Bajki Dr Seussa

Transkrypt

Bajki Dr Seussa
Bajki
DR SEUSS
H ORTON WYSIADUJE JAJKO
L ORAKS
1
9
J AK G RYNCZ UKRADŁ B OŻE N ARODZENIE !
H ORTON SŁYSZY K TOSIA !
B ARTŁOMIEJ I FUBLEK
S NICZE
17
23
31
41
D WÓCH ZAKSÓW
47
G DYBYM BYŁ DYREKTOREM ZOO
49
THEODOR SEUSS GEISEL
Theodor Seuss Geisel, „Dr Seuss” (wym. sus), 1904-1991, amerykański humorysta i ilustrator. Autor blisko
pięćdziesięciu książek dla dzieci, większoś z których sam ilustrował • Zamieszczone tu tłumaczenia są
przekładami niemalże linia w linię. W trosce o wierność oryginałom, tłumacz podjął niełatwą decyzję
niekorzystania z licentia poetica nawet w momentach, kiedy zdawało się to odbywać kosztem języka • Horton
Hatches the Egg ukazało się drukiem w 1940 roku. „Leniwe ptaszysko” nosi w oryginale imię Maisie, co jest
szkocką wersją imienia Margaret, czyli Małgorzata. Bajka How the Grinch Stole Christmas! wydana została po
raz pierwszy w 1957 roku i doczekała się pełnoekranowej wersji filmowej (2000, reż. Rona Howarda).
Natomiast opowiadanie The Lorax, wyd. 1971, posłużyło jako fabuła filmu rysunkowego nagrodzonego
szeregiem liczących się nagród międzynarodowych. W 2002 roku Narodowy (sic) Park Rzeźby im. Dr
Seuessa w Springfield w stanie Massachusetts, miejscu urodzenia bajkopisarza, uhonorował poczciwego
obrońcę praw słabszych, uciśnionych i prześladowanych, słonia Hortona z bajki Horton Hears a Who! (1954)
ponad czterometrowej wysokości rzeźbą w brązie. Kleistą substancję z wielokrotnie nagradzanej książeczki
Oobleck and Bartholomew (1949) nauka uwieczniła w postaci nazwy cieczy dylatacyjnej, powszechnie używanej
m.in. w amerykańskich szkołach jako pomoc naukowa na lekcjach fizyki • Dr Seuss uważany jest za
niekwestionowany autorytet w dziedzinie edukacji charakteru dziecka przez książkę. Historyjki, jak te ze
zbiorku The Sneetches and Other Stories (1961), służą po dziś dzień nie tylko w szkole, ale także w kręgach
uniwersyteckich, dyplomatycznych oraz biznesowych jako półżartobliwe ilustracje kwestii
mniejszościowych, różnic kulturowych, bezmyślnego uporu czy lęku przed nieznanym. Wydania niemalże
wszystkich dziełek, wznawiane regularnie, osiągnęły w Ameryce rangę klasyki szkolnej i przedszkolnej, co
— rzecz raczej niezwykła — nie zmniejszyło ogromnej popularności utworów wśród dzieci młodszych i
starszych. Zaś dowodem ich nośności także wśród dzieci starszawych i podstarzałych może być to, że wiele
zwrotów i powiedzonek wprost spod pióra Seussa przyjęło się na stałe we współczesnej angielszczyźnie;
najpoważniejsze słowniki nie są dziś w stanie pominąć takich terminów, jak popularny „nerd” rodem z If I
Ran the ZOO (1950) • W artykule upamiętniającym setną rocznicę urodzin pisarza Międzynarodowe
Wydanie Radia BBC podało, iż za życia autora liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła pół miliarda,
„więcej aniżeli wszystkie dotychczasowe wydania fenomenalnie popularnego Harry Pottera J. K. Rolling” •
Nie od razu surrealizm i swobodna niekonwencjonalność języka Dr Seussa znalazły powszechne uznanie.
Jest godnym uwagi tak wydawców, jak i ludzi zamierzających parać się piórem, iż dwadzieścia siedem oficyn
wydawniczych kolejno odmawiało wydania pierwszej z jego książek, I Saw it on Mulberry Street (1937). Dziś
pozycja ta pełni rolę standardu, według którego ocenia się wartość współczesnych utworów amerykańskiej
literatury dziecięcej. Wzrost jej rangi w samych Stanach Zjednoczonych oraz rosnące zainteresowanie nią
poza USA są w znacznej mierze zasługą „doktora” • „Dr” w literackim pseudonimie autora to rodzaj
żartobliwego zadośćuczynienia niespełnionej ambicji jego ojca, którego rozczarował powrotem do Ameryki
przed ukończeniem studiów doktoranckich na wydziale literatury pięknej uniwersytetu w Oksfordzie. Znany
ze skromności w życiu prywatnym, Ted Geisel został (w 1960 roku) dyrektorem działu dziecięcego największego
wydawnictwa anglojęzycznego na świecie, Random House, oraz otrzymał doktorat honoris causa
siedmiokrotnie
09 27 08 23 12 00
Horton wysiaduje
jajko
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2002 - 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
W
ysiadując jajko, wzdychała Gosia — leniwe ptaszysko:
— Zmęczonam, znudzonam
I ścierpło mi wszystko
Od tego ciągłego siedzenia dzień w dzień.
To praca! Nie znoszę ja tego!
Zabawić się chcę! — taki to już leń był zeń. —
Wakacji chce mi się.
Byle ktoś zechciał posiedzieć na gnieździe!
Byle tylko zechciał ktoś,
Będzie można i pomyśleć o wyjeździe,
Bo już boleć mnie zaczyna chyba w krzyżu...
Właśnie słoń Horton przechodził w pobliżu.
— Halo! Halo! — zawołał leniwy ptak słodko.
— Oddechu mi chwili potrzeba, a u ciebie czas na zbyciu.
Wysiedzisz mi jajko, ty moja pieszczotko?
Roześmiało się w głos poczciwe słonisko:
— Różnych już głupstw nasłuchałem się w życiu...
Nie mam ni skrzydeł, ni piór.
JA i jajko... Będzie z nas pośmiewisko.
Gosiu, to jajko takie maleńkie,
A ze mnie przecież wielki stwór!
— Ech! — Gosia odpowie. — Wiem, żeś grubawy.
Z pewnością jednak i ty potrafisz. Nie ma sprawy.
Usiądź tylko ostrożnie. Uczynny jesteś i dobry.
Bądźże człowiekiem (a raczej słoniem).
— Nie mogę. Czas tylko trwonisz.
— PROOOSZĘ! — błagało ptaszę.
— Przyrzekam nie odlecieć na zawsze,
A wrócić rychło. I tak nikt za mną łzy nie uroni...
2
• Bajki Dr Seussa
— Zgoda — rzekł w końcu słoń — Skoro nalegasz...
Leć na wakacje. Horton na jajku siedział będzie
I zrobi wszystko, by go nie zmiażdżyć, w pierwszym rzędzie.
Zostanę i będę wierny. Dotrzymam słowa.
— Tra-la-la! — zanucił ptak i poszybował.
— Hm... — mruknął Horoton. — Pierwszą rzeczą do zrobienia...
Poczekajmy...
Pierwszą rzeczą do zrobienia jest podeprzeć naszą gałąź
I uczynić ją znacznie mocniejszą — bez wątpienia —
Zanim na nią wdrapię się. Ważę wszakże nie tak mało.
Po czym ostrożnie jak tylko słonie potrafią niektóre,
Ostrożniutko, ostrożniuteńko
Wspiął się delikatnie w górę
Aż do gniazda z małym jajkem śpiącym teraz cichuteńko.
Wreszcie, uśmiechnąwszy się pod trąbą — To tyle — powiedział
I siadłwszy,
Siedział,
I tak siedział,
I tak siedział...
Tak przesiedział cały dzień,
Dbając by jajko ciepło się miało.
Tak przesiedział noc całą,
Choć się straszna rozpętała wokół burza.
Jakże lało i błyskało!
Jak huczało i jak grzmiało!
— Mało to zabawne wszystko —
Myślało biedne słonisko.
Mogłaby też Gosia wrócić...
Bo zziębłem i jestem już mokry cały.
Mam nadzieję, że nie zapomniała.
Lecz Gosia bawiła się na Florydzie w uzdrowisku,
Słońcem się ciesząc szmat drogi od gniazda niemały.
Świetna zabawa, wypoczynek wspaniały.
Wyjazdu nie skróci.
Wreszcie postanowiła już NIGDY nie wrócić!
Horton wysiaduje jajko
•
3
Więc siedział wciąż Horton, a dni upływały.
Wnet nadeszła jesień, pospadały liście.
Po niej zima przyszła... zimne deszcze i śnieg biały!
U nóg i u trąby słoniowi zwisały
Lodowatych sopli kiście.
Siedział jednak wciąż wytrwale.
— Wysiedzę to jajko. Nie zamarznie wcale.
Nie gadam, co na język przyniesie mi ślina.
Mówię, co naprawdę myślę...
Ptak czy szachrajka, bajka czy nie bajka,
Słoń słowa dotrzyma!
Tak to w samotności
Horton nasz zimę przesiedział...
Aż i wiosna nastała,
A z nią jeszcze większe trudności,
Bo zaczęli się zjawiać sąsiedzi
I wołała rozbawiona gromada ich cała:
— Patrzcie! Horton! Słoń!
Tam, wysoko na drzewie
Robi pośmiewisko z siebie:
Siedzi na gałęzi okrakiem!
Absurd! Przyjdzie ćwierkać nam doń
Skoro myśli, że stał się już ptakiem!
Śmiali się, kpili i wyszydzali aż do rozpuku,
Aż głowy ich rozbolały od tego huku
I od stukania się po czole: — Kukunamuniu! Kuku!
Gdy poznikali ostatni gapie,
Samotny Horton, choć na sto procent teraz sam,
Powtarzał w głos: — Cóż, obowiązki oto mam.
Słów się nie rzuca, ot, tak sobie.
Jak w życiu, tak w bajkach,
Trzeba być przyrzeczeniom wiernym nawet w złej dobie;
Nawet gdy jest się słoniem wysiadującym jajka.
— O jajko dbać teraz muszę rzetelnie
Bez względu na WSZYSTKO!
Nie można być egoistą.
4
• Bajki Dr Seussa
Lecz tu się kłopoty słonia
Nie kończą wcale,
Bo gdy tak siedział (o, jakże wytrwale!),
Ku niemu właśnie trójka myśliwych
Cichcem się jęła skradać zdradliwie!
Krok ich stłumiony posłyszał za późno!
Więc przerażony, podniósł w górę ręce!
Trzy flinty mierzyły weń prosto,
Prosto w jego serce!
Czy próbował uciekać?
O, nie, nie!
NA GNIEŹDZIE POZOSTAŁ!
Z dumą głowę wzniósł,
Mężnie wypiął pierś
I przemówił z godnością:
— Strzelajcie, o ile musicie.
Nie będę uciekał z pewnością!
Myślałem, com mówił,
Mówiłem, com myślał.
Nawet w bajkach
Słoń historii nie zmyśla.
Nie strzelili myśliwi
Ku Hortona zdumieniu!
Zaskoczeni prawdziwie
Tym słoniowym dziwem,
Upuścili swe strzelby na ziemię.
A już mieliby słonia na swoim sumieniu...
— Patrz! — zawołała cała trójka chórem —
Patrz, tam, wysoko w górę.
Słoń na drzewie widowisko uczynił z siebie...
— To dziwne! Zdumiewające! Cudowne i całkiem nowe!
Nie strzelać. POCHWYCIĆ go. Będzie atrakcja, co się zowie!
Żywcem go brać i krzywdy mu nie wyrządzić!
Sprzeda się go do cyrku za wielkie pieniądze!
Zanim nieszczęśnik się zorientował,
Stała furmanka już i gotowa.
Wnet wykopano słoniowe drzewo, na wozie kładąc
Razem z Hortonem bliskim wręcz płaczu. I oto jadą:
— Dalejże żwawo, byle ostrożnie,
Bo drży i jajko, gniazdo i drzewo, i słoń drży trwożnie!
Horton wysiaduje jajko
•
5
Szczęśliwi łowcy z biednym Hortonem jakże ponurym,
Wyjrzawszy z dżungli, w bardzo wysokie wjechali góry!
Potem ku morzu ruszyli w dół
Szlakiem, co się przez góry zawile snuł.
Sprawdzali strzelcy co parę minut czy przywidzenia czasem nie mają:
Wóz, słoń i drzewo, gniazdo i jajo...
Jednakże czasu na rozmyślania nie mieli wiele.
Byli już w porcie. Więc hop na parowiec,
I ot, frachtowiec toń oceanu śrubą swą miele!
Ach, co to za podróż była, nikt się nie dowie.
Dość, że nasz Horton o mało jej nie przypłacił zdrowiem.
Statkiem czas cały wściekłe rzucały bałwany piany,
Stróż wierny gniazda powtarzał zaś nieprzerwanie:
— Lekkomyślnie się nie przyrzeka. Innymi słowy,
Łamanie obietnic nie przyjdzie mi nawet do głowy
Mimo, iż jestem słoniem na gnieździe,
Do tego na wpół żywym od morskiej choroby.
Po dwóch tygodniach na pełnym morzu, coś koło wtorku,
Zacumowali aż w Nowym Jorku.
— Wysiadka! — krzyknęła załoga statku
I w dół spuszczono sprawnie i migiem
Słonia wraz z drzewem portowym dźwigiem.
Z towarem bardzo się nie cackano...
BUM!
Słoń wylądował!
A po minucie już go sprzedano!
Znalazł się w cyrku! A co najgorsze,
Że go pokazywano za trzy grosze
Tłumom bezdusznych gapiów na całym świecie.
(Sam go widziałem w wolińskim powiecie.)
Po Nowym Jorku była Warszawa,
Po niej Bukareszt i Bratysława,
Dalej Australia, Tokio i Chiny,
I znów do Ameryki przez Argentynę.
A wszędzie widzów tłumy niemałe
W głos się ze słonia podśmiewywały.
Więc na sto procent był Horton smutny.
Lecz wciąż słyszała gawiedź okrutna:
— Mówiłem, co miałem na myśli najszczerzej.
We dnie, w nocy, rano i o zmroku
Słoń zawsze wierny temu, w co wierzy
Bez względu na to jaki cyrk wokół.
6
• Bajki Dr Seussa
Aż... DNIA PEWNEGO
Cyrk zawędrował i na Florydę.
A tam, wysoko w górze, z miną niewinną,
Szybował (a jakże!) nie kto inny,
A znany nam dobrze darmozjad ptak-leń!
Wciąż na wakacjach; wciąż ten sam leń był zeń.
Spostrzegłwszy w dole namiot cyrkowy,
Postanowiła Gosia urządzić sobie rozrywkę nową.
I szur spod chmur, zanurkowała głową w dół
Wprost w drzwi namiotu uchylone wpół...
— Wielkie nieba! — kukułka wypali —
Myśmy się wcześniej już CHYBA spotkali.
Horton ku niebu wzniósł trąbę pobladłą,
Lecz nim jakiekolwiek słowo z niej padło...
Tak głośno jak tylko umiało, zapiszczało jajo,
Jajo, na tórym słonisko od roku siedziało!
I słyszeć się dało stukanie, pukanie, zajadłe drapanie.
— Jajko! — zatrąbił słoń — NARESZCIE Z JAJKA PISKLĘ SIĘ STANIE!
— Ależ to jajo jest MOJE! —zawrzeszczał ptak.
(Słoń pracę wykonał; ptakowi zaś wstydu było brak.)
— Moje! Moje! — rozbrzmiewało wokół — Ukradłeś je słoniu!
Wynoś się z mego gniazda, ty słoniu-wałkoniu!
Biedny Horton ustąpił
Z ciężkim sercem i żalem...
Lecz
W tymże momencie jajko (wysiadywane, o, jakże wytrwale!)
Pękło, wybuchło wręcz!
A spod skorupki, czy raczej tego, co po niej zostało,
Wyrwało się, w powietrze świsnęło, coś wiarygodnego mało!
USZY TOTO MIAŁO
I OGON
I TRĄBĘ
DO USZU, OGONA I TRĄBY SŁONIA HORTONA
PODOBNE!
Horton wysiaduje jajko
•
7
— A cóż to takiego?!... — wrzało pośród zgromadzonych ludzi.
Wytrzeszczano oczy na ten cud w cyrkowej budzie.
Aż na koniec strzeliły wiwaty:
— Takich rzeczy nie widziano jak świat światem!
TOŻ TO SŁOŃ-PTAK!!
I powinno być tak! Powinno! I tak być POWINNO z pewnością!
Bo na ten cud Horton zasłużył wiernością.
Zawsze myślał to samo, co mówił,
A mówił jedynie, co myślał...
...I odesłano Hortona do domu jak kogoś wielkiego — w ciężarowej karocy,
Szczęśliwego odtąd
Na całe sto procent!
Kalifornia, sierpień 2002
8
• Bajki Dr Seussa
Loraks
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2004 - 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
N
a dalekim krańcu miasta,
gdzie suche jedynie trawy,
gdzie, gdy wieje, wiatr przynosi zapach kwaśnawy,
i ptak nie śpiewa, a wrony jakieś niemrawe,
jest ulica: Ulica Uniesionego Loraksa.
— Patrz — mówią ludzie — w traw wysuszony gąszcz.
Tam, w jego głębi, widoczne miejsce wciąż,
gdzie Loraks niegdyś stał.
Dopóki mógł tam trwał
nim ktoś go uniósł w siną dal.
Co zacz ten Loraks?
Był tam? Dlaczego?
Po co i dokąd go uniesiono z miejsca owego
na końcu miasta, co to porasta trawiasta dzicz?
Stary tam Niegdysiejko wciąż jeszcze mieszka.
On wie. Na niego licz.
Spotkać go jednak nie tak łatwo. Ponadto,
droga dziatwo, na nic pukanie w jego drzwi.
Nad sklepem mieszka. Z pukania zaś sobie drwi.
W zimnym Schowanku schowany na poddaszu
sam swe ubrania tka już od dawnych czasów
z marnociucho-lichopuchu.
Nie śpi w sierpniowej nocy kwaśnym zaduchu,
ale spoziera
zza okiennicy.
Gdy go namówić, czasem opowie
jak to Loraksa uniosło w dal.
Rąbka i tobie uchyli tajemnicy.
Zapłacisz jednak, co się zowie.
10
• Bajki Dr Seussa
Na sznurku wiadro cynowe
w dół spuszcza z wysokości niemałej.
Wrzuć w nie piętnaście groszy całe
i paznokcia kawałek
oraz — rzecz nie byle jaka —
skorupkę prapra-prapradziadka ślimaka.
Wiadro na górę wciąga potem,
Liczy zawartość razy trzy
by się przekonać czy
zapłaciłeś mu co do joty.
Wreszcie zapłatę, kiedy przeliczy,
chowa w Smoczulce,
owej tajemnej, dziwnej dziurce
jego fe-brr-ycznej rękawicy.
Na koniec mruczy — Zadzwonię Szeptanym Telefonem,
bowiem sekrety, które opowiem, dla ciebie tylko są przeznaczone.
SIUP!
W dół siupa Szeptany Telefon wprost do ucha.
A szeptu Niegdysiejki z trudem się słucha,
bo dotrzeć musi w dół
strasznie skrę-grum-mo-watym wężem.
Więc brzmi
jakg dyby szeptacz miał
pod samym nosem rój maluteńkich pszczół.
— Opowiem teaz ci — mówi przez zęby sine, że aż żal —
jak uniesiono i jak zabrano stąd Loraksa w daleką dal.
Wszystko zaczęło się dawno temu...
Szmat, szmat cały czasu temu.
W czasach, gdy trawa zielona była jeszcze,
w stawie zaś wody niemal jak w morzu,
i chmury rosiły czystym deszczem,
a śpiew Stawołabędzi niósł się w przestworza...
pewnego ranka zjawiłem się w cudownym miejscu tym.
Pierwsze, com zoczył były drzewa.
Trufflowe Drzewa! Z czym je porównać, z czym?
Barwnych kosmyków Trufflowych Drzew
mila za milą i ten rannego wiatru wiew...
Loraks •
11
A pod drzewami, spójrz, Brązowe Barbaludki w Trufflowych Drzew Cieniu
barszkujące tego ranka w swoich barbaludowych ubrankach
i przy zabawie na trawie, i przy Trufflowych Owoców jedzeniu.
Zaś po po-falo-falo-wanym stawie
płynęły milutkie tony
piosenki Nucących Ryb nuconej przy zabawie
w chlapanie wodą na wszystkie strony prawie.
Lecz te drzewa! Te drzewa!
O, Drzewa Trufflowe me!
Całe życie szukałem
drzew dokładnie jak te.
Miękkość ich barwnych kosmyków
od jedwabiu miększa była w dotyku.
A pachniały tak słodko i mile
jak świeże mleczko motyle.
Aż serce w mej piersi
skoczyło z radości.
Więc wyjąłem z wozu
przeróżne różności.
Z nich to migiem zbudowałem slepik mały
i jednym zamachem ściąłem drzewo całe.
Wreszcie, umiejętnie i bardzo szybciutko,
zrobiłem Cudwdzianko z kosmyków mięciutkich.
Już kończyłem, gdy wtem nagle jak coś trzaśnie!
Patrzę,
aż z pnia drzewa (tego, co je ściąłem właśnie)
coś wyskoczy. Niby człowiek.
Mam opisać?... Trudna sprawa, lecz opowiem.
Niskiego wzrostu, starszawy
I brązowawo-mszawy.
A mówił ostrym głosem,
Jak gdyby był jakimś bosem.
— Panie szanowny! — kichnął trocinowym pyłem —
Loraksem jestem. W imieniu drzew przemówiłem.
Mówię za drzewa, bo drzewa nie mówią same.
A mówię do pana z piersią wezbraną żalem.
Oj, zły był kiedy to prychnął pośród okrzyków:
— Co to za RZECZ, ta zrobiona z Trufflowych Kosmyków?
12
• Bajki Dr Seussa
— Słuchaj, Loraksie. Jakie do złości powody?
Jedno drzewko zaledwie. Żadnej z tego szkody,
pożytek tylko. Ta rzecz zwie się Cudwdzianko.
Cudwdzianko to takie każdemupotrzebneubranko!
Rękawica. Koszula. Skarpeta. Kapelusz.
Więcej ma zastosowań. Bez niego ani rusz.
Może być z tego dywanik, zasłonka, poduszka,
przykrycie rowerowego siodełka lub łóżka!
A Loraks na to:
— Zachłanność zaślepia, drogi panie.
Któż na tym świecie
Cudwdzianko kupi, drogie czy tanie?!
Lecz dowiodłem mej racji już w tym samym momencie,
bo jegomość się zjawił przekonany wręcz święcie
o zaletach Cudwdzianka, którem zrobił na drutach.
Wnet je kupił, roześmiany od ucha do ucha.
Więc wyśmiałem Loraksa: — Kto też z nas jest tu głupi?
Nie przewidzisz, co niektórzy gotowi są kupić.
— Powtarzam — zawołał Loraks —
o drzewa się niepokoję!
— Zajęty jestem — odrzekłem —
Zamknij się z łaski swojej!
Czasu nie trwoniąc, prędko zrobiłem
radiotelefon i już dzwoniłem
do moich braci, wujków i cioć.
— Ogromna szansa zrobienia choć
paru milionów przez Niegdysiejkę
i was, Niegdysiejków. Łapcie kolejkę
w Pazernej Wielkiej. Przesiadka
za Chłannowem. Zabierzcie dziadka.
Do dzieła, moi Niegdysiejkowie!
Tak to po krótkim czasie
w mojej fabryce
Niegdysiejków rodzina cała
pełną parą już pracowała.
Wyrabialiśmy w pocie czoła
Cudwdzianka niczym pszczoły
do wtóru rąbania owych
cudownych Drzew Trufflowych.
Loraks •
13
A potem...
Ach! Mój drogi! Och!
Interes ruszył gazem!
Jednego drzewa ścięcie
za każdym razem
zbyt wolnym było przedsięwzięciem.
Wynalazek Topora-Potwora
wnet się z kwestią uporał
i Cudwdzianka robiliśmy sprawniej
cztery razy niż dawniej.
Loraks zaś? A to ci dopiero!
Ten zniknął jak uciął ...cztero-siekierą.
Następnego tygodnia jednakże
znów zapukał
do drzwi mego kantoru. A jakże!
— Loraksem jestem — wypalił — co mówi za drzewa,
które pan wycina jak mu się żywnie zachciewa.
Odpowiadam też za Barbaludki Brązowe,
za ich ubranka barbaludkowe
i ulubione ich Owoce Drzew Trufflowych.
— TERAZ... dzięki pańskiemu drzew ścinaniu
owoców brak im nawet przy śniadaniu.
Z bólu więc poskręcane są biedne Barbaluszki,
bo miast owoców, powietrza mają pełne brzuszki.
Uwielbiały to miejsce, lecz pozostać nie mogą.
Znaleźć muszą jedzenie. Tylko tak im pomogę:
— Powodzenia, chłopaki! — i wyprawił je w drogę.
Także ja, Niegdysiejko, posmutniałem z kretesem,
widząc je odchodzące.
ALE...
Nie, nie ma sentymentów w interesie!
Interes musi iść,
Nawet kiedy od tego żołądek skręca. To wie się.
14
• Bajki Dr Seussa
Szkodzić nie chciałem. Chęci miałem szczere.
Lecz rosnąć musi, więc rósł mój interes.
Rosła fabryka. Rosły drogi i pobocza.
Wozy rosły wraz z ładunkiem w oczach.
Cudwdzianka i biznes szły cudnie
na wschód, na zachód, na północ i na południe!
Rosło wszystko... Rosła sprzedaż Cudwdzianek
i rosły pieniądze w tempie wręcz nadspodziewanym.
Wówczas znowu się zjawił! Naprawiałem rury,
gdy zrzęda powrócił z pretensjami, ponury.
— To ja, Loraks — zakaszlał, zasapał.
Kichnąwszy, omal nie za-szkarla-pał.
— Niegdysiejko! — zawołał schrob-żab-rzałym głosem —
smoczy wręcz dym się wzdyma z pana komina!
Biedne Stawołabędzie... nie zanucą i nuty!
Bo kto śpiewa płuc chorobą do łóżka przykuty?
— A zatem — rzekł Loraks —
(wybaczyć proszę mój kaszel)
dłużej żyć tu nie mogą Stawołabędzie nasze.
Stąd więc odsyłam je. Pewnie na zawsze.
— Straszny los ptactwa...
Dokądże pójdą moje biedactwa?
Będą musiały lecieć przez miesiąc... czy nawet rok...
bo ścigał je będzie przez pana nasmoczony smog.
— Co więcej — był zły nie na żarty —
o pańskim Bubawym Bu pomówić warto.
Maszyny pana łomocą dniem i nocą,
Robiąc to wstrętne Bu oraz maziane Mu.
A co pan robi z ich resztkami? I po co?...
Wstyd! Patrz, Niegdysiejko Zanieczyszczaczu. Tfu!
Staw Ryb Nucących kompletnie pan zabubiela!
Nic z ryb nucenia — zagumowane mają skrzela.
Odsyłam je stąd. Ich przyszłość rysuje się smutno:
na płetwach chodzenie, zmęczenie potrzebą okrutną
i oczywistą wody czystej, nie zaś maziano-mumistej.
Loraks •
15
Rozzłościł mnie.
Rozzłościł mnie bardzo.
Wrzasnąłem na niego: — Słuchaj, staruszku! Czy
paplasz jedynie «Niedobry, niedobry, niedobry ty!»?
Mam pewne prawa i mówię ci:
Zamierzam robić, co się podoba mi!
Powiem też przy tym wprost: idę na wzrostu
wzrost
i WZROST
i WZROST
i WZROST
PRĘDZEJ zmieniając w Cudwdzianka Trufflowe Drzewa,
bo taka wszystkich, WSZYSTKICH, WSZYSTKICH jest potrzeba!
Coś jakby westchnęło w tym właśnie momencie
i z oddali dobiegło straszliwe trzaśnięcie
siekiery o pień. Aż drzewo runęło. Brzdęk! —
ostatniego Drzewa Trufflowego ostatni jęk.
Nie ma drzew. Nie ma Cudwdzianek. Koniec pracy.
Zatem wujowie, ciotki, inni krewniacy
żegnali mnie. Wskoczywszy w moje pojazdy,
ruszali nocą. Na zasmoczonym smogiem niebie
podejrzanym tym typom ciemne świeciły gwiazdy.
Oto pod niemile pachnącym firmamentem
została tylko pusta fabryka ze sprzętem...
Loraks...
i ja.
Spojrzał Loraks smutnawo. Nie rzekł nawet i słowa...
tylko patrzał przez ramię jakby czagoś żałował...
i uniósłwszy sam siebie za siedzenie swych spodni,
w siną dal poszybował.
Nie zapomnę już nigdy jego twarzy wyrazu
gdy to dźwignął się w górę i, niechętnie tak zrazu,
ozonową wprost dziurą nasze miejsce opuścił,
bo do dnieba już innego nie było stąd włazu.
W sytuacji tak podłej po Loraksie pozostał
ten to kamień i sentencja ta prosta:
„DOPÓKI NIE”
16
• Bajki Dr Seussa
Jej znaczenia nie domyśliłem się.
Lat minęło, ach, wiele.
Siadywałem tu jednak
w świątki, piątki, niedziele.
Myśl dręczyła mnie jedna:
gdy tak lata płynęły
i niszczały budynki,
sercu memu poczęły
ciążyć moje uczynki.
Ale teraz — Niegdysiejko prawił —
teraz, kiedy jesteś tu właśnie,
słowa Loraksa stają się jasne.
DOPÓKI NIE znajdzie się ktoś jak ty,
komu zależy, kto działać ma ochotę,
na pewno nic się nie poprawi
choćby na jotę.
— WIĘC...
Łap! — Niegdysiejko woła.
I oto z góry coś leci.
— To Trufflowe Nasienie,
ostatnie już na całym świecie!
W twoich rękach los Trufflowego Drzewa,
drzewa, którego każdemu potrzeba.
Sadź je od nowa, jak o źrenicę dbaj.
Czystą żyje wodą i powietrzem świeżym,
tych więc w bród mu daj.
Gdy wyrośnie las, od siekier go broń,
a być może Loraks
z przyjaciółmi swymi
też powrócą doń.
Kalifornia, wrzesień 2004
Jak Gryncz ukradł
Boże Narodzenie!
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2004 - 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
K
ażdy Kto-ś
W Kto-maszowie
Boże lubił Narodzenie bardzo...
Lecz Gryncz,
Co to mieszkał na północ od miasta,
Świętami POGARDZAŁ!
Gryncz ich wręcz nie znosił! Wstrętne mu Święta!
Dlaczego? Nie pytaj. Przyczyny już nikt nie pamięta.
Być może miał nie poukładane w głowie.
Być może za ciasne buty kupił sobie.
Myślę jednak, że powodem sprawy całej
Było jego serce dwa rozmiary za małe.
Ale,
Jakakolwiek przyczyna,
Jego głowa czy buty,
Każdej wigilijnej nocy stawał jak struty,
U swej pieczary na Kto-maszowian zły
Za ciepło świateł w oknach ich domów wśród mgły.
Wiedział Gryncz przecie, że zajęci jak pszczoły
Kto-maszowa mieszkańcy właśnie
Przystrajali swe domy wieńcami z jemioły.
„Pewnie także wieszają na prezenty skarpety! —
Warknął oto z niechęcią. — Jutro Święta! Niestety!”.
Wreszcie burknął, przebierając palcami nerwowo:
„MUSZĘ Święta powstrzymać zanim przyjdą na nowo!”.
Bowiem,
Jak to było w zwyczaju, już nazajutrz...
18
• Bajki Dr Seussa
...Wszyscy chłopcy, dziewczęta
Poczną z rana otwierać swe prezenty na Święta.
A tuż potem ...ten hałas! Och! Ten hałas i hałas!
Rzecz, jakiej Gryncz nienawidził! Ten HAŁAS! Ten HAŁAS!
Potem każdy Kto-ś do wieczerzy zasiądzie by jeść.
I bez względu na wiek będzie jeść!
Nic, tylko JEŚĆ!
I JEŚĆ!
I JEŚĆ!
I JEŚĆ!
Zaczną od Kto-matów i potrawki z Kto-zwierza,
Przysmaków, jakich Gryncz nie mógł znieść!
Aż NARESZCIE
Zrobią coś,
Na co Gryncz wzdrygał się cały!
Każdy Kto-ś w Kto-maszowie, duży czy mały,
Ramię w ramię stanie i przy dzwonów biciu
Zacznie kolędy śpiewać jak jeszcze nigdy w życiu!
Będzie śpiewał! I będzie śpiewał!
I będzie ŚPIEWAŁ, ŚPIEWAŁ, ŚPIEWAŁ, ŚPIEWAŁ!
I im więcej Gryncz myślał o tymże śpiewie,
Tym bardziej przeszkodzić mu chciał w swoim gniewie.
„Znosiłem wszystko przez lat pięćdziesiąt trzy. Wszak
Świętom kres już położyć czas jest najwyższy.
...Lecz JAK?”.
Aż nagle przyszedł mu do głowy
Pomysł okropnie grynczowy!
GRYNCZ
WPADŁ NA POMYSŁ CUDOWNIE OKROPNY WRĘCZ!
Zaśmiał się w duchu: „Już wiem, co zrobię!”.
I prędko uszył przebranie mikojałowe sobie.
Ze śmiechu cały się krztusząc, grynczową obmyślał sztuczkę.
„Oj, popamiętać mnie muszą. Solidną wszystkim dam ja
nauczkę!”.
Jak Gryncz ukradł Boże Narodzenie
•
19
„Renifera tylko mi brak”.
Tu się rozejrzał dokoła.
Lecz reny są rzadkie — w pobliżu nie było żadnego zgoła.
Zniechęciło to Gryncza chociażby na chwilę?
Nie! Stary Gryncz rzekł tylko tyle:
„Inny pomysł mam: renifera też zrobię sam”.
Zawołał swego psa Maksa i za pomocą nici
Przymocował mu wielki róg na samym głowy szczycie.
POTEM
Na marnie sklecone sanie
Wrzucił kilka dziurawych worków
Plus jakieś stare torby tanie,
I zaprzągł Maksa w puszorku.
Na koniec: „Wiśta!” — zawołał.
Ruszyli w dół przebierańcy
Ku domom w śnieżnej dolinie,
Gdzie Kto-maszowa mieszkańcy —
Jak zwykle o tej godzinie —
Smacznie chrapali już.
Światła w oknach pogasły. Śnieg tylko prószył.
Żaden Kto-ś w swoim łóżku się nie poruszył.
Gdy był już w mieście, wśród takiej głuchej głuszy
Stanął pod domem, gdzie Kto-ś najgłośniej chrapał.
Tam też z workami w ręku na dach się wdrapał.
Choć ciemno było, wśliznął się do komina.
Mikołaj potrafi? Cóż Gryncza powstrzyma?
(Kiedy utknął, przez moment zrzadła mu minka.)
W końcu wytknął głowę z otworu kominka
Tam, gdzie wisiały na prezenty skarpety.
Rozpromienił się Gryncz: „Te znikają z mety!”.
I śmigać począł po pokoju, uśmiechnięty
Złośliwie, i chować do worka prezenty:
Wrotki! Pistolety drewniane! Rowerki!
Szachy! Kukurydzę prażoną! Cukierki!
Podarunków nie została odrobina.
Pełne ich worki wcisnął Gryncz do komina!
Potem chyłkiem wyjął przysmaki z lodówki:
Kto-maty, potrawę z Kto-zwierza, parówki!
Z wiktuałów opróżnił lodówkę błyskiem.
Zniknęły wigilijne potrawy wszystkie.
20
• Bajki Dr Seussa
Szczęśliwy, cisnął jedzenie do komina.
„Kolej na drzewko” — chichotał łajdaczyna.
W otworze kominka już była choinka,
Gdy ktoś się odezwał jak jaka ptaszynka.
Zerknął za się i zobaczył małą Zosię —
Zosię Kto-się, która chciała mieć lat osiem,
Lecz choć był z niej niezły zuch,
Lat nie miała nawet dwóch.
Ot, wody napić się chciała Zosia mała,
Aż tu Gryncza-złodziejaszka przyłapała.
„Jak długo żyję, nie widziałam Mikołaja Świętego,
Co dzieciom zabiera świąteczne choinki! Więc dlaczego,
Mikołaju? DLACZEGO?!”.
Sprytny był i przewrotny stary Gryncz jednak.
Wierutnych kłamstw więc słuchała Zosia biedna.
Rzekł bez whania: „Jedna z lampek nie świeci
Po tamtej stronie choinki, moje dziecię.
Stąd twoje drzewko zabieram do naprawy.
Odwiozę choinkę prędko. Nie ma sprawy”.
Uwierzyła. Gryncz ją pogłaskał po główce,
Przyniósł jej wody, do łóżka odesłał wkrótce.
A gdy ze szklanką do łóżka szła dziewczynka,
On począł wpychać drzewko wprost do kominka!
Wierzcie lub nie wierzcie,
Zabrał z paleniska
Ostatnie polano!
Potem sam nareszcie
Wlazł do komina, kłamczuch na cztery łapy kuty,
Zostawiwszy na ścianach same haki i druty.
W domu pozostała
Jedzenia okruszyna tak mała,
Że go nawet myszka nie chciała.
Później, po kryjomu
Zrobił to samo
W każdym Kto-maszowa domu.
Aż dostał zadyszki,
Zostawiając wszędzie
Okruszki zbyt małe chociażby dla myszki.
Jak Gryncz ukradł Boże Narodzenie
•
21
Był już kwadrans po świcie...
Każdy Kto-ś był wciąż w łóżku,
Każdy spał znakomicie,
Gdy na sanie ładował
Ich prezenty świąteczne! Paczki i wstążek zwoje!
Świecidełka! Lametę! Dekoracje i stroje!
Tysiąc metrów w górę pomimo ładunku
By na Górze Dużej pozbyć się pakunków!
„Zagram wam na nosie, moje Kto-sie — nucił —
Nie przyjdą już Święta, i to was zasmuci!”.
„Budzą się — myślał. — Wiem, co zrobią za chwilę.
Usta ze zdziwienia rozdziawią, i tyle!
PŁACZ niósł się będzie z Kto-maszowa na milę!”.
„A to hałas, którego
Z przyjemnością posłucham!”.
Uśmiechnięty, rękę przyłożył do ucha.
I w istocie, dobiegł go głos, co gdy się niósł
Nad śniegiem pokrytą doliną, rósł i rósł...
Nie smutny głos, ale
Radosny chór wśród gór!
Jak to możliwe?!
NIE smutku głos! WCALE!
Spojrzał w dół na Kto-maszów
I oczy wręcz wytrzeszczył!
Przejęty, zadrżał cały!
Czegoś takiego nie widział jeszcze!
Każdy Kto-ś w Kto-maszowie, duży czy mały,
Śpiewał, choć wszystkie prezenty poznikały!
Zatem Świąt przyjścia i sam Gryncz NIE powstrzymał!
NADESZŁY!
Tak czy inaczej, wprost przed jego oczyma!
22
• Bajki Dr Seussa
Aż gryncze stopy zlodowaciały w śniegu,
Gdy Gryncz tak głowił się i głowił: „Dlaczego?
Wszak przyszły bez ozdób! Wszak przyszły bez wstążek!
Nadeszły bez paczek, zabawek i książek!”.
Od głowienia się rozbolała go głowa.
Aż oto zaświtała mu myśl całkiem nowa:
„Może podarunki to prawdy połowa?
Może Narodzenie Boże
Jakąś tajemnicę w sobie... może... chowa?”.
Więc co się wtedy stało...?
Cóż... Mówi każdy Kto-masz,
Że Gryncza serce małe
Urosło tego dnia aż
Trzy rozmiary całe.
A gdy serce jego przestało być ciasne,
Śmignął w dół z ładunkiem w rannym świetle jasnym,
Bo oddać zabawki wraz z jedzeniem zamierzał!
Sam zaś...
...ZAŚ SAM GRYNCZ w osobie własnej... —
Gryncz właśnie! — napoczął potrawkę z Kto-zwierza!
Prawda to, dziwnym był dotąd jegomościem.
Lecz od pamiętnej Wigilii owej
Każdego Kto-sia najmilszym stał się gościem.
Grynczowe serce było jak nowe!
Kalifornia, listopad 2004
Horton słyszy
Ktosia!
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
W
dżungli zwanej Nu-ul, piętnastego maja,
Gdy pluskał się w wodzie... i dżunglą upajał...
Upalnego ranka w ochłodzie bajorka,
Słoń Horton posłyszał jakby głosik stworka.
Więc przestał się chlupać i natawił uszy.
„Zabawne — pomyślał — wokół żywej duszy”.
Wtedy głos powrócił! Słabiuteńki głosik
Jakby ktoś maleńki o ratunek prosił.
„Chcę pomóc — rzekł Horton — lecz gdzie jesteś? Ktoś ty?”.
Wpatrywać się począł. Nie zoczył niczego
Prócz pyłku na wietrze tuż w pobliżu niego.
„Gadający pyłek? Kto słyszał rzecz taką? —
Zdumiony słoń mruknął. — Co myślę wszelako?...
Z odrobiną wyobraźni i wysiłku
Ktoś w istocie mógł był przysiąść na tym pyłku!
Stworzenie doprawdy niewielkich rozmiarów,
Niewidoczne dla słonia bez okularów...”
„...jakoweś maleństwo zlęknione bezradnie,
że nie mając steru, do sadzawki wpadnie.
Na pomoc mu śpieszę, bo w tym sprawa cała:
Osoba osobą bez względu jak mała”.
Więc z największą troską, ostrożnie szalenie
Sięgnął trąbą gdzie myślał, że było stworzenie.
I uniósłwszy pyłu niewielką drobinę,
Złożył ją na miękkim listku koniczyny.
„Phi!” — doleciał wówczas cierpki głos kangurzy.
A kangur w torbie — „Phi!” — też cierpko powtórzył.
„Bzdura! Pył od główki szpilki mniejszy przecie.
Co?! Osoba na nim?... Absurd! No, też wiecie!”.
24
• Bajki Dr Seussa
„Wszakże — Horton na to — mam uszy niemałe,
I mówię wam szczerze: wyraźnie słyszałem.
Ja wiem, że tam ktoś jest. Dochodzą mnie szmery.
Zapewne osoby dwie, trzy... nawet cztery.
Zapewne...”
„...rodzina. wszystko wskazuje na to!
Rodzina: małe dzieci, mama i tato.
Stąd proszę was usilnie — rzekło słonisko —
Dajcie im spokój. Być pozwólcie. To wszystko”.
„Myślę, żeś głupcem!” — rzekł kangur grzecznie mało.
A młode z torby wnet mu zawtórowało:
„Powiem więcej, pośród dżungli błaznów tyś król!”.
I w staw wskoczyły kangury w dżungli Nu-ul.
„Chlapią okropnie! — słoń miał minę strapioną. —
Nasze małe osoby mogą jeszcze utonąć!
Muszę je bronić; jestem większy niż one”.
I z listkiem koniczyny odbiegł na stronę.
Wieść prędko się niosła od drzewa do drzewa:
„Słoń gada do pyłku! Lekarza mu trzeba!
Patrz, na listku nosi tę kurzu drobinę!”.
Horton zaś, stroskany, wędrował z godzinę.
„Jeżeli — martwił się — pył na ziemi złożę,
Te osoby małe krzywda spotkać może.
Nie zostawię pyłku, bo w tym sprawa cała:
Osoba osobą bez względu jak mała”.
W miejscu zastygł tu nasz słoń,
Bo przemówił pyłek doń!
Ledwie słyszał cieniuteńki, słaby głosik.
Przystawiwszy bliżej ucho: „Głośniej” — prosił.
„Przyjacielu — ciągnął głos — boś przyjacielem,
My na pyłku zawdzięczamy tobie wiele:
Nasze domy, i sufity, i podłogi;
Nasze sklepy i kościoły, słoniu drogi!”.
„Są tam... — zdumiał się — wasze budynki własne?!”.
„Ach, tak, — odrzekł głos — domy tu mamy... Jasne!
Wiem, zbyt małym dla słoniowych oczu, ale
Jestem burmistrzem miasteczka wcale-wcale...
Gościnne miasto to wielce sobie chwalę.
Dla ciebie tycie, lecz nam cudownie wielkie
Zdają się nasze schludne budynki wszelkie.
Kto-ś z Kto-maszowa kłania się. Każdy tu Kto-ś
Ciebie docenia; każdy zawdzięcza ci coś.
Horton słyszy Ktosia!
•
25
Horton na to (aż niosło się ponad wodą):
„Zajmę się wami. Kto-sie się nie zawiodą!”.
Jeszcze gawędzili, kiedy na Hortona
Małp wskoczyła trójka srodze rozsierdzona!
Bracia Szwarc, Rozen i Kwanc. „Toż to dyrdymały!
Gadać do Kto-siów, co nigdy nie istniały!
Kto-sie i burmistrz?... Rozumu słoniowi brak!
Z całym nonsensem skończyć trzeba. Oto jak!”.
I wyrwawszy Hortonowi koniczynę,
Wraz z nią orłu ponieśli mówiącą drobinę!
Czarno-spodni orzeł wschodni zwał się wrażo —
Strach wręcz wspomnieć wśród historii naszej strof —
Bo ptaszysku temu było Wlad Wlad-aj-kow.
Słynny był z potęgi skrzydeł oraz mocy.
„Pozbądź się dziś tego — rzekły małpy — w nocy”.
I nim słoń nieszczęsny coś powiedzieć zdołał,
Z koniczyną w dziobie orzeł poszybował.
Całe popołudnie i noc prawie całą,
Groźne to ptaszysko skrzydłami trzepało.
Horton zaś je gonił przez góry i skały,
Paznokcie swe łamiąc, obolały cały.
„Nie krzywdź Kto-siów — błagał — bo cała w tym sprawa,
Że małych czy dużych równe żyć są prawa!”.
Lecz wysoko leciał wschodni orzeł czarny,
Przez ramię wołając: „Skończ pościg niezdarny.
Noc całą przefruwam — ptakiem jestem po to.
Tak, że go nie znajdziesz, jutro schowam toto!”.
Groźbę swoją spełnił o szóstej nad ranem.
A zrobił to w miejscu przewrotnie wybranym:
Listek z biednym pyłkiem upuścił na łące
Pełnej koniczyny sto mil się ciągnącej!
„SPRÓBUJ znaleźć — drwił ptak. — Sprawa to stracona!”.
I zniknął
Ślad jego
Czarnego
Ogona.
26
• Bajki Dr Seussa
„Odnajdę ich! Nieważne jak trudne jest to!
NIE ZOSTAWIĘ w biedzie najmniejszego Kto!” —
Zawołał. I liść za listkiem, z troską w głosie,
Jął słoń szukać i pytać: „Gdzież są moje Kto-sie?”.
Lecz listek za listkiem, jedynie znajdował,
Że nie było Kto-siów ani Kto-maszowa.
Do południa sprawdził listków sześć tysięcy.
Gdyby nie zmęczenie, przeszukałby więcej.
Tak też po południu przez długie godziny...
Aż po trzech milionach listków koniczyny
Znalazł! „Ach, powiedzcież! — wołał — Przyjaciele!
Caliście i zdrowi na duchu i ciele?”.
Z pyłku głos burmistrza dobiegł: „Mówiąc szczerze,
Byliśmy w kłopotach większych niż należy.
Gdy nas upuściło czarno-wschodnie ptaszę,
Przy upadku stanęły zegarkie nasze.
Dzbanki pozbijane, krzesełka są w drzazgach.
Rowery, opony i dętki zaś — miazga.
Nim to naprawimy, Kto-maszów Cię prosi
Nie opuszczaj Kto-siów!” — błagał cichy
głosik.
„Jasne! — odpowiedział słoń. — To się rozumie.
Słabszym się pomaga. Inaczej nie umiem”.
„Phi!” —
Głos jakowyś phichnął!
„Do nikogo gadasz drugi dzień w amoku.
No, a teraz, stać chcesz przy nikogo boku?!
W cichej dżungli naszej nie będzie wybryków!
Dość już mamy twego bez sensu krzty ryku!
Niniejszym oświadczam — kangur rzekł cierpkawo —
Że koniec kładziemy tym głupim zabawom!”.
A
Za kangurem dużym
Głos z torby kangurzej
Wszystko to powtórzył.
„Bracia Szwarc, Rozen i Kwanc — i to nie sami,
Bo ze wszystkimi wujkami, kuzynami
I krewniakami, których sam namówiłem —
Związanego do klatki cię wsadzą. A z pyłem... —
Ha! Masz stracha? — zabawimy się aż jejku,
W bezorzechowym gotując go olejku”.
Horton słyszy Ktosia!
•
27
„Ugotować?... Nie możecie! —
Zawołał słoń z wielką trwogą —
Na pyłku są Kto-sie przecież.
Łatwo tego dowieść mogą!”.
„Panie burmistrzu! — wołał Horton — Burmistrzu!
Musi pan dowieść, że Kto-sie są na liściu!
Niech pan zwoła zebranie. Niech każdy krzyczy.
Niech każdy co sił woła, a nawet ryczy!
Niechaj każdy Kto-ś wrzeszczy, bo jeżeli nie,
Na bezorzechowym olejku skończy się!”.
Kto-maszowa mały burmistrz przerażony
Na rynku przemówił do tam zgromadzonych.
I donośnie zawołali wszyscy Kto-sie:
„Jesteśmy tu!” — z bardzo wielką trwogą w głosie.
„Zaprzeczyć nie można. Toż to głosy jak dzwon,
Nieprawdaż, kangurku?” — z uśmiechem spytał słoń.
„Wszystko, co dotarło — odparł kangur duży —
To szum wiatru wśród drzew przy twojej kałuży.
Żadnego głosiku nie słyszałem wcale”.
„Ani ja!” — dodało młode przemądrzale.
„Wiązać go! — wołała gromada zebrana.
Do klatki wsadzić tego słonia-tumana!
Gada do kogoś, kogo nie ma! Dlatego
Już do olejku z nim bezorzechowego!”.
Słoń bronił się mężnie. Lecz to czysta granda
Co też wyprawiała straszna Szwarców banda.
Ach, poturbowano, pobito, do klatki
Wleczono Hortona, gdy sił już ostatkiem
Do burmistrza krzyknął: „Żywa sprawa cała —
Osoba osobą, czy duża czy mała!
Wy, osoby małe, nie zginiecie przecie,
Jeśli was posłyszą. Więc co robić WIECIE!”.
Zatem burmistrz począł w tam-tam wielki walić;
W Kto-maszowie wszyscy krzyczeli i grali.
Dźwięczały czajniki, brzęczały patelnie;
Na kubłach na śmieci Kto-sie grali dzielnie!
Dęli w trąby, rogi, piszczałki, klarnety
I flety aż rwetes zrobili, że rety!
28
• Bajki Dr Seussa
Cały Kto-maszów trąbił, brzęczał i piszczał.
Ledwie słychać było głos pana burmistrza
W megafonie. Ten zaś wołał: „Hej, Hortonie!
Jak tam? Nadal słyszą nas jedynie słonie?”.
„Głos się niesie — słyszę nawet w tym rwetesie.
Lecz kangury? Dobry słuch ma rzadko który!
One — słoń odkrzyknął — nie słyszą niczego!
Czy na pewno każdy Kto-ś wniósł coś własnego
Do hałasu tego? Sprawdź, burmistrzu, w mieście
Czy każdy pomaga dowieść, że jesteście!”.
Przebiegł burmistrz miasto od zachodu na wschód,
Cóż... każdy zdawał się hałasować jak mógł.
Każdy Kto-ś zdawał się w niebogłosy krzyczeć,
trąbić, brzęczać; każdy wręcz zdawał się ryczeć!
Wszystko to niestety wciąż było za mało!
Kogoś do pomocy znaleźć NALEŻAŁO!
Dom po domu sprawdził więc miejscowość całą.
Nie znalazł nikogo. Już chciał rezygnować,
Bo i sił też nie miał by zacząć od nowa,
Gdy burmistrz otworzył drzwi niespodziewanie
(Nr 12-J nosiło mieszkanie)
I za nimi ujrzał bumelanta-drania.
Tu poczuł się burmistrz zupełnie nieswojo:
Maleńki obibok Dżo-dżo zabawiał się w jo-jo!
Z wnętrza nie dobiegał nawet głosik tyci!
Burmistrz błyskawicznie wałkonia pochwycił!
I wspiął się ze smykiem na wieżę Aj-Felka.
„Kto-maszów w potrzebie! Skończona bumelka! —
Krzyknął. — Wszyscy Kto-sie, Kto-sie z krwi i kości,
Swojej winni dowieść do miasta miłości!
Więcej tu MUSIMY narobić hałasu!
Zatem wołaj głośno! To nie czas wywczasu!”.
Mały Dżo-dżo słuchał, aż na szczycie wieży
Ślinę przełknął i „Hooop!” krzyknął jak należy.
I to Hooop...
Choć tak małe, sprawę załatwiło:
Cichy głosik pyłku słychać wreszcie było
I głośno, i czysto! Tak wiele znaczyło!
Uśmiechnął się Horton: „Wiesz, co mam na myśli?...
Tak Kto-siów gromadka wszystkim pokazała:
Osoba się liczy bez względu jak mała!”.
Horton słyszy Ktosia!
•
29
„To prawda!” — rzekł kangur ze spuszczoną głową —
Bez względu na wszystko, osoba osobą.
Dlatego zamierzam bronić ją wraz z tobą!”.
A z kangurzej torby młode zawołało...
„...JA TEŻ, jakem sobą!
Od deszczu, co moczy, od słońca, co pali
Chronić wszystkich będę, nieważne jak mali!”.
Kalifornia, luty 2006
30
• Bajki Dr Seussa
Bartłomiej i fublek
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
P
o diś dzień powiadają o nim w Królestwie Didd jako o
Roku, w którym Król Rozsierdził się na Niebo. Nadal też
prawią o królewskim paziu, Bartłomieju Kubusiu. Gdyby
nie Bartłomiej bowiem, król i niebo przywiedliby małe królestwo
do zguby.
Bartłomiej widywał króla rozzłoszczonym już wcześniej wielokroć. Lecz
owego roku, kiedy jego wysokość począł miotać groźby wobec nieba, po
prostu nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
[10] A stary król zły był przez okrągły rok. Rok cały patrzał w górę ku
niebu ponad swoim królestwem, pomrukując mało zrozumiale przez
królewskie wąsy: „Hm! Ach, te rzeczy zjawiające z nieba!”.
Całą wiosnę narzekał na deszcz, kiedy padało...
[11] Całe lato narzekał na słońce, kiedy świeciło...
[12] Całą jesień narzekał na mgłę, kiedy się pojawiała...
[13] Aż zimą, kiedy spadł śnieg, począł wręcz wykrzykiwać! „Ten śnieg!
To słońce! Ta mgła! Ten deszcz! Ach, co za BZDURA! Te cztery rzeczy
pochodzące wprost z mego nieba!”.
„Ależ, królu Derwinie — Bartłomiej starał się go uspokajać — te rzeczy
były zawsze”.
„I w tym cały kłopot!” — grzmiał król. — Te same cztery rzeczy
każdego roku! Dość już mam tych staroci. Chcę, żeby wreszcie przyszło coś
NOWEGO!”.
„Coś nowego...?” — cicho zapytał Bartłomiej. „To niemożliwe, wasza
wysokość. To stać się nie może”.
„Chłopcze, nie waż się mi mówić, co mogę, a czego nie! Zapamiętaj
sobie, Bartłomieju: królem jestem!”.
„Tak, panie — rzekł Bartłomiej. — Całym krajem władasz. Królujesz też
wszystkim jego mieszkańcom. Lecz nawet król nie może panować nad
niebem!”.
[14] „Co?! Nie może? — Jego wysokość wpadł w złość na dobre. — No,
cóż, może inni królowie nie mogą, ale to nie znaczy, że i ja jestem władcą,
który dokonać tego nie zdoła! Zapamiętaj moje słowa, Bartłomieju Kubo:
coś nowego przyjdzie z nieba!”.
Ale jak zrobić, żeby w istocie jakowaś rzecz nowa się pojawiła...?
Wymyśleć nie było łatwo. Przez wiele dni pałac rozbrzmiewał odgłosem
32
• Bajki Dr Seussa
królewskich kroków; król chodził w tę i we w tę, starając się znaleźć jakiś
sposób.
[15] Aż na koniec, którejś nocy, gdy dworzanie i damy dworu pogrążeni
byli w głębokim śnie... właśnie kiedy zapinał ostatni guzik swojej królewskiej
nocnej koszuli... król nagle zatrzymał się w miejscu. Dziwny, dziki ogieniek
pojawił się w jego szaro-zielonkawych oczach.
„Ależ oczywiście! — roześmiał się. Oni mi to zrobią! Bartłomieju
Kubusiu, gwizdnij no w mój tajny gwizdek królewski! Śpieszno mi! Zawezwij
monarszych czarnoksiężników!”.
„Twych czarowników, wasza wysokość? — spytał drżącym głosem
Bartłomiej. Och, nie, miłościwy królu! Tylko nie wzywaj ich!”.
„Cichajże, Bartłomieju Kubo, i czyń, jakem ci przykazał! Dmij w mą
tajną piszczałkę!”.
„Tak jest, Panie — Bartłomiej pokłonił się. — Atoli strasznawo
pomyśleć mi, że wasza królewska mość może tego żałować”.
[16] Zdjąłwszy królewski tajny gwizdek z tajnego haka, gwizdnął
Bartłomiej przeciągle ze szczytu tajnych królewskich schodów.
Już po chwili było ich słychać! Szli w swoich
miękko wyściełanych pantoflach, powłócząc nogami.
Królewscy czarnoksiężnicy nadchodzili oto nocnym
korytarzem wiadącym z ich zatęchłej jamy poniżej
pałacowych podziemi. Szli wprost do Wieży
Sypialnej Króla. A idąc, tak oto zawodzili:
Hokus-pokus, krok po kroku,
Tego roku wyjdźmy z mroków.
Zawodzący czarownicy,
Jemy sowy w jajecznicy.
Jakaż twoja wola, królu?
My spełnimy ją bez bólu.
„Życzę sobie — przemówił król — byście
sprawili, aby z mego nieba spadło coś, czego jeszcze
nigdy nie widziano w żadnym z innych królestw. Azali możliwe to? Co też
waszmoście uczynić zamierzacie?”.
[18] Czarownicy zamyślili się, zamarłwszy przez moment w bezruchu.
Jedynie starcze ich powieki mrugały co chwilę. A potem wszyscy
jednocześnie wymówili słowo... jedno słowo...: „Fublek”.
„Fublek...?” — zapytał król. — A cóż to takiego? Jak to wyglądać
będzie?”.
Bartłomiej i fublek
•
33
Ani to śnieg, ani to deszcz
Czy mgła. Co to? Nie wiemy też.
Fublek mamy tylko w planach.
Rzecz jak dotąd jest nie znana.
Czarnoksiężnicy ddali pokłon i ruszyli ku wyjściu.
Do tajemnej czas pieczary
W Górze-Hen-Zaczarowanej.
Odprawimy nocą czary
Fublek, królu, będzie ranem!
„Z pewnością wymyślą coś szalonego! — wyszeptał Bartłomiej. —
Błagam, królu, wezwij ich z powrotem! Powstrzymaj ich!”.
„Powstrzymać? Co to, to nie! Choćby i za tonę diamentów! — krztusił
się ze śmiechu rozradowany król. — Wszakże wkrótce stanę się
najpotężniejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył! Pomyśl tylko! Już jutro
miał będę FUBLEK!”.
[19] Ułożenie rozgorączkowanego króla do snu zajęło Bartłomiejowi owej
nocy wiele czasu. Sam paź Bartłomiej jednak zasnąć nie mógł wcale. Przestał
noc całą w królewskim oknie, wpatrując się w majaczącą na horyzoncie
Górę-Hen-Zaczarowaną. Spać mu nie dawała myśl, że na niej, gdzieś tam w
dali, czarnoksiężnicy dokonywali jeszcze jednej ze swych strasznych
tajemnych sztuk czarnoksięskich.
[21] I tak w istocie było. Całą noc chodzili czarnoksiężnicy wokół
magicznego ognia, mamrocząc swoje magiczne zaklęcia:
Śniegu z deszczem król ma dość!
Wyczarujmy nowe coś!
Mysze wąsy wrzuć do ognia.
Niech cebula jak pochodnia
Pali się wraz z brody włosem
I tym, co ty masz pod nosem.
Rdzy też dorzuć. Niech jaszczura
W ogień idzie także skóra.
Pełnych kurzu dodaj skarpet,
Nogę krzesła, strunę harfy.
Z ognia żaru, czary-mary,
Zapach dymu nie do wiary!
Gęsty dymie, płyń wysoko
34
• Bajki Dr Seussa
I daleko pod opoką
Królewskiego tego nieba.
Nowej rzeczy nam potrzeba:
By fubleku choć troszeczka
Spadła na wsie i miasteczka.
Niech się z nieba fublek leje!
Niech fubleczny cud się dzieje!
[22] Dniało już, a Bartłomiej wciąż stał... drżący, wpatrzony w okno
królewskiej komnaty. Lecz kiedy słońce poczęło wschodzić jak co dnia,
uśmiechnął się z ulgą. Ci niemądrzy czarodzieje niczego nie wymyślili!
W chwilę potem jednak uśmiech z twarzy Bartłomieja Kubusia zniknął
jak ...za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Czyżby miał przywidzenie...? Nie! Wysoko w górze, pod samym niebem,
mimo wszystko coś dziwnego się pojawiło!
Zdawało się zrazu, iż to jedynie zielonego koloru obłoczek... odrobina
zielonkawej mgiełki zaledwie. Zniżało się to jednak z każdą chwilą, zbliżając
coraz bardziej ku polom, domom i zagrodom wciąż pogrążonego we śnie
małego królestwa.
Już zaczynało wirować wokół najwyższych wieżyczek pałacu. Maleńkie
zielonkawe drobinki połyskiwały w powietrzu tuż [23] nad głową pazia.
Dziwne zielonkawe kropeli nie większe od nasion winogron!
Wyciągnął dłoń by pochwycić jedną z nich. Lecz, wystraszony, już w
następnej chwili gwałtownie cofnął rękę! Coś przerażającego było w tych
kroplach. Bartłomiej zatrzasnął okno.
„Wasza królewska mość, obudź się! — zawołał. — Twój fublek! Pada
właśnie!”.
[25] Jak z procy wyskoczył król ze swej królewskiej pościeli.
„Na me królewskie wąsy, toż i jest! — wykrzyknął. — O! Jakiż wspaniały
fublek! Do tego mój! Mój własny!”.
„Nie podoba się mi wygląd jego kropel, panie — odezwał się Bartłomiej.
— Są zielonkawe i zaczynają być wielkości orzeszków ziemnych”.
„Im większe, tym lepsze! — zaśmiał się król. — Ach, co za dzień!
Ogłoszę go królewskim świętem! Chcę, aby każdy — kmieć czy rycerz,
dziecko czy niewiasta — każdy wyszedł na dwór i tańczył w moim
cudownym fubleku!”.
„Na zewnątrz? W czymś takim?” — spytał niedowierzająco Bartłomiej.
— Czy aby pewien jesteś, królu, że to bezpieczne?”.
„Przestańże zadawać nierozsądne pytania! — wypalił król. — Biegnij no,
Bartłomieju, na moją królewską wieżę. Budź królewskiego dzwonnika. Każ
mu bić w Wielki Dzwon Świąteczny!”.
Paź stał stał bez ruchu jak zauroczony.
Bartłomiej i fublek
•
35
„Biegiem!” — rzucił król niecierpliwie. Bartłomiej pobiegł.
[26] Przebiegł przez pokoje sypialne króla. A potem w górę, po drabinie
Wysokiej Wieży Dzwonnej wspiął się aż do maleńkiej izdebki tuż przy samej
dzwonnicy.
„Bijcie w dzwon, dzwonniku! — zawołał. — Jego wysokość król święto
dziś ogłasza!”.
[27] Staruszek wygrzebał się z posłania. Ujął w ręce sznur dzwonu. „A co
to za święto, Bartłomieju?”.
„Już wkrótce się dowiecie!” —
odpowiedział Bartłomiej.
Dzwonnik pociągnął za sznur. A tu nic.
Raz jeszcze pociągnął z sił całych. I tym
razem nic.
„Co się dzieje z moim dzwonem, hę...?
— wymamrotał starowina. — Muszę
wyjrzeć na zewnątrz”.
Wytknął głowę przez okienko z klapą.
[28] „Na Boga! — dech mu zaparło ze
zdziwienia. — A to CO? Mój dzwon w
jakowymś zielonkawym syropie cały!”.
„Nie wasz dzwon jedynie! — odezwał się Bartłomiej. — Spórzcie jeno.
Biedny drozd! Tam, w dole, na gałęzi drzewa! Do gniazda przyklejony!
Skrzydłem ruszyć nie może! Ach, ta fubleczna maź! Lepka jest! Lepka jak klej
jaki!”.
[29] „Oooch! — dzwonnik załamał ręce. — Skoro to zielone coś drozdy
skleja, poskleja też i ludzi!”.
„Ktoś ich ostrzec musi — zawołał Bartłomiej — obudzić ich, uprzedzić,
aby z domów nie wychodzili! Zawiadomię królewskiego trębacza!”. Odwrócił
się i niczym błyskawica szurnął po drabinie dzwonnej wieży w dół.
[30] Popędził Bartłomiej Kubuś do wieży trębacza co sił w nogach.
Susami sadził po jej schodach, przeskakując cztery stopnie naraz.
Dolatywały go odgłosy pluskania fubleku po szybach okiennych. Plum,
plum! Zacinało teraz w pałacowe ściany kroplami wielkości foremkowych
ciasteczek!
[31] Jednym ruchem zerwał pierzynę z wciąż jeszcze chrapiącego trębacza.
Bez chwili zwłoki wetknął zimną trąbkę wprost w jego zaspane ręce.
„Wstawajcie! Ostrzegajcie ludzi! Na alarm trąbcie!”.
„Alarm...?” — ziewnął trębacz. Wtem wzrok jego napotkał fublek. „Ta
zielona rzecz, Bartłomieju! A skądże ona się wzięła?”.
„Król... — paź z trudem łapał oddech — Król ją zrobił!”.
36
• Bajki Dr Seussa
Królewski trębacz zerwał się z łóżka. „Ten nasz król wstydzić się
powinien!”. Wytknął trąbkę z okna. „Zatrąbię na alarm — niemalże krzyknął
— tak donośnie, jak jeszcze nigdy nie słyszano w Królestwie Didd!”.
[32] Lecz wszystko, co królewski trębacz zdołał zagrać zabrzmiało: „TRATATL-PLASK!”.
„Moja trąbka hejnałowa! — krzyknął zdławionym głosem. — Jedna z
tych zielonych rzeczy wpadła wprost do jej środka!”.
Spróbował wydmuchać ją ze swego instrumentu. Wydmuchać się nie
udało.
Usiłował ją wytrząsnąć. Wytrząsnąć się nie udało.
„Jakimś sposobem muszę to wydostać! — trębacz nie dawał za wygraną.
— Wyciągnę to!”.
„Ach, nie! — gromkim głosem zawołał Bartłomiej. — Nie dotykajcie
tego!”.
[33] Trębacz jednak był szybszy. Jego palce właśnie zanurzyły się w
zielonkawą breję fubleku. Poczuł jak oślizgła maź zadrgała w jego dłoni
niczym miast z kartoflanej mąki, z gumy zrobiona kluska.
Szarpnął ręką z sił całych. Fublek jął się rozciągać po to jedynie, by w
mgnieniu oka, trzask-plask!, z głośnym łoskotem powrócić do wnętrza trąbki.
Pociągnięta przezeń ręka trębacza tkwiła teraz po łokieć w instrumencie.
„Nie mogę ruszyć nawet palcem! — lamentował trębacz. — Och,
Bartłomieju, cóż mam czynić?”.
„Nie wiem. Przykro mi, lecz muszę zostawić was tu, przyklejonego do
waszej trąbki. Skoro wy, mości trębaczu, ostrzec ludzi w królestwie nie
jesteście w mocy, muszę znaleźć kogoś, kto zrobić to może!”.
I zniknął Bartłomiej Kubuś z izby trębacza. Już zbiegał w dół po
schodach...
[34] ...wprost do komnaty kapitana gwardii. Kapitan właśnie czesał przed
lustrem koniuszki swoich przystojnych wąsików, nucąc przy tym swoją
ulubioną piosenkę.
„Mości kapitanie! Zróbcie coś!” — zawołał Bartłomiej.
„Zrobić coś? Po co? — uśmiechnął się kapitan. — Czy coś się stało?”.
„Mości kapitanie! Nie widzieliście tego okropnego zielonkawego fubleku?
Pada teraz z nieba kroplami wielkości piłek tenisowych!”.
„O! Ta rzecz — zaśmiał się kapitan. — A cóż to znowu tak okropnego w
niej, chłopcze? Wiesz co? Mnie zda się ona całkiem ładną i miłą”.
„Kapitanie! — nalegał Bartłomiej. — To naprawdę niebezbieczne!”.
„Bzdura! — prychnął kapitan. — Pacholę wciąż z ciebie. Usiłujesz
nastraszyć mnie? Nie wiesz, paziu, że kapitanowie gwardii nie lękają się
niczego? Pokażę ci, że rzecz ta jest nieszkodliwa. Skosztuję jej”.
[35] „Skosztujecie...? — Bartłomiej przełknął ślinę. — Och, nie!”.
Bartłomiej i fublek
•
37
Lecz nim zdołał go powstrzymać, kapitan wychylił się z okna i końcem
miecza zgarnął odrobinę fubleku.
„Nie! Kapitanie, NIE!”.
[36] Kapitan jednakże nie słuchał. I nim Bartłomiej wtaszczył go z
powrotem do komnaty, usta Kawalera Niejednego Orderu sklejone były
fublekiem na dobre. Rycerz usiłował coś powiedzieć, ale nie zdołał dobyć ni
słowa. Wszystko, co udało się wykrztusić dzielnemu kapitanowi Gwardii Jego
Królewskiej Mości, to niezliczona ilość klejących się, zielonkawych bąbelków.
[37] „Wybaczcie, że was opuszczam, kapitanie — powiedział Bartłomiej
— ale kapitan pełen baniek powietrza jest w tej sytuacji... do bani”. Paź
ułożył biedaka na podłodze komnaty i tam też go zostawił.
Śmignął Bartłomiej przez zygzakowate korytarze pałacu. „Dosiądę
królewskiego rumaka! W kraj ruszę! Samopas ostrzegę lud królestwa!”.
Pchnął drzwi wiodące do stajni królewskich.
[39] Jak wryty stanął Bartłomiej. Iść dalej nie sposób było. Wstrętny fublek
lał już jak z cebra zielonkawymi kroplami wielkości piłek futbolowych!
Za późno by kogokolwiek w królestwie ostrzegać! Pracujący w polu
przyklejali się do motyk i pługów. Kozy przyklejały się do kaczek, gęsi do
krów.
Zwały fubleku gromadziły się nie tylko
wokół pałacu, ale i na każdym dachu
królestwa. W tym stanie rzeczy niewiele
mógł Bartłomiej Kubuś zdziałać. Kręcąc
smutno głową, powrócił do pałacu.
[40] Już po chwili jednak, we wnętrzu
królewskiej rezydencji sprawy miały się
równie niedobrze!
Fublek zaczął nagle spadać na pałac ze
wściekłym rykiem. Lały się z nieba już całe
wiadra jego zielonkawej, lepkiej zupy
szparagowej, uderzając o ściany i
rozpryskując się na wszystkie strony!
Niemal jak na tonącym okręcie, coraz to
nowe fontanny fubleku wytryskiwały w
przeciekającym pałacu. Potoki jego wyrywały okna z zawiasów.
[41] Kapał z sufitów. Toczył się z kominków. Ciekł zewsząd... nawet z
dziurek od klucza!
Ze wszystkich sypialni pałacu dobiegało zawodzenie dworzan i dam
dworu.
„Wracajcie do łóżek! Chowajcie się pod pierzyny!” — nawoływał
Bartłomiej Kubuś w sieniach i korytarzach.
W niesamowitym rozgardiaszu, jaki zapanował w pałacu, nie zwracano
nań najmniejszej uwagi. Każdy biegał jak oszalały.
38
• Bajki Dr Seussa
[42] Królewski kucharz pobiegł do królewskiej kuchni. Bartłomiej
spostrzegł go tam uwięzionego jak w pułapce, bo przyklejony był do trzech
rondli, filiżanki i kota!
[43] Królewska praczka wybiegła na dwór ratować pościel. Tam zobaczył
ją Bartłomiej, przyklejoną do sznurów od bielizny pomiędzy dwiema
wełnianymi pończochami, a najlepszą z niedzielnych koszul króla!
[45] Ujrzał królewskich skrzypków. Przyklejeni byli do swoich królewskich
skrzypiec! Gdziekolwiek nie pobiegł, ktoś był przyklejony do czegoś!
[46] Poprzyklejanych były dziesiątki! Wszyscy jego znajomi i przyjaciele
grzęźli, miotając się bezradnie w lepkiej mazi.
[47] I wtedy, nieoczekiwanie, pośród całej tej wrzawy, Bartłomiej
przypomniał sobie: „Król!” Gdzie też był król? Zupełnie o nim zapomniał!
[48] Odnalazł go dopiero w sali tronowej.
Stary król Derwin, dumny i potężny władca Królestwa Didd, siedział
tam... drżący, roztrzęsiony, bezradny jak dziecko.
Królewska korona przyklejona była do królewskiej głowy. Królewskie
szarawary przykleiły się do tronu. Fublek kapał z królewskich brwi. Wlewał
się w królewskie uszy.
„Wezwij moich czarnoksiężników, Bartłomieju! — zakomenderował
król. — Niech rzucą jakieś magiczne zaklęcie! Niechże skończą z tym
fublekiem!”.
Bartłomiej wzruszył ramionami. „Ależ, wasza wysokość, wezwać ich nie
sposób. Pieczara w Górze-Hen-Zaczarowanej jest teraz zagrzebana głęboko
w fubleku”.
„Sam zatem wymyśleć muszę jakoweś magiczne słowo! —zajęczał król.
— Och, jakichż to zaklętych słów używali moi czarnoksiężnicy...? Hokus...
pokus... krok... po... kroku... To wszystko, co pamiętam. Na nic to! Fublek pada
coraz gęściej!”.
[50] Dłużej już Bartłomiej Kubuś milczeć nie mógł.
„I padać będzie — wykrzyknął — aż ten wspaniały pałac z marmuru nie
zawali się! Wymawianie niemądrych magicznych słów to strata czasu. Król
wnien wyrzec choć parę prostych słów!”.
„Proste słowa...? O co ci chodzi, chłopcze?”.
„Chodzi mi o to — odrzekł Bartłomiej — że wszystko to jest winą króla!
Wobec tego król powinien powiedzieć przynajmniej «przepraszam»“.
Nikt dotąd nie przemawiał do króla Derwina w ten sposób.
„Co! — zagrzmiał jego wysokość — JA... JA mam powiedzieć, że mi
przykro! Król nigdy nie przeprasza! A pomiędzy królami jam
najpotężniejszy!”.
[51] Bartłomiej spojrzał władcy wprost w oczy.
Bartłomiej i fublek
•
39
„Być może i prawda to — powiedział — ale teraz król siedzi po szyję w
fubleku. A wraz z nim i wszyscy w całym królestwie. Jeśli zatem król nie
potrafi powiedzieć przepraszam, to co za król jest z króla?!”.
Odwrócił się Bartłomiej Kubuś na pięcie i ruszył ku wyjściu.
W tejże to chwili posłyszał głośne, głębokie pochlipywanie. Stary król
łkał! „Wróć, Bartłomieju Kubusiu! Rację masz! To moja wina! I... I
przepraszam. Och, Bartłomieju, jest mi strasznie, strasznie przykro!”.
W tym momencie stało się coś niezwykłego...
[52] Może coś magicznego było w prostym słowie „przepraszam”.
Może coś magicznego było w prostych słowach „to wszystko moja wina”.
Może, a może nie. Dość, że powiadają, iż w tej samej chwili, kiedy król
skończył mówić, pośród fublecznej nawałnicy wyjrzało słońce. Powiadają, że
ogromne krople fubleku zaczęły robić się coraz to mniejsze, mniejsze i
mniejsze.
Powiadają, że fublek, jaki przykleił się do wszystkich ludzi i zwierząt
całego królestwa Didd, po prostu niezauważenie roztopił się.
[53] Powiadają nareszcie, że wówczas Bartłomiej pociągnął starego króla
za rękaw...
[54] ...i poprowadził go w górę po
schodach Wysokiej Wieży Dzwonnej. Tam
w królewskie ręce jego wysokości włożył
sznur dzwonu. Sam panujący władca bił w
Wielki Dzwon Świąteczny.
Ogłosił król wonczas nowe święto
narodowe... święto na cześć czterech
doskonałych rzeczy pochodzących z nieba.
Tak to król ostatecznie zrozumiał, że
cztery staroświeckie rzeczy... deszcz, słońce,
mgła i śnieg... były wystarczająco dobre dla wszystkich królów na całym
świecie, a już najbardziej dla niego samego, starego króla Derwina w
królestwie Didd.
Kalifornia, marzec 2006
40
• Bajki Dr Seussa
Snicze
ZE ZBIORKU „SNICZE I INNE OPOWIADANIA”
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
O
tóż, snicze gwiazdkowane
Miały brzuszki w gwiazdki,
A snicze zwyczajne —
Jedynie namiazdki*.
Te nieduże gwiazdki tak maleńkie były,
Że byłbyś pomyślał, iż nic nie znaczyły.
Lecz te gwiazdkowane wciąż się przechwalały,
Że na plaży równych wręcz sobie nie miały.
Zadzierały dzioby w górę, wbite były w dumę:
„My się nie mieszamy z bezgwiazdkowym tłumem!”.
Kiedy więc spotkały bez gwiazdki krewniaka,
«Cześć!» mu nie mówiły. Strugały ważniaka.
Czy z gwiazdeczką dzieci, kiedy grały w piłkę,
Dały tym bez zagrać...? Nie! Nawet przez chwilkę.
Grać jedynie mogły te, co miały gwiazdki.
Dzieci bez zaś miały jedynie namiazdki.
Kiedy snicze z gwiazdką smażyły kiełbasę
Czy z patyka jadły ptasie mleczko czasem,
Żaden snicz bez gwiazdki zbliżyć się nie ważył.
Nikt go nie zapraszał. Zostawał na plaży.
Snicz z gwiazdką na brzuchu z tym bez się nie bratał.
Tak snicze bez gwiazdek cierpiały przez lata.
Aż razu PEWNEGO... gdy zwyczajne snicze
Jak zwykle niezwykle martwiły się niczym
Innym jak brzuszkami swoimi bez gwiazdek...
Ktoś obcy nadjechał przedziwnym pojazdem.
„Sylwester Małpolski, mili przyjaciele. —
Zagadnął, żwawy tak w słowie, jako w dziele. —
*
Uwaga edytorska: pisownia jak w tekście.
42
• Bajki Dr Seussa
Znam wasze kłopoty i dobrze rozumiem,
Więc pomóc wam śpieszę. Zaradzić im umiem.
Za mą pracę rączą ręczę swoim słowem,
Specjalnością moją są kłopoty bowiem.
By dzieła dokonać, mam wszystko, co trzeba.
Za mą pracę ciężką nisko sobie śpiewam.
Okazję takowę nie często się miewa!”.
Już bez dalszej zwłoki, w niespełna godzinę
Złożył z różnych części niezwykłą machinę.
Wówczas spytał: „Gwiazdkę chcecie, przyjaciele...?
Po trzy złote jedna sztuka. To niewiele!”.
„Zapłata jest z góry. Potem do machiny!”.
Bez zastanowienia nawet odrobiny
Wlazły wszystkie snicze. Machina ruszyła
W podrygach. A chociaż rzęziła i wyła,
Rzecz zdumiewająca, u wylotu gwiazdki
Miały snicze zamiast dawniejszej namiazdki!
Snicze gwiazdkowane na bajki początku
Posłyszały zaraz: „Wreszcie jest w porządku.
Skończyły się czasy wyższej sniczej klasy!
Odtąd będziem razem smażyli kiełbasy.
„O rety! — jęknęły wcześniej gwiazdkowane. —
Myśmy pośród sniczy Gatunkiem Wybranym.
Rozpoznać nie sposób — taki sprawy obrót —
Który snicz jest który, czy może na odwrót!”.
Zaraz okiem mrugnął żwawiutki Sylwester:
„Proste rozwiązanie. Wszak Małpolski jestem.
Kto jest kto, nie wiecie? Mam machinę przecie.
Lepszego sposobu w świecie nie znajdziecie.
Na plaży nie będzie równych wam znów sniczy
Za dziesięć od dziobu jednostek płatniczych”.
„Gwiazdeczki na brzuchu niemodne są krzynę.
Musicie przejść zatem przez inną machinę
Mojego pomysłu. Usunie wam gwiazdki.
Zamiast nich będziecie mieć tylko namiazdki”.
I ta cud-machina
Gwiazdki im zmazała.
Znów część sniczy miała, a część gwiazd nie miała.
Snicze
•
43
Te bez gwiazdek znowu nosiły się dumnie,
Przez zadarte dzioby obwieszczając szumnie:
„Kto jest kto, my wiemy. Wniosek zasadniczy:
Te snicze, co są bez — najlepsze ze sniczy”.
Nieprzyjemnie było teraz nosić gwiazdy.
Stąd wśród sniczy z gwiazdą zły zrobił się każdy.
A wówczas, rzecz jasna, te snicze Sylwester
Zaprosił w machinę typowym swym gestem.
Od TEGO momentu, jak nietrudno zgadnąć,
Sprawy uciąć się nie dało miarą żadną.
Wśród plaży jazgotu, pan spec od kłopotów
Usuługi swe świadczył z opłatą bez zwrotu.
Wsiadały snicze przez
Okrągły dzień cały
Albo wysiadały —
Z gwiazdkami albo bez!
W kółko przechodziły pędem przez machiny,
Nie pomne na skutki ani też przyczyny.
Płaciły za gwiazdkę i za tejże zdjęcie.
Aż na koniec żaden snicz nie miał pojęcia,
Czy ten snicz był z gwiazdką... czy też był bez gwiazdki...
Na początku... w środku... w końcu tej powiastki.
A gdy im pieniędzy
Zaczęło brakować,
Pan spec od kłopotów
— Do nowych już gotów —
Manatki spakował.
Rad z wysokiej gaży,
Odjeżdżał z tej plaży
Z uśmiechem na twarzy:
„Sylwestrze, forsę licz!
Ma gwiazdkę... nie ma nic...
Jednako głupi snicz!
Mylił się Małpolski. Jest mi donieść miło,
Że jego knowania snicze otrzeźwiło.
Zrozumiały wtedy, że snicze od sniczy
Ni lepsze, ni gorsze — nie różnią się niczym.
Tego dnia puściły w niepamięć te gwiazdki,
Przyczynę podziałów bez sensu namiastki.
44
Kalifornia, marzec 2006
• Bajki Dr Seussa
Dwóch zaksów
ZE ZBIORKU „SNICZE I INNE OPOWIADANIA”
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
P
ewnego dnia,
Z prędkością maks,
Po prerii Praks
Szedł ku północy zaks
I na południe zaks.
Szli kursem tym samym prosto jak strzelił aż...
Się zderzyli. I tak stanęli.
Pierś w pierś i twarzą w twarz.
Zaks na północ prący ozwał się ze swadą:
„Ścieżkę mą blokujesz, stajesz się zawadą.
Jestem zaks. Na północ więc szedł zawsze będę;
Na północ śpieszno mi. Precz z drogi! Słyszysz? Pędem!”.
„Kto komu zawadza? — warknął tu zaks drugi. —
TY ustąp mi szlaku! Nie bądźmy pleciugi.
Ku południu tylko wiodą moje ślady.
Daj ty mi pierwszeństwo, a nie będzie zwady”.
Wówczas zaks północny z dumą pierś wyprężył.
„Ja z drogi nie zbaczam. Ze mną nie zwyciężysz —
Rzekł zdecydowanie. — Udowodnię tobie.
Nie gadam tak sobie. Jak mówię, tak zrobię!”.
„Ja pokażę TOBIE — południowiec wrzasnął —
Że się stąd nie ruszę! Mam zasadę własną,
Którą mi wpojono w Południowej Szkole.
Nie ustępuj! (Miast ustąpić stać tu wolę.)
Na moment nie zbaczaj na wschód ani zachód.
Źle na tym nie wyjdziesz. (Nie ma strachu, brachu.)
Kierunku nie zmieniaj! — Moja to maksyma.
Choćby świat się walił, będę się jej trzymał!”
Cóż...
Świat się nie zawalił, ale się rozrastał.
Autostradą połączono prerii miasta.
46
• Bajki Dr Seussa
Mimo to zaks żaden nie ustąpił z drogi.
Pozostali w miejscu, zaks zaksowi wrogi.
Kalifornia, marzec 2006
Zbyt wielu
Dawidów
ZE ZBIORKU „SNICZE I INNE OPOWIADANIA”
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
C
zy już wam mówiłem, że pani Rawik
Nazwała dwudziestu trzech synów Dawid?
No cóż, tak, nazwała. Nikt bowiem nie rzekł: „Stop,
Stop! Pani Rawik, ciekawi mnie, co — gdy «HopHop, Dawidku!» zawoła pani — się stanie.
Ilu synków zjawi się na zawołanie?”.
Każdy wam powie: „Kłopoty Rawikowie
Mają, co się zowie — matka i synowie
Dawidowie. Więc żałuje pani Rawik,
Że nie nazwała jednego z nich Ogn Pavi,
Drugiego Hus Fus, trzeciego zaś Jaś Jakdwóch.
Czwartego Ki Szot, piątego Don von Czuj-Duch.
Szóstego Szadrak. Siódmego znów Kij van Rij.
Ósmego Szachmach. Innego Pion á le Czyj,
Tego Tuptup Butt. Kolejnego McPolny.
Jeszcze innego Swawolny Jacques Szkolny.
Tego zaś Leo Theo. Czternastego... Ńkoda Słów
Bo Buffallo Bill. Innego Biffallo Buff.
Jednego Egon; tego Jagogo Rodrygo.
Tego Epi Gon; innego Zygę Strzygą.
Dwudziestego pierwszego de Toulouse-Piotrek.
Kolejnego zaś N’eaz-takim Y’est-lotrem.
Ostatniego najzwyczajniej w świecie — Józi... No,
Wszak nie nazwała. A teraz już za późno.
Kalifornia, maj 2006
Gdybym był
dyrektorem zoo
NAPISAŁ DOKTOR SEUSS*
PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF S. KLIMASZEWSKI
© 2006 Wszelkie prawa zastrzeżone.
„C
ałkiem niezłe to zoo —
Rzekł mały Jaś oto —
O, i jak dumny, o,
Jest dyrektor ZOO sp. z o.o!”.
[60]
„Lecz gdybym ja był zoo
Tu dyrektorem, to
Pozmieniałbym — a co?! —
Rzeczy chyba ze sto…”
[61]
Lwy oraz tygrysy — powiedzmy tu śmiało —
Wraz z zoo resztą całą, to trochę za mało.
We wszystkich zoo przecież znajdziesz coś takiego.
To już przestarzałe. Chcę czegoś nowego!
[62]
Otworzyłbym klatki, zdjął zamki z ogrodzeń,
Puściłbym zwierzęta i fantazji wodze,
Ażeby ciekawiej — o to w końcu chodzi —
W zoologicznym tym stało się ogrodzie.
[64]
Jakąż to atrakcją czteronożne lwisko?
Lew, co ma nóg dziesięć, to ci widowisko!
Pięć nóg lewych oraz pięć nóg prawych.
Mówiliby ludzie: „To widok ciekawy!
Ten nowy dyrektor, Jaś, ten to ma ci głowę.
Lew klawy — nóg lewych co prawych! Nie powiem...!”.
[66]
W moim zoo będzie śmiało się wesoło,
Oczy wytrzeszczało i drapało w czoło
Na widok niezwykłych okazów w około.
W moim zoo będzie fantastyczna kura,
50
• Bajki Dr Seussa
Której gniazdo ma na głowie kura, która
Jest na głowie INNEJ kury, kur zwyczajem
Fantastycznych. Bo te kury się na wzajem
Tak wspierają: gniazd wynajem dla kur z jajem!
[68]
To tylko początek, bo oto, co potem:
W dyrektorskiej czapce, z głośnym stóp tupotem
Szedł będę do zoo wraz ze słoniokotem.
[69]
Przystawali będą gapie aż powstanie szum
Z zaskoczenia połykanych niedożutych gum.
Pytać będą: „Skąd się bierze takie zwierzę?
W tym ogrodzie wygląd zwierząt niesłychanie
Dziwny zda się. Gdzie też Jaś poluje na nie?”.
70]
A oto, co zrobię —
Pomyślał Jaś sobie.
Jeśli okaz złapać chcesz całkiem niezwykły,
W miejscach wszystkim znanych szanse raczej nikłe.
Często zmoknąć, zmarznąć trzeba wiele razy
Tam, gdzie nikt nie dotarł. Tam — rzadkie okazy.
Weź Północny Biegun... Myślę o wyjeździe
W moim na biegunach łowieckim pojeździe.
Złowić tam zamierzam co-też-ty-wiesz zwierza
Gdybym był dyrektorem zoo
•
51
Rodzinę w całości! Tak się zoo poszerza!
[72]
Zapoluję w Górach Zomba-my-wy-one,
Z miejscowymi. Ich to oczy przekrzywione
Najlepiej potrafią wypatrzeć busztardę,
Ptaka, który jada wyłącznie musztardę,
Oraz bardzo rzadkie zwierzę ego-emu.
Nie wiadomo czemu, temu trzeba kremu
Do zjadanych przezeń, ot, wszystkich liter jot.
[74]
Wszędzie, gdzie nikt inny dotrzeć nie potrafi —
Na lądzie czy wodzie — na dziwy natrafisz.
Takich miejsc nie znajdziesz w książkach geografii.
[75]
Po krajach ich szukam, co nie ma na mapie.
W takich jak te krajach rzadkości się łapie.
Przykładem państwo Motta-fa-Potta-fa-Pell,
Łowieckich mych wypraw kolejny wkrótce cel.
[76]
Z rodziną powrócę jojajołtów, które
Krów mają kopyta, a wiewórki skórę,
Siadają jak pieski, lecz głos kozła mają,
Tyle że najwyższych nut nie zaśpiewają.
[79]
Następnie się udam nad Przepaść Gottharda,
By złapać rodzinę lunksików do wiadra.
Wnet ludzie powiedzą: „Doprawdy zuch z niego.
To Nowe Zoo Jasia rośnie na całego.
Łapie ci on bestie dzikie lub łagodne,
Małe czy też duże łowi niezawodnie,
Okazy wciąż nowe i niewiarygodne”.
52
• Bajki Dr Seussa
[80]
Pochwycę jelonka o oczach anielich,
Do którego żaden myśliwy nie strzeli.
Jest miły tak bardzo, że mógłby przy tobie
Spać w łóżku, gdyby nie te różki na głowie.
[83]
A jeśli już mowa o rogach, co słyną,
Powrócę z mych wypraw z jeleni rodziną:
Z ojcem, matką, bratem i siostrami dwiema,
Których posplatanym rogom końca nie ma,
Bo z bliskiego rogiem róg złączony trwale.
Nie pojmują tego i jelenie wcale,
Choć już sprawę roztrząsały wielokrotnie:
Czy róg jej, czy jego, czy może odwrotnie?
[84]
Wkrótce zoo powiększę o muligatona;
Już zagroda czeka jemu przeznaczona.
Rączostope jest to zwierze z Zynd, z pustyni,
Które w cwale stale wiatr wokoło czyni.
Dzielni tylko dosiadają go szejkowie,
Lecz gdzie pędzą żaden z szejków wam nie powie.
Eksponatem świetnym muligaton z szejkiem,
Więc sprowadzę obu mimo przeszkód wszelkich.
[86]
W południowo-wschodniej
Północnej Dakocie,
W jej części zachodniej,
Żyje tycie kocię.
Gdybym był dyrektorem zoo
•
53
Wielka jest Dakota.
Stąd i nazwa kota: jota.
Jeszcze mniejsze zwierzę
Jaś do zoo przywiezie:
Na północnym wschodzie,
W Południowej Karolinie,
Żyje na swobodzie.
Karolina z niego słynie.
Kiedy je zobaczą, krzykną: „Na Jowisza!
Czy kto kiedy o zoo lepszym słyszał?!”.
[88]
Choć zwykle przyjazne bywają zwierzęta,
Niektórych gołymi rękoma nie spętasz.
Dla tych stworzeń, co są groźne odrobinę,
Skonstruuję ŁM (Łowiecką Maszynę).
Choć to drogie przedsięwzięcie, nie ma kwestii:
Bez ŁM zostanie zoo bez groźnych bestii.
[90]
Złapię potrzabąszcza — co za zoo bez chrząszcza?
Chrząszcz ten wciąż chce rozpleść nóg swych gęste gąszcza.
[91]
Potem także złowię choć parkę czugoli.
Te celnie strzelają do siebie z fasoli.
[92]
U brzegów Afryki leży wyspa Jerka.
Z niej rozczochranego sprowadzę tu berka.
Jest berek rodzajem natury wybryku,
Kanarek to bowiem o takim przełyku,
Że dziobnąwszy ziarnko dnia pierwszego kwietnia,
Przełykać je kończy, gdy pora już letnia.
54
• Bajki Dr Seussa
[94]
Chwycę też robaczka,
Co zadziwić może.
Używa wiatraczka
Do lotów nad zbożem.
I z tej to przyczyny
Od morza aż do Tatr
Śmiga w dwie godziny,
Bzyczący pędziwiatr.
Jest to, oczywista,
Robak-rekordzista.
[95]
A gdy złapię jego,
Z wprawą zawodowca
Zdobędę dzikiego
Kółkorzyżykowca.
Ma we wzory skórę,
Zagadka to której
Wciąż nierozwiązana
Przez żadnego cwana
Ani naukowca.
Gdybym był dyrektorem zoo
•
55
[96]
Sprowadzę guseta, gerkina i gicza,
A także gasketa z Nantasketu dziczy.
[97]
Ośmiu perskich książąt będzie uczestniczyć,
Ich imiona? — Nazbyt wielki dla mnie wyczyn.
[98]
W grocie pod Kartumem żyje zwierz. Zwie się nacz.
Rzadki tak, że pewnie spytasz wnet: „A co zacz?”.
Od lat wielu siedzi w grocie nadąsany.
Nie wyściubił dotąd nosa ze swej jamy.
Lecz wywabię nacza wystawnym obiadem.
W tym celu kuchennym pojazdem przyjadę.
[99]
Kucharze upichcą obiad jak w Wersalu:
Trzy mięsne krokiety zrobione z krochmalu
Z dodatkiem kiszonych skorupek orzecha.
Wolno piecz aż nasz nacz zacznie się uśmiechać.
Obiad jak ten, karkołomną sprawą bywa,
Lecz tak to Zoo Jasia zwierzęta zdobywa.
[100]
Hen w dalekich Górach Tobsk płynie rzeka Nobsk.
Z Nobskiej to Doliny wnet przybędzie zoo obsk,
Gatunek rodzaju tobsko-nobski-a-bobsk.
Je rabarbar, przemierzając ziemski globsk,
Nim w Dolinę wraca. Wówczas ktoś zawoła:
56
• Bajki Dr Seussa
„Ach, Zoo Jasia rzeczą jest wspaniałą zgoła!
Równych sobie łowców Jaś nie ma po prostu.
Rośnie zoo, nie ma co. Nie ma końca wzrostu!”.
[102]
Wśród ptaków wyjątkiem rosyjski paluskij.
Czerwonskij ma głowskij, a niebieskij brzuskij.
Tego też sprowadzę do zuskij jasiuskij.
[103]
Aż dech miastu zaprze: „Ten Jaś nie śpi wcale,
Zwożąc ze swych wypraw ciekawostki stale.
Nikt nie zgadnie CO ten chłopak zwiezie tu”.
Żeby to potwierdzić, pożegluję do Ka-Tru,
Tam,
Gdzie
Są:
ITKUCZ,
PRIP
i PRU,
NERKEL,
NERD
oraz JAK-TAM-MU.
[107]
Zapoluję w dżungli Hippo-noo-Hungus,
Gdzie stadami żyje bippo-noo-bungus!
Bippo-noo-bungus z Hippo-noo-Hungus.
Są ciekawsze od tych w Dippo-noo-Hungus,
I sprytniejsze niż te w Nippo-noo-Nungus.
Stąd właśnie poluję w Hippo-noo-Hungus,
A nie ani w Nungus, ani w dżungli Dungus.
Widząc zaś gromadkę bippów, rzekną ludzie:
„W tym Nowym Zoo Jasia człowiek się nie nudzi!
Musi być dyrektor strudzon niesłychanie!
Jakże myślisz, kiedy wypraw zaprzestanie?”.
Gdybym był dyrektorem zoo
•
57
[108]
Przestać…?
No cóż, powinienem.
Jedną tylko chwillę...
Chwycę jeszcze gizza-ma-wizza-ma-dillę
Z wyspy Gwarek — największego coś, co fruwa.
Żywi się sosnami, korę zaś wypluwa.
Kiedy toto będzie w zoo, to o rany Julek!,
Cały świat zawoła: „Ten Jaś, niech go kule...
Od arki Noego zoo lepsze w ogóle!
Menażeria Jasia pierwsza w świecie całym
Jaś zaś jest największym pośród Jasiów małych!”.
[111]
Wszyscy krzykną: „NO, NO!
Bomba! Nie ma sprawy!
Zoo najklawsze z klawych!
Ileż warte ono?!
[112]
Tak...
Gdybym ja był zoo
Tu dyrektorem, to...
Hm, odrobinę w nim
Rzeczy zmieniłbym.
Kalifornia, kwiecień 2006
Bajki Dr Seussa
Original text and illustrations by Dr. Seuss.
TM & © renewed 1985 by Dr. Seuss Enterprises, L.P.
Notatki

Podobne dokumenty