„Na krawędzi oddechu”, autor: Mateusz Bielski z Białegostoku

Transkrypt

„Na krawędzi oddechu”, autor: Mateusz Bielski z Białegostoku
NA KRAWĘDZI ODDECHU
Słońce wpadało do pokoju przez piaskowe rolety, delikatnie nagrzewając jej ciało.
Promienie prześlizgiwały się po gładkiej, czekoladowej skórze ramion, pieszcząc kształtne łydki i
uda, które właśnie wysunęły się spod białej pościeli. Przesunęła kolanem po rozświetlonym
materiale, a kręgosłup wygięła w łuk, przeciągając się i mrucząc z uśmiechem jak duży kociak.
Mężczyzna stojący obok łóżka zatrzymał się w połowie nakładania koszuli i spodni.
Zapatrzony w kobietę, przełknął ślinę i głęboko nabrał powietrza. Nazywał się Henry Galvano.
Miał czterdzieści siedem lat, posadę prawnika (która pozwalała na utrzymanie siebie, mieszkania,
żony i częściowo jej kochanka), audi A4 (z komputerem pokładowym i systemem kontroli trakcji),
maleńkie konto w Szwajcarii (na własny użytek), kolekcję znaczków (w tym limitowaną edycję z
mistrzostw świata w baseballu, Cuba ’52), stały nieżyt żołądka i sto piętnaście minut spóźnienia do
pracy. Nie miał dzieci (argumentacja żony), psa (argumentacja sąsiadów), dolnej szóstki
(argumentacja dentysty), trzech pozycji z serii Cuba ’73, pojęcia, co robić, oraz szczęścia.
Kobieta podparła się na ramieniu i przekrzywiła głowę. Chwilę potem usiadła tyłem do
okna. Henry stał wpatrzony w jej zgrabną sylwetkę otoczoną refleksami światła, pełne piersi i
burzę ciemnych włosów, z których kilka kosmyków niesfornie opadało jej na twarz.
– Co robisz? – zapytała po chwili, głosem, który przypominał trochę herbatę z imbirem.
Henry zająknął się raz, potem drugi, potem zdecydował się założyć spodnie.
– Nie chcesz chyba wyjść? – siedziała nieruchomo, z uśmiechem lekko odsłaniającym białe
zęby. – Tylko nie kłam.
– Ja… em, tylko na chwilę – wychrypiał, zauważając nagle, jak duszno jest w pokoju.
Drżącą
ręką
rozluźnił
dopięty
krawat
i
mankietem
otarł
strużkę
potu
z
czoła.
– Henry – jej ton przybrał matczyne brzmienie – tam nic na ciebie nie czeka. Nic.
– Ja, ja za chwilę… Za chwilkę wrócę. Jeszcze, jeszcze dzisiaj. Tak. – wyjąkał.
Skrzywiła się, zamykając oczy. Skłamał. Usłyszała stuknięcie krzesła, z którego porwał
neseser, i trzaśnięcie drzwi hotelowego pokoju. Zwiesiła głowę i westchnęła. Chwilę później
podeszła do okna i odchyliła rolety. Mimowolnie się cofnęła. Nie lubiła wysokości, ale zeszłego
wieczoru jedynym wolnym apartamentem był właśnie ten, na ósmym piętrze. Zmusiła się, żeby
wyjrzeć. Dostrzegła sylwetkę Galvano, który w niedopiętym płaszczu przebiegał przez ruchliwą
ulicę. Nagle zatrzymał się i zgiął w pół tuż przed autobusem, który nie hamował dostatecznie
szybko. W ostatniej chwili mężczyzna zdołał odskoczyć. Brew kobiety obserwującej go z góry
uniosła się. Henry, nadal pochylony, z ręką gdzieś przy klatce piersiowej, chwiejnym krokiem
wszedł na chodnik. Przeszedł jeszcze parę metrów w stronę pobliskiej budowy, zatoczył się i
potknął, znikając w wykopanym rowie. Wokół zaczynali się zbierać ludzie. Mężczyzna nie żył.
Mimowolnie rozchyliła usta a jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Jęknęła z rozkoszy i
zrobiwszy parę kroków, opadła na łóżko. Zmrużonymi oczyma wpatrywała się w sufit. Plama,
tandetny żyrandol. Słońce błądziło po delikatnej skórze koloru mlecznej czekolady. Zasnęła.
Spadała. Jak za każdym razem. Bardzo powoli i świadomie. Wszechświat wokół był
brudnobiały, wyraźniej widziała tylko kilka wspomnień i to, co mijała w swoim locie.
Obserwowała zbocza urwiska, karłowate rośliny porastające kamienne ściany. Widziała
gniazdo, gdzie matka karmiła pisklę, widziała jaskinię pełną pająków, widziała małe,
odkruszające się kamienie i stada mrówek. Mijała to wszystko, spadając i znała na pamięć
każdy szczegół. Śniła o tym wciąż, przez tyle, tyle lat, codziennie odkrywając odrobinę więcej
i zapominając jego twarz. Młodą, zwycięską, uśmiechniętą twarz mordercy. I wciąż spadała.
Podświadomie jednak wiedziała, że coś się zmienia – była coraz bliżej. Czasem prześwitywały
jej odległe wspomnienia z D’mt – Abisynii. Słoneczne ogrody Yehy. Widziała rozmawiających
ludzi, biegnące dzieci. Spotkania przy posiłkach i paleniskach. Paleniska. Dym.
Obudził ją dym. Drgnęła i zaraz przeklęła się za ten ruch. Pokój hotelowy wypełniony
był papierosowym dymem. Miała gościa. Leżała nieruchomo z nadzieją, iż niczego nie
dostrzegł, a ona ma jeszcze czas na analizę sytuacji.
– Obudziłaś się – stwierdził męski głos, pozbawiając ją złudzeń – To dobrze.
Przekręciła się na łóżku w wystudiowany sposób. Usiadła zasłaniając się kołdrą, tak,
by nadal było widać skrawki jej ciała. Nie była zdenerwowana, miała więcej niż przewagę,
choć intruz pewnie nie był tego świadom. Spojrzała na mężczyznę siedzącego w fotelu
naprzeciwko jej posłania. Trzydziestoparolatek, szary płaszcz, popielate włosy, twarz
mogłaby być przystojna, gdyby nie nienaturalna bladość i głębokie cienie pod oczami. Prawie
białymi palcami dogaszał właśnie papierosa. Nie wyglądał na uzbrojonego.
Zerknęła w stronę okna. Zdała sobie sprawę, że spała kilka dobrych godzin, bo na
zewnątrz panowało już popołudnie. Odwróciła się ponownie do obserwującego ją mężczyzny.
Było w nim coś niepokojąco znajomego, czego nie była w stanie uchwycić.
– A zatem? Kim pan jest, w jakim celu mnie pan nachodzi i jaki jest według pana
dobry powód, dla którego nie miałabym zacząć krzyczeć?
Mężczyzna milczał chwilę, nie odrywając od niej wzroku, po czym odpowiedział,
powoli, jakby starannie dobierając słowa.
– Witam. Wystarczającym powodem jest wytłumienie tego pokoju, dzięki któremu
pozostali goście mogli spać spokojnie, nienarażeni na odgłosy twoich nocnych przeżyć. A co
do bardziej intrygujących pytań – jestem Kronikarzem i wreszcie cię spotykam… Dusicielko.
Kobieta obserwowała go uważnie. Ostatnia odpowiedź zmieniała zupełnie wszystko.
Myślała gorączkowo, ale kiedy się odezwała, jej głos był chłodny.
– Kronikarz? Myślałam, że Szepczący zniknęli po drugiej wyprawie krucyfiksu?
– Znasz więc i część naszej historii – skinął głową z uznaniem.
– O, tak – uśmiechnęła się. – Jednego z was nawet spotkałam.
Smród krwi i piachu wgryzał się jej w nozdrza. Bolała ją stopa, prawdopodobnie
skręcona w kostce, gdy próbowała przedrzeć się przez zdziczały, rozszalały tłum. Teraz,
prawie bezwolnie, sunęła wraz z nim w ciemnościach, byle nie dać się zadeptać, byle jak
najdalej od umocnień. Rozejrzała się. Antiochia, którą znała z codziennych przechadzek,
ogrodów, targów i śmiechu dzieci, nie istniała. Antiochia zamieniła się w rzeźnię. Widziała,
jak płonie Brama Dwóch Sióstr, przez którą weszli najeźdźcy. Widziała, jak ludzie skaczą z
murów, próbując w desperacji przedostać się na drugą stronę. Później dowiedziała się, że na
skaczących czekały tylko ostrza włóczni. Ogłuchła od krzyku, przebiegła po czymś miękkim,
ale powstrzymała się od patrzenia pod nogi. Widziała, jak w jednej z bocznych uliczek kilku
chrześcijańskich żołdaków gwałci jakąś młodą dziewczynę, za nic mając jej nieczystość.
Odwróciła głowę, by zobaczyć, jak tłum wpada na oddział atakujących. Głowę mężczyzny
obok niej przebiła włócznia. Jego krew zmieszała się na jej twarzy z piachem, potem i łzami.
Upadła, ale zdołała podczołgać się pod przewrócony stragan, kiedy ktoś kopnął ją w twarz,
nim na dobre zdołała się ukryć. Zakopała się w fałdy materiału i zemdlała.
Szarpnięto ją za ramię i siłą postawiono na nogi. Krzyczeli coś, ale nie była to łacina
ani greka – nie rozumiała ani słowa. Próbowała otworzyć oczy, ale zdołała unieść tylko jedną
powiekę. Świeciło słońce, dwóch żołnierzy wrzeszczało na nią, szarpiąc boleśnie. Nagle
usłyszała znajomy głos, który wdał się w kłótnię z tamtymi. Odwróciła głowę, widząc Firuza.
Mężczyzna wziął ją pod ramię i odprowadził w cień bocznej uliczki, poza ich spojrzenia.
– Ciemnooka, cud widzieć cię przy życiu. Myślałem, że cały harem został wybity. To
szczęście, że mnie znalazłaś. Zostaniesz ze mną. Pomogę. Będziesz moja, będziesz bezpieczna.
– Firuz – wyszeptała. Słowa sprawiały jej ból. – Ty… A więc jednak…
– Milcz – zacisnął zęby. – Ja tylko pomogłem zwycięzcom. Teraz trzymaj się mnie.
– Firuz – jej myśli płynęły szybko, pełne chęci zemsty. – Uwolnisz mnie, prawda?
– Tak, ciemnooka – chciwie błądził dłonią po jej piersiach. – Oczywiście.
Wiedziała, że kłamie. Uśmiechnęła się. Chciał jeszcze coś powiedzieć, nabrał
powietrza w usta i zakrztusił się piaskiem, którego pełno było w powietrzu. Zaczął charczeć i
kaszleć, zgiął się w pół i po ścianie osunął się na ziemię. Przeszedł ją dreszcz, ale opanowała
się i kuśtykając, zaczęła uciekać w przeciwną stronę uliczki. Usłyszała za sobą podniesione
głosy żołnierzy, którzy znaleźli trupa zdrajcy. Znała to miasto, wiedziała, którędy biec i gdzie
się schować, ale skręcona kostka zmniejszyła jej szanse. Dopędzili ją tuż przed skrzyżowaniem
uliczek, gdzie mogłaby zniknąć. Znów coś wrzeszczeli. Jeden wyciągnął miecz, jednak drugi
powstrzymał go, rozejrzał się i zbliżył do kobiety. Chwilę gmerał przy jej szacie, po czym po
prostu ją rozerwał. Krzyknęła. W tym momencie do uliczki wszedł postawny mężczyzna o
ponurej, zaciętej twarzy i włosach koloru płomienia. Warknął na żołnierzy, a ci odszczeknęli
mu coś w odpowiedzi. Wtedy postąpił o krok, wymawiając dwa słowa, które brzmiały bardziej
jak pomruk niedźwiedzia niż ludzki dialekt. Żołnierze cofnęli się, a on pomógł jej wstać.
Zapytał o coś, ale zreflektował się po chwili i przeszedł na turecki.
– Jak masz na imię?
– Suffica – odparła cicho po chwili namysłu.
– Dobrze, Suffico. Mnie zwą Bras. Chodź ze mną.
– Tak, spotkałam jednego z was. Uratował mi życie i opiekował się mną – wyszeptała,
otrząsnąwszy się ze wspomnień. Po czym patrząc wprost na Kronikarza, dodała: – Dopóki nie
dowiedział się, kim jestem, i nie przebił mnie mieczem. Niemniej był wspaniałym
człowiekiem. Przybył do Antiochii tylko po jakąś włócznię, a uratował życie mnie i ostatnim
krzyżowcom jednym szalonym planem. To chyba najbardziej imponowało mi w
Szepczących. Byli tylko ludźmi, a mimo to robili, co mogli, korzystając tylko z własnego
rozumu. Niestety, głównie, aby tępić mi podobnych.
Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie.
– Nie masz sobie podobnych. Zresztą to i tak już nie działa w ten sposób. Od czasu
ścigania Wij i przepędzania Bubaków po wszelkich wioskach trochę się zmieniło.
– Naprawdę tak myślisz?
– Naprawdę – przytaknął lekko. – Szepczący zajmują się teraz głównie obserwacją,
klasyfikacją, nadzorem, a czasem nawet ochroną twojego, jak to określiłaś, rodzaju. W bardzo
niewielu przypadkach jesteśmy zmuszeni do rozwiązań siłowych.
– Pytałam o to, czy nie mam sobie podobnych – powiedziała, mrużąc oczy.
Zapadło milczenie. Szepczący mimowolnie głębiej nabrał powietrza. Czekali.
– Nieważne – westchnęła po chwili. – Nie przedstawiłeś mi się jeszcze.
– Możesz mnie nazywać Oidipousem – odparł, odetchnąwszy cicho.
Przyjrzała mu się uważnie. Odezwała się, powoli cedząc słowa.
– Czyli jednak zamierzasz mnie zabić.
Skinął głową.
– Zostałam uznana za wystarczająco niebezpieczną?
Ponownie przytaknął, odpowiadając po chwili: – Czynne działanie destrukcyjne
przeciwko rodzajowi ludzkiemu…
– Za to można by skazać jedną drugą tego rodzaju, od ręki – weszła mu w słowo.
– …oraz spłodzenie potomstwa, co przez ich działania podchodzi pod punkt pierwszy.
Jednym susem pokonała dzielącą ich odległość. Stała przed nim naga, spięta, dzika i
wściekła. Miała nienaturalnie wydłużone paznokcie i kły, spod których małymi strużkami
sączyła się krew.
– Co zrobiliście moim dzieciom? – wysyczała.
Kronikarz widział dokładnie, jak mocno zwęziły się jej źrenice. Wolał nie przyznawać
tego przed samym sobą, ale odrobinę go to zaniepokoiło. A może zafascynowało? Odrzucił te
myśli i odpowiedział spokojnie.
– Twoja córka pozostaje pod naszą opieką, a najstarszy syn poza naszym zasięgiem.
Przerwał, a ona złapała go za klapę płaszcza. Wsunął rękę do kieszeni, ale nie zwróciła
na to uwagi. Mierzył ją wzrokiem. Miał oczy podobne do kogoś, kogo kiedyś znała.
– A Vanni? Co się z nim dzieje? – krzyknęła.
Mężczyzna spojrzał w bok.
– Przykro mi. – powiedział cicho. – Został postrzelony w Nowym Jorku. Twoje dzieci
są bardziej niebezpieczne od ciebie, ale również mniej odporne.
Puściła go, zwieszając głowę. Ciemne włosy opadły jej na twarz, a ramiona zadrżały.
Cofnęła się o krok. Przyglądał się, chociaż znał na pamięć całą jej sylwetkę, wszystkie blizny
i krągłości. Nie była wysoka. Na dobrą sprawę nie była nawet piękna. Zgrabna, ładnie
zbudowana, ale nie piękna. Jednak coś w niej samej – wzrok, zapach, ruchy – przyciągało
mężczyzn. I zazwyczaj nie chciało puścić. Widział to już zbyt wiele razy.
– Jesteś zagrożeniem, ale to nie wszystko. Zwykle Szepczący nie wysyłają do takich
zadań Kronikarzy. Sam poprosiłem o to zadanie. To częściowo sprawa osobista.
Skierował spojrzenie na jej paznokcie, które wracały już do normalnego kształtu,
pokryte cienkimi strużkami zakrzepłej krwi.
– Nie rób tego więcej – wskazał na nie, zmieniając temat. – Oboje wiemy, że
transformacja, nawet gdy dokonana prawidłowo, powoli, jest bolesna i nieprzyjemna. Nie
lubisz jej i używasz tylko w radykalnych przypadkach.
Cofnęła się jeszcze bardziej i popatrzyła na niego zaczerwienionymi oczami.
– Oboje? – prychnęła. – Wydaje ci się, że dobrze mnie znasz.
– Nie – odpowiedział poważnie. – Nie wydaje mi się. Znam cię lepiej niż ktokolwiek
inny. Znam cię lepiej niż samego siebie. Szukałem cię przez siedem lat, każdej najmniejszej
informacji o tobie. Kiedy cię znalazłem, obserwowałem przez cztery kolejne lata. Zakładałem
kamery, podsłuchy, najmowałem ludzi, profesjonalnych śledczych i mistrzów mowy ciała,
poznałem każdy twój zwyczaj i każdy ruch. Teraz drgnął ci płatek nosa. Zawsze się tak
dzieje, kiedy czujesz, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Tak jak wtedy w Paryżu.
Lubiła Stary Kontynent. Zarówno ze względu na lekką prześmiewczość samej nazwy,
jak i wspomnienia związane z Europą. Lubiła przyglądać się temu, co i w jaki sposób
wyrastało z kultury, którą uznawała za swoją.
Siedziała w pubie na Montmartre, sącząc wermut. Zazwyczaj będąc we Francji, piła
wszystko poza winem, znajdując w tym coś przyjemnie niestosownego. Wermut kojarzył jej się
nieodłącznie z siostrą Luizą, benedyktynką, która przygarnęła ją i dała schronienie w
klasztorze na Wzgórzu Męczenników, od którego Montmartre wzięło swoją nazwę. Klasztor
zniszczono podczas Wielkiej Rewolucji, a ona nie słyszała więcej o dobrotliwej zakonnicy.
Westchnęła, gdy z zamyślenia wyrwały ją krzyki. Odwróciła głowę, spoglądając na
grupkę mężczyzn stojących przy barze. Amerykanie. Amerykańscy turyści, którzy wiecznie są
głośni i śmieją się z byle czego, ważne, by było ich widać. Do pomieszczenia wchodzą zawsze
w kolejności: ich ego, później ich portfel, ich wyobrażenie o swojej męskości, oni sami i
wreszcie ich męskość. Uśmiechnęła się krzywo pod nosem, ale nie zmieniło to nasilającego się
poczucia irytacji. Spokojne niegdyś Montmartre zmieniło się całkowicie w ośrodek turyzmu,
ściągając tu takich kretynów. Dopiła ziołowe wino, zamierzając wyjść, gdy nagle wyraźniej
usłyszała jednego z mężczyzn.
– A znacie to? Przyleciał Święty Mikołaj do Etiopii, zebrał te dzieciaki wokół siebie i
już ma rozdawać prezenty, ale pyta: Byłyście grzeczne, zjadłyście kolację? Dzieci, głodne,
kręcą główkami. Na to Mikołaj zbiera manatki i mówi: Nie ma kolacji – nie ma prezentów!
Cała grupa wybuchła donośnym rechotem, wznosząc toast kuflami piwa. Zatrzymała
się. Czuła, jak paznokcie ranią jej skórę od zaciskania pięści. W końcu nie wytrzymała.
Odwróciła się i podeszła do dowcipnisia, przybierając maskę chętnej dziewczyny.
– Hej – wymruczała, prawie przytulając się do niego. – Jak ci na imię, piękny
chłopcze?
– P... Paul – wykrztusił tamten, ale zaraz zorientował się, że obserwują go koledzy,
więc dodał z pewną siebie miną, której tak nie cierpiała: – Mówią na mnie Wielki Paul,
maleńka.
– Wielki Paul – powtórzyła zalotnie. – Pewnie dlatego, że Mały Paul jest wielkości
połowy kija baseballowego, co?
– Nawet całego – wyszczerzył się, pociągając łyk z kufla, a towarzystwo zarechotało.
Ona uśmiechnęła się, ale w uśmiechu tym nie było nic z radości ani zalotności.
– Chyba… mijasz się z prawdą.
Odwróciła się i bez słowa ruszyła ku wyjściu. Usłyszała jeszcze, jak mężczyzna krztusi
się piwem i nie może złapać oddechu, jak jego kumple pomagają mu, klepiąc po plecach,
mówiąc, żeby podniósł ręce i zupełnie nie zdając sobie sprawy, że już więcej z nim nie wypiją.
Drzwi zatrzasnęły się za nią i odetchnęła świeżym, wieczornym powietrzem. Przeszedł
ją znajomy dreszcz, jęknęła w przelotnym odurzeniu. Szkoda, jakiś czas nie odwiedzi Wzgórza
Męczenników. Drzwi stuknęły znowu i ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się z czarującym
uśmiechem. Stojący przed nią gładko uczesany mężczyzna w garniturze nie uśmiechał się
wcale. Patrzył na nią uważnie, jakby próbował ogarnąć wzrokiem każdy cal jej twarzy.
– Słucham?
– Alain Bouville, SDECE – błysnął jej przed oczami jakąś legitymacją. – Co pani
zrobiła tamtemu człowiekowi?
– Nie wiem, o czym pan mówi – wciągnęła powietrze, a płatki nosa zadrżały.
– Mężczyzna w pubie, Amerykanin, z którym pani rozmawiała, nie żyje.
Przywołała na twarz wyraz przerażenia.
– Mój Boże! To niemożliwe! Co mu się stało?
Mężczyzna jeszcze raz spojrzał tym wzrokiem, który przypominał jej Inkwizycję, i
odszedł, nie pytając już o nic więcej. Wtedy uznała, że udało się jej go zbyć.
Teraz wiedziała, że to był po prostu test. Kronikarz kontynuował:
– Obserwowałem cię przez cztery lata, a gdy w końcu byłem gotów, skorzystałem z
całej wiedzy i wszystkich sposobów, jakie znalazłem, by cię zabić.
– To dlatego ten rok był pełen takich… przypadków – patrzyła na niego z coraz
większym niepokojem – Bal w Szwecji?
– Mhm – skinął głową. – Byłem pewien, że masz odporność na ogień, bo w raportach
Inkwizycji natknąłem się na notatki z dwóch twych procesów. Musiałem sprawdzić.
– Ten hotel w górach? – pytała dalej, podchodząc do łóżka i narzucając na siebie
szlafrok. Kronikarz dostrzegł znajomy tatuaż skrzydeł na jej łopatkach.
– W jednym z podań, nazywających cię Panią Horyzontu, odnalazłem wzmiankę o
tym, że nie możesz zobaczyć zachodu ani wschodu słońca, bo zamienisz się w kamień.
Ciekawostka, wiem, ale nie mogłem zostawić żadnych niewykorzystanych możliwości.
– A ten napad miesiąc temu?
– Nie, to akurat był twój niewłaściwy wybór uliczki – chrząknął – Za to ta grupa
turystów wracająca z imprezy, która spłoszyła rabusiów, to byli moi ludzie.
– Pojawili się trochę późno…
– Nie wiedziałem, jak reagujesz na noże.
Usiadła na posłaniu, przyglądając się mu z mieszaniną ciekawości i strachu.
– To naprawdę coś osobistego… – stwierdziła wreszcie.
– Tak – skinął głową i milczał dłuższą chwilę. – Zabiłaś mi brata.
Są wspomnienia, do których nie wracamy. Wspomnienia, które przeżywane raz jeszcze
sprawiają, że dreszcz sam ściąga ramiona i pochyla głowę, że coś niewidzialnego chwyta za
gardło i w kącikach oczu zbiera łzy. Miała kilka, nawet kilkanaście takich wspomnień.
Uzbierała ich więcej, ale z upływem lat większość rozmywała się. Jednak te świeższe bolały
stale. A Adam był tym, które bolało najbardziej.
Spotkali się przypadkiem w madryckim metrze. Siadywał w ostatnim wagonie, o ile to
możliwe na podłodze, i zazwyczaj kreślił lub pisał coś w podręcznym notatniku. Na początku
uznała go za wariata. Wreszcie któregoś razu zgubił jeden ze swoich ołówków a ona
odruchowo podniosła i podała mu go. Podziękował, zerkając na jej twarz.
– Wygląda pani na zmęczoną.
– Ciężki dzień – odparła.
– Jestem tu krótko, ale wiem, że w tym kraju nie ma ciężkich dni – odpowiedział
wesoło. – Znam doskonałe miejsce do ukojenia myśli i wypicia dobrej kawy. Proszę za mną.
Pociągnął ją za rękę i wysiedli na stacji osiem przystanków dla niej za wcześnie. Była
wściekła, ale zmęczenie tylko zamieniało ten stan w irytację. Mężczyzna nic sobie z tego nie
robiąc, pociągnął ją za sobą po schodach. Złapał taksówkę i kazał się zawieźć do jakiegoś
mniejszego miasteczka pod Madrytem. Nie czuła strachu. Sam jeden, nawet będąc wariatem,
nie był w stanie jej skrzywdzić. Postanowiła dać się wplątać w całą sytuację. Gdy wysiedli, a
on zapłacił niebotyczną wręcz sumę za kurs, podążyli na mały, otoczony murami ryneczek.
Wspomnienia z tego popołudnia trzymała się później zawsze, gdy przychodziły ciężkie
chwile. Spokój i nastrój były wręcz idylliczne, kawa wyśmienita, a szaleniec, który okazał się
samozwańczym artystą, zajmujący. Zaczęli się spotykać. Po dwóch miesiącach zamieszkała u
niego, w małym domku w tej samej miejscowości, gdzie siłą zaciągnął ją tamtego popołudnia.
Ostrzegł, że nie będzie pamiętać o rocznicach ani jej urodzinach, że nie lubi kwiatów do
śniadania, a romantyczne filmy są świetne, ale tylko do tej nastrojowej piosenki w trzech
czwartych obrazu. Potrafił za to przynieść jej róże i życzyć szczęśliwego wtorku, zabrać
wieczorem na spacer pod gwiazdami, który kończył się o północy w kawiarni przy lodach
bezowych; wyłączyć telewizor i czytać jej na głos książkę, którą i tak, jak się potem
okazywało, trzymał do góry nogami. Opowiadał o tym jak z bratem, pracującym dla rządu,
odziedziczyli małą fortunę, którą każdy wydawał na swój sposób. Przyrzekł jej, że nigdy nie
będzie o nic pytać, a sam też nie będzie odpowiadać na pytania.
Gdy się kochali, czuła się jak młoda dziewczyna. Zawsze z radością, w każdym
dotyku, pocałunku. Potrafił przestać, kiedy była o krok od szczytu, pocałować ją w czubek
nosa mówiąc „berek”, a kiedy już go złapała, zacząć wszystko od początku. Po sześciu
miesiącach była pewna, że go kocha. Po siedmiu wszystko rozpadło się w gruzy.
Było jeszcze rano, właśnie skończyła myć włosy, gdy usłyszała dzwonek do drzwi.
– Ja otworzę – krzyknął po chwili Adam. Usłyszała otwieranie drzwi i krótką
rozmowę.
– Kto to? – spytała z łazienki.
– Ee… Ta sąsiedzka zbiórka na cele dobroczynne – odkrzyknął po chwili.
Zamarła, zawijając sobie ręcznik na głowie. Sąsiadka organizująca zbiórkę była u
nich wczoraj, gdy Adam wyjechał załatwić coś w Madrycie. Chwilę potem poczuła
nadchodzący znajomy dreszcz. Nigdy bardziej nie chciała go zatrzymać.
– Nie… – wyszeptała prawie niedosłyszalnie. – Nie!!! – krzyknęła, wybiegając z
łazienki prosto do pokoju, gdzie leżało nieruchome już ciało. Obok leżał ogromny pluszowy
miś – niespodzianka, które miała na nią czekać. Powód, dla którego skłamał.
Płacząc, przytuliła się do martwego mężczyzny i leżała tak długo, łkając, na skraju
przytomności, aż jego ciało stało się zupełnie zimne.
Wzdrygnęła się. Od tego dnia minęło piętnaście lat. Wiedziała już, skąd zna tę twarz.
– Mówił mi o tobie – szepnęła.
– Wątpię – uciął zimno, powoli podnosząc się z fotela.
Do tej pory zastanawiała się, dlaczego wciąż trzymał ją przy życiu. Może delektował
się chwilą? Teraz jednak chwila minęła. Nie zważając na ból, skoczyła szybciej, niż mógłby
to zrobić zwykły człowiek, i zamachnęła się na niego ręką, która błyskawicznie przybrała
kształt łapy drapieżnego kota. Widziała, że na to czekał, że zaczął się uchylać, jeszcze kiedy
zrywała się z łóżka. Poczuła ukłucie i wstrząs elektryczny przeszył jej ciało. Jęknęła,
zamykając oczy.
Obudził ją lekkim pacnięciem w twarz. Poczuła, że ma związane ręce, stoi, a on
właśnie przestaje ją podtrzymywać. Chciała opaść na kolana lub usiąść, ale wtedy coś
szarpnęło ją za gardło. Powoli otworzyła oczy. Stała na krześle, a na szyi miała sznur
przewleczony przez uchwyt, na którym wcześniej wisiał tandetny żyrandol. Łóżko
przewrócone na bok leżało pod ścianą. Kronikarz oparł się o nie i patrzył na jej twarz. Do
jednej ze zdobnych marmurowych kolumn obok przywiązany był koniec sznura.
– Rozszarpałabyś mnie, gdybym nie wiedział, że naprawdę potrafisz się zmieniać.
Pewnie tak by się stało, gdyby nie Khnopff i jego „Pieszczota”.
– Przecież tam jest twarz jego siostry – wychrypiała, próbując grać na zwłokę.
– Owszem – przytaknął – ale grupa ekspertów przebadała całe płótno raz jeszcze i nie
uwierzysz – okazało się, że to druga warstwa farby, nałożona stosunkowo później. Dzięki
specjalnemu naświetlaniu sprawdzono, czyja głowa wieńczy ciało wielkiego kota. Muszę
przyznać, że oddał cię całkiem nieźle.
Zapadła cisza, którą wypełniał tylko ciężki kobiecy oddech. Mężczyzna podszedł do
niej,
zatrzymał
się
w
odległości
kroku
i
po
chwili
zaczął
mówić.
– „Sphingo”, z greki „dusić”. To było aż za proste, zbyt oczywiste, ale imiona mają
ogromną moc. Swoją drogą, te wszystkie gry słowne bardzo ułatwiły mi zadanie. A
zaczynałem po prostu od mitu, opowiastki, jak zostałaś wezwana z Etiopii do Grecji, jak
miałaś pożerać każdego, kto nie rozwiązał twojej zagadki, i o tym, jak rozwikłał ją Edyp, a ty
rzuciłaś się w przepaść. Ale od tamtego czasu nie wyparłaś się swego imienia. Nawet w tym
hotelu wynajęłaś pokój jako Samantha Phinx.
Poruszyła się delikatnie. Krzesło stało pewnie, ale wiedziała, że przy gwałtowniejszym
ruchu upadnie. Nie mogła nawet liczyć, że dosięgnie go nogami. Kronikarz kontynuował. W
jego głosie nie było radości ani satysfakcji, raczej zmęczenie.
– A więc dusiłaś. Nigdy nie znaleziono na to dowodów, ale wystarczyło, że ktoś ci
skłamał, by stracił życie. Wiedziałem, że nie reagujesz na gaz, pozostała więc jedynie opcja
fizyczna i wysokość. Pewnie już się domyślasz. Jedynym sposobem, by zabić Sfinksa –
Dusicielkę – jest uduszenie, ale mówiłem ci, że nie jesteś podobna do kogokolwiek innego.
Abyś została unicestwiona, musisz spaść. Nie wiem, jakim cudem przeżyłaś tamto w Tebach,
ale teraz ci się nie uda. Mając tylko skrawek życia, skrawek ciała, musisz spaść. Po raz drugi.
Zauważyła, że z każdym słowem mówi coraz mniej pewnie, tak, jakby w każde musiał
wkładać całą swoją siłę. Niezależnie od tego gdzieś w głębi wiedziała, że ma rację. I bała się.
„Jakim cudem przeżyłaś tamto w Tebach?” – zadawała sobie to pytanie od setek lat. Patrzyła
jak upadają imperia, i śniła, wspominając tamten upadek, wciąż nie wiedząc, co było na jego
końcu. Teraz nagle nie była pewna, czy chce się tego dowiedzieć.
Kronikarz podszedł jeszcze o krok, szepnął coś i kopnął krzesło. Poczuła szarpnięcie i
ból, sznur przesunął się wyżej. Walczyła jeszcze przez chwilę na krawędzi oddechu, ale przed
oczami zaczęło się jej robić jasno.
Spadała. Jak za każdym razem. Bardzo powoli i świadomie. Cały wszechświat wokół
był brudnobiały. Pokonywała tę samą trasę, wstecz, do początku wspomnień. Spadała, ale
teraz było to wyraźniejsze. Czuła wiatr na twarzy, który rozpraszał jej łzy. Słyszała swój
krzyk. Wiedziała, że może dotknąć ściany, którą mijała, i poczuć chropowatość skały.
Wiedziała, że spada naprawdę. Wiedziała, że gdy lot się skończy – zginie. Wiedziała, że to już
niedługo. Opadała w biel. Czuła, że otaczają ją czyjeś ręce, głaszcząc jej twarz. To było
wspomnienie, lecz wreszcie, wreszcie widziała je całe.
– Kim jesteś? – zapytała.
Kobiecy uśmiech.
– Ratujesz mnie?
– Daję ci nową drogę – odpowiedział jej znajomy, delikatny, ale władczy głos.
– Kim jesteś? – powtórzyła.
– Nie wiesz? Przecież to ja cię…
Wizja urwała się, rozszarpana przez głęboki oddech. A potem następny, chrapliwy,
bolesny, głęboki oddech życia. Zdała sobie sprawę, że to ona oddycha. Jeszcze chwilę leżała z
zamkniętymi oczami, po prostu wciągając i wypuszczając powietrze. Dotarła do niej w końcu
świadomość bólu w lewej kostce i kolanie. Otworzyła oczy i rozejrzała się. Leżała na ziemi,
tak jak sznur obok niej, nóż i przecięta pętla. Kronikarz siedział pod ścianą, z twarzą ukrytą w
dłoniach. Wzięła nóż i przecięła więzy na rękach. Nie wypuściła go z dłoni. Na kolanach,
niezgrabnie dokuśtykała do mężczyzny. Kiedy przy nim usiadła, odezwał się.
– Nie mogę – wyszeptał. – Nie mogę! Żyłem twoim życiem przez ostatnie pięć lat.
Znam każdy twój gest, twój uśmiech, twój płacz. Moją krew trawi zemsta, ale płynie w niej
też twoje życie. I… nie mogę – uderzył pięścią w podłogę i zadrżał.
Uniosła rękę. Po chwili opuściła ją powoli, rozkładając palce i głaszcząc go po głowie.
Drugą odłożyła trzymany nóż i przytuliła się do mężczyzny, całując go w skroń. Po chwili
całowała też powieki, policzki i usta. Szepczący zaczął odwzajemniać pocałunki. Zdarła z
niego płaszcz, wstali chwiejnie, nie przestając całować się szaleńczo. Objęci, w tańcu rąk,
błądzących po ciałach, przysunęli się do łóżka, które szarpnięte wróciło na swoje miejsce.
Zsunął z niej szlafrok, ona zerwała z niego ubranie, łapczywie przylgnęli do siebie.
Obudził się sam. Przekręcił na łóżku i syknął czując piekący ból w kilku miejscach.
Chciał sięgnąć po zegarek, ale coś innego zwróciło jego uwagę. Na szafce nocnej, położony
tak, by nie można było go nie zauważyć, leżał pierścień – Sygnet Szepczących. Cofnął rękę i
podparłszy nią brodę, położył się, wpatrując w wypukłe godło, pod którym kryła się trucizna.
Westchnął. Sfinks była dosadna, ale miała rację. Znów spojrzał na pierścień.
– Nie będzie ci już potrzebny – usłyszał zza pleców.
Odwrócił się. Stała w drzwiach do drugiego pokoju, ubrana tylko w za duży sweter.
Nie piękna, ale pociągająca. Piękna, poprawił się w myślach. Jednak piękna. Tak po prostu.
– Wysączyła oddech z mej piersi – wyszeptał, opadając na plecy z uśmiechem.
– Hm? – uklękła okrakiem nad jego brzuchem.
– Cytowałem Heinego, „Buch der Lieder”.
– Mnie nigdy tego nie powiedział.
– Pewnie się bał – odparł, wciąż się uśmiechając. – To brzmi mniej więcej tak: „Ożył
obraz z marmuru, kamień zaczął swe jęki, spijała pocałunki me płonące, przepełniona
pożądaniem i chciwością. Wysączyła niemal oddech z mej piersi, wreszcie nakarmiwszy
żądzę, rozdzierała me ciało, swymi lwimi pazurami”. Wybacz nieudolne tłumaczenie.
– Prawie mnie nie znał – prychnęła.
Kronikarz uśmiechnął się, ale znów spojrzał na pierścień.
– Chyba nie mogę tam wrócić – wyszeptał.
– Daję ci nową drogę – odpowiedziała.
– Hm?
– Teraz ja kogoś cytuję – uśmiechnęła się i pocałowała go.

Podobne dokumenty