Wycieczka pierwszych klas do Przysietnicy

Transkrypt

Wycieczka pierwszych klas do Przysietnicy
Wycieczka pierwszych klas
do Przysietnicy
Od dawna istnieje pewna tradycja, że każda szkoła bądź przynajmniej jej część
organizuje wycieczkę pod koniec roku szkolnego na przełomie maja i czerwca by odpocząć
od codziennych trudów związanych z nauką, odświeżyć się przed ostatnimi poprawami ocen,
lepiej się zintegrować i poznać w sytuacjach odmiennych od codziennego życia szkolnego
oraz aby po prostu dobrze się bawić i przeżyć niezapomniane chwile.
W Liceum Ogólnokształcącym w Boguchwale nie mogło tego również zabraknąć.
Wycieczka klas pierwszych czyli 1 A i B miała odbyć się pod koniec roku szkolnego. Już na
kilka miesięcy przed faktem rozpoczęły się trudne namysły i ciężkie decyzje o tym jaka
i gdzie ma być ta wycieczka, w końcu udało się ustalić, że pojedziemy na 2 dni do
Przysietnicy koło Brzozowa i zakosztujemy różnych atrakcji, jak również w okolicach
Sanoka. Od razu rzucało się w oczy to, że ta wycieczka do najdalszych nie należała,
z Boguchwały do Sanoka jest jakaś godzina drogi, w szkole pojawiły się nawet żarty tego
typu, że moglibyśmy pojechać na tą wycieczkę rowerami czy żebyśmy po zatrzymaniu się
niedługo po wyjeździe nie myśleli, że to postój na skorzystanie z WC, bo to już będzie koniec
podróży. Jednak mimo wszystko każdy miał dobre przeczucia związane z tą wycieczką
i wszyscy nie mogli się doczekać licząc każdy dzień przed wyjazdem.
Tak jak było to wcześniej zaplanowane wyjazd miał się odbyć 31 maja (czwartek) o
godzinie 8:00 spod przystanku niedaleko budynku liceum. Wszyscy przyjechali wtedy do
szkoły żywi i radośni jak nigdy już na dłuższą chwilę przed planowanym wyjazdem,
rozmawiali o atrakcjach i planowali różne zabawy jakie miały zostać zrealizowane na
miejscu. Gdy pojawiła się tylko informacja o tym, że autokar już jest na miejscu wszystkie
dziewczyny pobiegły ile sił w nogach by zająć tam najlepsze miejsca, a wszyscy faceci czyli
my, jak na kulturalnych dżentelmenów przystało poszliśmy dostojnie w krok za nimi
pomagając przy tym załadować dodatkowy prowiant.
O godzinie 8:00 wszystko było już gotowe i pozałatwiane tak jak to było w planach.
Trzeba też dodać, że jechaliśmy słynnym autokarem słynnego w okolicy Izolatora
Boguchwała, a naszymi zacnymi opiekunami podczas tejże wycieczki byli: nauczycielka
matematyki i wychowawczyni klasy 1B profesor Agnieszka Drąg, nauczycielka biologii
i wychowawczyni klasy 1A profesor Aleksandra Bernatowska oraz nauczyciel języka
polskiego profesor Tomasz Buczkowicz. Wcześniejsze żarty na temat wycieczki okazały się
niczym słowa proroka Izajasza. Nie minęła godzina, a już zatrzymaliśmy się na miejscu.
Naszym punktem docelowym był ośrodek turystyczny „Czardworek” w Przysietnicy, był to
bardzo duży, drewniany dwór posiadający wysoką wieżę i znajdujący się pośrodku sporych
połaci lasów, w jego okolicy można było zaznać licznych atrakcji zafundowanych przez
właściciela. Po przyjeździe szybko rozgościliśmy się w swoich pokojach, było nas ponad 20
więc zajęliśmy tylko 5 pokoi plus jeszcze jeden pokój dla nauczycieli, kwatery były dosyć
schludne i przytulne, posiadały piętrowe łóżka, a nawet łazienki ze sprawnie działającymi
zamknięciami, no może oprócz jednego pokoju dziewczyn gdzie łazienki nie było w ogóle.
Nie mogliśmy jednak zbyt długo zwiedzać swoich pokoi gdyż grafik był napięty i mieliśmy
w planach pójście do pobliskiego lasu na zjazdy tyrolskie. Po chwili marszu naszym oczom
ukazała się około 20 metrowa, leśna przepaść, nad którą wisiała gruba żelazna lina. To tam
odbywały się osławione zjazdy, na początku każdy nieco się wzdrygnął lecz większość osób
błyskawicznie nabrała odwagi i zaczęła ustawiać się w kolejce do tego emocjonującego
przeżycia. Co ciekawe większość chłopaków ustawiła się dopiero na samym końcu kolejki.
Sam zjazd jednak nie okazał się czymś strasznym i każdy mógł to potwierdzić, łapało się za
metalową rączkę ze specjalnym mechanizmem przymocowanym do liny i zjeżdżało się
z jednego końca przepaści na drugi, prędkość nie była wybitnie zawrotna lecz przeżycie to
można jak najbardziej zaliczyć na duży plus. O wiele dłuższy od samego zjazdu był powrót
do miejsca początkowego, najpierw trzeba było zejść ze stromej górki, następnie przebić się
przez bagno i małą rzeczkę, a na końcu wdrapać się na skarpę za pomocą liny. Po powrocie
do ośrodka ponownie nie mieliśmy zbyt dużo czasu na odpoczynek, w planach były tak
zwane „loty miotłowe”. Był to zjazd na miotle przymocowanej do żelaznej liny z wieży tegoż
dworu. Mimo, że wysokość od ziemi nie przekraczała na pewno 10 metrów, a długość „lotu”
była o wiele krótsza od zjazdu tyrolskiego to i tak ta zabawa była jednak bardziej
ekstremalna, czynniki, które na to wpływały to: większa prędkość, większe przeciążenie
i siedzenie na bardzo niestabilnej i kołyszącej się miotle, a także strach wśród męskiej części
wycieczki przed ześlizgnięciem się z siodełka na miotle prosto na miotłowy, drewniany kołek.
Przeżycia mimo, że krótkie były bardzo intensywne i zapadły każdemu w pamięć, podobnie
jak podczas zjazdu tyrolskiego każdy znalazł w sobie odwagę na spróbowanie tej
ekstremalnej zabawy. Po tych wielu przeżyciach w tak krótkim czasie mieliśmy w końcu czas
wolny dla siebie, można było pójść na spacer do lasu, pozwiedzać dwór z jego okolicami,
powygłupiać się, pogadać, pobawić w różne gry i zabawy, pograć w piłkę na pobliskim
boisku (mam nadzieję, że murawy na Euro nie będą w takim stanie jak na tym boisku)
i ogólnie odpocząć. W międzyczasie mieliśmy przerwę obiadową, była to jakaś odmiana od
tych kilogramów słodyczy i ciastek, które zabraliśmy ze sobą. Właściciel pokazał nam też
teleskop na samym szczycie tamtejszej wieży służący do obserwacji gwiazd i także jak głosi
miejscowa anegdota do podglądania kobiet z oddalonych domostw przez okna. Wieczorem
poszliśmy do lasu pozbierać chrust na ognisko, a gdy ogień już wzbił się do góry wszyscy
nabili kiełbasy i przyrządziliśmy sobie świetną kolację, dobrze się przy tym bawiąc oraz
śmiejąc się z różnych rzeczy, prawie przeprowadzony nawet został eksperyment biologicznochemiczny mający na celu zbadanie po jakim czasie w ogniu kiełbasa i chleb zamienią się
w węgiel. Po kolejnym wielkim meczu na pamiętnym boisku i wygłupach w pokojach
a następnie na dworze, nadszedł zmrok, a wtedy wybraliśmy się ponownie w las, tym razem
z miejscowym człowiekiem, który bodajże był leśnikiem i dwoma noktowizorami, przez które
mieliśmy okazje sobie popatrzeć na upiorny las nocą. Po powrocie towarzystwo rozeszło się
do różnych pokoi gdzie robione były różne rzeczy mające na celu umilenie spędzanego czasu,
wszystko wyszło tak jak zawsze na wycieczkach i praktycznie nikt nie położył się spać
wcześniej niż 2 w nocy i mało kto spał dłużej niż 2-3 godziny, ale to chyba nikogo nie
zaskoczyło. Następnego dnia po śniadaniu o 8:30 (o ile dobrze pamiętam) mieliśmy jeszcze
ostatnią godzinę wolnego w naszym ośrodku w Przysietnicy, którą dosyć dobrze
wykorzystaliśmy. Następnie powrócił po nas sławetny autokar i wyruszyliśmy dalej, a naszym
celem było miasto o nazwie Sanok. Znajdował się tam skansen kultur i mniejszości
bieszczadzkich takich jak Łemkowie czy Bojkowie. Mogliśmy zobaczyć jak żyli prości ludzie
w Bieszczadach w XIX i na początku XX wieku. Szczególnie ciekawym zabytkiem była
duża, drewniana cerkiew z początków XIX wieku. Największą przeszkodą w drugim dniu
była spora ulewa, z którą musieliśmy się zmagać i przez to ciężko było czerpać czystą
przyjemność z atrakcji. Po zwiedzaniu rozeszliśmy się by poszukać czegoś na ząb.
Najlepszym wyborem była pizzeria, która jednak znajdowała się za rzeką San i trzeba było
przez niepewnie wyglądający, stalowy most, który na oko pamiętał jeszcze czasy
przedwojenne, przez szpary pod nogami można było nawet zobaczyć płynącą niżej rzekę.
Gdy jakimś cudem przeszliśmy mogliśmy zacząć raczyć się dobrodziejstwami z pizzerii
wywodzącymi się ze starożytnego Rzymu. Gdy zaliczyliśmy wszystko w Sanoku naszym
następnym i już ostatnim celem była Jabłonica Polska, a dokładniej znajdująca się tam arena
do paintball‘a. Większość z nas myślała, że będziemy grać w woodball czyli zwykłego
leśnego paintball’a lecz na miejscu okazało się, że jest tam speedball czyli szybki paintball na
małej przestrzeni z licznymi sztucznymi przeszkodami, jest to trochę trudniejsza i szybsza
odmiana ale równie ciekawa. O ile woodball przypomina taktyczne, leśne zmagania
wojskowe to speedball można porównać do szybkich akcji antyterrorystycznych w miejscach
zurbanizowanych. Zabawa była niesamowita, wszystkim taki rodzaj spędzania czasu się
szalenie spodobał. Nawet wysunął się pomysł, żeby w naszej szkole zakupić taki sprzęt
i organizować samemu u nas potyczki w paintballu, to byłaby niesamowita sprawa. Gdy jakoś
wylizaliśmy się po ciężkim i epickim boju na kulki z farbą wsiedliśmy z powrotem do
naszego pojazdu i odjechaliśmy w kierunku Boguchwały licząc, że za godzinkę w końcu
pójdziemy porządnie się wyspać lecz nigdy na świecie nie ma tak łatwo, w Domaradzu
zdarzył się akuratnie jakiś paskudny wypadek i musieliśmy stać w ogromnym korku jakieś 2
godziny, które jednak spędziliśmy bardzo miło i nie nudziliśmy się. W końcu zostało
postanowione, że cofniemy się i pojedziemy okrężną drogą i tak też zostało to zrobione, po
tych licznych przygodach i przeciwnościach w godzinach wieczornych gdy już się ściemniało
dotarliśmy do naszej Boguchwały, a następnie porozjeżdżaliśmy się do naszych domów gdzie
mogliśmy już tylko wspominać o tej cudownej wycieczce z tak licznymi przeżyciami.
Bardzo ciężko jest opowiedzieć tyle ciekawych rzeczy tak by odbiorca chociaż
w małej części odczuł emocje z tym związane. Żeby poznać to co tam się działo trzeba było
samemu pojechać na tą wycieczkę ale oczywiście nie wszystko stracone, to na pewno nie była
ostatnia wycieczka w historii liceum, z pewnością w kolejnych latach będą organizowane
następne i następne, na które każdy będzie mógł pojechać i przeżyć tyle wspaniałych doznań
ile my mieliśmy podczas tej udanej wycieczki.
Paweł Paryna