie jutro na cmentarz do dziadków, zapali znicze, postawi donice z chryzantemami. Trochę tam postoi, a na koniec im powie: „Nie mieliście racji”. Może poszłaby też na grób swojej prawdziwej babci,aleniewiedziała,gdziejąpochowano.Róża–staroświeckieimię.Piękne. *** Sprawdzampocztęcogodzinę.Inic.WkońcudzwoniędoAnki,alecałyczaswłączasięsekretarka. Trudno,wszystkopowieminazajutrz,jeślirzeczywiścieczegośsiędowiedziała. Jestzimno,wchodzędoszkoły,żebyniemarznąćnazewnątrz.Jolka,jużubranadowyjścia,rozmawia whalluzjakąśuczennicą–nie,toraczejnauczycielka,tylkobardzomłoda.Trzymawrękachfuterałze skrzypcami.Ankamachadomnie,żebympodeszła. –Poznajciesię,toAmelia,którarozwijatalentymuzycznenaszychdzieciaków,atomojaprzyjaciółka Marysia–mówi,popatrującraznamnie,raznanią. Podajemysobieręce.Masubtelnerysytwarzy,dołeczkiwpoliczkach.Tylkojakaśnieśmiała.Stoize spuszczonymwzrokiem. –Tojajużpójdę–mówi.–Dziękujęidowidzenia. –Nieśmiała?–pytampochwiliJolkę. –Bardzo.PytałaoMirę.Niewiemdlaczego,boonaniechodzinajejzajęcia. –Dziwne.Icojejpowiedziałaś? –Tylkotyle,żetonowauczennicaiwłaśnienadrabiazaległości.Czywiesz,dlaczegoMiraniechodzi doszkoły? –Niewiem.Możejestchora.SpytamyAnkę. Niestety, Anki w butiku nie ma. Jej wspólniczka wyjaśnia, że wypadło jej coś ważnego, i pokazuje odłożone dla nas sukienki. Wszystkie piękne. Trudno wybrać. Kiedy wychodzimy, niemal zderzamy się wdrzwiachzAnką. –Przepraszamwas.Kupiłyściecoś?–pyta. –Jasne–odpowiadam.–Czycośsięstało? –Tak,aleterazniemogęotymmówić.–Jestzdenerwowana. –Notochociażpowiedz,czegosiędowiedziałaśoLipcach. – Przepraszam cię, na śmierć zapomniałam sprawdzić pocztę. Zadzwonię. A teraz idźcie. Proszę. Czekająnamnieklientki. Ponieważ nie byłam na grobach pierwszego listopada, poczuwam się do obowiązku, żeby tam posprzątać: wyrzucić wypalone znicze i podlać kwiaty. Kiedy docieram na miejsce, zaczyna padać. Cmentarzwyglądadośćponuro–kwiatyjużprzywiędły,azniczepogasły.StojęprzygrobieojcaiRóży i rozmawiam z nimi w myślach. A potem zastanawiam się, gdzie ja zostanę pochowana. Tutaj? Obok rodzicówiRóży?Wporządku,przynajmniejniebędęsamajakniektórerozwódki.Azresztączytonie wszystkojedno,skoroniewierzęwżyciepozagrobowe.Chciałabymwierzyć,alejakośminiewychodzi. „No to pa, kochani. Śpijcie w spokoju”, żegnam ich i ruszam z powrotem. Z naprzeciwka nadchodzi młoda kobieta z pomarańczową parasolką. Kiedy się mijamy, uświadamiam sobie, że to Amelia, nauczycielkamuzykizeszkołyJolki.Uśmiechamsiędoniej,aleniepatrzynamnie,jakbyudawała,że mnieniewidzialbopoprostubyłazamyślona.Mówię„dzieńdobry”.Podnosigłowę,rozpoznajemnie iodpowiada:„A,dzieńdobry”.Zatrzymujemysię. –Notosięrozpadało–zagaduję. –Owszem–odpowiada. Czuję, że jest zmieszana, skrępowana, więc się żegnam i ruszam przed siebie, chociaż w takich sytuacjach ludzie ucinają sobie krótką pogawędkę. Po kilkunastu krokach odwracam głowę inieruchomiejęzezdziwienia.AmeliastoiprzygrobiemegoojcaiRóży.Dlaczego?Schylasięizapala znicz.Zawracamistajęobokniej.Naszeparasolkistykająsiębrzegami.Ameliapatrzynamniepytająco. –TutajleżymójojcieciciociaRóża–wyjaśniam. Reagujedopieropodłuższejchwili. –Ja…janierozumiem.Jaktomożliwe… Zatojajużrozumiem,chociażtowszystkowydajesięnieprawdopodobne. –Różajestpanibabcią,tak?–pytampochwili. Kiwa głową. Mam ochotę przytulić ją, ale na szczęście trudno to zrobić z parasolką w ręce. Na szczęście,bonapewnouznałabytęreakcjęzazbytspontaniczną.Obiejesteśmyonieśmielone. –Notoskorojestempaniciotką–ryzykuję–możepojedziemydomnienaherbatę. Znówkiwagłową,poczymwreszciesięodzywa. –Tak,chętnie. Wsamochodziemilczymy.Jadęchybazawolnoizamocnościskamkierownicę.Takdługoczekałam najejtelefon,aterazzamiastradościczujęjakiśsmutek.Wgłowiemisiękotłuje.Możechciałaprzyjść na grób Róży, ale nie miała zamiaru poszukiwać rodziny. Może to nasze spotkanie zburzy jej spokój. Muszęprzerwaćtomilczenie,bostraszliwiemiciąży. –Szukałampani.ByłamnawetwSzczecinku,gdziemieszkałapanimamazrodzicami.Oddawnapani odwiedzagróbRóży? –Nie,pierwszyraz–odpowiada. – No to miałyśmy – nie jestem pewna, czy nie powinnam powiedzieć „miałam” – szczęście, że wybrałyśmysiętegosamegodnia. –Iotejsamejporze–dopowiada. Wwindzieznówmilczymy.Ameliajestjakaśkrucha,bezbronna.Niewiem,jakzniąrozmawiać.Czas między parterem a piątym piętrem dłuży się niemiłosiernie. Przypomina mi się, co Maks mówił owzględnościczasu.Teraznaprawdęrozumiem. Wmieszkaniujestjużłatwiej.Parzącherbatę,zbierammyśli.Iniepierwszyrazdochodzędowniosku, żelepiejmówićotwarcieipytaćwprost,niżkombinować. –Możepanijestgłodna?–pytamzkuchni. Wiem,coodpowie,jeśliodpowie.Ajednaksięmylę. –Zjemjabłko,jeślitoniekłopot. A potem powoli Amelia się ożywia. Opowiada o swoich dziadkach, o tym, jak się dowiedziała oRóżyijakdoniejposzła,alebyłojużzapóźno. –Postanowiłamchociażzapalićznicznajejgrobie–mówi.–Więcwczorajpojechałamdosąsiadki Różyidowiedziałamsię,naktórymcmentarzujestpochowanaigdziejestjejgrób. –Ipomyśleć,żebyłaśtakblisko:mieszkamywtejsamejdzielnicy,uczyszwszkole,wktórejpracuje mojaprzyjaciółkaJolka. –Tak,towszystkobardzodziwne.Czymapanifotografiebabci? –Jasne,żetak.–Wyciągampudłozezdjęciami.Kolejnyrazobiecujęsobiezrobićwnichporządek.– Najpierw pokażę pani zdjęcie Róży piętnastoletniej. – Wyjmuję z pomarańczowej walizki dwie pociemniałefotografieRóży. Ameliadługoprzyglądasiębabci. –Mamabyładoniejpodobna.Teżmiaładołkiwpoliczkach. –Takjakpani,kiedysiępaniuśmiecha.Tedołkiwpoliczkachprzechodząwrodziniemojegoojca zpokolenianapokolenie,jakchorobaserca.Ja,naszczęście,odziedziczyłamtylkodołki. –Jachybateż.Sercemamzdrowe. W trakcie rozmowy coraz częściej mylę się i mówię jej na „ty”. Wreszcie proponuję, żebyśmy zrezygnowałyz„pań”,botobezsensu,żebykrewnetaksiędosiebiezwracały. Ameliazadajecorazwięcejpytań.OpowiadamjejoślicznymPawełku,ojegomatce,któranigdynie pogodziła się ze stratą wnuczki, o Igusiu, dzięki któremu odzyskaliśmy Amelię. Zapada wieczór, a ona pytaipyta.Kiedyzbierasiędowyjścia,tojazkoleizadajęjejpytanie: –DlaczegopytałaśoMirę?Znaszją? –Nie.Tylkowidziałamjąkilkarazyztakimniedorozwiniętymchłopcem… –ZPedrem–podpowiadam. –Onamiaławoczachcoś…Nieumiemtegonazwać.Możetobyłstrachalboprośbaopomoc.Iten jejwzrokpotemmnieprześladował. – Nie mogę ci zdradzić szczegółów, ale ona rzeczywiście potrzebowała pomocy. Pomaga jej teraz naszaprzyjaciółkaAnka.Alewszyscymożemy. –Notojeślisięnacośprzydam,bardzochętnie.Możezabioręjądoopery. –Lubiszoperę? –Uwielbiam.Dziadekwdzieciństwiezmuszałmnie,alepotemchodziłamjużsama.Pokilkarazyna tosamoprzedstawienie. –Różateż.MożesiękiedyśspotkałyścienaNabuccoalboŁucjizLamermooru. –Może.–Ameliasięzamyśla.–Późnojuż.Pewniemaszdużopracy,ajatutajsiedzęisiedzę. –Nie,jestempróżniakiem,którynastarelatapiszesobieksiążki.Toznaczydopierodrugą,alemam nadzieję,żenieostatnią. –Naprawdę?Takpoprostuzaczęłaśpisać? –Tak.Niewiem,jaktosięstało.Miałamjużdośćpracywfirmieszkoleniowejiszukałamjakiegoś ciekawszegozajęcia. Amelia zaczyna się śmiać. Wygląda pięknie. Dołeczki w policzkach robią się głębsze. Nie ma wątpliwości,żetownuczkaRóży. –Przepraszam,żesiętakśmieję,aletonieprawdopodobne,żebytakradykalniezmieniaćzawód. Nie mówię jej, że pozwoliły mi na to znaczki, na razie właściwie sama świadomość, że je mam. Powiem jej o nich kiedy indziej. I wręczę należny jej spadek po Róży jakoś uroczyście, może wprezenciegwiazdkowym. –ChciałabymcięzaprosićnaWigilię.Poznaszcałąrodzinę–mówię,kiedyAmeliasięubiera. –Aleprzecież…Czyjanależędorodziny? – Jasne, że tak – odpowiadam stanowczo. – Jesteś wnuczką mojej ukochanej Róży. A poza tym na Wigilię zapraszam również przyjaciół. Wędrowca jeszcze nie było, ale mam nadzieję, że też bym go przyjęła. Po wyjściu Amelii obdzwaniam wszystkich wtajemniczonych, żeby donieść o szczęśliwym zakończeniu poszukiwań. Każda rozmowę kończę zdaniem: „Życiem rządzi przypadek”. Jolka, kiedy mówięjej,żeAmeliazjejszkołyjestwnuczkąRóży,niebierzetegopoważnie.Musiałamprzysiąc,żenie zmyślam.MamieniemogępowiedziećoAmeliiprzeztelefon,bonapewnoprzeżyjeszokipowinnam wtedybyćprzyniej.Wolałabymjednak,żebytoLauramniewyręczyła.Onaumierozmawiaćzestarszymi ludźmi.Kiedyjejopowiadamospotkaniunacmentarzu,wogólesięniedziwi,jedyna,imówi,żetakie rzeczysięzdarzają. Makswracazpracyoósmej. –Wiem,żejestemnieznośna–odzywamsię,kiedyzdejmujekurtkę–aleczytyniemógłbyśwracać trochęwcześniej?Zwłaszczawtedy,kiedymamcityledopowiedzenia. –Niemamowy.Jakdużopracujępozadomem,jesteśdlamniemilsza.Niechcęztegorezygnować. Trzebatotylkodobrzezwymiarować,żebywilkbyłsytyiowcacała. –Rozumiem,żetojajestemtymwilkiemczyraczejwilczycą,którazarazopowiecioczymś,cocię wprawiwzdumienie. Kolejną opowieść o spotkaniu na cmentarzu nieco ubarwiam: że mimo parasolek padłyśmy sobie wobjęcia,żeAmeliazewzruszeniapłakała,ajachlipałam. –Jakaszkoda–mówiMaks–żeRóżategoniedoczekała. – Dobrze chociaż, że ja doczekałam. Mamy jeszcze jedną osobę na Wigilii. A teraz patrz. Wrzucam włoszczyznę do wody z listkiem laurowym i zielem angielskim, dodaję dwa kartofelki, garstkę kaszy perłowejizakwadransmamywspaniałązupęnito,niowo. – Podziwiam cię. Jesteś doskonałą kucharką. Ale proszę, zróbmy na święta pierogi, uszka, śledzie, pierniki,towszystko,bezczegoniemaświąt. Napoczątkugrudniamojapowieśćjestgotowa.Miechniemożewyjśćzpodziwu. –No,no,niesądziłem,żesiętakrozpędzisz.Błękitnastrzała.–Podobamisiętametafora.–Tylkoże tobywaniebezpieczne.Pisanietonierajdsamochodowy. –Słusznie–przyznaję.–Aleteżniewędrówkażółwia.Pozatymjaniejestemambitnąautorką,która liczy na nagrody i uznanie krytyków. Mnie wystarczy niewielkie grono czytelniczek, które w książkach szukająwłasnejhistoriialbopoprostuczytajądlarozrywki. –Alemojeaspiracjerosną.Niebawembędęwydawaćtylkoambitneksiążki–zapewniachybatrochę nawyrostidośćnietaktownie. –Ambitnedlakogo?–pytamniewinnie. –Dajspokój.Obiektywnieambitne. –Notoprzeniosęsiędomniejambitnegowydawcy.Bowiesz,jużmogęsobienatopozwolić.Moja powieśćpodobałasięiwRybnie,iwSłupsku,iwKobylnicy,iwUstce. –Byłaśtam?Wtychwszystkichmiejscowościach? –ByłamimamjużwierneczytelniczkiwcałejPolsce. To oczywiście przesada. Jak ktoś wydał jedną książkę, jeszcze nie może liczyć na wierność. Miech milczyzacukany,coszybkowykorzystuję. –Wierneczytelniczki,któreczekająnadrugąmojąksiążkę,więcniekręćnosem,tylkodzwońdotej świetnejredaktorki.Anużjestwolnaiuporasięzredakcjąprzedświętami. –Notodzwoniędoświetnejredaktorki,anużjestwolna–mówijakautomat,wyraźniezaskoczony tym,żeodbyłamtournéepoprowincji. „Kujżelazo,pókigorące–doradzaStrofa.–PókiMiechjestzbaraniały”. –Ipowiemcicośjeszcze.Tamkobietyczytająizadająpytania,którychjasamanigdybymsobienie zadała.Sądowcipne,zadbaneieleganckie,możedlatego,żeniestojąwkorkach,niemusząpatrzećna wieżowce z wielkiej płyty, a po głównych ulicach ich miast nie przeciągają demonstracje górników, hutnikówczyzwiązkowców.–Tewnioskiwydająsiędośćryzykowne,alemisiępodobają.–Ichżycie płyniespokojniej. –Dobrze,jużdobrze–burczyMiech.–Piszsobie,jakchcesz. ŚwietnaRedaktorkazredagowała.Umówiłyśmysięuniej.Zasadnicza,pomyślałamnajejwidok.To dobrze – redaktorzy powinni przestrzegać zasad, bo wciąż mają do czynienia z ich łamaniem. Kiedy parzywkuchniherbatę,rozglądamsiępoprzytulnympokoju.Lubiniebieskikolor.Napółcestoigaleria szklanychfigurek.Tylkoniebieskich.Główniekoty.Kiedyskończymy,podarujęjejjakąśpomarańczową, postanowiłam. Ciekawe, czy ją postawi wśród niebieskich. I zbiera laski. Natychmiast dochodzę do wniosku, że to laski po nieżyjącym ojcu. I do drugiego: że musiał być surowy. „Przestań się bawić wpsycholożkę”,prosiStrofa.Wygodnyfotel.Naoparciukilkaczarnychkocichwłosów.Alepodskórnie czuję,żekotawtymmieszkaniuniema.Czylico?Był,alejużgoniema.Zostałotrochęsierści. –Czypanisłodzi?–pytaŚwietnaRedaktorka. Kiedyśniktotoniepytał.Terazwszyscy.Izgóryznająodpowiedź. –Nie,dziękuję,niesłodzę. –Alewswoichpowieściachtrochępanisłodzi–mówizuśmiechem. Niezłypoczątek.Czyliniepodobałosięjej.Trudno.Niebojęsiękrytyki.Bojęsiętylko,żenastępny miesiącspędzęnapoprawianiutekstu. – Ale dobrze się czyta. – To już coś. – Tylko że, muszę to pani powiedzieć, są egzaltacje ipretensjonalności. – Wiem – przyznaję jej rację. – Ja to lubię. Dzięki egzaltacjom przetrwałam najtrudniejsze chwile swojego życia. – Patrzy pytająco. Pewnie ma do czynienia z literaturą najwyższych lotów, więc nie rozumie.–Trudnotowyjaśnić.Poprostu,całkiembezwiednie,zaczęłamtraktowaćswojeżycietrochę jakfikcjęliteracką.Asiebiejak,potrosze,fikcyjnąosobę.Nowiepani,żetowszystkoniedziejesię naprawdę.Pomogło.Nieuważam,żetosądwaosobneświaty.Trudnozrozumieć,ale… –Nie,dlaczego.Rozumiem. Apotemidzienamjakzpłatka.Przyjmujęwszystkiejejuwagi.Prawiezawszemarację.Postanawiam ją jakoś przekupić, żeby redagowała moje kolejne książki. Wreszcie przewraca ostatnią kartkę ioznajmia: – A teraz jeszcze jedna uwaga. Większego kalibru. Moim zdaniem i w tej, i w poprzedniej pani powieści jest za dużo wątków. Szczerze mówiąc, bez przerwy się gubiłam. Przecież nie trzeba mówić owszystkim.Radziłabymztegoiowegozrezygnować.Tamjestchaos. Szybkiwniosek–nieprędkostądwyjdę,jeśliwdamsięterazwdyskusjęnatentemat.Możelepiejpo prostupowiedzieć,żetegochciałaminiechtakjużzostanie.Inieoczekiwaniemamochotęporozmawiać zniąotymchaosie. –Przepraszam,czymapanicośmocniejszegoniżherbata?–pytam. Śmiejesię. –Jateżuważam,żedobrzenamzrobikieliszekpigwówki.Możebyć? –Jaknajbardziej. Ale po pierwszym kieliszku pysznego napoju wyskokowego, zamiast o nadmiarze wątków w mojej książce, zaczynamy rozmawiać o kotach. Przerzucamy się kocimi historiami, opowiadamy sobie onadzwyczajnychzaletachizdolnościachnaszychkotów,ichurodzieizwyczajach.Przechodzimynaty. –Awiesz,mojajednakotkaumiałaotwieraćszufladęzbieliznąikiedybyliumniegoście,przynosiła immajtki,staniki,skarpetki.–Tojednozmoichnajweselszychwspomnień. Zanosimy się śmiechem, pigwówki ubywa. Zapada noc, a my jak najęte o kotach. W końcu przypominamsobie,pocoprzyszłam,poważnieję. –Ale,ale,miałyśmyotychwątkach. –Notak.Jestichzadużo.Możemogłabyśzedwienitkiwypruć. –Niemogę.Wszystkosięzawali,rozleziejaksweterwnorweskiewzory.Apozatymniezgadzamsię z tobą. Nie wiem, czy to dotyczy życia w ogóle, czy tylko mojego, ale tak już jest: trudno ogarnąć wszystko,cosięwnimdzieje. –Aletoliteratura,wprawdzietylkorozrywkowa,aleliteratura.Trzebawybierać. –Tylkożejeślikogośczycośważnegousunieszzfabuły,tenbrakbędziecidoskwierać. –Aletyniezawszenadtympanujesz.Naprzykładktośnagleznika. PewniechodzijejoBaśkę.Dotknęłabolesnegotematu.Tak,Baśkanagleznikła,bomuszęsięuporać z pewnymi jej poglądami. I wcale nie chodzi o to, że ona ciąży ku prawicy, a ja jestem niepoprawną lewackąliberałką–bezpolitycznegozaplecza,niestety.Nieoto,żeonajestkatoliczką,ajaagnostyczką. Nie!Baśkachcezmieniaćwszystkich,którzymyśląinaczejniżona. – Pewnie chodzi ci o Baśkę. Ona wróci, ale jeszcze nie teraz. Najpierw musi przemyśleć pewne sprawy.Jeśliktośznika,toniebezpowodu. –JakaBaśka?Nieprzypominamsobiebohaterkiotakimimieniu. –Notak–odzywamsiępochwilinamysłu.–Baśkajestzmojegożycia.Samawidzisz,wszystkomi sięplącze.Chaos,rozumiesz?Życiemrządzichaos. –Mojeakuratjestuporządkowane.Inadwszystkimpanuję. –Plączesię,zazębia,przypadekgoniprzypadek.Nawetzwykływyjazdnawczasyodchudzającemoże zmienićbiegtwojegożycia.Nawetwydarzeniazczasu,kiedyniebyłocięjeszczenaświecie.Nawetna cmentarzumożeszspotkaćkogoś,ktookażesięważny.Nosamapowiedz,jaktoogarnąć? Patrzy na mnie z rozbawieniem. Nie przyjmuje moich pokrętnych argumentów. Wie swoje: życie to życie,apowieśćtofikcja.Ioczywiściemarację. Kończymypigwówkęisiężegnamy. –Wyśmienita–mówięja. –Doskonała–mówiona. Naklatceschodowejgłośnowzdycham:jeszczetegobrakowało,żebyŚwietnaRedaktorkapomyślała, żejestemwariatką. –Czytyjesteśzawiana?–pytaMaks,kiedyusiłujęzdjąćkozaki. –Ależskąąąd–mamroczę,podskakującnajednejnodze.–Pojednymkieliszkupigwówki?Wiesz,że mammocnągłowę. Obserwujemnieprzezzmrużonepowiekiidochodzidowniosku,żejednakniedamrady,bopyta: –Pomócci? –Tak,proszę–odpowiadamzasapana.–Ichybaodrazupójdęspać.Umyjętylkozęby. Kiedysiębudzę,Maksajużniema,chociażjestniedziela.Wgrudniupracujenaokrągło.Niewiem dokładnie, na czym to polega, ale jego klienci, zdaje się, do końca roku muszą jakoś rozumnie zainwestować nadwyżki finansowe, żeby uniknąć płacenia wysokich podatków. Mnie w tym roku nie grożążadnepodatki.Tamyśluświadamiamitrzyrzeczy:żałosnystanmojegokonta,żezpisanianieda się wyżyć i trzeba będzie sprzedać jakiś znaczek. Wstyd powiedzieć – moja matka zarabia więcej ode mnie. Z ulicy dochodzą odgłosy szurania. Aha, czyli w nocy spadł śnieg. Wyglądam przez okno – świat pokryty jest nieskazitelną bielą. W poczcie – mejl od Anki. Spóźniony. A w nim między innymi adres Amelii. Nazwisko ma po matce – Lipiec. Ciekawe, czy ojciec wyparł się córki, czy też, jak mówiła Laura,zostałusuniętyzżyciaIzabeliiAmelii.Adalejwiadomość:„Dzwoniłamrano.Kilkarazy.Czemu nieodbierasz?!OjciecMirycierpinamarskośćwątroby.Jegostanjestbeznadziejny.Aonazamiastdo szkołybiegadoszpitala.Jaktakdalejpójdzie,nigdynienadrobizaległości.Corobić?Jestembezradna. Marek uważa, że trzeba ją zostawić w spokoju. Mam mnóstwo roboty w butiku. Pracujemy po nocach. Przepraszam cię – czy nie mogłabyś zająć się trochę Mirą? Zaprosić ją na obiad, zabrać na spacer, pogadaćznią?”.PrzypominająmisięsłowaAmelii:„Gdybymmogłasięnacośprzydać”.Tak,mogłaby –intuicjapodpowiadami,żetedwiemłodekobietymającośwspólnego.TodlategoAmeliazapamiętała Mirę.Powinnysięspotkać. Ustalam,żespróbujęMiręściągnąćdosiebie.Alejakonadomniedotrze,zŻoliborzanaMokotów? Jest trzynasty grudnia. Przez Warszawę już kolejny dzień przeciągają demonstracje zwolenników i przeciwników. Miasto jest sparaliżowane. W różnych jego punktach przemawiają politycy, którzy zawsze mają rację, nigdy się nie mylą i brzydzą się kłamstwem. Mira, kiedy do niej dzwonię, jest wszpitalu.Mówi,żeprzyjedzie,tylkopodrodzemusicośzałatwić. – Co tu się stało? – pyta Maks po powrocie z pracy na widok sterty talerzy w kuchni, brudnych garnków, pomiętych serwetek, poplamionych blatów. Mógłby się już przestać dziwić efektom mojej aktywnościkulinarnej. –Jaktoco,ugotowałamobiad,aterazczekam,ażprzyjdziemiochotanasprzątanie.Tutajsiędziały niestworzonerzeczy.Właśnienadnimirozmyślam. –Zostałocośdlamnie? –Jasne.Siadaj,ajabędęopowiadać. –O,kopytka.–Makscieszysięjakdziecko,bokopytkarzadkogoszcząnanaszymstole. –Zpieczarkami,bojajestemwegetarianką–przypominammu. –Pamiętam,pamiętam.Niesposóbotymzapomnieć.Irowerzystką. –Tak,tenrządmajużsporeosiągnięciawpromowaniuzdrowegostylużycia.Notosłuchaj.–Siadam obok niego. – Zaprosiłam dziś na obiad Mirę, żeby na chwilę oderwała się od ponurej rzeczywistości i nie siedziała w domu sama jak palec. A potem coś mnie tknęło i zadzwoniłam także do Amelii. Ucieszyła się, jakby czekała na mój telefon. Ale kiedy uprzedziłam, że będzie też Mira, chciała się wycofać: że może innym razem, bo coś tam. W końcu dała się namówić. Mira się nie zjawiła, a ja tymczasem znów przełamywałam nieśmiałość Amelii, co wychodziło mi jeszcze lepiej niż poprzednim razem.Wkońcu,kiedyuznałam,żeMirajednakzmieniłaplany,rozległsiędzwonekdodrzwi. –Przepraszam,Maniu–przerywamiMaks.–Czyniemogłabyśopowiadaćmniejszczegółowo? –A,dobrze.WdrzwiachstałaMirazszaroburymkotemnarękach.Chudymiparchatym.Okazałosię, żeonakilkarazywtygodniujeździłapoddom,wktórymmieszkałPedro,iszukałajegokota.Wyobraź sobie,żeakuratdzisiajsiedziałtam,wpiwnicznymokienku,iczekał.Borówkanajegowidokprychnęła iposzładosypialni.Naszczęście,bopewniezłapałabypchły.Zaczęłyśmysięnaradzać,aAmeliastała opodal, jakby się brzydziła tego kota, zupełnie jak Borówka. Ona jest taka, jak by to nazwać… aseptyczna. Sprawia wrażenie skrajnej pedantki. Po chwili jednak podeszła do Miry. Dotknęła jego łebka,aonzmrużyłoczy.„Znamdobregoweterynarza–powiedziała.–Leczyłkotkęmojegoznajomego. Toniedaleko.Możepojedziemy”.Miraspojrzałananiązwdzięcznością.Noipojechały,ajatymczasem gotowałam.Kotjestzdrowy.Trzebagotylkowyprać,odkarmić,odrobaczyć,odpchlić,wyleczyćmurany izaropiałeoczyidaćmutrochęmiłości.Towszystko.Mogęwłożyćtwójtalerzdozmywarki? – A gdzie jest ten kot? Chyba nie u nas? – pyta Maks z miną, jaką rzadko u niego widuję, po czym spoglądawstronęsypialni. –Onterazjest…Zgadnijgdzie. – Mira nie mogła go zabrać, bo Anka ma psa, który nie znosi kotów. Czyli… – Maks robi okrągłe oczy. –Tak,uAmelii.DałamjejkilkazabawekBorówki.Schowałajedoplastikowegoworeczkaiszybko umyłaręce.Aha,niegniewajsię,musiałamteżpoświęcićtwójneseser,żebymogładotransportowaćkota dodomu. Makspatrzynamniezwyrzutem.Zanimtenswójwyrzutwyraziwsłowach,szybkomówię: –Dzięki,żesięniegniewasz.Kupięcinowy.Ładniejszy. –Aha,kupisz.Alunetęmiodkupiłaś?–Pytaniejestgłupie,przecieżwie,żenieodkupiłam. –Nieodpowiadamnapytania,którezawierająodpowiedź. –AcozojczymemMiry?–pytaMaks,wyraźniepogodzonyzestratąulubionejtorby. –Podobnojestumierający,aMiracodzienniedoniegochodzi.Alebyławniezłejformie.Możedzięki temu,żekotsięodnalazł.Totakaostatniarzecz,jakąmogłazrobićdlaPedra.Najbardziejcieszymnie,że onesiędogadały.Kotzasnąłwtwoimneseserzeobokkaloryfera,jasiękrzątałamwokółobiadu,aone rozmawiały. Półzdankami, ale rozmawiały. To takie dziwne, ale Mira też zapamiętała Amelię z tych przelotnychspotkańnaulicy.Onesącałkieminneidzielijeróżnicawieku,alewedługmniezaprzyjaźnią się.Cośjełączy.Możedoświadczeniesamotności.Takiejdotkliwej,kiedyczłowiekniemaanijednej bliskiejosoby. AMELIA OdkiedypoznałaMarięiobejrzałazdjęciarodzinne,niemogłasobieznaleźćmiejsca.Czułazłośćdo swoichdziadków.Zamknęlijąwswoimwysprzątanymświecie,żebyjąmiećtylkodlasiebie.Apotem umarliizostawilijąsamą.Młodąkobietę,którawszędziewidzizarazkiiboisięludzi.Tozrozumiałe,że Filipodniejuciekł.Kiedywracałzpracy,jużwproguwitałagozdaniem:„Zdejmijbuty”.Wciążprała i sprzątała. I było coś, do czego najtrudniej było się jej przyznać: seks uważała za coś wysoce niehigienicznego.Byłprzyjemny,aleniemogłasięuwolnićodmyśli,żemężczyznaikobietawymieniają sięwtedysokami,żewślinieludzkiejsąmilionybakterii.Iodstraszałjązapachpotu.KiedykotFilipa próbował się do niej łasić, odsuwała się. Czasem już, już miała zamiar go pogłaskać, po czym cofała rękę. Postanowiłaodtejporywszystkorobićinaczej.Zmienićswojeżycie.Jaktosięrobi?Niewystarczy sobiepowiedzieć:„Chcęzmienićswojeżycie”.Alecośjużsięzmieniło.Ameliapłakałaisięzłościła. Napółdniaschowaładoszufladyzdjęciadziadków,żebyniewidziećichwzroku,któryzawszezdawał się mówić: grzeczna dziewczynka, pilna dziewczynka, jesteśmy z ciebie dumni. „No to teraz nie będziecie ze mnie dumni”, powiedziała na głos i poczuła satysfakcję. Co rusz spoglądała na telefon. ChciałazadzwonićdoMarii,aleniemiałaodwagi.Niemogłauwierzyć,żerzeczywiściechcąjąwtej rodzinie.Więzykrwitozamało.Zamknęłaoczyipowtarzaławmyślach:„NiechMariazadzwoni”.Istał sięcud.Mariazaprosiłająnaobiad.Amelianatychmiastprzyjęłazaproszenie,alekiedysiędowiedziała, żemaprzyjśćrównieżtadziewczyna,Mira,przestraszyłasię.„Tomożeinnymrazem”,powiedziała.Ale Marianiepozwoliłajejsięwycofać.„Zaraz,przecieżsamamówiłaś,żemożnaliczyćnatwojąpomoc. Iwłaśnieterazjesteśpotrzebna”. Nie mogła uwierzyć w to, że wzięła chorego kota. Zarazki, bakterie, pasożyty – wciąż to słyszała wdomu,wktórymraznatydzieńprzecierałosięklamkispirytusemsalicylowym.PopowrocieodMani postawiławłaziencekuwetęzpachnącymżwirkiem,wkuchnidwiemiseczki.Ostrożniewyjęłaztorby kota,którychwiejnymkrokiemruszyłwstronękomodyischowałsiępodnią.Spędziłtamcałąnoc.Rano nasypałamukarmydomiskiiwyszłazkuchni,żebygoniestresować.Kotpowolioswajałsięznowym domem.Ponieważlubiłchowaćsięwpokojudziadka,międzyłóżkiemipółką,Ameliatamprzygotowała muposłanie. NazajutrzwieczoremMiraprzyszłagoodwiedzić.Długogadały.Ameliaczułasiętak,jakbyzyskała siostrę.AMiraniemogłazrozumieć,dlaczegozwierzasiękomuś,zkimrozmawiadrugirazwżyciu. *** Przygotowania do świąt idą pełną parą. Zrobiłam długą listę potraw wigilijnych, których przygotowaniemobarczyłamswoichgości.Wyprasowałamobrusyidokupiłamtrochęszkła,zamówiłam choinkę, od razu ze stojakiem. Wprawdzie w tym roku miałby ją kto oprawić, ale nie znoszę widoku facetazsiekierąwręceitejszarpaniny,którejniesposóbuniknąć,żebydrzewkozmieściłosięwotwór stojakaistałowmiaręprosto.Anipodłogiusłanejiglastymigałązkami.Choinkijeszczeniema,alejuż wczorajubłagałamMaksa,żebyjąubrałrazemzZuzią.„Maks,janiecierpięubieraniachoinkijeszcze bardziejniżjejrozbierania,więcproszęcię,nakolanach,jakwidzisz–rzeczywiściepadłamnaklęczki –żebyśtytozrobił.Wzamianniebędęobserwować,cojeszwczasieświąt”.Zgodziłsię.Alemusiałam jeszczedorzucićpójściedokinanaGwiezdnewojny,chociażwiem,żebędętegożałować.Cóż,najwyżej zasnę.Nafilmachsciencefictionalbosięwiercęiwzdycham,albośpię. Wieczorembiedzęsięnadrobieniemzakładekdoksiążekiinnychdupereli.Cozaidiotyzm–tobył oczywiściepomysłWeroniki:„Niekupujmyprezentów.Niechkażdysamcośzrobi!”.Czasemzłościmnie tenjejekologicznyzapał.Niewiedziałam,wcosiępakuję.Iterazwycinam,sklejam,zszywam,rysuję i się wściekam. O nie! Tylko Amelia dostanie prezent własnoręcznej roboty: album ze zdjęciami. I znaczki, ma się rozumieć. Chwytam za telefon, a kiedy rozlega się w nim miłe i spokojne „halo” Weroniki,przekazujęjejswojąopinięnatematrękodzielnictwa: –Jeślichcesz,żebymjeszczetrochępożyła,musiszmniezwolnićzmalowaniaszyszek,haftowania, zdobieniaiwycinania.Niemamsiłyizezłościcałyczasdrżąmiręce. Weronikachichocze. –Dobrze–mówipochwili.–Jakchcesz,towydawajpieniądzenakryształowewazony,kosmetyki nafaszerowanechemiąikoty. –Dlaczegonakoty?Ktośchcekota?–dziwięsię. – Chodzi mi o drewniane koty, o duperele, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Kiedyś dostałam od kogośdrewnianegobociananiemalnaturalnejwielkości,zbecikiemwdziobie.Męczyłamsięznimkilka lat.Ażktóregośdniaznikł. –Jaktoznikł?–Znówsiędziwię. –Zwyczajnie.Wyjechałamnadwadni,akiedywróciłam,niebyłogo.OczywiścietoBartekgogdzieś wyniósł, ale zarzekał się, że nic mu o tym nie wiadomo. I ten bocian już na zawsze stał się symbolem kłopotliwegoprezentu. –Niekupięnikomubociana.Notojak,zwalniaszmnie? –Jasne.Acozresztągości? –Niemampojęcia.Jakchcą,niechsiębawiąwprzedszkole. Patrzę na listę gości. Denerwuje mnie, że jest ich trzynaścioro. Nikogo nie mogę wykreślić, trzeba więckogośdopisać.Szukamwmyślachczternastejosoby.Tymczasemsamasięzgłasza.JestniąJolka. – Słyszałam, że wyprawiasz wielką imprezę wigilijną – ironizuje. – Wiesz co, Karol jedzie do Niemiec,mójsyndorodzicówżony,zaktóryminieprzepadam,więc… –Toeufemizm–przerywamjej.–Oilewiem,nieznosiszich.Wzeszłymrokutaksiępokłóciliście, żenapewnowięcejcięniezaproszą. –Zaprosiliinapewnoznówchcielibysiękłócić,jeszczebardziej,boterazmająprzewagę,ichpartia wygraławybory.Niemamszans.Tojateżwpadnędowas,dobrze? –Wspaniale.Będzieszczternasta. –Dobrze,żenietrzynasta.Jestemprzesądna. –Nowłaśnie,jateż,itylkodlategocięzapraszam.Możewobectegozrobiszpierogi?–Topytanie zadajęjejzczystejzłośliwości,bowiem,żeJolkanigdynieulepiłaanijednegopieroga.–Słyszę,żesię przestraszyłaś. –Tylkonaułameksekundy.Aleoczywiściemogękupićgotowe–proponuje. – Mama byłaby w szoku. To lepiej przyjdź z pustymi rękami. Co najwyżej przynieś mi jakiś ładny prezent.Naprzykładpłytę–mówię,boJolka,odkiedyAmeliapracujewjejszkole,inaurodziny,ina Gwiazdkękupujemicośzmuzykipoważnej. Na czternastce się nie skończyło. W ostatniej chwili do naszego licznego grona dołączyła też Anka z Mirą, bo Marek w Wigilię pracował charytatywnie w jakimś przytułku, oraz rodzice Wojtka. Maks zażartowałkiedyśztymszwedzkimstołem,alejegożartokazałsięproroczy.Wigilianadziewiętnaście osób w dwudziestometrowym pokoju – to szalone przedsięwzięcie. Na każdego przypadało niewiele ponad metr kwadratowy, czyli mniej niż na statystycznego więźnia w przeciętnej celi. Co ja mówię! – przecieżtrzebaodliczyćmiejsce,którezajmująmeble.StarszyznazZuziąsiedziałaprzystole,areszta– na krzesłach, kanapach, stołkach. Łamanie opłatkiem i składanie życzeń trwało w nieskończoność, a jedzenie barszczu z uszkami w tych warunkach okazało się nader trudnym, wymagającym skupienia i zręczności zadaniem. Co się działo po barszczu aż do przyjścia Świętego Mikołaja, nie pamiętam. Wiem tylko, że wciąż coś podgrzewałam i kursowałam między kuchnią a stołem. Że wciąż brakowało czystychtalerzy,sztućcówiszkła,żepanowałtotalnyharmider,agwarrozmówzagłuszałdźwiękikolęd. Iwszyscysięśmiali.NawetMira,którasiedziałazAmeliąobokchoinkiirozmawiałyokocie,któryjuż wydobrzałistraszniepsocił. Przed wetami, kiedy jakimś cudem udało mi się uruchomić zmywarkę, a Kacper zaczął rozdawać prezenty,którepiętrzyłysiępodchoinką,zadzwoniłdomofon.Nachwilęzapadłacisza. –Oho!–zawołałaJolka.–Wędrowiec!Zarazsięprzekonamy,czypolskiejtradycjistaniesięzadość. Nie miałam ani jednego czystego talerza i ani skrawka miejsca, żeby posadzić wędrowca. I pomyślałam, jak na prawdziwą Polkę przystało, że nie chcę żadnego wędrowca, niech idzie do sąsiadów.Alecóż–jakWigilia,toWigilia.WigilianarodzinChrystusa,SynaBożego,którynauczał,że bliźnim jest każdy człowiek. W domofonie usłyszałam głos Romka: „Szefowo, włączył się alarm wsamochodziku”.„Och,dziękuję”.MaksposzedłdosamochoduiwróciłzRomkiem,który,przerażony tłumemwpokoju,spojrzałnamnieprzepraszającoipowiedział:„Szefowo,panimążmniezaprosił.Nie śmiałem odmówić. Byłoby niegrzecznie w takim dniu”. „A dlaczego pan pilnuje nawet w Wigilię?”. „Pilnuję,gdyżniemamcorobić”.„Arodzina?”.„Jakarodzina?”.„Pańskarodzina”.„Niemamrodziny”. Romekprzycupnąłztalerzykiemnaoparciukanapyizajadałmaminepierogi,śledzieAgaty,sałatkęAnki, łososia Laury, jakąś wietnamską potrawę przyrządzoną przez mamę Wojtka, i wyglądał na bardzo zadowolonego. Pasował do nas. Przyjęłam wędrowca zgodnie z nakazem wiary chrześcijańskiej, pomyślałam i nagle zatęskniłam za Baśką. Goście byli zaopiekowani przez siebie nawzajem, więc oddaliłam się dyskretnie i zamknęłam z telefonem w sypialni. Parę minut zbierałam się na odwagę – bałamsię,żeniezechcezemnąrozmawiać.Alenie. –Cieszęsię,żedzwonisz–powiedziała.–I…–Zamilkła. –Ico?–spytałam. –Ichcęcięprzeprosić.Przesadziłam,ale… Niechciałamusłyszećtego,conastąpipo„ale”,więcjejprzerwałam. –Jateżprzepraszam.Niepotrzebniesięuniosłam–odpowiedziałamtrochęwbrewsobie,bojednakto Baśka zacietrzewiła się politycznie i wygadywała głupstwa o duszach ateistów, nie ja. – Po prostu unikajmypewnychtematów.Politykiireligii.Aprzynajmniejspróbujmy. Złożyłyśmysobieżyczeniaświąteczneiwróciłamdogości,którzytymczasemtrochęprzycichli,nawet Tomek wyglądał na znużonego, a może po prostu się przejadł. Siedział w rogu kanapy i zamyślony wpatrywał się w choinkę, jakby podejmował jakąś trudną decyzję – być może, że przejdzie na ścisłą dietę. Weronika, Jolka i Anka krzątały się w kuchni: krajały ciasta, parzyły kawę i herbatę. Iwona opowiadałamamieoKanadzie,aMaks,MietekiojciecWojtkarozprawialiopodróżach,WojtekiLaura tulilisiędosiebie,AgataiKacpergralizZuziąwjakąśgrę,amamaWojtkarozmawiałazRomkiem. –Martwiszsięczymś?–spytałaLaura,podającmiobranąmandarynkę. – Dzięki. Trochę. Zastanawiam się nad naturą przyjaźni. A konkretnie nad tym, dlaczego czasem się kończy. Czy rodzice Wojtka dobrze się tutaj czują? – spytałam i sama sobie odpowiedziałam na to pytanie:–Chybatak. –Tak,opowiedzielioWietnamie,apanMietekjużsięszykujedopodróży. –Co? – Nie przejmuj się, babcia mówiła, że on co rusz planuje jakąś egzotyczną podróż, ale na tym się kończy,czylinapodróżachpoglobusiealbopomapie.Wiesz,niespełnionemarzeniatrzebazrealizować choćbywtakisposób.Toniegroźne.Wydajemisię,żetyzabardzosiętrzęsieszobabcię. –Jużnie.Przecieżrozumiem.Alejednakwolałabym,żebyniejechaładoWietnamu. – Szefowo – zwrócił się do mnie Romek, który trzymał w ręce piękną zakładkę do książki, swój prezentgwiazdkowy,chybanieadekwatny,aleniestetyniemiałaminnegowzapasie.–Muszęjużiść,bo jadzisiajpracuję,alemożedotejzakładkipożyczymipanijakąśksiążkę.Lubięczytać,alezbrakukasy pożyczam.Cośożyciu,najlepiejomiłości.–Zawstydziłsięizaczerwienił.–PodobnojestjakieśPoszło zwiatrem,jakośtak.Mapani? –Jasne. Kiedystałjużwotwartychdrzwiach,zksiążkąpodpachą,zrobiłomisięgożalispytałam,czyma ochotęnakieliszekczegośmocniejszego. – O nie. Na służbie nie piję – odpowiedział. – A szczerze mówiąc, po drugim delirium w ogóle rzuciłem. –Aha–bąknęłamzawstydzona,bobyłampewna,żeonpilnujesamochodzików,żebymiećnaalkohol. –Aha.Przepraszam.Tomożesłoikśledzidodomu. – Chętnie. A jak pani chce, mogę wyrzucić do śmietnika te papiery – zaproponował, wskazując na dwa worki, do których wepchnęłam opakowania po kilkudziesięciu prezentach, po czym chwycił je, zanimzdążyłamsięodezwać. –Dziękuję–powiedziałam,zdziwionajegouważnością. –Tojadziękuję–dobiegłodomniejużzwindy.–Wżyciuniejadłemtakichpysznychrzeczy. Przed dziesiątą najstarsi i najmłodsi zaczęli się zbierać do wyjścia. Zuzia przytuliła się do mnie ipoprosiła: –Przyjdźjutroobejrzećmojeprezenty,dobrze? Jużmiałamnakońcujęzyka,żemożeinnymrazem,aleprzypomniałomisię,cosobieobiecałampo ostatniejrozmowiezKacprem:żezadbamorelacjęznimi,zwłaszczazZuzią. –Jasne,żeprzyjdę,jeślirodziceniemająinnychplanów. Niemieli.Agataspojrzałanamniezwdzięcznością. –Onawciążociebiepyta–szepnęła. –Notopowinnyśmysięczęściejspotykać. Pożegnaniatrwałyjeszczedłużejniżpowitania,amojawindakilkarazykursowaławgóręiwdół. Stałamwoknieiwszystkimmachałam.PoulicyprzechadzałsięRomeknasłużbie,podchodziłdomoich gościiteżichżegnał. –Muszęiść–oznajmiłaMira,kiedyznówusiadłam. –Naprawdęmusisz?–spytałaAnka,anajejtwarzyodmalowałsięwyrazzawodu. –Tak–Miraunikałajejwzroku.–JestWigilia.Maniu,czymogęzabraćkawałeksernika?–spytała. –Jasne.Zarazcizapakuję. – Jaka szkoda, że nie mogło być z nami Pedra – wyszeptała przez łzy, kiedy odprowadziłam ją do windy. – On nawet nie wiedział, że jest coś takiego jak Wigilia. Przed świętami chodził do centrum handlowegoigodzinamiwpatrywałsięwchoinkę. Wmieszkaniuzrobiłosięcicho.ZostałytylkoAnka,JolkaiAmelia,którapochwiliteżzaczęłasię żegnać. –Zostańjeszcze–poprosiłam. Usiadłazpowrotem.Uznałam,żeskoroniemajużanidzieci,aniIwony,którązabrałdosiebieMaks, anikobietwciąży,możemysięnapićwina.Wyjęłamzkredensubutelkęchardonnay.Milczałyśmyibyło namtrochęsmutno.MinęłakolejnaWigilia,kolejnyrok,myślałam.Dlaczegoczastakpędzi?Niechcę, żebyżycietakszybkosiękurczyło. –Nierozumiem,nicztegonierozumiem–mruknęłapodnosemAnka.–Pocoonatamchodzi? Domyśliłamsię,żemanamyśliMirę. – Nie wszystko da się zrozumieć – powiedziała cicho Amelia. – Czasem człowiek zachowuje się irracjonalnie.–Byławyraźniestremowanatym,żewygłaszaprawdyżyciowe.Niepatrzyłananas,tylko wpodłogę.–ApozatymMirzepotrzebnejestsłowo„przepraszam”.Onmusitopowiedzieć. –Mówiłaciosobie?–spytałaAnkazezdziwieniem,boMirajestraczejskryta. –Tak.Kilkadnitemuposzpitaluprzyjechałaodwiedzićkotaispędziłyśmyrazemcaływieczór.Ona dasobieradę.Niemartwciesię.Potrzebujetylkoczasu.Wszystkobędziedobrze,nawetjeślizawaliten rokwszkole,apewniezawali. ZamyśliłyśmysięnadsłowamiAmelii.Możeonamarację,możezadużotegowszystkiegodlaMiry– mierzeniesięzprzeszłościąizchorobąojczyma,inadrabianiezaległościzewszystkichprzedmiotów. –Alecowtakimrazie?Masiedziećwdomuzwłasnymimyślamiidalejsiępogrążać?Musimieć jakiśświat,doktóregobędziewychodzić,musispotykaćsięzludźmi.–AnkapatrzyłanaAmelię,jakby spodziewałasięodniejmądrejrady. Amelia,takawątła,krucha,nieśmiała,skubiącbrzegobrusa,zbierałasiędoodpowiedzi. – Ja sądzę – odezwała się w końcu – że lepsza dla niej byłaby szkoła zaoczna albo wieczorowa, w której uczą się dorośli ludzie. Mira nie ma o czym rozmawiać z rówieśnikami. Czuje się przy nich staro.Ajeśliidzieoszkolnąwiedzę,pozostajezanimidalekowtyle. –Toprawda–wtrąciłasięJolka.–Narazienauczycieleniestawiająjejpał,aleniejestprzyjemnie czuć się najsłabszą uczennicą w klasie. Myślę, że ona w tej szkole przeżywa katusze. Miałyście dobre intencje,jateż,alechybanietędydroga. –Dobrze.–Ankaciężkowestchnęła.–Porozmawiamzjejpsycholożką. –Mirapowinnatozrobić–odezwałasięAmelia.–Toznaczy,przepraszam,takmisięwydaje.Ona terazmusijużsama.Zacząćdecydowaćosobieiwiedzieć,czegochce. Czułam, że Amelia wie dużo więcej o Mirze niż my, ale stara się być dyskretna. Ta ich wieczorna rozmowamusiałabyćbardzoszczera.Albopoprosturozumiejąlepiejniżmy. Dziewczynyposprzątałyikażdaznichdostaławigilijnąwałówkędodomu.Najchętniejpakowałam imciasta. –Niemogęmiećwdomunicsłodkiego,boniemamzamiaruwięcejjechaćnawczasyodchudzające– powiedziałam. –Jateżnie–oświadczyłaAnka.–Chociażnieżałuję,bodziękiSzarotcemamyMirę. Zostałam sama i zrobiłam przegląd swoich prezentów. I musiałam przyznać, że jednak najbardziej wzruszające są te wykonane własnoręcznie: rysunek od Zuzi przedstawiający choinkę, pod którą leżą przewiązane wstążką pudełka, a na jednym z nich widniał napis BABCIA; ceramiczne zwierzątka od Weroniki: żyrafa, krowa, jeż, kot, baranek, które sama ulepiła z gliny i wypaliła w piecu u swoich warszawskich koleżanek; trzy poszewki na podusię od mamy; mały albumik ze zdjęciami Izabeli, wykonany przez Amelię; szalik wydziergany przez Laurę i piórnik z aksamitu od Agaty. Trochę się wstydzę,żeniechciałomisięrobićprezentów,więcpostanawiam,żewprzyszłymrokutojużnamurbeton. UMaksawłaśniezgasłoświatło–onteżdługosiedziałzIwoną,którawydawałasięwlepszejformie niż poprzednio. Kiedy podgrzewałam kapustę, podeszła i szepnęła mi na ucho, że od miesiąca nie pije imazamiarwrócićdoWarszawy. –Trzymamkciuki.–Uścisnęłamją.–CzyArtemidapomogła? –Tak.Tętabliczkęcałyczasnoszęprzysobie,akiedywyjdęnaprostą,przekażęjądalej.Możetej Mirze,którawyraźniemajakieśkłopoty. Po świętach, w ciemny mroźny poranek, wsiedliśmy do samolotu. W jednej ręce trzymałam rękę Maksa,któryboisięlatać,wdrugiej–przewodnikpoWyspachKanaryjskich,którydostałamodniegona Gwiazdkę.Kiedywystartowaliśmyiwzbiliśmysięponadziemiępokrytąpłatamiśnieżnejbrei,oczami wyobraźni ujrzałam ciepłe morze, złoty piasek, palmy i kanaryjskie słońce. I cały czas zagadywałam Maksa. – Maks – mówiłam – tam są cudowne plaże i nie ma upałów. I człowiek bez powodu czuje się szczęśliwy,dlategowstarożytnościtewyspynazywanoWyspamiSzczęśliwymi.Niechcęciopowiadać oichhistorii,bojestrówniekrwawajakhistoriawszystkichpodbijanychziem. Opowiadałamiopowiadałam,trochębezładuiskładu,bodopieroterazzdobywałamwiedzęoGran Canarii,aMaksbyłbladyiodczasudoczasumruczałcośpodnosem. – Może się czegoś napijesz? Mam małą whisky – szepnęłam, żeby nikt, zwłaszcza stewardesa, nie usłyszał.–Podobnotoniwelujestrachprzedlataniem.Dlategoludziewpadająwalkoholizm. –Dobrze,poproszę–odpowiedziałcichutko.–Atydlaczegosięnieboisz? –Bojajestemzahartowanaiwciążfruwamweśnie.