nr 17
Transkrypt
nr 17
www.redakcjaPDF.pl y n ow m e d i ac h portal o a www.red l kcjaPDF.p kwiecień nr 4 (17)/2009 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego ć ś o n m e j y Prz e i n d o g y t a co dw Na wejściu Dotrzeć, żeby zdobyć redaktor naczelny: Zbigniew Żbikowski z-ca redaktora naczelnego Paweł H. Olek redaktorzy: Alicja Bobrowicz, Anita Krajewska zespół redakcyjny: Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Roksana Gowin, Magdalena Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak, Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz, Joanna Maria Sawicka, Julian Tomala, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka współpraca: Jan Brykczyński, Tomasz Jelski, Maria I. Szulc, Magdalena Wasyłeczko, Bartosz Zaborowski stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz projekt graficzny, okładka i skład DTP: Karol Grzywaczewski / [email protected] korekta: Joanna Maria Sawicka WYDAWCA: Instytut Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego koordynator wydawcy: Grażyna Oblas druk: Polskapresse Sp. z o.o. nakład: 10 tys. egz. adres redakcji: PDF pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa UW ul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00–046 Warszawa, tel. 022 5520293, e–mail: [email protected] Więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcjaPDF.pl współpraca z serwisem foto: wej na dwutygodniową, można przy umiejętnej promocji podwoić, a nawet potroić sprzedaż, a przy tym szybko znaleźć naśladowców, chętnych do powtórzenia sukcesu. Tak więc media się odmieniają i zmieniają świat współczesny. Niektóre przestarzałe formy wypowiedzi dziennikarskiej, jak fotoreportaż, o którym powiada się, że umiera (umarł?) na naszych oczach, dzięki nowoczesnemu medium, jakim jest Internet, zaczynają przeżywać drugą młodość. W przypadku fotoreportażu nie jest to już ten sam „towar”, co kiedyś, królujący w ilustrowanych tygodnikach informacyjnych, ale przekaz multimedialny, oferujący odbiorcy coś więcej niż statyczny obraz. I odbiorca to „kupuje”. Tak, jak przyswaja i uznaje za swój pomysł organizowania podróży po świecie i nawiązywania bliskich kontaktów poprzez wyspecjalizowane portale społecznościowe. Odpowiedzi na pytanie „Jak nadawać, żeby dotrzeć?” pojawia się dziś, w erze multimedialnej, bez liku. I tylko szkoda, że nie umiał jej znaleźć w czasach PRL Ryszard Siwiec, bohater jednego z naszych tekstów, którego desperacki i tragiczny akt protestu uwiązł całkowicie w kontrolowanych kanałach medialnych tamtego czasu, dopiero dziś, ale także z trudem, docierając do odbiorców. Już nie tych, do których był adresowany. Zbigniew Żbikowski | Anita Krajewska – Plus-minus Farfał na cenzurowanym W końcu – chciałoby się powiedzieć. Bo ostatnia zmiana na stanowisku prezesa telewizji publicznej, kiedy Andrzeja Urbańskiego (człowieka PiS-u) zastąpił kojarzony ze skrajną prawicą Piotr Farfał zbulwersowała opinię publiczną, ale, że tak powiem – bez przesady. Poprzedni prezes do lubianych ludzi mediów nie należał, dlatego większość dziennikarzy i artystów łez nad nim nie wylewała, pewnie też dlatego, że na telewizji publicznej już dawno postawiono krzyżyk. No, ale w końcu elity przejrzały na oczy i przypuściły atak na Farfałową telewizję. Lawinę uruchomił przed świętami wielkanocnymi reżyser Krzysztof Krauze, którego list otwarty zawiera apel do widzów, by 3 maja nie oglądali publicznej telewizji. „Dziś jej społeczną misję realizują ludzie, których zapewne nie wpuścilibyście do domu” – napisał o TVP fot. Radek Pietruszka/PAP REDAKCJA W biznesie powiada się, że nie jest problemem coś wyprodukować. Problemem jest to sprzedać. W sensie dosłownym i metaforycznym. Znaczy: dotrzeć do odbiorcy i nakłonić go do kupna. Jeśli będzie to nowy model telewizora podłączonego do sieci i – dajmy na to – z płytką grzejną do utrzymywania odpowiedniej temperatury kawy czy herbaty, będzie chodziło o to, by klient wydał na taki bajer pieniądze. Gdy mowa o treściach, jakie przez to urządzenie miałyby docierać do widza, problemem będzie takie ich formułowanie i „ubieranie”, by odbiorca je zaakceptował i uznał za swoje. Dzisiaj na takie działanie mówi się PR. Jakkolwiek ciągle jeszcze można natknąć się na komiwojażerów roznoszących od drzwi do drzwi nie tylko atrakcyjne niby-towary, ale także idee (bądź jedno i drugie, czyli wciskających rzeczy, których kupno służy podniosłej idei), to absolutna dominacja mediów elektronicznych jako pośredników w tym handlu jest obecnie nie do podważenia. Nawet wielkie sieci sprzedaży bezpośredniej, które zbudowały swoją potęgę bez udziału mediów, zaczynają „pękać”, podejmując próby dotarcia do nowych uczestników przez reklamę. A któż lepiej rozumie ten mechanizm, jak sami uczestnicy rynku mediów? Wypromowanie na nim nowego tytułu prasowego oznacza zawsze jedno – ogromne pieniądze. Okazuje się jednak, że pieniądze to nie wszystko. Wydawnictwo Edipresse Polska pokazało, że ważny jest też pomysł, jak to pokazujemy w naszym raporcie. Zmieniając częstotliwość wydawania znanego tytułu z tygodnio- w swoim liście reżyser. Do słów potępienia dołączyli się inni ludzie filmu (wśród nich Andrzej Wajda i Agnieszka Holland), którzy publicznie potępili kierunek, w którym pod przywództwem Farłafa zmierza TVP. Nóż w plecy wbił też Farfałowi Tomasz Rudomino, członek rady nadzorczej TVP, który cztery miesiące wcześniej razem z nim doprowadził do zawieszenia członków zarządu telewizji. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” potwierdził, że prezes wszystkie najważniejsze stanowiska obsadził ludźmi z LPR i Młodzieży Wszechpolskiej, a sam jest mocno zależny od Romana Giertycha. Na razie nie wiadomo, jakie będą dalsze losy Farfała, mam jednak nadzieję, że ostatnie wydarzenia można postrzegać jako jaskółki zwiastujące zmiany na lepsze przy Woronicza. Chociaż to pewnie nadzieje płonne, bo TVP od lat zmienia się wyłącznie na gorsze. Zapowiedź uruchomienia kanału TVN stała współpraca: Piszesz, fotografujesz, interesujesz się PR? Szukamy współpracowników. Kolegia redakcyjne, każda środa godz. 20:00 Instytut Dziennikarstwa UW, sala 27 | 02 | Warszawa postawiła na nogi wszystkie redakcje gazet stołecznych i stołeczny oddział TVP. Dziennikarze czekali z niepokojem na to, co pokaże konkurencja, warszawiacy cieszyli się, że potęga wśród nadawców prywatnych zrobi teraz kanał specjalnie dla nich. Po czterech miesiącach działania telewizji można pokusić się już o oceny. Niestety, TVN Warszawa jednak zawiódł. Wciąż w posiadanie znakomitej większości newsów dotyczących stolicy wchodzą dziennikarze prasowi, TVN jest zaś w dużej mierze wtórny. Najbardziej zawodzi chyba poranny program „Witaj Warszawo”, od którego widz oczekiwał szybkiej informacji, zapowiedzi najważniejszych wydarzeń rozpoczynającego się dnia i trochę lekkich, ciekawych rozmów odwracających na moment uwagę od wszelkich spraw, które już czekają za progiem. Zamiast tego są ciągnące się jak flaki z olejem rozmowy na tzw. „problemy ogólne”, które z dynamiką porannych audycji nie mają nic wspólnego. Kto o ósmej rano ma siłę i determinację, by wsłuchiwać się w debatę poświęconą architekturze czasów PRL albo problemom warszawskiej pediatrii? Plus w TVN Warszawa jak na razie dostrzegam tylko jeden – powtarzające się co kilka minut informacje o sytuacji na ulicach. Wyraźne mapy i szybkie, konkretne komunikaty pozwalają kierowcom tak zaplanować poranną trasę, by skutecznie ominąć największe korki. Dobrego wrażenia nie robią też dokonania reporterów stacji. Myślę jednak, że niewiele mają do powiedzenia, muszą po prostu wpisywać się w obraną przez kierujących stacją konwencję. A konwencja coraz mocniej przypomina tabloid, gdzie nie liczy się rzetelna informacja a jedynie sensacja. Na porządku dziennym są ataki na często Bogu ducha winnych urzędników, straszenie warszawiaków niesprawnym metrem, przepełnionymi szpitalami czy brakiem miejsc w żłobkach. Nawet jeżeli reporterzy celnie zdiagnozują problem, to często już sam jego opis jest przerysowany i krzywdzący dla bohaterów materiału. Jeżeli kanał chce być przez warszawiaków i stołecznych włodarzy postrzegany jako opiniotwórczy, to w ten sposób osiąga efekt odwrotny. A szkoda, bo dobra warszawska telewizja bardzo by się przydała. rys. Maria I. Szulc dziennikarstwo | Gdzie się zaczęłam Naczelna strona Katarzyna Janowska: Wspięłam się na wieżowiec | Magdalena Karst-Adamczyk Dziennikarstwo przyszło do mnie przypadkiem. Po studiach polonistycznych, które wybrałam, nie mając sprecyzowanego pomysłu na zawodową przyszłość, zostałam korektorką w krakowskim wydawnictwie Znak. Było to miejsce z dobrymi literackimi tradycjami, wokół którego skupiona była intelektualna elita Krakowa. Redakcję Znaku często odwiedzał ksiądz Tischner, który bawił nas swoimi żartami. Jednak już od początku czułam, że praca korektora nie jest zajęciem dla mnie. W wydawnictwie wypatrzył mnie Bohdan Klich (dziś minister obrony narodowej), związany z krakowskim oddziałem telewizji publicznej, i za jego namową wzięłam udział w castingu na prezenterkę telewizyjną. Byłam wystraszona, wypadłam fatalnie i po wszystkim dowiedziałam się, że jestem kompletnie nietelewizyjna. Wtedy Kasia Kolenda Zalewska, moja przyjaciółka, namówiła mnie, bym spróbowała swoich sił w „Gazecie Krakowskiej”, w której sama pracowała. Był początek lata dziewięćdziesiątych i w mediach potrzebni byli nowi ludzie nieobciążeni dawnym systemem. Nie chodziło tylko o obciążenie w sensie moralnym, bo przecież w czasach PRL-u było wielu prawych, uczciwych, wspaniałych dziennikarzy, ale nieobciążeni w sensie nawyków i przyzwyczajeń. Wolna prasa tworzyła się od zera. Zaistniała potrzeba wypracowania nowego języka, znalezienia nazwisk, które stałyby się twarzami i nazwiskami nowej rzeczywistości. Wszyscy, i politycy, i dziennikarze, od podstaw i często na błędach uczyliśmy się demokracji, samorządności, społeczeństwa obywatelskiego. Pracę w „Gazecie Krakowskiej” zaczęłam po bożemu, czyli od działu miejskiego. Uczyłam się odróżniać uchwały od ustaw, spotykałam z lokalnymi politykami, patrzyłam na ręce samorządowcom. Pisałam informacje i newsy. Na początku byłam stremowana i wycofana, nie potrafiłam rozmawiać z ludźmi. Ale stopniowo coś się we mnie przełamywało. Dziennikarstwo wciągnęło mnie na tyle, że zostałam w „Gazecie” na dłużej. Ale im większe zdobywałam na polu dziennikarstwa doświadczenie, tym wyraźniej docierało do mnie, że nie interesuje mnie bieganie za informacją, która dziś jest ważna, a o której jutro nikt już nie będzie pamiętał. Nie miałam ucha do newsów. Pociągała mnie natomiast głębsza refleksja. Chciałam, aby z informacji, które zbieram, wyniknęło coś bardziej ogólnego i uniwersalnego. Stopniowo odchodziłam od tematów samorządowo-politycznych i przesuwałam środek ciężkości w rejony kulturalno-społeczne. Kraków był wówczas wymarzonym miejscem do tego, by przyglądać się kulturze. Wszystko, co ważne w teatrze, literaturze, dokumencie, zaczynało się właśnie w Krakowie. Zawsze było z kim i o czym rozmawiać. Wtedy myślałam, że spotkanie z artystami i intelektualistami to będzie wspięcie się piętro wyżej, poza doraźność. Dziś wiem, że weszłam na wieżowiec, który nigdy się nie kończy, bo fascynujących rozmówców jest ciągle mnóstwo. Zrezygnowałam z pracy w „Gazecie Krakowskiej” na rzecz tygodnika „Polityka”. Podjęłam słuszną decyzję. Kiedy pojawiły się głosy, że telewizyjna Jedynka jest zainteresowana zrobieniem ambitnych, mądrych rozmów, wraz z zaprzyjaźnionym dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”, Piotrem Mucharskim, postanowiliśmy spróbować swoich sił. Zaproponowaliśmy coś najprostszego na świecie – kilka mądrych osób, parę ważnych tematów. Nasz krakowski kolega, Witek Bereś, ówczesny szef Jedynki, pomyślał, że taki damsko-męski duet, połączenie dwóch wrażliwości, może zadziałać. Zaufał nam, choć zupełnie wyłamaliśmy się z konwencji, jaka zaczynała w telewizji dominować – widowiskowość, tempo, uciekanie od ludzkich twarzy w obrazki. To, co uważano za nudne, czyli rozmowę z drugim człowiekiem, wysunęliśmy na plan pierwszy. I jedyny. Dziś takie programy, jak „Rozmowy na koniec wieku” czy „Rozmowy na nowy wiek”, uznano by za nieatrakcyjne i nie miałyby szans trafić na antenę. Nam wydawało się (i wciąż tak myślimy), że spotkanie z mądrym człowiekiem nie może być nudne. Piotr Mucharski śmieje się, że nasze programy robiliśmy w czasach, kiedy telewizja jeszcze nie wiedziała, że jest telewizją. Bo dziś telewizja ma być przede wszystkim maszynką do zarabiania pieniędzy. Wtedy był w tym jeszcze jakiś głębszy sens. Często wracam do pierwszego odcinka „Rozmów na koniec wieku”. Pierwszy występ przed kamerą i od razu gość z najwyższej półki intelektualnej. Piotra i moim rozmówcą był Czesław Miłosz. Nagrywaliśmy w czytelni Biblioteki Jagiellońskiej. W pierwszej scenie pokazany był noblista przeglądający roczniki „Pisma Wileńskiego”. Dookoła niego pustka. A potem rozmowa o końcach światów, które przeżył. Gdy po latach oglądam archiwalne programy, gdy widzę nasze młodzieńcze onieśmielenie, dostrzegam urok tych rozmów. Ich bezpretensjonalność wynikała też z tego, że nie byliśmy obyci z telewizją. Oglądam te programy i widzę młodych ludzi, którzy są naprawdę ciekawi swoich rozmówców, którzy słuchają, którzy spijają z ust bohatera każde słowo. Oglądam i czuję satysfakcję. Czesława Miłosza spotykałam jeszcze kilkakrotnie. To właśnie z noblistą, z okazji jego dziewięćdziesiątych urodzin, zrobiłam jedną ze swoich najlepszych rozmów. Tekst „Nie jestem igraszką losu” ukazał się w „Polityce”. A potem jeszcze raz gościliśmy pisarza w programie, tym razem w cyklu „Rozmów na nowy wiek”. I nasze spotkania z nim zamknęły się w klamrę, bo okazało się potem, że był to ostatni telewizyjny wywiad, jakiego w swoim życiu udzielił Czesław Miłosz. Spotkanie z noblistą było dla mnie doświadczeniem przełomowym, zarówno w sensie dziennikarskim jak i osobistym. Przeprowadzone wspólnie z Piotrem Mucharskim rozmowy ukazały się w druku. Było to możliwe tylko dlatego, że robiliśmy je w sposób kompletnie nitelewizyjny. Rozmawialiśmy z naszymi bohaterami po kilka godzin. To wiązało się później z ogromną pracą i makabrycznym montażem. Po kilka razy skracaliśmy materiał po to, by rozmowa miała naturalny bieg i dramaturgię. Ale było warto. Tylko dlatego, że mieliśmy tak ogromny materiał, rozmowy udało się przełożyć na papier. Telewizja dociera przede wszystkim poprzez obraz. Widać emocje na twarzy człowieka, widać mowę jego ciała. To, jak człowiek się uśmiecha, a nawet to, jak milczy, mówi o nim nie mniej niż wypowiadane myśli. Tekst pisany musi obronić się własną treścią, musi być naprawdę pogłębiony, by miał odpowiednią siłę rażenie. Ale od lat nie opuszcza mnie przekonanie, że to, co ukazuje się w druku, ma większy sens, bo jest trwałe i zawsze można do tego wrócić. Nie używam słowa ‘misja’, bo to słowo się wytarło i zdezawuowało. Tym, co mnie napędza do pracy, jest ciekawość drugiego człowieka. Lubię swoich rozmówców, nawet jeżeli mnie irytują, nawet jeżeli jakiś fragment ich twórczości mi się nie podoba. Miałam szczęście spotkać i porozmawiać z większością ludzi, o spotkaniu których marzyłam. Jeżeli nie udało się kogoś namówić na występ przed kamerami, jak Tadeusza Konwickiego, który wyznał, że nie chciałby się przyłączać do chóru starszych panów, którzy ubolewają nad światem (chociaż w istocie wcale tak nie było), najczęściej nie miałam kłopotu z przekonaniem tej czy innej osoby (także Konwickiego) do udzielenia wywiadu dla „Polityki”. Tylko jednej osoby nigdy nie udało mi się namówić na rozmowę. Ryszard Przybylski to człowiek ważny, wręcz fundamentalny dla polskiej humanistyki. Wielokrotnie wraz z Piotrem namawialiśmy go na rozmowę. Odmówił dziesięć lat temu, odmówił przed ośmiu laty, odmówił jeszcze kilka razy. Im bardziej odmawiał, tym bardziej byliśmy go ciekawi. Ale Przybylski odmawia udzielania wywiadów z definicji, więc wiem, że to spotkanie pewnie nigdy nie dojdzie do skutku. Tego żałuję. Podobnie jak nigdy niezrobionej rozmowy z Jerzym Giedroyciem. Zwyczajnie nie zdążyliśmy. Nie wstydzę się niczego, co ukazało się pod moim nazwiskiem i z moją twarzą. To jest jedna z moich największych zawodowych satysfakcji. Druga – że nigdy nie zawiodłam zaufania swoich rozmówców. Nikt nigdy nie poczuł się przeze mnie zużyty czy wykorzystany. Często ludzie otwierali się przede mną bardziej, niż byłam skłonna oczekiwać. Jestem szczęśliwa, bo robię to, co kocham. Próbowałam zająć się mediami od strony managerskiej. Nie znalazłam w tym spełnienia, ale widać było mi to w życiu potrzebne, bo dzięki temu zrozumiałam, że dziennikarstwo jest tym, co najbardziej, najprecyzyjniej mnie określa. Chciałabym w tym wytrwać i chciałabym, by media wciąż były zainteresowane takim dziennikarstwem, jakim od lat się zajmuję. Ale mam świadomość, że pole się kurczy, że popkultura nas zdominowała. Wierzę, że kryzys gospodarczy przywróci właściwe priorytety. Jak powiedział niedawno w bardzo ciekawym wywiadzie Zygmunt Bauman – nadmiar się kończy. Trzeba będzie powściągnąć swoje oczekiwania, rozpędzone apetyty, chciwość. Przychodzi czas refleksji, a wraz z nim czas na głębszą rozmowę. Może znajdzie to odbicie także w mediach? Może w dobie kryzysu zatriumfuje bardziej pogłębione dziennikarstwo, które nie goni za newsem, ale które formułuje pytania o sprawy fundamentalne i najważniejsze? O tym marzę. | 03 | dziennikarstwo | Słowo / Obraz | Wróżył Marcin Kasprzak Warszawska ulica długa jest i szeroka. Poza nudziarzami w bajecznie drogich garniturach czy przedstawicielami gatunku „ludzie-tłum”, wyróżnić można jeszcze inne typy osobowościowe. Liczną grupą młodzieży są środkowoeuropejskie „emosy” – kraciaste buciki i bujne grzywki, a także trupie czaszki, nawet na kabaretkach. Inną grupą są tzw. „jukendensy”. Kolorowi, Niegospodarność przy zagospodarowaniu Plany gruntownych zmian na placu Defilad (największym placu Europy!) powstał w tym samym czasie co plan budowy placu Poczdamskiego w Berlinie. Tak jak Berlińczycy piją już kawę i oglądają filmy 3D w wielkim kompleksie Sony Center, tak warszawiacy jeszcze nie dogadali się co do samego projektu. W jednej z sond ulicznych padło pytanie „jak zagospodarowałbyś plac Defilad?”. Jedna z szanownych pań emerytek odpowiedziała: „no jak to? mnóstwo drzew, ławki, żeby można było usiąść, odpocząć”. Odpoczywać przy w zabawnym nakryciu głowy lub z artystyczną cazupryną, w koszulkach „I love NY” (allegro – 29.99 + koszt przesyłki) dyktują najnowsze trendy w dyskotekach (do 23:00, bo mają pozwolenie na powrót „ostatnim dziennym”). Kolejna grupa, moim zdaniem najbardziej atrakcyjna, to dorastające następczynie Dody-Królowej-Elektrody. Oczywiście nie z czasów, gdy wyglądała jak femme fatale z nadmorskiej smażalni ryb, a z okresu, gdy zaku- fot. UM Warszawa Zaleje nas plaga Dód? Marszałkowskiej?! Przecież to, wręcz przysłowiowo, najbardziej ruchliwa ulica w Polsce! Warszawa powinna pogodzić się z tym, że nie będzie nigdy drugim Budapesztem czy czeską Pragą i zacząć przyciągać turystów strategią Frankfurtu nad Menem – „biznes, zabawa, zakupy”. Dlatego powinno się na placu Defilad urządzić (pierwszy Niegdyś polska rodzina jeździła „maluchem” ze Szczecina do Zakopanego, z pierzyną i wózkiem dziecięcym na dachu. Jednak Polacy szybko przesiedli się do wygodniejszych pojazdów, często pochodzących z „niezidentyfikowanego importu”. Wydawałoby się, że czasy, gdy Polska była złomowiskiem Europy, dobiegły końca. Okazuje się bowiem, że o własnych czterech kółkach nadal się w Polsce marzy. I to wcale nie o „Daewoo Tico w każdej zagrodzie”. W dobie załamania na światowym rynku motoryzacyjnym, Polska wydaje się być fenomenem. Pewien zachodni publicysta był zszokowany, że cena samochodu w Polsce to co najmniej kilkunastokrotność średniej krajowej, a na parkingu w Złotych Tara- sach z trudem znalazł miejsce między najnowszym Mercedesem klasy S a srebrnym Porsche Cayenne. Marki (i roczniki) polskich aut na Alejach Jerozolimskich niewiele różnią się od tych, jakie widać na Las Ramblas w Barcelonie. Moje prognozy nie są jednak tak optymistyczne – złoty słabnie, a kryzys się pogłębia. Czy pewnego dnia w dobie kryzysu, Polacy przesiądą się na pojazdy jednośladowe, na wzór Holendrów i Duńczyków? Myślę, że nie – własny samochód to nad Wisłą nadal wyznacznik społecznego statusu. Nawet jeśli jest to zdezelowany Polonez, jeżdżący na olej rzepakowy. Wróżba na podstawie: „Najważniejsza jest cena”, „Polska The Times”, 2 kwietnia 2009 roku fot. freedigitalphotos.net fot. Grzegorz Michałowski/PAP Malanem przez Polskę py robiła na Polach Elizejskich w towarzystwie najlepszych stylistów. Połączenie elegancji budzącej podziw wśród kobiet i seksapilu ubóstwianego przez mężczyzn, niechybnie spowoduje, że na Placu Defilad pełnym Dód nikt nie zwróci uwagi na Pałac Kultury. Wróżba na podstawie: „Wiosenna moda ala Doda”, Fakt, 6 kwietnia 2009 roku w Warszawie!) deptak z klubami, sklepami i ciekawymi restauracjami, wkomponowując wszystko w szklano-stalowe otoczenie biznesowe. Prognozy jednak są trochę mniej optymistyczne – w samym centrum stolicy prawie 40-milionowego kraju, leżącego w sercu Europy, nie zmieni się na przełomie wieków absolutnie nic! Właściwie zdołaliśmy się już do takiego stanu rzeczy przyzwyczaić. Wróżba na podstawie: „Zagospodarowanie placu Defilad”, „Życie Warszawy”, 28 marca 2009 roku Niesforne dzieciary Tak, proszę państwa! Bo młodzież jest zła i kropka! Szkoła to dla nich prywatna rezydencja z widokiem na boisko szkolne, w której kwitną różnego rodzaju nałogi. Podczas kolejnej nudnej lekcji nauczyciel stoi z koszem na głowie w kącie sali, uczniowie obrzucają go papierkami, a w ostatniej ławce beztrosko zabawia się zakochana para. Na przerwach wszyscy dają sobie w żyłę, maltretują psychicznie swoich kolegów i słuchają szatańskiej muzyki! Po szkole oglądają teledyski na MTV, w których tańczą wyuzdane Pussycat Dolls i obmyślają strategię działania, jak okraść kolejną staruszkę! W międzyczasie każdy uczeń przeżywa liczne epizody seksualne z partnerami tej samej płci, nie chodzi do kościoła, reklama a w wakacje jeździ na Woodstock, by tam z innymi satanistami potęgować swoją nienawiść do świata i ojczyzny! Czy rzeczywiście tacy jesteśmy? Z całą pewnością nie. Skoro dla młodzieży najważniejsze są seks i władza, oznacza to, że dla ich rodziców również! Przewiduję, że nasze dzieci i wnuki będą jeszcze dalsze od dzisiejszego wyobrażenia o młodzieży. A my, zamiast serwować naszym potomnym codzienną analizę: kto był, a kto nie był agentem, kto wziął, a kto nie wziął łapówki czy kto ma, a kto nie ma romansu, skupimy się na przekazywaniu nieco innych ideałów. Wróżba na podstawie: „Seksu i władzy – tego chcą polskie nastolatki”, pardon.pl, 7 kwietnia 2009 roku wydawca.com.pl portal rynku wydawniczego | 04 | fot. Felipe Trueba/EPA Wróżenie z newsów | dziennikarstwo Demonstracja alterglobalistów podczas szczytu G20 w Londynie, 2 kwietnia 2009 roku | Zbigniew Żbikowski, PDF Obraz tekściarza Spotkali się na londyńskiej ulicy. Ona, powiedzmy – Jenny, miała na sobie bluzę z kapturem stalowego koloru, farbowane na ciemno włosy upięte w kitkę, torbę przełożoną przez korpus na skos, by mieć wolne ręce. On w policyjnym mundurze – niech będzie, że Chris, z charakterystyczną szachownicą na otoku czapki, w kamizelce o jaskrawych barwach. Oboje młodzi, patrzyli sobie przez chwilę prosto w oczy. Wokół byli inni policjanci i inni młodzi ludzie w cywilu, popychający się i pokrzykujący na siebie. Ci dwoje natomiast przyciągali się ku sobie. W jego oczach można było dostrzec zdecydowanie, ale | Piotr Malinowski, Polska Agencja Prasowa i pewną łagodność, może wręcz pobłażliwość, ona patrzyła z zacięciem, desperacją, może nawet wrogością. Kiedy tak się przyciągali, pozostał jej w dłoniach już tylko malutki fragment wielkiej niebieskiej tkaniny, którą powoli wyciągał z jej rąk wyższy i roślejszy policjant. Jeszcze chwila i młody policjant wyciągnie jej cały transparent, a ich oczy stracą ze sobą kontakt. Jenny dołączy do innych antyglobalistów i alterglobalistów usiłujących wtargnąć do gmachu, w którym odbywa się szczyt G20. Chris stanie ramię w ramię z kolegami, broniącymi dostępu do budynku. Oboje pozostaną na służbie: on – porządku, ona – idei. A mógł to być początek naprawdę pięknej przyjaźni. Słowo fotoedytora Każda manifestacja rządzi się swoimi prawami. Inaczej wygląda konfrontacja polskiego policjanta z górnikiem przy ulicy Wiejskiej, a inaczej antykapitalisty na ulicach Londynu. Jednak jedna rzecz jest niezmienna – czujne oko fotoreportera. Manifestacje są ciekawym tematem, gdyż obfitują w trudne do przewidzenia sytuacje w szybko zmieniającym się otoczeniu. Wiadomo, że fotoreporter jadący na wojnę musi liczyć się z pełnym zagrożeniem, włącznie z utratą życia. Przypominam sobie sytuację, gdy nasz fotograf obsługujący protest wrócił z rozbitym jajkiem na głowie, adresowanym pierwotnie do premiera Tuska. Oczywiście nie przeszkodziło mu to w dostarczeniu pełnego materiału zdjęciowego – czego najlepszym zwieńczeniem była ilość publikacji prasowych. Innym przykładem może być historia fotografa pracującego przy obsłudze wydarzenia odbywającego się na pokładzie żaglowca w czasie rejsu po otwartym morzu. Ów fotoreporter (akurat nie z PAP) podczas próby zdobycia szerokiego kadru zapomniał o tym, że pokład statku ma swoje ograniczenia, i niechybnie wypadł za burtę. Zaskoczenie było wielkie, samemu fotografowi nic się stało, a ucierpiał tylko sprzęt. | 05 | Dwa w jednym Dział prasy, Empik Junior w Warszawie Gazeta coraz częściej przegrywa z łatwiejszą w odbiorze telewizją czy nieograniczonym w swoich zasobach Internetem. Skutecznym sposobem na zatrzymanie czytelników mają być dwutygodniki, czyli połączenie aktualności tygodnika i wizualnej atrakcyjności miesięcznika. Jest to odpowiedź na wszechobecny kryzys gospodarczy czy nowy kierunek rozwoju rynku czasopism? | 06 | | Joanna Sawicka Niedawno portfolio wydawnictwa Edipresse wzbogaciło się o kolejny dwutygodnik – 5 lutego pojawił się pierwszy numer odmienionej „Przyjaciółki”, dotąd tygodnika, który od tej pory ukazuje się w cyklu dwutygodniowym. Pierwszy numer był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę – poradnik sprzedał się w ilości 623 tys. egzemplarzy. Do zmiany cyklu wydawniczego na dwutygodniowy szykuje się również „Przekrój” – o czym informował miesięcznik „Press”, ale nie samo wydawnictwo. Obecnie prowadzone są badania fokusowe, a od ich wyników zależy, kiedy nowy „Przekrój” (i czy w ogóle) na rynku się pojawi. Do tej pory pisma o takiej periodyczności funkcjonowały głównie w segmencie prasy kobiecej. Czy ten format ma szanse podbić serca szerszego grona nabywców prasy w Polsce? Więcej i rzadziej W ostatnich latach zmienił się tryb życia kobiet, a tym samym ich wymagania względem pisma, które chcą czytać. – Czytelniczki zwracają uwagę nie tylko na treść czasopisma, ale również na sam produkt. Lubią obcować z ładnym pismem, dlatego oczekują dużej ilości stron, dobrego papieru. Istotna jest dla nich także optymalna periodyczność, ponieważ nie kupowały każdego numeru tygodnika – mówi Małgorzata Franke, dyrektor wydawniczy „Przyjaciółki”. Pierwszym krokiem w stronę tych zmieniających się oczekiwań były badania etnograficzne, które przeprowadził dla „Przyjaciółki” w 2007 i 2008 roku Dom Badawczy Maison. Pod lupę trafiła szeroka i zróżnicowana grupa czytelniczek pism poradnikowych – zarówno tygodników jak i miesięczników. – Okazało się, że kobiety wolą otrzymać więcej informacji i na dłuższy czas, ponieważ nie nadążają z przeczytaniem jednego numeru pisma w ciągu tygodnia – mówi Franke. Kiedyś na rynku widoczny był ścisły podział – czytelniczki tygodników nie sięgały po miesięczniki i na odwrót. – Rynki tygodników i miesięczników bardzo zbliżyły się za W Polsce dwutygodniki dobrze funkcjonują głównie w segmencie prasy kobiecej. Do tej pory w portfolio wydawnictwa Edipresse znajdowały się dwutygodniki „Viva!” i „Party”, którego sprzedaż utrzymuje się na poziomie 500 tys. egzemplarzy. Wydawnictwo Bauer, specjalizujące się w tygodnikach, wydaje magazyn „Show”. Zmieniająca się „Przyjaciółka” czerpała inspiracje głównie z rynku niemieckiego, gdzie dwutygodniki dominują w segmencie prasy kobiecej, np. „Brigitte”, „Freundin”, „Fur Sie”. Nawet „Glamour”, wydawany na całym świecie jako miesięcznik, w Niemczech ukazuje się w cyklu dwutygodniowym. Do końca nie było jednak wiadomo, czy do dwutygodników przekonają się także polskie czytelniczki. – Zastanawialiśmy się, jak czytelniczki „Przyjaciółki” zareagują na taką zmianę po 60 latach. W czasie badań większość czytelniczek oceniła, że preferuje dwutygodnik, w którym dostanie więcej informacji w nowej formie – mówi Małgorzata Franke. Dzięki szeroko zakrojonej akcji promocyjnej pierwszy numer „Przyjaciółki” sprzedał się w nakładzie 623 tys. egzemplarzy. Oczywiście, duży wpływ na to miała niska cena (99 groszy) pierwszego numeru. – Czytelniczki mają świadomość, że jest to cena promocyjna. W trakcie badań fokusowych prezentowano im numer nowej, zmienionej „Przyjaciółki”. Mimo że cena okładkowa była zawyżona, czytelniczki i tak odbierały ją jako bardzo korzystną – mówi Małgorzata Franke. Cykl dwutygodniowy jest również korzystny dla reklamodawców. – Oznacza przede wszystkim dłuższą żywotność ich produktów. Jest to idealna periodyczność, bo pozwala im szybko reagować na sytuację na rynku i daje wystarczająco dużo czasu na kampanię – stwierdza Franke. Nie bez znaczenia jest również papier o odpowiedniej gramaturze, na którym reklamy wyglądają korzystniej. – Na recepcję jakości magazynu wpływa przede wszystkim okładka. Teraz jest bardziej przejrzysta i elegancka od swojej tygodnikowej konkurencji – dodaje Małgorzata Franke. Łabędzi śpiew? W ostatnim czasie wyraźny spadek czytelnictwa zanotowały tygodniki opinii. – Wpłynęła na to przede wszystkim narastająca kon- Kiedyś „Przekrój” celowo zachowywał charakter apolityczny, głównie z powodu cenzury. – Był to tygodnik przeznaczony dla przeciętnego inteligenta, jego zadaniem była promocja awangardy. „Przekrój” był zawsze trochę ponad odbiorcę, dzięki temu był dla niego wyzwaniem – mówi dr Justyna Jaworska. Problem pojawił się w chwili, gdy do „Przekroju” wkroczyła polityka, ponieważ tygodnik stracił swój indywidualny charakter. – Ściąganie do wspólnego, niższego mianownika jest problemem wielu pism. Dziennikarstwo często sprowadza się do przystosowywania zagranicznych materiałów do rodzimych realiów, do „udawania”, że tłumaczony materiał jest prawdziwym reportażem. Zakłada się także, że czytelnik nie zniesie gołych szpalt tekstu, co widać przede wszystkim na przykładzie brukowców – stwierdza dr Jaworska. Pozostaje pytanie, czy tygodniki opinii nadal wychowują, czy jedynie starają się schlebiać gustom odbiorców? Tu i tam podobnie W czasie zbierania materiału do naszego raportu na rynku ukazał się podwójny (na dwa tygodnie) numer tygodnika „Tina”. Poradnik wydawnictwa Bauer także przeszedł „lifting”. Zarząd Edipresse uznał, że nowy leyout „Tiny” jest dokładną niemal kopią odnowionej „Przyjaciółki” i dał wyraz swemu oburzeniu w „liście otwartym” do wydawnictwa Bauer, pisząc w nim o nieuczciwej konkurencji. Podobieństwu obu tytułów nie da się zaprzeczyć, nie zaprzecza także wydawnictwo Bauer, utrzymując, że opracowując nowy leyout, wzorowało się na innych, zagranicznych tytułach tego międzynarodowego koncernu wydawniczego. Według Bauera na rynku prasy kobiecej jest to zjawisko naturalne, że strony okładkowe i leyouty są do siebie podobne. Okazuje się jednak, że taka częstotliwość publikacji nie zawsze jest idealnym rozwiązaniem, ale często jedynym z możliwych. – Dwutygodnik to dla nas bardzo zła periodyczność, ponieważ czytelnicy często tracą orientację co do tego, czy nowy numer już leży w kioskach. Takiego problemu nie mają tygodniki i miesięczniki. Wybór cyklu dwutygodniowego był dla nas przymusem, wynikającym z ograniczonego budżetu, jakim dysponowaliśmy na początku naszej działalności - mówi Magda Surowiec z „Wiadomości Motocyklowych”. Planujemy przekształcić się w tygodnik tak szybko, jak to będzie możliwe; jest to niestety uzależnione od rozwoju branży motocyklowej w Polsce i, co za tym idzie, zdobycia większej liczby czytelników i wpływów z reklam. Naszym zdaniem forma dwutygodnika jest formą mało atrakcyjną, ale sprawdzającą się w przypadku tematyki uznawanej za niszową, a której specyfika uniemożliwia uzyskanie satysfakcjonującego poziomu sprzedaży na przestrzeni tygodnia – dodaje. Potwierdza to Katarzyna Gajlewicz: - Dla czytelnika jasne jest, że może kupić gazetę raz w tygodniu lub raz w miesiącu. Raz w miesiącu płaci się rachunki, otrzymuje wynagrodzenie, kupuje bilet miesięczny. Mało jest czynności, które powtarzają się co dwa tygodnie, dlatego trudno przyzwyczaić czytelnika, by sięgał po pismo ukazujące się co dwa tygodnie. „Ratunkiem” w tej sytuacji ma być zmiana cyklu wydawniczego na dwutygodniowy, do której przygotowuje się – jak wieść niesie, ale wydawnictwo tego nie komentuje – inny tytuł Edipresse – „Przekrój”. Jednak w przypadku tygodnika opinii taka zmiana jest dużo bardziej ryzykowna, bo tytuł może stracić na aktualności poruszanych treści. – Informacja ma wartość tylko wtedy, gdy jest aktualna, a czytelnika raczej nie będzie interesować to, co działo się w kraju i na świecie przed dwoma tygodniami. W dwutygodniku opinii może również zabraknąć miejsca na podsumowanie takiej ilości wydarzeń – stwierdza Katarzyna Gajlewicz z Instytutu Dziennikarstwa UW. Raczej jest mało prawdopodobne, aby „Przekrój” powtórzył sukces dwutygodnika „Przyjaciółka”. – To łabędzi śpiew „Przekroju”, ostatni ruch przed jego zamknięciem – przyznaje Jakub Bierzyński. Nie dla każdego Czy damy się przekonać do dwutygodników? Niekiedy w branży medialnej można usłyszeć, że badanie rynku wydawniczego w Polsce to czysta fikcja – wszystko jest raczej kwestią wyczucia i odrobiny szczęścia. Dlatego dopiero za jakiś czas się dowiemy, czy dwutygodniki przypadną nam do gustu. Szkolenie w zakresie usprawniania metod działania, nauczania, zarządzania i negocjacji. Zgłoszenia przyjmujemy pod adresem e–mail: [email protected], szczegółowe informacje: tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492, www.szkolnictwo–dziennikarskie.pl Kariera dwutygodników kurencja ze strony innych źródeł informacji. Mamy trzy kanały telewizyjne wyspecjalizowane w przekazywaniu informacji (TVP Info, TVN 24, Polsat News) i Internet, gdzie każdy tygodnik na swoją stronę, za pośrednictwem której czytelnik ma darmowy dostęp do pełnych wersji tekstów drukowanych w gazecie – mówi Jakub Bierzyński, prezes Optimum Media OMD. Pisma opinii właściwie przestały już pełnić swoją rolę. Nie są już pierwszym źródłem informacji, a jedynie komentarzem do wiadomości, którą odbiorca uzyskał wcześniej z innego źródła. – Teraz tygodnika nie czyta się już od początku do końca, ale się po nim surfuje, dlatego materiał uporządkowany jest tak, jak w Internecie – mówi dr Justyna Jaworska z Instytutu Kultury Polskiej Wydziału Polonistyki UW. Zakopane, 6-13 czerwca 2009 roku (60 godzin) sprawą niedawnej wojny cenowej. Tygodniki nie mogły tak bardzo obniżyć swojej ceny, jak miesięczniki. Dzięki temu miesięczniki znalazły się w polu zainteresowania czytelniczek tygodników. Wzrosły wymagania kobiet, a tym samym zmieniły się oczekiwania względem pisma poradnikowego – wyjaśnia Małgorzata Franke. Czytelniczki, skuszone lepszą jakością miesięczników, zaczęły oczekiwać tego samego także od tygodników, ale te nie mogły pozwolić sobie na tak konkurencyjne ceny, jakimi zachęcały pisma ukazujące się raz w miesiącu. Dobrym wyjściem z tej niekorzystnej sytuacji okazała się więc zmiana cyklu wydawniczego na „pośredni”, na co zdecydowała się „Przyjaciółka” – najdroższy do tej pory tygodnik poradnikowy dla kobiet (1,70 zł za 52 strony). ‑ „Przyjaciółka” nie zmieniła się dlatego, że nie radziła sobie na rynku, ani dlatego, że musiała się zmienić. Tytuł z tradycjami chciał zaoferować coś lepszego swoim czytelnikom – dodaje Franke. Impulsem do zmiany cyklu na dwutygodniowy nie była także niesprzyjająca sytuacja ekonomiczna. – Na kampanię promocyjną wydaliśmy 6 mln. złotych. W dobie kryzysu to dość dużo – przyznaje dyrektor wydawniczy „Przyjaciółki”. – „Przyjaciółka” ma wielką tradycję i dorobek, dlatego postanowiliśmy dać naszym klientom najlepszą ofertę na rynku – dodaje. Szkolenia medialne dla dziennikarzy i PR–owców Kurs certyfikacyjny Praktyk NLP temat numeru | Dwutygodniki fot. Empik Dwutygodniki | temat numeru | 07 | W Internecie | dziennikarstwo dziennikarstwo | Krzyk Ryszarda Siwca fot. sxc.hu Podróże z @ Załóżmy, że chcesz pojechać w przyszłym tygodniu na krótkie wakacje, na przykład do Paryża. Tanie loty już dawno wyprzedane, bilety autokarowe owszem są, ale nie na twoją kieszeń. Co robisz? Po pierwsze – włączasz komputer Korzystając z Internetu, można znaleźć nie tylko nocleg, najlepiej u kogoś w domu, ale także środek transportu. Trzeba tylko wejść na odpowiednie strony: couchingu czy e-stopu. – Internet odziera podróż z niebezpieczeństwa, ryzyka. Pozwala na zrobienie przed wyjazdem wstępnego rekonesansu. Prawdą jest, że pozbawia przy tym pewnej dozy przygód, ale teraz mało kto jeździ na „wczasy pod chmurką” – ocenia medioznawca prof. Marcin Mrozowski. Bo rzuciła go dziewczyna „Na brodę Zeusa, ta strona jest zadziwiająca. Dzięki niej poznałem ludzi, których nigdy nie zapomnę” – pisze na stronie coucha Thomas Van Den Heuvel, dwudziestoczteroletni Holender. „Idea couchsurfingu jest świetnym pomysłem nauczenia ludzi wzajemnego szacunku i zrozumienia. Rzeczywistość jest taka, że dzielimy się tym światem, dlatego mam nadzieję, że CS sprawi, że narody i nacje staną się sobie bliższe” – dodaje pięćdziesięcioletni Sazali Yusoff z Malezji. Na stronie www.couchsurfing.com można znaleźć ponad tysiąc podobnych opinii, na bieżąco dopisywanych przez użytkowników z całego świata. Co to za wynalazek, ten couch? W skrócie: internetowa społeczność dzieląca się bezpłatnie miejscami noclegowymi. W rozwinięciu: najdroższe dziecko Caseya Fentona i jego trzech kolegów: Amerykanina Dana Hoffera, Francuza Sebastiena Le Tuan i Brazylijczyka Leonarda Silveira. A wszystko zaczęło się od tego, że gdy Caseya rzuciła dziewczyna – szukając ukojenia jak najdalej od ukochanej, udał się do Afryki. Tam narodziła się jego wielka miłość do podróży. Jednak prawdziwym krokiem milowym w historii coucha była jego wyprawa na Islandię. Casey doszedł do wniosku, że nie ma ochoty spać w hotelu, więc – jak na informatyka przystało – włamał się na stronę uniwersytetu w Rejkiawiku i ściągnął 1500 adresów e-mailowych. Nie wiadomo, ile maili napisał, ważne jest to, że po 24 godzinach w jego skrzynce znalazło się około sto odpowiedzi z zaproszeniami. Tak narodziła się idea couchsurfingu. Teraz serwer posiada ponad milion użytkowników, których stale przybywa (około 81 kanap dziennie). Organizowane są spotkania, zjazdy, intensywnie działają fora internetowe. Dwudziestoczteroletnia Aleksandra Synowiec, couchsurferka z trzyletnim stażem, na pytanie o swoje doświadczenia związane z CS opowiada: – Można trafić na różnych gospodarzy. Ja do tej pory miałam same pozytywne doświadczenia, ale słyszałam o hoście z okolic Wenecji, który zapraszał couchsurferów z różnych krajów, a później organizował im walki wrestlingowe. Za łakocie i piwo Zakładając swoje konto na CS, kreujesz swój profil. Informacje będą dotyczyły twoich zainteresowań, książek i filmów, które lubisz, muzyki, której słuchasz, czy podróży, jakie odbyłeś. A także twoich warunków mieszkaniowych, czyli tzw. coucha. Ale naprawdę ważne | 08 | informacje to te, czym się zajmujesz, ile masz lat, gdzie mieszkasz, jaki masz procent odpowiadalności i referencje. Aby wyeliminować niemiłe niespodzianki, stworzono system wystawiania ocen. Po kontakcie z daną osobą można wystawić jej opinię. Pozytywną, neutralną, bądź negatywną. Przy czym ta ostatnia odstrasza wszystkich potencjalnych surferów i jest natychmiast zgłaszana do administratora. Korzystanie z coucha jest całkowicie darmowe i gospodarz nie ma prawa wymagać zapłaty. Dlatego często spotykaną praktyką wśród gości jest zabieranie ze sobą jakiś drobiazgów, np. narodowych łakoci czy tradycyjnego piwa. Ale couchsurfing to nie tylko kanapy, chodzi tutaj przede wszystkim o wymianę międzykulturową, dlatego oprócz opcji przenocowania funkcjonuje także tzw. „kawa czy drink?”. Wybierają ją te osoby, które z jakichś powodów nie mają warunków do tego, aby ktoś się u nich zatrzymał, ale z chęcią mogą być na przykład przewodnikiem po miejskich zabytkach czy pubach i barach. – Moje pierwsze doświadczenie z couchem to była prawdziwa masakra. Przyjechał do nas Włoch z Calabrii, którego angielski był na poziomie bardzo podstawowym, nie używał szczoteczki, wracał po nocy i wszystko, co nie było włoskie, nazywał okropnym. Ba, on w ogóle przyjechał do Polski, żeby iść do dentysty, którego miał tydzień później… w Gdańsku – mówi Sylwia Żmuda, która do społeczności dołączyła w styczniu. Inny portal zajmujący się taką działalnością to www.hospitalityclub.org. Korzystanie z coucha jest całkowicie darmowe i gospodarz nie ma prawa wymagać zapłaty. Ale couchsurfing to nie tylko kanapy. Oprócz opcji przenocowania funkcjonuje także tzw. „kawa czy drink?”. Wybierają ją te osoby, które mogą być przewodnikiem po miejskich zabytkach czy pubach i barach. W celu wspólnej korzyści „Bo naszym najważniejszym celem jest EKOLOGIA. Nie chcemy wiele. Nie jesteśmy radykałami, nie będziemy się domagać, żebyś przesiadł się na rower. Jesteśmy realistami! SAMOCHÓD JEST NIEZBĘDNY DO NORMALNEGO ŻYCIA. Ale można jeździć z głową! Korzystać z niego logicznie, czyli EKOLOGICZNIE. Pomyśl, o ile mniej szkodliwych spalin będziesz musiał wdychać, jeśli na ulice i na drogi W mediach pojawiła się informacja o inicjatywie nadania warszawskiemu Stadionowi Narodowemu imienia Ryszarda Siwca. Towarzyszy jej zaskoczenie: co to za postać? Wcześniej jednak media nie zrobiły nic, aby osoba Siwca i jego czyn nie odeszły w zapomnienie. | Magdalena Wasyłeczko Stadion Dziesięciolecia, tłumy ludzi, najwyższe władze Polski Ludowej, zagraniczni goście, dziennikarze, mnóstwo kamer i mikrofonów. I starszy mężczyzna oblewający się łatwopalnym płynem, by za moment zmienić się w żywą pochodnię, wykrzykujący przy tym hasła przeciwko interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Trudno sobie wyobrazić, że taki akt mógł ujść uwadze wielotysięcznej widowni i środkom masowego przekazu. A jednak pamięć o Ryszardzie Siwcu, który podczas uroczystości dożynkowych 1968 r. dokonał w tym miejscu samospalenia, nie znalazła miejsca w zbiorowej świadomości Polaków. Musiały minąć aż cztery dekady, zanim zaczęto głośno pytać „dlaczego?”. „w wolnym, demokratycznym kraju”. W innym wypadku, „z perspektywą trwania ograniczających warunków do końca życia, istnieje pewna granica, determinująca przekonanie, że na pewne tematy po prostu pisać nie można”. „Należy wziąć pod uwagę fakt, że pisanie w zgodzie z własnym sumieniem było realne, jakkolwiek specyficzne dla pewnych gatunków je się na to Zbigniew Romaszewski, długoletni działacz opozycji w PRL. Mówi on o „prowadzeniu własnej polityki” przez Wolną Europę, której realizatorem miał być między innymi Nowak-Jeziorański. Za przykład tej polityki podaje celowe pominięcie przez RWE w 1980 r. informacji o aresztowaniach wśród członków KOR-u. Obecny wicemarszałek Senatu nie wymienia jednak były oczy świata. Tymczasem w PRL środowiska „komandoskie” pozostawały rozbite dzięki skutecznej działalności aparatu represyjnego na fali nagonki roku 1968 – podkreśla marszałek Romaszewski. Siwiec nie należał do żadnego ugrupowania czy komitetu. Działał w pojedynkę. Jeszcze przed śmiercią kolportował samodzielnie wykonane ulotki pod pseudonimem „Jan Polak”, jednak na względnie małą skalę. Nie afiszował się także ze swoim zamiarem. O planach cichego bohatera nie wiedzieli nawet najbliżsi – rodzina i przyjaciele. Dopiero po latach informację o pobudkach dokonanego przez niego czynu zaczęli rozpowszechniać działający Wszyscy wykonywali rozkazy wyjedzie mniej samochodów? Ile zaoszczędzisz czasu i nerwów?” – reklamuje się portal www.zabieram.pl. Jest to serwis dla kierowców i potencjalnych pasażerów, nakłaniający ich do korzystania z autostopu, a dokładniej z e-stopu. Polega to na tym, że autostopowicz umawia się wcześniej z kierowcą przez Internet. Różni się od tradycyjnego stopa tym, że koszty benzyny dzielone są na ilość osób w aucie. I tak na przykład według serwisu www.jazdazagrosze.pl normalna stawka to 5 euro za każde 100 kilometrów zagranicą i proporcjonalnie taniej: 10 zł za kurs po polskich drogach. Oczywiście im więcej osób jedzie, tym mniejsze są koszty. Pomysł takiego podróżowania to swoiste rozwinięcie idei carpoolingu (z ang.: wypełnianie auta). Natomiast sam carpooling pojawił się już w czasie II wojny światowej, jako – uwaga! – narzędzie propagandy. „Jeśli jedziesz samemu, to jedziesz z Hitlerem” – takie hasło widniało na amerykańskich plakatach z lat 40. Cała akcja (organizowano specjalne car-sharing clubs) miała na celu ograniczenie ilości spalanej benzyny, by większa jej część szła na cele przemysłu wojennego. Z czasem ten ruch zaczął się rozwijać, przeżywając swój rozkwit w epoce „dzieci – kwiatów”. Teraz rolę car-sharing clubs przejęły strony internetowe. Pomysł okazał się na tyle trafiony, że w Niemczech doczekał się osobnej ustawy o „dobrowolnym porozumieniu w celu osiągnięcia wspólnej korzyści”. Maciej Murawa, współtwórca serwisu www.autostop. com.pl komentuje: – Idea takiej strony narodziła się z możliwości i potrzeby wykorzystania w ten sposób Internetu. Niestety, w Polsce wirtualny autostop jest wciąż mało popular- ny, jeżeli porównamy się z takimi krajami, jak Niemcy czy Dania. W Polsce najbardziej popularną tego typu stroną zdaje się być wspomniana jazdazagrosze. Prowadzona w 17 językach, stała się ogólnopolskim e-carpool Network. Korzysta z niej około 3 tysięcy użytkowników dziennie. Jacht-stop Skoro można łapać stopa na ziemi, to czemu nie robić tego w wodzie? Podobnie jak w przypadku wirtualnego autostopu, tak i tu kapitan umawia się z potencjalną załogą przez Internet. Najbardziej popularną stroną zajmującą się tego typu działalnością jest www.findacrew.net. Obecnie zarejestrowane jest na niej 690 łodzi i 4.820 załóg. Łącznie blisko 32 tys. użytkowników z różnych zakątków świata. Rejestracja na portalu jest bezpłatna. To, co zapowiada się na rewolucję, tak naprawdę jest dopiero w fazie raczkowania. Monika Witkowska, znana polska podróżniczka, komentuje to tak: – Ja sama nie korzystam z tego typu nowości, ale Internet oczywiście jest przydatny, zwłaszcza, jeżeli chodzi o research na temat danego kraju. Przydatne strony: www.couchsurfing.com www.zabieram.pl www.autostop.com.pl www.jazdazagrosze.pl www.findacrew.net Ci, którzy znaleźli się blisko, widzieli, co się dzieje. „Wódka, wódka się w facecie zapaliła!” – krzyczeli jedni. „Psychopata” – krzyczeli drudzy. I tak owe tłumaczenia, podtrzymywane przez SB, sprowadzone do dziwacznego i przypadkowego incydentu, dla wielu ciekawskich okazały się wystarczające. Wygląda na to, że Siwiec chybił nie tylko w doborze audytorium, ale także miejsca i czasu swego tragicznego aktu. Incydent „przeoczony” przez 100 tys. osób przepadł również w eterze i nie został opisany w prasie. Czy zdecydowały o tym tylko ograniczenia techniczne? Jeden z fotoreporterów tak skomentował zachowanie swoich kolegów po fachu, którzy dostrzegli ogień na trybunie i nie zareagowali: „Przyglądają się albo rozmawiają. Nikt nie podniósł aparatu do oka. Oni nie po to przyszli na stadion. Oni przyszli, żeby robić dożynki, a nie jakiegoś tam człowieka, który przez przypadek się podpalił. Tak nas szkolono, żeby robić tylko to, co do nas należy”. Pisarz i publicysta Rafał Ziemkiewicz porównuje te słowa do usprawiedliwień esesmanów, tłumaczących się w Norymberdze: „My tylko wykonywaliśmy rozkazy”. Dziennikarz, oprócz przekazywania informacji, powinien także szukać prawdy, nie podporządkowując swej działalności z góry określonym wynikom, służącym zleceniodawcy. Dodaje, że nie można było wykonywać tego zawodu uczciwie w dobie PRL. Pewien czynny zawodowo w tamtym okresie dziennikarz, który dziś nie chce wystąpić pod nazwiskiem, stwierdza: „Świętym obowiązkiem dziennikarza jest dążenie do prawdy...”, zaraz dodając: w Wietnamie. Duchowny siedzi w skupieniu, nikt nie usiłuje gasić okalających go płomieni, proces odbywa się przy pełnej sakralizacji jego czynu. Tymczasem krzyk Siwca gubił się wśród dźwięków kujawiaka, a z bliższej odległości – wśród oskarżeń o chorobę psychiczną i alkoholizm. Z pogardy dla kłamstwa fot. Paweł Kula/PAP | Iwona Pawlak Jak krzyczeć, by usłyszano Kadr z filmu “Usłyszcie mój krzyk” Macieja Drygasa podczas pokazu w Domu Spotkań z Historią, 6 marca 2009 roku i zamieszczających je czasopism” – uzupełnia prof. Wiesław Władyka, publicysta i wykładowca uniwersytecki. Możliwe było jednak obejście cenzury, dla której pewne metafory były po prostu nieczytelne. Na ołtarzu polityki Komentator radiowy, obecny 8 września 1968 r. na Stadionie Dziesięciolecia, stwierdził, że Siwiec podpalił się w „nieodpowiednim momencie”. Gdyby jego akt przerwał przemówienie Gomułki, wówczas oczy gapiów zwróciłyby się właśnie w kierunku płonącego. Tymczasem odnotowano jedynie zakłócenia w przebiegu uroczystości. „Potem, gdy zakończyła się transmisja, zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego właśnie na pokazie tańców, a nie w czasie przemówienia Gomułki ten człowiek się podpalił” – komentuje. O wydarzeniu na Stadionie Dziesięciolecia milczały nie tylko media w Polsce. Milczała nawet Wolna Europa, z obawy przed kolejnym oskarżeniem o „łgarstwo”, jak to ujął Jan Nowak-Jeziorański. Informacja, która dotarła do redakcji, była bowiem niewystarczająco wiarygodna – także przez to, że wyjątkowo „sensacyjna”. Inaczej zapatru- poszlak, które mogłyby wyjaśnić motywy kierujące niezależnym ośrodkiem medialnym, jakim była w 1968 roku Wolna Europa,. Toteż w sytuacji, gdy radiostacja ciesząca się względnym zaufaniem społecznym nie przekazała wiadomości o incydencie w odpowiednim kontekście, społeczeństwu pozostało jedno źródło informacji – plotka. Zbigniew Romaszewski wspomina, że był to instrument zręcznie wykorzystywany przez agenturę w celu dezintegracji środowiska opozycyjnego. Jak wobec tego sylwetka Ryszarda Siwca funkcjonowała latami w świadomości ogółu? „Prawda” nie mogła być skomplikowana: Frustrat. Podpalił się, bo nie dostał mieszkania w Warszawie. Poza strukturami Jakiś czas po tragicznych wydarzeniach na stadionie samospalenia z podobnych pobudek dokonał czeski student Jan Palach. Wiadomość o jego śmierci obiegła cały świat. Niemała w tym zasługa opozycji, której młody człowiek był aktywnym działaczem. A czechosłowacka opozycja miała w tym czasie rozbudowany, zorganizowany charakter. Dodatkowo, na ten kraj zwrócone w opozycji synowie. Paradoksalnie, Siwiec długo przygotowywał się na tę wzniosłą dla niego chwilę. Sam przyznał w liście do żony, że czekał na to całe życie. Uczucie, że związany jest ze środowiskiem akademickim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, gdzie studiował filozofię, towarzyszyło mu nieustannie. Miał bardzo wrażliwą, refleksyjną naturę. Dużo czytał. W parze z intelektualną postawą szło głębokiego przekonanie o potrzebie walki dla dobra ojczyzny. Już jako młody człowiek zaciągnął się do szeregów AK. Dzieci starał się wychować w duchu poszanowania wartości, którym sam hołdował. Jedna z jego córek natomiast wspomina po latach, że miała ojcu za złe prowadzenie życia zdominowanego przez „politykę” – nawet konsumując posiłek w samotności, słuchał audycji Radia Wolna Europa. W filmie Macieja Drygasa „Usłyszcie mój krzyk”, poświęconym sylwetce Ryszarda Siwca, ks. prof. Józef Tischner wspomina o aktach samospalenia, dokonywanych w tamtym okresie stosunkowo często przez mnichów buddyjskich w proteście przeciwko wojnie Premier Donald Tusk przy okazji niedawnego przyjęcia przez Sejm specjalnej uchwały dla uczczenia pamięci Ryszarda Siwca, powiedział: „Dla mojego pokolenia i dla pokolenia ludzi starszych to był znak czy symbol, bardzo tkwiący w naszej pamięci”. Niestety, premier zaklina nieco minioną rzeczywistość, podnosząc osobę Siwca do rangi symbolu ówczesnych buntowników. Człowiek ten, choć rzeczywiście nadający się idealnie na autorytet opozycjonistów, mimo swego czynu nie stał się jednym ze znaków antykomunistycznego oporu. Nie spełniał istotnego kryterium „bycia symbolem” – rozpoznawalności. Jeśli już jego wizerunek funkcjonował w świadomości potocznej, to pozostawał odwzorowaniem tego, który wykreowała agentura, a nie milczące w jego sprawie media. Synowie Siwca, którzy aktywnie angażowali się w działania opozycyjne, sporo robili przy tej okazji, by prawda o ojcu – ich wielkim autorytecie – ujrzała światło dzienne. Pogarda dla kłamstwa stanowiła bowiem najważniejszą zasadę, którą wpojono im w dzieciństwie. Ale starania te przyniosły skromny skutek. I dziś dotarcie do prawdy o czynie „Jana Polaka” zdaje się być utrudnione. W specjalnej uchwale dotyczącej jego osoby, przyjętej przez Sejm, akcentuje się antykomunistyczny wydźwięk protestu Siwca, zawężając interpretację jego dokonania do manifestacji niezgody na interwencję wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Maciej Drygas wspomina z kolei o problemach, jakie napotkał, chcąc uzyskać materiały o osobie Siwca. W 1991 r., kiedy powstawał film, reżyserowi udało się skompletować całość przechowywanych w archiwach dokumentów. Po siedmiu latach usiłował ponownie zajrzeć do teczki głównego bohatera za pośrednictwem tej samej instytucji. Zauważył wtedy brak stenogramu wypowiedzi Siwca nagranej w szpitalu przez SB tuż przed jego śmiercią... Odwaga, potrzebna do zdobycia się na tak dramatyczny znak protestu, dojrzewała w Ryszardzie Siwcu latami. Wiedział, co chce przekazać, nie wiedział – okazuje się – jak. Nie wziął pod uwagę czynników formalnych, które doprowadziły do stłumienia jego krzyku. Chybił w doborze audytorium, miejsca, czasu. Nie wziął pod uwagę sprawności systemu, z którym przyszło mu się zmierzyć. Zawodowców pozostawił obojętnymi. | 09 | Zjawiska | dziennikarstwo Zemsta, solidarność czy PR? Terravita ostrzega i kalkuluje Jeden z największych polskich producentów czekolady wezwał krajowych przedsiębiorców do niepodejmowania działalności gospodarczej na Białorusi. Oskarżył również polski rząd o utrzymywanie kontaktów z reżimem, który toleruje bezprawie i represjonuje naszych rodaków. Przestrogi i zarzuty zostały sformułowane w płatnym apelu zamieszonym w opiniotwórczym dzienniku. | Tomasz Betka Aby poznać genezę problemów Terravity, należy cofnąć się o ponad dziesięć lat – do roku 1997, kiedy poznańska firma postanowiła założyć na Białorusi spółkę joint venture. Wiceprezesem nowej spółki został Konstantin Kołos, będący wcześniej odbiorcą produktów Terravity na wschodnim rynku. Otrzymał on również stosowne pełnomocnictwa od prezesa Terravity Andrzeja Cichowskiego. Współpraca układała się na tyle dobrze, że polski inwestor wydzierżawił założonej w Mińsku firmie maszyny i urządzenia warte ponad milion dolarów. W połowie 2001 roku Kołos przedstawił dokumenty, z których wynikało, że Terravita nigdy nie była właścicielem tych maszyn, a białoruski biznesmen wydzierżawił je od jednej ze spółek w Stanach Zjednoczonych. Od tego czasu w białoruskim wymiarze sprawiedliwości trwa postępowanie, w którym za dowód w sprawie przyjmuje się sfałszowane dokumenty Konstantina Kołosa. Przez ponad rok żaden przedstawiciel Terravity nie mógł nawet wejść na teren białoruskiej fabryki, mimo że Eurovita (wyłączny dystrybutor produktów Terravity) jest większościowym udziałowcem spółki, do której należy zakład. Odezwa Terravity Przedłużające się postępowanie karne, straty finansowe i wizerunkowe poznańskiej firmy, a także brak wsparcia ze strony polskich władz, skłoniły Terravitę do podjęcia szczególnego jak na polskie warunki działania. W dzienniku „Rzeczpospolita” z 11 marca bieżącego roku firma opublikowała płatne ogłoszenie – całostronicowy apel, skierowany do polskich inwestorów zainteresowanych podjęciem działalności gospodarczej na Białorusi. W apelu możemy przeczytać między innymi, że sytuacja, w jakiej znalazła się Terravita, skła- | 10 | nia zarząd firmy do poinformowania opinii publicznej o okolicznościach, w jakich przedsiębiorstwo poniosło straty. Równocześnie firma ostrzega potencjalnych inwestorów przed podejmowaniem jakiejkolwiek działalności na białoruskim rynku i formułuje zarzuty pod adresem polskiego rządu. Zdaniem Terravity ostatnia wizyta w Mińsku wicepremiera Waldemara Pawlaka jest „świadectwem na to, że rząd polski nie zauważa represji skierowanych wobec działaczy zwalczanego [przez rząd w Mińsku – TB] Związku Polaków na Białorusi”. Firma oświadczyła także, że jest głęboko poruszona „ufnością, jaką obdarza się rząd Białorusi, utrwalający reżim polityczny i dyskryminujący Polaków tam mieszkających”. Terravita nie wykluczyła też podjęcia środków prawnych na arenie międzynarodowej w celu wykazania, że została pozbawiona wsparcia polskiego rządu, który poprzez współpracę z rządem Białorusi tuszuje prawdziwy obraz stosunków panujących w tym kraju. Ostre słowa skierowane pod adresem polskich władz pokazują determinację firmy, ale rodzą również pytanie o przyczynę wyboru takiego właśnie sposobu komunikowania się ze społeczeństwem. Zwłaszcza, że nie należy on przecież do najtańszych. Jaki był zatem cel apelu Terravity? – Apel, będący szczególną formą informacji, miał być ostrzeżeniem dla polskich przedsiębiorców przed pochopną decyzją o podejmowaniu działalności gospodarczej na Białorusi – zapewnia Dorota Weres z Działu Marketingu Terravity. – Liczymy również, że apel spowoduje nagłośnienie problemów naszej spółki na Białorusi – przyznaje przedstawicielka poznańskiej firmy. Środki zastosowane przez Terravitę świadczyć mogą także o tym, że ogólnopolskie media nie poświęcały wcześniej wystarczająco dużo uwagi sytuacji polskich firm na Ogłoszenie ukazało się w “Rzeczpospolitej”, 11 marca 2009 roku Białorusi. Dorota Weres przekonuje jednak, że Terravita nie zajmowała się nigdy analizą mediów w tym zakresie. Spokój ministerstwa, spokój KIG-u Przedstawiciele Ministerstwa Gospodarki nie zgadzają się zarówno z oceną rynku białoruskiego wyrażoną w apelu, jak i z zarzutami braku wsparcia dla polskiej firmy, która padła ofiarą oszustwa. – Z uwagi na bliskość geograficzną i chłonność rynku, znaczny potencjał gospodarczy oraz postępujący proces liberalizacji ekonomicznej Białoruś jest interesującym obszarem działania dla polskich przedsiębiorców – twierdzi przedstawiciel Departamentu Międzynarodowej Współpracy Dwustronnej w Ministerstwie Gospodarki. Podkreśla on zarazem, że sprawa Terravity była przedmiotem licznych interwencji polskiej ambasady w Mińsku oraz na forum Polsko-Białoruskiej Komisji Mieszanej ds. Współpracy Gospodarczej i Handlowej. W Ministerstwie przyznają jednak, że żadna z umów międzyrządowych z Białorusią nie reguluje relacji pomiędzy prywatnymi podmiotami gospodarczymi funkcjonującymi w oparciu o spółkę joint venture. Z dystansem do apelu Terravity podchodzi również Andrzej Arendarski, prezes Krajowej Izby Gospodarczej, która od wielu lat zachęca polskich inwestorów do aktywności na rynku białoruskim. – Nawet, jeśli firma znalazła się w poważnych tarapatach, nawiązywanie wprost do wątków politycznych, w tym przypadku Zjazdu Związku Polaków na Białorusi, nie jest dobrą formą rozwiązywania sporów. Mieszanie polityki i biznesu z pewnością nie rozwiąże problemów firmy, zwłaszcza na Białorusi – uważa Arendarski. Prezes KIG-u przyznaje, że rynek białoruski pod wieloma względami odbiega od modelu wolnorynkowego, jednak obecność na tym rynku firm z Holandii czy Niemiec dowodzi, że także na Białorusi można robić dobre interesy. Hipoteza eksperta Stanowisko Ministerstwa Gospodarki oraz Krajowej Izby Gospodarczej wobec apelu Terravity nie powinno wywoływać konsternacji, tym bardziej, że obydwa podmioty traktują rynek białoruski w sposób szczególny i podejmują liczne działania promujące ten obszar gospo- darczy. Otwarte pozostaje pytanie, dlaczego Terravita wybrała dość nietypową formę komunikacji z opinią publiczną. Marek Wróbel, prezes Neuron Agencji PR, przyznaje, że odpowiedź pozostanie tajemnicą zarządu Terravity, niemniej jednak można wysnuć pewne przypuszczenia. – Nie należy wykluczać, że oświadczenie w ydrukowane w najpoważniejszym polskim dzienniku jest częścią większej ofensywy nacisku na polskie władze, by interweniowały w sprawie Terravity u władz białoruskich – uważa Wróbel. – Spółka może też dążyć do napiętnowania nieuczciwego partnera, ogłoszenie w „Rzeczpospolitej” kosztuje przecież ułamek kwoty, którą Terravita straciła na Białorusi, i pokazania, że firmy nie można oszukiwać bez konsekwencji. Gdyby natomiast inni polscy przedsiębiorcy nabrali rezerwy w kontaktach z białoruskimi partnerami po lekturze apelu Terravity, mogłoby to skłonić białoruski władze do „przykręcenia śruby” nieuczciwym inwestorom – przekonuje prezes Neuronu. Wróbel zaznacza również, że poznańska firma zyskuje wizerunkowo, ponieważ ogłoszenie wskazuje na to, że lubi czystą grę. Nie ulega wątpliwości, że apel Terravity w formie płatnego ogłoszenia nadaje sprawie pewnego smaku i zmusza jego odbiorców do refleksji. Jeżeli firma poczuła się w obowiązku, aby ostrzec polskich inwestorów przed niebezpieczeństwem za wschodnią granicą, to zrobiła to w sposób ostry i zdecydowany. Jeżeli chciała nagłośnić swoją sprawę w mediach i środowisku rządowym, również jej się to udało – o apelu Terravity mogliśmy przecież przeczytać w najważniejszych serwisach internetowych w kraju. Który z tych celów był traktowany przez Terravitę priorytetowo, wydaje się mniej istotne i pozostaje w sferze subiektywnej oceny czytelnika jej apelu. fotografia | Kolumna Zygmunta Fotoreportaż powraca Nie jest to ten sam fotoreportaż, co w latach rozkwitu tego gatunku, ale odmieniony, multimedialny w swojej formie. Zaczyna święcić triumfy w Internecie. | Andrzej Zygmuntowicz Od kilku lat analitycy mediów mówią o powolnym, ale wyraźnym spadku sprzedaży prasy o charakterze informacyjnym, szczególnie dzienników ogólnokrajowych i regionalnych. Bronią się jeszcze tabloidy, bazujące na najpopularniejszych tematach kultury masowej: sensacji, plotce i skandalu, najchętniej z celebrytami w roli głównej. W takiej wystarczy agresywny tytuł, duże zdjęcie z wyciętym drugim planem, by nie przeszkadzał w przyswojeniu najważniejszego motywu, a pod spodem kilka prostych słów, opisujących sytuację. Klasyczny dziennik wygląda trochę inaczej: brak krzykliwości pierwszej strony powoduje, że nie rzuca się zanadto w oczy, nie przyciąga swoją skromną powagą. W epoce zdominowanej przez barwną, wszechobecną i nachalną reklamę oczy szukają mocnych elementów wizualnych. Poważny dziennik, żeby był poważny, nie sięgnie po takie tanie chwyty. Ale to niedostosowanie wizualne jest tylko jednym z wielu czynników, mających wpływ na spadek nakładów tradycyjnej prasy codziennej. O wiele istotniejszym jest ogólny spadek czytelnictwa. Jest to zjawisko – niestety – coraz powszechniejsze. Trzecim, i chyba najpoważniejszym czynnikiem, wpływającym na ograniczenie nakładów, a może nawet upadek tradycyjnej prasy, jest rewolucja cyfrowa. Nasza cywilizacja zachłysnęła się cyfryzacją wszystkiego, Internet – najważniejsze dziecię tej rewolucji – zdominował zarówno świat zawodowy, jak i prywatny. Niebywała wygoda korzystania z internetowego medium powoduje, że niczego i nigdzie poza nim się nie szuka. Efektem jest dość powszechne przeświadczenie, że jeśli czegoś nie ma w Internecie, to po prostu nie istnieje i pewnie nigdy nie istniało. Więc gdzie dziś szukać informacji? Wiadomo – wystarczy włączyć proste elektroniczne urządzenie i po chwili wszystko się wie. Wydawcy prasy też zauważyli, że czytelnicy szukają informacji także na monitorach, i stworzyli internetowe wersje swoich tytułów. Ale długie wpatrywanie się w jeden obraz na monitorze komputera męczy i nudzi. By sprostać wymaganiom odbiorcy, informacje na stronach internetowych są krótkie, a komentarze ledwie parozdaniowe. To męczenie się odbiorców przy czytaniu tekstów stworzyło nowe możliwości przed dziennikarstwem o charakterze wizualnym. Monitor komputerowy do złudzenia przypomina ekran telewizora. Przyzwyczajenia z oglądania telewizji przenoszą się na podobne do niego urządzenie. Na ekranie jak i na monitorze dobrze bronią się wiadomości przekazywane przez obraz i dźwięk. Ale i ta forma nie może trwać zbyt długo. Przed telewizorem, siedząc w wygodnym fotelu czy nawet leżąc na kanapie, jesteśmy w pewnej odległości od ekranu i możemy dość swobodnie się poruszać. Przed monitorem komputera siedzimy usztywnieni, wpatrując się z bliska w niezbyt duży ekran. Obraz musi się więc zmieniać, by zmęczenie nieporuszającego się ciała nie doskwierało, bo oczy nie wytrzymają skupiania się przez dłuższy czas na takim samym obrazie czy długim tekście. Dodatkowo nowocześni odbiorcy, ukształtowani przez reklamę telewizyjną, kochają szybko zmieniające się obrazy z atrakcyjnym dźwiękiem w tle. Fotografia o charakterze dokumentalnym wyszła naprzeciw tym nowym tendencjom. W prasie już wiele lat temu została sprowadzona do prostej ilustracji, dodawanej do artykułu i potwierdzającej zwykle to, co już wiadomo. Internet wybudził ją z długoletniej hibernacji i pozwolił na dynamiczny rozwój. Fotoreportaż powrócił na „łamy” nowej, cyfrowej prasy ze swoimi rozbudowanymi, wielozdjęciowymi opowieściami i, prawdę powiedziawszy, stał się bardziej widoczny, niż miało to miejsce w jego złotych czasach, czyli latach 50.-70. XX wieku. Dzisiejsze sposoby opowiadania fotografiami są nieco inne niż w czasach dominacji mistrzów – ojców założycieli agencji Magnum. Jesteśmy jednak już pół wieku później, a nasza cywilizacja przeszła w tym czasie ogromne przemiany, z rewolucją cyfrową na czele. Zauważyli to także późni wnukowie Cartier-Bressona, Capy, Seymoura i Rodgera, tworzący dziś trzon walczącej o rynek historycznej agencji. Obok zdjęć przeznaczonych dla typowej prasy realizują także materiały wyłącznie do prezentacji w postaci elektronicznej (http://inmotion.magnumphotos.com/essays). Tą nową formą, która przyniosła odrodzenie fotoreportażu, jest photocast – zwarta wypowiedź, łącząca od kilku do kilkudziesięciu zdjęć z podkładem dźwiękowym, a czasem także z dodatkiem krótkich sekwencji filmowych. Ze względu na wartko zmieniające się kadry i dodany do nich dźwięk, trochę przypomina film dokumentalny, ale forma ta bazuje przede wszystkim na dobrze zrobionej fotografii, o nie tylko ciekawej tematyce, ale także o oryginalnej estetyce, dopasowanej do dynamicznego sposobu pokazywania zdjęć. Prezentacje elektroniczne przeznaczone są nie tylko do Internetu, ale także do sal wystawowych i telewizyjnych kanałów dokumentalnych. Obok zdjęć bardo istotnym elementem wypowiedzi jest dźwięk, toteż, by nadążać za współczesnością, fotografowie muszą poszerzyć swój warsztat, aby w czasie realizowania zdjęć móc od razu rejestrować oryginalne dźwięki, które zostaną wykorzystane przy montowaniu fotoreporterskiej prezentacji. Nie wszystkie z dzisiejszych photocastów mają dopracowaną stronę dźwiękową. To ciągle raczkująca metoda pokazywania fotoreportaży, dlatego niedoskonała. Są już jednak mistrzowskie realizacje i zapewne szybko będzie następować rozwój tej nowej technologii, bo coraz więcej odbiorców szuka w Internecie nie tylko informacji, ale także refleksji o współczesnym świecie, a fotoreportaż doskonale prezentuje temat, skłaniając przy tym do chwili namysłu. Nowa sytuacja prasy jest niemiłą niespodzianką dla dziennikarzy piszących, szczególnie tych od długich analiz, dla fotografów natomiast pojawiła się szansa na powrót do czołówki opowiadaczy o meandrach współczesności. Mają nowe narzędzia i rzesze odbiorców – czekających, by mówiono do nich nie tylko ważne rzeczy, ale zawsze nowoczesnym językiem. | 11 | fotoesej | Marek Sadowski Marek Sadowski | fotoesej Jestem z miasta | 12 | | 13 | Perły z lamusa: Karl Blossfeldt | fotografia PR | W praktyce Organizacje PRocentują Mikrofotograf Kiedy zaczynał swój kilkudziesięcioletni romans z fotografią, ta, jako sztuka mniej szlachetna, bo młodsza i nieodkryta, dopiero stawała się popularna. Wielu ludzi postrzegało aparat fotograficzny niczym mikroskop, naukowe narzędzie, przeznaczone jedynie do rejestrowania rzeczywistości. Karl Blossfeldt stał gdzieś pomiędzy: dla niego aparat był narzędziem naukowym rejestrującym piękno świata roślin. | Agnieszka Juskowiak Urodził się 6 czerwca 1865 roku w niemieckiej wiosce Schielo w Saksonii. W latach 1871-1881 uczęszczał do szkoły w wiosce Harzgerode. Niewiele wiadomo o jego rodzinie, nawet o tym, czy była dobrze sytuowana. W latach 1882-1884 uczył się sztuki modelowania w Mägdesprung, w miejscowej hucie żelaza, i w Kunstgiesserei (odlewni artystycznej). W późniejszych latach pobierał lekcje rysunku i rzeźby w Lehranstalt des Königlich Preussischen Kunstgewerbemuseums w Berlinie. W latach 1890-1896 uczestniczył w projekcie swojego nauczyciela Moritza Meurera – zbierał materiały do kolekcji roślin, które fotografował. Następnie materiały te służyły studentom podczas zajęć z lekcji rysunku. Fotografować zaczął dopiero w roku 1890, kontynuując jeszcze przez trzy lata naukę muzyki. W 1891 roku przyłączył się do Kunstgewerbliche Lehranstalt, gdzie uczył modelowania na podstawie przykładów sfotografowanych roślin. Osiem lat później w Berlinie zbudował własny aparat fotograficzny. Było to konieczne, bo tylko taki sprzęt zapewniał mu 30-krotnie powiększanie obiektów. Na wielu jego pracach zoom jest ustawiony tak blisko, że rośliny tracą swoje „roślinne oblicze”. Raczej przypominają abstrakcje. Tak, jak pączkujące łodygi, które wyglądają jak indiańskie totemy, albo kwiaty facelii, przypominające kute w żelazie arcydzieło sztuki. I mimo że oddziaływały na niego XIX-wieczne poglądy na naukę, Blossfeldt wierzył, że „roślina musi wyglądać jak zupełna artystyczna i architektoniczna struktura”. Połączenie rzemieślnika-rzeźbiarza z wrażliwością obserwatora spowodowało, że Blossfeldt zwracał uwagę na setki najmniejszych Paproć | 14 | Ponad pięć tysięcy organizacji pozarządowych wystartowało w wyścigu „po jeden procent”. Zdaniem specjalistów wygrają te, które będą profesjonalnie podchodzić do swojej komunikacji. detali roślin. Przywrócił zafascynowanie otaczającą naturą jako dziełem sztuki. Nic dziwnego. Przez ponad 30 lat fotografował liście, maki, komórki, pędy... Większość z jego ujęć powstawała w świetle dziennym, mimo to zachował całkiem wyraźną ostrość. Oczywiście fotografie były czarno-białe. W 1898 roku poślubił Marię Plank. Nie wiadomo, czy para miała dzieci. Wiadomo natomiast, że związek nie wytrzymał próby czasu – rozwód nastąpił w 1910 roku. Blossfeldt dwa lata później ożenił się ponownie. W 1912 roku poślubił Helenę Wegener – śpiewaczkę operową. Razem z nią podróżował po wschodniej Wykonywane przez ponad trzydzieści lat fotografie roślin autorstwa Karla Blossfeldta stanowią świadectwo precyzji i oddania, które stały się pomostem między dziewiętnastowieczną i dwudziestowieczną fotografią. Pięknie skomponowane czarno-białe zdjęcia są świadectwem niezwykłego smaku i wyczucia formy. Martwe natury uwiecznione przez Blossfeldta są jak ich autor – ciche jednakże efektowne. Yours Gallery Europie i północnej Afryce, kolekcjonując coraz to nowsze okazy. W latach 1898-1931 wykładał w Kunstgewerbeschule, gdzie dorobił się w końcu tytułu profesora. W międzyczasie podróżował nad Morze Śródziemne, skąd przywoził kolekcje roślin. W 1928 roku opublikował książkę „Urformen der Kunst” („Pierwotna sztuka”), zawierającą fotografie roślin w dużym zbliżeniu. Została ona entuzjastycznie przyjęta przez odbiorców. Album zawierał 120 osobnych fotografii z krótkim opisem. Druga edycja ukazała się rok później, zawierała te same ujęcia opatrzone tekstem. Została wydana w Niemczech w języku niemieckim i angielskim (w wersji brytyjskiej i amerykańskiej). Angielskie wydanie nosiło tytuł „Art Forms in Nature”. Warto zwrócić uwagę, że pierwsze wydanie fotografii roślin Anna Dymna i jej podopieczni z Fundacji „Mimo wszystko” | Magdalena Grzymkowska Passiflora ma ton neutralny, drugie – wpadający delikatnie w zieleń. Poza tym rośliny w pierwszym wydaniu miały mniej wyraźną fakturę. Jednak mimo że obie edycje zwierały te same ujęcia, ich wygląd był nieco inny. Poza małymi zmianami, które wynikają z niedoskonałej techniki druku rotograwiurowego, stosowanej wówczas przy dużych nakładach, trzy edycje z 1929 roku są identyczne, jeśli chodzi o wymiary, kolory i niedoskonałości płyt. Tak więc nie może być mowy o innych płytach. Wymiary grawiur były z reguły formatu 26x19 cm drukowane na papierze formatu 31x24 cm z numerem kolejnym w dolnym prawym rogu. W 1932 roku Blossfeldt wydał drugą pracę, pt. „Wundergarten der Natur”. Została opublikowana wraz z nowym zestawem 120 fotografii w 1932 roku. Po śmierci Blossfeldta jego liczne prace były publikowane i są wznawiane aż do dnia dzisiejszego. Szacuje się, że w ciągu całego życia wykonał blisko 6000 mikrofotografii. Cierpiał na niedostatek rozwiązań technicznych, ale jakoś temu zaradził, budując m.in. własny sprzęt. Jego prace pokazywały piękno natury. Oglądając rośliny z bardzo bliskiej odległości, otwierał sobie drzwi do świata abstrakcyjnych form, których nie widać na pierwszy rzut oka. W jego oczach byle szparag potrafił wyglądać jak dostojne dzieło sztuki. Niektóre spośród jego prac wyglądają jak ornamenty kute w żelazie, fragmenty poręczy czy abażurów. Odszedł na emeryturę w 1931 roku. Trzy lata później, 9 grudnia 1932 roku, zmarł. Organizacje pozarządowe mają się o co się bić. O ile w 2007 roku podatnicy przekazali fundacjom i stowarzyszeniom nieco ponad 100 mln zł, to w ubiegłym roku było to już prawie 300 mln. zł. – Na kontach niektórych organizacji pozarządowych znalazło się nawet trzykrotnie więcej pieniędzy – podkreśla Justyna Stępień, dyrektor działu PR Polskiej Akcji Humanitarnej. Ten wzrost zawdzięczają nie tylko wprowadzeniu uproszczonych zasad przekazywania pieniędzy przez podatników – teraz wystarczy tylko w składanym zeznaniu wskazać organizację, którą chce się wesprzeć, ale również coraz bardziej profesjonalnemu podejściu do komunikacji. – Organizacje pozarządowe walczą między sobą o sponsora – komentuje Jakub Słowik, założyciel i prezes fundacji KidProtect.pl. Warto zapłacić Kanadyjski krwiściąg Zdaniem Piotra Czarnowskiego, prezesa First PR, największy problem mają małe stowarzyszenia i fundacje. – Nie stać ich na efektywną komunikację, dlatego albo się nie komunikują, albo robią to bardzo okazjonalnie. W ich przypadku dużą rolę odgrywa marketing szeptany – podkreśla Czarnowski. Większe NGO-sy nie mają takiego problemu. – Na wszystkie inne kampanie staramy się pozyskiwać powierzchnię reklamową za darmo. Jednak 1 proc. jest na tyle ważną sprawą, że jesteśmy w stanie przeznaczyć na ten cel pewien budżet – opowiada Justyna Stępień, dyrektor działu PR w Polskiej Akcji Humanitarnej. Z kolei Krzysztof Dobies, rzecznik Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, dodaje, że to się po prostu opłaca. – Warto wydać kilka tysięcy złotych na kampanię, a potem zyskać kilkanaście lub kilkaset – tłumaczy. niego Piotrusia ze spotu Fundacji TVN „Nie jesteś sam”, czy seria zdjęć dzieci trzymających tabliczkę z napisem „Potrzebuję rodziców”, promujących w ten sposób Stowarzyszenie SOS Wioski Dziecięce, to jest to, co Polaków chwyta za serce. Autorzy kampanii „1 procent” grają na emocjach odbiorców i zapominają o tym, co najważniejsze – pokazać, na co przeznacza się zebrane pieniądze. A ludzie chcą wiedzieć, na co idą ich podatki – ostrzega Krzysztof Dobies. Warto pamiętać także o kwestiach technicznych. W 2008 roku o datki rywalizowały dwie organizacje, które w nazwie posiadały Ojca Pio: fundacja „Dzieło Pomocy św. Ojca Pio”, która otrzymała aż 16 mln. złotych, oraz „Centrum Hospicyjne i Opiekuńczo-Lecznicze dla Dzieci im. św. Ojca Pio” z zaledwie 380 tysiącami zysku. Krzysztof Nawrocki, dyrektor krakowskiego hospicjum dziecięcego, w „Dzienniku Polskim” przypuszcza, że prawdopodobnie część osób, które chciało wesprzeć hospicjum, pomyliło nazwy. – Pełna nazwa naszej placówki była trudna do zapamiętania. Tymczasem, program komputerowy dla podatnika, dostępny w Internecie, tak skonstruowano, że na hasło „Ojciec Pio” jako pierwsza pokazywała się nazwa „Dzieła Pomocy św. Ojca Pio” – komentuje. Aby uniknąć takich pomyłek, organizacje pozarządowe umieszczają na swoich stronach progra- my do wypełniania PIT-ów, które można pobrać ze strony internetowej fundacji z już wypełnionym polem dotyczącym przekazywania 1 procentu. Albo imają się bardziej wymyślnych sposobów. Jedno ze stowarzyszeń postanowiło przeprowadzić bezpłatne warsztaty „PIT – praktyka i teoria”. Kierował nimi specjalista ds. księgowości, który miał za zadanie wytłumaczyć, jak poprawnie dokonać rozliczenia z fiskusem. Dodatkowo beneficjentom rozdawano PIT-y z wpisaną w odpowiednim miejscu nazwą organizacji – oczywiście tego stowarzyszenia. Lepiej z celebrytą Kampanie silniej oddziałują, gdy są poparte autorytetami. Doskonale wiedzą o tym specjaliści z Fundacji Dzieciom, informujący, że minister finansów Jacek Rostowski wybrał właśnie tę organizację do oddania 1 proc. swojego podatku. Z kolei aktorka Edyta Jungowska wybrała Fundację św. Mikołaja, a w mailingu Fundacji „Mimo wszystko” do adresatów zwraca się z prośbą o wsparcie sama Anna Dymna. Krajowe Centrum Kompetencji na początku lutego rozpoczęło kampanię mającą uświadomić, jak ważną kwestią jest przekazywanie 1 proc. podatku na NGO-sy. W tym wypadku promuje się samą ideę, a nie konkretną instytucję. W projekcie wzięli udział m.in. Beata Tyszkiewicz, Grażyna Wolszczak, Piotr Adamczyk i Zbigniew Zamachowski. Z kolei Magdalena Magda, specjalista ds. PR w Fundacji Pro Bono Poloniae, podkreśla, że najważniejszy dla organizacji pozarządowych jest Internet. – Jest to jedyne forum otwarte na przepływ informacji o organizacjach pozarządowych – dodaje. Newsletter, mailing, strona internetowa, te wszystkie możliwości daje Internet. Taka strona, jak Pajacyk.pl, prowadzona przez Polską Akcję Humanitarną, sama stała się już znaną marką. Kampanie wzruszające i pragmatyczne Facelia błękitna Z drugiej strony Dobies wskazuje na zagrożenia, wynikające z nadmiernej aktywności w ramach „1 procent”. – Opowieść ośmiolet- Muzyczna Agrafka, jeden z programów Fundacji Pro Bono Poloniae Fundacja Kidprotect.pl również funkcjonuje głównie w sieci. – Fundacja walczy z zagrożeniami płynącymi z Internetu – mówi prezes KidProtect.pl. – Ale coraz więcej innych organizacji wykorzystuje Internet w celach promocyjnych, ponieważ jest to medium tanie i coraz bardziej popularne – dodaje. Mariaż z agencją Mimo coraz ciekawszych sposobów na dotarcie do podatników, organizacje borykają się z brakiem specjalistów. A jeśli już ktoś zajmuje się komunikacją, jest często odpowiedzialny za wszystkie działania marketingowe. – PR-owcy z organizacji tak naprawdę zajmu- jesteśmy traktowani jak pełnoprawni klienci – opowiada Michał Rżysko, koordynator ds. public relations w Fundacji. Nie do ocenienia Jednocześnie NGO-osom bardzo trudno mierzyć efektywność działań PR. – Często musimy opierać się na intuicji i doświadczeniu. Skutki naszych działań są długofalowe, dlatego trudno je w jakikolwiek sposób zmierzyć – mówi Justyna Stępień – Z drugiej strony projekt „Pajacyk” jest marką rozpoznawalną ze stałą grupą darczyńców. Co jest niewątpliwym sukcesem. Jednak trudno ocenić, na ile zwiększyła Członkowie organizacji Kaddu Yaraax ją się wszystkim: zarówno komunikacją i monitoringiem, jak też promocją i reklamą. To ogromna oszczędność kosztów – tłumaczy Justyna Stępień. – Głównym problemem organizacji pozarządowych jest to, że nie dysponują one profesjonalną kadrą, która ma doświadczenie w PR – ocenia Eliza Misiecka, dyrektor zarządzająca Genesis PR. Dlatego coraz częściej agencje PR podejmują współpracę z organizacjami pozarządowymi. Obecnie trudno na rynku znaleźć agencję PR, która by nie współpracowała ze stowarzyszeniem czy fundacją. Tak jest w przypadku Fundacji św. Mikołaja i firmy Genesis PR, które pracują ze sobą od półtora roku. – W momencie, kiedy mieliśmy już wyrobioną renomę i było nas na to stać, podjęliśmy decyzję o działalności pro bono. Spośród kilku tysięcy organizacji wybraliśmy Fundację św. Mikołaja, ponieważ kwestie, których dotykała, były nam szczególnie bliskie, a PR tej organizacji nie był w najlepszym stanie – wspomina Misiecka. Fundacja bardzo ceni sobie współpracę z agencją – Bezpłatnie mamy zapew nioną ca ł kow itą obsługę, się świadomość Polaków na temat skutków niedożywienia u dzieci – dodaje. Podobnego zdania jest Ewa Dziadyk, kierownik działu PR w Fundacji Anny Dymnej „Mimo wszystko”. – Kampanie społeczne to nie tylko dochód np. z smsów czy linii charytatywnych. To przede wszystkim zmiana świadomości ludzi – podkreśla Dziadyk. 10 organizacji, które otrzymały najwięcej pieniędzy w 2008 roku: • Fundacja „Zdążyć z pomocą” – 32 mln zł. • Dzieło Pomocy św. Ojca Pio – 16 mln zł. • Fundacja Anny Dymnej „Mimo wszystko” – 11 mln zł. • Stowarzyszenie SOS Wioski Dziecięce w Polsce – 7 mln zł. • Fundacja Warszawskie Hospicjum dla Dzieci – 5 mln zł. • Fundacja Pomocy Osobom Niepełnosprawnych „Słoneczko” – 4 mln zł. • Lubelskie Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia – 4 mln zł. • Fundacja „Nie Jesteś Sam” – 3 mln zł. • Fundacja „Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową” – 3 mln zł. • Fundacja Ewy Błaszczyk AKOGO – 3 mln zł. | 15 | To PRoste / Case study | PR PR | Wiwisekcja Healthcare PR Czym jest Healthcare PR? Czy praca dla klientów z branży farmaceutycznej różni się od tej na rzecz pozostałych klientów? Czy praca dla klientów farmaceutycznych wymaga wykształcenia medycznego? Na pytania odpowiada Patrycja Rzucidło-Zając, Senior Account Manager w dziale Healthcare w Euro RSCG Sensors. z prawem farmaceutycznym informacja o leku na receptę może być skierowana wyłączenie do lekarza. To oznacza, że zarówno w informacji prasowej czy na ogólnodostępnej stronie internetowej, jak i w materiałach edukacyjnych dla pacjentów nie można podawać informacji na temat konkretnego leku stosowanego w tym schorzeniu. Czy praca w dziale PR obsługującym jedynie firmy z branży farmaceutycznej różni się od tej dla innych klientów? Praca dla branży farmaceutycznej na poziomie codziennej obsługi klienta, narzędzi komunikacji czy współpracy z mediami nie różni się znacząco od pracy dla klientów z innych branż. Zasadnicze różnice pojawiają się na poziomie strategii komunikacji, wyboru odpowiednich kanałów dotarcia czy zaplanowania konkretnych aktywności. W projektowaniu pracy dla marek lub firm sektora farmaceutycznego trzeba bowiem uwzględnić nie tylko dotarcie z informacją do konsumentów, w tym przypadku mówimy raczej o pacjentach, ale także do szeroko pojętego środowiska medycznego – lekarzy, pielęgniarek czy farmaceutów. Poza tym zaplanowane działania muszą być adekwatne do specyfiki zagadnienia czy produktu, często są to trudne tematy dotyczące zdrowia (cukrzyca, astma), a nawet życia (nowotwór, AIDS); muszą uwzględniać liczne obostrzenia, jakim podlegają działania dla sektora farmaceutycznego. Czy są szczególne obostrzenia przy np. przy tworzeniu informacji prasowej na temat farmaceutyków? Tak. W Polsce obowiązuje prawo farmaceutyczne, które reguluje wszelkiego rodzaju normy i obostrzenia dotyczące reklamy i promocji produktów leczniczych: na receptę (Rx), bez recepty (OTC) czy suplementów diety. Dlatego też przy przygotowaniu materiałów informacyjnych skierowanych do pacjentów czy informacji prasowych dla mediów konieczna jest znajomość możliwości komunikowania tych produktów w zakresie dopuszczonym przez prawo farmaceutyczne. W przypadku leków OTC i suplementów diety są to głównie obostrzenia dotyczące sposobu przekazywania informacji o produkcie, np. komunikat o leku bez recepty nie może być prezentowany przez osoby pełniące funkcje publiczne, osoby posiadające wykształcenie medyczne lub sugerujące posiadanie takiego wykształcenia. Zdecydowanie więcej obostrzeń dotyczy jednak leków na receptę. Przede wszystkim zgodnie | 16 | Czy praca w dziale PR-healthcare wymaga wykształcenia medycznego, by móc być wiarygodnym partnerem? Zasadniczo nie. Wiele osób, które zajmują się komunikacją dla branży farmaceutycznej, nie ma wykształcenia medycznego i są to osoby pracujące zarówno po stronie agencji, jak i w firmie farmaceutycznej. Oczywiście, wiedza z zakresu medycyny jest przydatna w prowadzeniu działań PR dla tej branży, jednak w większości przypadków nie jest konieczne szczegółowe poznanie mechanizmów działania ludzkiego organizmu. Czy aktywności PR w dziale Healthcare obejmują także kontakty ze środowiskiem medycznym? Tak, właściwie trudno jest wyobrazić sobie prowadzenie jakiegokolwiek projektu dla branży farmaceutycznej bez współpracy ze środowiskiem medycznym, najczęściej z lekarzami specjalizującymi się w danej dziedzinie, którzy mogą dostarczyć niezbędnych treści merytorycznych na temat danego zagadnienia. Na przykład przy prowadzeniu kampanii edukacyjnej dotyczącej astmy pomocna jest konsultacja merytoryczna z lekarzem alergologiem, który może udzielić szczegółowych informacji na temat choroby, diagnostyki czy leczenia astmy. Eksperci medyczni biorą także udział w spotkaniach prasowych jako prelegenci, komentują materiały prasowe, czy opracowują dodatkowe informacje na temat schorzenia, które są dodawane do teczki prasowej. Z racji bowiem specjalizacji w danej dziedzinie (ginekologia, psychiatria) to właśnie eksperci medyczni mogą przekazać więcej informacji na temat danej choroby, podzielić się doświadczeniem z codziennej praktyki, opowiedzieć o konkretnych przypadkach. Bardzo często więc po otrzymaniu takich materiałów prasowych dziennikarze zwracają się do nas z prośbą o kontakt z danym ekspertem, aby przeprowadzić wywiad. Patrycja Rzucidło-Zając Senior Account Manager w Euro RSCG Sensors Jeśli macie pytania, piszcie: [email protected] Patronat merytoryczny: z dziennikarzami z branży informatycznej (IT) oraz tymi, którzy piszą biznesowo o nowych technologiach. Co oczywiście nie oznacza, że nie kontaktujemy się z dziennikarzami zajmującymi się innymi branżami – podkreśla Joanna Frąckowiak. Oprócz tego pracownicy działu jednym tchem wymieniają ich obowiązki, które niewiele różnią się od pracy w agencji: tworzenie informacji prasowych, komentarzy, sprostowań, aranżowanie spotkań i konferencji prasowych z udziałem mediów, dostarczanie informacji, pomoc w rozwiązaniu ciężkich pytań, prezentowanie produktów i rozwiązań Microsoft, aktywna współpraca z mediami, monitoring mediów. By Polacy byli eko Agencja Partner of Promotion przed konferencją klimatyczną COP 14 obsłużyła ponad 800 dziennikarzy, przygotowała ok. 50 informacji prasowych i zaaranżowała 50 rozmów dziennikarzy z ekspertami Ministerstwa Środowiska. A wszystko to w czasie zaledwie czterech miesięcy. | Piotr Zabiełło-Adamczyk COP PR Od 1 do 12 grudnia w Poznaniu gościło blisko 12 tysięcy gości z całego świata. Znajdowali się wśród nich m.in. reprezentanci 186 oficjalnych delegacji rządowych, członkowie międzynarodowych instytucji biznesowych i ekologicznych oraz liczni dziennikarze. Na konferencji byli obecni tacy goście, jak: Sekretarz Wykonawczy ONZ – Ban Ki Moon, senator John Kerry oraz laureaci Pokojowej Nagrody Nobla – Al Gore i Wangari Maathai. A wszystko to w ramach konferencji COP 14 – jednego z najważniejszych wydarzeń politycznych, jakie w ubiegłym roku odbyły się w Polsce. Agencja public relations Partner of Promotion była odpowiedzialna za kampanię komunikacyjną na rzecz przeciwdziałania zmianom klimatu i zwiększania świadomości ekologicznej, która odbyła się przed samym wydarzeniem. Zmienić klimat Badania przeprowadzone przed rozpoczęciem działań edukacyjno-informacyjnych pokazały, że w Polsce nie ma ani tradycji, ani zwyczaju ochrony środowiska naturalnego, a polskie media nie wykazują dużego zainteresowania tematem globalnego ocieplenia. W związku z tym, celem kampanii, obok promocji samej konferencji COP 14, było również budowanie świadomości na temat zmian klimatu oraz zainicjowanie publicznej dyskusji o globalnym ociepleniu. Głównym celem wszystkich niestandardowych działań prowadzonych w ramach kampanii edukacyjnoinformacyjnej Ministerstwa Środowiska było zwrócenie uwagi polskiego społeczeństwa na problem zmian klimatu oraz promocja proekologicznych postaw wśród Polaków. Aby dotrzeć z kluczowymi przesłaniami kampanii do jak najszerszego grona odbiorców, wyróżniono trzy podstawowe grupy docelowe: młodzi ludzie w wieku 12-19 lat, dorośli w wieku 20-40 lat oraz dorośli po 40 roku życia, dla których opracowano szereg oryginalnych działań komunikacyjnych dopasowanych do ich wieku, zainteresowań oraz oczekiwań. CSR na pomoc Biały miś na COP-ie Wszystkie działania poprzedzające szczyt ONZ zostały przeprowadzone przez agencję Partner of Promotion. Wykorzystano narzędzia zintegrowanej komunikacji marketingowej. Co znaczy, że obok tradycyjnych działań komunikacyjnych, jak na przykład prowadzenie biura prasowego, kampania „Zmień nawyki na dobre. Zmień klimat na lepszy” obfitowała w liczne akcje specjalne, takie jak happeningi, flash-moby, różnorodne konkursy oraz działania online, w skład których wchodziły m.in. ekologiczny blog oraz specjalne ekologiczne profile na jednym z najpopularniejszych polskich portali społecznościowych. Jedną z takich akcji zorganizowanych w związku z Konferencją COP 14 był happening „Biały miś”, przeprowadzony w pięciu największych miastach Polski. Jego uczestnicy przebrani w stroje niedźwiedzi polarnych spacerowali głównymi ulicami miasta, trzymając tablicę z napisem „Jeśli nie zaczniesz dbać o środowisko, za 50 lat znikniemy z tego świata! Pozwól nam żyć!”. Głównym celem eventu było zwrócenie uwagi przypadkowych przechodniów na problem postępującego ocieplania się klimatu oraz jego skutków. PR w Internecie W ramach działań prowadzonych w Internecie ogromną popularnością cieszyła się klimatyczna wyspa COP 14 umieszczona w wirtualnym świecie Second Life. Dzięki niej na własne oczy można było zobaczyć skutki postępujących zmian klimatu oraz zapoznać się z informacjami na temat Konferencji COP 14. Wyspa, utworzona na początku grudnia 2008 r., tylko w ciągu jednego miesiąca przyciągnęła blisko 3 tys. gości. Jednym z elementów kampanii na rzecz przeciwdziałania zmianom klimatu i zwiększania świadomości ekologicznej było również przygotowanie, m.in. przez agencję Partner of Promotion, specjalnego programu edukacyjnego dla szkół, skierowanego zarówno do nauczycieli, jak i uczniów. Materiały edukacyjne obejmowały scenariusz lekcji na temat zmian klimatu oraz oryginalny przewodnik dla nastolatka „Bądź eko”, zawierający zbiór zasad dotyczących proekologicznych zachowań. Dodatkowo na potrzeby kampanii COP 14 przygotowano sześć spotów telewizyjnych oraz serię trzech filmów zatytułowanych „Stefan i Mariolka”, które w zabawny sposób pokazywały, jak każdy z nas może chronić środowisko naturalne. Filmy zostały umieszczone na popularnym portalu internetowym Youtube. com. Za ich kreację odpowiadały agencje reklamowe Wunderman i Young & Rubicam. Ostatnio projekt „Zmień nawyki na dobre. Zmień klimat na lepszy” znalazł się w gronie dziesięciu najlepszych na świecie programów komunikacyjnych, dotyczących odpowiedzialności za środowisko naturalne, wyróżnionych w międzynarodowym konkursie „The Impact Awards 2008”. Wizerunek giganta | Marek Maślanka Grupie 140 osób sceptycznie nastawionych do systemu operacyjnego Microsoftu Windows Vista przedstawiono system o nazwie Mojave. Po zakończeniu prezentacji 90 proc. osób było zachwyconych nowym systemem. Gdy dowiedzieli się, że prezentowany im system jest tak naprawdę Vistą, nie mogli ukryć zakłopotania. – Test Mojave pokazał tak naprawdę, jak duża jest siła marki. Raz ukształtowana opinia, która później jest przekazywana wśród użytkowników i osób, które nie korzystały z danego produktu, determinuje jego wizerunek, a niekiedy zupełnie niesłusznie potrafi zaprzepaścić szanse na pozytywny odbiór – komentuje Piotr Kaniowski, PR technology specialist z polskiego oddziału Microsoftu. Test Mojave pokazał również, jaki wizerunek ma ten komputerowy gigant, i jak bardzo potrzebny jest dobry dział public relations. – Myślę, że mimo wszystko firma jest i tak lepiej postrzegana niż np. 10 lat temu – oce- podkreśla. Od listopada 2008 roku z PR Microsoftu współpracuje agencja PR Weber Shandwick. Wcześniej był to Rowland Communications. nia Marek Jaślan, dziennikarz „Dziennika” i „Marketing and More”, specjalizujący się w tematyce komputerowej. Globalny PR W dziale PR-u polskiego oddziału Microsoft pracują cztery osoby. – Wzrastaliśmy razem z rozwojem całej firmy. W 2005 roku w naszym dziale pracowały dwie osoby, a teraz jest nas dwa razy tyle – podkreśla Joanna Frąckowiak, public relations manager z polskiego oddziału Microsoftu. Jednak zdaniem dziennikarzy z branży informatycznej bycie w korporacji może ograniczać. – Pracownicy działu nie zawsze mogą być odpowiednio elastyczni i spontaniczni – ocenia Marek Jaślan. Część zadań PR, za które odpowiada dział, wynika z globalnej strategii. – Każdy z krajów, w których działa Microsoft, różni się jednak od siebie, dlatego w dużej mierze od podstaw, jedynie w oparciu o pewne wytyczne globalne, tworzymy strategię dla lokalnego rynku – Jednym ze sposobów na budowanie reputacji i poprawę wizerunku firmy są działania CSR. W polskim oddziale takie projekty i inicjatywy są realizowane przez wiele osób, które na co dzień pracują w różnych działach. – Po latach współpracy doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy nowego partnera. Nową agencję wybraliśmy w wyniku wieloetapowych spotkań – tłumaczy zmianę Frąckowiak. – Najwięcej kontaktów mamy 24 godziny na dobę Rozmowa z Joanną Frąckowiak, PR managerem w polskim oddziale Microsoftu O której godzinie pani zaczyna pracę? Maile w telefonie sprawdzam tuż po przebudzeniu, około 7 rano, żeby zobaczyć, co wydarzyło się w czasie dnia pracy w naszej centrali w Redmond, oraz czy nie czeka na mnie coś wyjątkowo pilnego. W biurze jestem zazwyczaj krótko przed 9 rano. Co później? Fascynujące w tej pracy jest to, że każdy dzień wygląda inaczej i nigdy nie wiemy, co ten kolejny przyniesie. Trudno przewidzieć, co będzie się działo. O ile pewne rzeczy są do przewidzenia – umówione spotkania z dziennikarzami, konferencje czy eventy – o tyle inne zadania niekiedy wynikają zupełnie niezapowiedzianie. To jest cały urok PR-u; reagujemy na to, co dzieje się na zewnątrz. Jedynym stałym elementem naszej pracy jest sporo czasu spędzanego przed komputerem, zazwyczaj w Microsoft Outlook albo na przygotowywaniu różnego rodzaju tekstów. Jak się pani dostała do Microsoftu? Do Microsoftu trafiłam przez przypadek, jednak był to bardzo szczęśliwy przypadek. Rekrutacja trwała ponad dwa miesiące. Odbyłam w tym czasie cztery różne spotkania z późniejszymi szefami. Trudno było wejść w żargon informatyczny ? Jednym ze sposobów na budowanie reputacji i poprawę wizerunku firmy są działania Społecznej Odpowiedzialności Biznesu (Corporate Social Responsibility). W polskim oddziale Microsoftu projekty i inicjatywy z zakresu CSR są realizowane przez wiele osób, które na co dzień pracują w różnych działach. Nad całością czuwa jednak dyrektor ds. odpowiedzialności społecznej. – Ważne jednak, żeby działania te miały faktycznie charakter inwestycji długofalowych, były autentyczne i odpowiadały na konkretne potrzeby społeczne. Tylko wówczas będą wiarygodne – podkreśla Joanna Frąckowiak. Jednym z takich projektów jest Microsoft Unlimited Potential, którego celem jest upowszechnianie nowych technologii i umiejętności informatycznych. W Polsce w ramach tego programu, w wyniku współpracy z różnymi organizacjami pozarządowymi, powstały pracownie komputerowe na terenie tzw. wiosek dziecięcych Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce, a także społeczne pracownie edukacyjno-komputerowe na Podlasiu. Microsoft od lat współpracuje również z Fundacją Pomocy Matematykom i Informatykom Niesprawnym Ruchowo, realizując projekty nastawione na zwalczanie bezrobocia i wykluczenia informacyjnego oraz aktywizowanie osób niepełnosprawnych. W listopadzie 2008 roku za projekt „Partnerstwo dla Przyszłości” Microsoft otrzymał główną nagrodę – statuetkę Złotego Spinacza w konkursu organizowanym przez Związek Firm Public Relations. Celem realizowanego od 2004 r. projektu jest wspieranie polskiej edukacji w innowacyjnych działaniach, które przeciwdziałają zjawisku wykluczenia cyfrowego młodego pokolenia. Jednak do działu PR w tym koncernie komputerowy trudno się dostać. – Aktualnie nie prowadzimy rekrutacji na praktyki. Natomiast warto wspomnieć, że jedna z osób, które pracują w zespole PR, zaczynała swoją przygodę z Microsoftem właśnie od praktyki w naszym dziale – komentuje Joanna Frąckowiak. Trochę czasu mi to zajęło, a i dziś nie czuję się ekspertem od IT. Moim zadaniem jest przede wszystkim tworzenie i utrzymywanie dobrych relacji dziennikarzy ze specjalistami z naszej firmy. Stereotyp zamkniętego w sobie informatyka nie istnieje w naszej firmie, a w naszym zespole pracuje wielu doskonałych ekspertów od technologii i produktów Microsoftu. Chętnie z nami współpracują i dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem. Co jest najważniejsze w pracy? W pracy PR-owca liczy się nie tylko wiedza, ale również umiejętności interpersonalne. Trzeba być otwartym i elastycznym, szanować drugiego człowieka i cenić sobie długotrwałe relacje. Uważam, że przydaje się też postawa na TAK i wewnętrzna energia. W Microsofcie bardzo cenimy też pasję do nowych technologii i zaangażowanie. O której kończy się dzień? W swojej roli jestem nieprzerwanie 24 godziny na dobę, ale staram się wychodzić z biura przed godziną 19. Warto jednak wspomnieć, że dostępne dzisiaj i u nas powszechnie wykorzystywane narzędzia pozwalają nam stale pozostawać w kontakcie i na bieżąco sprawdzać pocztę elektroniczną. Mi osobiście bardzo ułatwia to pracę. | 17 | PR na świecie | PR PR na świecie opracowała Roksana Gowin Kiepski wizerunek AIG „Lepiej jest pójść do więzienia, niż zmagać się ze złożonością sytuacji, w jakiej znalazła się firma AIG” – taki komunikat przedstawił ostatnio Paul Reynolds, zajmujący się restrukturyzacją AIG. Firma znajduje się obecnie na krawędzi bankructwa, dlatego zarząd postanowił zatrudnić aż cztery agencje PR – informuje portal Breakingviews.com. Agencje miały zająć się przekazywaniem informacji mediom, opinii publicznej, inwestorom, a także uświadamianiem amerykańskich władz, że ich pomoc jest obecnie niezbędna. W opinii autorki tekstu, Lauren Silva Laughlin, zatrudnione agencje nie wykonują efektywnie powierzonego im zadania. Kekst&Co, Sard Verbinner, Hill&Knowlton i Burson Marsteller wraz ze sztabem swoich PR-owców nie radzą sobie ze sprawną komunikacją zarówno wewnątrz przedsiębiorstwa, jak i na zewnątrz firmy. Podatnicy płacą za PR Open Europe – niezależny ośrodek analiz reform Unii Europejskiej przedstawił najnowsze wyniki badań dotyczące kampanii informacyjnych prowadzonych przez UE – donosi portal telegraph. co.uk. Z badań wynika, że dotychczasowe przedsięwzięcia Unii były dosyć jednowymiarowe, podczas gdy ich roczny budżet przekraczał nawet 2 miliardy funtów. Jest to więcej niż kwota p r z e znaczana na wydatki przez największe światowe koncerny, takie, jak chociażby Coca-Cola. Materiały informacyjne zawierały głównie ogólnikowe wiadomości dotyczące zalet rynku Wspólnoty, a także bardzo dobrej sytuacji materialnej jej mieszkańców. Źródło: www.telegraph.co.uk Źródło: www.breakingviews.com Visit London zatrudnia Edelmana Oficjalna Organizacja Turystyki Wielkiej Brytanii „Visit London” zatrudniła agencję Edelman, by zajęła się PR konsumenckim w Stanach Zjednoczonych, Francji, Niemczech, Hiszpanii i we Włoszech – donosi tygodnik „PRweek”. „Visit London” już wcześniej współpracowała z agencjami w tych krajach, ale jest to pierwszy raz, kiedy pojedyncza agencja będzie odpowiedzialna za wszystkie terytoria jednocześnie. Organizacja przeznaczyła na PR 500 tysięcy funtów, by podtrzymać popularność miasta podczas kryzysu ekonomicznego. Plan PR nakreśla promocję Londynu jako gospodarza olimpiady, zachęca do odwiedzenia strony internetowej miasta, a także podaje wyzwania stojące przed Londynem. Agencja Edelman rozpoczęła pracę na początku kwietnia. Źródło: www.PRweek.com Reebok chce inspirować Firma Reebok rozpoczęła międzynarodową kampanię wspierającą wprowadzenie na rynek nowej linii produktów stworzonych we współpracy z grupą artystów o nazwie „Cirque du Soleil” („Cyrk słońca”) – podaje tygodnik „PRweek”. Reebok ma nadzieję, że innowacyjny projekt zainspiruje kobiety znudzone rutyną fitness clubów i dotychczasowych sal ćwiczeń. – Współpraca z „Cirque du Solei” wynikła ze spostrzeżeń konsumentów, że kobiety są w stanie zrobić więcej, jeśli dawałoby im to więcej radości – mówi Josie Stevens, dyrektor PR w Reebok. Podkreśla również, że to właśnie ten przekaz firma chce komunikować. Projekt „Jukari Fit to Fly” oznacza ćwiczenia grupowe, podczas których można dać sobie „ostry wycisk” i jednocześnie spędzić miło czas. Nazwa pochodzi z narzecza pewnego odległego plemienia i oznacza „zabawę”. Kampania ma być skierowana głównie do kobiet w 12 kluczowych miastach, m.in. w Los Angeles i Montrealu. Źródło: www.PRweek.com Łagodniejszy Kadafi Agencja Edelman została uznana przez tygodnik „PRweek” za najlepszą agencję roku 2009 – informuje portal proto.pl. Jest to jedna z największych światowych agencji, która zatrudnia w 53 biurach ponad 3100 pracowników. Pismo doceniło bardzo dobre wyniki firmy w ubiegłym roku, w tym wzrost przychodów o prawie 19 proc. Ponadto Edelman wykazał się dużą odpornością na kryzys – nie tracił żadnych kluczowych klientów i jednocześnie pozyskiwał nowych. Do grona klientów firmy dołączyło aż 279 nowych marek. Libijski przywódca Muamar Kadafi chce zmienić swój dotychczasowy wizerunek – informuje dziennik „The Seattle Times”. Wpływ na decyzję dyktatora miały dwa ważne wydarzenia ostatnich miesięcy, tj. wybór Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz wybór Kadafiego na stanowisko przewodniczącego Unii Afrykańskiej. Libia nie chce być już postrzegana jako kraj antysemicki i wspierający terroryzm. Nowy wizerunek przywódcy ma być łagodniejszy i bardziej prozachodni. W perspektywie ma to wpłynąć na poprawę stosunków z Zachodem oraz wzmocnienie pozycji Libii na arenie międzynarodowej. Źródło: www.proto.pl Źródło: www.seattletimes.com Agencja Edelman najlepsza Kampania bezpiecznego szczepienia Tygodnik „PRweek” informuje, że rząd Wielkiej Brytanii rozpoczyna ofensywę PR, mającą na celu przekonanie rodziców, że stosowanie szczepionek MMR przeciwko odrze, śwince i różyczce jest bezpieczne. W związku z wysoką liczbą zachorowań na te choroby Ministerstwo Zdrowia postanowiło przeznaczyć 400 tysięcy funtów na wsparcie agencji PR w forsowaniu tego projektu. – Pracujemy nad kampanią PR, która wzmocni znaczenie rodziców w przeciwdziałaniu poważnym chorobom ich dzieci – informuje przedstawiciel ministerstwa. Jackie Fletcher, przedstawiciel organizacji wspierającej rodziców, uważa, że pieniądze zamiast na PR, powinny być przeznaczone na zapewnienie lepszej opieki zdrowotnej dzieciom. Media rozpoczęły już kampanię, której grupami docelowymi są rodzice dotąd niezaszczepionych dzieci pomiędzy 13 miesiącem a 18 rokiem życia. Ministerstwo Zdrowia nie ujawniło, jak kampania poradzi sobie z oskarżeniami o związek MMR z autyzmem. Podaje, że szczegóły jeszcze nie zostały do końca ustalone. W akcję przeciw szczepionce MMR włączyła się Jenny McCarthy, jedna z modelek „Playboya”, która obwinia MMR za autyzm swojego syna. Źródło: www.PRweek.com Paryż bez śmieci Merostwo Paryża zainicjowało na początku marca nową kampanię społeczną – informuje portal paris.fr. Jej celem jest zmobilizowanie zarówno paryżan, jak i turystów do przeciwdziałania zanieczyszczaniu miasta. Władze uważają, że nieczystości nie tylko zagrażają zdrowiu mieszkańców, ale też pogarszają wizerunek stolicy Francji. Kampania po raz pierwszy będzie opierać się na relacjach sąsiedzkich w obszarze dzielnic Paryża. Ma stanowić wsparcie lokalnych inicjatyw, które odgrywają bardzo dużą rolę w modernizacji miasta, a także zaktywizować ludność w dbaniu o czystość. Według pomysłodawców kampanii należy przypomnieć mieszkańcom, że tony śmieci, które codziennie wyrzucają, mogą mieć bardzo negatywny wpływ na oblicze Paryża. Źródło: www.paris.fr | 18 | Wykształcenie PR bez znaczenia? Jedna trzecia szefów agencji PR uważa, że osoby, które ukończyły studia z zakresu PR, są mniej interesujące dla pracodawców niż te, które studiowały inne przedmioty. Tak wynika z przeprowadzonego wśród nich sondażu. Ponad jedna trzecia szefów (43 proc.) przyznała, że nie ma to dla nich żadnego znaczenia, a 34 proc. powiedziało, że wykształcenie wyższe z zakresu PR nie daje większych szans na znalezienie pracy w tym zawodzie. – Istnieje obawa, że niektóre kursy nie gwarantują zdobycia po- trzebnych umiejętności do wykonywania przyszłej pracy w PR – powiedział Francis Ingham, dyrektor generalny Public Relations Consultants Association. Dodaje jednak: – Jako przedstawiciele branży, musimy przyjrzeć się jakości dostępnych szkoleń – niektóre uniwersytety oferują doskonałe wykształcenie z zakresu PR. Teraz jest czas, byśmy byli szczerzy wobec nas samych i dostrzegli, że inni nie są. Jest to ciężka do przełknięcia prawda, ale tak jest. Źródło: www.PRweek.com Fabuła dobra, dokument zły Są trzy rodzaje filmów w rozróżnieniu na prawdę i fałsz. Fikcyjne, oparte na faktach i dokumentalne. Filmy oparte na faktach są zdaniem Marka Piwowskiego „dowodem zupełnego braku wyobraźni”* *Maciej Łuczak „Rejs, czyli szczególnie nie chodzę na filmy polskie”, s. 8 | Julian Tomala Dokumenty, idąc krok dalej tym tropem myślenia, świadczyłyby już nie o zupełnym braku wyobraźni, bo tej nie było krok wcześniej, ale o braku inicjatywy. Żadnych aktorów, żadnego scenariusza-adaptacji, żadnej scenografii, kostiumów, efektów specjalnych, etc. Działalność sprowadzona do włączenia kamery? Niestety dla takiego sposobu myślenia, niektóre dokumenty są nie tylko dobre. Dwa zeszłoroczne filmy: „Walc z Baszkirem” (Złoty Glob za film zagraniczny) i „Człowiek na linie” (zdobywca Oscara za film dokumentalny) mimo tego, że należą do gatunku dokumentu, są wręcz genialne. Przeciwnikom dokumentu odbierają nie tylko chęć krytyki, ale i upierania się przy szufladkowaniu filmów. Może jednak należy walczyć z dokumentami, a te dwa po prostu przekornie nagrodzić uznając za wyjątki? Może należy bronić fabuł, zwalczać dokumentację rzeczywistości zabijającą artyzm? Spróbować postawić granicę między fabułą i dokumentem i samotnie bronić jej przed zburzeniem ze strony watahy filmów chimerycznych i zmutowanych pod wpływem wszechobecnego synkretyzmu i postmodernizmu? Oto cechy dokumentów i fabuł, które warto wystawić na barykady. Box office Czy dokument może być konkurencyjny wobec fabuły? Nie pod względem finansowym. Box Office mówi sam za siebie. Na filmy chodzi się przede wszystkim dla fabuły. Próżno by szukać dokumentów w pierwszych kilkunastu a nawet kilkudziesięciu filmach najbardziej popularnych w Polsce w poprzednich latach. W roku 2008 „Świadectwo” co prawda było na 5. miejscu z liczbą 1.034.911 widzów, ale po nim długo, długo nic z tej branży. Dla porównania, „Lejdis” miało 2 529 122 widzów*. Nie ma mowy o tym, żeby dokument zyskał sławę zarezerwowaną dla fabuły. „Fahrenheit 9/11” Michaela Moore’a był nie tylko jedynym niefabularnym filmem wygrywającym Złota Palmę w Cannes, ale w ogóle zyskującym podobną sławę. Dodam od siebie: sławę zupełnie niezasłużoną w porównaniu z lepszymi, ale nagrodzonymi „jedynie” Oscarem za dokument „Zabawami z bronią” tegoż reżysera. Jednak jest pewien inny wyjątek. Coraz bardziej popularny festiwal „Planete Doc Review” zaskarbia sobie łaski widzów filmami dotyczącymi ważnych społecznych spraw. Jak chwalą się organizatorzy – 25 000 widzów. To niemało jak na festiwal. Artyzm Dokument teoretycznie nie powinien, ale jednak może mieć w sobie coś z artyzmu. Wystarczy zaobserwować dobór zdjęć w chaotycznych filmach „Koyanisqatsi” „Powagqatsi” i „Nagoyqatsi” Godfreya Reggio. O ile wytrzyma się chociaż pięć minut migających obrazków. Poza tym artyzm rozumiany jako mistrzostwo warsztatu nie jest pojęciem zarezerwowanym dla nikogo, można je osiągnąć we wszystkim. Film dokumentalny ma to do siebie, że trwa tyle co fabuła, ale zamiast oderwać widza od reszty świata,ściąga go brutalnie na ziemię, a nieraz „daje mu kopa”, „wgniata w błoto” i pokazuje palcem, gdzie co jest złe. Jest może coś przyjemnego także w śledzeniu życia innych, bardziej nieszczęśliwych, np. poszkodowanych wojnami ludzi, coś, co nie jest substytutem „oderwania się od własnego życia”, ale przejściem do chorobliwego zainteresowania się cudzym. Kino autorskie Można powiedzieć, że niejedna fabuła odznacza się reżyserskim, niepowtarzalnym stylem, którego nie da się osiągnąć w dokumencie. Jednak każdy zwolennik filmów Herzoga rozpozna jego rękę także przy kinie dokumentalnym, argument autorskości nie jest więc koronny. Abstrakcja Dokument jako gatunek bardziej ograniczony od fabuły nie wie, co to jest abstrakcja. Nie może bezkarnie Największy w Polsce festiwal filmu dokumentalnego Planete Doc Review rozpocznie się 8 maja 2009 roku w Warszawie. Wśród tegorocznych filmów pokazane zostaną m.in. „Cooking history”, „Enrigue i Judita“, „Cyanosis” posługiwać się oderwanymi środkami wyrazu, takimi jak symbolizm, ekspresjonizm, czy oniryzm i psychodeliczność. Jednak wspomniany „Walc z Baszirem” nowatorsko łączy w sobie wszystkie te techniki, pozostając przy dokumentalnej formie, ba, jest w dodatku filmem animowanym! Prawda Film fabularny może udawać rzeczywistość i nikomu to nie przeszkadza, jednak dokument przechodzący w fikcję staje się z kolei kłamstwem i traci wtedy swój dokumentalny charakter. Tak samo parodia dokumentu nie jest dokumentem („Zelig, czy „Rattelsi”). Jeżeli jednak rzecz opisywana przez dokumentalistów jest zmyślona, jak nowo otwarty sklep w „Czeskim Śnie”, to prawdziwe są opisane mechanizmy opisywania kreacji tej rzeczy (promocja i reklama). Inna rzecz, gdy przekłamane jest wszystko, jak w manipulatorskich filmach Leni Riefenstahl… Wtedy dokument staje się filmem propagandowym, kulura | Z tezą w którym granice między prawdą a kłamstwem są już nie tyle zatarte, ale ich po prostu nie ma. Dokument taki oglądany po latach nie jest już traktowany jako opis rzeczywistości, bo widać w nim jawne przekłamania i manipulacje, ale staje się żywym uwiecznieniem sposobu przedstawiania prawdy, zyskuje nowe znaczenie, nie jest historycznym dziełem gloryfikującym bohaterów, ale histerycznym działem wymierzonym przeciw strzelającym. Co nie odbiera mu jednak dokumentalnego charakteru. Bliskość ziemi Oczywiście nie w znaczeniu Philipa Petita, który był ponad 400 metrów nad ziemią, co nie przeszkodziło mu w byciu bohaterem dokumentu. Dokumentaliści dotykają przeważnie spraw wielce interesujących, drażliwych albo kontrowersyjnych, zawsze jednak w jakiś sposób realnych. Film dokumentalny ma to do siebie, że trwa tyle co fabuła, ale zamiast oderwać widza od reszty świata, ściąga go brutalnie na ziemię, a nieraz „daje mu kopa”, „wgniata w błoto” i pokazuje palcem, gdzie co jest złe. Jest może coś przyjemnego także w śledzeniu życia innych, bardziej nieszczęśliwych, np. poszkodowanych wojnami ludzi, coś, co nie jest substytutem „oderwania się od własnego życia”, ale przejściem do chorobliwego zainteresowania się cudzym. Same tytuły zaangażowanych dokumentów: „Śmierć człowieka pracy”, czy „Przeznaczone do burdelu” wskazują na ciężkość tematów. Jeśli to nie filmy dla marksistów, to co najmniej dla ludzi z ugruntowaną świadomością polityczną. A w filmie nie zawsze szlachetność idei przekłada się na jego dobro. Duża część kina fabularnego, np. z Ameryki Łacińskiej, jak „Miasto Boga” czy „Elitarni” zachwyca się paradokumentalnym naturalizmem, pokazując dzieci z bronią, robiąc z tego pewną perwersyjną rozrywkę, bo trudno powiedzieć, żeby wszystkie sceny oglądało się ze wzruszeniem i przejęciem, skoro niektóre wydarzenia są celowo przerysowane, a narracja bywa nieraz pewnym żartem. Utrzymanie realistycznego tonu w fabule i na odwrót, tworzenie elementów rekonstrukcji przy pomocy aktorów i fabularyzacja dokumentu sprawiają, że granice i w tej kategorii znowu mogą się zacierać. Post scriptum Na koniec puenta. Chociaż może się zdawać, że granice oddzielające dokument od fabuły zostały już sforsowane z każdej strony, wszystkie kryteria rozróżniające zostały rozbite, a jedyny ich obrońca zmasakrowany, to po jego śmierci uważny widz i tak oczywiście nie da się nabrać. Wystarczy rzut oka i zmysł filmowy i tak naprawdę widać, czy ma się do czynienia z dziełem sztuki, czy podłą jego podróbką, zażartym wrogiem fabuły, wilkiem w owczej skórze, czyli dokumentem. Stary, dobry intuicjonizm Bergsona na to pozwoli. Pozostaje życzyć powodzenia w bystrości. *Podziękowania dla PISFu za udostępnienie danych | 19 | Subkultura | kultura kultura | Na mieście Tańczący z Baszirem Baszir to nie bohater filmu, ale zamordowany prezydent Libanu z lat 80. Utwór muzyczny to Walc op. 64,2 cis-mol Fryderyka Chopina. Tytułowy taniec jest dosłownie chwilową sekwencją, która jednak wbija się w pamięć jako jedna z bardziej widowiskowych w filmie. Oto jeden z żołnierzy, wspominający akcję w Libanie, opisuje ostrzał, pod jaki dostał się jego oddział po wkroczeniu do Bejrutu. Sąsiedni wieżowiec jest tak duży, że odnalezienie w nim okien ze snajperami jest praktycznie niemożliwe, zwłaszcza, że jest ich „od groma”. Osaczeni żołnierze strzelają na oślep jak opętani. I oto opowiadający żołnierz wyrywa koledze karabin i jak bóg wojny zaczyna dosłownie tańczyć z karabinem, wybiegając na środek ulicy. Scena porównywalna z fikołkami w holu przed windą z „Matrixa” albo baletu z rewolwerami z „Desperado”. Mimo że ta, jak i inne w tym filmie, metoda pokazywania przemocy miesza się z kiczem, pozwala przyswoić szerszej publiczności zawarte w filmie problemy. Oto wojna dzieje się naprawdę. Nie w grach komputerowych, od których młodzi zostali właśnie oderwani. Żołnierze służą tu bowiem z obowiązku tuż po szkole. Od czasów drugiej wojny światowej minęły lata, a ludzie wciąż dokonują podobnych Ciemności kryją ziemię w mieście ślepców Wracasz z pracy. Samochód tkwi w niekończącym się korku, a ty bezmyślnie wpatrujesz się w zmieniające się światła. A potem przestajesz widzieć. W piątek do kin wchodzi „Miasto ślepców” – film o tym, że gdy wszyscy wokół tracą wzrok, dla własnego dobra lepiej oślepnąć razem z nimi. Kiedy na wielkie miasto spada błyskawicznie rozprzestrzeniająca się epidemia ślepoty, władze nakazują odizolować zakażonych. Wszyscy trafiają do zrujnowanego szpitala i, potykając się o własne nogi, rozpoczynają całkiem nowe życie. W ciemności. Ślepota rozbudza w ludziach najbardziej pierwotne, zwierzęce instynkty. Przywraca rządy prawa pięści, eliminuje najsłabszych. „Być może w świecie ślepców wszystko będzie wreszcie prawdziwe. (...) Ludzie zaczną być sobą, ponieważ nikt nie będzie się im przyglądał” – pisał portugalski noblista Jose Saramago, autor powieści, na motywach której zbrodni. Tłem wydarzeń, a później coraz bardziej znaczącą osią filmu jest rozpamiętywanie przez izraelskich żołnierzy współudziału w zbrodni dokonanej na cywilnej, muzułmańskiej ludności Libanu. Co prawda samej zbrodni dokonywali chrześcijańscy falangiści z Libanu, jednak żołnierze izraelscy niewiele robili, by temu zapobiec, nie dowierzali doniesieniom, czekali na potwierdzenia, banalizowali fakty albo nie mieściło się to w ich głowach. Historia opowiedziana jest metodą retrospekcji z elementami introspekcji i reminiscencji. Bohater spotyka się z kolejnymi ludźmi przypominającymi mu o wojnie i pokazującymi mu tę jej stronę, o której nie słyszał albo nie chciał słyszeć, bądź ją wyparł. Jest to rzecz ogromnie wciągająca, mimo ciągle zmieniających się narratorów. Nie rozbija to filmu na epizody, bowiem każda z historii jest tak naprawdę dopowiadaniem szczegó- powstał scenariusz filmu. Ale wirus ślepoty omija jedną parę oczu – żonę zarażonego okulisty. Bohaterka (Julianne Moore) oszukuje lekarzy, żeby znaleźć się w szpitalu razem z mężem. To ona mimowolnie staje się przewodniczką w mieście ślepców, sprzątaczką, pielęgniarką, a wreszcie – bezwzględną przywódczynią stada. Pod koniec trudno rozpoznać w niej kobietę, która w pierwszych scenach filmu wypija za dużo wina do kolacji, żartuje niefrasobliwie i traci wątek, słuchając jednym uchem o tajemniczym przypadku nagłej ślepoty. Fernando Meirelles („Miasto Boga”, „Wierny ogrodnik”) nakręcił zręczny thriller psychologiczny – nowoczesną wersję „Dżumy” Camusa z odrobiną science fiction. Można oglądać śmiało, szeroko otwartymi oczami. Marta Lasek „Miasto ślepców” („Blindness”) Japonia, Brazylia, Kanada 2008 Dramat/thriller Czas trwania: 120 minut łów do poprzedniej, podążaniem od nitki do kłębka. Ponieważ film jest animacją, dysponuje ogromną liczbą środków ekspresji, by przedstawić te wizje. Pierwsze wspomnienia, psychodeliczne i oniryczne, pokazują ogólne wrażenia po wojnie, jakie zostają w psychice bohaterów, nie ucieka się tu nawet od wizji surrealistycznych. Genialnym początkiem filmu jest straceńczy bieg rozwścieczonych psów-koszmarów przez miasto. Późniejsze obrazki są coraz bardziej skonkretyzowane do tego stopnia, że o ile 98 procent filmu to animacja, ostatnie kadry to już wyrywki z filmu dokumentalnego. Jednak sam film, co mówię z ulgą, nie jest czystą papką informacyjną ani wzorowanym na Michaelu Moorze dokumencie opowiadanym tonem nieznoszącym sprzeciwu. Pokazuje wojnę jako zło, ale nie daje jasnego pacyfistycznego przesłania, jak z piosenki Johna Kawał ostrej muzyki Po latach chudych w sekcji „debiuty” nagle pojawił się promyk nadziei. A konkretniej promyczek, bo „prezes” firmy Kumka Olik nie może sam sobie jeszcze kupować alkoholu. 16-latek Mateusz i jego ekipa wpisują się w filozofię życia „piękni, młodzi i bogaci”, lecz wystylizowani, w markowych ciuchach i modnych okularach, nie śpiewają o dupie Maryni, lecz o pewnych ideałach. I to właśnie te ideały, bunt młodzieńczy i kontestacja świata dominują w 11 kompozycjach na debiutanckiej płycie. W czasach, gdy młodzieży zarzuca się brak autorytetów, zasad moralnych i (nadużywane słowo) kręgosłupa moralnego, zespół młodych, myślących ludzi skazany jest na sukces. Okazuje się jednak, że płyty chętnie słuchają także starsi, gdyż muzycznie zespół tak nastolatkowy nie jest. Te niespełna 40 minut to kawał ostrej muzyki, zdecydowanie bardziej w klimatach CKOD niż Blog 27. Szarpanie strun Lennona, ale krzyczy ją w rytm piosenki „This is not a love song”. Bohater utożsamiany z reżyserem nie krytykuje innych, ale siebie. Takiego auto-da-fé w kinie nie było od dawna, zaryzykowałbym, że od czasu „Plutonu”. To tak, jakby w Polsce nakręcić mocną fabułę o „Sąsiadach” albo szmalcownikach. Kolejna wojna w Libanie w 2006 r., a także atak na Gruzję ze strony Rosji podczas zeszłych wakacje wskazują na to, że świat musi nieustannie uczyć się na nowych błędach, bo o starych już się zapomina. Kraje i pokolenia, które same na własnej skórze nie przeżyły takich wrażeń, nie chcą wierzyć na słowo i same muszą się przekonywać, czym jest zło. Poza tym, skoro nie może być większej zbrodni od II wojny światowej, każda nowa to „bagatelka”. Jako kontrapunkt do tej linii myślenia przypomina się makabryczna fraza Stalina, ale w odwróconej kolejności: „Śmierć milionów to tylko statystyki, śmierć jednostki to jest tragedia”. Faktycznie bowiem: co oznacza dla ofiar to, że pół wieku temu ginęły miliony ludzi, skoro wciąż giną inni? Julian Tomala „Walc z Baszirem” Reż. Ari Folman Izrael, Niemcy, Francja, (2007), 127 min. i ekspresyjny wokal (momentami zamieniający się w krzyk) na pewno bardziej pasują do zadymionych sal koncertowych niż do lukrowanego studia telewizyjnego, co stanowi jeden z większych atutów grupy. Singel promujący album, czyli „zaspane poniedziałki”, obiega listy przebojów, a Zbigniew Hołdys czy Robert Leszczyński nie szczędzą słów zachwytu. Paletę pozytywów dopełnia jeszcze osobowość lidera grupy. Nawet będąc gościem „Dzień Dobry TVN” sprawia wrażenie, jakby czuł się zażenowany tym, że musi opowiadać o relacjach z rodzicami czy innych pierdołach, bo jego mina krzyczy: dajcie mi gitarę, ja chcę pograć! Liczę na to, że ta radość z muzyki i powiew świeżości nigdy nie opuszczą zespołu i ich muzyki. „Jedynkę” warto przesłuchać, warto ocenić i warto mieć własne zdanie. Są takie książki, których nie sposób przeczytać, niezależnie, jak długo nad nimi siedzi. Są takie, których się nie zapomina. Wśród tych ostatnich są książki bez wyrazu oraz takie, których nie sposób opisać. Ta właśnie do nich należy. Cormac McCarthy jest jednym z niewielu pisarzy – nie tylko współczesnych – piszących słowami, będącymi kwintesencją stylu i poetyki. Dobry pisarz to nie to samo, co władca słów, a nim bez wątpienia można nazwać McCarthy’ego. Cyceron, Lovecraft, Herbert, McCarthy… Mimo że reprezentują na wskroś różne style i epoki, łączy ich jedno – prawdziwa, sięgająca granic oryginalność, dlatego nie sposób pomylić ich dzieła z innymi.„Dziecię Boże” to książka z serii tych, które nigdy nie zostaną dobrze zrecenzowane. Tego nie da się opisać. Historia Lestera Ballada to opowieść o zezwierzęceniu człowieka, ogarniętego rządzą mordu, niewyżytego seksualnie, pozbawionego wszelkich skrupułów. Każda kolejna strona napawa przerażeniem coraz bardziej. Lester należy do tych bohaterów, których nienawidzimy z całego serca. Autor manipuluje czytelnikiem od samego początku. Próbuje przekonać nas, że to społeczeństwo winne jest jego zbrodniom. Obraz chmary psów goniących skazanego na śmierć dzika, jaki McCarthy przedstawił w pierwszych rozdziałach książki, jest tylko jednym z przykładów. Gdy jest nam coraz bardziej żal tego odrzuconego przez społeczeństwo zbrodniarza, sytuacja zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni… „Dziecię Boże” jest kolejną książką, w której czas i miejsce akcji potraktowano zdawkowo, ograniczając się do zaledwie kilku opisów. Ten zabieg tylko pogłębia uczucie bezradności – to, co zrobił Lester, mogło by być zarówno amerykańską, jak i polską tragedią. Dołująca opowieść o mrocznych instynktach drzemiących w ludziach, o ich słabościach i wynaturzeniach. Jeśli tak wyglądają wszystkie dzieci Boga… Emil Borzechowski Marcin Kasprzak Kumka Olik: „Jedynka” Cormac McCarthy Dziecię Boże Wydawnictwo Literackie Kraków2009 Witkacy. Program studyjny Projekt realizowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego | 20 | Dramatopisarz reportażu Diabeł w ludzkim ciele 18 i 19 kwietnia o godzinie 10.00 w sali prób odbędzie się kolejny etap projektu Witkacy. Program studyjny. Tym razem Gry i zabawy w pępku metafizycznym – warsztat teatru impro. Ćwiczenia i gry teatralne bazujące na improwizacji są impulsem do rozbudzenia wyobraźni i wypróbowywania własnych skojarzeń. Punktem wyjściowym będą Witkacowskie miny, stereotypy i luźne wypiski. Warsztaty mają umożliwić uczestnikom konfrontację swoich działań z potokiem skojarzeń pisarza. Trening w teatrze improwizowanym polega na odkrywaniu własnej spontaniczności i odwagi w działaniu, uczy współpracy i czujności w kontakcie z drugą osobą. Celem jest grupowe tworzenie scen z zaskoczenia i bez autocenzury. Zajęcia poprowadzą Michał Sufin i Magda Staroszczyk z grupy Klancyk! Szczegóły na www.teatrstudio.pl w zakładce „Witkacy. Program studyjny”. Teatr Studio, im. St. I. Witkiewicza, pl. Defilad 1, 00-901 Warszawa Maciej Kałach ma wszelkie predyspozycje do tego, by znaleźć się w ścisłej czołówce najlepszych polskich młodych dramaturgów. Jednak trzy lata temu, wybierając drogę kariery zawodowej, zdecydował się na dziennikarstwo. Koledzy z „Dziennika Łódzkiego” nazywają go „dramatopisarzem reportażu”. | Z Maciejem Kałachem rozmawia Anna Kostrzewska Twoja sztuka „Intercity” zdobywa wiele nagród. Jednym z wątków pobocznych jest historia dziennikarzy. Czy już wtedy myślałeś o swojej przyszłej pracy reportera? Maciej Kałach: Tak. Dziennikarstwo jest świetnym pomysłem na zawód dla dramatopisarza. Kontakt z drugim człowiekiem, praca w terenie stanowią niewyczerpalne źródło tematów i historii, źródło znacznie bogatsze niż samodzielna praca nad tekstem przy ekranie monitora. Czy rzeczywistość dziennikarska opisana przez ciebie w dramacie różni się od tej, której doświadczasz na co dzień? W głowach prawdziwych dziennikarzy, w redakcjach dzieje się dużo więcej, niż zdołałem opisać w sztuce. Po kilku miesiącach praktyki w lokalnym łódzkim dzienniku doszedłem do wniosku, że wiele mógłbym do swojego dramatu dodać, mógłbym go wzbogacić. W jaki sposób zawód dziennikarza wpływa na twoją twórczość dramatopisarską? Historie z gazet mogą stać się kanwą dramatu. Od początku swojej praktyki dziennikarskiej prowadzę zeszyt, w którym zapisuje absurdalne sytuacje z pracy. Pamiętam, jak w lutym zeszłego roku otrzymałem od redakcji zadanie, by wyjechać poza miasto i opisać pierwszą napotkaną krowę. Tyle że pomimo kilku dni słońca, nikt normalny krów o tej porze roku na pastwisko nie wyprowadzał. Musieliśmy z ekipą przekupić gospodarzy, by nam tę krowę wyprowadzili i pozwolili sfoto- grafować… Albo, gdy realizowałem materiał na temat pierwszego w roku śniegu. Prawdziwy stopniał w ciągu kilku minut, dlatego na zdjęciu do artykułu uwieczniliśmy sztuczny z gaśnic przeciwpożarowych, na którym rozentuzjazmowane dzieci z zaprzyjaźnionej szkoły wydeptały hasło „Zima”. Inspirujących tematów więc mi nie brakuje. opisuję konkretne zdarzenia z życia, to ja nadaję im ostateczny kształt, w jakim poznają je czytelnicy. Wiedza na temat konstrukcji intrygującego dramatu pozwala mi tworzyć intrygujące reportaże. Które z zajęć jest dla ciebie bardziej satysfakcjonujące? Artykuł prasowy, choćby nawet umieszczony na pierwszej stronie dziennika, w świadomości odbiorców istnieje najwyżej jeden dzień. Dobry, naprawdę dobry scenariusz zyskuje wymiar ponadczasowy. Uważam jednak, że przy rozsądnym rozplanowaniu obowiązków można bez trudu i ze wzajemną korzyścią oba te zajęcia pogodzić. A w jaki sposób wykorzystujesz warsztat dramatopisarza w dziennikarstwie? Wiele jest analogii pomiędzy tekstem artykułu prasowego a tekstem dramatu. Zarówno w pierwszym jak i drugim muszę w sposób ciekawy opowiedzieć historię, która ma swojego wyraźnego bohatera. Umiejętności zdobyte podczas pisania sztuk zwiększają moją świadomość jako reportera. Mimo że Maciej Kałach Podopieczny Haliny i Jana Machulskich, a także Macieja Wojtyszki, podczas obozów teatralnych organizowanych przez polski ośrodek ASSITEJ. Reprezentant Polski podczas międzynarodowego spotkania młodych dramaturgów „Interplay2004” w Atenach. W roku 2005 uczestnik warsztatów kierownika literackiego Teatru Wybrzeże – Pawła Demiarskiego. Członek Stowarzyszenia TAT („Towarzystwo Autorów Teatralnych”). Nagradzany w konkursach dramaturgicznych. Może zostałbym księdzem | Z Łukaszem Zagrobelnym rozmawia Anna Gucwa Za kogo się uważasz? Przede wszystkim za artystę. Do tego wydaje mi się, że jestem dobrym człowiekiem. To opinia ludzi, którzy się ze mną przyjaźnią. Co skłoniło cię do śpiewania, skoro przez całe swoje dzieciństwo grałeś na akordeonie? Jeśli chodzi o grę na akordeonie, zadecydowała za mnie mama. Zawsze chciałem występować na scenie, w przerwach pomiędzy wielogodzinnymi ćwiczeniami brałem do ręki dezodorant i udawałem, że jestem piosenkarzem. Co ci daje śpiew? Czym jest dla ciebie muzyka? Muzyka pomaga wyrazić emocje. Nie jestem człowiekiem, który bardzo się uzewnętrznia, ale estrada powoduje we mnie takie emocje, dzięki którym mogę wyśpiewać to, co we mnie tkwi. Śpiew stał się dla mnie czynnością organiczną. Mówi się, że jesteś gwiazdką wylansowaną przez Elżbietę Zapendowską. Jak to skomentujesz? Absolutnie nie podpierałem się nazwiskiem Elżbiety Zapendowskiej. Ela oprócz tego, że nauczyła mnie śpiewać, nigdy nie pomogła mi w sprawach czysto biznesowych. Do wszystkiego doszedłem sam. Nie zdarzyło się, żebym dzwonił do niej i prosił o załatwienie czegoś, powołując się na naszą przyjaźń. Nie odważyłbym się tego zrobić. Gdybym źle wykonywał ten zawód, to, znając Elę, natychmiast by mi o tym powiedziała. Co zaprezentujesz nam na swojej nowej płycie? Oczywiście będą wspaniałe kompozycje. Jestem bardzo wybredny, jeśli chodzi o dobór utworów, zwracam dużą uwagę na piękne melodie i bardzo ostro je selekcjonuję. Jeżeli chodzi o teksty: jeden z nich napisała dla mnie Karolina Kozak. Zdradzisz szczegóły dotyczące kompozycji autorstwa Diane Warren? Jest to kompozytorka, która pisała hity m.in. dla Toni Braxton. Tak się złożyło, że moja firma fonograficzna zgłosiła się do agenta kompozytorki i ta zgodziła się, bym wykonał jeden z jej utworów. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i kompozycja Diane Warren znajdzie się na mojej płycie. Podobno masz świetną intuicję, przeczuwasz, które piosenki mogą stać się przebojami. Co czujesz odnośnie swojej nowej płyty? Słuchając kompozycji, coś w głębi duszy podpowiada mi, co może stać się hitem. Nie chcę zapeszać, ale może być dobrze. Jean Michael Jarre stwierdził, że artystami trzeba się opiekować, wiele im wybaczać i ciągle inspirować do twórczości. Co robisz, gdy dopadnie cię niemoc twórcza? Wtedy wpadam w stan totalnego doła. Zastanawiam się, czy już się kończę, skoro jeszcze dobrze się nie zacząłem (śmiech). Tak naprawdę miewam takie dni, kiedy wydaje mi się, że może być słabo, ale mam na to receptę: zostawiam wszystko, co zacząłem, idę się normalnie wyspać i następnego dnia wszystko już wygląda zupełnie inaczej. Często wspominasz o Biblii. Co takiego jest w Biblii, że traktujesz ją jako najważniejszą książkę? To wynika z wychowania – jestem praktykującym katolikiem. To też zasługa mojej babci, która była totalnie zakręcona na Kościół i od małego zabierała mnie na spacery i opowiadała mi historie biblijne. Przez moment myślałem nawet, że mógłbym został księdzem. W Biblii są zawarte bardzo ważne prawdy. Łukasz Zagrobelny (ur. 1975) Aktor i wokalista związany z Teatrem Roma od 2000 roku. W 1999 roku w gronie debiutantów na festiwalu w Opolu. Frotman i wokalista zespołu Offside w 2004 roku nagrał płytę „Moja obsesja”. We wrześniu 2007 roku ukazuje się solowy album „Myśli warte słów”. 24 kwietnia br. ukaże się druga płyta „Między dźwiękami”. | 21 | Zdrowym bądź | kultura Afisz Patronat merytoryczny: Dobro dla ciała i ducha fot. stockexpert.com Dwa wieczory w tygodniu spędzone na ABT dają energię, dobry humor i pomagają zlikwidować znienawidzone przez każdą dziewczynę wałeczki | Anita Krajewska Autor nazwy „ABT” (ABDOMINAL, BUTTOCKS, THIGHS ‑ co po polsku oznacza prozaiczne brzuch, pośladki, uda) nie mógł lepiej trafić do dziewczyn, dla których wymyślono te zajęcia. Co, jeżeli nie uda, pośladki albo właśnie brzuch bywa częściej zmorą dziewczyn, źródłem ich kompleksów i powodem, dla którego nie chcą polubić siebie? Ile przymiotników o negatywnym zabarwieniu przychodzi każdej dziewczynie na myśl, kiedy wypowiadamy któreś z tych słów? Uda: masywne i szerokie. Pośladki: reklama obwisłe i niekształtne. Brzuch: wystający i tłusty. ABT jest narzędziem, które pozwala pożegnać się z tymi spędzającymi sen z powiek i odbierającymi pewność siebie epitetami. Sama doświadczyłam, że w ciągu kilku tygodni można poprawić kondycję (czy też po prostu jej nabrać), rozciągnąć ciało, pokonać ból związany z wysiłkiem fizycznym, a przede wszystkim zrzucić trochę zbędnych kilogramów i nadać sylwetce bardziej przyjazne dla cudzego (ale przede wszystkim własnego) oka kształty. Efekt, o jakim piszę, jest gwarantowany, ponieważ ćwiczenia serwowane przez instruktorki rzeczywiście ruszają każdy mięsień i dają wycisk każdej komórce tłuszczowej. Na początek trenerka proponuje zwykle układy na stepie, podczas których rozciągamy się i nabieramy rozpędu do kolejnych ćwiczeń. Po ok. 15-20 minutach rozpoczynają się ćwiczenia dedykowane poszczególnym partiom naszego ciała: podnoszenie nóg, skłony, wymachy, brzuszki. Na tę część także przeznaczone jest ok. 20 minut zajęć. Osoby mniej zaawansowane prawie każde ćwiczenie męczy, ale chyba tylko wtedy cała zabawa ma sens. Ważne, że wszystko wykonywane jest pod nadzorem instruktorki, która czuwa, byśmy nie obciążyły sobie nadmiernie kręgosłupa i nie naciągnęły mięśni. Zajęcia kończą się rozciąganiem kolejnych partii ciała. Odbywa się to zwykle przy wygaszonym świetle, z kojącą muzyką w tle. I tak najpierw wymęczone, a potem wyciszone wychodzimy z zajęć, by – o dziwo – do końca wieczoru mieć znacznie więcej energii niż wtedy, gdy cały spędzamy z serialami przed telewizorem. W salach Gymnasiona, w których odbywają się zajęcia, nad lustrami wisi reklama z napisem: „Taka jestem”. Jaka? W czasie ćwiczeń pewnie nie za ładna, bo jest ciężko, bo się pocę, bo muszę walczyć sama ze sobą, by chciało mi się zrobić jeszcze kilka podniesień nogi, kilka więcej brzuszków, kilka skłonów. Ale jednocześnie czuję, że jestem też inna – bo chcę coś zmienić, nauczyć się czegoś, zacząć od siebie wymagać więcej. Niby to tylko ćwiczenia, ale wychodzi się z nich nie tylko o kilka deko lżejsza, lecz na pewno spokojniejsza, zresetowana, obojętna na zgiełk całego dnia, który mam za sobą. Czasami to nawet ważniejsze niż centymetr mniej w talii. Piosenki Marka Grechuty - WALC NA TRAWIE reżyseria: Jacek Bończyk To kameralny spektakl poetycko-muzyczny z piosenkami mistrza melancholii – Marka Grechuty. W przedstawieniu znajdują się zarówno utwory popularne, znane wszystkim – Nie dokazuj, Niepewność, Będziesz moją panią, jak i utwory mniej znane – związane z realizacjami teatralnymi Marka Grechuty – Godzina miłowania, Krajobraz z wilgą. Głównym motywemkluczem jest miłość do wyidealizowanej Kobiety – Muzy oraz samotność Mężczyzny – Poety. Występują: Jacek Bończyk, Przemysław Glapiński, Jacek Pluta, Jacek Zawada, Marta Walesiak Czas trwania: 65 minut, bez przerwy Rezerwacja biletów: tel.: 022 696-17-53; 022 628-06-74; 022 626-16-03 [email protected] lub bezpośrednio w kasie teatru | 22 | | 23 |