POMIMO WSZYSTKO, Wydawnictwo „Mestwin”, Wyd. I
Transkrypt
POMIMO WSZYSTKO, Wydawnictwo „Mestwin”, Wyd. I
Kazimierz Radowicz Pomimo wszystko Kazimierz Radowicz Pomimo wszystko Małżonce mojej, Irenie, za wszystkie wspólne lata Książka POMIMO WSZYSTKO została przygotowana przez zespół Wydawnictwa «MESTWIN» dla upamiętnienia 200. rocznicy urodzin wielkiego poety polskiego, ZYGMUNTA KRASIŃSKIEGO, niegdyś zaliczanego do Trójcy „wieszczów narodowych”, kierujący się przekonaniem, że autor NIE-BOSKIEJ KOMEDII wkrótce do tej Trójcy powróci. Korekta: Iwona Joć-Adamkowicz Typografia: Marek Rudowski tel. 501 768 766 Copyright © by Kazimierz Radowicz Copyright © by Wydawnictwo «MESTWIN» ISBN 978-83-911035-8-7 Wydanie II Gdańsk 2012 Wydawnictwo „MESTWIN” ul. Wyczółkowskiego 89 80-141 Gdańsk tel. 58 302 03 75 Druk i oprawa: www.b3project.com Część pierwsza KRÓLESTWO BEZ MARZEŃ Pałac Krasińskich w Opinogórze, obecnie Muzeum Romantyzmu Błogosławię Panu, że mi dał się Polakiem urodzić! Błogosławię Panu, że mi dał Polkę pokochać! (Zygmunt Krasiński) Delfina Potocka LIST I Opinogóra – w dniu wyjazdu Nareszcie, Droga moja, zrobiłem to, o czym myślałem od pewnego już czasu: porzuciłem wiek XXI, ponieważ nie mogłem znieść dłużej tego zamętu w jaki świat pogrąża się coraz bardziej przy huku podkładanych bomb w autobusach, wagonach i stacjach metra, pełnych podróżujących ludzi, w wybuchach samochodów-pułapek, w zamachach i strzelaninach, w rosnącej nienawiści sąsiedzkiej, w nowych obszarach sporów, w konfliktach religijnych i rasowych. Nie potrafię słuchać dłużej bełkotu polityków lub tych, którzy politykami się mienią, patrzeć na te same twarze ludzi o miedzianych czołach, ukazujące się codziennie na ekranie telewizora, oglądać każdego wieczora przegląd wypadków żałosnych z własnego kraju i całego świata i widzieć jak stacza się on ku nieuchronnemu upadkowi, ku przepaści, gdzie nie istnieją już różnice pomiędzy dobrem i złem, gdzie króluje powszechny relatywizm i przyzwolenie na dewiacje obyczajowe, rujnujące ustalony przez naturę porządek. Nie chciałem ponadto przyglądać się nadal, bezsilnie, działaniom szaleńców, niszczących naszą planetę, systematycznie doprowadzając ją do katastrofy drugiego potopu. Z tych powodów właśnie przenoszę się do XIX wieku, do wielkiego stulecia Polaków, w którym nasi przodkowie, pozbawieni własnego państwa, potrafili stworzyć królestwo ducha tak silne, że przetrwali w nim ponad sto lat trwającą udrękę niewoli, nie roniąc staropolskich cnót i wartości, które zamknęli w swoich sercach. Był jeszcze inny, równie ważny powód do odbycia tej wyprawy w czasie, o którym Ci już napomykałem, czyli pragnienie spotkania bohatera mojej pracy magisterskiej, pisanej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pod kierunkiem znakomitego znawcy epoki, profesora Czesława Zgorzelskiego. Mam wrażenie, że zachęciłby mnie do wyruszenia w przeszłość, podobnie jak z wielką życzliwością patronował powstawaniu kolejnych rozdziałów pracy, z których miał się wyłonić i w końcu wyłonił, portret Zygmunta Krasińskiego jako romantycznego kochanka, skreślony na podstawie wierszy poety i jego listów do Delfiny Potockiej. Głośny i bulwersujący kręgi arystokratyczne Europy romans hrabiego Krasińskiego z hrabiną Potocką starał się będę ukazać na tle historycznym, ponieważ XIX stulecie obfitowało w ważne wydarzenia, również dla Polski, chociaż nie było jej wówczas na politycznej mapie naszego kontynentu. Zatem co jakiś czas znajdziesz w swojej skrzynce pocztowej listy z różnych stron i miast dziewiętnastowiecznej Europy, gdyż będę je wysyłał towarzysząc w wojażach Delfinie i Zygmuntowi, bardzo często zmieniających miejsce swego pobytu, aby ukryć się przed zbyt ciekawymi oczami, a także carskimi agentami, pilnie odnotowującymi każdy kontakt hrabiego z rodakami prowadzącymi na emigracji w zachodnich krajach kontynentu działalność polityczną. Odwiedzę również Kongresówkę, jak przyjęło się nazywać Królestwo Polskie, ów sztuczny twór, ograniczony terytorialnie do części ziem zaboru rosyjskiego i złączony z Rosją unią personalną, a nadzorowany przez carskiego brata, wielkiego księcia Konstantego, nieobliczalnego satrapy, bawiącego się okrutnie oddziałami garnizonu warszawskiego, obrzydzającego życie oficerom podczas osławionych parad i rewii na Placu Saskim. Powstało wówczas patriotyczne sprzysiężenie, założone przez majora Waleriana Łukasińskiego, ukryte pod symbolami działającego legalnie wolnomularstwa. Dekonspiracja tego ruchu i jej skutki wywarły bezpośredni wpływ na koleje losu Zygmunta Krasińskiego i na jego relacje z ojcem, zatem udam się do Warszawy, aby obserwować proces Waleriana Łukasińskiego i jego towarzyszy, zakończony wysokimi wyrokami i ostatecznym osadzeniem majora, jako tajnego więźnia stanu, w ponurej twierdzy szlisselburskiej. Moją wyprawę w przeszłość rozpoczynam, jak zapewne przypuszczasz, na Mazowszu, z Opinogóry, należącej do rodziny Krasińskich od połowy XVII do połowy XX wieku. Na trzech wzniesieniach znajdują się tutaj dwie zabytkowe budowle – neogotycki pałacyk i również neogotycka oficyna dworska – oraz, na miejscu dawnego, drewnianego dworu, zbudowany w latach 2004/2008 obszerny, piętrowy dwór, mieszczący na parterze w siedmiu salach Muzeum Romantyzmu. Wystarczy otworzyć drzwi i wejść do wnętrza, aby znaleźć się w XIX stuleciu. Spodziewaj się zatem następnego listu już z dawnej Warszawy, chciałbym bowiem zobaczyć co dzieje się w tym mieście, po ostatecznym upadku Napoleona. 10 LIST II Warszawa, 10 września 1814 r. Dotarłem do stolicy Księstwa, dożywającego swoich ostatnich dni, w nie najlepszym chyba momencie, ponieważ wszyscy czekają tu z niepokojem na wieści z Francji. Nikt nie wie przecież, co powstanie na gruzach imperium uzurpatora, potwora z Korsyki, demona wojny, jak mówi się teraz o cesarzu Napoleonie Bonapartem, któremu Anglicy, Prusacy, Austriacy i Rosjanie strącili koronę z głowy, więc domysłom nie ma końca. Jedni kraczą, że zwycięzcy wezmą odwet na pokonanych, a do nich przecież należą również Polacy walczący po stronie Bonapartego w złudnej nadziei, że odbuduje nam państwo w dawnych granicach, inni natomiast powiadają, że tym, który tego dokona, będzie car Aleksander I. On przecież uważa się za głównego pogromcę Napoleona i może pozostałym koalicjantom stawiać warunki, wysunąć więc, między innymi, żądanie zjednoczenia wszystkich ziem polskich pod swoim berłem. Wystarczy pamiętać, że podczas swego pobytu w Puławach, u Czartoryskich, pozwolił się nazywać królem polskim, a od poznańczyków przyjął ponoć adres, wzywający go do wyzwolenia ich spod władzy Prusaków. To działo się jeszcze przed pokojem w Tylży, czyli przed powstaniem Księstwa Warszawskiego, namiastki państwa, utworzonej przez Napoleona na otarcie łez zawiedzionym Polakom. Teraz, po utracie złudzeń i upadku imperatora, wielu warszawiaków, jak słyszę, łączy nowe nadzieje z osobą rosyjskiego cara, a wszyscy zaczynają spoglądać w stronę Wiednia, do którego zjeżdżają się zwycięzcy z zamiarem posprzątania po wojennym chaosie pozostawionym przez Napoleona i ustanowienia nowego porządku w Europie, Najgłośniej o tym, jaki on będzie i co przyniesie naszemu krajowi, rozprawia się w gospodzie Pod Saturnem, więc zaglądam do niej codziennie w porze obiadowej, bo można tu również dobrze i tanio zjeść. Mieści się ta oberża w największej czynszowej kamienicy warszawskiej, zbudowanej jeszcze za czasów króla Stanisława Augusta przy placu, który później zostanie nazwany Teatralnym. Od paru dni głównym tematem rozmów jest Pod Saturnem powrót resztek naszego wojska z Francji, podobno z ciałem księcia Józefa Poniatowskiego w metalowej trumnie. Jedni w to wierzą, drudzy powątpiewają, a pewne ma być tylko to, że wojsko prowadzi generał Wincenty Krasiński. Idą z bronią i sztandarami, więc zdają się mieć rację ci bywalcy gospody, którzy chcą widzieć w carze Aleksandrze I szlachetnego zwycięzcę, nie szukającego odwetu na pokonanym przeciwniku, w którym uszanować należy godność żołnierza, w ostatniej fazie wojny broniącego już tylko swych narodowych znaków, co zaświadczył wódz tej nieszczęsnej armii, książę Józef, rzucając się w nurty Elstery z okrzykiem: Bóg mi powierzył honor Polaków i tylko Jemu go oddam! 11 Dla ścisłości trzeba powiedzieć, że sprawa nie wyglądała tak prosto. Car Aleksander nie godził się początkowo na zabranie z Lipska zwłok Poniatowskiego przez mające wrócić do ojczyzny polskie wojsko, ponieważ uważał, że Polacy, właśnie pod wielkim wpływem księcia Józefa, zamiast wesprzeć w potrzebie swoich braci Słowian, poszli z Napoleonem przeciwko Rosji i trwali przy nim do samego końca, do ostatniego skrzyżowania szabel i ostatniego wystrzału armatniego, broniąc Paryża niemal do momentu abdykacji cesarza w Fontainebleau. W gospodzie Pod Saturnem wielu warszawiaków złorzeczy teraz Bonapartemu, wołając głośno, że oddał się w ręce Rosjan i Anglików, porzucając swoich najwierniejszych sojuszników, gdy nie byli mu już potrzebni. – Wiecie, jak to się nazywa?! – woła jakiś, wzmocniony już piwem, brzuchaty jegomość. – To się nazywa zdrada! Bonapartyści, a jest ich wielu w gospodzie, są oczywiście innego zdania, protestują głośno, przekrzykując bluźnierców, kalających imię cesarza, Napoleon bowiem nie byłby, według nich, zdolny do takiej podłości i mają rację. Bonaparte zwolnił przede wszystkim polskie wojsko z przysięgi na wierność, a w bezpośredniej rozmowie z Aleksandrem I upomniał się o swoich sojuszników i uzyskał zgodę cara na powrót Polaków do ojczyzny. W sprawie zwłok księcia Józefa Poniatowskiego, zwycięzca pozostawał jednak na dawnym stanowisku, więc do Francji pospieszył książę Adam Czartoryski, dotarł do Chaumont, gdzie przebywał Aleksander, zapukał do drzwi jego głównej kwatery i car nie ośmielił się odprawić z kwitkiem przyjaciela swej młodości i byłego ministra spraw zagranicznych Rosji. Rozmawiali kilkakrotnie, długo i, jak się wydaje, szczerze, ponieważ car obiecał Czartoryskiemu, że w Paryżu spotka się z generałem Dąbrowskim dla załatwienia spraw wojskowych i Tadeuszem Kościuszką, pragnął bowiem wysłuchać również jego opinii o wielu trudnych kwestiach i na niej oprzeć przyszłe decyzje. Nadal wzbraniał się jednak przed wydaniem zgody na uroczysty pogrzeb księcia Józefa Poniatowskiego, ale w końcu uległ naleganiom swego gościa i powiedział: – Tylko tobie, książę, wolno tak ze mną rozmawiać. Tylko tobie... – i dodał na pożegnanie: – Zgoda. Zabierajcie sobie tego marszałka Francji. W kilka dni po tej dość dramatycznej rozmowie młodszy brat Aleksandra, wielki książę Konstanty Pawłowicz, przebywający również we Francji, sobie przypisał zasługę nakłonienia cara do wydania tej ważnej dla Polaków decyzji i w rozkazie dla generała Sokolnickiego napisał: Najjaśniejszy Imperator Wszechrusi, raczył na moją prośbę polecić, aby śmiertelne zwłoki księcia Józefa Poniatowskiego były oddane wojsku polskiemu dla przeniesienia ich do Warszawy. Waszmość Pan, generale, masz zlecenie zaprowadzić 12 ten święty depozyt do przeznaczonego miejsca. W Warszawie natomiast zostaną wydane stosowne rozkazy, aby zwłoki tego znakomitego nieboszczyka były pochowane z czcią należną jego urodzeniu, dostojności i cnotom wojskowym. Nie było więc już mowy o zgubnym wpływie księcia Józefa, za którego przykładem Polacy wybrali Napoleona, a nie Aleksandra, teraz osobiście wydającego instrukcje dotyczące ceremonii żałobnych w Lipsku. Zgodnie z nimi ściągnięto wszystkie oddziały wojsk rosyjskich i pruskich, stojące kwaterami w okolicy Lipska, dla uczestniczenia w pożegnaniu bohatera, jak również oddział polskiej jazdy, mający stanowić eskortę ciała księcia Józefa, które umieszczono, po zabalsamowaniu, w dwóch trumnach, Napoleon Bonaparte miedzianej i cynowej, i zamknięto dodatkowo w dębowej skrzyni opatrzonej trzema zamkami. Klucze do tych zamków otrzymał generał Sokolnicki, który w kilku krótkich, żołnierskich słowach podziękował dowódcy rosyjskiego garnizonu, księciu Repninowi, i burmistrzowi Lipska, oświadczając następnie, że zgodnie z życzeniem cara wszystkie pułki rosyjskie stacjonujące w miastach znajdujących się na drodze konduktu żałobnego mają oddawać zwłokom księcia Poniatowskiego wojskowe honory równe tym, jakie przeznaczone były dla feldmarszałka Michała Kutuzowa. W momencie ruszenia karawanu artyleria obu wojsk dała salwę z wielu dział, rozstawionych bateriami, a po nich, batalionami, piechota z karabinów, od placu przed kościołem aż do rogatek miasta. Z tego co tutaj Ci opisałem wynika, wbrew rozgłaszanym później w Warszawie relacjom, że generał Wincenty Krasiński nie prowadził od samego początku, czyli od Lipska, konduktu żałobnego i całego, ośmiotysięcznego korpusu polskiego wojska. Powiedzieć wszakże nie można, a właściwie nie uchodzi, że nie położył wielkich zasług w zgromadzeniu tego korpusu z rozproszonych resztek naszych oddziałów we Francji. Przebudzenie z napoleońskiego snu musiało być dla wielu żołnierzy i oficerów polskich bardzo przykre, a generał Krasiński okazał się tym, który pierwszy, zaraz po uwolnieniu z przysięgi złożonej Bonapartemu, przetarł oczy im i sobie samemu. Zakrzątnął się więc wokół ratowania tego, co jeszcze 13 dało się uratować i gromadził wszystkich rozbitków ocalałych z wojennej zawieruchy i zdezorientowanych rodaków w Saint-Denis, objął nad nimi dowództwo i rozpoczął przygotowywać ich do wymarszu z Francji, chociaż nie znał jeszcze dobrze zamiarów zwycięskiego wodza rosyjskiej armii, wczorajszego przeciwnika, cara Aleksandra I. Zdumiał się też niepomiernie na wiadomość o powzięciu przez cara zamiaru przybycia do Saint-Denis i dokonania przeglądu korpusu, znajdującego się pod komendą sławnego – jak powszechnie mówiono – generała Krasińskiego, zdobywcy przełęczy Somosierra w hiszpańskich górach Sierra de Guadarrama. Widocznie chciał osobiście spojrzeć na tych dzielnych żołnierzy, z którymi zmagały się jego własne dywizje i dobrze poznały ich waleczność. Hrabia Wincenty Krasiński bacznie przygląda się carowi, starając się wszakże, aby tego nie zauważył, Aleksander natomiast udaje, że nie dostrzega uważnych spojrzeń hrabiego. Obaj przyjmują rewię na koniach, car na białej, angielskiej klaczy, a Krasiński na jabłkowitym ogierze z opinogórskiej stadniny, zatem własnego chowu i wojskowego ułożenia. Nakazuje mu ono zachowywać się przyzwoicie w pobliżu pięknej kobyłki, więc tylko machnięciami ogona i krótkimi parsknięciami daje znać, że dostrzega jej urodę. Wyraża także w ten sposób pragnienie zawarcia z nią bliższej znajomości, co jednak zależy wyłącznie od tego, czy obaj jeźdźcy powezmą podobny zamiar, uznając, że są w jakiś sposób sobie potrzebni. Car Aleksander I, spoglądając na doskonale prezentujące się przed nim oddziały, doszedł zapewne do przekonania, że to wojsko może mu się kiedyś przydać, gdyby... gdyby trzeba było uchodzić z Petersburga przed zamachowcami, jeśli pojawią się w przyszłości, co było bardzo prawdopodobne. Skoro został zawiązany spisek przeciwko carowi Pawłowi, można zamierzyć się także na cara Aleksandra; skoro udało się udusić ojca, można również zgładzić syna... Jeśli Aleksander żywił takie obawy i chciał znaleźć sposób na pozyskanie sympatii tych defilujących przed nim żołnierzy, musiał uznać, ze nie powinni zostać poniżeni w najmniejszym nawet stopniu. Utwierdził się zatem ostatecznie w postanowieniu pozostawienia im sztandarów i broni. Nosił się z takim zamiarem po rozmowach z generałem Dąbrowskim i Tadeuszem Kościuszką, a teraz dostrzegł podwójną jego korzyść; maszerując przez niemieckie landy z bronią i sztandarami, sławić będą nieświadomie wspaniałomyślność i wielkoduszność zwycięskiego imperatora, który nie zemścił się na Polakach, ale uznał ich waleczność i godność żołnierską. Pozyska za to najpewniej ich wdzięczność, albo nawet wierność, która może mu się bardzo przydać, gdyby tron rzeczywiście zachwiał się pod nim, podważony przez spisek niechętnych mu bojarów. 14 Sądzę, że tak właśnie myślał Aleksander I, spoglądając dyskretnie na generała Wincentego Krasińskiego, co hrabia dostrzegł kątem oka, prostując się jeszcze bardziej w siodle, chociaż cały czas zachowywał nienaganną postawę kawalerzysty. Chciał przecież jak najlepiej zaprezentować się przed carem, w nim bowiem upatrywał nowego protektora, po utracie zdetronizowanego Napoleona. Jego kariera u boku cesarza Francuzów rozwijała się znakomicie i gdyby Bonaparte zwyciężył, hrabia doszedłby w napoleońskiej Europie do najwyższych zaszczytów. Upadek Korsykanina przeciął jednak to pasmo sukcesów, ale hrabia Krasiński był jeszcze zbyt młody na to, aby uznać, że ten fakt przesądza również na zawsze o jego losie i przekreśla go, strącając do niebytu pokonanych. Nie mógł pozwolić na taki obrót spraw i gdy Car Aleksander I Aleksander I, pogromca jego protektora, przybył do Paryża, zaskakując wszystkich ujmującą łaskawością dla napoleońskich dygnitarzy, marszałków i generałów, hrabia Krasiński postanowił zbliżyć się do cara i uczynić go swoim nowym protektorem, dzięki któremu będzie mógł podjąć zerwaną nić kariery i spróbować snuć ją dalej przy rosyjskim tronie. Z ukradkowych, taksujących go jakby spojrzeń Aleksandra, mógł wywnioskować, że wzbudził zainteresowanie imperatora, że zaimponował mu swoją postawą i wojskową rewią, ocalonych z chaosu oddziałów, zatem pozyskanie przychylności cara nie okaże się zapewne niemożliwe. Najbliższe godziny wykazały, że nie pomylił się w swoich przypuszczeniach. Car przyjął zaproszenie na skromny, żołnierski obiad, jak zwykle się mówiło o wystawnych biesiadach kończących manewry lub inne wojskowe imprezy z udziałem wysokich szarż i dostojnych osobistości. W Saint-Denis jednak poczęstunek był rzeczywiście prosty i niezbyt obfity, stosownie do położenia w jakim znajdowali się gospodarze i Aleksander docenił sposób w jaki potrafili to podkreślić. Był ujmująco uprzejmy, rozmawiał z wszystkimi oficerami, umiarkowanie wyróżniając generała Krasińskiego, którego zapewnił, że odtworzenie narodowej armii polskiej stanie się jego osobistą troską. 15 – Wydam również stosowne rozkazy – oznajmił jeszcze na zakończenie pobytu w Saint-Denis – aby pana żołnierze, mości hrabio, byli furażowani w drodze do kraju tak samo jak rosyjskie pułki. Była to ważna deklaracja, ponieważ przetaczający się przez Europę walec wojny dokonał wielkich zniszczeń i spustoszeń, toteż zaopatrywanie w żywność kilku tysięcy ludzi stanowiłoby wielką trudność. Skoro została usunięta, generał Krasiński mógł już w końcu maja wydać swemu korpusowi rozkaz do wymarszu, licząc na połączenie z generałem Sokolnickim w Poznaniu. Tymczasem kondukt żałobny z ciałem księcia Józefa Poniatowskiego, posuwając się wolno i dostojnie, opuszczał już Saksonię, przemierzył Prusy i w drugiej połowie lipca przekroczył dawną, przedrozbiorową granicę polską. Teraz, w każdej miejscowości witało żołnierzy generała Sokolnickiego duchowieństwo, delegacje municypalne, bicie w dzwony kościelne i szpalery odświętnie przyodzianej ludności. W tak podniosłej atmosferze kondukt minął Wolsztyn i Grodzisk, a w ostatnim dniu lipca, o wieczornej godzinie, zatrzymał się na przedmieściu Poznania, przy rogatce św. Marcina. Mówiono później, że nigdy dotąd stolica Wielkopolski nie widziała tak ogromnej i okazałej procesji żałobnej, w której wystąpiło całe duchowieństwo miasta, zakonnicy z zapalonymi świecami, poznańskie cechy z pochodniami i rozwiniętymi, przybranymi krepą sztandarami, towarzystwa śpiewacze, drużyny Sokołów, Bractwo Kurkowe w odświętnych strojach i nieprzebrane gromady mieszczan. Wszyscy wyszli na ulice Poznania witać, a jednocześnie żegnać bohatera, ostatniego wodza polskiego wojska, toteż uroczystość żałobna stała się jednocześnie wielką manifestacją patriotyczną. Powtarzały się te podniosłe zgromadzenia w Kłodawie, Krośniewicach i Kutnie, przez te bowiem miejscowości podążał kondukt do Łowicza, aby tam połączyć się z oddziałami wojska, wyprowadzonymi z Francji przez generała Wincentego Krasińskiego. 9 września 1814 roku kondukt żałobny powitały dzwony wszystkich warszawskich kościołów, duchowieństwo i podobnie jak w Poznaniu, cechy rzemieślnicze, towarzystwa śpiewacze i kościelne ze sztandarami, lud warszawski i władze municypalne. Udało mi się zająć miejsce na narożniku ulicy Senatorskiej i Miodowej, kondukt zaś zbliżał się od ulicy Długiej i zmierzał ku Krakowskiemu Przedmieściu, do kościoła św. Krzyża, widziałem więc wszystko bardzo dobrze; dwóch generałów, Sokolnickiego i Krasińskiego, konno przed karawanem, który otaczało ośmiu chorążych, niosących sztandary pułkowe, okryte chwałą napoleońskich pól bitewnych. Tylko jeden z tych sztandarów, z żółtego aksamitu i haftowany 16 srebrem, należał niegdyś do gwardii przybocznej króla Stanisława Leszczyńskiego. Wielu ludzi, patrząc na królewski sztandar i orły Księstwa Warszawskiego na drzewcach pułkowych chorągwi, na karawan i tonącą w kwiatach trumnę z ciałem księcia Józefa Poniatowskiego, nie próbowało nawet powstrzymywać łez, żegnało bowiem znaki dawnej wolności i jej ostatniego rycerza. Kierowali również spojrzenia ku obu generałom, Horacy Vernet, Somosierra prowadzącym kondukt, jakby chcieli zapytać, czy zdołają chociaż w części zastąpić tego, którego śmiertelne szczątki zwracają ojczystej ziemi. A oni jechali obok siebie, strzemię w strzemię, wydawało mi się jednak, że więcej spojrzeń kieruje się ku generałowi Krasińskiemu, wyprostowanemu w siodle, niemal nieruchomemu, z czołem przepasanym krwawiącym bandażem, jakby wracał z pola bitwy, chociaż raniony został na ostatnim postoju, w czasie ostrego zatargu, przez pruskiego feldwebla. Nikt tego w Warszawie jeszcze nie wie i hrabia zsiada dostojnie ze swego gniadosza na Krakowskim Przedmieściu, gdzie karawan zatrzymuje się i zostaje wyprzężony z koni, zaprzęga się sam do niego, dając przykład oficerom i wspólnie ciągną ciężki wóz żałobny aż do kościoła św. Krzyża. LIST III Opinogóra, 12 maja 1815 r. Droga moja, zapewne pamiętasz naszą dawną podróż po Mazowszu i przyjazd do tego pięknego miejsca, gotycki zameczek i pamiątki z bohaterskiego rozdziału życia generała Wincentego Krasińskiego, zgromadzone w osobnej sali napoleońskiej, a wśród nich, wmurowane w boczną ścianę kamienie ze sławnego wąwozu Somosierra, kule z pola bitwy nad Berezyną i najcenniejszy z wystawianych tu eksponatów: osobistą, skórzaną tekę na dokumenty Napoleona Bonapartego. W narożnikach salonu umieszczono tu posąg cesarza i popiersie generała Krasińskiego, a na honorowym miejscu, na ścianie, zawieszono olejny obraz Januarego Suchodolskiego Somosierra, stanowiący kopię dzieła Horacego Verneta. Przyglądałaś się długo postaci generała, objeżdżającego konno pole bitwy, jego popiersiu, a potem 17 portretowi Zygmunta w sąsiedniej sali, przedstawiającego poetę w czarnej pelerynie, stojącego nad brzegiem wzburzonego gwałtownie morza i spoglądającego na statek, walczący z falami i powiedziałaś, że ojciec jest bardzo przystojny, a syn przy nim sporo traci. A po obejściu całego zameczku oświadczyłaś, że jest to chyba najbardziej niezwykły prezent ślubny, jaki kiedykolwiek został ofiarowany młodej parze. Tego zameczku jeszcze tutaj nie ma. Zbudowany zostanie dopiero za jakieś piętnaście lat, gdzie jednak może być lepsze miejsce do rozmyślań o legendach rodu i wyraźnym podniesieniu jego znaczenia wśród innych, wielkich rodów polskich, a wreszcie, czy może gen. Wincenty Krasiński przede wszystkim, o niezwykłej więzi łączącej generała Wincentego Krasińskiego z jego synem Zygmuntem. Przyjechałem zatem znów do Opinogóry, aby spojrzeć na tych dwóch ludzi, tak sobie bliskich, a tak bardzo różniących się od siebie. Krasińscy wywodzili się z niedalekiego Krasnego i Opinogóra należała do nich z nadania króla Jana Kazimierza, co zupełnie nie przeszkodziło Napoleonowi Bonapartemu obdarzyć nią księcia Jana Bernadotte, gdy armia francuska wkroczyła do Polski. Posiadał mianowicie ów cesarz Francuzów zupełnie osobliwy zwyczaj obdarowywania swoich marszałków i generałów majątkami ziemskimi na zdobytych terytoriach. Dotąd postępował tak w innych, podbitych krajach, Polacy wszakże byli jego sojusznikami, co jednak nie powstrzymało Bonapartego od zachowywania się także u nas z arogancją zaborcy, rozporządzającego hojnie cudzą własnością. Zdumiewa mnie ta butna bezceremonialność Korsykanina, ale jeszcze bardziej dziwię się Wincentemu Krasińskiemu, dziedzicowi Opinogóry, bez protestu dającemu się ograbić, chociaż był już wtedy, to znaczy w roku 1806, pułkownikiem i dowódcą pułku szwoleżerów gwardii, stanowiącego bezpośrednią ochronę osoby cesarza. Krasiński nie mógł przecież przewidzieć, że marszałek Jean Baptiste Bernadotte zostanie adoptowany przez króla szwedzkiego, Karola XIII, i zaproszony do objęcia tronu, na co chętnie się zgodzi, zrezygnuje z majątku na Mazowszu i przeniesie się do 18 Sztokholmu, dając początek dynastii panującej w Szwecji do dnia dzisiejszego. Stało się to jesienią 1810 roku, zatem już po przesławnym zdobyciu wąwozu Somosierry przez polskich szwoleżerów, więc Napoleon, tą samą lekką ręką, jaką odbierał Opinogórę Krasińskiemu, oddał ją łaskawie dowódcy bohaterskich kawalerzystów, dorzucając jeszcze tytuł hrabiowski, pewnie jako gratyfikację za utracone przez kilka lat korzyści z eksploatacji majątku. Tak więc, bezceremonialnie, poczynał sobie cesarz Bonaparte w naszym kraju i zastanawialiśmy się, chyba pamiętasz, patrząc na skórzaną tekę cesarza, na dokumenty, jak wyglądałaby francuska Europa, gdyby Napoleon pokonał Rosję i został władcą kontynentu? Kończyliśmy zwiedzanie w sali czerwonej, w której dominuje portret Franciszki Krasińskiej, żony królewicza kurlandzkiego Karola, syna Augusta III Sasa. Córka Franciszki, Maria, została matką Karola Alberta, późniejszego króla Sardynii i ojca Wiktora Emanuela, pierwszego króla zjednoczonej Italii. Portrety Franciszki zdobiły niegdyś wszystkie domy Krasińskich, ponieważ była ona jedyną koronowaną osobą tego rodu. Drugą mogła być i niemal została Maria Beatrix, córka Elizy z domu Branickiej i Zygmunta Krasińskiego. Jej zdjęcie znajduje się również w czerwonej sali, ale historia niedoszłego zamążpójścia Marii Beatrix nie pasuje jakby do romantycznej aury opinogórskiego zamku, ponieważ w jednym z jej rozdziałów toczą się długie negocjacje dotyczące posagu, który miał być pokaźny i dokładnie wyceniony. Być może – jest to wyłącznie sugestia – Karol XV, wnuk Karola XIV, czyli Jana Baptisty Bernadotte’a, czasowego właściciela Opinogóry z łaski Napoleona, znał dobrze wartość ordynacji Krasińskich i postanowił nieco ją uszczuplić. To wszakże zimne podejście do małżeństwa królewskiego epuzera, wyrażone przez swata, wzbudziło niechęć Ludwika Krasińskiego, opiekującego się, po śmierci poety, jego dziećmi. Wielu twierdziło, że zaopiekował się również ich matką, wdową po Zygmuncie, ale to już są sprawy należące do zupełnie innej historii, kładącej pewien cień na postać Elizy Krasińskiej, której portret wisi nad kominkiem w dużej komnacie na parterze opinogórskiego zameczku. Do ślubu zaś Marii Beatrix z Karolem XV, niezależnie od kwestii posagu, również nie doszło, gdyż królewski narzeczony zmarł nagle, ponieważ był słabego zdrowia. Hrabia Wincenty Krasiński, gdyby jeszcze żył (miałby wtedy 102 lata), ciężko zniósłby taki tragiczny wyrok losu; skroni jego wnuczki nie ozdobiła królewska korona, a jej blask nie padł na tarczę herbową rodu Krasińskich, który generał wywodził od rzymskiego equity Korvina i usilnie zabiegał o jego podwyższenie i zajęcie właściwego miejsca wśród wielkich 19 rodów polskich. Był również niezmiernie czuły na punkcie własnej osoby i skrzętnie zapisywał – nie tylko w pamięci – wszystkie oznaki szacunku, jakie mu okazywano: od wymiany ukłonów na promenadzie w Kissingen albo w Baden-Baden z ambasadorem X lub markizem Y, do zaszczytnego miejsca przy stole po prawej ręce księcia D. lub kardynała V., podczas obiadu, ten bowiem szczegół generał odnotowuje z największą skrupulatnością, jakby obiady były najważniejszym punktem całego dnia, zajętego zazwyczaj wizytami u wysoko postawionych osób, lub bywaniem w salonach gromadzących arystokratyczne towarzystwo jakiejś stolicy, do której przybył, wszędzie bowiem posiadał szerokie koneksje. Aby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do jego dziennika, który sam generał nazywał Książką do zapisywania co dzień co robię i co mnie uderza na rok dziś zaczęty 1842. Niezmiernie charakterystyczna dla stosunków panujących w Cesarstwie Rosyjskim, a zatem również w Królestwie Polskim, i dla sposobu myślenia poddanych rosyjskiego tronu jest notka wyjaśniająca powody, dla których generał Krasiński postanowił prowadzić te zapiski, zatem warto, abyś poznała jej pełną treść: Niech się nie dziwi, kto czytać będzie, że jest gdzie obiad jadłem lub z kiem, gdyż na przypadek plotki policyjnej będę wiedział kto kiedy był u mnie lub ja u kogo. Generał prowadził ten dziennik do sierpnia 1843 roku, a w tym czasie przebywał częściej za granicą niż w kraju, mógł się więc spodziewać, że będzie inwigilowany przez carskich agentów, podobnie jak inni co znaczniejsi Polacy, wyjeżdżający z Królestwa, a wreszcie jego własny syn, Zygmunt. Chodziło głównie o to, czy kontaktują się te osoby z działaczami emigracyjnymi w Paryżu i Londynie, a zatem czy knują coś razem przeciwko Rosji, ponieważ spiskowanie było, zdaniem cara Mikołaja I, ulubionym zajęciem Polaków i podejrzewał o niecne knowania nawet tych, którzy, jak generał Krasiński, demonstrowali niemal swoją lojalność i przywiązanie do tronu. Generał Wincenty wymienia więc z imienia i nazwiska każdą osobę, z którą miał styczność danego dnia, co miało wykluczyć wszelkie podejrzenia o utrzymywanie jakichkolwiek związków z wywrotowcami, a jednocześnie wykazać w jak wysokich kręgach towarzyskich przebywa i jak jest w nich szanowany. Dobrą okazję do zaprezentowania tych znakomitych koneksji dały pierwsze dni nowego roku 1842, w czasie których generał zajęty był składaniem wizyt i życzeń w pierwszych domach Petersburga, gdzie właśnie przebywał, i w rezydencjach ambasadorów akredytowanych przy rosyjskim tronie: angielskiego i austriackiego, pruskiego, bawarskiego i saskiego... Na wielki 20 obiad do hrabi Orłów (Aleksy Fiodorowicz Orłow był generałem i w dwa lata później szefem żandarmerii III Oddziału Kancelarii Carskiej, czyli osławionej ochrany) byłem też proszony lecz nie mogłem być, bo Wielka Księżna Michałowa (Helena Pawłowna, żona Michała Pawłowicza, najmłodszego brata cara Mikołaja I) przysłała bym u niej był na obiedzie, a tylko jenerał Kisielew był z obcych... Obiad następnego dnia zjada hrabia Krasiński w towarzystwie innego policmajstra, a mianowicie generała Aleksandra Chrystoforowicza Benkendorffa, naczelnika w III Oddziale Kancelarii Carskiej – dwanaście osób było i soupa ze sztarletów, co przynajmniej 800 rubli srebrnych kosztowała (była to zupa z jesiotra, gotowana na zamówienie w Kazaniu i w stanie zamrożonym przywożona do Petersburga)... Trzeci dzień nowego roku dostarczył generałowi Krasińskiemu jeszcze większej satysfakcji, gdyż na balu u Wielkiej Księżnej Heleny, cesarz rękę mi podał i zdaje mi się, że mnie jednemu... Generał bawił się również na balu u hrabiostwa Woroncowów (Michał Siemionowicz Woroncow poślubił Elżbietę z Branickich, siostrę Władysława Branickiego, ojca Elizy, żony Zygmunta Krasińskiego), gdzie cesarzowa do nas przyszła i długo przy stoliku siedziała i gadała... Generał Wincenty Krasiński był zatem w stolicy carów jak swój wśród swoich. Nie tylko zresztą w Petersburgu, co ujawnia dziennik, również dzięki zapiskom czynionym chociażby w Niemczech, a dokładniej w Wildungen, Karlsruhe i Heidelbergu, gdzie hrabia poddał się kuracji u doktora Cheliusa, sławnego w owym czasie lekarza europejskiej arystokracji, u którego również leczyła się królowa wirtemberska, trzecia żona Wilhelma I, późniejszego cesarza Niemiec, tego samego, który w młodości kochał się w Elizie Radziwiłłównie i odwiedzał ją w tajemnicy w pałacu myśliwskim w Antoninie pod Ostrowem Wielkopolskim, zatem w moich rodzinnych, a Tobie, Droga moja, dobrze znanych stronach. Rozważałaś nawet, kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy razem do Antonina, jakie skutki miałoby małżeństwo pruskiego królewicza i polskiej księżniczki i doszłaś do słusznego wniosku, że widocznie zbyt duże, skoro nie dopuszczono do niego, łamiąc dwoje młodych serc. Hrabia Krasiński musiał pozostawać w dobrych stosunkach towarzyskich z dostojną pacjentką Cheliusa, skoro odnotował w swoim dzienniku w czerwcu 1843 roku: Królowa Wirtemberska przez doktora kazała mi powiedzieć, że spodziewa się, iż będę u niej jak stary znajomy... Obiad u królowej, tylko jej Hof-dama, Baronowa von Gemingen i Hof-marchal, Baron von Gemingen byłi – rozmowa bardzo długa o dawnych czasach, o teraźniejszych, o przyszłości, o duchu czasu i długo mnie trzymała po obiedzie rozmawiając... 21 I jeszcze jeden wpis do dziennika, tym razem z Rzymu, ale również świadczący o tym, jak skrzętnie podkreślał generał Krasiński wszystkie dowody uznania i szacunku, okazywane mu w pierwszych domach wielkiego świata europejskiej arystokracji: ... na wieczór pojechałem do Hr. Broglio di Montebello, gdzie miałem ważną rozmowę polityczną z kardynałem Fiesyni i kardynałem Massimo, a stamtąd do księżnej Borghese... i dalej ... obiad z posłem neapolitańskim Ruffo di Calabria, posłem angielskim Beughave, posłem austriackim, hrabią Litte; pierwsze miejsce mi dano, choć się wypraszałem... Potem u księcia Sabaudii, następcy tronu, który mnie kordialnie przyjął... a księżna sama córkę przyniosła, bym błogosławił... z księciem więcej jak godzinę rozmowa, paląc cygaro... Przyjmowany wszędzie z widoczną rewerencją, hrabia Wincenty Krasiński usilnie dążył do tego, aby taką samą pozycję wielkiego polskiego pana zajął jego syn Zygmunt, wyłączny spadkobierca tytułu, drugi ordynat opinogórski, jedyna nadzieja rodu, którego znaczenie generał tak skutecznie budował. Dla niego przecież, o czym zaświadcza wiele zapisów w dzienniku, jak ten chociażby, który go otwiera: W imię Boskie zaczynam ten rok, błogosławiąc synowi i mając nadzieję, że me modły co do niego będą wysłuchane, gdyż dla mnie już szczęścia nie ma, tylko w Kraju i w nim. Boże Wielki błogosław go i mnie pozwól przy nim głowę położyć w nadziei Twego miłosierdzia. Rano pomodliwszy się pisałem do syna i 10.000 złp. posłałem mu, gdyż pisze, że mu potrzeba, lecz pierwej go Bogu poleciłem, błogosławiłem. Przyznasz zapewne, że z kart dziennika wyłania się inny nieco hrabia Wincenty Krasiński niż ten, jakiego dotąd znaliśmy, a raczej jakiego nam przedstawiano. Zatem nie tylko pyszny magnat i karierowicz, ale również kochający i bardzo zatroskany ojciec. Mam nadzieję później, gdy poczynię więcej obserwacji, napisać Ci o tym obszerniej, ale już teraz, odnosząc się ponownie do zapisków w dzienniku generała, mogę powiedzieć, że hrabia wielce trapił się o Zygmunta i to strapienie stało się jego codzienną udręką, odbijało na jego zdrowiu i czyniło nieszczęśliwym. W wieczór smutna rozmowa z synem, która zaczęła się od rady com dał, żeby po obiedzie nie palił cygar, co mu womity sprawia – notował generał w Genui, gdzie krótko przebywał z Zygmuntem, wiosną 1843 roku – Piszę to, że on może po mej śmierci będzie to czytał i zastanowi się nad nieszczęsną egzaltacją, co go niszczy i daj Boże, by jeszcze wczas mu to pomogło – mnie nic nie pozostaje jak Boga prosić, by mu ten piękny umysł sprostował... Generał sądzi, że dobrze wie, co wpływa tak niekorzystnie na sposób rozumowania Zygmunta, ponieważ pisze: ... zdrowie mego syna mocno mnie 22 martwi, które jest przyczyną aberacji jego umysłu, to jest fałszywe widzenie rzeczy..., a to stanowić będzie wielką przeszkodę w zajęciu i utrzymaniu tej pozycji wśród ludzi swojej sfery, którą pragnie mu zbudować i buduje hrabia Wincenty z wielkim wszakże trudem, gdyż jemu co perswadować, to groch na ścianę rzucać... Zafrasowany ojciec dostrzega zatem wady swego syna, skarży się bowiem na Zygmunta dziennikowi, notując na jego kartach z goryczą w sercu: ... Jeszcze od syna nie mam listu i zaczynam się turbować dość mocno. Nie dosyć delikatny, nigdy go nie obchodzi, czy ktoś się męczy... Jeszcze listu nie mam. Boże Wielki, chroń go...! Wreszcie pocztę odebrałem... zapowiada swój przyjazd na 27-go, ale nie wierzę, bo jeszcze razu jednego nie dotrzymał słowa, kiedy obiecał przyjechać... wyglądam co moment, ale podobno na próżno... Bardzo rano się obudziłem i już z memi myślami spać nie mogłem i smutne robiłem wnioski o egoizmie syna; szpilkami pokryty, nic z dobrej strony nie bierze, nie ma delikatności, dla kaprysu poświęca mą spokojność, gdyż nie mając przyczyny spóźnia, a ja o zdrowie się jego turbuje lub czy przypadku nie miał... bez serca, tylko rozum... I gorzkie jakby podsumowanie ojcowskich żalów i pretensji do syna w listach do Kajetana Koźmiana, powiernika trosk generała: Mój syn zawsze cierpiący i egzaltowaną imaginacją prowadzony sądzi, że 3 razy jest słabszym i cierpiącym, jakby tysiące ludzi nie było co więcej cierpiących. Nie ma w nim hartu, ani męstwa duszy. Ma ją z bibuły, ale nie z żelaza. Egzaltacja jest jak pijawka, co całą siłę duszy wysysa... Wszystko mu niebo dało, zdolności, serce najlepsze, duszę najszlachetniejszą, wiele nauki, lecz nieszczęściem nadto imaginacji. Romantyczność się wraziła tak w jego umysł, iż nawet ja nie posądzając u siebie, nią myślę i piszę, a wiesz najlepiej, że żywa imaginacja żyje kosztem rozsądku. Nadto młodo czytał Beyrona (tak w oryginale) chociaż dzisiaj jego umysł walczy z tą trucizną, jednak wiele niedorzeczności mu się naturalnymi zdają... Usiadłem na trawie, oparłem plecy o pień drzewa i spoglądam na gontowy dach starego dworu, wyłaniający się zza krzewów rozkwitającego bzu. Pięknie tu i cicho, więc mogę rozmyślać o tym, co powiedział mi dziennik hrabiego Wincentego Krasińskiego o nim samym i o Zygmuncie, jego jedynym, ukochanym synu. Przedstawiany jest zawsze jako ofiara despotyzmu generała, jako syn daremnie usiłujący się wyzwolić spod przemożnego wpływu ojca, bez rezultatu próbujący przeciwstawić jego woli swoje zamiary. Wolny duch, krążący w wysokich regionach poetyckiej krainy, ściągany bezlitośnie na szary, ziemski padół przez zimnego realistę, żądającego, aby poddał się regułom obowiązującym w sferze, do której należy, czy tego chce, czy nie chce. Ma się wreszcie ustatkować, ożenić i napłodzić sporo małych Krasińskich, aby ród się umocnił. 23 Audiatur et altera pars, powiadali starożytni, a my, studenci filologii polskiej słuchaliśmy na KUL-u tylko naszych profesorów, użalających się nad losem poety, koszmarem artysty wciskanego w twardy gorset życia przez bezwzględnego papę, zapominając jakby, że ten papa nie miał serca z kamienia i bolało go zbyt często dziwne zachowanie Zygmunta, jego brak, jak uważał, delikatności i względu na spokój i zdrowie ojca. Liczył przecież na zrozumienie i wdzięczność Zygmunta, ponieważ cokolwiek robił, czynił dla niego, również tutaj, w Opinogórze, która teraz rozkwita i roztacza przede mną wszystkie barwy wiosny. A generał pragnął uczynić to miejsce jeszcze piękniejsze, przekształcić je w rajski zakątek, w arkadię, najpierw dla małego Zygmuntka, a potem dla młodego hrabiego, jego małżonki i gromadki szczebioczących wnucząt. Stanie więc tutaj gotycki pałacyk, biały zameczek z wysoką wieżyczką, ze szczytu której roztoczy się rozległy widok na łąki, lasy i pola opinogórskiej ordynacji. Wtedy stary hrabia, trochę sapiąc, wejdzie po stromych stopniach na ów szczyt, ogarnie spojrzeniem te lasy, łąki i pola i powie, wspierając się na ramieniu syna: – Nie zmarnuj tego, kiedy mnie już nie stanie. LIST IV Warszawa 20 czerwca 1815 r. Zanim przeniosłem się do wielkiego stulecia Polaków, starałem się dobrze poznać, jak wiesz, Droga moja, dziewiętnastowieczną Warszawę, od dziś stolicę Królestwa Polskiego. Proklamował osobiście to quasi państwo Aleksander I i wszyscy są tutaj pod wrażeniem tego aktu. Mówi się też powszechnie o wspaniałomyślności cara, zapominając jakby, że jest on wykonawcą postanowień Kongresu, który w Wiedniu robił porządki po chaosie jaki w Europie pozostawił Napoleon Bonaparte. Owszem, nie można odmówić carowi starań, które poczynił dla utworzenia tego Królestwa nie tylko z większości terytorium Księstwa Warszawskiego, ale z wszystkich ziem polskich, zajętych w rozbiorach przez Prusy i Austrię. Sprzeciwił się wszakże temu bardzo stanowczo lord Henryk Robert Castlereagh, reprezentant Anglii, bojąc się zbytniego wzrostu potęgi Rosji. Na utratę zrabowanych Polsce terenów nie godziły się również Prusy i Austria powstało więc takie okrojone quasi państwo pod berłem cara, mającego być również królem polskim. Zawsze najlepiej poinformowana poczta pantoflowa donosiła również, że car ustanowi w Królestwie swego namiestnika i wyznaczyła już na tę godność generała Wincentego Krasińskiego, toteż na Starym Mieście zaczęły zbierać się grupki ludzi dla urządzenia owacji nowemu dostojnikowi pod jego rezydencją. I teraz właśnie przydało mi się zbieranie wiadomości o dawnej Warszawie, gdybym bowiem tego zaniedbał, ruszyłbym zapewne 24 pod pałac Krasińskich u zbiegu ulicy Miodowej z Długą, który już od pięćdziesięciu lat nie jest własnością Krasińskich, chociaż nadal nosi ich nazwisko. Obecną rezydencją hrabiego Krasińskiego jest pałac przy Krakowskim Przedmieściu, nazywany również pałacem Czapskich, ponieważ należał także do tej rodziny i stąd całe zamieszanie. Murowana rezydencja, wzniesiona dla prymasa Michała Radziejowskiego, stanęła na miejscu drewnianego dworu Radziwiłłów w bezpośrednim sąsiedztwie (przedzielona jedynie ulicą, dziś Traugutta) kościoła św. Krzyża. Ulegała ona kilkakrotnie przebudowie, dokonywanej przez kolejnych właścicieli, a w roku 1808 przeszła na stałe już w ręce rodu Krasińskich. Zagładę pałacu przyniosła jesień 1944 roku; w czasie powstania spłonął główny budynek wraz z oficynami, a bezpowrotnemu zniszczeniu uległy wówczas gromadzone tu bezcenne dzieła sztuki, ogromna biblioteka i zbiór rękopisów. Obecnie, w odbudowanych starannie murach dawnego pałacu i zgodnie z jego dawnym wyglądem, mieści się Akademia Sztuk Pięknych, z pieczołowicie zrekonstruowanym pokojem muzycznym Fryderyka Chopina, który zamieszkał w jednej z oficyn rezydencji Krasińskich z rodzicami i siostrami w 1827 roku. To właściwie jedyne z trzech warszawskich mieszkań Chopina, które można zwiedzać, dwa poprzednie, bowiem, w oficynach pałacu Kazimierzowskiego i Saskiego, nie zostały odtworzone. Zbaczam, jak widzisz, z głównego toru mojego do Ciebie pisania, ale trudno, skoro wzmiankuję o warszawskiej rezydencji Krasińskich, nie napomknąć chociaż o tak ważnym jej mieszkańcu obok wielkiego poety, jak genialny kompozytor, którego fortepian sołdaty ruskie wyrzuciły na bruk przez okno w pamiętnym i strasznym roku 1863. Obaj, Zygmunt i Fryderyk, wielcy artyści romantyczni, opuścili prawie jednocześnie pałac przy Krakowskim Przedmieściu 5; Krasiński w 1829, a Chopin w 1830 roku. Niemal od momentu nabycia pałacu, generał Wincenty Krasiński zaczął gromadzić w nim pamiątki rodowej i narodowej przeszłości, obrazy dawnych mistrzów europejskich, dzieła rzeźbiarzy, a szczególnie militaria. Zawistni, a tacy wszędzie się znajdą, twierdzili, że hrabiemu bardzo pomagały w tym kolekcjonerskim zapale wyprawy wojenne, w których brał udział, a szczególnie kampania w Hiszpanii, bogatej przecież w cenne dzieła sztuki. Nie wierz, Droga moja, tym pomówieniom, ponieważ sam dowódca pułku i jego szwoleżerowie, to byli rycerze walczący dla swego kraju i dla sławy, synowie arystokracji i starych rodów polskich, zatem młodzi mężczyźni mający najwyższe pojęcie o honorze, posiadający często na klingach swoich szabel wygrawerowane te właśnie słowa: HONOR I OJCZYZNA, kawalerzyści. Takie wojsko nie plądruje zdobytych miast 25 i nie ograbia muzeów, tacy kawalerzyści wracali z wojny tylko z zaszczytnymi bliznami, bo to były jedyne trofea, jakie zabierali z sobą. Wielu z nich wywodziło się jeszcze z konspiracyjnego Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny, którego prezesem był Wincenty Krasiński. Młodzi konspiratorzy, zawiązując ten tajny krąg, zrywali z dotychczasowym, próżniaczym trybem życia, porzucali modne stroje dla czarnych fraków, ozdobionych mosiężnymi guzikami z wytłoczoną kotwicą i napisem Nadzieja. Na szczęście policja pruska nie odkryła Towarzystwa, które nie rozwinęło zresztą szerszej działalności, a nawet ją praktycznie zawiesiło, gdy prezes i kilku najaktywniejszych członków wstąpiło w związki małżeńskie. Odrodziło się jednak w innej już, wojskowej, elitarnej formacji, w konnej gwardii cesarza Napoleona Bonapartego, do której zaciągnęło się wielu członków dawnego Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny, ekwipując się własnym sumptem i zazwyczaj z własnym ordynansem. Dekretem z 6 kwietnia 1807 roku Napoleon mógł więc powołać do służby Polski Pułk Lekkokonny Gwardii Cesarskiej – Régiment de Chevau-Légèrs Polonais de la Garde Imperiale. Nowa formacja prezentowała się wspaniale, ale Francuzi patrzeli na młodych kawalerzystów w barwnych mundurach i wysokich czakach, dosiadających pięknych, rasowych koni z własnych, polskich stadnin, jak na paniczyków bawiących się w wojsko i służących do ozdoby jedynie cesarskiej osoby, na pułk jazdy, który rozproszy jeden armatni wystrzał. Napoleon, nieświadomie jakby, potwierdzał tę opinię, nigdy bowiem nie rzucił do walki swoich szwoleżerów; kierując się racjami politycznymi nie chciał narazić na straty pułku, w którym służyła magnacka młodzież polska, miał bowiem szerokie i dalekosiężne plany wykorzystania do swoich celów naiwnych Polaków. Dopiero pod Somosierrą, gdy przeciągało się, bez rezultatów w dodatku, natarcie oddziałów francuskich na wąwóz zamykający całej armii drogę do Madrytu, w przystępie rosnącego gniewu, rzucił ów zdumiewający rozkaz szarży znajdującemu się pod bokiem polskiemu szwadronowi przybocznej gwardii, a major Kozietulski, jego dowódca, błysnął tylko szablą i malowane paniczyki runęli jak burza na hiszpańskie baterie. – Francuzi nie mogli uwierzyć, a po kilku minutach było już po wszystkim... Wielka jadalnia w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu nie pierwszy i nie ostatni raz słyszy te słowa i całą opowieść o przesławnej szarży lekkokonnych ułanów. Nie po raz pierwszy i ostatni przetacza się przez nią grzmot kopyt galopujących koni i brzmi bojowy okrzyk polskich kawalerzystów, a generał Wincenty Krasiński, siedząc u szczytu stołu, spogląda wówczas na obraz Verneta, zdobiący honorowe miejsce na ścianie, a potem na swoich gości, których zaprasza co tydzień na wystawny obiad. 26 Przyglądam się im również, stanowią bowiem elitę umysłową i artystyczną Warszawy, a pałac, do którego bardzo chętnie przychodzą, staje się coraz ważniejszym miejscem w powoli odradzającym się życiu kulturalnym stolicy, zaś jego gospodarz czołową osobistością miasta, w istocie więc całego, świeżo powstałego Królestwa. Generał zdobył tę pozycję tego samego dnia właściwie, którego wjechał do Warszawy na czele konduktu żałobnego, wiodąc za trumną księcia Józefa Poniatowskiego osiem tysięcy oficerów i żołnierzy, wyprowadzonych z Francji z bronią i sztandarami. Jechał na koniu, wyprostowany w siodle, z głową owiniętą bandażem; jak wódz, wracający z pola bitwy, dumny bohater, rycerz niepokonany, chociaż bez lauru zwycięzcy na czole, z krwią jeno na nim zakrzepłą, znakiem i pieczęcią męstwa, cenniejszą niż złocone, błyszczące ordery... Przypominając sobie ten wrześniowy dzień, duchowieństwo zebrane przed kościołem św. Krzyża, sztandary cechów, zakonnice z zapalonymi świecami i całe Krakowskie Przedmieście wypełnione, głowa przy głowie, mieszkańcami Warszawy, pomyślałem, Droga moja, może niestosownie, że nasi najlepsi obecnie specjaliści od wizerunku, przygotowujący polityków do wystąpień publicznych, w telewizji czy na wiecu, wybierający dla nich stosowne do okoliczności ubrania, krawaty i spinki do mankietów koszuli, nie mogliby podsunąć generałowi Krasińskiemu czegoś lepszego, wymowniejszego, czyniącego większe wrażenie, niż ten zakrwawiony bandaż na głowie... Nie potrafiliby również zaproponować innego, bardziej wyrazistego gestu od tego, który wykonał generał Krasiński, zsiadając z konia i zaprzęgając się do karawanu, aby dociągnąć go do samych drzwi kościoła, nie było bowiem jeszcze na balustradzie posągu Chrystusa dźwigającego krzyż na ramionach ani tych szerokich schodów prowadzących dziś do świątyni. Zbitą gromadą ludzi wstrząsa spazm szlochu, oficerowie zeskakują z koni, aby pomóc generałowi przy karawanie i w chwilę później przy wnoszeniu trumny do wnętrza kościoła i ułożeniu jej na katafalku. Straż honorową będzie przy nim pełnił Krasiński wspólnie z generałem Sokolnickim, ale Warszawa powtarzać zacznie tylko jedno nazwisko, wybrała już bowiem swego idola, a w magistracie przygotowuje się złoty pierścień z wygrawerowanym napisem: Exercitus Poloni redenutis Duci. Kaligrafuje się również, na czerpanym papierze, uroczysty adres do JW Hrabiego Wincentego Krasińskiego, Jenerała dywizji wojsk polskich, kawalera wielu orderów, z którego chciałbym Ci przepisać chociaż jedno zdanie, abyś się zorientowała z jak wielką atencją odnosiły się władze miejskie do ostatniego dowódcy oddziałów polskich we Francji, które przyprowadził do ojczyzny: 27 Umiemy cenić Twoje zasługi i możemy Ci złożyć życzenia, żeś się już tego ustalenia opinii doczekał, która Ci miłość i szacunek powszechny zjednała – Warszawa 16 września 1814 r. Tak znaczące wyrazy uznania podkreślały jeszcze wyraźniej zasługi generała, który ze swojej strony, odnawiając po wojennej przerwie członkostwo w stołecznym Towarzystwie Przyjaciół Nauk, ofiarował do jego zbiorów własną rozprawę na temat posługiwania się w walce lancą kawaleryjską, napisaną po francusku, pod tytułem: Essai sur le maniement de la lance. Wznowił również, zgłoszony dawniej, projekt dykcjonarza geograficzno-historycznego, mającego służyć do lepszego poznania kraju, co uznane zostało za wyraz prawdziwego przywiązania do Ojczyzny jego autora. Kolejnym dowodem patriotyzmu generała Krasińskiego było przekazanie księżnie Izabeli Czartoryskiej do puławskiej Świątyni Sybilli sztandaru szwoleżerów wraz z listem, który przytaczam w całości, ponieważ, jak sądzę, powinnaś poznać jego treść: Mości Księżno! Korpus Oficjerów, niegdyś pierwszego Regimentu Lekkokonnego Polskiego Gwardii Cesarskiej, w zmianie dzisiejszej świata, po tyloletnim boju, chcąc dać Waszej Książęcej Mości dowód uszanowania, które Jej cnoty, Jej przywiązanie do ojczystej ziemi w nich wznieciło, ofiarują Jej jeden ze Sztandarów ich Regimentu do zbiorów świętych pamiątek sławy krajowej, które przez Waszą Książęcą Mość zebrane, zostaną obcym Rękom i samemu Czasowi wydarte. Ten znak w sto zwycięstwach przewodząc był na murach Madrytu, Wiednia i Kremlina zatkniętym. Tysiące młodzi polskiej za nim idąc sądzili się być szczęśliwymi krew dla Ojczyzny i dla jej sławy przelewać. Chciej Wasza Książęca Mość widzieć w tej ofierze dowód tych uczuciów, które dla Niej każden Polak winien i razem przyjąć oświadczenie naszego poważania. Imieniem Oficjerów, Generał Dywizji, niegdyś Pułkownik tego Regimentu Hrabia Krasiński Generał wykonał ten piękny gest w dniu rozwiązania Regimentu, czyli dnia 16 lutego 1815 roku. Żegnał się wówczas ostatecznie z napoleońskim rozdziałem swego życia – nie przypuszczając, że za dwa tygodnie zaledwie Bonaparte opuści wyspę Elbę i rozpocznie triumfalny marsz na Paryż. Przyczynił się w ten sposób walnie, chociaż nieświadomie, do powstania karłowatego tworu quasi państwowego, jakim było Królestwo Polskie. Powrót korsykańskiego potwora przerwał bowiem obrady wiedeńskiego Kongresu w tym punkcie, w którym jego uczestnicy rozważali możliwość odbudowania państwa polskiego z własną dynastią królewską, zatem bez 28 unii personalnej z Rosją. Orędownikiem tej opcji był głównie przedstawiciel Anglii, ale zarówno on, jak i pozostali dyplomaci i przebywające w Wiedniu koronowane głowy, przerażeni widmem wracającego Napoleona, porzucili rozpoczętą debatę i pospiesznie zdecydowali o utworzeniu Królestwa Polskiego z terytorium – w zasadzie – Księstwa Warszawskiego, odrzucając projekt Aleksandra I, zamierzającego zebrać pod swoim berłem również te ziemie polskie, które zagarnęły w rozbiorach Prusy i Austria. Musiały się jednak kołatać resztki sumienia w tych twórcach mapy nowej Europy bez suwerennej Polski, ponieważ postanowili zagwarantować dalsze istnienie samego narodu polskiego, który, wprawdzie rozdzielony pomiędzy trzy mocarstwa, pozostanie pod ich opieką. Tym samym Prusy, Austria i Rosja miały przestrzegać szeroko pojętych praw Polaków do zachowania własnego języka, utrzymania instytucji o charakterze narodowym, obyczajów i religii. Dlatego proklamowanie Królestwa Polskiego wywarło tak wielkie wrażenie na mieszkańcach Warszawy, niepewnej swego losu, szczególnie zaś na gościach generała Krasińskiego, mogli bowiem odetchnąć z ulgą, słuchając zapewnień cara Aleksandra I o pełnej akceptacji tych ustaleń wiedeńskiego Kongresu. Do niedawna ponadto nie wiedzieli jeszcze, czy nadal są tymi samymi prominentami, czy piastują swoje godności i tytuły, które nadał im Bonaparte. Stanowili przecież grono sierot po cesarzu, którego przegrana uczyniła z nich garstkę rozbitków, chronili się więc w rezydencji hrabiego Krasińskiego, jakby w łodzi ratunkowej, pozwalającej im utrzymać się na burzliwych falach niepewności, aż do rozjaśnienia politycznego horyzontu, co właśnie w opinii większości następowało, wraz z proklamowaniem Królestwa, a utwierdzić się miało, gdy jego namiestnikiem zostanie ten, którego nazwisko powtarza już warszawska ulica. Służba przygotowuje w sali jadalnej stół do obiadu na dwadzieścia osiem, jeśli dobrze policzyłem, osób, gospodarz wszakże nie zachęca jeszcze do zajmowania miejsc. Dochodzące z ulicy okrzyki potwierdzają jego oczekiwania, dokonuje wszakże krótkiego przeglądu nazwisk swoich przypuszczalnych konkurentów, wśród których nie dostrzega nawet starego, kuśtykającego na drewnianej nodze, generała Józefa Zajączka. A jego nominację właśnie na swego namiestnika w Królestwie Polskim, zamierza podpisać Aleksander I; z raportu, który otrzymał od służb specjalnych wynika, że ten sędziwy żołnierz Tadeusza Kościuszki i weteran kilku wojen nie sprawi żadnego kłopotu swemu królowi, a jednocześnie carowi i będzie mu zawsze posłuszny. – A hrabia Krasiński? – Aleksander waha się jeszcze i patrzy wyczekująco na swego doradcę, Nowosilcow jednak kręci zdecydowanie głową. – Nie ufam hrabiemu. Zbyt mało go znam. 29 Powinniśmy chyba, Droga moja, powiedzieć to samo: jeszcze zbyt mało znamy hrabiego Krasińskiego, żeby wydawać o nim zdecydowane sądy. A ty przecież, pozwól to sobie przypomnieć, nie miałaś dotąd dla generała dobrego słowa. Widziałaś w nim tylko surowego ojca, pysznego magnata i karierowicza, a to przecież nie cały Krasiński. Bardzo mało, a właściwie tyle co nic wiemy chociażby o intymnej stronie jego życia. Mówiło się swego czasu, że ożenił się z Marią Urszulą Radziwiłłówną (13 IV 1803), dziedziczką ogromnej fortuny (tylko po matce wniosła do posagu dobra knyszyńskie w białostockiem, przynoszące rocznie 55 tysięcy złotych polskich dochodu), dla jej majątku, a przecież gdy wcześnie owdowiał (12 IV 1822) nie wziął sobie drugiej żony ani nie stał się uczestnikiem głośnych Hrabina Maria Urszula Krasińska skandali obyczajowych, a nawet cichych romansów, po których odkryciu jego przeciwnicy zaczęliby trąbić na prawo i lewo o moralnym upadku carskiego adiutanta, odznaczonego brylantową gwiazdą wartości 15 tysięcy rubli, czy senatora-wojewody. Zatem nic, prócz domysłów, których nikomu zabronić nie można. I oprócz strzępu listu do Kajetana Koźmiana, pisanego w Opinogórze dwa tygodnie po śmierci Marii Urszuli: ... ma dusza ją szuka. Chciałbym ją ujrzeć, po nocach, o to ją błagam, ale mi się nie śniła nawet... w niedzielę u siebie stać będę, gdyż chcę uściskać miejsca, w których ducha oddała i tam wznieść się bliżej do niej... Zgodzisz się chyba ze mną, że tak nie pisze ktoś, kto nie kochał i nie cierpi po stracie ukochanej. Dlaczego więc, sam przeżywszy dramat serca, nie chciał zrozumieć syna? Tego właśnie pragnę się dowiedzieć. LIST V Dunajowce, 24 września 1815 r. Były dwie bramy do chrześcijańskiej Europy: Konstantynopol, a po jego upadku – przy obojętności tłustego Zachodu – Kamieniec Podolski: URBS ANTEMURALE CHRISTIANITATIS – MIASTO CHRZEŚCIJAŃSKIEGO PRZEDMURZA. Trzykrotnie przyjęło na siebie całą furię agresywnego islamu, opętanego nienawiścią do niewiernych, nim uległo fanatycznym Turkom, drapiącym się na jego mury. 30 Urok jesieni w tych stronach jest trudny do opisania, więc nawet nie będę usiłował zabierać się do tego. Wystarczy może, jeśli Ci powiem, że Dunajowce leżą blisko Kamieńca Podolskiego, zatem znajdują się w niezwykle pięknej okolicy. Żeby ją podziwiać zatrzymałem się w Kamieńcu; widoki ze wzgórza zamkowego lub z fortecznych baszt i strzelnic okazały się rzeczywiście zapierające dech w piersiach. Sama forteca robi również ogromne i nadzwyczajne wrażenie. Nie jest przecież fortecą jedną z wielu, ale potężnym bastionem, fortecą-legendą, chroniącą niegdyś świat chrześcijański przed agresywnym Islamem, przed zastępami Turków, trzykrotnie i w różnych odstępach czasu szturmujących pod zielonym sztandarem Proroka jej wysokie mury, tę bramę do Europy strzeżoną przez polskich rycerzy. Dopóki trwali na blankach i wieżach Kamieńca, Europa mogła spać spokojnie i spała, nawet nie wiedząc, kto czuwa nad jej snem. A czuwał pułkownik Michał Wołodyjowski, mały rycerz, a także pan Ketling, dowódca artylerii fortecznej, czuwali wszyscy bohaterowie ostatniego tomu Trylogii Henryka Sienkiewicza, stojącej w bibliotecznej szafie mojego Ojca. Czytałem tę powieść z rosnącym sprzeciwem, nie mogłem bowiem pogodzić się z upadkiem Kamieńca i śmiercią jego obrońców, kresowych rycerzy bez skazy. Nie mogłem również pogodzić się z tym, że Kamieniec Podolski, po wygranej przecież wojnie z bolszewikami, pozostał po tamtej, sowieckiej stronie granicy. Odkryłem to pod koniec lektury Pana Wołodyjowskiego w Powszechnym Atlasie Geograficznym Eugeniusza Romera, wydanym we Lwowie w 1928 roku, należącym do mojego starszego brata. Przechowywał go pod kluczem, chroniąc, jak tłumaczył, przede mną właśnie, miałem jednak swoje sposoby na uzyskanie dostępu do tej niezwykłej księgi, w której zamknięty był cały świat i Polska. Z tego właśnie powodu Atlas Romera tak bardzo mnie zajmował, odbywałem bowiem na jego kartach dalekie podróże, a podczas czytania kolejnych tomów Trylogii odnajdywałem w nim te miejscowości, w których toczyła się akcja i działy ważne rzeczy. Odszukałem więc Kamieniec Podolski i z głębokim smutkiem stwierdziłem, że został porzucony i pozostawiony w sowieckich rękach. Południowo-wschodni kraniec naszej granicy zamykał Dniestr i wpadający do niego Zbrucz, a tylko o rzut beretem – na mapie kilkanaście milimetrów – dalej, płynął Smotrycz i oplatał wzniesienie z potężną fortecą na szczycie. Nie rozumiałem dlaczego tak się stało, ale w końcu doszedłem do wniosku, że ci z naszych dyplomatów, którzy ustalali przebieg wschodniej granicy Rzeczypospolitej, przy jakimś konferencyjnym stole, na pewno nie czytali Pana Wołodyjowskiego. Dunajowców wówczas nie szukałem na mapach starego Atlasu, ale przed obecnym przeniesieniem się w wiek XIX, stwierdziłem (odziedziczony po bracie Atlas posiadam do dziś), że zostały na nich umieszczone, 31 chociaż oznaczono je bardzo małym kółeczkiem. A w Dunajowcach właśnie znajdował się majątek babki Zygmunta Krasińskiego, Antoniny Krasińskiej z domu Czackiej, osoby posiadającej dość trudny charakter, a na dodatek o bardzo wyraźnej orientacji prorosyjskiej. Napoleonem pogardzała, nazywając go parweniuszem, a znienawidziła po bitwie na Morawach, w której ośmielił się zadać bolesny cios carowi Aleksandrowi I, pokonując na łagodnych wzniesieniach Austerlitz, czyli Slavkova, siły koalicji antyfrancuskiej z armią rosyjską włącznie. Pomimo znacznych wysiłków nie zdołałem ustalić przyczyn takich emocjonalnych reakcji babki Antoniny, ani jej poddańczego oddania rosyjskiemu carowi, co wydaje się zdumiewające, zważywszy na to, że babka Antonina była córką Feliksa Czackiego, podczaszego koronnego, i Katarzyny z Małachowskich – Czackiej, zatem siostrzenicą Stanisława Małachowskiego, marszałka Sejmu Czteroletniego i siostrą Tadeusza i Michała Czackich, pochodziła zatem z rodziny niezmiernie zasłużonej dla Polski. Starszy brat Antoniny był posłem na Sejm Czteroletni, a Tadeusz zasłynął szeroko jako działacz oświatowy, historyk i bibliofil, autor wielu publikacji z dziedziny gospodarczej, a także jako współzałożyciel Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk i założyciel Liceum Krzemienieckiego, zwanego Atenami Wołyńskimi, co samo już wystarczyłoby za powód do wystawienia mu pomnika, zważywszy na ogromną rolę, jaką odegrała ta szkoła na Kresach Rzeczypospolitej, jako promieniujący szeroko ośrodek umysłowy i kulturalny, kształcący i wychowujący całe pokolenia młodzieży w duchu patriotycznym. Dodam jeszcze, gdyż czyny takich Polaków jak Tadeusz Czacki, powinny być często przypominane, że zastał on, obejmując stanowisko wizytatora szkolnego guberni wołyńskiej, podolskiej i kijowskiej tamtejszą oświatę w opłakanym stanie i kilka zaledwie szkół, a zostawił ich po sobie 127, dzięki nadludzkiej niemal pracowitości i wytrwałości! Panna Antonina, pochodząc z takiej rodziny musiała odebrać podobne wychowanie, wyszła zaś za mąż za Jana Krasińskiego, starostę opinogórskiego, również gorliwego patriotę, aktywnego posła na Sejm Czteroletni. Jak czuła się zatem w rodzinie męża, której zawołanie brzmiało: AMOR PATRIAE – NOSTRA LEX i jak wychowywała syna, któremu zabrakło ojca już w wieku siedmiu lat? A trudno przecież powiedzieć, że Wincenty Krasiński nie był patriotą (przynajmniej do swego nieszczęsnego wystąpienia w procesie przeciwko członkom Towarzystwa Patriotycznego, gdy jako jedyny domagał się ich surowego ukarania). Wobec tego można jedynie przyjąć, że w ogóle nie dbała o jego wychowanie, ponieważ obdarzała troską i miłością wyłącznie młodszego brata Wincentego, a po jego wczesnej śmierci nie przeniosła tych uczuć na pierworodnego. 32 Odrzuconemu chłopcu zmarły ojciec jawił się we wspomnieniach jako troskliwy i pełen dobroci opiekun, którego strata odmieniła całkowicie życie siedmiolatka. Musiał pogodzić się z surowym traktowaniem przez matkę, ze zwolnieniem domowego guwernera i z wszystkimi uciążliwościami, jakie dotykają dziecko odepchnięte od serca przez matki. Słyszałem powtarzaną tu opowieść, która ma jakoby tłumaczyć ten, rzadki przecież, przypadek matczynej oschłości dotykającej pierworodnego syna, zwykle oczekiwanego z radością i stanowiącego dumę rodzicielki. Otóż właśnie z powodu bardzo bolesnych komplikacji towarzyszących narodzinom małego Wincentego, tak przynajmniej twierdzą tutaj ludzie, Antonina powzięła niechęć do niego, a nawet miała mu wypominać, ile ją cierpień kosztowało jego przyjście na świat. Możesz sobie łatwo wyobrazić, Droga moja, w jakiej formie i jakim tonem robione były te wymówki, zważywszy na ciężki charakter pani Antoniny Krasińskiej, chętnie posługującej się krzykiem, i jakie ślady pozostawiły one w pamięci jej syna. W upowszechnianym wszakże portrecie generała Wincentego Krasińskiego nie uwzględnia się zazwyczaj opisów jego dzieciństwa, ponieważ hrabia interesuje potomnych głównie jako ojciec Zygmunta, usiłujący podporządkować sobie syna i nagiąć go do swoich planów, stojących w kolizji z trybem życia i poglądami na życie wrażliwego poety. Dlatego twórcy tych portretów generała nie zastanawiają się najczęściej nad tym, co przeżył on jako chłopiec i nad bliznami, jakie w jego charakterze wyżłobiło trudne dzieciństwo i wszystkie przykrości, jakich doznał od matki. Dlatego, gdy sam został ojcem, zapragnął, wspominając własne dzieciństwo bez miłości, zapewnić ją synowi i zapewnił, ale w nadmiarze. Po wczesnym, niestety, odejściu małżonki generała, Marii Urszuli, co nastąpiło, gdy chłopiec miał zaledwie dziesięć lat, hrabia Wincenty musiał stać się dla dziecka ojcem i matką jednocześnie i czynił wszystko, aby podołać temu obowiązkowi. Zaliczył do niego konieczność zadbania o przyszłość syna, co miało później wywołać najgorsze skutki, ponieważ w przekonaniu hrabiego, tylko jego pomysł na życie miał zapewnić sukces synowi. Uznaje się to zgodnie i słusznie za wielki błąd generała, zrodziła go wszakże, jestem o tym teraz, przebywając tutaj, najgłębiej przekonany, przede wszystkim ojcowska miłość, a dopiero potem ambicje hrabiego i jego stała dbałość o utrwalanie znaczenia rodu i jego miejsca wśród pierwszych rodzin Królestwa. Troskę o przyszłość syna ujawnił generał zaraz po jego narodzeniu, ustalając kolejność imion, które malec otrzymał podczas chrztu w paryskim kościele Notre Dame de Lorette: Napoleon Stanisław Adam Feliks Zygmunt. Gwiazda cesarza Francuzów świeciła jeszcze jasno i gdyby nie 33 zgasła, mały Napoleonek posiadałby bardzo przydatną, mam ochotę napisać: wejściówkę do kariery we francuskiej Europie. Tak przynajmniej kalkulował generał Wincenty, nie biorąc w ogóle pod uwagę możliwość klęski i upadku Bonapartego. Sam przecież zawierzył mu swój los, wbrew woli matki, dla której cesarz był parweniuszem, a Wincenty głupcem i zdrajcą swego prawowitego monarchy. Niemal go wyklęła, gdy własnym sumptem wystawił oddział jazdy, aby walczyć u boku boga wojny, a wpadła we wściekłość, gdy dotarła do niej wieść o pierwszym imieniu, jakie na chrzcie otrzymał jej wnuk. Pomimo upływu kilku lat i całkowitej odmianie sytuacji, złość na syna nie minęła babce Antoninie i gdy generał zjawił się w Dunajowcach, przyjęła go jak kryminalistę, niedawno jeszcze walczącego po stronie uzurpatora. Krzyki i złorzeczenia słychać było w promieniu mili od oka cyklonu, możesz więc łatwo wyobrazić sobie, Droga moja, co działo się w dunajowickim dworze, chociaż ów uzurpator, osobisty niemal wróg babki Antoniny, nikomu nie mógł już zagrozić, wywieziony przez Anglików na Wyspę św. Heleny, zagubioną w falach bezbrzeżnego oceanu. Starsza pani wzdragała się jednak na samą myśl o byłym cesarzu i żądała, aby generał wymazał pierwsze imię z tych, które jej wnuczek otrzymał na chrzcie i zastąpił drugim, czyniąc go w ten sposób Stanisławem. Po klęsce cesarza, generał zaraz uznał nie tylko bezużyteczność imienia Napoleon, którym obdarzył synka, ale przede wszystkim jego całą niestosowność dla mieszkańca carskiego imperium i przyszłego dyplomaty w służbie tronu rosyjskiego. Taką przyszłość układał już bowiem hrabia dla malca nad jego kołyską; nie mógłby więc ambasador cesarstwa rosyjskiego in spe, w Królestwie Niderlandów powiedzmy, występować jako hrabia Napoleon Krasiński. To było oczywiste, mniej natomiast było jasne, czy będzie to hrabia Adam, Feliks lub może Zygmunt Krasiński, o to więc toczył się spór. Babka Antonina stanowczo optowała za Stanisławem, hrabia natomiast opowiadał się za Zygmuntem, nie mogli zatem przez dłuższy czas dojść z sobą do porozumienia. Dopiero krótko przez wyjazdem generała z Dunajowiec zawarty został kompromis: chłopczyna będzie Stasiem-Zygmuntkiem. Niestety, obydwa imiona nie miały już charakteru wejściówek, ale hrabia pocieszał się tym, że zna, nie tylko w Warszawie, ale w całym Królestwie, wszystkich, których znać należy. W Petersburgu również zawrze właściwe znajomości i będzie mógł z ich pomocą skutecznie patronować karierze syna. My, Droga moja, którym przez wiele lat przyszło żyć w państwie kolesiów, możemy dobrze ocenić jak skutecznie postępował hrabia Krasiński, kierując już pierwszymi kroczkami syna, zaczynał bowiem prezentować go swoim gościom, zapraszanym co tydzień na obiady do pałacu 34 przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. A było to grono elitarne i opiniotwórcze, toteż od niego zależało o kim i jak mówiło się w stolicy, kto stawał się popularny, a komu odmawiano uznania. W tej jadalni przecież Kajetan Koźmian będzie wygłaszał gromkie tyrady przeciwko romantykom, a Ludwik Osiński zadrwi z Dziadów Mickiewicza swoim osławionym: Głupio wszędzie, cicho wszędzie. Nic nie było, nic nie będzie... To wszakże wydarzy się dopiero za kilka lat, ale wspominam o tym już teraz, żeby podkreślić jak ważną rolę pełniła warszawska rezydencja generała Krasińskiego i jak generał korzystał z niej dla popularyzowania własnego wizerunku i swego małego synka. Staś-Zygmuntek otrzymał więc, uszyty na miarę, mundurek szwoleżera, a także szarawary, kontusik staropolski z bogatym, złotolitym pasem, żupan lamowany gronostajem i futrzaną szubę. Paradował w tych strojach, budząc niekłamaną sympatię gości generała, który ubiorami malca, historycznymi obrazami zdobiącymi pałacowe pokoje i wojennymi wspomnieniami pragnął wyraźnie uwypuklić patriotyczną atmosferę domu. Odebrałem to jako rodzaj komentarza do roli, którą hrabia zaczął pełnić przy osobie Aleksandra I, komentarza podkreślającego najlepsze intencje cara, odnoszącego się z wielką przychylnością do utrzymania w Królestwie narodowych tradycji swoich polskich poddanych. Nie dlatego jednak, że taki obowiązek nakładały na niego ustalenia Kongresu w Wiedniu, ale z głębokiego przekonania o prawie Polaków do własnego państwa i konieczności odbudowania go w dawnych, przedrozbiorowych granicach, pod jego dobrotliwym berłem. – Nie mówiłbym tego, waszmościowie – ciągnął swój wywód generał Krasiński – gdybym nie był pewien, że takie właśnie są zamiary Aleksandra. Uniósł wskazujący palec prawej dłoni w widocznym zamiarze dodania czegoś jeszcze do tego oświadczenia, gdy niespodziewanie odezwał się znany w stolicy malarz, Antoni Brodowski, paryski uczeń Franciszka Girarda, tworzący pod wpływem sławnego Davida i stały uczestnik czwartkowych obiadów u generała, podnosząc widelec z nadzianym na jego zęby marynowanym grzybkiem: – Timeo Danaos et dona ferentes! – I w ciszy, jaka nagle zapadła przy stole, powtórzył, parafrazując sławny okrzyk Laokoona: – Strzeżcie się Moskali, nawet sypiących obietnicami. Wszystkie twarze zwróciły się w kierunku generała, który przypodniósł się nieco na krześle, jakby poprawiał się w siodle przed skokiem konia nad przeszkodą i przypomniał obecnym, że car Paweł, ojciec Aleksandra I a syn Katarzyny II, ze względu na niechęć jaką do niej żywił, pragnął 35 wszędzie tam, gdzie było to możliwe, zmieniać postanowienia carycy. Zamierzał również anulować decyzje matki o rozbiorach Polski i tylko śmierć z ręki zamachowców przekreśliła te plany. – Najwidoczniej Aleksander, również niechętnie wspominający babkę Katarzynę, chce reaktywować zamiary ojca – kończył generał, tocząc spojrzeniem dokoła stołu, po twarzach swych gości. – Dlatego tamto stare porzekadło musi już trafić do lamusa, a my powinniśmy być dobrej myśli i uwierzyć carowi. – Przecież Aleksander wiedział... – zauważył Zygmunt Vogel, zwany Ptaszkiem i zaraz zamilkł. Wszyscy panowie zgromadzeni przy stole hrabiego Krasińskiego doskonale rozumieli co ten znany w Warszawie rysownik miał na myśli i o czym to wiedział Aleksander, lecz nikt nawet skinieniem głowy tego nie potwierdził. Sprawa była zbyt poważna na to, aby roztrząsać ją przy stole, dotyczyła bowiem bezpośrednich zabójców cara Pawła i kręgu osób, które wiedziały o spisku na jego życie i nie zrobiły nic, aby temu morderstwu przeszkodzić. Obaj synowie Pawła mieli do tego kręgu należeć, w co wielu ludzi nie chciało uwierzyć, a pozostali woleli milczeć. LIST VI Puławy, 27 maja 1816 r. Jestem tu od paru dni ze względu na przyjazd hrabiego Ludwika Platera. Nie wiem z jakiego powodu, ale nie zamieszkał w pałacu, lecz w Żółtym Domku, zwanym też aleksandryjskim, ponieważ spał w nim car Aleksander I, kiedy gościł w Puławach jesienią 1805 roku. Pozwolił się wówczas nazywać naszym królem, snuł bowiem z księciem Adamem plany odbudowy całej Polski w granicach sprzed rozbiorów, oczywiście pod swoim carsko-królewskim berłem. Miało się to dokonać po zwycięstwie nad Napoleonem i po odebraniu Prusom i Austrii zagrabionych przez te państwa polskich terytoriów. Oznajmiał wówczas, że jego babka, caryca Katarzyna, popełniła wielki błąd, doprowadzając do rozbiorów Polski, do czego on, gdyby wtedy panował, nigdy by nie dopuścił, odrzucając namowy Prus i Austrii. Potwierdził też tę wypowiedź, przyjmując bardzo życzliwie i z wyraźną satysfakcją delegacje Polaków z Galicji i Poznania, które złożyły na jego ręce uroczystą petycję, wyrażającą pragnienie mieszkańców tych prowincji znalezienia się pod berłem Aleksandra, co połączyłoby wszystkich rozłączonych dotąd braci Polaków. Delegaci nie wskazali jednak sposobu na dokonanie tego połączenia, Aleksander również pominął tę sprawę milczeniem, zapewniając tylko dostojnych posłów, jak się wyraził, że ich życzenie jest również jego życzeniem i uczyni wszystko, aby zostało urzeczywistnione. 36 Plany te wydawały się mrzonkami, unicestwił je bowiem Napoleon, wkraczając do Polski i tworząc karłowate Księstwo Warszawskie. Odżyły wszakże po klęsce Bonapartego i Aleksander I istotnie zaczął zabiegać na Kongresie w Wiedniu o poszerzenie terytorium b. Księstwa Warszawskiego, już przyznanego Rosji, o te ziemie polskie, które pozostały w rękach Prus i Austrii, a gdy nie osiągnął tego celu, proklamował Królestwo Polskie w skromnym kształcie i włożył sobie naszą koronę na głowę. Powstał więc twór quasi państwowy, zachowujący odrębność ustrojową, czyli monarchia konstytucyjna, pozostająca w unii personalnej z Rosją, rządzoną ukazami przez jedynowładcę. Nie byłem, jak wiesz, Droga moja, dobrym uczniem z fizyki, tyle jednak pamiętam z lekcji w gimnazjum, że w naczyniach połączonych płyn z naczynia większego będzie przelewał się do mniejszego tak długo, aż nastąpi wyrównanie poziomu w obu naczyniach. Wynika z tego, że Aleksander również nie zgłębił wystarczająco praw fizyki, przypuszczając, że z małego Królestwa przenikną do wielkiej Rosji prądy i fluidy, zdolne rozkruszyć twardą skorupę jej ustroju. Powiedział przecież właśnie tutaj, podczas swojego kolejnego pobytu w Puławach, już po powrocie z Wiednia i zamknięciu obrad Kongresu: – Un bijou, hrabino, un bijou! Klejnot pragnę uczynić z Królestwa. I uczynię. Czartoryscy wydali wtedy wielki bal na cześć cara, który najpierw tańczył z paniami, a potem długo rozmawiał z hrabiną Hortensją Szembekową z domu Miączyńską, odkrywając przed nią swe wielkie i tajne jeszcze zamiary, wiedział bowiem, że wszystko, co powierzy poufnie jej różowym uszkom, będzie wkrótce wiadome i komentowane w najwyższych kręgach polskiej arystokracji, której poparcia bardzo potrzebował. A oficjalnie nie mógł jej ujawnić swoich planów, ze względu na własnych magnatów, którzy nie chcą żadnych zmian, upatrując w każdej zamach na swoje przywileje. Nie miał zatem Aleksander łatwej sytuacji u siebie, nie posiadając w kwestii reform, mających unowocześnić państwo, poparcia głów najstarszych i najważniejszych rodów rosyjskich. Poza tym miał stale w pamięci straszną śmierć swego ojca, cara Pawła, uduszonego jedwabną szarfą orderową przez... pst! Palec na usta! Aleksander nigdy nie wymawia tych imion i nazwisk, ale zawsze ma przed oczami twarze morderców. I słyszy jak dyszą, utrudzeni, bo car Paweł jest silny, miota się, szarpie i wije, toteż upływa sporo czasu, nim wreszcie przestaje się poruszać, kurczyć i prostować drgające nogi w butach z cholewami... Aleksander przygląda się przez moment czubkom swoich wysokich, błyszczących botfortów, i czuje niemiłe mrowienie na karku, więc przenosi wzrok na fałdy atłasowej sukni 37 hrabiny Hortensji, przesuwa go wyżej, na błękitną szarfę, oplatającą jej kibić i zatrzymuje go na głęboko wyciętym dekolcie, szczodrze odsłaniającym piersi pięknej damy, która wydaje się nie dostrzegać spojrzenia cara i pyta: – Tylko z Królestwa? A Litwa, Najjaśniejszy Panie? A Podole i Wołyń? Aleksander chyba nie słyszy pytania, chociaż patrzy na poruszające się usta Hortensji, konstatuje bowiem, zaskoczony tym zupełnie, że pragnie ich dotknąć swoimi ustami, objąć tę kobietę ramieniem, jak czynić to można w nowym tańcu, zwanym walcem, który opanował sale balowe wiedeńskich pałaców. Po huku dział, jeszcze niedawno przetaczającym się po polach bitewnych Europy, muzyka pana Straussa posiadała kojący wpływ na zebranych w stolicy Austrii pogromców Napoleona, owego potwora z Korsyki, toteż co wieczór rozbrzmiewała nad Dunajem, więc mówiono nawet, że Kongres nie obraduje, ale tańczy. – A Litwa? – powtarza hrabina. – A Ukraina? Hortensja Szembekowa cieszy się posiadaniem ponętnego biustu i wzrok cara, błądzący po odkrytych do połowy piersiach wcale jej nie krępuje, a tylko dziwi, ponieważ Aleksander, zawsze szarmancki wobec dam, nie ma opinii uwodziciela i nigdy nie przekracza tej granicy, poza którą musiałby stracić swą wysoce budującą reputację, nieskazitelną, jak jego biały mundur bez pyłku i plamki. Zatem to tylko chwilowe odstępstwo od budzącej dotąd powszechny podziw powściągliwości imperatora, moment słabości wywołany zapewne widokiem sali balowej puławskiego pałacu, w której, jak bukiety barwnych kwiatów, rozkwitłych w starannie pielęgnowanym ogrodzie, poruszają się w takt muzyki smukłe damy, podobne do rzadkich kwiatów i równie barwne jak one. Polki są przecież bardzo urodziwe i car dobrze czuje się w ich kraju. Nawet śpi mu się tutaj inaczej, bez żadnych snów, które w Rosji lubią go czasem męczyć do rana jakimiś dziwnymi, trudnymi do opisania obrazami, budzącymi dreszcz niepokoju. A w Puławach śpi doskonale, nie umie jednak tej zmiany zrozumieć i nie wie, co ona może znaczyć? – Że jesteś w bezpiecznym miejscu, Sire. Aleksandra nie dziwi trafność tej uwagi, która odnosi się zarówno do jego pierwszego pobytu w Puławach, gdy nocował w Żółtym Domku, jak i do obecnego, opromienionego blaskiem królewskiej korony na skroniach. Dlatego dostrzega również jej inne znaczenie, odnoszące się właśnie do jego nowej godności, dającej mu w tym kraju gwarancję nietykalności, gdyż Polacy nigdy nie podnieśli ręki na swego monarchę. Zatem, gdyby był tylko królem Polski, nie miałby zapewne złych snów i wstawałby wypoczęty z łóżka... 38 – Pamiętamy dobrze każde twoje słowo, Najjaśniejszy Panie – mówi hrabina Hortensja i Aleksander zdejmuje wzrok z jej biustu. Zapewnia hrabinę, że nie wycofuje się z żadnej obietnicy. – Połączenie w jedną całość wszystkich waszych ziem jest moim nieodwołalnym postanowieniem – stwierdza wyraźnie, a pani Szembekowa skłania lekko głowę, jakby dziękowała mu za tak jednoznaczną deklarację i zaraz wysuwa następną sprawę, którą w Puławach właśnie chciałaby wyjaśnić, ponieważ... – Dotyczy naszego gospodarza – domyśla się Aleksander. – Zapewne pani wie, hrabino, że w młodości byliśmy z sobą bardzo blisko. Mając go od dawna za doradcę i przewodnika nie błądziłem po omacku w sprawach waszego narodu, a teraz, gdy decydować mi o nim przychodzi, widzę jasno, co uczynić mi dla Polski należy. Wiele osób z grona gości zaproszonych na bal do Puław powstrzymałoby się przed dalszym przepytywaniem rosyjskiego cara, ale hrabina Hortensja, Miączyńska z domu, musiała odziedziczyć po swoich przodkach ich odwagę, graniczącą z zuchwalstwem (jeden z nich, Józef Miączyński, związany z generałem Dumouriezem, próbował nawet przywrócić we Francji monarchię i został zgilotynowany), ponieważ powiedziała: – Dlaczego, Sire, skoro tak go uważasz, nie mianowałeś namiestnikiem Królestwa księcia Adama, tylko jenerała Zajączka? Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, śmiałość, ale twoja decyzja wywołała w Warszawie wielkie zdumienie. – W Petersburgu wszakże przyjęta została z ulgą. Książę Adam Czartoryski zbyt dobrze znany jest u nas – wyjaśnił Aleksander, ale hrabina zaraz dorzuciła: – I niezbyt lubiany, prawda? – Powiedzmy inaczej – zaproponował car. – Poglądy księcia Adama nie budziły i nie budzą nad Newą sympatii. Zatem człowiek, który od dawna już głosił program zjednoczenia wszystkich ziem polskich i odbudowę polskiego bytu politycznego na czele administracji Królestwa, to zbyt trudny kęs do przełknięcia dla moich rodaków, którzy wielkość naszego kraju mierzą jedynie zasięgiem jego granic, obszarem. Nie chcą dostrzec Rosji w nowej roli, do jakiej ją gotuję. Samej wolnej i strzegącej wolności innych narodów. – Samej wolnej? – zdziwiła się pani Hortensja. – Któż ogranicza wolność tak wielkiego imperium? – Jego przestarzałe urządzenia, hrabino i zacofanie, hamujące konieczny rozwój. – oświadczył Aleksander z zatroskaniem. – Rozkruszyć trzeba tę skorupę i budować nowoczesne państwo. Kruszyć jednak trzeba ostrożnie, 39 aby nie rozbić niczego cennego, nie zniszczyć wartości zasługujących na zachowanie. Odnawiać więc, zmieniać i reformować, ale nie rujnować. – Wielkie to plany, Najjaśniejszy Panie – hrabina była pod wyraźnym wrażeniem słów cara. – Dają one i nam duże nadzieje. – Mamy je wspólne, hrabino. – sprostował Aleksander. – Król bowiem będzie pomagał cesarzowi, działając jednocześnie z jego woli i pod jego protekcją. Dlatego mówiłem, że chcę uczynić z Królestwa klejnot, aby jego blask padał na wszystkie prowincje cesarstwa i czynił zeń przykład przyciągający. Czy wyrażam się jasno? – Bardzo jasno – Hortensja skinęła głową. – Niezwykłą rolę wyznaczasz Polsce, Sire. – I dlatego postępować muszę niezwykle ostrożnie i z wielką cierpliwością – podkreślił Aleksander. – Pragnąc tego samego, co książę Czartoryski, nie mogłem jednocześnie uczynić go namiestnikiem Królestwa, gdyż krok ten zbyt wcześnie ujawniłby moje plany i dalekie jeszcze zamiary. Wszystko iść musi stopniowo i powoli, krok za krokiem. Il faut aux Russes escamoter la Pologne... Tak hrabino, Polskę trzeba Rosjanom przemycić. I nie będzie to łatwe. Ufać więc musicie mi wszyscy i wierzyć, że cokolwiek czynię, nie tracę z oczu mojego głównego celu. Było to zapewne bardzo trudne żądanie, owa wiara w celowość każdego czynu cara, gdy jego zamiary pozostawały nadal dalekie, toteż książę Czartoryski i hrabia Plater zastanawiali się, krążąc po rozległym, puławskim parku, kiedy i w jaki sposób Aleksander rozpocznie je przybliżać i realizować.. LIST VII Warszawa, 27 marca 1818 r. Do pałacu Krasińskich przy Krakowskim Przedmieściu nie docierają coraz liczniejsze już głosy, krytycznie oceniające postępowanie Aleksandra I, który nie wywiązuje się ze swoich obietnic. Rodzą się więc wątpliwości, czy były one szczere, czy można cokolwiek zbudować na ich kruchej podstawie i na cokolwiek liczyć ze strony króla, któremu car, pozostający z nim w jednej osobie, wiąże potajemnie ręce, aby nie mógł nowych poddanych nad Wisłą obdarzać przywilejami i prawami, o których jego poddani nad Newą nie próbowali nawet marzyć. Warszawska rezydencja Krasińskich odgrodziła się niejako od miasta, pogarszał się bowiem stan zdrowia hrabiny Marii Urszuli, małżonki generała Wincentego. Jednocześnie do pałacu przy Krakowskim Przedmieściu wprowadziła się Amelia Bronikowska, dwunastoletnia sierota, nad którą generał Krasiński przyjął opiekę i odpowiedzialność za fizyczne i moralne wychowanie dorastającej panienki. Uczynił to ze względu na bliskie więzy 40 pokrewieństwa i w oparciu o sugestię rady familijnej, a wspominam Ci o tym, Droga moja, dlatego, że podkreślam i będę podkreślał wszystko, co świadczy o pozytywnych cechach charakteru generała Krasińskiego. Uważam, że został on skrzywdzony i portret, jaki otrzymaliśmy, nie ukazuje prawdziwej twarzy hrabiego, a głównie tę jej część, która należała do despotycznego ojca, pragnącego kierować życiem syna według własnych planów, różnych zupełnie od planów Zygmunta. Obserwuję teraz hrabiego stojącego przed dużym lustrem, oprawionym w szeroką ramę z pozłacanego brązu i pilnie badającego stan swoich wąsów i bokobrodów. Nadszedł dla niego wielki i oczekiwany od pewnego już czasu dzień, w którym otrzyma, na otwarcie pierwszej sesji sejmu Królestwa Polskiego, godność jego marszałka, toteż, zanim przed pałac zajedzie powóz, hrabia Krasiński rzuca jeszcze ostatnie spojrzenie na swoje odbicie w lustrze, sięga po łabędzi puszek i przypudrowuje sobie czoło i policzki, aby nie błyszczały. Wydaje mi się, że pomimo pozornego spokoju, jest nieco spięty, nagle rozluźnia się jednak, uśmiecha i wyciąga ręce, w drzwiach bowiem pojawia się mały Zygmuntek, a obok niego panna Amelia. Trzymają się za ręce, co jest dużym ustępstwem ze strony chłopca, na każdym kroku podkreślającego swą samodzielność. Może też oznaczać, że zaprzyjaźnił się już z dziewczęciem, Amelia miała bowiem miłe usposobienie i dzieliło ją od Zygmuntka niecałe sześć lat. Przede wszystkim jednak potrafiła zjednać sobie małego Krasińskiego, roztaczając opiekę nad jego mundurami i staropolskim strojem, z którego zaczynał już wyrastać. Chłopczyk budził zainteresowanie gości generała, a zwłaszcza kobiet, nie tylko ubiorem, lecz przede wszystkim niezwykłą, jak na swój wiek, bystrością umysłu i, jeśli można użyć takiego określenia w odniesieniu do dziecka, towarzyską ogładą i umiejętnością prowadzenia rozmowy. Księżna Sapieżyna chociażby, która dłużej rozmawiała z Zygmuntkiem, tak wyraziła swoje wrażenie z tej konwersacji w liście do męża, napisanym w modnej tutaj językowej, polsko-francuskiej przeplatance: Państwo Krasińscy mają ślicznego i dowcipnego synka. Il est vraiment étonnant c’est un délicieux petit chien, il dit des choses les plus spirituelles et les plus aimables. A że nie znają go jak tylko osoby w domu państwa Krasińskich bywające, to wszyscy słyszeli o nim nadzwyczajne rzeczy i ciekawi go widzieć... Tego dnia wystąpił w żupanie opiętym szerokim, złotolitym pasem, do którego przytroczone były rapcie ze zwisającą z nich szabelką. Na głowie miał futrzany kołpak, który zamaszystym ruchem ręki uchylił przed ojcem, a hrabia, rozjaśniony i uśmiechnięty, przyciągnął go do siebie, przytulił, ucałował w oba policzki i unosząc w ramionach, zaśpiewał: 41 Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój, Pojedziemy na łowy, do zielonej dąbrowy, Towarzyszu mój... Na kamiennym bruku podjazdu zastukały końskie kopyta i zaturkotały koła zajeżdżającego powozu, ale generał Krasiński słyszał jedynie śmiech swego synka, widział jego roziskrzone radością oczęta i rumieńce na twarzy. W tej chwili nic nie było dla niego ważne – ani sala sejmowa, do której miał wkroczyć odmierzonym, powolnym krokiem, ani rzeźbiona i okuta srebrem laska marszałkowska, ani car Aleksander I siedzący na tronie ustawionym na podwyższeniu, tylko ten chłopczyk w jego ramionach, tylko radosny Zygmuntek, syneczek najmilszy i jedyny. Okręcał się z nim dokoła komnaty, panna Amelia klaskała w dłonie, a mnie, przypatrującemu się temu idyllicznemu, rodzinnemu obrazkowi, naszło pytanie, czy generał, wstępując na coraz wyższe stopnie kariery, zbiera tytuły, honory i zasługi jeszcze dla siebie tylko, czy też toruje już drogę swemu synowi, gruntując dla niego znaczenie rodu na ordynacji opinogórskiej, o której zatwierdzenie zabiegał u cara. Mógł zresztą być spokojny o wynik tych zabiegów, ponieważ Aleksander I nieodmiennie okazywał mu swą przychylność, podnosząc w krótkim przecież czasie do godności senatora – wojewody, chociaż nie desygnował go do tego urzędu namiestnik generał Zajączek ani senat w żadnej uchwale. Z rąk cara otrzymał też Krasiński order św. Włodzimierza i nominację na generała jazdy i dowódcę Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów, formacji polsko-rosyjskiej, utworzonej na rozkaz wielkiego księcia Konstantego. Pasmo tych sukcesów wieńczy Order Orła Białego, a nowa dewiza hrabiego brzmi: VAILLANCE ET LOYAUTÉ, czyli MĘSTWO I LOJALNOŚĆ. Odwagi generała Krasińskiego, dowódcy sławnych szwoleżerów i legendarnego zdobywcy Somosierry, nikt nie kwestionował, wielu krzywiło się jednak na jego publiczne, demonstracyjne jakby podkreślenie obowiązku lojalności wobec monarchy, zachowanie wiernej postawy u boku Aleksandra I i ufności, o którą prosił, wkładając na głowę koronę Królestwa, skoro utracił już te zasoby zaufania zgromadzone u progu jego narodzin. Muszę Ci wyznać, Droga moja, że osobiście czuję się zawiedziony. Jestem w zasadzie fizjonomistą, zatem wiele sobie obiecywałem dobrego po Aleksandrze I, przystojnym i postawnym mężczyźnie, o szczerym, otwartym spojrzeniu, łagodnym, ujmującym uśmiechu i spokojnym usposobieniu, co tworzyło razem pozytywną sylwetkę prawego człowieka. Takiego, któremu można właśnie zaufać, na którego słowie można polegać i który nie ma rozszczepionego języka. Jeśli więc car Aleksander I nadał Królestwu Polskiemu konstytucję i koronował się na króla tego nominalnego 42 państwa, zobowiązał się, jako król konstytucyjny, do przestrzegania artykułów ustawy zasadniczej i miał, tak myślałem, szczery zamiar to czynić. Odmienne zgoła zdanie o królu i carze prezentował Maurycy Mochnacki, znacznie później wprawdzie, gdyż dopiero po śmierci Aleksandra I i klęsce powstania listopadowego, do którego wybuchu w pewnym stopniu się przyczynił, chciałbym jednak już teraz i w dużym skrócie przedstawić tę opinię świadka epoki, poruszam się bowiem swobodnie w szerokiej przestrzeni czasu, nie krępując się zbytnio jego chronologicznym przebiegiem. Dowodzi zatem Mochnacki, że przypisywane Aleksandrowi I pozytywne cechy charakteru, a zwłaszcza szlachetność i prawość, stanowiły jedynie kamuflaż, maskę, za który krył się zimny autokrata. Przychodziło mu to tym łatwiej, że naiwnych Polaków, a zwłaszcza Polki, wprowadzała w błąd sympatyczna powierzchowność cara, dekoracyjny takt i uprzejmość okazywana każdemu rozmówcy, a wreszcie, czy przede wszystkim, umiejętność sypania obietnicami stosownymi do powstających okoliczności i porzucania ich, gdy sytuacja ulegała zmianie. Tak właśnie miało być, gdy Napoleon Bonaparte zbliżał się do granic Wielkiego Księstwa Poznańskiego i dawał do zrozumienia (też niezły obłudnik, a prosto mówiąc, oszust), że jego nieodwołalnym zamiarem jest przywrócenie Polakom ich państwa i ponowne umieszczenie go na mapie Europy. Wówczas Aleksander I objawia również swoje zamiary wobec Polski i powiada w Petersburgu do Michała Ogińskiego, Ksawerego Lubeckiego i Ludwika Platera: Czego chcecie, konstytucji? Będziecie ją mieli! Chcecie być wszyscy razem (tu chodzi o mieszkańców tzw. ziem zabranych w rozbiorach)? Będziecie wszyscy razem! I czemuż bym nie miał włożyć na głowę korony polskiej, je ś li b y s i ę to wam p o d oba ł o? Taka była natenczas polityka autokraty, taki język. Mniemałby kto, że chciał ubiec Napoleona w sławie wskrzesiciela Polski. Projekty te, obliczone na zmniejszenie wpływów francuskich w Polsce, zostały zarzucone zaraz po klęsce Wielkiej Armii w Rosji, a po ostatecznym upadku Napoleona i w wyniku ustaleń Kongresu w Wiedniu, okrojone zostały do skromnych granic Królestwa Polskiego, zwanego również Kongresowym. Miało to być jednak Królestwo konstytucyjne i Aleksander I ten warunek wypełnił. Nadał Kongresówce konstytucję i wówczas, zdaniem Mochnackiego, miał do wyboru trzy możliwości: pozwolić aby konstytucja, w myśl ustaleń Kongresu, weszła realnie w życie, stała się chartevérité; uchylić ją od razu albo w uchylaniu jej postępować systematycznie i powoli. Jako wytrawny polityk wybrał trzecią możliwość, stopniowego zwijania ustawy konstytucyjnej, stopniowego zamieniania Królestwa Kongresowego w część integralną Rosji. 43 Dla Europy miał zatem dekoracyjne obrzędy konstytucyjne, mowy przy otwieraniu i zamykaniu sesji sejmowych, natomiast dla odjęcia ustawie zasadniczej wszelkiej mocy, miał młodszego brata, Konstantego Pawłowicza, wielkorządcę absolutnego, zastępującego króla. Taki jest zatem wierny obraz Królestwa, z dwóch elementów złożony: z pozoru monarchii konstytucyjnej i z rzeczywistego, nieograniczonego despotyzmu. Wielki książę, obrawszy sobie Belweder na siedzibę, dał bardzo prędko Polakom i w sposób niezmiernie dotkliwy do zrozumienia, że ma swoją, oryginalną teorię pojmowania rządów konstytucyjnych, więził bowiem bez sądu, kogo mu się podobało i zaprowadził cenzurę na pisma periodyczne. Dwa więc kardynalne punkty konstytucji, wolność osobista i wolność druku, były codziennie w Kongresówce gwałcoWielki książę Konstanty Pawłowicz ne. Konstanty panował po kozacku i być może, podsumowuje Mochnacki, wszystko nadto gwałtownie, nadto publicznie zaczęło się rozwijać i mimo woli Aleksandra, który powoli i stopniami chciał wprowadzić system rządów autorytarnych. Wypada chyba teraz, zważywszy na rolę jaką odegrał w Królestwie, zwrócić baczniejszą uwagę na wielkiego księcia Konstantego, nie wystarczy bowiem powiedzieć o nim, że był brutalnym, nieokrzesanym Azjatą – jak często bywa przedstawiany w takim właśnie skrócie – w rzeczywistości bowiem jego osobowość jest osobliwie skomplikowana i mieści w jednym człowieku ścierające się z sobą sprzeczności. Nic podobnego nie było pod słońcem – pisał o Konstantym Pawłowiczu w swoich pamiętnikach Julian Ursyn Niemcewicz. – Rozumny i szalony, okrutny i ludzki, lecz czy dobrze, czy źle czyni, z popędliwością zawsze. I dziś się raz pokazuje w mundurze polskim, całuje pułkowników i oficerów, znowu wszystkich posyła do więzienia i oficerom w szeregach wraz z żołnierzami strzelbę nosić każe. W paroksyzmach żywości swojej zapomina, że wojsko nasze, że naród mają czucie, że łechotliwe są o honor. Raz, obracając się do swoich i pokazując na na44 szych – To łajdaki – rzekł – nie służą jak dla pieniędzy. – Starszyzna, kontenta z obfitych pensji, które odbiera, przemilcza tę obelgę, lecz utkwiły, i ta i inne, w czulszych na nie sercach młodzieży. Konstanty był, jak wszyscy mężczyźni z rodu Romanowych, postury okazałej, o szerokich plecach i ramionach, nogach jak słupy, karku grubym i mięsistym, głowie dużej, pokrytej rzadkimi dosyć, rudawymi włosami. Twarz miał okrągłą, czoło wysokie i maleńki, zadarty nosek, od którego wzięło się przezwisko cesarzewicza, Perkaty. Nad siwymi oczami rosły mu brwi krzaczaste, sterczące jak szczecina w dwóch łukach, zmieniających kształt zależnie od usposobienia, które u Konstantego często żywo falowało, od wesołości do namiętnego gniewu, wściekłości, a wtedy klął jak szewc i wrzeszczał, a głos miał donośny, gardłowy jakiś i chropowaty. Tuszy był miąższej, acz nie nadmiernej, wszakże lubił się ściskać w biodrach dla wojskowego fasonu. Rozmawiał płynnie w czterech językach: swoim rodzinnym, rosyjskim, światowym francuskim, polskim i greckim. Uczono go greckiej mowy od dzieciństwa, ponieważ jego żarłoczna babka, Katarzyna II, chcąc zrealizować odwieczne marzenie carów rosyjskich wyjścia na ciepłe morza, planowała zdobycie Stambułu i osadzenie na starożytnym tronie basileusów bizantyjskich, właśnie Konstantego Pawłowicza. Zamiar się nie powiódł, zatem trzeba było znaleźć inne zajęcie dla trudnego do okiełznania księcia, toteż gdy nadarzyła się stosowna okazja, Aleksander I wyekspediował brata do Warszawy, aby swoje napady złości wyładowywał na Polakach i nad Wisłą zażywał rozkoszy panowania, a jednocześnie baczył pilnie, aby w narodowej armii polskiej nie zalągł się jakiś czerw buntu. Konstanty sądził, że najlepszym środkiem uśmierzającym wszelkie buntownicze zamiary będzie wprowadzenie do polskiego wojska rosyjskich regulaminów otępiającej musztry, będącej właściwie tresurą, bezwzględnej, brutalnej dyscypliny i poniżającej kary chłosty, co oczywiście miało odwrotny skutek i doprowadziło do spisku w armii wcześniej niż można się było spodziewać. LIST VIII Ostrów – Kalisz, 18 lipca 1818 r. Droga moja! Przedstawię Ci w dzisiejszym liście kapitana Juliena Teniersa z Rouen nad Sekwaną. Porwał go stamtąd wicher napoleońskich wypraw wojennych i zagnał najpierw do Hiszpanii, gdzie czyhał na niego złowrogi wąwóz Somosierra, potem pod Borodino, gdzie został ranny, następnie do płonącej Moskwy, a wreszcie na mroźny szlak odwrotu Wielkiej Armii. Jedna z odnóg tego szlaku, wiodącego przez Polskę, prowadziła francuskich rozbitków warszawskim traktem do Kalisza i Wrocławia, a stamtąd na zachód; w leżącym na tym trakcie Ostrowie miał zatrzymać się, dla rozprostowania nóg, Napoleon Bonaparte i w karczmie, stojącej 45 przy rogatkach miasta, podobno wypił kielich grzanego wina. Według innej wersji zatrzymał się w tej karczmie w drodze do Rosji i nie wypił kielicha wina tylko szklanicę pitnego miodu z korzeniami. Czy było tak, czy inaczej, nie wiadomo. Pewne jest jedynie to, że kapitanowi Teniersowi z Rouen otworzyły się w Ostrowie rany, że stracił przytomność na ulicy Zdunowskiej i odzyskał ją pod dachem mistrza kołodziejskiego, Wojciecha Dolaty, szanowanego ogólnie rzemieślnika, męża Elżbiety de domo Walczakówny z Zacharzewa i ojca pięknej Jadwini. Musiała być piękna, skoro smolili do niej cholewki dorodni synowie gospodarzy z Krępy, szykowni kawalerowie z ulicy Kaliskiej, a nawet młody nauczyciel Wilibald Hausner, przysłany z Berlina dla przerabiania polskich dzieci w posłusznych poddanych pruskiego króla. Mistrz Wojciech najchętniej pędziłby go jak rudego psa od progu domu, szkopuł polegał tylko na tym, że Bartuś, najmłodsza pociecha Dolatów, był uczniem Wilibalda Hausnera i ciężko zapewne musiałby pokutować za postępek ojca. Natomiast Jadwinia nic sobie nie robiła z pruskiego nauczyciela, z dorodnych gospodarskich synów z Krępy, ani z szykownych kawalerów z ulicy Kaliskiej, przy której prowadzili zakład pogrzebowy. Miała ich, zwyczajnie, za hetki-pętelki, gdyż czekała na tego jedynego, którego wywróżyła jej Cyganka z taboru, jaki rozłożył się ubiegłej wiosny na łąkach za Ołobokiem. Powiedziała, dziwnie jakoś, że ten istny nie odezwie się do niej ani jednym słowem, nawet nie spojrzy na nią, a ona już będzie wiedziała, że to właśnie on, ten jeden jedyny i jej przeznaczony. I tak się też stało: kapitan Teniers, wlokąc się, noga za nogą, w ogonie grupy francuskich żołnierzy, żałosnych resztek Wielkiej Armii, zabłąkał się w ostrowskich ulicach, na Zdunowskiej stracił przytomność i nie odezwał się ani słowem do Jadwini, gdy go znalazła, leżącego na bruku jezdni, nawet nie spojrzał na nią, bo oczy miał zamknięte, a ona już wiedziała kim jest, bo serce go rozpoznało. Zaczęło tłuc się jej w piersi, rozkołysane jak dzwon ogłaszający wielkie zdarzenie, toteż bez zwłoki skrzyknęła czeladników ojca i przybiegli wszyscy czterej, a nieść Francuza mógł nawet jeden, taki chudy i wynędzniały był kapitan Teniers z Rouen nad Sekwaną. I ledwie już zipiał, a przynajmniej tak myślała piękna kołodziejówna i w wielkim strachu, że straci to, co zaledwie przed chwilą ofiarował jej los, otoczyła cudzoziemca troskliwą i czułą opieką, karmiła go, przemywała rany i podawała lekarstwa przepisane przez doktora Namysła z Odolanowa. Wezwany przez galopena, przyjechał bryczką, którą sam powoził, zbadał starannie Francuza i powiedział to, co wydawało mu się najwłaściwsze w zastanej sytuacji i co zobaczył w załzawionych oczętach Jadwini: – Do wesela wszystko się zagoi. 46 I zagoiło się. Ślubu młodej parze udzielił w kościele parafialnym młody ksiądz Garyantysiewicz, który wygłosił do nowożeńców i licznie zgromadzonych wiernych, piękną mowę w języku polskim i francuskim, posiadał bowiem ten język i posługiwał się nim tak sprawnie, że kapitan Teniers rozumiał prawie wszystko, co wikary do niego mówił. Stał się więc początkowo ksiądz Garyantysiewicz łącznikiem pomiędzy rodziną Dolatów a mężem Jadwini, ona sama bowiem nie potrzebowała tłumacza do porozumiewania się z Julienem, którego nazywała już swojsko Julkiem. Tak więc, krok po kroku, kapitan Teniers wrastał w rodzinę Dolatów, a także w społeczność ulicy Zdunowskiej, ponieważ starał się usilnie i z dobrym skutkiem mówić po polsku, a także z tego powodu, że stał się prędko prawą ręką mistrza Wojciecha. Przyuczył się nie tylko kołodziejskiego fachu, ale namówił teścia do rozbudowy warsztatu, z którego w niedługim czasie wyjechała pierwsza, zgrabna kolaska. Drugą zakupił hrabia Szembek z Wysocka, a trzecia powstała na zamówienie Wojciecha Lipskiego, dziedzica Lewkowa. Kolaski były lekkie i zgrabne, toteż spodobały się księciu Antoniemu Radziwiłłowi z Antonina, zamówił jednak w warsztacie Dolata-Teniers duże lando, które potem przywoziło go z całą rodziną na niedzielne sumy do ostrowskiego kościoła. Zapewne, Droga moja, chciałabyś wiedzieć, czy kapitan Teniers nie tęsknił do swojego kraju, do rodzinnego Rouen nad Sekwaną i czy nie chciał powrócić do Francji, nim jeszcze ksiądz Garyantysiewicz związał go białą stułą z piękną kołodziejówną? Otóż tak, pragnął bardzo, ale nie miał siły oderwać oczu od hożego dziewczęcia, więc po ślubie próbował nakłonić Jadwinię do wyjazdu, ona wszakże nie chciała porzucić rodziców i swoich stron, toteż został, przecząc starożytnemu przysłowiu: Ubi tu, Gajus, ibi ego, Gaja. Słodkie ramiona małżonki zastąpiły mu zapewne słodką Francję, którą jedynie przywoływał od czasu do czasu, opisując Jadwini okolice Rouen, rzekę płynącą przez miasto i spinający jej brzegi kamienny most. Corocznie, na początku czerwca, z katedry do tego mostu kroczyła uroczysta procesja ze sztandarami wszystkich cechów, z burmistrzem i biskupem na czele, oraz dwunastoma dziewicami w białych, powłóczystych sukniach, przepasanych niebieskimi szarfami. One właśnie niosły urnę z popiołem, symbolizującym prochy Joanny d’Arc, aby wysypać je z kamiennego mostu do Sekwany, na pamiątkę spalenia świętej przez Anglików i bezbożnej próby zatarcia wszelkich śladów jej istnienia. Jadwinię wzruszała do łez opowieść o płonącym przed katedrą stosie i pragnęła wiedzieć więcej o ubogiej, wiejskiej dziewczynie, słyszącej Głosy nakazujące jej stanąć do walki z Anglikami, toteż kapitan Teniers 47 musiał wydobywać z pamięci wszystko, co w niej pozostało z lat szkolnych. Jadwinia słuchała męża z wielką uwagą i powiedziała, po dłuższym namyśle: Szkoda, Julku, że nie mieliśmy takiej Joasi, bo na pewno pomogłaby Kościuszce przepędzić za siódmą górę i rzekę Prusaków, Rusków i Austriaków. Francuz przestał już się dziwić, że w kraju, który go przygarnął, nawet młode kobiety nie mogą pogodzić się z utratą własnego państwa, a co dopiero mówić o mężczyznach. Zdarzało się przecież, że mistrz Dolata podśpiewywał w warsztacie: Pamiętne, dawne Lechity, Żyli i męstwem i cnotą, Wolność kochaną i złotą, Nad wszystkie nieśli zaszczyty... Kapitan chciał wiedzieć, kto to byli ci dawni Lechici, a Dolata odkładał młotek i dłuto i z szerokim rozmachem uderzał się otwartą dłonią w pierś, oznajmiając uroczyście: – To my! – i zaraz dodawał, że kiedyś, dawno temu, było trzech braci: – Lech, Rus i Czech. I każdy osiadł nad inną rzeką: Lech nad Odrą, Wartą i Wisłą, Czech nad Wełtawą, a Rus nad Dnieprem i Wołgą, ale to mu nie wystarczyło i zaczął zabierać ziemie sąsiadom. Lechowi też próbował, wszelako długo bez skutku. Dopiero gdy Lechitom zabrakło dawnych cnót, zagarnął im kraj aż po Prosnę. Z Prusokami sie Rus zwąchoł i oni wzieni tyn szmat ziemi za Prosnom i siedzom teroz nom na karku. Bodaj ich diachrzy smoliste do piekła zabrały! Mistrz Dolata huknął zwiniętą pięścią w deskę, leżącą na warsztacie, a kapitan Teniers pomyślał, że miasto, w którym zamieszkał nie jest może takie ciche, jak mu się wydaje, że nie tylko jego teść przeklina zaborców, więc gdyby cesarzowi udało się uciec z tej atlantyckiej wyspy, na której uwięzili go Anglicy i drugi raz powrócić, to nie tylko Francuzi ruszyli by znów pod jego sztandary. Dlatego powiedział: – Może ich zabiorą wcześniej niż myślimy. Widzisz zatem, Droga moja, że kapitan Teniers należał do niespokojnych duchów i pierwszy pobiegłby za sztandarem swojego cesarza, chociaż ten zabrał go do Rosji, gdzie został ranny i omal nie zamarzł na śmierć, a jedynie ostatkiem sił dowlókł się do tego polskiego miasta i byłby oddał w nim ducha na ulicznym bruku, gdyby pewna piękna kołodziejówna nie pochyliła się nad nim i nie ulitowała nad zdechlakiem. Kubka z pożywnym rosołem nie mógł wówczas podnieś do ust, a teraz, jeśli zajdzie potrzeba, podoła najcięższej pracy w warsztacie teścia, co jest oczywistą zasługą teściowej i jej nadzwyczaj smacznej kuchni. Wyróżniał w niej szczególnie 48 zrazy z kaszą gryczaną, drożdżowe kluski gotowane na parze i podawane do pieczonej kaczki z czerwoną kapustą, czerninę, żur z białą kiełbasą, gzikę z pyrkami i niedzielne wypieki, a zwłaszcza placek drożdżowy grubo posypany cukrową kruszonką. Znalazł więc właściwie to, czego wielu mężczyzn oczekuje od życia, a dość rzadko dostaje: kochającą żonę, dobrą teściową i stół obficie zastawiony wybornymi potrawami. A przecież, gdyby odezwały się surmy bitewne, zerwałby się zza tego stołu, nie dokończywszy nawet chrupiącej pieczeni z indyka, albo jarmużowej zupy na skopowinie, przypasałby szablę i pobiegłby walczyć o słuszną sprawę z ciemiężycielami kraju, który uznał już za własny. Na razie wszakże panował spokój i kapitan Teniers, pod kierunkiem teścia, budował powozy, bryczki i kolaski, a drewno przywoził z Kongresówki, ponieważ za kordonem było tańsze. Wystarał się o stosowny dokument zezwalający na wielokrotne przekraczanie granicy w Skalmierzycach i co jakiś czas zajeżdżał do Kalisza, załadowywał w podmiejskim tartaku długie deski na swoją platformę, zaprzężoną w dwa silne perszerony, zjadał obiad w Nowej Bawarii przy ulicy Piekarskiej i wracał do Ostrowa. Czasem lekko podchmielony, ponieważ był człowiekiem towarzyskim i zdarzało mu się wypić kilka kufli piwa z przygodnymi znajomymi. Znalazł się wśród nich napoleoński weteran, Mikołaj Dobrzycki, również uczestnik wyprawy cesarza na Moskwę, szczera i otwarta dusza, w dodatku bonapartysta, zatem kapitan Teniers, również admirator Bonapartego, rychło się z nim zaprzyjaźnił. Dobrzycki mówił dobrze po francusku, toteż kapitan Teniers miał wreszcie okazję porozmawiać z kimś w ojczystym języku i korzystał z niej za każdym pobytem w Kaliszu. Domyślasz się już na pewno, Droga moja, że Dobrzycki, poznawszy lepiej kapitana Teniersa, nabrał do niego zaufania i zaproponował mu wstąpienie do kaliskiej loży wolnomularskiej, na co Francuz chętnie przystał, nie przypuszczając, że wkracza na bardzo niebezpieczną ścieżkę, mogącą go zaprowadzić do takich miejsc, w których nie chciałby nigdy przebywać. LIST IX Dobrzyca, 12 kwietnia 1819 r. Swego czasu w Londynie, jak na pewno pamiętasz, zwiedzaliśmy Temple Church, zbudowany przez templariuszy w XII wieku, na planie bazyliki Grobu Świętego w Jerozolimie. Kościół znajduje się pomiędzy Tamizą a Fleet Street i jest, w co trudno uwierzyć... czynny do dziś. Odbywają się w nim niedzielne nabożeństwa, a w dni powszednie pozostaje otwarty dla turystów, których do tej świątyni przyciągają jak magnes jego tajemniczy budowniczowie. Oczywiście nas również, bo na pewno pamiętasz również swoje oświadczenie, że nie wyjedziesz z Anglii dopóki 49 nie dotkniesz cegieł i kamieni, których dotykały ręce rycerzy w białych płaszczach, ozdobionych czerwonymi krzyżami, owych surowych i zbrojnych strażników świątyni jerozolimskiej. Mieli, rzekomo, znaleźć w niej ogromny skarb, dzięki czemu stali się bankierami papieży i królów, potężnym zakonem, budzącym jednocześnie szacunek i grozę. Posądzani byli o oddawanie czci głowie kozła i różne bezeceństwa, wśród których wymieniano, znów rzekomo, skłonność do własnej płci, uznawaną powszechnie za obrzydliwy grzech sodomski. Czy było coś na rzeczy, czy widniejący na pieczęciach templariuszy wizerunek dwóch rycerzy na jednym koniu, mógł świadczyć o rodzaju uprawianych przez nich praktyk seksualnych, nikt jeszcze definitywnie nie rozstrzygnął, wiele innych kwestii również, dlatego, gdy mówi się o templariuszach, co chwilę pada zastrzeżenie: podobno, rzekomo, jakoby..? A cóż może bardziej budzić zainteresowanie kobiety, przyznasz to chyba, Droga moja, niż tajemnicze sprawki, skrywane w cieniu alkowy, w dodatku męskiej? Udaliśmy się zatem do Temple Church, obejrzeliśmy stojącą przed kościołem kolumnę, zwieńczoną rzeźbą dwóch templariuszy, dosiadających jednego konia, toteż zauważyłaś półszeptem z wyraźną satysfakcją, zabarwioną jednocześnie niezdrowym podnieceniem: – A jednak to prawda, ściskają się. Grupa turystów z Australii wchodziła właśnie do wnętrza kościoła stanowiącego rotundę z prostokątnym prezbiterium, weszliśmy więc również, przyjrzeliśmy się marmurowym kolumnom i marmurowym obliczom dziewięciu templariuszy, słuchając jednocześnie, co mówił przewodnik o fatalnym dla zakonu dniu 13 października 1307 roku, kiedy to na rozkaz władcy Francji, Filipa Pięknego, rycerze w białych płaszczach z czerwonymi krzyżami, strażnicy świątyni, zostali podstępnie aresztowani w swoich komandoriach, poddani torturom i w większości spaleni na stosach razem ze swoim mistrzem Jakubem de Molay, a ich olbrzymi majątek zagarnął chciwy król. Przewodnik nie był zapewne monarchistą, ponieważ oznajmił z naciskiem, że minęło wprawdzie pół wieku niemal od tych ponurych wydarzeń, ale ręka sprawiedliwości obaliła francuski tron, a kiedy na szafocie, odcięta gilotyną, spadała do kosza krwawa głowa Ludwika XVI, ktoś w tłumie wykrzyknął: – Jakubie de Molay, zostałeś pomszczony! Człowiek z tłumu gapiów otaczających szczelnie miejsce kaźni króla Francji był najpewniej masonem, gdyż wolnomularstwo wywodziło się, zdaniem londyńskiego przewodnika po Temple Church, z tradycji templariuszy, których niedobitki schroniły się na wyspach brytyjskich, gdzie 50 powstały pierwsze loże dające początek całemu tajemnemu ruchowi, przeniesionemu rychło na kontynent, a z Europy rozprzestrzeniającemu się na cały świat. Podzielałem ten pogląd, a ponieważ nie byłaś skłonna go zaakceptować – lubiłaś przecież i lubisz nadal mieć odmienne zdanie – toczyliśmy długie rozmowy, w których próbowałem przedstawić Ci swoje racje, wyjaśnić na czym opieram przekonanie o takim właśnie rodowodzie wolnego mularstwa, o jego korzeniach tkwiących w jerozolimskiej świątyni, nie sądzę wszakże, abym zdołał Cię wtedy przekonać. Dlatego wybrałem się do Dobrzycy, niewielkiej miejscowości, leżącej na północny zachód od Ostrowa, niedaleko Pleszewa, nad Potoką, lewym dopływem malowniczej Lutyni. Znajduje się tam pałac Augustyna Gorzeńskiego, masona siódmego stopnia wtajemniczenia i kawalera Różanego Krzyża, znakomitego znawcy dziejów wolnomularstwa, którego wiedza i bogata biblioteka pomoże mi, mam przynajmniej taką nadzieję, skruszyć Twoje poglądy o początkach masonerii. Najpierw wszakże oprowadzę Cię po parku otaczającym pałac, ponieważ jest wyjątkowo pięknie wkomponowany pomiędzy dwoma stawami i podwójnym korytem Potoki. Idąc zatem od bramy wjazdowej po alejkach wytyczonych w symbolicznym kształcie cyrkli, mijasz po lewej ręce pomnikowy platan, dochodzący do trzydziestu metrów wysokości, posadzony przez gospodarza dla uczczenia Konstytucji 3 Maja, po prawej ręce piętrowy pałac, a za nim, nad brzegiem stawu, okrągłą budowlę bez ścian, z dachem wspartym na ośmiu kolumnach, czyli monopteros, wpisujący się w symbolikę różokrzyżowców, tajemniczego bractwa religijnego, działającego pod dewizą Crux Christi Corona Christianorum. Przechodząc dalej, aleją ocienioną grabami, jesionami i lipami, dojdziesz do budowli, wzniesionej na wzór Panteonu rzymskiego, mieszczącej lożę masońską, z wejściem przez czterokolumnowy portyk. W pobliżu Panteonu zobaczysz oranżerię, a po obu brzegach drugiego stawu, romantyczne groty i ruiny, oplecione bluszczem, oznaczającym przyjaźń i wierność. Sam pałac, złożony z dwóch nierównych skrzydeł, ustawionych pod kątem prostym, posadowiony został na rzucie węgielnicy wolnomularskiej, stanowiącej, obok cyrkla i Biblii, symbol równowagi i Wielkiego Światła loży. Właściciel tej posiadłości, Augustyn Gorzeński, był posłem na Sejm Czteroletni, współtwórcą Konstytucji 3 Maja i walczył w jej obronie pod Kościuszką, a ostatnie dwa dziesięciolecia życia spędził w Dobrzycy, kolekcjonując dzieła sztuki i aktywnie uczestnicząc w pracach lóż wolnomularskich, istniejących legalnie na terenie zaboru pruskiego. Nie znaczy to wcale, 51 że cała działalność lóż, gromadzących wyłącznie Polaków, była legalna i wiadoma władzom. Podkreślam to dlatego, że umiejscowienie loży Jedność Doskonała w Dobrzycy, położonej w wiejskim zaciszu, z dala od Poznania, wskazuje chyba na to, że gromadzący się tam wolnomularze nie chcieli rzucać się w oczy pruskiej policji, obserwującej pilnie wszystkie polskie instytucje i stowarzyszenia, z chórami parafialnymi włącznie. Nie było mi zatem łatwo pozyskać jakąś wiadomość o owej tajemniczej, położonej na ustroniu siedzibie wielkopolskich wolnomularzy, a jeszcze trudniej trafić do niej, ale udało mi się tego dokonać, toteż muszę przyznać, że nie bez dreszczyku emocji stanąłem przed toskańskimi kolumnami, strzegącymi wejścia do pałacu, kryjącego sekrety Cyrkla i Węgielnicy. Miałem nadzieje zbliżyć się do nich w zasobnej bibliotece, znajdującej się na parterze, pod salą egipską na piętrze, obrazującą szczególne zainteresowania kolekcjonerskie gospodarza, na którego życzliwość i wiedzę liczyłem jednak najbardziej. Otóż Augustyn Gorzeński, mason siódmego stopnia wtajemniczenia i kawaler Różanego Krzyża – czytaj teraz uważnie, Droga moja, bardzo uważnie – jest zwolennikiem poglądu o starożytnym rodowodzie wolnomularstwa, związanego nie tylko z zakonem templariuszy, ale o niciach sięgających w mrok odległych wieków, do architektury sakralnej i tajemnic budowniczych egipskich piramid, a z okresów późniejszych, do średniowiecznych gildii murarzy, dysponujących niezwykłą wiedzą, powalającą im na wznoszenie strzelistych katedr gotyckich w ciemnym, jak zwykło się czasem mówić, średniowieczu. Wędrowne bractwa swobodnie zrzeszających się, a zatem wol nyc h murarzy (mularzy), strzegły pilnie tajemnic swej sztuki, przekazując ją przez pokolenia, razem z mistycznymi podaniami o Wielkim Budowniczym Wszechświata, nazywanym również Wielkim Architektem. Także narzędzia pracy dawnych muratorów stały się symbolami wolnomularstwa, każdy o innym znaczeniu. Cyrkiel to znak koła, okręgu, czyli nieskończoności, absolutu, a także wiedzy i rozumu, aktywnych sił twórczych człowieka. Węgielnica to równowaga, natomiast w połączeniu z cyrklem oznacza stan pasywności, a litera „G” umieszczana w centrum pięcioramiennej gwiazdy, to gnosis, czyli wiedza. Rozpoczynając codzienną pracę, starodawni murarze (po francusku maçon to właśnie murarz) zakładali ochronne, skórzane fartuchy, sięgające od kolan do obojczyków. Wolnomularze wprowadzili do swej obrzędowości i ten element wyposażenia budowniczych świątyń, znacznie jednak mniejszy i dlatego nazywany fartuszkiem. Stał się on symbolem pracy i przeobrażał się od skromnego i prostego fartuszka z grubego materiału 52 lub baraniej skóry, do kolorowego i ozdobnego, opatrzonego wizerunkami narzędzi murarskich i umownymi znakami, świadczącymi o stopniu wtajemniczenia jego właściciela. W pewnym okresie, zgodnie z decyzją Zjednoczonej Wielkiej Loży Anglii, fartuszki musiały być białe i wykonane z jagnięcej skóry, ponieważ jagnię jest powszechnie odbierane jako symbol niewinności i czystości. Cnoty owe oraz skromność w zachowaniu i stroju cechować powinny wolnomularzy wyżej ceniących prostotę i umiar niż zbytek i rozrzutność. Z czasem przepis dotyczący fartuszka z jagnięcej skóry został wycofany i pojawiły się fartuszki z popularnych tkanin lub barwionych imitacji skóry. Mając na uwadze jedynie liczbę świątyń, arcydzieł sztuki budowlanej, które wzniesiono we Francji, należało się chyba spodziewać, że loże wolnomularskie ujawnią się najpierw w tym właśnie kraju, a powstały poza kontynentem, na przełomie XVII i XVIII wieku w Szkocji i Anglii, pierwszą zaś konstytucję wolnomularską wydrukowano w 1723 roku. Pięć lat później została założona pierwsza loża kontynentalna Grand Orient de France. Skupiały wówczas te loże zamożnych mieszczan, myślicieli i arystokratów opowiadających się za dążeniem do moralnego doskonalenia człowieka i głoszących ideę braterstwa ludzi bez względu na pochodzenie, stan majątkowy i status społeczny, narodowość i wyznanie. Wśród licznych obowiązków, jakimi obarczony był każdy mason, na podkreślenie zasługuje obowiązek niesienia pomocy znajdującemu się w potrzebie bratu lub braciom. – Mason to człowiek, który wraz z innymi braćmi buduje wspólnotę celów, pracując jednocześnie nad sobą samym – mówił Augustyn Gorzeński. – Nadaje swemu życiu cel wyższy, etyczny, zgodny z wymogami rozumu. Dawni mularze, nasi poprzednicy, budowali wspaniałe katedry, my wznosimy świątynię ludzkości, zwalczając podziały między ludźmi, które tę świątynię profanują i rozsadzają. Przeciwstawiamy się również wszelkiemu fanatyzmowi, ignorancji i próżności. Wynika z tego wszystkiego, że masoni w zaborze pruskim nie zajmowali się, przynajmniej jawnie, polityką, byli więc przez władze tolerowani, wszakże ich loże znajdowały się jednocześnie pod policyjną obserwacją. Nieco inaczej działo się w Królestwie Polskim i w samej Rosji, gdzie Aleksander I, uważany przecież za masona, odnosił się przychylnie do wolnomularstwa, przyczyniając się tym samym do rozwoju ruchu. Wprowadzał jednocześnie do już istniejących i powstających lóż wielu delatorów, zapewniając sobie tym samym stały dopływ informacji o tym, co dzieje się w imperium, nie ufał bowiem do końca meldunkom policji. 53 LIST X Warszawa, 3 maja 1819 r. Wywiozłem z Dobrzycy głębokie przekonanie, że oprócz prac wolnomularskich i regularnych posiedzeń loży Jedność Doskonała, w pałacu zbudowanym na planie węgielnicy masońskiej, prowadzona jest jeszcze inna, starannie utajniona działalność. Przypuszczam również, że pomiędzy Dobrzycą a kilkoma osobami należącymi do kaliskiej loży Hesperus istnieje jakaś łączność. Ostatecznie z Pleszewa do Ostrowa i dalej do granicznych Skalmierzyc i Kalisza to żabi skok, zatem łatwo było taką łączność nawiązać i utrzymać, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności. Nie tylko ze względu na obowiązkową podejrzliwość policji, na możliwą obecność delatorów, ale również na pojawianie się w wolnomularskiej społeczności nowego rodzaju osób, które przystępowały do niej z innych niż ideowe pobudek. Ze znanego im dobrze obowiązku braterskiej pomocy wolnomularskiej wyciągali wniosek, że masoni wzajemnie się popierają, toteż upatrywali osiągnięcie doraźnych korzyści z wejścia do loży, w której mogli nawiązać korzystne znajomości z wysoko postawionymi osobistościami i pchnąć w dobrym kierunku własne sprawy i urzędnicze awanse. Oplatał się zatem ruch wolnomularski kokonem ludzi obojętnych na jego cele i zasady, a szczególnie na wymóg niesienia pomocy braciom, nawet z narażeniem własnych interesów i własnego bezpieczeństwa. Takiego ryzyka zamierzali nigdy nie podjąć i wystawić się na jakiekolwiek nieprzyjemności, nie mówiąc już o policyjnych represjach, o które było łatwo w zasięgu władzy nieobliczalnego wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza, prawdziwego wielkorządcy Królestwa Polskiego. Dostrzegając tę ideową miałkość wielu nowych członków ruchu, jego nestor i kanclerz Najwyższej Kapituły, Fryderyk Pfaff, w życiu „cywilnym” warszawski księgarz, poczuł się w obowiązku tak sformułować cele i zadania wolnomularstwa: Astrei ołtarze pomnażać mają zwolenników cnoty, szerzyć niebieskie prawdy i należeć do wielkiego dzieła uszlachetnienia rodzaju ludzkiego. Wezwanie to zostało uznane za zbyt ogólnikowe i utrzymane w dawnym, oświeceniowym stylu, zatem nie nadążające za duchem czasu, w którym grały już inne tony, nastrojone patriotycznie. Ujawniało się to wyraźnie w nazwach nowych loży, powstających w Warszawie, Kazimierz Wielki, w Słucku, Władysław Jagiełło, i Siedlcach, Orzeł Biały Przywrócony. Skończyły się już miodowe miesiące Królestwa Polskiego, topniała wiara w realizację obietnic cara Aleksandra I, a ujawniał coraz wyraźniej charakter jego młodszego brata, cesarzewicza Konstantego, który podległe sobie narodowe wojsko, traktował jak kolorowe figurki żołnierzyków, którymi można bawić się w dowolny sposób, nie bacząc na to, że w pięknych mundurach tkwią żywi ludzie. 54 Wyobraź sobie, Droga moja, rozświetlony porannym słońcem, przestronny Plac Saski w Warszawie i rozstawione na nim do przeglądu oddziały piechoty i kawalerii. Stronę wschodnią placu zajmuje kompania pierwszego pułku strzelców pieszych i szwadron strzelców konnych, po stronie zachodniej stanął oddział gwardii w bermycach, część północną zajęły pododdziały czwartego pułku liniowego, popularni w stolicy czwartacy, a czworobok zamykali podchorążowie i orkiestra warszawskiego garnizonu. Huknęła właśnie trąbami, kotłami i bębnami na powitanie naczelnego wodza, wielkiego księcia Konstantego, wjeżdżającego na plac w otoczeniu strojnej świty generałów i adiutantów; powiewają pióra na oficerskich pirogach, błyszczą ordery i złocone gwiazdy, szamerunki i wstęgi. Konstanty zsiada z konia, jego świta również i rozpoczyna się przegląd, godzina udręki dla wyprostowanych sztywno żołnierzy i oficerów, ponieważ wódz naczelny, osobliwie kapryśnego i gwałtownego usposobienia, gotów był za dostrzeżony pyłek na żołnierskim kołnierzu skazać go na publiczną chłostę, a oficera spoliczkować i zdegradować na miejscu, przed frontem oddziału, za źle zapięty guzik. Dopuszczał się też Konstanty, zupełnie zbzikowany na punkcie porządku i dyscypliny wojskowej, znacznie gorszych rzeczy, dochodziło więc na Placu Saskim do tragicznych scen, jak w wypadku młodego oficera, Wojciecha Ślaskiego, którego uderzeniem pięści powalił cesarzewicz na ziemię, a potem deptał obcasami butów i kłuł ostrogami, wskutek czego porucznik zmarł następnego dnia w lazarecie wojskowym. Inni oficerowie, a było ich kilkadziesiąt, zhańbieni policzkami i kopniakami rosyjskiego satrapy, popełniali samobójstwa, obca bowiem była polskim wojskowym myśl o skierowaniu broni przeciwko członkowi rodziny panującej, chociaż Konstanty nie jeden, ale sto razy powinien zostać zabity na Placu Saskim, przed frontem wojska, nad którym pastwił się w dziki, jak się wówczas mówiło, azjatycki sposób. Innego wszakże dnia, gdy był w dobrym humorze, potrafił oficera, a nawet szeregowego żołnierza wycałować trzykrotnie w policzki, po rusku, za wzorową postawę i awansować o wyższy stopień, klepiąc po ramieniu z zadowoleniem, bo taką właśnie chciał mieć całą armię; wypucowaną do połysku i manewrującą z najwyższą precyzją na jego wymyślne rozkazy. To wszystko doprowadzało do wielkich napięć w stołecznym garnizonie i mogło grozić buntem z punktu widzenia Belwederu i Petersburga, spontanicznym wybuchem zdesperowanych żołnierzy i oficerów, przed którym ostrzegał w ostatnich chwilach swego życia generał Jan Henryk Dąbrowski, twórca Legionów Polskich. Podzielając powszechnie panujące w wojsku i w społeczeństwie przekonanie, że w postaci Królestwa ofiarował Kongres Wiedeński złudę wolności Polakom, jej cień zaledwie 55 i namiastkę państwa. Wszakże ten kaleki twór stanowił jednocześnie ostatni skrawek kraju, nad którym powiewały jeszcze sztandary z białymi orłami i należało uczynić wszystko, aby go nie utracić. A przedwczesny i nieprzygotowany zbrojny wybuch zdesperowanych pułków mógł do tej utraty doprowadzić. Myśląc natomiast racjonalnie o odzyskaniu państwa i niepodległości, należy starannie przygotować powstanie, równocześnie na terenie Wojsko Królestwa Polskiego trzech zaborów, z wielką siłą i pod jednym dowództwem. Zalecał więc stary generał długą i wytrwałą pracę w konspiracji, rozsądek i utkanie takiej sieci spisku, która pokryje cały kraj. Baczyć przy tym należy, podkreślał z naciskiem generał, aby nie przedostał się do niej jaki delator i nie odkrył przed czasem przygotowań do insurekcji i nie wydał w ręce Konstantego przywódców sprzysiężenia. Mam wrażenie, że teraz wybaczysz mi tych kilka listów, które poświęciłem wolnomularstwu, jakie bowiem inne związki niż masońskie właśnie mogły lepiej służyć narodowej sprawie i przygotowaniu zbrojnego wybuchu w całym kraju tego samego dnia i o tej samej godzinie: istniały legalnie, a jednocześnie były tajne, pracowały jakby w mroku, można więc było wiele w nim ukryć. Przed kim wszakże, skoro jednym z czołowych masonów w Królestwie był generał Aleksander Rożniecki, karierowicz, wysługujący się Konstantemu, i Nikołaj Nowosilcow, najgorszy drań, oko i ucho Aleksandra, któremu donosił na wszystkich, nie wyłączając carskiego brata. Zaprzańcem był także generał-namiestnik Zajączek, ponura figura i popychadło cesarzewicza, z piękną wszakże przeszłością pod sztandarami Kościuszki i Bonapartego, więc tym bardziej obrzydliwe monstrum. Nazywano Zajączka pogardliwie generałem – arbuzem, dla łysej jak kolano i podługowatej czaszki. Każdemu z tych łotrów służył arcyszpicel Henryk Mackrott, składający raporty w języku polskim i francuskim, pisane na różowych kartkach i pięknie kaligrafowane, jakby to były liściki do uroczych dam z wyznaniami miłosnymi. Porównanie nie jest bezpodstawne, ponieważ Mackrott traktował swoją profesję z namiętnością równą romantycznym uniesieniom. W najbliż56 szych listach napiszę Ci więcej o tym arcyłotrze, ponieważ spieszę teraz na rynek Nowego Miasta do pewnej winiarni, gdzie, jak sądzę, będę świadkiem otwarcia pierwszej loży Wolnomularstwa Narodowego. Dlatego muszę zachować najwyższą ostrożność, aby nie wzbudzić podejrzeń kręcących się wszędzie donosicieli. Według tego co wiem, w Warszawie liczono wówczas czternaście rodzajów policji, tajnych i jawnych, splątanych z sobą i wzajemnie się przenikających, zwalczających i denuncjujących, śledzących się nieustannie, a razem węszących po całym mieście. Generałowi Aleksandrowi Rożnieckiemu podlega żandarmeria i policja, prezydentowi Warszawy, Mateuszowi Lubowidzkiemu straż municypalna, Nowosilcow ma na swoje usługi opłacanych agentów w każdej formacji policyjnej, a wielki książę Konstanty trzyma na smyczy całą sforę łapsów, z których utworzone sekcje wzajemnie o sobie wiedzieć nie powinny, a przecież wiedzą. Nawet o najtajniejszej, osobistej kontrpolicji księcia, z której Konstanty jest tak dumny. Zawiaduje nią niejaki Mateusz Schley, który w krótkim czasie pozyskał do współpracy prawie stu pięćdziesięciu informatorów z wszystkich właściwie warstw społecznych stolicy, od utytułowanych osób i ich kamerdynerów, do urzędników, dozorców kamienic, rzemieślników i przekupniów. W dziewiętnastowiecznym quasi państwie, jakim było Królestwo Polskie, działało wiele rodzajów policji, o czym Ci już wspominałem, a teraz przypominam tylko dla porządku i aby lepiej w nich umiejscowić Mateusza Schleya, który walnie przyczyni się do dekonspiracji tego co miało być najgłębiej utajnione. Wprawdzie konspiratorzy zachowali, w myśl zaleceń generała Dąbrowskiego, wszelkie środki ostrożności, musiała wszakże zaistnieć w nich jakaś szczelina, przez którą Mateusz Schley dostrzegł coś podejrzanego. Na razie jednak nic jeszcze nie jest odkryte i w sekretnym pomieszczeniu na zapleczu winiarni, mieszczącej się w rynku Nowego Miasta, zgromadziło się kilku mężczyzn. Jeden z nich, w którym rozpoznaję Kazimierza Machnickiego, jest w cywilnym ubraniu, a trzej pozostali w mundurach oficerów czwartego pułku liniowego: Tomasz Skrobecki, Jakub Szreder i Walerian Łukasiński. Wiem, jaką przerażającą przyszłość gotuje mu los, patrzę więc na majora popularnych w Warszawie czwartaków, z najwyższym szacunkiem, on zaś słucha uważnie tego co mówi Jakub Szreder o porannych wyczynach na Placu Saskim wielkiego księcia Konstantego, który zapewne wstał z łóżka lewą nogą, gdyż srożył się okrutnie. Publicznie zelżył pułkownika Bolestę i Szeptyckiego, szeregowca Antkiewicza obił własnoręcznie szpicrutą, a jednego z ułanów ściągnął z konia, powalił na ziemię i deptał leżącego butami. 57 – Za plamkę na siodle, psiakrew – zaklął przez zęby Szreder, a Skrobecki dorzucił: – Oficerom odbiera szable za fałdę na mundurze albo pyłek na bucie i każe im stawać w szeregu z karabinem. Tak znieważeni przez tego drania kapitanowie Wodziński i Wilczek, porucznik Nowicki i dwaj bracia Trembińscy popełnili samobójstwo w ubiegłym tygodniu. To na co jeszcze czekamy? Na dalsze samobójstwa? Zapadła cisza i dopiero po chwili odezwał się Machnicki: – Teraz nic nie zdziałamy, bo jesteśmy sami, toteż musimy najpierw... – Pan, panie Machnicki nigdy nie był na przeglądzie regimentów – przerwał z irytacją Szreder. – Łatwo się doradza nie stojąc oko w oko z Konstantym. Nie potrzeba nam zresztą żadnych rad tylko decyzji. Kiedy ruszamy na Belweder? Szreder jest najpewniej kąpany w gorącej wodzie, proponuje bowiem internowanie wielkiego księcia Konstantego, ale nikt go nie popiera, a Łukasiński odczytuje fragment listu, który kapitan Wilczek zostawił w swojej kwaterze, na stole: Nigdy panujący w Polsce, a nawet członkowie ich rodzin, nie ginęli z ręki Polaków. Jednak obelgi jakich nie szczędzi nam wielki książę Konstanty, są takie, że tylko krew zmazać je może, wolę się więc zgładzić, niż na nieszczęsny lecz nieskalany dotąd naród mój rzucić plamę zabójstwa królewskiego brata. – Konstantemu może nawet zamach na jego osobę byłby wcale na rękę – zauważył Machnicki. – Nieskuteczny, oczywiście, ale dający asumpt do zniesienia konstytucji i odrębności Królestwa od Rosji. Obaj z Nowosilcowem, chociaż się wzajemnie szczerze nienawidzą, robią wszystko, żeby obrzydzić carowi Polskę i Polaków. – Nie myślałem o zamachu, tylko o internowaniu Konstantego – wyjaśnił Szreder. – Co do cara Aleksandra natomiast, to wszyscy przecież widzimy, że postępuje tak, jakby jedną ręką dawał, a drugą zabierał co dał przed chwilą. Wycofuje się już z wielu swoich obietnic i nie wiemy jak dalej będzie postępował. Internując zaś Konstantego, moglibyśmy wiele wymusić na imperatorze, jego bracie. Plan Szredera tylko pozornie zdawał się kuszący, mógł bowiem spowodować nieobliczalne następstwa, z interwencją armii rosyjskiej i likwidacją autonomii Królestwa włącznie. Przeciwstawiając się tak ryzykownemu działaniu, Łukasiński proponował pozostawanie na gruncie przysługujących oficjalnie praw, zapisanych w akcie końcowym wiedeńskiego Kongresu. – Przysługujących – powtórzył z naciskiem major. – Nie opartych zatem na aktach łaski monarszej, które jego dobra wola dać może, a zła 58 cofnąć. Mówi się powszechnie o dobrodziejstwach Aleksandra wobec Polaków, a nikt prawie nie przypomina o jego obowiązkach, bo dziękować tylko mamy, a nie żądać. – Bracia Niemojowscy z Kalisza spróbowali w sejmie tej drogi i co? – przypomniał Szreder. – I nic? Nawet gorzej, bo car się rozgniewał i nazwał kaliszan niewdzięcznikami. To jak nas, Walerianie, oceni? – My działać będziemy w zgromadzeniu nie tylko dozwolonym przez prawo, ale nawet popieranym przez cara i króla, wolnomularstwo bowiem służy w Królestwie do pożądanego zbliżenia Polaków do Rosjan i Rosjan do Polaków, zasiadających w tych samych lożach. – Nie każesz nam chyba, majorze, bratać się z Moskalami? – zawołał Skrobecki. – To już lepiej zawiążmy prawdziwie tajne sprzysiężenie, a nie jakąś półjawną lożę wolnomularską, stojącą na gruncie legalnym i prawnym. Ukryjmy się w pełnym mroku przed Konstantym i jego policją, zanim nie podniesiemy broni przeciw tyranowi. Skrobecki mówił z zapałem i wszyscy spojrzeli na Łukasińskiego, który najwyraźniej stał na odmiennym stanowisku, ponieważ oświadczył, że tajne związki i sprzysiężenia są przekleństwem zniewolonych, ujarzmionych narodów. – Społeczności wolne nie znają tajnych związków – mówił dalej spokojnym, równym głosem. – A te związki to trucizna, którą nieci z siebie samorzutnie ciało narodu, toczone chorobą niewoli. Bywają te związki wielce wynoszone jako objaw poświęcenia i najwyższej cnoty i wyłączna droga zbawienia. Bywają również potępiane, jako niechybna droga zguby i zatruwający dusze jad. Nie są ani jednym, ani drugim, ponieważ rodzą się w wyniku warunków przymusowych i ujemnych. Wśród takich warunków są złem koniecznym, nieraz absolutnie koniecznym. Przypatrując się zatem smutnemu położeniu naszego kraju i wojska i uważając, że nikt nie myśli przynieść rodakom ulgi, przyjmuję na siebie trudną misję podniesienia ducha narodowego, skierowania umysłów do jednego celu, zbliżenia osób pomiędzy sobą, aby natchnąć je wzajemnym zaufaniem, a wreszcie nadzieją lepszej przyszłości. Myśl ta, z różnych stron zasilana, przybrała na koniec kształt realny w postaci stowarzyszenia posiadającego zewnętrzne oznaki wolnomularstwa, jako znanego i tolerowanego w Królestwie. Oparłem je wszakże na zasadzie narodowości, jako głównej i najogólniejszej podwalinie, osłaniającej głębsze zamiary restytucyjne. Padły zatem te słowa – głębsze zamiary restytucyjne – które wzniecą powstanie, a majora Łukasińskiego zaprowadzą do więziennego lochu. Wymówił je, jak sądzę, w pełni świadomy ich znaczenia, wątpię wszakże, czy został zrozumiany, ponieważ Kazimierz Machnicki zauważył, że 59 wolnomularstwu w Królestwie przewodzi loża Wielkiego Wschodu, której podlegają loże stołeczne i prowincjonalne: – Tarczy Północnej, Braci Zjednoczonych, Tajemnicy Doskonałej i Cnoty Uwieńczonej – wymieniał, proponując jednocześnie, aby nie dołączać do nich i wyjść spod jurysdykcji Wielkiego Wschodu. – Mamy swoje własne cele – dodał jeszObrzędy wolnomularskie cze – i pozostaniemy przy nich. Bez zbytecznej, masońskiej maskarady. Te młotki, kielnie i fartuszki... – Będą nam jeszcze długo potrzebne – oświadczył zdecydowanie Łukasiński. – Musimy zachować pozory i całą obrzędowość wolnomularską, której nie nazwałbym maskaradą, gdyż zawiera głęboką i wieloznaczną symbolikę. Skorzystamy z niej również dziś, podczas wprowadzania do loży pierwszych braci z Kalisza. Czy wszystko już przygotowane? – Tak, ale mam pewną wątpliwość... – Szreder zawahał się na moment. – Czy koniecznie na stole musi być popiersie cara Aleksandra? – Musi, ponieważ będziemy mieli trzy stopnie wtajemniczenia – wyjaśnił Łukasiński. – Ucznia, czeladnika i mistrza. Przyjmując ucznia nie mówimy w ogóle, dla pewności, o sprawach narodowych. Dopiero później uczeń dowiaduje się o nich. Kto nim będzie? – Mikołaj Dobrzycki z Kalisza – ujawnił Machnicki, który odpowiadał jako patron za Dobrzyckiego. – Pracuje tam w urzędzie skarbowym. Walczył w Rosji pod generałem Sokolnickim. Łukasiński skinął głową, Machnicki wyszedł po Dobrzyckiego, a Szreder i Skrobecki nakryli stół niebieskim materiałem, postawili na nim kandelabry ze świecami, położyli otwartą Biblię, młotek, obnażoną szpadę i gipsowe popiersie Aleksandra I. Szreder zapala świece, a Skrobecki otwiera drzwi i wpuszcza kandydata na ucznia z patronem. Obaj podchodzą do środka sali, a Łukasiński trzykrotnie uderza młotkiem w stół i uroczyście obwieszcza – Oświecam tę sprawiedliwą i doskonałą lożę Troistej Jedności. – Ogniem cnót obywatelskich – odpowiadają wspólnie Szreder i Skrobecki, zaś Łukasiński wypowiada następną formułę: – Przystąp zatem ty, który masz zasiadać w naszym gronie i otrzymać stopień ucznia. 60 Machnicki podprowadza Dobrzyckiego do stołu i oświadcza: – Stoi oto przed tobą. – Jest ci znany? – Znany osobiście. – Jak się zwiesz? – teraz major zwraca się bezpośrednio do Dobrzyckiego, który, pod wrażeniem chwili, odpowiada stłumionym nieco głosem: – Mikołaj. – A jak się zwać pragniesz? – Czarniecki. – Czy zobowiązujesz się do posłuszeństwa kapitule i mistrzowi loży? – Zobowiązuję przysięgą. – Oraz do tego, że tajemnic twemu stopniowi ucznia właściwych nikomu nie wyjawisz, chociażby cię to utratę życia kosztować miało? – Zobowiązuję przysięgą. – Splećcie, bracia, węzeł jedności i mocy, podając sobie dłonie. Machnicki, Szreder i Skrobecki wykonują polecenie Łukasińskiego. Dobrzycki przyklęka na jedno kolano, a major dotyka końcem szpady jego ramienia, mówiąc: – Wznoś tedy sprawy nasze, rozkrzewiaj użyteczne opinie, utrzymuj i hartuj ducha i zagrzewaj współbraci do gorliwości wokół prac naszych. Witaj pośród nas. – Witaj! – powtórzyli oficerowie. Machnicki ucałował Dobrzyckiego z dubeltówki, a ja muszę przyznać, że ta wolnomularska ceremonia w półmrocznym pomieszczeniu w podziemiach winiarni, zrobiła na mnie duże wrażenie. Tym większe chyba, że wiedziałem jaką cenę zapłacą wkrótce wszyscy biorący w niej udział, za próbę zajęcia się sprawą narodową w Królestwie, którego autonomiczny byt ciągle podkopywali Nowosilcow i Konstanty, każdy na swój sposób. 24 października 1819 r. Dołączam do listu, który wysłałem wiosną, opis przyjęcia do loży Troistej Jedności, na stopień czeladnika, byłego pułkownika armii Księstwa Warszawskiego, Ignacego Dobrogoyskiego, abyś mogła porównać różnice pomiędzy dzisiejszą ceremonią a poprzednią. Najpierw w wyglądzie stołu, gdzie materiał niebieski został zastąpiony czarnym, a popiersie cara Aleksandra I dużym medalionem z podobizną Tadeusza Kościuszki na awersie. Pomiędzy zapalonymi świecami leżała otwarta Biblia z podkreślonym wersem 1,5 z Ewangelii św. Jana: Et lux lucet in tenebris, et tenebrae eam non comprehenderunt, a obok, przerzucona na ukos przez stół, szarfa z napisem: Vincere aut mori! 61 Następną, charakterystyczną zmianą jest odpowiedź mularzy na formułę otwierającą ceremonię. Poprzednio, po słowach mistrza: Oświecam tę doskonałą i sprawiedliwą lożę, mówili: Ogniem cnót obywatelskich. A teraz mówią: Ogniem miłości ojczyzny i cnót obywatelskich. Inne są również pytania, które Łukasiński kieruje do Dobrogoyskiego: – Gdzie się znajdujesz, bracie? – Przy grobowcach – odpowiada pułkownik. – Jaki jest czas? – Sama północ. – Jaka jest twoja loża? – Wysokie góry, wielkie morze i głębokie rzeki służą jej za granice. – Gdzie chcesz, aby gromadzili się bracia? – Przy ołtarzu ojczyzny, który lubo jest uszkodzony, atoli fundamenta jego dotąd jeszcze stoją. Po tej odpowiedzi pułkownika Łukasiński zabiera obnażoną szpadę ze stołu i mówi z uroczystym namaszczeniem: – Splećcie, bracia, węzeł jedności i mocy, podając sobie dłonie na znak wzajemnego zaręczenia, że jeśli nie będziemy zdolni przywrócić tego ołtarza do dawnej świetności, to przynajmniej mu upaść nie dozwolimy. – Przysięgamy – odpowiadają mularze, a Łukasiński pyta dalej: – Postąpić masz dziś, bracie, ku stopniowi czeladnika. Czy wiesz, jakie jest jego powołanie? – Poświęcenie dla ojczyzny. – Czy zobowiązujesz się wypełnić ten obowiązek? – Zobowiązuje przysięgą. Teraz Dobrogoyski przyklęka, a Łukasiński podchodzi do pułkownika i dotyka szpadą jego ramienia mówiąc: – Wznoś tedy narodowość naszą, utwierdzaj siebie i braci w pracy około spraw ojczyzny, broń zawsze towarzyszy swoich i sławy narodowej, a nade wszystko umiej być mężny, abyś mógł osiągnąć najwyższą cnotę dobrowolnego poświęcenia się dla pomyślności naszego kraju. Dłonie, z którymi splotłeś teraz swoje ręce, bronić cię i wspierać nie przestaną, gdziekolwiek znajdować się będziesz. W porównaniu do pierwszego posiedzenia loży w maju, liczba mularzy stojących półkręgiem za Łukasińskim i stołem znacznie wzrosła i rokowałoby to dobrze na przyszłość, gdyby nie obecność wśród nich donosiciela, który notował pilnie w pamięci każde słowo wypowiedziane podczas ceremonii nadawania Ignacemu Dobrogoyskiemu stopnia czeladnika. Możesz pomyśleć, Droga moja, że przyjmowano do pierwszej loży wolnomularstwa narodowego zbyt pochopnie, nie starając się poznać dobrze jakiegoś 62 kandydata, lub polegając jedynie na wydanej o nim rekomendacji. A jaka w wypadku Augustyna Sznaydera, bo to on jest delatorem, mogła być lepsza rekomendacja niż jego własna służba wojskowa, walczył bowiem pod Naczelnikiem Kościuszką, szlify oficerskie zdobył w Legionach generała Henryka Dąbrowskiego, a rangę pułkownika osiągnął w armii Księstwa Warszawskiego, walczył w Galicji przeciw Austriakom, w dodatku jako dowódca Łukasińskiego, który wówczas awansował dopiero na kapitana. Czy mogłabyś nie wierzyć człowiekowi z taką kartą w życiorysie? Przyjęto go więc bez wahania do loży Troistość doskonała, nie wiedząc tylko o jednym: że był bigamistą. Znalazł się, niestety, z tego właśnie powodu w notatniku Henryka Mackrotta, który grzebiąc w urzędowych papierach różnych ludzi, cieszył się, gdy znalazł na kogoś jakiegoś haka. Wtedy przystępował do obrabiania nieszczęśnika, straszył go, szantażował i kusił. Ucieszył się zatem, gdy trafił na ślady fałszerstwa w dokumentach Augustyna Sznaydera, wezwał go przed swoje oblicze do prezydium policji i oznajmił krótko: – Ustaliłem, panie Sznayder, ponad wszelką wątpliwość, że jesteś pan bigamistą. Pana prawowita żona żyje i po to, żeby wziąć ślub z inną kobietą, dopuściłeś się pan grubego fałszerstwa w osobistych aktach. Masz więc na sumieniu podwójne przestępstwo i zagrożony być możesz poważną sprawą kryminalną. Mackrott bardzo lubił ten moment, gdy jego ofiara zaczynała się pocić, sapać i nerwowo wyłamywać sobie palce, toteż sycił swój wzrok blednącym i nerwowo zagryzającym koniec wąsa Sznayderem. Były pułkownik próbował jednak szukać wyjścia z opresji, ponieważ zapytał: – Czy nie może mi pan jakoś pomóc? Mam przecież zasługi. – Dla policji żadnych – oznajmił sucho Mackrott, więc Sznayder znów pyta: – A mógłbym je mieć? – Ludziom się wydaje, że policję można byle czym zadowolić – Ma ckrott krzywi się pogardliwie. – Od bigamisty i fałszerza musimy dostać coś uczciwego. Masz pan taką rzecz? – A gdybym miał? – Sznayder dostrzega już światełko w tunelu. – Mogę na coś liczyć? Co pana najwięcej interesuje? – Policję interesuje wszystko, więc kręć się pan między ludźmi, słuchaj co mówią i raportuj. – Codziennie? – Przychodź pan wtedy, kiedy dowiesz się o czymś ważnym. A dla mnie ważna jest każda nieprawomyślność. Szukaj jej pan – Mackrott powtarza z naciskiem. – Pilnie szukaj! 63 LIST XI Kalisz, 17 stycznia 1820 r. Mróz zelżał, śnieg sypie od rana, toteż zaraz po śniadaniu wyszedłem z hotelu na spacer i zawędrowałem aż do brzegu Prosny, po której płynie gęsta kra. Patrzę na tafelki lodu wirujące w wodzie i zastanawiam się, czy po lekturze moich ostatnich listów nie doszłaś do wniosku, że zajmuję się w nich sprawami nie mającymi związku z Zygmuntem Krasińskim, zatem muszę Cię upewnić, że ten związek istnieje, a moje listy opisują sytuację panującą w Królestwie Polskim i bieg wydarzeń, które stały się powodem opuszczenia Warszawy przez siedemnastoletniego Zygmunta, zmusiły właściwie jego ojca, generała Wincentego Krasińskiego do wysłania syna na studia za granicę, ponieważ dalszy jego pobyt w stolicy nie wydawał się możliwy. Muszę więc, w miarę możliwości, dokładnie opisać tło, na którym doszło do głośnego incydentu, mającego taki wpływ na życie Zygmunta, że większą jego część spędził poza krajem i pewnego grudniowego dnia we Włoszech został przedstawiony Delfinie Potockiej. Zatem, Droga moja, gdyby major Walerian Łukasiński nie otworzył pierwszej loży Wolnomularstwa Narodowego, nie doszłoby do spotkania młodego hrabiego Zygmunta i pięknej hrabiny Potockiej i nie rozwinąłby się w tak niezwykle zawiły sposób jeden z najgłośniejszych, romantycznych związków XIX stulecia. A przecież major Łukasiński, rozpoczynając wolnomularską działalność, nie chciał zabawić się w masona, ale stworzyć organizację, której celem będzie odzyskanie niepodległego państwa, ponieważ Królestwo Polskie stanowiło jedynie jego imitację. Nadając zatem patriotycznemu sprzysiężeniu zewnętrzną osłonę wolnomularstwa, skorzystał jedynie Łukasiński z tej okoliczności, że masoneria cieszyła się względami cara Aleksandra I, stała się niejako modna i do dobrego tonu należało szczycić się przynależnością do jakieś loży. Natomiast owa przychylność Aleksandra I, okazywana masonerii i powodująca jej rozwój w całym imperium, podyktowana była przydatnością półjawnego charakteru tego ruchu do własnych celów cara i sposobu w jaki prowadził sprawy państwa, naznaczone chwiejnością jego charakteru. Można wszakże przypuszczać, że przychylność Aleksandra I do wolnomularstwa rozwinęła się głównie w cieniu ciągle obecnego widma Pawła I, uduszonego przez zamachowców. Przyzwalając na tamten spisek i zbrodnię ojcobójstwa, Aleksander nie pozbył się już nigdy strachu przed podobną śmiercią z rąk członków sprzysiężenia, zawiązanego tym razem przeciw jego osobie. Mając zaś na swoje usługi setki lóż wolnomularskich, jakby siatkę sprawnych stacji podsłuchowych, tuszył sobie, że dowie się na czas, czy ktoś czegoś gdzieś nie knuje. Nie były to płonne nadzieje, ponieważ dzięki swoim ludziom w ruchu wolnomularskim został poin64 formowany o zawiązaniu przez generała Orłowa stowarzyszenia Rycerzy Rosyjskich. Mają oni wszelkimi dostępnymi środkami przeciwdziałać zagrażającej Rosji, propolskiej polityce cara. Tak bowiem odbierane były w Petersburgu te okruchy samodzielności, jakimi Aleksander I obdarowywał Królestwo, a przede wszystkim nadana mu konstytucja. Dało się tam słyszeć opinie, że car podarował Polakom to, czego odmówił własnym rodakom. Tworzył się więc nad Newą zalążek jakiegoś sprzeciwu wobec poczynań Aleksandrowi, który, dzięki wolnomularstwu, zachował kontrolę nad tymi nastrojami, a nawet je ukierunkowywał. Budował zatem opozycję przeciw samemu sobie, ale pod swoim nadzorem, niegroźną więc i koncesjonowaną w wolnomularskich pozorach tajemniczości. Posługując się masonerią mógł również wysuwać inicjatywy, o których nikt nie wiedziałby, że są jego własnymi, a jednocześnie odżegnywać się od nich, gdyby napotykały na opór, szczególnie ze strony bojarów, których się lękał. Biorąc to wszystko pod uwagę, mam ochotę porównać wolnomularstwo w Rosji i Królestwie Polskim do termometru i barometru jednocześnie, na które spoglądając, wykonywał Aleksander I swą politykę dziwnych kroków; kilku do przodu i kilku do tyłu, jeśli te przyrządy ostrzegały go i sygnalizowały taką potrzebę. Zawdzięczając tyle wolnomularstwu, traktował je instrumentalnie i odwrócił się od niego pod wpływem namolnych ostrzeżeń ministra spraw zagranicznych Austrii, Klemensa Metternicha, który uważał, że masonerię wykorzystują do swoich celów wszyscy przeciwnicy nowego europejskiego porządku, ustalonego na Kongresie w Wiedniu i wzmocnionego Świętym Przymierzem zawiązanym przez Austrię, Rosję i Prusy, dla strzeżenia bezpieczeństwa tronów i koronowanych głów przed ich niewdzięcznymi poddanymi, a szczególnie dla utrzymania w ryzach polskich wichrzycieli, marzących o odzyskaniu swego, rozdartego na trzy części, państwa. Metternich wykorzystuje każdy przejaw niezadowolenia, o którym się dowiaduje i odpowiednio go wyolbrzymiając, straszy nim cara, który podpisuje bez wahania (12 V 1821) końcową deklarację kongresu Świętego Przymierza w Lublanie, mówiącą o konieczności zabezpieczenia całej Europy przed mrocznymi zamysłami rozgałęzionej konspiracji. Od tej deklaracji jest już tylko jeden krok do wydania nakazu likwidacji lóż wolnomularskich na terenie całej Rosji i w Królestwie Polskim. To wszakże miało się dopiero wydarzyć, zatem wracam ze spaceru nad brzegiem Prosny do hotelu, żeby uporządkować notatki z kilkudniowego pobytu w Kaliszu, podczas którego zdobyłem sporo wiadomości o tutejszych masonach, a przede wszystkim o założonej niedawno i dobrze utajnionej loży Wolnomularstwa Narodowego Bolesław Śmiały. 65 Kaliscy masoni spotykali się w okazałym gmachu z kolumnami, znajdującym się przy placu św. Józefa, który ze składek członkowskich wybudował pod koniec XVIII wieku Antoni Bajer, członek bractwa i kasjer Korpusu Kadetów. Miały tu swoje siedziby wszystkie miejscowe loże: Hesperus, Sokrates, Stałość Doświadczona, Sprawiedliwość Doskonała i Jan pod Opoką. Natomiast Za Wrocławską Bramą posiadali wolnomularze kaliscy duży ogród przeznaczony na wypoczynek na łonie natury oraz na bankiety przy pięknej pogodzie i różne uroczystości, często połączone z pokazami sztucznych ogni. Z takim rozmachem prowadzona działalność nie miała w sobie chyba zbyt wiele tajemniczości, tak charakterystycznej przecież dla wolnomularstwa. Zupełnie inaczej postępowali członkowie loży Wolnomularstwa Narodowego, którą po powrocie z Warszawy założył Mikołaj Dobrzycki z upoważnienia Waleriana Łukasińskiego. Loża nie liczyła wielu braci i początkowo wszyscy należeli również do Hesperusa, Sprawiedliwości Doskonałej czy Sokratesa. Tą samą drogą, poprzez Stałość Doświadczoną, wszedł do loży narodowej kapitan Teniers, Dobrzycki bowiem trzymał się ściśle instrukcji majora Łukasińskiego, zalecającego zachowanie wielu środków ostrożności przy wprowadzaniu nowych członków do tajnego grona i dopiero po dłuższej obserwacji kandydata. Dokonywał jej Dobrzycki przeważnie u Peschkego na narożniku ulicy Mariańskiej i Poprzecznej, gdzie duży kufel piwa kosztował pięć kopiejek, porcja popularnych flaków kopiejek dwadzieścia, a dobry obiad z dwóch dań jedynie pół rubla. Dobrzyckiemu bardzo zależało na pozyskaniu kapitana Teniersa do loży wolnomularskiej, mógłby bowiem, po osiągnięciu odpowiedniego stopnia wtajemniczenia, uzyskać prawo założenia nowej loży w Ostrowie, znajdującym się już za kordonem, w zaborze pruskim. Dobrzycki działał więc zgodnie z planem Waleriana Łukasińskiego, który rozkrzewianie wolnomularstwa narodowego stawiał na jednym z pierwszych miejsc w tym planie, pamiętał bowiem o przestrogach generała Dąbrowskiego, obawiającego się przygotowań do powstania tylko w Królestwie Polskim; jeśli miało się rozpocząć, to jednocześnie, tego samego dnia, w trzech zaborach, ponieważ tylko wtedy będzie miało szanse powodzenia. Do wykonania takiej operacji zbrojnej potrzebna była sprawna sieć konspiracyjna i tworzyć ją miały właśnie loże Wolnomularstwa Narodowego, rozsiane w całym kraju i posiadające dobrą z sobą łączność. Splecenie takiej sieci nie było, rzecz jasna, łatwe i wymagało czasu, toteż Dobrzycki chciał ją przerzucić jak najszybciej za Prosnę, do Ostrowa, aby wokół założonej w tym mieście loży, mogli gromadzić się przyszli powstańcy i nieść dalej nici spisku, do Krotoszyna, Pleszewa, Jarocina, a nawet do Rawicza i Leszna. 66 Położenie Kalisza, najdalej na zachód leżącego miasta imperium Aleksandra I, wyznaczało mu więc szczególne miejsce w zamiarach restytucyjnych majora Łukasińskiego. W utworzonym przez Kongres Wiedeński quasi państwie o nazwie Królestwo Polskie znajdowało się wśród najważniejszych jego miast, a rozgłos nadała mu działalność posłów ziemi kaliskiej, Bonawentury i Wincentego Niemojowskich, dzielnych braci, dziedziców Marchwacza, z chwalebną odwagą występujących przeciwko samemu carowi, dokonującemu już pierwszych aktów łamania konstytucji, którą sam uroczyście nadał swoim polskim poddanym i podpisał w Warszawie. Zdumiona Europa nazwała wówczas Aleksandra I mesjaszem liberalizmu, wszakże ten mesjasz swoim, a może zwyczajnie, rosyjskim obyczajem, uznał za wystarczający sam fakt istnienia konstytucji, nie uznał jednak za stosowne, ani konieczne, stosować się do jej liberalnych postanowień, nadal uważając swoją osobę za źródło prawa i jego jedynego egzekutora. Zdumiał się więc Aleksander niepomiernie i rozgniewał, gdy bracia Niemojowscy w sposób zupełnie niesłychany domagali się ze swych ław poselskich przedłożenia budżetu, czego zaniechała Rada Administracyjna, czyli rząd Królestwa, a na krytykę rządu car nie pozwalał, jako na organ władzy, działający z upoważnienia monarchy. Jakby tego było mało, bracia Niemojowscy skupili wokół siebie większość deputowanych i odrzucili dwa projekty ustaw, wniesione przez króla/cara, posiadającego prawo inicjatywy ustawodawczej. Aleksander uznał ten fakt, naturalny przecież w monarchii konstytucyjnej, za policzek wymierzony mu przez krnąbrnych posłów, podjudzonych przez kaliszan. Rozumował przecież w następujący sposób: Dałem wam byt państwowy i konstytucję, bo mi się tak podobało, ale to wszystko zaraz wam odbiorę, skoro nie będziecie mi posłuszni. Wyraził to oględniej w mowie zamykającej sesję sejmową, taki wszakże miała sens, co zostało dobrze zrozumiane, jako groźba dotycząca dalszego istnienia Królestwa. Dla braci Niemojowskich irytacja Aleksandra kończy się aresztem domowym, który uniemożliwia im wykonywanie mandatu posłów przez uczestnictwo w sesjach sejmu, a dla samego Kalisza i ziemi kaliskiej skasowaniem Rady Wojewódzkiej, czyli regionalnej reprezentacji obywatelskiej. Wielu ludziom, którzy wierzyli jeszcze w dobre zamiary mesjasza liberalizmu, zaczęły otwierać się oczy, szczególnie w Kaliszu właśnie i zwłaszcza młodzieży, która utworzyła w dwóch ostatnich klasach Szkoły Wojewódzkiej patriotyczną, tajną organizację pod tajemniczą nazwą Związek Kawalerów Narcyza. 67 LIST XII Okopy św. Trójcy 7 lipca 1820 r. Trudno przypuścić, aby generał Wincenty Krasiński, pełniący przy osobie Aleksandra I honorową funkcję adiutanta, nie dostrzegał zmian w usposobieniu cara, które widzieli już inni, a książę Adam Czartoryski jasno określił jako odejście króla od tych zamiarów i obietnic, z jakimi zjechał do Warszawy po Kongresie Wiedeńskim, pozyskując zaufanie, a nawet serca swoich nowych poddanych. Rozczarowanie było więc powszechne, a hrabia zachowywał się tak jakby nic nie słyszał i nic nie widział. Wkrótce po wyjeździe cara z Warszawy i on również opuścił stolicę i udał się na Podole, do Dunajowiec, zabierając z sobą synka. Obecność wnuczka łagodziła nieco wątrobiane nastroje pani Antoniny Krasińskiej, jej ustawiczne gderanie i pokrzykiwanie, w starym dworze bywało więc ciszej i przyjemniej, gdy generał Wincenty z Zygmuntkiem wracali pod wieczór z polowania, głodni i spragnieni, lecz pełni wrażeń i dumni z myśliwskich trofeów. Polowali zazwyczaj w bliskiej okolicy, pewnego jednak dnia generał kazał zaprzęgać do lekkiej bryczki i pojechali do Żwańca, a stamtąd do Okopów św. Trójcy, gdzie u zbiegu Dniestru i Zbrucza, na wyniosłym brzegu, w zakolu rzeki, znajdowały się ruiny starej warowni i pozostałości ziemnych umocnień, które stanowiły oparcie dla partyzanckich oddziałów konfederatów barskich, działających swego czasu w całej okolicy. Bronił się tu również Kazimierz Pułaski przed atakami Rosjan, którzy, po zdobyciu umocnień, wymordowali wszystkich rannych powstańców. W XXI wieku, z którego przybyłem, zawiązanie, przebieg i upadek Konfederacji Barskiej jest właściwie zapomniany. Nie wiem, ile zdań na lekcji poświęca jej historyk, a przecież kiedyś rozpalała namiętności, gdyż jedni uważali konfederatów barskich za wielkich patriotów, męczenników sprawy narodowej, drudzy za grabarzy wolności, gdyż przyczynili się walnie do pierwszego rozbioru Polski i rosyjskiej hegemonii, trwającej niemal od połowy XVIII stulecia do 11 listopada 1918 roku. Obecnie tylko małe grono ludzi domaga się uznania Konfederacji Barskiej za pierwsze powstanie narodowe, więc chyba warto spojrzeć na tło, na którym rozwinęła się orężna opozycja przeciw panoszeniu się Rosji w naszym kraju i przeciw królowi Stanisławowi Augustowi, który nie potrafił przeciwstawić się swej byłej kochance, tłustej Katarzynie II, mieniącej się gwarantką ustroju Rzeczypospolitej i swobód jej obywateli, i pod tym pretekstem wtrącającej się w wewnętrzne sprawy Polski. A ponieważ owo wtrącanie się odbywało się przy pomocy rosyjskich bagnetów i brutalnego pokrzykiwania na króla i posłów rosyjskiego ambasadora Mikołaja Repnina, znaleźli się patrioci nie mogący znieść takiej sytuacji i sięgnęli po broń w odpowiedzi na rosyjską przemoc. 68 Ujawniła się ona szczególnie wyraźnie w dążeniu carycy do narzucenia Polsce ustawy o równouprawnieniu innowierców (czego nie uchwaliły parlamenty innych europejskich państw) oraz praw kardynalnych, utrwalających takie szkodliwe podstawy ustroju Rzeczypospolitej, jak liberum veto, wolną elekcję, możność wypowiadania posłuszeństwa królowi, monopol szlachty na obejmowanie urzędów i posiadanie majątków ziemskich, żeby wymienić tylko główne ciernie, wbijane w ciało narodu. Osłabianie sąsiada było jednym z zasadniczych celów polityki Katarzyny II, szykującej się do połknięcia wschodnich dzielnic Polski. W 1767 roku na terytorium Rzeczypospolitej wkroczył czterdziestotysięczny korpus rosyjski, przy pomocy którego ambasador Repnin sterroryzował posłów na sejm, porywając czternastu opornych, w tym dwóch biskupów i wywożąc ich w niewiadomym kierunku. Izba poselska, otoczona bagnetami rosyjskimi, uległa i uchwaliła wszystko, czego życzyła sobie Katarzyna II, odtąd protektorka Polski i gwarantka jej ustroju. Ten ponury akt podpisany został 24 lutego 1768 roku, a już kilka dni później, 29 lutego, w Barze, małym miasteczku na Podolu, zawiązana została konfederacja przeciw carycy Katarzynie II i królowi, Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu, który poddał Rzeczpospolitą pod protektorat Rosji. Konfederaci walczyli ze zmiennym szczęściem przez pięć lat, pod hasłem wiara i wolność, w końcu ulegli jednak rosyjskiej przemocy, gdy zawiodły nadzieje na pomoc Francji i Turcji. Najdłużej broniły się załogi Tyńca, Wawelu w Krakowie i Jasnej Góry w Częstochowie. Na Sybir wywieziono wtedy blisko piętnaście tysięcy konfederatów, powróciło niewielu. Chyba jedyną trwałą pamiątką po Konfederacji Barskiej jest wojskowa rogatywka, czyli czapka z daszkiem i kwadratowym denkiem, wywodząca się bezpośrednio z barskiej konfederatki, sukiennego nakrycia głowy bez daszka, oblamowanego barankiem, z kwadratowym denkiem, koloru pąsowego, amarantowego lub czerwonego. Konfederatkę nosiła w Polsce szlachta, a nawet mieszczanie, walczyli w konfederatkach powstańcy w 1863 roku, nieco zmodyfikowana i ozdobiona piórem, najczęściej pawim i nazywana krakuską, jest do dziś częścią ludowego, krakowskiego stroju. Mówi się czasem, że w kształcie takiego, kwadratowego denka czapki wyraża się rogata dusza Polaków i chyba coś w tym jest, nie znosimy bowiem wędzidła w żadnej postaci, a szczególnie gdy przybiera formę przemocy narzucanej nam przez drapieżnych sąsiadów. Zrywają się wtedy Polacy do walki, nie bacząc na posiadane szanse ani na skutki, wolność bowiem nie ma dla nas ceny i dla jej odzyskania byliśmy zawsze gotowi poświęcić wszystko, z własnym życiem włącznie. 69 Mógłbym dalej wyliczać, ale przecież musimy wrócić do Okopów Świętej Trójcy z tego chociażby powodu, że, jak dobrze wiesz, zawsze bardzo się interesowałem zamkami i warowniami, oraz ich dziejami. Zastanawiałem się również, patrząc na wysokie mury, wyrastające ze stromych skał, jak taki lub inny zamek mógł zostać zdobyty. Krak de Chevaliers chociażby, budowany dziesiątki lat przez Krzyżowców na pustynnym wzniesieniu, z trzech stron opadającym stromo ku fosie, posiadający podwójne mury obronne i potężny donżon, został zdobyty po zaledwie miesięcznym oblężeniu. Strome podejście do zamku Klis w pobliżu chorwackiego Splitu przyprawiło mnie o zadyszkę, a przecież i ta warownia, zrośnięta jakby ze skalistym szczytem góry, na którym została wzniesiona, dostała się w ręce Turków po trzyletnim oblężeniu. Nasz Kamieniec Podolski dwa razy oparł się atakom i oblężeniom tureckim, trzeci raz wszakże uległ Turkom, po zaledwie jedenastu dniach walki (18–27 VIII 1672), a przecież położony był na wysokiej skale, w pętli rzeki Smotrycz, posiadał wysokie mury, bastiony i wieże. Ten właśnie upadek twierdzy w Kamieńcu Podolskim, spowodował wzniesienie w roku 1692 przez hetmana Jabłonowskiego, nowej warowni, nazywanej Okopami Świętej Trójcy, która miała utrudniać Turkom dostarczanie zaopatrzenia do kamienieckiej fortalicji. Nigdy nie mogłem przeboleć kapitulacji Kamieńca, a teraz, spoglądając z wysokiego brzegu na dwie, łączące się z sobą rzeki, na linię lasu, zamykającą daleki horyzont, jeszcze raz poczułem dotkliwe ukłucie w sercu, za tym horyzontem bowiem kryły się baszty utraconej bezpowrotnie twierdzy. Okopy Świętej Trójcy – Sanctissima Trinita – miały więc uprzykrzać życie siedzącym w Kamieńcu Turkom, a w czasie Konfederacji dawały oparcie jej partyzanckim oddziałom i zgrupowaniu Kazimierza Pułaskiego, który bronił się tutaj przed panoszącymi się w Polsce korpusami rosyjskimi. W Okopach Świętej Trójcy doszło właśnie do zbrodni wojennej, gdyż Rosjanie wymordowali tam wszystkich rannych konfederatów, otwierając niejako listę zbrodni, które zaczęli popełniać wobec swoich polskich sąsiadów i słowiańskich braci, poza połowę XX stulecia. Generał Krasiński musiał wiedzieć o popełnionej tu rzezi, a mimo to nie wahał się przywieźć synka do Okopów Świętej Trójcy. Co więcej, on, adiutant cara, opowiadał Zygmuntkowi o dzielnych konfederatach, walczących z Rosjanami w obronie wiary i wolności, z dumą podkreślając rolę jaką jego przodkowie, bracia, Michał Hieronim i Adam Stanisław Krasińscy, odegrali w tym zbrojnym ruchu. Młodszy z nich, Adam Stanisław, biskup kamieniecki, stanął na czele Generalności, czyli rządu powstańczego, a starszy, Michał Hieronim, starosta opinogórski, został marszałkiem Konfederacji, utworzył jej Radę Generalną, wydał manifest piętnujący ro70 syjską przemoc i bezprawie w Polsce i z szablą w ręce walczył przeciwko tym gwałtom. – Taki był twój pradziad, synku – mówił generał, podchodząc z Zygmuntkiem do ruin lwowskiej bramy, skąd roztaczał się szeroki widok na dolinę i widły dwóch rzek, a ja zastanawiałem się jak godzi on swoją służbę u boku rosyjskiego cara z podziwem dla konfederatów i swoich przodków w szczególności. Patrzyłem jak pokazuje Zygmuntkowi to miejsce na horyzoncie, za którym kryła się twierdza w Chocimiu, gdyż pod jej murami właśnie ścierał się z Rosjanami Michał Hieronim Krasiński i starałem się dociec jak generał Wincenty pojmuje patriotyzm, skoro planował dla swego jedynaka karierę w dyplomacji rosyjskiej, a w liście napisanym do chłopca (na wypadek śmierci w czekającym go pojedynku), pozostawił mu takie, w podniosłych słowach wyłożone prawidła: Synu, jeżeli nie będę dosyć szczęśliwy młodociane twe pielęgnować lata, pamiętaj na to, żeś się urodził Polakiem i że moje przekleństwo pójdzie za Tobą, jeżeli kiedykolwiek zdradzisz nadzieje Twego ojca, a dobro Ojczyzny. Lat blisko 700 Twoje naddziady krajowi i cnocie swoje życie poświęcali. Nie skażony w Twoim postępowaniu, idź torem swych przodków, ani krwi, ni majątku, ni bytu nie żałuj dla tego kraju, którego ziemia Cię wydała... Przysięgi od Ciebie wyciągam być dobrym Polakiem, poczciwym człowiekiem i cnotliwym obywatelem... Duszę moją oddaję Bóstwu, którego jest udziałem, Ojczyznę Jego opiece, a syna Ojczyźnie. Następne pytanie łączy się z nastawieniem Zygmunta do Rosji, które trudno nazwać przyjaznym; kiedy i z jakich przyczyn wytworzyła się niechęć chłopca i już w nim pozostała na zawsze, do rosyjskości, jeśli wolno posłużyć się takim, dosyć sztucznym terminem, oddającym wszakże istotę awersji jaką powziął i żywił w sobie od dzieciństwa do końca życia. Można nawet zaryzykować przypuszczenie, że po raz pierwszy mały Zygmuntek objawił swe uprzedzenie do rosyjskich gości ojca w warszawskiej rezydencji przy Krakowskim Przedmieściu, odpowiedział bowiem małżonce Aleksandra I na pytanie, czy chce zostać jej rycerzem i obrońcą, w taktowny, acz wyraźny sposób: – Non, Votre Majesté n’a pas besoin de défenseurs n’ayant point d’ennemis. Zdumiewają zapewne takie słowa w ustach ośmioletniego chłopca, w Warszawie wszakże mówiono, że stolica ma dwoje cudownych dzieci: Frycka i Zygmuntka. Chopin zachwycał słuchaczy swoją grą na fortepianie, a mały Krasiński zaletami umysłu i umiejętnością prowadzenia salonowej konwersacji. Nie trzeba chyba dodawać jeszcze, że językiem francuskim 71 posługiwał się wybornie, gdyż był to język europejskich dworów, dyplomacji i arystokracji. Nie usłyszał zatem Zygmuntek owego dnia, podczas obiadu wydanego przez ojca dla cara Aleksandra I i jego małżonki, języka rosyjskiego, nie zobaczył ludzi odmiennych obyczajów, ale dystyngowaną parę o ujmującym sposobie bycia; przystojną kobietę i postawnego mężczyznę w świetnym, białym mundurze generalskim. W 1814 roku Księstwo Warszawskie jeszcze istniało i dopiero Kongres Wiedeński wykreślił nowe granice i ustanowił nowy porządek w Europie. Przypieczętowany został podział Polski pomiędzy trzech zaborców, ale w salonach warszawskich wydawano bal za balem, jakby stolica rozdartej Rzeczypospolitej miała szczególnie radosny powód do świętowania. Car Aleksander I z małżonką zaszczycał niektóre z tych balów, wydawanych na jego cześć, przyjmował również zaproszenia na wystawne obiady i inne hołdy swoich nowych poddanych, a tylko mały Zygmuntek Krasiński nie chciał być rycerzem jego małżonki. – Nie – odpowiedział, kłaniając się grzecznie. – Wasza Wysokość, nie mając żadnych wrogów, nie potrzebuje obrońców. LIST XIII Krasnystaw, 24 grudnia 1821 r. Zostanę tutaj na całe święta Bożego Narodzenia, a może nawet do końca roku, ponieważ sprawy członków Wolnomularstwa Narodowego, a przede wszystkim Waleriana Łukasińskiego, przybrały zły obrót. Aleksander I, ciągle straszony przez Metternicha, wydał ukaz rozwiązujący wszystkie tajne związki w Rosji i Królestwie Polskim i zakazujący powoływania nowych. Dotyczyło to również masonerii, chociaż była ona tylko quasi tajnym związkiem, ale car się bał, że w wolnomularskich lożach może się kryć coś, o czym nie zostanie powiadomiony przez swoich szpicli, a co będzie wymierzone przeciwko niemu. To właśnie kładł Aleksandrowi w uszy austriacki minister przy każdym spotkaniu i w korespondencji, jaką prowadził z Petersburgiem. Stary lis słyszał chyba, co w trawie piszczy, zważywszy na wzrost aktywności karbonariuszy i działające w Rosji sprzysiężenia rewolucyjnych oficerów, skupione w trzech ośrodkach: w Towarzystwie Północnym w Petersburgu, Towarzystwie Południowym w Tulczynie i w Stowarzyszeniu Zjednoczonych Słowian w Kijowie. Ukaz Aleksandra I pokrzyżował plany Waleriana Łukasińskiego, silnie uderzając w Wolnomularstwo Narodowe i powstrzymując jego rozwój. Major podporządkował się jednak bez zwłoki dekretowi cara i rozwiązał loże wolnomularskie, na ich miejsce wszakże powołał Towarzystwo Patriotyczne, o wyraźnym już, restytucyjnym programie. O fakcie powstania takiego towarzystwa nie informował, oczywiście, urzędów, chociaż 72 żaden z istniejących przepisów nie zabraniał zakładania różnego rodzaju stowarzyszeń, zatem również towarzystwa, które miało, w razie potrzeby i oficjalnie, charakter patriotycznego zgromadzenia, otaczającego czcią pamiątki historyczne, sztandary i godła narodowe. Założyciele Towarzystwa Patriotycznego popełnili zatem błąd, nie powiadamiając władz o jego powstaniu, ponieważ zarządzenie generała Zajączka, namiestnika Królestwa, określało jako tajne, a więc zabronione, te stowarzyszenia i związki, które nie uzyskały właściwego zezwolenia urzędowego na swą działalność. Zatem Towarzystwo Patriotyczne działało nielegalnie i odkrycie jego istnienia miało fatalne skutki dla wielu ludzi, a dla majora Łukasińskiego stało się początkiem jego cierniowej drogi do ciemnych lochów Szlisselburga. Pierwszym jej etapem było przeniesienie majora Waleriana na reformę i zesłanie go do Krasnegostawu, gdzie stacjonował pułk kawalerii znajdujący się pod komendą księcia Wirtemberskiego. Przeniesienie na reformę było szczególnie dotkliwe, wiązało się bowiem z utratą połowy poborów i pozostawaniem w stanie zawieszenia, bez możliwości awansu, za to w stałej dyspozycji naczelnego wodza armii, czyli wielkiego księcia Konstantego. Nakazał on księciu Wirtemberskiemu roztoczyć stały dozór nad Łukasińskim i raportować o każdym jego kroku, sprawdzać z kim utrzymuje kontakty, do kogo pisze i od kogo otrzymuje listy. Zainteresowanie Konstantego skromnym majorem czwartego pułku miało swój początek w donosie Augustyna Sznaydera o roli majora w wolnomularstwie, pozornie w obecności donosiciela zlekceważonym. Cesarzewicz zrugał nawet ordynarnie, po rusku, Sznaydera, podejrzenie wszakże zachował, zażądał od Łukasińskiego napisania deklaracji o wolnomularskiej loży, którą założył i na razie zadowolił się oświadczeniem o jej rozwiązaniu, zawartym w rzeczonej deklaracji. Nie chciał rozdmuchiwać niewygodnej dla siebie sprawy, postanowił jednak sprawdzić lojalność Łukasińskiego i wyznaczył go do składu sędziowskiego, orzekającego w drobnej sprawie niesubordynacji wojskowej. Swoim zwyczajem, a raczej zwyczajem wschodniego satrapy, przesłał sędziom gotowy wyrok, a gdy Łukasiński odmówił jego podpisania, srodze się rozzłościł i zesłał majora na reformę. Pozostając pod stałym nadzorem, nie próbował nawet Łukasiński kontaktować się z przyjaciółmi w Warszawie. Nie istniała zresztą ku temu gwałtowna potrzeba; podwaliny działalności Towarzystwa Patriotycznego zostały już założone, gotowy był również jego statut, starannie wykaligrafowany na dobrym papierze. Przygotowując ten dokument i projekt objęcia działalnością Towarzystwa całe Królestwo, popełnił major pierworodny grzech niedoświadczonych konspiratorów, utrwalając na piśmie nie tylko 73 statut organizacji, ale również schemat podziału kraju na prowincje, okręgi i gminy, stanowiące najniższe ogniwa całej struktury. Zakładać te gminy mieli zaufani ludzie, a wśród nich Augustyn Sznayder, dotąd nie zdemaskowany człowiek arcyszpiega Mackrotta. Otrzymał on odpis fragmentu statutu, ów nieszczęsny wyciąg o gminach, który niezwłocznie oddał Mackrottowi, ten zaś triumfalnie przedłożył go wielkiemu księciu, a Konstanty... nie uwierzył. Znał już charakter pisma majora Łukasińskiego i nie rozpoznając go na wyciągu o gminach, sporządzonym inną ręką, uznał dokument za fałszywkę, podsuniętą Mackrottowi. Na tym sprawa zostałaby najprawdopodobniej zamknięta, gdyby istnienie nielegalnej organizacji nie zostało potwierdzone z innej strony i innym dokumentem. Zastanawiam się, moja Droga, czy jakieś fatum nie zawisło nad Towarzystwem Patriotycznym, pomyśl bowiem sama, czy dałabyś ważny dokument człowiekowi niezbyt dobrze ci znanemu, a tak właśnie postąpił Mikołaj Dobrzycki, nieostrożny albo łatwowierny kaliszanin, wręczając niejakiemu Janowi Karskiemu, udającemu się do Francji, listy do mieszkających tam przyjaciół, byłych oficerów napoleońskich, mogących wspierać w Paryżu działalność Towarzystwa. Rzeczony Jan Karski, gdy przeputał już własne pieniądze na paryskie przyjemności, udał się do ambasady rosyjskiej, licząc na to, że treść listów, których nie oddał adresatom, zainteresuje Rosjan i nie pomylił się. Sam ambasador, zaciekły polakożerca, Pozo di Borgo, bardzo się ucieszył, dał garść judaszowych srebrników Janowi Karskiemu, a całą paczkę listów wysłał do wielkiego księcia Konstantego. Wbrew oczekiwaniu nie sprawił mu tym radości, cesarzewicz bowiem odsuwał od siebie myśl o spisku w wojsku, topił dotychczasowe sznurki w wodzie, teraz jednak musiał już działać. Wiedział doskonale, że Pozzo di Borgo kopie listów, kupionych od Karskiego, wysłał z komentarzem do Petersburga, że Nowosilcow na spółkę z Rożnieckim węszą po całej Warszawie w poszukiwaniu jakichś konspiratorów, zarządził więc, z zaciśniętymi zębami wprawdzie, aresztowanie w Paryżu i sprowadzenie do Warszawy Jana Karskiego. W czasie drogi przymuszono drania – rosyjskie służby specjalne zawsze potrafiły to robić z właściwym skutkiem – do sporządzenia dla Mikołaja Dobrzyckiego fałszywego sprawozdania z wykonania w Paryżu tajnej misji, aby na granicy Prus i Kongresówki, a zarazem Cesarstwa Rosyjskiego, w Skalmierzycach (miejscowości znajdującej się pomiędzy Ostrowem Wielkopolskim a Kaliszem), zostało przy nim znalezione podczas osobistej rewizji. Rosyjska straż graniczna sporządziła z tego incydentu szczegółowy raport, który, razem z Karskim, dostarczony został do Belwederu. Tam nie czekało go dobre przyjęcie; zamiast nagrody Karski został obsobaczony przez Konstantego i zamknięty w jego osobistym 74 areszcie w podziemiach Belwederu. Cesarzewicz uznał, że najlepiej trzymać Karskiego pod kluczem, żeby nie kłapał jęzorem na prawo i lewo, sądził bowiem, że jeszcze może mu się uda zawęzić sprawę do jakiejś prymitywnej prowokacji policyjnej, skierowanej przeciw jego osobie, a zmontowanej przez Nowosilcowa, szyjącego mu buty w Petersburgu. Moment zresztą na ujawnienie afery był zgoła nieodpowiedni, ponieważ w Warszawie bawił wówczas z małżonką młodszy brat cesarzewicza, Mikołaj, i przyszły car Rosji po zrzeczeniu się Konstantego należnych mu praw do tronu, na wypadek śmierci Aleksandra. Była to ofiara złożona w imię miłości, ponieważ ten wrzaskliwy dręczyciel żołnierzy i oficerów na Placu Saskim, dziki satrapa i nieobliczalny choleryk zakochał się do szaleństwa, jak to mówią, w hrabiance Joannie Grudzińskiej i zapragnął się z nią ożenić. Ceną za to małżeństwo była wszakże rezygnacja z carskiej korony na rzecz młodszego Mikołaja i Konstanty taką deklarację złożył na piśmie, rozwiódł się z Julianą Sachsen-Coburg-Saalfeld i poślubił uroczą wielkopolankę. Archijerej Filaret sporządził dokument obwieszczający zmianę jaka zaszła pomiędzy braćmi w kolejności obejmowania sukcesji, Aleksander jednak powstrzymał jego opublikowanie i oddał papiery na przechowanie do soboru Wniebowstąpienia. Kopia tego niezmiernie ważnego aktu złożona została w zalakowanej kopercie w sejfach Świętego Synodu i Senatu. Cała sprawa była więc tajna, a Konstanty miał nadzieję tak ułożyć sobie w przyszłości stosunki z Mikołajem, że młodszy brat odda mu we wyłączne władanie całe Królestwo Polskie. Dlatego też nie chciał, aby Mikołaj dowiedziawszy się o jakichś spiskach w Warszawie, źle ocenił kwalifikacje starszego brata do samodzielnego rządzenia Królestwem, starał się więc usilnie zatuszować całą wolnomularską aferę, zamrozić ją niejako do wyjazdu Mikołaja z Warszawy, a potem szybko ją zlikwidować. Największą przeszkodą w realizacji tego planu był jednak senator Nowosilcow, który nie dawał się uciszyć, a wezwany do Belwederu na dywanik, postawił się bezczelnie wielkiemu księciu, zarzucając mu wręcz chęć ukręcenia łba całej sprawie – Muszę z największą przykrością oświadczyć – powiedział bez ogródek – że Wasza Cesarzewiczowska Wysokość nie zechciała podzielić się ze mną informacjami o tajnym sprzysiężeniu zawiązanym przez majora Łukasińskiego z czwartego pułku piechoty oraz innych oficerów. Twarz Konstantego spurpurowiała. Namiestnikowi Zajączkowi i generałowi Kurucie, świadkom tej rozmowy wydawało się mogło, że wielki książę zaraz rzuci się na Nowosilcowa, a co najmniej obłoży go najcięższym ruskim słowem, lecz on sapał tylko chwilę, a potem odezwał się niemal spokojnie: 75 – Bo to was, Mikołaju Mikołajewiczu, nic nie obchodzi. Sprawy wojska należą do mnie i nie musicie w nie wtykać swojego długiego nosa. Całą rzecz potrafię załatwić sam, bez twojej pomocy. – Ośmielę się zauważyć – Nowosilcow nie ustępował – że każde tajne sprzysiężenie godzi w bezpieczeństwo państwa i dlatego nie jest tylko wewnętrzną sprawą armii. – Ja dowodzę armią Królestwa i ja za nią odpowiadam! – dopiero teraz Konstanty podniósł głos, ale Nowosilcow nie pozostał mu dłużny i zauważył z naciskiem: – Niemniej nalegam usilnie, wasza Cesarzewiczowska Wysokość, abyś o spisku wojskowych uwiadomił Najjaśniejszego Pana. – Po co? – żachnął się Konstanty. – Mój brat ma chyba dosyć kłopotów. Znowu zanosi się na wojnę z Turcją, a ja mam zawracać mu głowę jakimiś bzdurami, dziecinadą, śmiesznym błazeństwem, którym pewnie z nudów zaczęło się zabawiać kilku oficerów. Roześlę ich po prowincjonalnych garnizonach i tak rzecz sama się załatwi. Nowosilcow musiał być bardzo pewny swego, pokręcił bowiem głową i powiedział: – Z największą przykrością nie mogę się zgodzić z Waszą Cesarzewiczowską Wysokością. Z materiałów, które zdobyłem wynika, że sprzysiężenie majora Łukasińskiego jest niebezpieczne i zagraża całości imperium. – Całości imperium... – powtórzył Konstanty, krzywiąc się ironicznie. – Jeden polski major zagraża naszemu cesarstwu. Takie ono słabe? – Do moich obowiązków należy... – Wszędzie węszyć i szukać spisków – uciął Konstanty. – A nos już ci nie służy, Mikołaju Mikołajewiczu, bo materiał, który, jak powiadasz, sam zdobyłeś, dobrze znam i uważam za sfabrykowany przez tego łotra Sznaydera dla własnego zysku. Inne zaś jego denuncjacje za podobne, plugawe fałszywki. – Czy z tego powodu rozkazałeś, Wasza Wysokość, oddać rzeczonego Sznaydera pod dozór policyjny? – Skarżył ci się więc ten drań, ta szuja i szczur śmierdzący – wykrzyknął Konstanty. – Do lochu pójdzie. – Żalił się tylko – sprostował Nowosilcow. – Spodziewał się wdzięczności, a został wyrzucony za drzwi. Nie wiedząc, co robić, a bojąc się jakiejś kary, zwrócił się do mnie. Schronił właściwie. A powinien być nagrodzony. – Kłamiesz, Mikołaju Mikołajewiczu. Co drugie twoje słowo to łgarstwo. Jak zresztą zwykle – Konstanty odwrócił się od Nowosilcowa i skinął na generała Kurutę, który stał pod oknem razem z namiestnikiem Zajączkiem. – Powiedz, Kuruta, szanownemu panu komisarzowi i senatorowi, 76 w jaki sposób dowiedział się, że ten szubrawiec, bigamista i fałszerz w ogóle istnieje, gdyż pan komisarz i senator bredzi, że ten świntuch sam przyszedł do niego ze swoim parszywym donosem. Powiedz, jak to było naprawdę. – Według rozkazu – generał Kuruta ściągnął obcasy wysokich butów. – Na życzenie Waszej Wysokości poleciłem Henrykowi Mackrottowi roztoczyć nadzór nad Sznayderem, a Mackrott wypłacił trzy dukaty jednemu ze swoich agentów, niejakiemu Szymanowskiemu Hieronimowi, synowi aktora Szymanowskiego Marcina. Miast wszakże obserwować Sznaydera, rzeczony Szymanowski zniósł się z nim i zaprowadził do jenerała Rożnieckiego, którego jest tajną kreaturą, o czym Mackrott, niestety, nie wiedział. A Sznayder powtórzył Rożnieckiemu swoje łgarstwa, jenerał zaś w swojej głupocie i nadgorliwości, biorąc je za prawdę, oddał Sznaydera do dyspozyji pana senatora Nowosilcowa. Takie są fakty. – Słyszysz, Mikołaju Mikołajewiczu? – zaśmiał się Konstanty. – Jesteś nam winien trzy dukaty. Jeśli je zapłacisz, możesz sobie zabrać tego Sznaydera, razem z jego fałszywymi i śmierdzącymi raportami. – Muszę stanowczo stwierdzić, Wasza Wysokość, że informacje Sznaydera są prawdziwe. – Lewe oko Nowosilcowa, z powodu którego zwany był również zyzowatym, zdawało się patrzeć na Kurutę, a prawe na Konstantego, badawczo i niemal groźnie. – Sprzysiężenie Łukasińskiego istnieje. Mam na to dowody z innego jeszcze źródła i spoza Warszawy. – Skąd? – Z Kalisza. – Przed chwilą twierdziłeś, że spisek powstał w mojej armii, pod moim bokiem, a teraz ględzisz mi o Kaliszu. Kręcisz coś, senatorze. – Nie, Wasza Cesarzewiczowska Mość, to spisek się rozpełza po całym Królestwie, a w Kaliszu powstała jedna z ważniejszych jego komórek, nazywana gminą – wyjaśniał z satysfakcją Nowosilcow. – Mam zeznanie o tej gminie porucznika grenadierów, Józefa Nagórskiego. W każdej chwili możesz go sam, Wasza Wysokość, przesłuchać. – Będzie mówił to, co mu kazałeś, albo za co zapłaciłeś! – wykrzyknął Konstanty. – Nie może to być, aby sami Polacy donosili na Polaków. Zajączek! Namiestnik Królestwa, powszechnie pogardzany generał Arbuz, skulił się niemal, ugodzony pod ścianą wrzaskiem wielkiego księcia, zdołał jednak wyprostować się nieco i zameldować: – Do usług, Wasza Wysokość. – Wiem, że jesteś do usług, aleś przecie Polak – Konstanty ruszył w stronę Zajączka, stanął przed nim i chwyciwszy za wyłogi munduru, potrząsnął silnie namiestnikiem. – Powiedz mi, powiedz raz szczerze i otwarcie... 77 wierzysz w to, co tu słyszałeś? Wierzysz, że się wzajemnie denuncjujecie? Mów! Jesteś już starym człowiekiem i możesz o nic nie dbać. Mów... – Konstanty nagle ściszył głos i powtórzył łagodnie, jakby prosił niemal o prawdę. – Oni ci nic nie mogą zrobić. Mów... Rozbiegany wzrok Zajączka przerzucał się jednak z twarzy generała Kuruty na twarz Nowosilcowa, nim namiestnik wymamrotał: – Wierzę, Wasza Wysokość. – Co powiedziałeś? – Konstanty nie zrozumiał mamrotania Zajączka. – Powtórz. – Wierzę, Wasza Wysokość – powtórzył posłusznie Zajączek. – Wierzę, że Polacy wzajem na siebie donoszą, bom czytał sam setki denuncjacji. Także w ten spisek w wojsku mogę uwierzyć. – Podlec! – wrzasnął Konstanty. – I ty chcesz nazywać się Polakiem? – Jestem Polakiem i znam swoich rodaków – Zajączek mówił już nieco odważniej. – A ponieważ ich znam, nie ufam im. – A sobie samemu ufasz? – Błądziłem, Wasza Wysokość, to prawda, ale przejrzałem na oczy. – I nie należysz do żadnego spisku? – Wasza Wysokość, proszę... – zająknął się namiestnik, a Konstanty roześmiał się głośno. – Skoro ty podejrzewasz swoich, ja mogę podejrzewać ciebie. Przyznaj się – wielki książę przysunął swój zadarty nos niemal do twarzy Zajączka. – Nie chcesz mnie zamordować? – Wasza Wysokość... – Nie wycieraj sobie mną gęby! – Konstanty znów podniósł głos. – Skoro Polaki to według ciebie sami podlece, tyś sam również podlec. I to gorszy od innych, bo przed Rosjaninem opluwasz swój naród. – Cesarzewicz spojrzał na odznaczenia, które zdobiły mundur Zajączka i zapytał nieoczekiwanie: – Jakie ty ordery i krzyże nosisz obok siebie? I kto ci je dawał? Ten kto? Mów! Wielki książę stuknął palcem w krzyż Virtuti Militari, a Zajączek zaledwie wyszeptał: – Król Stanisław Poniatowski. – A ten? Konstanty wycelował palec w Legię Honorową i Zajączek wystękał: – Napoleon Bonaparte. – A ten? Teraz palec Konstantego dotknął gwiazdy Świętego Andrzeja i Zajączek wyprostował się i dumnie wyrecytował: – Jego Imperatorska Mość Car Wszechrosji i król Polski, Aleksander. 78 – Stanisław August Poniatowski, Napoleon Bonaparte, Aleksander – wyliczał Konstanty. – I te ordery nie krzyczą, wisząc obok siebie? I kim ty jesteś? Jaka jest twoja dusza? A może już jej nie masz? Jak śmiesz oskarżać rodaków! I mówisz, żeś Polak? Toż ja, obcy, jestem chyba lepszym Polakiem od ciebie, bo sam stanę przed carem i sam będę bronił przed nim Polaków! Won! Konstanty wrzasnął tak głośno, że zadrżały belwederskie szyby, a nam, Droga moja, przyjdzie znów zastanowić się nad rozdwojoną osobowością wielkiego księcia, zwanego w Warszawie kuronosym, z powodu zadartego nosa. Ostatnio, jak mi się wydaje, byłaś zdania, że Konstanty poddany został, sam o tym nie wiedząc, wpływowi otoczenia tak dalece, że bliższe mu się stało polskie, niż rosyjskie wojsko, ja natomiast uważam, że bał się o swoje zabawki rozstawione na Placu Saskim jak ołowiane żołnierzyki na stole w pokoju chłopca i bawi się nimi codziennie. Obawiał się zatem gniewu Aleksandra, który może odwołać go z Warszawy po przeczytaniu raportu Nowosilcowa, uznając, że jest niezdolny do poskromienia Polaków, skoro mają odwagę knuć jakieś spiski. Przekreśliłoby to jego marzenia zostania jedynowładcą Polski, a taki warunek dołączył do swojej rezygnacji z wstąpienia na tron po śmierci Aleksandra. Wówczas Mikołaj włożyłby na głowę tylko jedną koronę, carską, a on, Konstanty Pawłowicz, polską. Jego ukochana małżonka, dotąd tylko księżna łowicka, zostałaby wtedy królową, jak zapewne jej obiecywał w zaciszu sypialni, szepcząc nocami do uszka to, co jakoby chciała usłyszeć. Joanna Grudzińska miała bowiem, według niektórych opinii, dokonać tego, czego nie zrobiła pani Walewska, metresa Napoleona, czyli nakłonić swego męża do podjęcia takich działań, które przywrócą niepodległy byt jej skołatanej ojczyźnie. Obie te panie były zatem męczennicami sprawy narodowej, gdyż jedna kładła się do łóżka z kurduplem, a druga poślubiła takiego brzydala, że jej patriotyczna ofiara powinna znaleźć właściwe uznanie u rodaków, a nie znajdowała i nie znajduje do dziś, nad czym szczerze ubolewam. Mam nadzieję, że w tej sprawie podzielisz moje poglądy, ponieważ księżna łowicka była kobietą wielkiej urody – co musiały uznać nawet osoby jej niechętne i mające za złe jej małżeństwo z Rosjaninem – zatem prezentowałaby się znakomicie w królewskiej koronie na kształtnej główce, i niemałych cnót – co podkreślali z kolei jej admiratorzy, pełni wiary w to, że wywiąże się dobrze ze swego posłannictwa, z misji, jaką powierzył jej los i nadzieje rodaków: miała wykonać całą pracę za mężczyzn, którzy najpierw doprowadzili swój kraj do upadku, a teraz żądali od słabej niewiasty, aby naprawiła to, co oni zepsuli. 79 Te pobożne życzenia omal się nie spełniły, nastąpić miał bowiem wkrótce taki moment, takie zawirowanie wokół osoby wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza jako prawowitego następcy tronu rosyjskiego, że mało brakowało, a Joanna Grudzińska miałaby rzeczywiście możliwość odegrania tej roli jaką wyznaczyli jej rodacy; w tajemnym schowku soboru Wniebowstąpienia przechowywane były jednak dokumenty o treści nieco innej niż ta, którą znał młodszy brat Aleksandra, a starszy Mikołaja, cesarzewicz Konstanty Pawłowicz. LIST XIV Opinogóra, 12 lipca 1822 r. Trzy miesiące temu zmarła hrabina Maria Urszula Krasińska de domo Radziwiłłówna. Niewiele mogę, Droga moja, napisać o tej kobiecie, ponieważ stała jakby w cieniu swego męża, generała Wincentego i dalej od Zygmunta niż ojciec, który chciał, tak to przynajmniej wyglądało, zagarnąć syna tylko dla siebie. Dlatego też nie wiem dobrze jaką była matką i jaki wywarła wpływ na Zygmunta, jaki wreszcie zostawiła w nim ślad po sobie? Niewiele zresztą miała na to czasu, ponieważ wcześnie zapadła na nieuleczalną wówczas gruźlicę, co jeszcze bardziej ograniczyło jej kontakt z własnym dzieckiem. Pamiętała wszakże o zabezpieczeniu Zygmuntowi przyszłości i już w czerwcu poprzedniego roku sporządziła testament, w którym przeznaczała na jego naukę i podróże własne klejnoty i ogromne sumy pieniędzy z jej własnego majątku oraz wieś Kleszczewko, leżącą blisko Gdańska, a więc na terenie zaboru pruskiego. Zaznaczyła również, na wypadek powtórnego ożenku generała Wincentego, że zostawia mu dożywocie tylko na dobrach w Knyszynie, w białostockim, pozostałe natomiast majątki przypadną Zygmuntowi, do jego dowolnego rozporządzenia. Teoretycznie był więc Zygmunt osobą bardzo zamożną, praktycznie wszakże ojciec zarządzał jego majątkiem i miał prawo, a jednocześnie obowiązek czynić to do dnia ożenku syna. Generał korzystał w pełni z tego, ograniczając wydatki Zygmunta z ojcowskiej troski o właściwe prowadzenie się syna, głównie jednak dlatego, aby nie zwlekał z decyzją ożenku, oczywiście z panną, którą sam mu wybierze. Te finansowe ograniczenia stawiały czasem Zygmunta w przykrym położeniu, ale przed ożenkiem bronił się tak długo jak tylko mógł, mimo próśb i nalegań ojca. To wszystko było jeszcze przed nim, a na razie dziesięcioletni chłopiec musiał przyjąć pierwszy poważny cios losu. Nie było to łatwe ze względu na wielką wrażliwość Zygmunta, któremu, jak sam wyznał, ukazała się matka, krótko po śmierci. – Kiedy siedziałem na sofie – opowiadał z przejęciem Zygmunt – i zadumany podniosłem oczy ku stronie kominka, ujrzałem moją matkę, jak 80 stała i spojrzenie swe łzawe a rzewne we mnie utopiła. Ręce jak alabaster białe, miała załamane, a ja uczułem w sobie najprzód dreszcz lodowy, ale później zaczęło mnie ogrzewać jakieś nieopisane uczucie radości, a promień jej oczu, padając na mnie, coraz mnie więcej ożywiał. Zniknęło widzenie, a ja się długo z miejsca ruszyć nie mogłem. To tajemnicze zdarzenie miało miejsce w Dunajowcach, do których generał Krasiński wywiózł syna zaraz po śmierci żony, aby oszczędzić mu wielkich i smutnych wzruszeń związanych z uroczystościami pogrzebowymi matki. Miał nadzieję, że rozkwitające z wiosną Podole, zielone zagajniki rozbrzmiewające śpiewem ptaków, jary i wąwozy pełne szmerów strumieni, źrebaki hasające na łąkach za dworskim parkiem, pozwolą chłopcu powrócić do równowagi, ale zmienne nastroje babki Antoniny, jej nieustanne gderanie i łajanie wszystkich dokoła, niweczyły kojący wpływ przyrody. Od wczesnego rana do późnego wieczora rozlegało się w całym dworze stukanie o podłogę laski starszej pani, którą nie tyle się podpierała, ile zaznaczała, owym stukaniem właśnie, swoją gniewną obecność, podkreślając ją jeszcze głośnym i kwaśnym utyskiwaniem. Szczególnie trudne były wspólne posiłki, a spośród nich najtrudniejsza kolacja, w czasie której babka Antonina dokonywała podsumowania dnia, wytykając przy tej okazji każdemu z domowników jakieś potknięcie. Ten przykry ceremoniał nie omijał również gości z Warszawy, a szczególnie samego generała, dla wnuczka bowiem była babcia łaskawsza niż dla syna. Nie bacząc więc na to, że Napoleon Bonaparte dokonał już żywota w atlantyckiej samotni na Wyspie Świętej Heleny, wypominała generałowi z bezlitosną lubością jego głupotę, przez którą związał się z uzurpatorem ku jej oburzeniu i wstydowi. – Twoje miejsce było przy naszym Najjaśniejszym Panu Aleksandrze – wykrzykiwała, sama się pobudzając do coraz głośniejszych wystąpień. – Zamiast włóczyć się po jakichś somosierrach za tym francuskim diabłem, powinieneś walczyć z potworem u boku Kutuzowa albo generała Miłoradowicza i dziś byłbyś namiestnikiem Królestwa, a nie ten kuternoga Zajączek, co się trzęsie ze strachu jak osika przed Konstantym. – Już to słyszałem, pani matko – przypomniał hrabia. – A o namiestnictwo Królestwa nie zabiegałem. – Ale o nim marzyłeś! – zawołała babka. – Za dobrze cię znam, boś przecie moim synem. Ambicja cię zżerała, chłopcze, a dostałeś po nosie. Chyba parę nocy nie spałeś ze złości – starsza pani zaśmiała się skrzekliwie. – Tak się płaci za brak rozumu. Zygmunt z widocznym zainteresowaniem przysłuchiwał się wynurzeniom babki, więc hrabia rzucił matce znaczące spojrzenie, ale starsza pani nie zwróciła na to uwagi i dalej znęcała się nad synem, wytykając mu 81 nawet Adama Stanisława i Michała Hieronima, braci Krasińskich, przywódców Konfederacji Barskiej, którzy też popełnili, jej zdaniem, niewybaczalny błąd sprzeciwiając się z bronią w ręku carycy Katarzynie, gwarantce szlacheckich wolności. – Mój mąż, nieboszczyk, a twój ojciec, też nie był od nich lepszy – wystrzeliła wreszcie z najgrubszej armaty. – Konstytucję jakąś uchwalał, jakby ktoś jej potrzebował. Znowu zarechotała, a znękany generał, nie chcąc sam słuchać dalszych utyskiwań matki na ojca, a przede wszystkim aby oszczędzić Zygmuntowi wynurzeń babki, poprosił panią Antoninę o pozwolenie odejścia od stołu. – Zygmuntek jest śpiący, pani matko – wyjaśniał, pochylając się z synowską pokorą nad ręką staruszki. – A jutro wcześnie wstajemy. – Pewnie znowu do tych Okopów pojedziesz – próbowała zgadywać. – W głowie małemu mącić i o tych rebeliantach opowiadać. – Nie, matko. Chcę jutro wracać do Opinogóry. – A mały? – zapytała łaskawie. – Zostawisz go tutaj? – Pojedzie ze mną – hrabia jeszcze raz skłonił się matce. – Guwerner na niego czeka. Nie zatrzymywała ich, a rano również nie wyszła na ganek dworu pożegnać syna i wnuka, któremu to, co usłyszał w Dunajowcach, zamąciło rzeczywiście w głowie. Szacowni przodkowie, których ojciec dawał mu za wzór, dla babki byli warchołami i buntownikami, podnoszącymi broń przeciwko dobrej carycy rosyjskiej. Dowiózł te wątpliwości do Opinogóry, do starego, drewnianego dworu, w którym wisiały na ścianach liczne portrety Krasińskich, a wśród nich konterfekty Adama Stanisława i Michała Hieronima, konfederatów barskich. Zygmunt mógł jeszcze oglądać swego pradziada na koniu z szablą w uniesionej ręce, namalowanego przez nieznanego artystę. Natomiast w sali napoleońskiej opinogórskiego dworu, znajdowała się kopia portretu cesarza Francuzów w stroju koronacyjnym, według obrazu nadwornego portrecisty Napoleona, François Gérarda, który później przekwalifikował się na portrecistę Burbonów i Ludwika Filipa (o czym wspominam tylko dlatego, abyś, Droga moja, nie dziwiła się ludziom zmieniającym orientację – albo partię – w naszym stuleciu, te praktyki znane są bowiem i stosowane od dawna). W jadalni natomiast, na poczesnym miejscu znajdował się obraz Horacego Verneta, na którym generał Wincenty Krasiński objeżdża pole bitwy pod Somosierrą. Wszyscy wiedzą, że Vernet namalował ten obraz na zlecenie generała, wszyscy też twierdzą, że na obrazie tym generał Krasiński ukazany jest w roli zwycięzcy, chociaż nie brał osobiście udziału w sławnej szarży szwoleżerów, zakończonej zdobyciem wąwozu, co oznaczało otwarcie Napoleonowi 82 drogi do Madrytu. Nie zgadzam się z takim spojrzeniem na obraz i proszę Cię usilnie, Droga moja, abyś z tej półki w naszej bibliotece, na której znajdują się albumy malarskie, wzięła stare, paryskie wydanie poświęcone Vernetowi i uważnie przyjrzała się temu obrazowi z Wincentym Krasińskim w jego centralnym punkcie. Według mnie, nic nie sugeruje uczestnictwa generała w bitwie, a szykowny i czysty mundur, Wojciech Kossak, Somosierra który generał ma na sobie, a na głowie wysoką rogatywkę ułańską z pióropuszem, nawet zaprzecza temu przypuszczeniu; tak nie wygląda uczestnik krwawej walki, szalonego ataku na ziejące kartaczami baterie armat. Dla porównania obejrzyj reprodukcję obrazu Wojciecha Kossaka, Somosierra, i popatrz na jego szwoleżerów, zdobywających hiszpańskie armaty. Jeden z nich walczy nawet bez czaka na głowie, bo mu je zerwał pęd wiatru, gdy galopował na koniu, albo strąciła kula, broniącego baterii żołnierza. Proszę Cię o to, ponieważ czworo oczu to nie dwoje i będę zadowolony, gdy potwierdzisz moje obserwacje i prosty wniosek: generał Wincenty Krasiński, jako dowódca Pułku Lekkokonnego Polskiego Gwardii Cesarskiej, miał nie tylko prawo, lecz obowiązek znaleźć się po bitwie na polu walki i objechać je, aby sprawdzić jakie straty ponieśli jego szwoleżerowie. Dociekam nadal tego wszystkiego, ponieważ chcę zrozumieć Wincentego Krasińskiego, napoleońskiego generała, adiutanta cara Aleksandra I, marszałka izby poselskiej sejmu Królestwa Polskiego, członka sądu orzekającego w sprawie sprzysiężenia Waleriana Łukasińskiego, wreszcie hrabiego, ordynata opinogórskiego, a głównie ojca poety, w tym zaś momencie, który teraz Ci opisuję, ojca dziesięcioletniego Zygmuntka, czy już Zygmunta, stojącego przed obrazem Verneta i patrzącego z dumą na swego rodzica, utrwalonego przez artystę w centralnym miejscu dzieła, ale zastanawiam się jednocześnie, czy tej dumy nic nie umniejszało; chociażby to, co mówiła babka Antonina w Dunajowcach. Chłopiec słyszał przecież jeszcze jej złośliwy rechot i widział cienie na twarzy ojca, gdy szydziła z jego przodków, konfederatów barskich i z własnego męża, który był przecież jego prawdziwym, chociaż nieznanym dziadkiem. 83 Z portretu Jana Krasińskiego, starosty opinogórskiego, posła na Sejm Czteroletni, patrzył na Zygmunta przystojny mężczyzna, który trudnym do zrozumienia sposobem ożenił się z Antoniną Czacką, z wielce zasłużonego dla kraju, dla jego kultury i oświaty rodu, siostrą Tadeusza Czackiego, założyciela Liceum Krzemienieckiego, i siostrzenicą Stanisława Małachowskiego, wszakże panną niezbyt urodziwą, łagodnego używając określenia, w dodatku wyposażoną w charakter czyniący z niej osobę trudną do zniesienia dla bliższego otoczenia. Jan Krasiński musiał więc mieć anielskie usposobienie, skoro potrafił wytrzymać pod jednym dachem z taką megierą. To wszakże pozostawało poza obrębem zamyśleń Zygmunta, ponieważ zajmowały go jedynie liczne papiery dziadka, wśród których znajdowały się manuskrypty jego wystąpień sejmowych. Mówiły one jednoznacznie, że największą troską posła Krasińskiego było skuteczne zabezpieczenie wolności i suwerenności Polski, a jego głębokie oburzenie wywoływały, jak to określał expressis verbis, nieprzyzwoite noty rosyjskie, ponieważ Rosja ani prawem wojny, ani żadnymi traktatami nie nabrała zwierzchniczego prawa nad nami. Wzywał głośno, starosta opinogórski, w tych wystąpieniach sejmowych, do zrzucenia jarzma obcej przemocy i wskrzeszenia obumarłego ducha odwagi i męstwa, aby kraj nie stał się cudzej własności plonem. Zastanawiasz się zapewne, Droga moja, czy dziesięcioletni chłopiec mógł rozumieć to, co czyta, spieszę więc przypomnieć Ci, że Zygmunt był rzeczywiście nad swój wiek umysłowo rozwinięty, co poświadczali zgodnie jego dwaj domowi nauczyciele: Józef Korzeniowski i Piotr Chlebowski. Studiował więc pilnie historię swego rodu, ku wielkiemu zadowoleniu ojca, który wspomagał go w tych badaniach, czyniąc ze starego dworu opinogórskiego prawdziwe gniazdo rodowe, pełne pamiątek i dokumentów świadczących o zasługach Krasińskich dla kraju, o ich rycerskich czynach i wielkich cnotach obywatelskich. Miał zatem Zygmunt w opinogórskim dworze, na wymalowanym starannie pniu i gałęziach drzewa genealogicznego, przegląd świetnych protoplastów, wywodzących się od... rzymskiego equity, Marcusa Valeriusa Corvusa, czyli Kruka. Taką to bowiem słabostkę mieli dawni Sarmaci, a wśród nich Krasińscy, że korzenie swoje, wbrew zdrowemu rozsądkowi, umiejscawiali w starożytnym Rzymie i bądź pewna, Droga moja, że święcie wierzyli w to, że tam się znajdowały. W herbie Krasińskich, Ślepowron, pojawia się więc w błękitnym polu, na barku srebrnej podkowy, złoty krzyż kawalerski, na którym stoi czarny kruk z pierścieniem złotym w dziobie. Ów Valerius Corvus nie był postacią legendarną, lecz historyczną, zaliczaną do najwybitniejszych wodzów i polityków republikańskiego Rzymu. 84 W kilku bitwach pokonał Samnitów i Etrusków, osiągnął stanowisko dyktatora, a także konsula. Dożył, według legendy, stu lat i umarł otoczony powszechnym szacunkiem, gdyż kierował się zawsze w swych działaniach wskazaniem starożytnej dewizy: Salus rei publicae suprema lex! Dewiza ta zatem musiała obowiązywać także potomków Corvusa, czyli Krasińskich, i dziesięcioletni Zygmunt, wpatrując się w drzewo genealogiczne swoich przodków, przeglądając dokumenty pozostawione przez dziadka Jana Krasińskiego i słuchając opowieści ojca o tej galerii Krasińskich, tych kasztelanach, biskupach, podkomorzych, szambelanach i wojewodach, był przekonany, że wszyscy oni, jak Marcus Valerius Corvus, wypełniali dobrze swe powinności, toteż przepełniała go duma z nazwiska, które nosi, oraz z tego, że jest synem generała Wincentego Krasińskiego, który owej starożytnej dewizie służył z nich wszystkich najlepiej, z największym poświęceniem, walcząc z szablą w dłoni dla kraju pod napoleońskim sztandarem, a teraz pracując dla niego w sejmie, a nawet w mundurze adiutanta cara Rosji i króla Polski. Opowieści ojca o czynach wojennych potwierdzali jego towarzysze broni, których generał zatrudniał w swoich dobrach w Krasnem i Opinogórze, a Zygmunt rozmawiał przecież z nimi. Taki wszakże gest, świadczący o dobrym sercu generała, nie został upowszechniany szeroko, być może dlatego, że stanowiłby zbyt jasny punkt na portrecie hrabiego, malowanym z reguły w ciemnych jedynie kolorach. Skoro Zygmunt wierzył bez zastrzeżeń ojcu, to musiał być jakiś sposób, przy pomocy którego generałowi udało się przekonać syna, że mając swobodny dostęp do rosyjskiego cara, może wpływać i wpływa na podejmowane przez niego decyzje i dba o to, aby były korzystne dla Królestwa Polskiego. Okrojone zostało i pomniejszone, ale innego nie ma, zatem starać się trzeba o to co jest, o jego pomyślność, rozwój i siłę, a zapewne w przyszłości zostanie powiększone na wschodzie o ziemie zabrane, czyli te, które zagarnęła caryca Katarzyna, a jej wnuk, Aleksander I, obiecał zwrócić Polakom. A na Kongresie Wiedeńskim domagał się stanowczo zjednoczenia wszystkich dzielnic polskich pod swoim berłem, grożąc nawet użyciem siły zbrojnej dla ich pozyskania. Wówczas jednak ustąpił, ale co zrobi w przyszłości, tego nikt nie wie; nikt poza być może generałem-adiutantem Krasińskim. Zamykał się przecież generał z Zygmuntkiem w historycznej sali opinogórskiego dworu i tam, stając przed zawieszonymi na ścianach obrazami, ukazującymi dni dawnej chwały oręża polskiego, mógł rozbudzać w synu nadzieję na odzyskanie tego, co zostało utracone... Pytasz mnie jeszcze, czy generał rzeczywiści zażądał od Zygmunta przysięgi, podobnej do tej, którą złożył kartagińskiemu wodzowi 85 Hamilkarowi Barkasowi jego syn Hannibal, że nigdy nie podda się Rzymowi. Tamta przysięga złożona została w świątyni, nocą w świetle pochodni, przysięga Zygmunta, podobno, w opinogórskim dworze, wobec portretów wielkich przodków; być może zaistniała taka scena tylko w legendzie, na dobrą sprawę bowiem co miał przysięgać ojcu mały Zygmunt, aby ta przysięga była podobna do złożonej przez Hannibala? Otóż Zygmunt musiałby chyba przysiąc, że nigdy nie pogodzi się ze zniewoleniem Polski przez Rosję, a to stałoby w jawnej sprzeczności z ówczesnym postępowaniem generała. Chyba że swoją służbę carowi przedstawiłby synowi jako kamuflaż, kryjący tajne restytucyjne plany. LIST XV Warszawa, 10 listopada 1822 r. Jestem w więzieniu. U karmelitów na Lesznie. W maju przywieziono tu majora Waleriana Łukasińskiego. Aresztowano go w Siedlcach i zamknięto w celi numer 13, pojedyńczej, aby nie mógł kontaktować się z nikim z zatrzymanych już wcześniej byłych wolnomularzy, osadzonych w tym samym więzieniu. Aresztowanie majora Łukasińskiego nastąpiło na rozkaz wielkiego księcia Konstantego przez żandarmerią wojskową. Cesarzewicz wydał ten rozkaz bardzo niechętnie, przymuszony niejako przez Nowosilcowa, który zdołał zebrać garść dowodów obciążających Waleriana Łukasińskiego jako przywódcę sprzysiężenia. Major wszakże, poddany długotrwałemu i wyczerpującemu śledztwu, nie potwierdzał istnienia Towarzystwa Patriotycznego, mieszając zręcznie ślady tego spisku, widoczne w dokumentach zdobytych przez Nowosilcowa w Kaliszu, a szczególnie w statucie o gminach, z działaniami podejmowanymi przez wolnomularstwo narodowe, które istniało legalnie, do ukazu cara i dekretu namiestnika Zajączka, dotyczącego rozwiązania wszelkich tajnych związków i stowarzyszeń. Jeszcze przed odesłaniem na reformę, złożył Łukasiński, na żądanie Konstantego, deklarację o rozwiązaniu wolnomularstwa narodowego, toteż, opierając się na niej, znosił wszystkie dolegliwości śledztwa, jego obostrzenia i pogróżki, budzenie w nocy i brak snu, aby ukryć istnienie Towarzystwa Patriotycznego i należących do niego spiskowców. Nieustanne dręczenie majora nie osłabiło jego woli oporu, toteż generał Rożniecki powziął myśl odgrodzenia więźnia nawet od widoku gałęzi drzew za zakratowanym oknem i polecił umieścić na nim drewnianą osłonę własnego pomysłu i konstrukcji, rodzaj skrzynki obudowanej z trzech stron. Po jej zamontowaniu za oknem, na zewnętrznej stronie muru, w celi Łukasińskiego zapadł półmrok i major, przysuwając się do okna i spoglądając w górę, dostrzegał tylko wąski skrawek nieba. 86 Pomimo tej nowej szykany, izolacja Łukasińskiego nie była szczelna i do majora docierały jednocześnie wiadomości podtrzymujące go na duchu i wtrącające w depresję. Podziwiał Kazimierza Machnickiego za jego konsekwentne odmawianie zeznań, troskał się o Dobrogoyskiego, który zapadł na zdrowiu, nie potrafił oprzeć się natarczywości śledczych i zaczynał się załamywać. Prawdziwego wstrząsu doznał jednak na wiadomość o samobójstwie Stanisława Dzwonkowskiego, urzędnika magistrackiego z Kalisza, który wolał podciąć sobie gardło niż wydać w śledztwie kogoś ze spiskowców. Z tych samych powodów powiesił się na klamce okiennej Mikołaj Życ, również urzędnik z Kalisza, niedawno pozyskany członek Towarzystwa Patriotycznego, szczególnie dotkliwie gnębiony podczas przesłuchań. Mikołaj Mikołajewicz Nowosilcow, uczestniczący w śledztwie, wyczuwał swoim podejrzliwym nochalem – sam, kiedy wypił więcej niż zwykle, nazywał siebie policyjnym geniuszem – że w ponurym, więziennym gmachu na Lesznie unosi się jakiś swąd, jakiś szczególny zapaszek, co oznacza, że Łukasiński i jego aresztowani wolnomularze coś ukrywają. Trzeba przyznać, że miała dobry węch ta kreatura, bo w trakcie całego długiego śledztwa czaiła się możliwość odkrycia przez jedno nieostrożne słowo istnienia Towarzystwa Patriotycznego, chwilowo tylko uśpionego przez pułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, który stanął na jego czele po aresztowaniu Łukasińskiego. Kontaktował się zresztą z majorem dzięki sześćdziesięciopięcioletniej generałowej Zajączkowej, która odwiedzała w więzieniu swego kochanka, dwadzieścia pięć lat od niej młodszego, Alberta Grzymałę. Zjawiała się w ponurym gmachu na Lesznie z twarzą zakrytą ciemną woalką, przepuszczana swobodnie przez opłacanych sowicie strażników z wiklinowym koszem pełnym wędlin, zimnych mięs, ciast i butelek wybornego wina, a także, ukrytych w piaskowej babce, krótkich raportów pułkownika Krzyżanowskiego, zabierając z sobą grypsy pisane drobniutkimi literami przez Łukasińskiego. Nie było to ostrożne ani rozsądne, na szczęście wszakże policyjny geniusz nie wpadł na trop tej korespondencji, która dodawała majorowi nowych sił do przetrwania i oporu wobec śledczych. Wiedząc, że stworzona przez niego organizacja istnieje, a po przebudzeniu z uśpienia będzie nadal działała, nabierał przekonania o celowości i sensie prowadzenia działalności konspiracyjnej, która doprowadzi do zbrojnego powstania przeciw rosyjskiemu, a także pruskiemu zaborcy. Wieści z Wielkopolski nadchodziły wszakże nieregularnie i rzadko, chociaż kapitan Teniers uniknął szczęśliwie aresztowania. Po zatrzymaniach w Kaliszu przycupnął cicho w Ostrowie, jednak po pewnym czasie 87 nawiązał kontakt z generałem Umińskim w Poznaniu i przystał do jego Kosynierów. Kanał wszakże, prowadzący uprzednio z Ostrowa do Kalisza, pozostał martwy. Aresztowanie Mikołaja Dobrzyckiego, Dzwonkowskiego i Życa, pracowników kasy wojewódzkiej, rzuciło postrach na całe miasto. Wielu ludzi oglądało się za siebie i chociaż nie mieli nic na sumieniu, sprawdzali czy nie są śledzeni, panowało bowiem przekonanie, że aresztowany może zostać każdy, a kto raz wpadł w łapy policji, ten już łatwo z nich się nie wydostanie. Zwłaszcza mieszkaniec Kalisza, ponieważ z powodu braci Niemojowskich, odważnie występujących w Sejmie w obronie Konstytucji Królestwa, car Aleksander i jego brat Konstanty spoglądali na to miasto niełaskawym okiem. Z tego również powodu nowe kierownictwo Towarzystwa Patriotycznego nie kierowało do Kalisza swoich emisariuszy. Do innych miast zresztą również, wymagały tego bowiem względy bezpieczeństwa, wobec spuszczonej ze smyczy i węszącej wszędzie sfory policyjnych agentów i płatnych donosicieli. Towarzystwo zastygło jakby w bezruchu i tylko pułkownik Seweryn Krzyżanowski, dobrawszy sobie zaufanych współpracowników, przygotowywał plany szerokiego rozkrzewiania sprzysiężenia, gdy już zakończy się śledztwo w więzieniu na Lesznie, rozpocznie proces oskarżonych i zapadnie wyrok. Spodziewano się powszechnie, że będzie to wyrok łagodny, Konstanty bowiem nie zechce okazać się okrutnikiem w sprawie najwyraźniej poszlakowej. Carewicz mógł, oczywiście, polecić torturowanie więźniów, ale tego nie uczynił. Nie zezwolił nawet na takie proste środki przymusu jak bicie pałkami, natomiast zgodził się na zadręczanie aresztantów brakiem snu i głodem. Budzono więc nieszczęśników, gdy tylko któryś zasnął, ograniczono posiłki do jednego na dobę, kusząc jednocześnie obfitym jedzeniem w zamian za ujawnienie wszystkich tajemnic wolnomularstwa, a szczególnie tych, które mogły świadczyć o istnieniu wewnątrz masonerii jakiegoś sprzysiężenia zagrażającego jedności imperium. Oprawcy liczyli na to, że temu lub innemu więźniowi, a szczególnie Łukasińskiemu, słaniającym się na nogach i zamroczonym brakiem snu, wymknie się jakieś nieostrożne słowo, do czego jednak, na szczęście, nie doszło. Nie wyciśnięto również nic z Ksawerego Bronikowskiego, Wiktora Heltmana, Ludwika Piątkiewicza i ich towarzyszy, aresztowanych w Warszawie pod zarzutem utworzenia i przynależności do Związku Wolnych Polaków. W rzeczywistości Związek był jedną z gmin Towarzystwa Patriotycznego, zatem tylko cienka linia dzieliła nieustannie to sprzysiężenie od dekonspiracji, a stolicę od nowej fali aresztowań. 88 LIST XVI Warszawa, 14 czerwca 1824 r. Dziś ogłoszony został wyrok w procesie majora Waleriana Łukasińskiego i jego towarzyszy. Przed otwarciem rozprawy odbyła się wszakże sekretna narada, zwołana przez generalnego audytora armii, pułkownika Leona Tarnowskiego, na polecenie wielkiego księcia Konstantego. Przyglądałem się uważnie każdemu z członków składu orzekającego, wchodzących kolejno do gabinetu audytora, wszyscy znaleźli się bowiem, tak przynajmniej mogłem mniemać, w trudnej chwili swego życia. Mieli przecież sądzić oficera, noszącego mundur armii, w której sami służyli, i kilku ludzi, którzy te mundury zdjęli niedawno, należeli więc jakby jeszcze do wojskowej społeczności, w której godność i honor posiadają najwyższą cenę. Co więc można zarzucić tym ludziom honoru i jakimi winami ich obarczyć, pod jakim pręgierzem postawić? To pytanie zadaje sobie na pewno każdy z wyznaczonych przez Konstantego sędziów, a mający im przewodniczyć generał Maurycy Hauke powie za chwilę: – Ja znam dobrze ich wszystkich, bo służyli w garnizonie Zamościa pod moimi rozkazami. To uczciwi ludzie i patrioci, przeto są niezawodnie winni. Jeszcze tego jednak nie mówi, rozgląda się za wygodnym siedzeniem i wybiera głęboki, obity skórą fotel, który skrzypi pod jego ciężarem, jak skrzypiało kawaleryjskie siodło, gdy zaczynał, śladami ojca, karierę wojskową w saskiej szkole artyleryjskiej, pochodził bowiem z holenderskiej rodziny osiadłej w Saksonii. W wojsku polskim otrzymał stopień podporucznika i wziął udział w wojnie z Rosją w roku 1792 oraz w insurekcji kościuszkowskiej. Po jej upadku wyemigrował i wstąpił we Włoszech do Legionów generała Henryka Dąbrowskiego, a potem do armii Księstwa Warszawskiego, w której dosłużył się stopnia generała dywizji i komendanta twierdzy Zamość, której bronił dzielnie i długo przed Rosjanami w 1813 roku. Do armii Królestwa Polskiego powołał go wielki książę Konstanty i z jego rąk, za wierną służbę, otrzymał awans na generała broni i stanowisko wiceministra wojny, a od cara Mikołaja I indygenat z herbem Bosak, a następnie tytuł hrabiego i senatora Królestwa. Zginie przed Pałacem Namiestnikowskim, koło kamiennych lwów, zakłuty bagnetami przez podchorążych w powstańczą noc 29 listopada 1830 roku. Tej samej nocy i również z rąk powstańców zginie pod Arsenałem drugi sędzia, wchodzący właśnie do gabinetu naczelnego prokuratora, generał Ignacy Blumer, także cudzoziemiec, Irlandczyk. Odnoszę wrażenie, że służbę w wojsku traktuje, podobnie jak Maurycy Hauke, ściśle zawodowo i wykonuje posłusznie otrzymywane rozkazy, ponieważ zostało to wpisane 89 w kodeks żołnierski. Kiedy cesarz Napoleon kazał mu płynąć na wyspę San Domingo (dzisiejsza Haiti), nie pytał więc dlaczego ma tam zabijać Murzynów, tak samo jak nie pytał, czemu wielki książę Konstanty każe mu zrobić to czy tamto, a teraz sądzić Łukasińskiego. Jest żołnierzem i zawsze był tylko żołnierzem, ponieważ zaciągnął się ochotniczo do wojska jako osiemnastolatek, w czasie obrad Sejmu Czteroletniego, pod Tadeuszem Kościuszką dosłużył się stopnia porucznika i bronił Warszawy przed Suworowem, a po upadku insurekcji ruszył do Italii, do Legionów Dąbrowskiego. Za kampanię przeciw Prusakom w Wielkopolsce dostał krzyż Virtuti Militari, w armii Księstwa Warszawskiego był już dowódcą batalionu i z bagnetem w ręce zdobywał Sandomierz, a w rosyjskiej wyprawie Napoleona odznaczył się pod Tarutynem i nad Berezyną. Potem bronił Modlina przed Rosjanami, w armii Królestwa natomiast dowodził brygadą piechoty i stał się wiernym wykonawcą rozkazów Konstantego. W nocy powstania, koło Arsenału, będzie wzywał żołnierzy 5 pułku piechoty do posłuszeństwa i połączenia się z Rosjanami. Wówczas wystąpi z szeregu plutonowy Jakub Grabowski, strzeli trzy razy i generał Blumer spadnie martwy z konia. Pułkownik Ludwik Bogusławski, kolejny członek zespołu orzekającego, zajął miejsce obok generałów, ale nie popełni ich błędu w pierwszych godzinach listopadowej nocy. Ma również piękną kartę służby wojskowej i udział w walkach z Rosjanami od 1792 do upadku Napoleona, w armii Królestwa dowodzi 4 pułkiem piechoty liniowej i chociaż będzie przeciwny powstaniu, nie opuści swoich żołnierzy w imię, jak stwierdzi później, żołnierskiego braterstwa. Owo braterstwo wszakże nie przeszkodzi mu zostać sędzią majora Łukasińskiego, na rozkaz Konstantego, boi się bowiem jego wrzasku i przekleństw miotanych przez Rosjanina w kilku językach. Generał Zygmunt Kurnatowski, który wkracza teraz do gabinetu audytora Tarnowskiego, był dowódcą brygady kawalerii w dywizji Antoniego Pawła Sułkowskiego już w końcowym okresie epopei napoleońskiej i do armii Królestwa trafił także na rozkaz Konstantego. Wkrótce został jego zaufanym człowiekiem i wykonawcą wszelkich rozkazów carewicza. Być może dlatego usiadł obok generała Dmitrija Dmitrijowicza Kuruty, zausznika Konstantego, z pochodzenia Greka, który uczył wielkiego księcia języka swoich przodków, ponieważ caryca Katarzyna II przygotowywała swego wnuka na władcę Konstantynopola i wskrzesiciela cesarstwa bizantyńskiego, podporządkowanego oczywiście tronowi rosyjskiemu. Kiedy te plany upadły, Kuruta przybył do Warszawy razem z carewiczem i stanowił jego cień i oparcie. 90 Ostatni zjawia się w gabinecie generalnego audytora armii pułkownik Jan Skrzynecki w paradnym mundurze i przy orderach, jak pozostali sędziowie. Prokurator Tarnowski czekał zapewne niecierpliwie na Skrzyneckiego, gdyż zaraz rozwinął papiery i zaczął czytać monotonnym głosem: – Oskarżeni o usiłowanie dokonania odległej zbrodni stanu zostają: Walerian Łukasiński, major piechoty, Ignacy Dobrogoyski, dymisjonowany podpułkownik, Kazimierz Machnicki, były major, obecnie sędzia trybunału cywilnego w Łomży, Jakub Szreder, były porucznik piechoty, teraz adwokat, Mikołaj Dobrzycki, dymisjonowany kapitan, naczelny kontroler kasy w kaliskiej komisji wojewódzkiej i Józef Koszutski, asesor trybunału cywilnego w Kaliszu. Tarnowski odłożył pierwszy arkusz, ale nim sięgnął po drugi, generał Hauke powiedział: – Ja dobrze znam ich wszystkich, bo oni byli w garnizonie Zamościa pod moimi rozkazami. To są uczciwi ludzie i dobrzy patrioci, oni są przeto niezawodnie winni. Wszyscy sędziowie wiedzieli w jakim celu Hauke wygłosił tę opinię. Cały proces stanie się przecież okazją do zaprezentowania Konstantemu gorliwości każdego z nich w potępieniu spiskowców. Kuruta będzie mu przecież co wieczór relacjonował dokładnie wszystko, co się wydarzyło, toteż powie na pewno, że generał Hauke już uznał winę podsądnych i pensja wiceministra spraw wojskowych może znacznie wzrosnąć, a na piersiach generała pojawi się nowy order. Tarnowski wszakże, jakby nie rozumiał motywów Haukego, odezwał się z przyganą: – Zechciej, generale, nie wydawać jeszcze wyroku, bowiem przygotowanie aktu oskarżenia przeciw tu wymienionym osobom nie było rzeczą ani prostą, ani łatwą. Samo nawet powołanie sądu wojskowego, którego jesteście, panowie, członkami, nasuwało wiele wątpliwości. Żaden przecież z obwinionych, poza majorem Łukasińskim, nie jest obecnie wojskowym. Ze względu na polityczny charakter przestępstwa, instancją konstytucyjnie właściwą byłby w tej sprawie jedynie sąd sejmowy. – Mamy jego uprawnienia – wtrącił generał Blumer, ale Tarnowski nie przyznał mu racji. – Nadane jedynie specjalnym dekretem wielkiego księcia, nie zaś ustawą – zauważył z naciskiem. – Obrońcy mają z góry nakazane, iż nie wolno im tykać kompetencji powołanego takim sposobem sądu. Zastanawiałem się, słuchając wywodu pułkownika Tarnowskiego, czy generalny audytor armii zatracił instynkt samozachowawczy, skoro, zamiast udawać, że rozprawa przebiegać będzie zgodnie z przepisami kodeksu postępowania procesowego, mówił głośno, że jest z nimi sprzeczna. Wprawdzie 91 wystrojeni w galowe mundury i pobrzękujący orderami oficerowie, dobrze wiedzą, że wszystko zostało w Belwederze ukartowane i postanowione, czym innym wszakże jest posiadanie tej wiedzy, a czym innym głośne wyjęcie na jaw prawdy, że mianowani przez Konstantego sędziowie nie posiadają właściwych kompetencji do wykonywania czynności procesowych, a tym samym do wydania prawomocnego wyroku. Zaskoczony wszakże zostałem pomysłowością Konstantego, którą właśnie zaczął ujawniać jego zausznik, generał Kuruta, który najpierw zlekceważył kwestię rzekomego – jak podkreślił – braku umocowania konstytucyjnego obecnego sądu, a potem wyjaśnił: – Jego Wysokość nie chciał, moi panowie, dopuścić do sprawy sądu sejmowego, czyli czynnika cywilnego, bo wtedy senator Nowosilcow rozdmuchałby cały proces do niezwykłych rozmiarów. A tak, przy sądzie wojskowym, cała rzecz pozostaje pod bezpośrednią kontrolą jego Wielkoksiążęcej Mości i jest niejako wewnętrzną sprawą armii. Również wyrok... – Może być wewnętrzny, formalny tylko – wtrącił Skrzynecki, ale Kuruta zgromił go wzrokiem i powiedział, podnosząc głos: – Wyrok ma być surowy i jednomyślny. Zgodny z wolą Jego Wysokości. – I będzie – zapewnił Maurycy Hauke. – Oznajmiam jako przewodniczący, że Walerian Łukasiński zostanie skazany na dziewięć lat ciężkiego więzienia i ani jednego dnia krócej. Pozostałym spiskowcom też wlepimy tyle, ile sobie życzy Wielkoksiążęca Wysokość. – Tedy idźcie, panowie, i otwierajcie rozprawę, pamiętając, że wyrok ma być jednomyślny. – Kuruta wstał i ruszył ku drzwiom, ale zatrzymał się po dwóch krokach, gdyż pułkownik Bogusławski powiedział: – Wybacz, jenerale, ale obeznawszy się dokładnie z aktami sprawy, nie możemy z pułkownikiem Skrzyneckim znaleźć podstaw do jednomyślnego potępienia obwinionych. Grek odwrócił się, spojrzał na Bogusławskiego i zapytał z niedowierzaniem: – Mam to powtórzyć Jego Wysokości? – Tak, jenerale – potwierdził Bogusławski. – Zechciej przedstawić nasze wątpliwości Jego Cesarzewiczowskiej Wysokości, gdyż w sumieniu naszym nie jesteśmy przekonani o winie tych ludzi i trudno nam będzie wydać na nich wyrok, zwłaszcza surowy. – I jednomyślny – dorzucił Skrzynecki, a Kuruta pokręcił głową, tym razem z wyraźnym ubolewaniem. – Myślałem, że lepiej znacie i rozumiecie swojego naczelnego wodza, a wy, panowie... – Grek rozłożył wymownie ręce. – Skoro jednak jest inaczej, muszę wam całą rzecz lepiej wyłożyć i objaśnić, że wyrok skazujący spiskowców leży w interesie waszego kraju. Następnie, wszakże, po jego wydaniu 92 przez was, zapewniam o tym imieniem Jego Wysokości, zostanie przez samego Najjaśniejszego Pana, w drodze łaski, jak najdalej złagodzony. – Złagodzony? – powtórzył Skrzynecki z niedowierzaniem. – Po co więc go wydawać? – Wobec tego jak rzeczy zaszły i obecnie stoją, wyrok skazujący musi zapaść i to jednomyślnie – Kuruta przesuwał spojrzenie po twarzach oficerów. – Inaczej Jego Wysokość znalazłby się w trudnym bardzo, a nawet kompromitującym położeniu, gdyż uniewinniając oskarżonych dalibyście powód Najjaśniejszemu Panu do wnioskowania o złym duchu całego waszego narodu, co by na niego najgorsze skutki ściągnęło. Słowa Kuruty zabrzmiały jak groźba, toteż nikt się nie odezwał i tylko Hauke bąknął: – Tak, tak... W samej rzeczy byłoby to możliwe. – Właśnie – potwierdził Kuruta. – Tedy wyrokując musicie ufać i wierzyć, że Jego Wysokość nie dozwoli, aby kara jakaś haniebna spadła na oficerów polskich. Panowie wiecie przecież, jak książę was kocha, ufajcie więc i doprowadźcie sprawę do pomyślnego końca. W ostatnim dniu procesu, 14 czerwca 1824 roku, generał Maurycy Hauke, zgodnie z poleceniem, donośnym głosem odczytał wyrok sądu, któremu przewodniczył: „W imieniu Najjaśniejszego Pana, cara Wszechrosji i króla polskiego, Aleksandra Pierwszego, po rozpoznaniu sprawy dotyczącej członków tak zwanego Wolnomularstwa Narodowego, uznaje się winnymi odległego zamiaru zbrodni stanu: Waleriana Łukasińskiego, Ignacego Dobrogoyskiego i Mikołaja Dobrzyckiego. Co do obwinionych: Kazimierza Machnickiego, Jakuba Szredera i Józefa Hugona Koszutskiego, sędziowie uznają ich za podejrzanych, lecz nieprzekonanych o zbrodnię stanu, a przeto ab instantia uwalniają. Natomiast skazują jednomyślnie: Waleriana Łukasińskiego na lat dziewięć ciężkiego więzienia, Ignacego Dobrogoyskiego i Mikołaja Dobrzyckiego na lat ciężkiego więzienia sześć. Od wyroku tego, jako ostatecznego, apelacja miejsca mieć nie może”. LIST XVII Murowane Kuryłowce, 7 września 1824 r. Odetchnąłem z wielką ulgą po tym wszystkim, co zobaczyłem i usłyszałem w Warszawie. Wielu ludzi w stolicy przygnębił proces Waleriana Łukasińskiego i surowe wyroki wydane na majora i jego towarzyszy. Mówi się też, że w sprawie Jakuba Szredera interweniował Nowosilcow, powodując jego uniewinnienie. Oczywiście nie z dobrego serca, ale na prośbę młodej żony Szredera, odwiedzającej kilkakrotnie wszechmocnego senatora-wojewodę w jego rezydencji. Jedni więc mówią o wielkiej miłości 93 i poświęceniu pani Szrederowej, inni zastanawiają się nad tym, jak Szrederowie będą dalej żyć z takim przykrym balastem w pamięci. A cała Warszawa czeka na wiadomości z Petersburga, rozeszła się bowiem pogłoska po stolicy Królestwa, że wielki książę Konstanty pisał prośbę do Aleksandra, aby okazał łaskę skazanym i zmniejszył im znacznie wyroki. Taki dobry jest, jak widzisz, Droga moja, ten Kostia i tak kocha to swoje polskie wojsko. Zobaczymy więc co car odpisze swemu bratu, a na razie, jak wspomniałem na początku listu, oddycham z ulgą, znalazłem się bowiem w innym zupełnie świecie, na pięknym Podolu, strojącym się już w pierwsze złocenia na powitanie wczesnej jesieni. W koronie zielonych jeszcze liści wysokich topoli stoi okazały dwór w Murowanych Kuryłowcach, majątku Stanisława Komara, marszałka szlachty powiatu uszyckiego, ojca Delfiny, która dziś zaręcza się z Mieczysławem Potockim, zamiast uciekać, gdzie pieprz rośnie, przed tym łotrem spod ciemnej gwiazdy. I to niemal dosłownie, ponieważ urodził się pod znakiem Targowicy, jako syn Stanisława Szczęsnego Potockiego, jednego z twórców targowickiej konfederacji, która sprowadziła na Polskę największe nieszczęścia. Już to samo powinno odstręczyć Komarów od związku z nadętym pychą domem Potockich, trudno wszakże byłoby znaleźć wśród szlachty takiego waszmościa, który wzgardziłby skoligaceniem się z karmazynem, w dodatku siedzącym na tysiącach włók uprawnej ziemi i lasów, licznych wioskach, miasteczkach i miastach, zamieszkałych przez 37 tysięcy dusz. A jednak, należy to przyznać, waszmość Stanisław Komar miał sporo wątpliwości i głęboko się zastanawiał nad wyrażeniem zgody na zaręczyny córki z Mieczysławem Potockim, cieszącym się nie najlepszą opinią wśród arystokracji z powodu trybu życia, jaki prowadził, a głównie z przyczyny gorszących scen do jakich dochodziło w pałacu w Tulczynie pomiędzy nim a jego matką, drugą żoną Szczęsnego Potockiego, Zofią de domo Glavani, Greczynką ze Stambułu, której nienawidził i wyrzucił z pałacu, gdy został po śmierci ojca, z wyroku sądu, rodowym właścicielem Tulczyna. Pan Komar nie palił się zatem do takiego zięcia, odmówił Mieczysławowi ręki córki przy pierwszych oświadczynach Potockiego i zabrał Delfinę w długą, zagraniczną podróż, aby wywietrzał jej z głowy przystojny hrabia, co jednak nie nastąpiło. Delfina, wykorzystując swoje uprzywilejowane miejsce w sercu ojca, przemogła jego opór i po powrocie Komarów do kraju, gdy Potocki wykonał drugie podejście do ręki urodziwej panienki, został tym razem przyjęty i doszło do zaręczyn, na które zjechało wielu gości, a wśród nich Antonina Krasińska z wnukiem Zygmuntem, spędzającym ostatnie dni wakacji w niedalekich Dunajowcach. 94 Dzień był słoneczny i jeszcze bardzo ciepły, biesiada zaręczynowa odbywała się więc przy długich stołach rozstawionych na trawniku przed kuryłowickim dworem. Hrabia Potocki uprzejmie przepijał do panów-braci, a szlachta do hrabiego, imć Stanisław Komar zbył się więc resztek wątpliwości i spoglądał już życzliwie na przyszłego zięcia, widząc w dodatku, że z twarzy ukochanej córki nie znika uśmiech, gdy narzeczony pochyla się i coś jej szepcze do uszka. Delfinie zresztą przyglądają się wszyscy, wygląda bowiem olśniewająco i nawet kobiety, szepcząc pomiędzy sobą, przyznają, że stanowi z hrabią Potockim piękną parę. Toasty idą jeden po drugim, mieni się czerwienią wino w kielichach, gwar przy stołach rośnie, a Zygmunt się nudzi. Popatrzył raz i drugi na przyszłą hrabinę Potocką, w taki wszakże sposób w jaki patrzy się na obiekt ogólnego zainteresowania, grzecznie i bez szczególnego zainteresowania, zjadł odrobinę smacznego sękacza, po czym, upatrzywszy stosowną chwilę, wymknął się z zasięgu wzroku babki Antoniny i ruszył ku dworskim stajniom, ciekawy kuryłowickich koni, o których głośno było na całym Podolu. Skorzystam z tej sytuacji i powrócę do niedawnych wydarzeń w Tulczynie, o których zaledwie napomknąłem, ponieważ chciałbym, Droga moja, przedstawić Ci szerzej ich tło, jest bowiem nie tylko interesujące, ale daleko odbiegające od obyczajów, które zwykliśmy uważać za możliwe do akceptacji nawet wtedy, kiedy nasze rozumienie swobód obyczajowych jest bardzo szerokie i rozciągliwe. Zamierzając więc rozświetlić nieco konflikt Mieczysława z matką, muszę zacząć od niej samej, czyli od Sophicy Glavani, późniejszej generałowej Wittowej, a wreszcie hrabiny Zofii Potockiej, nazywanej w tamtych czasach najpiękniejszą kobietą Europy. Urodziła się w Stambule, w dzielnicy, do której nocą nie należało zaglądać i miała przed sobą, gdy dojdzie do stosownego wieku, perspektywę przejęcia od starzejącej się matki części jej stałych klientów i pozyskanie nowych, co zapewne przyszłoby jej łatwo, zapowiadała się bowiem na urodziwą i pełną wdzięku dziewczynę. To właśnie sprawiło, że znalazła się w rezydencji internuncjusza Karola Boscampa-Lassopolskiego, ministra pełnomocnego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w Stambule, który uczynił ją swoją nałożnicą, a także uczennicą, wpajał jej bowiem reguły przyzwoitego zachowania przy stole, dawał lekcje tańca, przyswajał formy poruszania się w salonowym towarzystwie, a także próbował z dobrym skutkiem, przygotować Sophicę, nazywaną również Dudu, do rozmów po francusku z dyplomatami akredytowanymi przy Wysokiej Porcie, aby mu zazdrościli pięknej i dobrze ułożonej metresy. Było zaś do tego wiele okazji, ponieważ panowie konsulowie i ambasadorowie, izolowani od stambulskiej socjety, zabawiali się często we własnym gronie, do którego zaliczały się 95 również ich faworyty i utrzymanki. Zdarzało się nawet, że wymieniali się nimi, Boscamp wszakże nie włączył Dudu do tego kręgu wzajemnych usług dlatego jedynie, że czas jego misji dobiegł końca. Musiał spakować kufry i opuścić Stambuł, zostawiając tonącej w łzach Sophicy mglistą obietnicę, że sprowadzi ją do Warszawy, gdy tylko będzie to możliwe. Matka Sophicy, doświadczona przez życie stambulska prostytutka, nie wierzyła w obietnice Boscampa i radziła córce porzucić rojenia o wyjeździe do Polski, gdy niespodziewanie nadszedł list spełniający marzenia Sophicy. Imć Lassopolski owdowiał i wzywał Dudu do siebie, aby ukoiła jego serce po stracie żony. Wyznaczył jednocześnie dawnego portiera ambasady polskiej, niejakiego Carla i byłego jej pracownika, geometrę Emmanuela Lucę na opiekunów Dudu, panna bowiem nie mogła, w owych czasach, podróżować sama. W styczniu 1779 roku troje podróżnych opuściło Stambuł i bez większych przeszkód dotarło do miasta Fokszan na granicy z Mołdawią i tu wszyscy musieli zatrzymać się na dłużej, dla wyrobienia właściwego paszportu dla Sophicy Glavani. Dudu nudziła się przeraźliwie w dość podłym zajeździe i dla rozrywki okazała łaskawe względy przebywającemu przejazdem w Fokszanach szwagrowi hospodara Mołdawii, Zadi-bejowi, a po jego wyjeździe paru innym, pomniejszym dygnitarzom. Opiekunowie byli bezradni, donieśli wszakże Boscampowi o skandalicznym zachowaniu Sophicy i pan Lassopolski uprosił listownie pewnego kupca greckiego, swego dobrego znajomego, aby poskromił pannicę i odwiózł ją do Stambułu. Tak zakończyłaby się cała sprawa, Sophica jednak omotała tak dokładnie poczciwego Greka, że zaopatrzył ją w pieniądze, a opiekunom panny nakazał, powołując się na polecenie Boscampa, kontynuować podróż do Polski z narzeczoną byłego internuncjusza, tak bowiem Dudu kazała się nazywać Carlowi i geometrze i tak przedstawiła się niejakiej Elżbiecie Czerkiesowej, u której wynajęła kwaterę na przedmieściu Kamieńca Podolskiego. Przezorny Boscamp, znając uwodzicielskie możliwości Sophicy i obawiając się, że może dotrzeć do Kamieńca, wystosował list do generała Witta, komendanta tej sławnej fortecy, górującej nad miastem, prosząc go o roztoczenie opieki, a właściwie zatrzymanie na miejscu panny Glavani, dopóki nie przyśle zaufanego człowieka, który odwiezie młodą ladacznicę do Stambułu. Boscamp nie ukrywał więc przed generałem Wittem, jakiej konduity jest Greczynka, ale nie przewidział jednocześnie, co się stanie, gdy zobaczy ją syn generała Witta, kapitan Józef Witt; otóż minie niewiele czasu, a po pewnych perypetiach i przełamaniu oporu ojca kapitan Józef Witt poślubi pannę Sophicę, pochodzącą ze znanego w Salonikach rodu Celice de Mavrocordato. 96 Stary generał nie miał już teraz wyjścia. Musiał nie tylko pogodzić się z tym kłamstwem o rodzinie synowej, ale rozgłaszać je dokoła w dramatycznej postaci i chwalić szczęśliwy traf, który zesłał mu tak urodziwą i wysoko urodzoną synową. A pani kapitanowa, ze swej strony, czyniła również wszystko, aby całym swoim postępowaniem, skromnym zachowaniem i osobistym urokiem, zaskarbić sobie sympatię otoczenia i utwierdzać wszystkich w przekonaniu, że w Kamieńcu, wśród dobrych ludzi, znalazło schronienie niewinne i doświadczone przez zły los, zagubione i bezradne dziewczę z dalekich stron. Trzeba jednocześnie przyznać, że rodzinie Wittów okazywała wdzięczność za otrzymane nazwisko, które radykalnie zmieniało jej położenie, podnosząc z nicości do stanu szlacheckiego. Sophica była niezwykle bystrą obserwatorką obyczajów kraju, w którym się znalazła i zorientowała się bardzo szybko jakimi przywilejami cieszą się polskie kobiety i jakim szacunkiem otaczane są polskie żony i matki. Stanowiło to dla ubogiej stambulskiej Greczynki zdumiewające i radosne odkrycie, z którego spodziewała się wyciągnąć i wyciągnęła olbrzymie korzyści. Nie przypuszczała przecież nigdy, łasząc się w Stambule do rąk swego dobroczyńcy Boscampa, że upłynie niewiele czasu, a na jej własnych dłoniach składać będą pocałunki oficerowie kamienieckiego garnizonu i okoliczni posesjonaci, muskając sumiastymi wąsami jej drobne paluszki. Odwiedzali teraz chętnie dowódcę twierdzy, a generał pysznił się przed nimi piękną cudzoziemką, spodziewając się, że oczaruje również w planowanej podróży poślubnej stołecznych dygnitarzy wojskowych i uzyska dla swego męża awans na majora, a może nawet królewski patent na komendanta fortecy. Zabiegał już od dłuższego czasu o to, aby Józef mógł objąć po nim to intratne stanowisko, dotąd wszakże bezskutecznie, obmyślił więc, że użyje synowej do wyrobienia synowi tego dowództwa. Znał przecież z listu Boscampa rodzaj usług jakie świadczyła Sophica internuncjuszowi, mógł więc generał Witt spodziewać się, że nie odmówi swych wdzięków temu z dygnitarzy, który stosowny patent podsunie do podpisu samemu Stanisławowi Augustowi, gdyby jego oko, wytrawnego znawcy kobiet, spoczęło na biuście pani kapitanowej Wittowej w trakcie oficjalnej prezentacji gości z dalekiego Kamieńca Podolskiego. Młoda para rozpoczęła podróż poślubną z pewnym opóźnieniem, ale zgodnie z ustaloną wcześniej trasą, Warszawa była jej pierwszym etapem, jednakowoż do zbliżenia Sophicy, którą teraz powinienem już nazywać Zofią, z chutliwym monarchą, nie doszło, chociaż król miał na pewno wielką ochotę na egzotyczną piękność, której urodę sławił młody Julian Ursyn Niemcewicz jeszcze przed pojawieniem się w stolicy pani Wittowej. Znajdując się w orszaku generała ziem podolskich, księcia Adama 97 Kazimierza Czartoryskiego, miał Niemcewicz, podczas wizytacji twierdzy kamienieckiej, okazję poznać i podziwiać synową komendanta i jak wszyscy lub niemal wszyscy mężczyźni ulec jej niewątpliwemu urokowi. Po powrocie do Warszawy rozpowiadał więc na prawo i lewo, z wielkim zachwytem, o rajskim ptaku, uwięzionym w ponurych murach wielkiej fortecy u boku również ponurego męża, czym rozbudził ciekawość plotkujących salonów warszawskich i samego króla. Kiedy więc oczekiwana piękność złożyła wreszcie przed nim ceremonialny ukłon, Stanisław August uznał, że to, co mówił Niemcewicz o jej urodzie, było zaledwie szkicem do portretu tej kobiety i odczuł przemożne pragnienie znalezienia się z nią Zofia Potocka, 1. voto Wittowa w zaciszu pałacowej sypialni. Zwyciężył jednak w sobie mężczyznę i spojrzał na panią kapitanową Wittową okiem monarchy, przypomniał sobie bowiem na czas, że Kamieniec Podolski jest zbyt ważną fortecą graniczną i nie powinien od razu czynić rogacza z jej przyszłego komendanta. O taki patent bowiem prosił dla syna stary generał Witt w suplice złożonej do stóp tronu, dobrotliwy monarcha uczynił więc zadość tej prośbie bez skosztowania rozkoszy z jego synową, której męża łaskawie i dodatkowo awansował na majora. Rezygnację z miłych figielków z panią majorową potraktował jako osobistą ofiarę złożoną krajowi, w którym pełnił rolę króla, obiecywał sobie jednak za tę heroiczną wstrzemięźliwość słodkie wynagrodzenie, gdy młodzi państwo Wittowie wracać będą z podróży poślubnej i znów zatrzymają się w Warszawie, pomylił się jednak w tych rachubach, majorostwo bowiem, po pobycie w Paryżu i Wiedniu, syci wrażeń, ruszyli prosto do swego Kamieńca. Dla Zofii Wittowej zakończona właśnie wyprawa do europejskich stolic była jednym olśniewającym pasmem sukcesów. Stambulskiej Dudu, która jeszcze tkwiła w pani majorowej, już warszawskie salony wydawały się wielkim światem, a pałac królewski przybytkiem świetności i bogactwa jako siedziba monarszego majestatu, na którego oblicze nie śmiała prawie podnieść oczu. Dlatego nie zauważyła tych spojrzeń Stanisława Augusta, 98 którymi dokładnie ją badał, zatrzymując dłużej wzrok na tych miejscach jej kształtnej postaci szczególnie go pociągających. Natomiast wymowa spojrzeń innych, mniej dostojnych mężczyzn, była dla niej wyraźna i zrozumiała. Dopiero jednak w Paryżu dostrzegła w nich tę natarczywość i otwartą, niczym nie maskowaną propozycję do odbycia wspólnych ćwiczeń fizycznych. Trudno mi określić z ilu takich propozycji skorzystała, a ile odrzuciła, mogła bowiem przebierać w paryskich galantach jak w ulęgałkach. Do pewnego stopnia wszakże, gdyż obecność męża ograniczała jej swobodę ruchów, nieznośnie krępowała i stała się uciążliwa. Teraz Józef Witt, z którym małżeństwo otworzyło Sophicy Glavani drogę do niezwykłej, oszałamiającej kariery, okazał się pani majorowej zupełnie niepotrzebny. Już w Berlinie, który był po Warszawie pierwszym etapem podróży na Zachód, zdołała zwrócić na siebie uwagą samego Fryderyka II, stetryczałego już, ale spoglądającego jeszcze na kobietki, pruskiego króla, w Spa, modnym ówcześnie uzdrowisku, poznała osobiście austriackiego cesarza, Józefa II, a w Paryżu stała się atrakcją sezonu. Było to szalenie dużo, jak na pierwszy występ Zofii na międzynarodowej, towarzyskiej arenie, czyli na targowisku próżności i swobody obyczajów, nazywanych również rozwiązłością, a stanowiło zaledwie wstęp do mających nadejść sukcesów i czekającej na nią olbrzymiej fortuny. Zwróć uwagę, Droga moja, że ta prosta dziewczyna, urodzona w ubogiej dzielnicy Stambułu i przygotowywana przez matkę do zarabiania pieniędzy na ulicy, przyswoiła sobie nieprawdopodobnie szybko sztukę poruszania się w międzynarodowych, wytwornych kręgach tak zwanych wyższych sfer i pojęła panujące w nich reguły gry. Czuła się w gronie tych ludzi tak swobodnie i naturalnie, jakby wychowywały ją w magnackim pałacu starannie dobrane guwernantki. Rozmawiała również coraz lepiej po francusku, a popełniane omyłki językowe dodawały tylko egzotycznego uroku tajemniczej piękności, pochodzącej z południa Europy, a podróżującej w towarzystwie męża, przyszłego komendanta potężnej fortecy, strzegącej rubieży cywilizowanego świata. W tej konfiguracji pozycja majora Józefa Witta nie była godna zazdrości. Ponury rudzielec o niezbyt miłej powierzchowności musiał zadowolić się przebywaniem w cieniu olśniewającej małżonki, godzić z jej zachowaniem i otwartym niemal romansem z młodszymi braćmi króla Ludwika XVI, hrabią Prowansji i hrabią d’Artois, późniejszym Karolem X. Jedyne pocieszenie znalazł w nadaniu sobie samemu tytułu hrabiowskiego, z czego natychmiast skorzystała pani majorowa, podpisując się odtąd bez skrupułów: Sophie comtesse de Witt. Mówiło się także, że w Wiedniu, który był ostatnim etapem triumfalnej podróży poślubnej hrabiny Zofii, major 99 Witt znosił już milcząco, nie mając innej rady ani sposobu, liczne wyskoki swej żony, a nawet jej gorszące zbliżenie do starszego od niej o lat prawie pięćdziesiąt najważniejszego dygnitarza monarchii austriackiej, księcia Kaunitza, kanclerza cesarstwa. W Kamieńcu Józef Witt odzyskał swoje stanowisko głowy rodziny, a nawet prawo wypełniania obowiązków małżeńskich, czego dowodem były narodziny drugiego syna, Kornela Stanisława (pierwszy urodził się we Francji). Major Witt awansował również na pułkownika, a po śmierci ojca na generała i komendanta fortecy, wszakże piękna pani generałowa nudziła się przeraźliwie w skromnych, służbowych apartamentach męża, nie przegapiła więc okazji, aby z nich na zawsze wyfrunąć. Nadarzyła się taka okazja dopiero w czasie wojny krymskiej, w czasie której wojskami rosyjskimi dowodził faworyt carycy Katarzyny II, książę Potemkin, zdobywca w 1788 roku długo bronionej przez Turków fortecy w Oczakowie. Główna kwatera księcia Potemkina znajdowała się w Jassach i jeśli wierzyć świadkom, panowały w niej dość osobliwe obyczaje. Generał Lew Mikołajewicz Engelhardt tak je opisał w swych Pamiętnikach: Główna kwatera księcia Potemkina błyszczała ogromnym przepychem. Przyjechało mnóstwo żon naszych generałów i wyższych oficerów, a także wiele krewniaczek księcia i żona polskiego generała, hrabiego de Witt, sławna ze zdumiewającej piękności. Ciągłe i nieustanne były bale, uczty i teatr. Muzyka wokalna i instrumentalna składała się najmniej z trzydziestu ludzi. Znany maestro Sarti nie odstępował wówczas księcia, a do słów znanego hymnu Te Deum... ułożył muzykę, w której bateria z dziesięciu dział brała także udział, strzelając w takt, kiedy śpiewano: sanctus! sanctus! sanctus! Nic dziwnego, że pani Zofia, znudzona trybem życia prowadzonym w murach twierdzy kamienieckiej, znalazła się w wesołym, wojskowym obozie rosyjskim, dziwne jedynie jest to, że do Jass przyjeżdżała początkowo w towarzystwie męża, który, podobnie jak ona, zabiegał o względy księcia Potemkina, co pachniało zdradą. Generał Witt miał do zaoferowania całą fortecę za dobre stanowisko w rosyjskiej armii, jego rozwiązła żona tylko swoje wdzięki za opiekę możnego księcia. Gdyby Potemkin został jej protektorem, mogłaby porzucić wreszcie znienawidzony Kamieniec i uwolnić się od męża, którego obecność drażniła ją w ciągu dnia, a w nocy napełniała odrazą. Z wysiłkiem tłumiła krzyk protestu, kiedy zaczynał sapać w łóżku, wkładać jej ręce pod koszulę, obmacywać brzuch, ugniatać piersi i wciskać paluchy pomiędzy zaciśnięte uda, aby je rozewrzeć i otworzyć sobie drogę do tego miękkiego i ciepłego gniazdeczka, w którym bardzo lubił przebywać, jak oznajmiał bełkotliwym szeptem 100 nad jej głową, wtuloną w poduszkę. Dodawał jeszcze, pokonując słabnący już opór żony, że nigdy jej nie opuści, gdyż sam nic nie znaczy i dlatego godzi się i będzie godził nadal na wszystko, co ona robi i jeszcze zrobić zamierza, byle by mógł zostać przy niej, wierny i cichy jak cień. Przy takim postawieniu sprawy trudno było Zofii pozbyć się męża, który godził się rzeczywiście na rolę jawnego rogacza i z miedzianym czołem głosił dokoła, że książę Potemkin jest najlepszym i bezinteresownym przyjacielem i tylko przyjacielem jego małżonki, chociaż nowy kochanek pani generałowej nie krył wcale tego, co łączy ich oboje. Zofia pozyskała więc możnego protektora, który nie tylko uczynił ją pierwszą damą na obszarze swoich wpływów, ale uwolnił ją również od zmory nocnych wizyt męża. Potemkin, mianowicie, za obietnicę objęcia posady gubernatora w Chersoniu i za garść klejnotów, zabronił generałowi Wittowi utrzymywania z własną żoną jakichkolwiek cielesnych kontaktów, z całowaniem rąk włącznie. Mogła więc Zofia odetchnąć i pławić się w zbytku i rozpuście, ponieważ życie u boku księcia Taurydzkiego upływało jej na biesiadowaniu i swawoleniu do utraty sił i przytomności. Podobnie działo się w Petersburgu, do którego Potemkin zawiózł Zofię, aby poszaleć z kochanką w stolicy i przedstawić ją Katarzynie II, a także nakłaniać wpływowe koła dworskie do zbrojnej interwencji w Polsce, w tym buntowniczym kraju dochodzi bowiem do zmian niekorzystnych dla interesów Rosji, należy je zatem zdusić siłą, bo tylko w ten sposób można Polakom przywrócić rozum i zmusić ich do uległości. Te zmiany, niekorzystne dla interesów Rosji, czyli jej imperialnych i zaborczych planów, to, oczywiście, działalność w Warszawie stronnictwa patriotycznego, dążącego do zrzucenia z Polski kurateli rosyjskiej i uchwały obradującego w permanencji Sejmu, nazwanego później Wielkim lub Czteroletnim. Głównymi animatorami polskich przemian byli posłowie i senatorowie skupieni wokół króla, Stanisława Małachowskiego, Hugo Kołłątaja i Ignacego Potockiego. Natomiast inny Potocki, Stanisław Szczęsny, Ksawery Branicki i Seweryn Rzewuski stanęli w obronie starych porządków w Polsce i w imię złotej wolności szlachty zaczęli znosić się z Rosjanami, a głównie z księciem Potemkinem właśnie, dla rozpędzenia obradującego Sejmu, przy pomocy wojsk rosyjskich. Ci trzej zdrajcy sprawy narodowej chcieli jedynie utrzymania swoich stanowych przywilejów, słabej władzy królewskiej i gwarancji rosyjskich dla utrzymania status quo w kraju, natomiast Potemkin zapragnął, do zaszczytów i tytułów już posiadanych, dorzucić jeszcze koronę polskiego monarchy i usadowić swój wielki zad (książę Taurydzki był masywnym, dużej wagi mężczyzną) na tronie w Warszawie. Nie zdradził się, rzecz jasna, z tymi planami przed polskimi magnatami i zamierzał spotkać się z nimi w Jassach dla omówienia rodzaju prowokacji, która posłuży 101 za pretekst do wkroczenia do Polski interwencyjnej armii rosyjskiej, zasłabł wszakże w drodze na południe i wyniesiony z karety, dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, zmarł w szczerym polu. Zofia zalewała się łzami z rozpaczy. Trudno powiedzieć, czy z żalu za utraconym kochankiem, czy jedynie za możnym protektorem, gdyż znów została sam na sam z mężem, wiszącym jej u nóg jak przysłowiowa kula. Obawiała się ponadto, że Józef zapragnie zająć w jej łóżku ciepłe jeszcze miejsce po księciu Taurydzkim i rozglądała się dokoła w poszukiwaniu sezonowego chociażby galanta, który udaremniłby hrabiemu Wittowi jego zamiary. Najlepiej do tego nadawałby się jakiś generał rosyjski, ponieważ Józef czuł respekt przed Rosjanami, obecni wszakże w Jassach carscy dygnitarze wojskowi zajęci byli pertraktacjami z magnatami polskimi, dla dokończenia spraw rozpoczętych przez Potemkina. Śmierć księcia Taurydzkiego, któremu, jak powszechnie twierdzono, caryca niczego nigdy nie odmówiła, ogromnie zaskoczyła trzech obrońców zgubnego dla Polski liberum veto i starych ustaw, czyniących kraj słabym i niemal bezbronnym wobec drapieżnych sąsiadów, znaleźli wszakże w Jassach podkomendnych Potemkina pragnących wypełnić nie napisany wprawdzie, ale wiadomy wtajemniczonym, testament polityczny swego dowódcy. Potoczyły się więc rozmowy, którym znów zaczęły towarzyszyć koncerty, występy baletu i teatru sprowadzonego z Kijowa, a nawet rauty i bale. Najwspanialszy, dla uczczenia urodzin Katarzyny II, wydał hrabia Stanisław Szczęsny Potocki, a szczęśliwie, nomen omen, uczestnicząca w nim hrabina Zofia de Witt, znalazła w gospodarzu wielbiciela gotowego rozesłać pod jej stopami kobierzec spleciony z miłosnych zaklęć i przetykany złotą nicią przepychu, mógł prowadzić bowiem i w rzeczywistości zaprowadził dawną Dudu ze stambulskiej dzielnicy rozpusty, do pałacu w Tulczynie, najwspanialszej magnackiej rezydencji na całej Ukrainie. Pozwolisz, Droga moja, że wyręczę się teraz piórem Juliana Ursyna Niemcewicza dla opisania tej posiadłości, wywarła bowiem na poecie duże wrażenie, musiała zatem wywrzeć jeszcze większe na Zofii, witanej na każdym kroku z takimi honorami, jakby była już nową hrabiną Potocką. Krajem dosyć górzystym, wśród żyznych niw i zielonych domków, zbliżyłem się do Tulczyna – pisze Niemcewicz. – Już okolice miejsca tego, potężnego oznaczają właściciela; wyborne drogi, mosty i nieznane w tych stronach plantacje, uderza na koniec przejeżdżającego ogromny ogród z topolami włoskimi i nieznanymi tutaj sosnami. Białe, porządne miasto, domy z wystawami, tłumy żydostwa, Moskalów i ludu wiejskiego, ruch wszędzie znaczny, ale uderzają nade wszystko obszerne i wspaniałe gmachy pałacu. Składają się one z ogromnego 102 Pałac Potockich w Tulczynie korpusu o dwóch piętrach, z pysznymi kolumnami, z piękną na drugim piętrze wystawą, z dwóch skrzydeł również po bokach wspaniałych, oranżerii i stajen. Wspaniałymi schodami wchodzi się w obszerny przysionek, ozdobiony wizerunkami wielkich przodków Szczęsnego. W meblach, obrazach, kryształach, brązach, marmurach, co tylko nieszczędzone bogactwo z dalekich części świata sprowadzić mogło, wszystko tam z przepychem jaśnieje; nie zdarzyło mi się bogatszych widzieć podwojów. Wszystko mniej majętnego prywatnego obywatela, jak możnego udzielnego księcia wystawia stolicę. Na czele gzymsu pałacowego, w dużych, brązowych, pozłacanych literach, czyta się następujący napis: BY WOLNYCH I CNOTLIWYCH BYŁ ZAWSZE MIESZKANIEM, postawiony 1782. Latem, 1792 roku, gdy kareta wioząca Zofię Wittową toczyła się po żwirze podjazdu, słowa te nabierały swoistego, drwiącego brzmienia, nikt wszakże z obecnych przy powitaniu metresy posesjonata tulczyńskiego, ani on sam, nie zwracali na to żadnej uwagi. Zgoła przeciwnie: rozpoczynała się agonia Rzeczypospolitej, ale okna pałacu w Tulczynie jaśniały pełnym blaskiem, grały kapele i orkiestry, bal następował po balu, na cześć marszałka konfederacji zawiązanej w Targowicy i pięknej hrabiny de Witt, przyjmującej hołdy okolicznej szlachty z taką swobodą, a jednocześnie stosownym dostojeństwem, jakby czyniła to od dawna i wielokrotnie. A także ku wielkiemu zadowoleniu swego nowego kochanka, który, pławiąc się 103 w luksusach pałacu, czerpał podwójną niejako rozkosz z pieszczot, którymi obsypywała go Zofia i z marzeń o dostojeństwach jakie go oczekują, gdy skończy się już ten niepotrzebny opór królewskiego wojska, stawiany armii rosyjskiej i caryca powierzy mu ster państwowej nawy, a on przywróci w Rzeczypospolitej obyczaje ojców i naddziadów. Zapewne szeptał o tym nocami do uszka swej wybranki, czyniąc ją w tych szeptach pierwszą damą całego kraju, a Zofia widziała już siebie przejeżdżającą w otwartej karecie ulicami Warszawy, wypełnionymi nieprzebranym tłumem witających ją i wiwatujących mieszczan. Minęły już początkowe obawy o nietrwałość uczuć Szczęsnego, o sezonowe tylko zauroczenie hrabiego jej osobą, lub o wpływ Józefiny, przebywającej wprawdzie w Wiedniu, ale zdolnej do energicznego upomnienia się o swe prawa legalnej małżonki i matki jedenaściorga dzieci, które powiła nad wyraz pracowitemu w sypialni mężowi. Potocki nieodmiennie zapewniał Zofię o swojej dozgonnej miłości, o trwałości ich związku, najlepszą wszakże tego gwarancją były pierwsze ruchy dziecka, które czuła w swym łonie. Przyszłość jawiła się więc Zofii w promiennych barwach, rozwód Szczęsnego z Józefiną nie wydawał się trudny, chociażby ze względu na jej głośny, wiedeński romans z młodszym znacznie hrabią Odonelli, natomiast jej własny rozwód z generałem Wittem uważała za prostą formalność, łatwą do przeprowadzenia we Lwowie, gdzie biskup Adam Krasiński nie odmówi przecież tej drobnej przysługi przyszłej pani na Tulczynie, a zapewne nawet pierwszej damie w stolicy, zgodnie z nocnymi obietnicami kochanka. Miała więc o czym roić piękna Zofia Wittowa, de domo Sophica Glavani, której oszałamiająca kariera jej samej mogła wydawać się niewiarygodna, gdyby spojrzała na własne życie z poziomu stambulskiej ulicy. Zasypiała jednak spokojnie, wierząc w swoją jasną gwiazdę i gwiazdę Szczęsnego, który udał się do Brześcia nad Bugiem, gdzie utworzona została Generalność Konfederacji Targowickiej. Kochankowie spotkać się mieli w Grodnie, do czego wszakże na razie nie doszło, gdyż kraj sparaliżowany został nowym rozbiorem; do Wielkopolski, na Pomorze i do Gdańska wkroczyły wojska pruskie, a Katarzyna II obwieściła o przyłączeniu do Rosji olbrzymich obszarów wschodnich Rzeczyposplitej, wystawiając do wiatru targowiczan z marszałkiem Potockim na czele. Mówiono, że Szczęsny płakał. Wyobraź sobie Droga moja, tego dumnego, żeby nie powiedzieć, nadętego, magnata, zapłakanego, ale runęły przecież wszystkie jego wielkie plany. Chciał objąć rządy dużego jeszcze kraju w oparciu o przyjazny sojusz z wielkoduszną władczynią Wszechrosji, ona wszakże zapomniała nagle o wszystkich swoich obietnicach i ukazała się Szczęsnemu w całej swej podłości i obłudzie, jako rabuś 104 w koronie, zagarniający bez skrupułów ziemie sąsiada, korzystając z jego osłabienia i wewnętrznych kłopotów. Wypasiona na rosyjskim chlebie pruska harpia i cyniczna oszustka polityczną, drwiła sobie jeszcze z marszałka zdradzieckiej konfederacji, perswadując mu w pachnącym lawendą liście, abyś nie chciał zmartwień srogich do umysłu przypuścić, gdy ten fatalny crisis teraz na Polskę pada. Jakby nie była tego crisisu walną przyczyną, radziła jeszcze nieszczęsnemu Szczęsnemu, aby wyjechał do Baden-Baden albo do Spa i tam zawarł jakąś miłą znajomość, która pozwoli mu zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło ostatnio w jego kraju. Potocki rzeczywiście wyjechał, ale tylko do Hamburga, po załatwieniu z żoną spraw majątkowych, o rozwodzie bowiem Józefina nie chciała nawet słyszeć. Podobnie biskup Krasiński nie uległ prośbom hrabiny de Witt o unieważnienie jej małżeństwa z generałem de Wiit, który podszedł jednak do problemu spokojnie i rzeczowo; zdając sobie sprawę z nieuniknionej już utraty żony, zgodził się na rozwód za wynagrodzeniem pieniężnym. Z takimi wiadomościami udała się Zofia do Hamburga, zabierając z sobą maleńkiego Konstantego, pierwszego z ośmiorga dzieci, które urodziła Szczęsnemu, posiadającemu już jedenaścioro córek i synów z drugą żoną Józefiną de domo Mniszech (pierwsza żona, Gertruda, zmarła tragicznie w tajemniczych okolicznościach, najprawdopodobniej zamordowana). Pani de Witt uchodziła w tym dużym, portowym mieście, pełnym uciekinierów z rewolucyjnej Francji, za małżonkę hrabiego Potockiego. Oboje słuchali z przerażeniem opowieści o egzekucjach w Paryżu, a Zofii śniły się po nocach ścięte gilotyną głowy Ludwika XVI i Marii Antoniny. Pamiętała blask ich królewskiego dworu, pierwszego przecież w Europie; łaskawy uśmiech monarchini i wymowne spojrzenie króla, taksującego jej kibić, a teraz widziała te oczy w krwawej głowie, toczącej się po bruku paryskiego placu i budziła się mokra od potu. Wydawało się jej, że długi cień gilotyny, nasuwa się na głowę Szczęsnego, który w powstańczej Warszawie, poderwanej do buntu przez szewca Kilińskiego, skazany został na karę śmierci jako zdrajca ojczyzny, razem z Ksawerym Branickim i Sewerynem Rzewuskim. Ponieważ żaden z targowiczan nie znajdował się w zasięgu władzy rewolucyjnego sądu, kat powiesił ich portrety na publicznym widoku, a ludzie pluli na twarze renegatów, pachołków rosyjskiej carycy. Pod jej opiekę zatem udał się Szczęsny Potocki, bardziej urażony wyrokiem śmierci, niż przestraszony widmem szubienicy. Pyszny magnat nie mógł znieść myśli, że ośmielono się go sądzić, uznał więc, że powinien zerwać z Polską i prosił w liście do Katarzyny II, aby wskazała mu łaskawie miejsce wśród swoich poddanych i zezwoliła na noszenie munduru rosyjskiego oficera, stał się bowiem szczerym Rosjaninem. Tym szczerszym, że 105 składał tę haniebną deklarację jesienią 1794 roku, gdy wieko trumny nie zamknęło się jeszcze nad Rzeczpospolitą, ale jego olbrzymie dobra znajdowały się już w granicach imperium rosyjskiego, powiększonego przed rokiem zaledwie o ziemie zrabowane Polsce. Mógł zatem Potocki, schyliwszy kark pod rosyjskie jarzmo, wracać bez obaw na Ukrainę, aby podjąć rozmowy rozwodowe z rezydującą w Tulczynie oporną Józefiną. Zofia natomiast podróżowała wolno i etapami, powiła bowiem niedawno drugiego chłopca, Mikołaja, i musiała dbać o wygody i zdrowie dzieci. Ona również miała przed sobą trudne pertraktacje we Lwowie z generałem Wittem, wysuwającym nowe żądania finansowe. Nie będę, Droga moja, opisywał tutaj tego wszystkiego, co Szczęsny i Zofia musieli pokonać zanim zostali małżeństwem w kwietniu 1798 roku i nim stambulskiej Dudu faktycznie przysługiwać zaczął tytuł hrabiny, wielmożnej pani na Tulczynie, której mąż rozesłał pod stopy czarujący ogród miłości, nazwany od jej imienia Zofiówką i rozsławiony przez poetę Stanisława Trembeckiego w poemacie pod tym samym tytułem. Kto gajów tuskulańskich smakował ochłody, Kto uwieńczał Tyburu spadające wody, Kto straszne Pausiłypu przebywał wydroże, Jeszcze i Sofijówce zadziwić się może, I wyzna, jeśli szczerość usty jego włada: Czym tamte w częściach słyną, ta razem posiada. A tak widział ten ogród miłości Julian Ursyn Niemcewicza, który odwiedził Tulczyn i Zofiówkę w 1818 roku: Przezroczyste, obszerne wód kryształy, szumne, wspaniałe tychże wód spady, wysokie na czterdzieści łokci wytryski, chłodne i piękne, zasadzone gaje, pyszne przysionki, obeliski, kolumny, podstawy z granitu, to jest, co wszędzie uderza – pisał oczarowany poeta. – W granitowych, obszernych misach zasadzone najkraśniejsze i najświeższe kwiaty; jaskinie pełne świeżości i chłodu, wszystko to zajmuje i zachwyca. Oranżerie odpowiadają i piękności miejsca i bogactwom właściciela: osobne gmachy na ananasy, osobne na figi, banany i rozmaite inne egzotyczne rośliny i drzewa. Zdaje się, że ród najkraśniejszych ptaków z dalekich stron przyszedł umyślnie zamieszkać i ozdobić te piękne gaje. Nie zdarzyło mi się nigdzie w Polsce tak pięknych widzieć ptasząt; są pąsowe jak kardynały, są pomarańczowe z czarnym, są błękitne i zielone... Sławny spad wody, zamykający wstęp do przysionka z kolumnami granitowymi, nie odpowiedział oczekiwaniu mojemu. Mniemałem iż woda tu leciała z góry w kształt przezroczy106 stej, szklanej tafli, przeciwnie, spieniony wrzący zakrywa go potok. Śliczne ścieżki, wody i drzewa więcej by miały jeszcze powabu, gdyby obok tych ścieśnionych skałami piękności, wzrok po obszernych smugach i trawnikach mógł się rozciągać, ale nie ma tam nigdzie obszernych przestrzeni. We wspaniałej jaskini ochłodzonej szmerem wody, przy dętej muzyce, Szczęsny dużemu towarzystwu dawał obiady. Rzeczpospolita zniknęła z mapy Europy, na widownię kontynentu wkraczał młody Napoleon Bonaparte, we Włoszech generał Henryk Dąbrowski organizował legiony, z którymi miał nadzieję przejść Wisłę i Wartę i wskrzesić zamordowaną Ojczyznę przez sąsiadów i takich odstępców jak Stanisław Szczęsny Potocki. A w Tulczynie szedł bal za balem, bankiet za bankietem, oficerowie rosyjscy pili zdrowie swego nowego kolegi, któremu caryca Katarzyna nadała stopień generała, i jego pięknej małżonki przychylnie spoglądającej na wysokich i barczystych mężczyzn, z których każdy mógłby zaspokoić jej otchłanne potrzeby seksualne, chociaż Szczęsny starał się jak mógł, czego dowodem były dzieci płodzone z Zofią, a wśród nich syn Mieczysław, późniejszy narzeczony i mąż Delfiny Komarówny. On właśnie, po śmierci Szczęsnego i dojściu do pełnoletniości, procesował się z własną matką i rodzeństwem tak długo i skutecznie, aż zdołał wyrzucić wszystkich z Tulczyna. Zofia, chociaż została kochanką własnego pasierba, Jerzego, a potem wpływowego Nowosilcowa, nigdy już nie wróciła do tulczyńskiego pałacu i zmarła w Berlinie 24 listopada 1822 roku. Rozpędziłem się chyba zbytnio, Droga moja, opisując dzieje Sophicy Glavani, primo voto generałowej Wittowej i secundo voto hrabiny Potockiej, ale chciałem, ograniczając się tylko do najważniejszych faktów z życia Dudu i zanim Zygmunt Krasiński wróci ze stajen, w których Stanisław Komar trzyma swoje piękne konie, uzmysłowić Ci jaka kobieta urodziła Mieczysława i z jakim człowiekiem zaręcza się piękna Delfina. Patrzę teraz na nich oboje, na Delfinę w blasku swej młodzieńczej urody, promieniejącą szczęściem, i na Mieczysława, przystojnego i postawnego mężczyznę, spoglądającego z radosnym uśmiechem na narzeczoną i żałuję, że wiem, co czeka pannę Komarównę, jakie piekło urządzi jej ten potwór i w jaki koszmar zamieni część jej życia. Doprawdy, wolałbym nie wiedzieć. LIST XVIII Warszawa, 2 października 1824 r. Duży plac za rogatkami powązkowskimi nazywany jest Polem Marsowym, ponieważ wojsko używa go czasem do swoich celów. Otóż dziś Pole Marsowe było świadkiem ponurego wydarzenia i każdy, kto się znalazł w tym miejscu, na pewno zapamiętał na całe życie to, co zobaczył. 107 A spektatorów zebrało się sporo, od tygodnia bowiem obiegały miasto pogłoski, że coś się będzie działo tutaj niezwykłego, więc przybywało coraz więcej ludzi i wszyscy spoglądali w stronę rogatek, ponieważ stamtąd dochodziły odgłosy równych, miarowych kroków maszerujących żołnierzy i stukot końskich kopyt na bruku. Szwadron kawalerzystów, w paradnym szyku, ukazał się więc pierwszy, za nim cztery kompanie czwartaków i dwa drabiniaste wozy, na których... Jezus, Maria! – zakrzyknęła jakaś kobieta; głos jej załamał się szlochem i na moment Placem Marsowym wstrząsnęła cisza, a wszystkie głowy zwróciły się ku pierwszemu wozowi, na którym jechał major Walerian Łukasiński z towarzyszami: kapitanem Mikołajem Dobrzyckim i pułkownikiem Ignacym Dobrogoyskim. Wszyscy trzej byli w galowych mundurach piechoty, przy orderach napoleońskich i błyszczących dystynkcjach. Stali wyprostowani, wspierając się wzajemnie ramionami, gdyż wóz kołysał się i podskakiwał na wybojach. Wtedy rozlegał się złowrogi brzęk łańcuchów z drugiego wozu, na którym jechał kat w czarnym stroju z pomocnikami. Obok nich leżały taczki, żelazne kule, obręcze, młoty i kowadło. Ponury pochód zamykał rosyjski batalion pułku wołyńców, stacjonujący w Warszawie i oficjalnie reprezentujący cara, a rzeczywiście stanowiący ochronę wielkiego księcia Konstantego, gdyby Polaczkom, jak mawiał pan senator Nikołaj Nikołajewicz Nowosilcow, zachciało się zrobić jakąś krzywdę naczelnemu wodzowi armii. – Nie kochają go – powiada pan senator przy stole biesiadnym – chociaż Jego Wysokość dałby się za nich porąbać. Najlepszym tego dowodem jest tylko trzech skazanych na śmiesznie małe kary i zapowiedź ich złagodzenia. Nowosilcow jest zawsze zirytowany, kiedy porusza tę bolącą go bardzo sprawę sentymentu carewicza do polskiego wojska i musi się odprężyć, więc podnosi kielich wina, przepija do pięknej sąsiadki przy stole i przy tej okazji pakuje swój czerwony nochal pomiędzy dorodne piersi hrabiny N., głęboko odkryte, jak nakazuje moda. Zrobił wszystko, co mógł, aby w procesie Łukasińskiego i skupionych przy nim buntowników zapadły wyroki dożywotniego więzienia, a najlepiej wyrok śmierci na samego majora Waleriana, ale Konstanty nawet słyszeć o tym nie chciał i pan senator musiał zadowolić się kilkuletnim więzieniem w twierdzy zamojskiej i publiczną degradacją na Polu Marsowym, która nie przebiega tak jak sobie to Nowosilcow wyobrażał. Obserwuje wszystko zza firanki zasłaniającej okna karety i nie dostrzega w postawie żołnierzy, którzy utworzyli już czworobok, tej kamiennej surowości, wyrażającej potępienie zdrajców. Do diabła wszakże z czwartakami – klnie Nowosilcow – bo w każdym z nich siedzi kawałek buntownika, ale 108 wołyńcy też zaczynają jakby mięknąć. Rozluźniają szyk i opuszczają głowy, żeby nie patrzeć na skazańców schodzących właśnie z wozu, Natychmiast otaczają ich żandarmi z obnażonymi szablami, rozlega się głuchy warkot werbli i kat zbliża się do Łukasińskiego. – Wyrównać w szeregach! – komenderują oficerowie, ale rosyjscy żołnierze zdają się nie słuchać rozkazu; ten i ów zaledwie przestępuje z nogi na nogę, więc dowodzący batalionem kapitan powtarza głośniej: – Wyrównać! Nad głową Łukasińskiego wznoszą się już ręce kata; trzyma w nich szpadę i w momencie kiedy urywa się warkot werbli, łamie jej klingę. Odrzuca zniszczoną broń na ziemię i dwoma szarpnięciami zrywa majorowi szlify, potem ordery, a pomocnicy zdzierają z Łukasińskiego kurtkę mundurową i wykręcając mu ramiona ubierają w szary, więzienny kitel. Z przeciwnej strony placu i również z okienka karety, obserwuje posępną scenę egzekucji generał Aleksander Rożniecki, szef sekretnej policji, a jednocześnie dyrektor jawnego Biura Centralnego Żandarmów. Ten zaprzaniec, podkomendny i lizus wielkiego księcia Konstantego, a jednocześnie gorliwy sługa Nowosilcowa, na którego polecenie szpieguje carewicza, przyczynił się walnie do postawienia przed sądem wolnomularzy, z samym Łukasińskim jako głównym oskarżonym i do jego publicznej degradacji. Patrzy teraz jak pomocnicy kata brutalnie rozbierają Dobrzyckiego i Dobrogoyskiego, który zaledwie trzyma się na nogach. Dobrze wie, że stary pułkownik, wyczerpany długim śledztwem, nie przetrzyma surowego reżimu więziennego w twierdzy Zamościa, nic wszakże nie zrobi, aby w czymkolwiek uczynić lżejszym jego położenie, chociaż mógłby zrobić to z łatwością. Czerpał dziwne zadowolenie z dręczenia aresztowanych wolnomularzy i cieszył się swoim wynalazkiem, zakładaną na okno celi, zbitą z desek pokrywą, pozbawiającą więźnia kontaktu ze światem i pozostawiającym mu jedynie wąski skrawek światła odbijający się blado na suficie. Mroczne cele działały deprymująco na więźniów, szczególny wpływ wywierała jednak ciemność na Dobrogoyskiego, toteż Rożniecki z niego właśnie wycisnął najwięcej ważnych zeznań, obciążających wszystkich wolnomularzy, a szczególnie Łukasińskiego. Świadomość, że zawiódł, zdradził właściwie, musiała przyczynić się głównie do załamania pułkownika, wyglądał bowiem jak swój własny cień, wrak człowieka, który zaraz upadnie, aby już nigdy nie wstać. Nie siedzę, Droga moja, w głowie generała Rożnieckiego i mogę opisywać w listach do Ciebie tylko to, co widzę i słyszę, pragnąłbym wszakże bardzo zrozumieć, dlaczego on, żołnierz z piękną kartą służby narodowej sprawie, z taką podłą gorliwością wysługuje się Rosjanom, gnębiąc i prześladując własnych rodaków. A przecież patent generalski otrzymał z rąk 109 samego księcia Józefa Poniatowskiego za udział w walkach z Austriakami, w bitwie pod Raszynem, w zdobyciu Sandomierza, Jarosławia, wyzwoleniu Lwowa i Krakowa. Z Rosjanami bił się w czasie wyprawy Napoleona na Moskwę i odznaczył się w bitwie pod Borodino, a po upadku cesarza w Królestwie z nazwy Polskim przeszedł na moskiewską stronę. Jeszcze większe zasługi niż Rożniecki ma generał Józef Zajączek. Nazywano go kiedyś jakobinem, miał bowiem radykalne poglądy, a w wojsku polskim służył od szesnastego roku życia, walczył pod Kazimierzem Pułaskim w oddziałach konfederacji barskiej, posłował na Sejm Czteroletni, walczył z Rosjanami w 1792 roku i za męstwo okazane w bitwie pod Zieleńcami uhonorowany został orderem Virtuti Militari. Brał również udział w powstaniu kościuszkowskim, a po jego upadku przedostał się do Francji, organizował we Włoszech Legię Północną i Kaliską, a pod Napoleonem Bonaparte walczył w kampanii rosyjskiej jako dowódca 16 dywizji piechoty i został ranny pod Smoleńskiem, a nad Berezyną stracił nogę. Teraz jest Namiestnikiem Królestwa z łaski cara Aleksandra I, ale mówi się na niego generał Arbuz. Podpisuje bez najmniejszego oporu wszystko, co mu podpisać rozkaże wielki książę Konstanty, który dlatego właśnie głęboko nim pogardza, jak cała Warszawa zresztą. Rozumiesz coś z tego? Wielką sławę żołnierską i wielkie zasługi dla kraju przekreślić dla jakich profitów? Dla mirażu władzy, bo przecież w Królestwie Polskim prawdziwą władzę ma Rosjanin. Wielki książę Konstanty nawet nie zapytał generała Arbuza, czy zgadza się na publiczną degradację majora Łukasińskiego i jego towarzyszy. Zatem dlaczego Zajączek i tylu innych ludzi stało się renegatami? Czy stać nas tylko na wielkość lub podłość? – mówię to patrząc najpierw na Łukasińskiego, a potem na Rożnieckiego, kryjącego się w głębi swojego powozu, w tłumie bowiem, otaczającym czworobok wojska polskiego i rosyjskiego, słychać nie tylko szloch kobiet, lecz także okrzyki gniewu i protestu. Na szczęście batalionowi wołyńców wydano ostrą amunicję, tak na wszelki wypadek, Rożniecki powinien zatem bez obaw o wynik zamieszek na Polu Marsowym, gdyby do nich doszło, patrzeć jak pomocnicy kata zakuwają majora Łukasińskiego w kajdany; żelazne obręcze zaciskają mu na rękach i łańcuchami łączą z uchwytami katorżniczych taczek, a do kajdan na nogach doczepiają ciężką, kamienną kulę. Łukasiński cały czas stoi nieruchomo, jakby nie słyszał brzęku żelaznych łańcuchów ani nie czuł ciężkich kajdan na rękach i nogach, a gdy tylko pomocnicy kata zakończyli swoje czynności, uchwycił taczkę i ruszył, wyprostowany, wzdłuż frontu żołnierzy polskich i rosyjskich, patrząc prosto w twarze tym, którzy nie zdążyli opuścić głów, paleni rozpaczą i wstydem. 110 – Oni płaczą! – Rożniecki z niedowierzaniem przyciska do oka wojskową lunetę; ma silnie powiększające szkła, toteż widzi wyraźnie łzy spływające po policzkach czwartaków i wołyńców. – Nawet Moskale? Bez przerwy warczą werble, Łukasiński pcha taczkę z podniesioną dumnie głową, Dobrzycki i Dobrogoyski kroczą za nim, z trudem zachowując taką samą postawę, a Nowosilcow, patrząc na skazańców kręci z niezadowoleniem głową. Rozumie już, że został popełniony błąd, nie powinno bowiem dojść do takiej formy publicznej egzekucji; miała poniżyć buntowników, a wystarczy posłuchać co wykrzykują, i to coraz głośniej, ludzie ze zgromadzonego na Polu Marsowym tłumu. Jutro cała Warszawa będzie mówiła tylko o bohaterskiej postawie majora Łukasińskiego i jego towarzyszy, a wielkiego księcia znienawidzi jeszcze bardziej, jeśli jest to w ogóle możliwe. Podobnie myśli Henryk Mackrott. On też jest obecny na Polu Marsowym, ale nie kryje się w karecie, jak Nowosilcow i Rożniecki, jego bezpośredni przełożony. Woli zmieszać się z ludźmi i, przez nikogo nie rozpoznany, posłuchać co się mówi o ponurym widowisku, urządzonym dla odstraszenia Polaków od spiskowania. W pamięci notuje sobie co celniejsze okrzyki i groźby pod adresem generała Arbuza i księcia Konstantego; po egzekucji, być może, pójdzie za jakimś z tych krzykaczy, zobaczy gdzie mieszka, zanotuje adres, a potem poleci żandarmom, żeby go odwiedzili, przyprowadzili do ratusza i zamknęli w areszcie. Po kilku dniach, gdy już skruszeje, przesłucha się go starannie i wypuści lub zatrzyma do dalszych czynności, jeśli ujawni się chociaż cień podejrzenia, że coś knuje albo stowarzyszył się z jakimiś spiskowcami. Mackrott dobrze zna zalety takiej metody, ponieważ wie, że w Warszawie codziennie zawiązują się jakieś buntownicze koła i codziennie jakieś rozpadają, uderzając więc na ślepo niejako, zawsze można natrafić na coś interesującego. Stało się tak przecież ze sprawą, na której epilog właśnie patrzy, najgłośniejszą i jak dotąd najważniejszą w życiu Mackrotta; gdyby policyjny instynkt nie podpowiedział mu, że trzeba przycisnąć Augustyna Sznaydera, zwykłego bigamistę, i uczynić z niego donosiciela, Łukasiński mógłby dalej spokojnie knuć swój spisek i zakładać tajne loże wolnomularskie w całym Królestwie. A Sznayder to również dawny żołnierz Kościuszki, oficer Legionów Dąbrowskiego i armii Księstwa Warszawskiego, towarzysz broni majora Waleriana, zatem renegat jak Rożniecki, siedzący teraz w swojej zamkniętej karecie i zza firanki sycący się swoim triumfem, gdyż przypisuje on sobie obecnie wykrycie spisku wolnomularzy Łukasińskiego i wyciąga rękę po nagrodę. Niech ją sobie bierze, bo Mackrott dostał już swoją premię i może napisać końcowy raport dla wielkiego księcia Konstantego, jak zawsze na wytwornym, różowym papierze i jak zawsze po francusku. 111 LIST XIX Opinogóra, 2 maja 1825 r. Dziś imieniny Zygmunta Napoleona Stanisława Adama Feliksa. Napoleonek dawno wyszedł już z użycia ze zrozumiałych powodów i ku zadowoleniu babki Antoniny, o Napoleonie wszakże pamięć nie wygasła w starym, opinogórskim dworze. Zygmuntek często przystawał przed obrazami wiszącymi na ścianach w wielkiej izbie kominkowej i przyglądał się z uwagą przedstawionym na płótnach scenom. Przeważnie batalistycznym, działającym silnie na wyobraźnię chłopca i budzącym jego cichy żal do losu, który sprawił, że urodził się za późno i nie wziął udziału w najważniejszych wydarzeniach epoki. Wynagradzał to sobie, częściowo jedynie i przed zaśnięciem zazwyczaj, gdy leżąc już w łóżku, mianował się dowódcą jakiejś dywizji piechoty, pułku kawalerii albo baterii armat, której celny ogień rozbijał mury obleganego miasta i otwierał grenadierom drogę do szturmu. Najchętniej wszakże stawał na czele szwadronu ułanów i w szalonej szarży, rozbijając szyki nieprzyjaciela, odwracał losy bitwy, grożącą klęskę zamieniając w zwycięstwo. Następowała wówczas ta wspaniała chwila, gdy po walce, utrudzony, z krwawiącym czołem, zsiadał z konia, aby złożyć raport cesarzowi, a Bonaparte odpinał z własnego munduru złotą gwiazdę i przypinał ją do piersi bohatera, mówiąc jednocześnie: – Mianuję pana, mości hrabio, jenerałem i przydzielam do mojej gwardii. Z biegiem czasu w tych półsennych marzeniach pojawiła się nowa postać, która do orderu cesarskiego dodała jedwabną, błękitną szarfę, wiążąc ją na szyi dzielnego jenerała. Postać ta, wiotka i smukła, o uroczej twarzyczce, okolonej kędziorkami jasnych włosów, wyszeptała nad uchem bohatera: – Zostań moim rycerzem. Zygmuntek był już po lekturze Króla Artura i rycerzy Okrągłego Stołu, znał więc dobrze honorowy kodeks obowiązujący tych zakutych w lśniące zbroje ludzi i wiedział, że musi dokonać teraz jakiegoś wielkiego czynu na cześć damy, która mianowała go swym obrońcą i stać wiernie na straży jej czci i godności. Obmyślał więc, zasypiając, z kim lub z czym przyjdzie mu się zmierzyć następnego dnia w lesie i zagajnikach, otaczających Opinogórę, aby dama jego serca wiedziała, że usłyszał jej szept i wypełni z dumą powinności, które zechciała na niego nałożyć, zawiązując błękitną szarfę na jego szyi. Dama ze snu miała twarzyczkę dziewczęcia, które pewnego dnia zawitało do pałacu przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie i pozostało już w nim na stałe. Była to Amelia Bronikowska, dwunastoletnia sierota, którą rodzinna rada powierzyła opiece generała Wincentego Krasińskiego. Razem z dziewczęciem pojawiło się w rezydencji jakby więcej słońca, 112 uśmiechu i radości, nastąpiła zatem odmiana w życiu Zygmuntka, który dotąd, pod okiem swych nauczycieli, najpierw Józefa Korzeniowskiego, a po nim Piotra Chlebowskiego, pilnie trudził się nad książkami i zeszytami, przyswajając sobie wiedzę z różnych dziedzin, przede wszystkim jednak z ojczystego języka, literatury i historii, z języków starożytnych, więc greki i łaciny, a z współczesnych francuskiego, niemieckiego, a nawet arabskiego, tudzież geometrii, algebry i geografii. Przypuszczam, Droga moja, że westchnęłaś współczująco, odczytując tę listę przedmiotów, nauka jednak przychodziła chłopcu łatwo, był bowiem niezwykle zdolny i nim skończył dziesięć lat, czytał już w oryginale Iliadę i Odyseję, Żywoty sławnych mężów Plutarcha, teksty Cezara o wojnie z Gallami i bratobójczych walkach domowych, a niektóre sam tłumaczył, znajdując dzieła starożytnych autorów w bogatej bibliotece domowej, z której korzystał za zgodą ojca i guwernerów. Tok nauki nie przebiegał wszakże bez przeszkód, ponieważ pierwszy z guwernerów Zygmuntka, Józef Korzeniowski, zrezygnował z pracy ze względu na niechęć okazywaną mu wyraźnie przez matkę chłopca i jej dość przykry sposób bycia. Doświadczył go również Piotr Chlebowski, w stopniu nawet dokuczliwszym, gdyż stan zdrowia hrabiny Krasińskiej zaczął się pogarszać i był przyczyną jej niemiłych dla otoczenia humorów. Nie omijały one również Amelii Bronikowskiej, panienka wszakże miała pogodne i miłe usposobienie i potrafiła nie tylko znosić złe nastroje hrabiny, ale pozyskać także sympatię trudnego, bo egzaltowanego chłopca. Jakkolwiek starsza o pięć lat, znalazła z nim wspólny język i wkrótce oboje stali się nierozłączni. Dla Amelii dziecięce gry i psoty z Zygmuntkiem stanowiły jedynie rozrywkę, w chłopcu wszakże budziły z biegiem czasu jakieś niepokoje i pragnienia, których jeszcze nie rozumiał i nie umiał nazwać, łączyły się jednak z dostrzeganiem odmienności, istniejącej pomiędzy nim a towarzyszką jego zabaw. I jeśli później, wspominając dzieciństwo, mówił o pragnieniu zbliżenia do Amelii, to miał na myśli jedynie ten rodzaj bliskości, który wyrażał się, możliwym przecież w zabawie, dłuższym spleceniu rąk, muśnięciu dłonią policzka panienki, jej ramienia czy skręconych w rureczki, jedwabistych włosów. W Opinogórze było więcej okazji do takich zbliżeń niż w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, toteż Zygmuntek cieszył na każdy wyjazd w ciechanowskie, do starego dworu, pełnego zakamarków stanowiących doskonałe kryjówki do gry w chowanego, do parku z jego ogromnymi drzewami i krzewami, osłaniającymi Amelię i Zygmuntka, przytulonych do siebie, aby lepiej się ukryć przed córką ogrodnika zapraszaną do wspólnej zabawy. 113 Amelia zajmuje więc pierwsze miejsce w sercu i myślach chłopca, potrafi on jednak na lekcjach skupić uwagę na tym, co mówi do niego guwerner, a także odrobić zadane tłumaczenie z łaciny lub greki, wystarczy wszakże, że usłyszy kroki Amelii w przyległym do jego pokoju salonie, a już podnosi głowę znad zeszytu, żeby na nią popatrzeć, a może nawet skłonić do zatrzymania i wymiany uśmiechów. Amelia nie chce przeszkadzać Zygmuntkowi w odrabianiu lekcji, ale czasem podchodzi do niego i przez ramię zagląda do rozłożonej książki czy zeszytu. Mówi wtedy – umiesz ładnie pisać – i Zygmuntek jest szczęśliwy, gdyż Amelia, nim odejdzie, położy mu rękę na ramieniu, a nawet przesunie palcami po włosach. Aby przedłużyć te szczęśliwe chwile, Zygmuntek prosi czasem Amelię, aby zechciała posłuchać fragmentu jego wypracowania lub tłumaczenia i wyraziła swoją opinię o tym, co usłyszy i wtedy dziewczę przysiada na poręczy krzesła, nie zdając sobie chyba sprawy, że dotyka biodrem ramienia chłopca, co powoduje szybsze bicie jego serca. W pałacu przy Krakowskim Przedmieściu chłopiec jest właściwie odizolowany od zewnętrznego świata i nie wie, co dzieje się w stolicy, ale nie jest tego ciekawy. W Opinogórze również wystarczy mu stary dwór z galerią obrazów w sali kominkowej, rozległy park, zagajnik na łagodnym wzniesieniu i las na horyzoncie, jeśli tylko Amelia będzie miała czas pójść z nim na spacer do starych dębów, rosnących na jego skraju, albo dalej, do brzeziny, za którą zaczynają się mokradła. Oboje zatrzymują się wówczas, ale Zygmuntek po chwili wysuwa nogę, jakby chciał iść dalej, robi to jednak wyłącznie po to, aby Amelia krzyknęła ostrzegawczo i schwyciła go za rękę, ratując przed pogrążeniem w trzęsawisku, a co najmniej przed zamoczeniem spodni. Zygmuntek nie puszcza już dłoni Amelii, a ona nie próbuje uwolnić się z uścisku jego palców. Wracają więc razem w stronę dworu, trzymając się za ręce, a potem siadają na kamiennej ławie; nie muszą nic mówić, aby wyrazić to, o czym wiedzą wszystkie jaskółki i sikorki, a wróble rozgadują po całej Opinogórze. Generałowi Wincentemu nie muszą ćwierkać do ucha o Amelii i Zygmuncie, gdyż czujne oko ojca dostrzegło niepokojące zmiany w zachowaniu syna i hrabia postanowił wydać za mąż pannę Bronikowską. Niechętna Amelii hrabina Krasińska sądziła, że należy zrobić to jak najszybciej, czuła się bowiem coraz gorzej i pragnęła uporządkować wszystkie ziemskie sprawy, nim, zajmie się ostatecznymi. Wybrany więc został dla Amelii hrabia Roman Załuski, były major 11 pułku ułanów Księstwa Warszawskiego, piastujący obecnie stanowisko referendarza Rady Stanu Królestwa Polskiego. 114 W tym samym czasie stan zdrowia hrabiny Krasińskiej znacznie się pogorszył i na Zygmunta, niemal jednocześnie, spadły dwa ciężkie ciosy: ślub Amelii Bronikowskiej i śmierć matki. Po latach tak o tym będzie pisał do Henryka Reeve’a, przyjaciela ze studiów w Szwajcarii: A kiedy nadszedł dzień jej ślubu z Załuskim, wzniesiono ołtarz w naszej pałacowej kaplicy i arcybiskup połączył ich węzłem małżeńskim. W pobliskim pokoju umierała moja matka... a ja, dziecko jeszcze, ale dziecko o potężnych namiętnościach, pomiędzy mogiłą matki a ołtarzem, przy którym dawano ślub tej, którą kochałem, odchodziłem od zmysłów z rozpaczy. Śmierć matki wywarła na wrażliwym chłopcu ogromne wrażenie. Miał nawet bardzo wyraźnie zobaczyć ją kilka dni po pogrzebie i są dwaj świadkowie, którym opowiedział o tym widzeniu. Siedziałem na sofie zamyślony – mówił Zygmunt – i w pewnym momencie podniosłem wzrok w stronę kominka i tam ujrzałem moją matkę. Stała wyprostowana i utopiła we mnie spojrzenie przez łzy, a ręce, białe jak alabaster, miała załamane. Ach! Najprzód uczułem w sobie dreszcz lodowy, ale później zaczęło mnie ogrzewać jakieś nieopisane uczucie radości, gdy promień oczu matki, padając na mnie, coraz mnie więcej ożywiał. Zniknęło jednak widzenie, a ja się długo z miejsca ruszyć nie mogłem. Hrabina Maria Urszula Krasińska z domu Radziwiłłówna, osierociła syna 12 kwietnia 1822 roku, zostawiając mu w testamencie pokaźny majątek, co później pozwoli poecie swobodnie podróżować po Europie i poddawać się kuracjom w renomowanych uzdrowiskach. Wyznaczyła również na miejsce swego wiecznego spoczynku podziemia kościoła w Opinogórze, gdy jego budowa zostanie ukończona. W ten sposób aprobowała jakby plany małżonka pragnącego uczynić z Opinogóry właśnie, a nie z Krasnego, właściwe gniazdo rodu, ordynację i nową jego siedzibę. Powinienem tu chyba dodać, że generał Wincenty Krasiński, przekształcając Opinogórę w główną siedzibę rodu, upiększając ją i rozbudowując, zatrudniał przy tych pracach wielu swoich byłych podkomendnych, weteranów wojen napoleońskich. Ten rys charakteru hrabiego, świadczący o jego dobrym sercu, nie pasuje do portretu kolaboranta i despoty, gnębiciela własnego syna, toteż pomija się go najczęściej lub traktuje pobieżnie w opisach Opinogóry, staraniem generała nabierającej wyglądu prawdziwie magnackiej posiadłości. Z tego też powodu imieniny Zygmunta musiały być stosownie wystawne, chociaż w małym jedynie gronie. Przy pięknej pogodzie ogromny stół 115 wystawiono na przystrzyżony świeżo trawnik i solenizant zajął miejsce przy jego szczycie, mając naprzeciw Amelię, zaczynającą pełnić honory pani domu, po śmierci hrabiny Marii Urszuli. Generał zasiadł obok syna i nie omieszkał wygłosić okolicznościowego przemówienia. Wzorem retorów rzymskich sięgnął do starożytnych protoplastów rodu, przywołując postać dzielnego rycerza Corvusa, w którego czyny zapatrzony dzisiejszy solenizant w przyszłości dokona wielkich rzeczy Nie dodał wszakże hrabia Wincenty, że ta przyszłość nie rysuje się zbyt wyraźnie i dobrze, w Królestwie bowiem nie dzieje się najlepiej. A przecież tak niedawno cała Warszawa witała nowego króla takim transparentem, rozwieszonym na Placu Zamkowym: Jak Bóg z potopu Ziemię łaską oswobodził, tak dziś świat Aleksander na nowo odrodził! Kto wówczas uwierzyłby w jakieś spiski przeciw wielkodusznemu monarsze obiecującemu wewnętrzne rozszerzenie Królestwa Polskiego przez zwrot ziem zabranych w rozbiorach za Katarzyny II i nazywanego w całej Europie aniołem pokoju i mesjaszem liberalizmu. Pojawiły się więc znakomite perspektywy, ale podkopywał je carewicz Konstanty, nazywany azjatycką małpą, swoim brutalnym, nieprzewidywalnym postępowaniem nie tylko wobec wojska, intrygant Nikołaj Nikołajewicz Nowosilcow, usiłujący podważyć zaufanie cara i króla polskiego jednocześnie do swoich polskich poddanych, a także, ku wielkiej trosce generała Wincentego, sami niewdzięczni poddani, nieliczni wprawdzie, ale spiskujący i noszący się z insurekcyjnymi zamiarami. Po procesie Waleriana Łukasińskiego i towarzyszy, po ponurej egzekucji na Polu Marcowym, wielki książę Konstanty surowiej jeszcze niż dotychczas traktuje żołnierzy i oficerów podczas porannych przeglądów, zdarzają się więc nowe samobójstwa, a wszechobecna plotka krąży uparcie wokół jakoby zawiązujących się nowych spisków. Szpiedzy, agenci i donosiciele mają pełne ręce roboty, policja i żandarmeria dokonuje zapobiegawczych aresztowań, atmosfera w stolicy i na prowincji zagęszcza się i nie sprzyja wysiłkom generała Rożnieckiego i samego księcia Namiestnika, alias generała Arbuza, pragnących wytropić wszystkich burzycieli spokoju, spiskowców i podżegaczy do buntu. Dlatego generał, po wygłoszeniu kilku gładkich zdań o wielkości rodu i złożeniu życzeń synowi, patrzy na niego ze skrywaną troską, nie ma bowiem pewności, czy wichrzyciele w Królestwie dojdą do opamiętania lub zostaną do tego zmuszeni. Niepokoi się również wiadomościami z Petersburga, których dostarcza mu kilku zaufanych ludzi, o kryzysie władzy, jaki podobno daje się zauważyć w samym jej centrum, albowiem car Aleksander pogrąża się w apatii, nie wykazuje zainteresowania sprawami państwa, a nawet przebąkuje o abdykacji. 116 A hrabia Krasiński widział przecież pomyślność Królestwa i własną przyszłość wyłącznie w oparciu o osobę cara Aleksandra i perspektywa jego usunięciu się w cień i oddania władzy młodszemu bratu, czyli carewiczowi Konstantemu, musiała napełniać go przerażeniem. Harce, które wielki książę wyprawiał w Warszawie, miały jednak pewne granice, obawiał się bowiem starszego brata, do czego jednak się posunie, gdy sam zostanie imperatorem i nikogo bać się już nie będzie musiał..? A kim zostanie pod rządami cara Konstantego I sam generał Wincenty Krasiński, dotąd faworyzowany przez Aleksandra, mianowany jego adiutantem, podniesiony do godności senatora-wojewody i marszałka izby poselskiej, wreszcie udekorowany krzyżem Świętego Włodzimierza? Nieobliczalny gwałtownik na tronie Rosji, a zarazem król Polski, może nie tylko zawiesić konstytucję, ale również odebrać dostojnikom Królestwa, a w ich gronie generałowi Krasińskiemu, urzędy i godności nadane przez brata Aleksandra; Konstanty jest przecież zdolny do wszystkiego, a generał wie, że nie należy do jego ulubieńców. Dlatego hrabia Wincenty, niepewny przyszłości, spogląda z troską na syna zajadającego z apetytem piaskową babkę, którą upiekła własnoręcznie Amelia, dla drogiego wuja i kochanego Zygmuntka. Chłopiec demonstracyjnie okazuje ten apetyt, chce bowiem zrobić przyjemność Amelii, chociaż babka niezbyt mu smakuje. Cokolwiek zresztą położyłyby na jego talerzu jej śliczne paluszki, zjadłby to bez zmrużenia powiek i z dobrze udawaną przyjemnością. Zranione głęboko serce Zygmuntka, a może już Zygmusia, czy nawet Zygmunta, przemianą jasnowłosej dziewczyny, towarzyszki jego zabaw, w hrabinę Załuską, nie przestało dla niej bić ani nie zaczęło bić wolniej, pogodzone z jej zamążpójściem. Gdyby hrabia Załuski, po ślubie z panną Bronikowską, zabrał ją z rezydencji Krasińskich przy Krakowskim Przedmieściu i zamieszkał w innym miejscu Warszawy, czas ukoiłby zapewne ból Zygmunta, młoda para pozostała jednak w pałacu. Generał Wincenty urządził w jego wschodnim skrzydle wygodne mieszkanie dla małżonków i serce Zygmunta nie może się zagoić, ponieważ chłopiec codziennie widuje Amelię przeistoczoną w hrabinę Załuską. A cioteczka – w istocie Amelia jest ciotką Zygmunta – na każdym kroku, i jeśli jest to tylko możliwe, okazuje Zygmusiowi sympatię, nie odwraca się więc od towarzysza niedawnych wspólnych psot i zabaw, usiłuje zatem sprawić, aby nie patrzył na nią takim smutnym wzrokiem i wybaczył to, czego jeszcze nie mógł zrozumieć. Wyrazem tej sympatii jest także imieninowa babka piaskowa, którą upiekła ciotka Amelia i Zygmuś sięga po jej następny kawałek. Amelia podsuwa mu ciasto i paluszki hrabiny spotykają się na brzegu ozdobnego talerza z palcami solenizanta i to spotkanie trwa o moment za długo, ale 117 nikt tego nie zauważył. Nawet generał Wincenty, którego myśli krążyły ostatnio stale wokół osoby cara Aleksandra I i wokół dochodzących z Petersburga bardzo niepokojących pogłosek o jego zamiarze abdykacji. LIST XX Taganrog, 19 grudnia 1825 r. Działy się tutaj więcej niż dziwne rzeczy, a dziś o godzinie 10.50 car Aleksander I rozstał się ze światem, na którym przebywał 47 lat i 8 miesięcy. Od dłuższego już czasu imperator, car Wszechrosji, odczuwa znużenie. Posiadając pełnię władzy, marzenie tylu ludzi, poznaje jej złudną moc i rzeczywisty ciężar, przestaje go więc ona interesować. Przy podpisywaniu dekretów i osławionych ukazów nachodzi go momentami pragnienie zmiecenia tych dokumentów jednym ruchem ręki z biurka. Zaczyna myśleć o porzuceniu tronu, o zrzeczeniu się władzy i odwróceniu się od tego świata, w którym żył dotychczas. O odgrodzeniu się od niego w jakiejś małej miejscowości na głuchej prowincji, murem modlitwy i pobożnych medytacji. Wyznacza sobie nawet moment najwłaściwszy na rozstanie z koroną i sądzi, że uczyni to, gdy skończy pięćdziesiąt lat. Musi wszakże przedtem, rzecz jasna, porozumieć się z braćmi, Konstantym w Warszawie, tego już zaczął straszyć abdykacją i młodszym, Mikołajem, którego ma pod bokiem, w Petersburgu albo w Carskim Siole i może obserwować, zastanawiać się, czy udźwignie brzemię władzy i łączącej się z nią nierozerwalnie, odpowiedzialności. Aleksander niepotrzebnie rozważa przymioty i wady najmłodszego brata, ponieważ problem sukcesji jest już w ich rodzinie rozstrzygnięty. Dokonał tego Konstanty, prawowity, według starszeństwa, następca tronu, biorąc ślub z polską hrabianką Joanną Grudzińską, co było jednoznaczne z rezygnacją z korony. Sporządzone zostały w tej sprawie, niezwykłej przecież i bardzo ważnej, stosowne dokumenty, zabezpieczone państwowymi pieczęciami, i złożone w soborze Wniebowstąpienia. Ich treść miała zostać ujawniona dopiero w dniu abdykacji Aleksandra i ogłoszenia Mikołaja nowym władcą imperium. Załatwienie tego problemu przynosi Aleksandrowi ulgę. Zaniedbuje wszakże coraz bardziej bieżące sprawy państwa, rzadko i niechętnie przyjmuje ministrów i ambasadorów, modli się za to długo i często. Przede wszystkim o zdrowie małżonki, której stan bardziej go niepokoi, niż złe wiadomości o spiskach w wojsku, docierające do niego od zaufanego doradcy, Arakczejewa. Otrzymuje nawet listę z nazwiskami podejrzanych o buntownicze zamiary oficerów, nie wpada jednak w gniew i nie zarządza śledztwa i aresztowań. Trzyma w ręce złowrogi papier i ku zdumieniu generała, który go przyniósł, uśmiecha się lekko, przebiegając ponownie 118 wzrokiem nazwiska zapaleńców, pragnących przebudować Rosję. Uśmiecha się jakby z rozrzewnieniem na wspomnienie własnej młodości i tego koła przyjaciół, również zapaleńców, pragnących zmian w cesarstwie. Wreszcie oddaje papier generałowi i mówi: – Jesteś w służbie przy mnie, Wiaczesławie Iwanowiczu, od wielu lat i wiesz dobrze, że kiedyś miałem podobne złudzenia i pragnienia, jak ci oficerowie. Dlatego nie mogę surowo ich osądzać i karać. Przyznasz, Droga moja, że to piękny, a nawet szlachetny gest, jeśli zważyć, że wykonał go człowiek o dwoistej naturze, chwiejny i łatwo rujnujący lewą ręką to, co zbudowała prawa, cofający się o dwa kroki po jednym, wykonanym w dobrym kierunku. Pragnął panować w Królestwie Kongresowym jako monarcha konstytucyjny, aby zeskamotować jak się wyraził w poufnej rozmowie, czyli przemycić z Polski do Rosji obywatelskie swobody i prawa, a potem łamał postanowienia konstytucji, którą sam nadał Królestwu i ściągnął na siebie niechęć Polaków, poczuli się bowiem oszukani. Podobnie oceniali go ci Rosjanie, którzy liczyli na zreformowanie państwa, odmówił bowiem własnym rodakom tego, co dał polskim poddanym. Zawiódł więc jednych i drugich i miał tego deprymującą świadomość, a nie potrafił wydobyć się ze swego dualizmu, zapanować nad dolegliwą chwiejnością i wytyczyć wyraźny kierunek postępowania. Męczyła go zatem tak sprawowana władza i powracało pragnienie pozbycia się jej brzemienia, tym silniejsze, że wobec Boga i świętych, przed których ikonami coraz częściej klękał, władza nie miała znaczenia ani wartości. Odczuwa wszakże ulgę na myśl, że wkrótce ukończy pięćdziesiąt lat i nastąpi wyzwolenie od wszelkich ziemskich spraw, z których najważniejszą jest obecny stan zdrowia jego żony Elżbiety. Carowa przeziębiła się, kaszle i gorączkuje, powtarzają się kołatania serca, toteż lekarze doradzają, jak zwykle wówczas, wyjazd na kurację do wód lub do ciepłej Italii, czy też południowej Francji, Elżbieta jednak odmawia. Pragnie zostać w Rosji, zatem poszukuje się miejsca o stosownych warunkach klimatycznych i wybór pada na Taganrog nad Morzem Azowskim. Później wielu ludzi będzie się zastanawiać nad tą dziwną decyzją, gdyż Taganrog jest zabitym deskami miasteczkiem, leżącym w bagnistej i wietrznej okolicy, pod ostrym słońcem w dodatku. Oddalone jest, co najdziwniejsze, od większych miast, posiadających szpitale i lekarzy różnych specjalności, mogących, w razie potrzeby, służyć radą osobistym medykom, towarzyszącym chorej Elżbiecie. Nikt wszakże nie sprzeciwiał się podjętej decyzji, a car postanawia towarzyszyć carowej w początkowym okresie kuracji i wyrusza do Taganrogu, aby przygotować tam wszystko na przyjazd małżonki. 119 Trudno powiedzieć, czy Aleksander w ówczesnym stanie ducha przywiązywał jeszcze jakieś znaczenie do wygód, nic wszakże nie wskazuje na to, aby zdumiał go wygląd i wyposażenie domu, w którym jego małżonka miała powracać do zdrowia. O tym również będzie się później mówiło, że parę monarszą, przyzwyczajoną do zbytku i wygód, umieszczono w prostym, parterowym budynku, posiadającym prymitywne umeblowanie i niewiele pomieszczeń. Władca ogromnego imperium miał się zadowolić dwoma pokojami, a małżonka imperatora kilkoma izdebkami, z okien których widać było błotniste podwórze i sad. Służba stłoczyła się w suterenie, a dla niewielkiej świty towarzyszącej monarszej parze wynajęto pokoje w pobliskich domach. Posiłki jadano w dość dużej sali, mieszczącej się we frontowej części głównego budynku. Tak przedstawiała się rezydencja w Taganrogu, szeptano więc po kątach, że niektórzy zamożni zesłańcy wynajmowali sobie wygodniejsze i lepiej wyposażone siedziby niż ta, którą przeznaczono dla Aleksandra i Elżbiety. Carowej wszakże podobało się wszystko, gdy wczesną jesienią zjechała do Taganrogu; miasteczko z pięcioma uliczkami na krzyż i ceglany dom z zielonym dachem. Prosiła jedynie o wycięcie kilku konarów z drzew zasłaniających widok na morze z okien izdebki, w której miała zamiar podejmować męża popołudniową herbatą. Oboje byli nierozłączni i prowadzili skromny tryb życia, w którym ustalił się prosty rozkład dnia składający się ze wspólnych posiłków, spacerów, lektury i modlitwy. Później będzie się mówiło, że przeżywali wówczas swój drugi miesiąc miodowy, w przeczuciu jakby, że wkrótce rozstaną się na zawsze, chociaż na razie nic nie wskazuje na to, że car zapadnie na nieznaną, dziwną chorobę. Wszystko więc jest zastanawiające na tym pustkowiu owiewanym ostrymi, stepowymi wiatrami i palonym słońcem, w tym miasteczku, które nie posiadało nic wspólnego z śródziemnomorskimi uzdrowiskami o łagodnym klimacie, a miało je zastąpić. Później całą Rosję obiegnie plotka, że car został otruty, a to chyba sam Taganrog stanowił jad, który najpierw zatruł jego duszę, a potem ciało. Nie odczuwa wszakże obecności złego oddechu pobliskich moczarów, nadciągającego nocami pod ściany domu, w którym śpi, ale chętnie przystaje na propozycję księcia Wołkońskiego złożenia inspekcyjnej wizyty na Krymie. Tam jest, o tej porze roku, bardzo ładna pogoda, odwiedza więc konno wiele pięknych miejscowości, pewnego wieczora robi się jednak bardzo chłodno, zrywa się przenikliwy, zimny wiatr, a car jest tylko w cienkim, sukiennym mundurze, źle śpi w przydrożnym klasztorze i nad ranem ma już temperaturę. 120 Do Taganrogu powraca z wysoką gorączką, która po pewnym czasie spada, aby znów się podnieść. Elżbieta jest przerażona, lekarze zaniepokojeni, ponieważ nie potrafią postawić wyraźnej diagnozy, lecz car dopiero w listopadzie pozwala zawiadomić o swojej chorobie wielkiego księcia Konstantego w Warszawie i Mikołaja w Petersburgu. Na drugi dzień po wysłaniu tej wiadomości traci przytomność, a po tygodniu spada z taboretu i odzyskuje Śmierć cara Aleksandra I świadomość dopiero w łóżku, do którego został natychmiast przeniesiony. W połowie listopada lekarze stwierdzają znaczny postęp choroby, której natury nie rozumieją i nie potrafią pomóc swemu dostojnemu pacjentowi. Elżbieta szuka ratunku w modlitwie i wzywa biskupa Taganrogu; kiedy się zjawia, Aleksander budzi się z odrętwienia, odbywa spowiedź i przyjmuje komunię świętą w obecności małżonki i całej służby. Następuje chwilowa poprawa, lekarze przystawiają carowi pijawki i chłodzą czoło zimnymi okładami, lecz ulga jest tylko chwilowa. Chory zapada znów w odrętwienie i na moment tylko zdaje się odzyskiwać przytomność, gdy żona ujmuje go za rękę i szepcze coś do ucha. W ostatnich godzinach nie odstępuje już od łóżka męża, trzyma w swoich dłoniach jego ręce i bezgłośnie płacze. Przed parterowym domem na taganrodzkim pustkowiu gromadzą się mieszkańcy miasteczka, rozeszła się bowiem wiadomość, że umiera w nim car, ich władca i pan, ale nie wszyscy w to wierzą. Jeszcze niedawno przecież widzieli wysokiego, przystojnego mężczyznę spacerującego z elegancką damą po ulicach ich miasteczka, a car nie chodzi pieszo, tylko jeździ powozem albo na koniu. Zatem to ktoś udający cara, dla nikomu nieznanych powodów, modlą się jednak za konającego, żegnając trzykrotnie, a klękają gdy biskup Aleksy Fiodorow wychodzi do nich i oznajmia, że imperator i car Wszechrusi oddał duszę Bogu. Sekcja zwłok nie ustaliła przyczyny zgonu Aleksandra I. Nie wyjaśniono również dlaczego twarz cara czerniała, pomimo zabiegów osób balsamujących jego ciało. Złożone zostaje do dębowej i metalowej trumny 121 i wystawione na katafalku w miejscowej cerkwi. Zwłoki zmarłego cara muszą czekać, aż w stolicy zapanuje zupełny spokój i aresztowani zostaną wszyscy zbuntowani oficerowie. Kondukt żałobny wyruszy w drogę liczącą ponad dwa tysiące kilometrów dopiero w przedostatnim dniu grudnia. Do stolicy nad Newą przybędzie za dwa miesiące. Dziesięć lat po tych wydarzeniach w Krasnoufimsku, w permskiej guberni pojawi się nikomu nieznany Fiodor Kuźmicz, starszy mężczyzna o dostojnym wyglądzie. Wielu ludzi uwierzy, że to powrócił car Aleksander, aby naprawić każdą krzywdę, kiedykolwiek i komukolwiek wyrządzoną. LIST XXI Petersburg, 26 grudnia 1825 r. Ten list poświęcam szlachetnym Rosjanom, którzy chcieli wyrwać swój kraj z dławiącego uścisku samodzierżawia i podnieśli dziś na Placu Senackim sztandar buntu. Dlatego od rosyjskiej nazwy miesiąca grudnia, diekabr, przyjęło się mówić o nich Dekabryści. Do tego spisku należeli głównie młodzi oficerowie armii rosyjskiej, przebywający po upadku Napoleona we Francji i w jej stolicy. W przeciwieństwie do żołnierzy zamkniętych w koszarach i poddanych surowej dyscyplinie, korzystali z pewnej swobody ruchów. Wynajmowali pokoje z pełnym utrzymaniem u właścicieli domów i obszerniejszych mieszkań, zawiązywały się więc bliższe znajomości, a również romanse i miłostki. Spacerując po mieście, odwiedzając restauracje, ogrodowe winiarnie, a w Paryżu również teatry i domy publiczne, obserwując życie ulicy, zaczynali Rosjanie orientować się, że różni się ono zasadniczo od życia w ich kraju. Jeszcze nie potrafili znaleźć słów, które wyraziłyby zwięźle i właściwie tę różnicę, ci wszakże spośród nich, którzy zaglądali również do muzeów i pracowni malarzy, zachodzili na Montmartr i szukali kontaktów z francuskimi myślicielami, znaleźli już te słowa i wymawiali je z nabożnym niemal zachwytem, zaprawionym zazdrością: liberté, égalité, fraternité! Zapamiętali je również, zapisali w swych sercach i głowach, toteż powrócili do Rosji innymi już ludźmi, zainfekowani bakcylem zarazy francuskiej. Kontrast pomiędzy życiem we Francji, a stosunkami panującymi we własnym kraju budził więc głębokie niezadowolenie oficerów, skrywane z konieczności, jawne bowiem wyrażanie krytycznych sądów o ustroju despotycznie rządzonego państwa nie było możliwe. W tych warunkach wojskowi, jako ludzie czynu, utworzyli trzy tajne ośrodki opozycyjne: w Petersburgu, określające się jako Towarzystwo Północne, w Tulczynie, gdzie zawiązało się Towarzystwo Południowe, i w Kijowie, siedzibie Stowarzyszenia Zjednoczonych Słowian. Wszystkie trzy grupy chciały nowej, zreformowanej Rosji, każda wszakże posiadała własny program tych reform. 122 Towarzystwo Południowe było najbardziej radykalne i zawarło w Ruskiej Prawdzie śmiały projekt konstytucji dla przyszłego państwa, przewidując zniesienie poddaństwa chłopów i pańszczyzny, podziału społeczeństwa na klasy, a co najważniejsze, likwidację caratu i proklamowanie republiki rosyjskiej. Bardziej umiarkowani członkowie Towarzystwa Północnego podzielili się na stronników monarchii konstytucyjnej i zwolenników zwołania przedstawicielstwa narodowego, Wielkiego Soboru, który zdecydowałby o przyszłym ustroju Rosji. Zawiązki tych tajnych organizacji powstawały na początku 1820 roku i przez następne pięć lat spiskowcy przygotowywali się do publicznego wystąpienia, czekając jednocześnie na stosowny moment do rozwinięcia sztandaru buntu. Nadszedł on po śmierci cara Aleksandra I w Taganrogu, gdy okazało się, że jego następcą na tronie Rosji może być Mikołaj, a nie wielki książę Konstanty, któremu z racji starszeństwa powinna należeć się korona. Wprawdzie dokumenty przechowywane w Soborze Wniebowstąpienia, zawierające oświadczenie Konstantego o zrzeczeniu się tronu, zostały ujawnione, niemniej przywódcy Towarzystwa Północnego postanowili nie dopuścić do władzy Mikołaja i przerwać rozpoczęte już składanie przysięgi na wierność najmłodszemu z trzech braci. Mikołaj miał opinię konserwatysty i despoty, czyli stupajki, jak celnie określają to Rosjanie w swoim języku, zatem kogoś nie do przyjęcia przez rewolucyjnych, petersburskich reformatorów. Odmawiając Mikołajowi prawa do objęcia władzy, wyprowadzili na Plac Senacki podległe sobie oddziały stołecznego garnizonu w sile 3 tysięcy żołnierzy, polecając im wznoszenie okrzyków: Konstanty! Konstytucja! Posłuszne rozkazowi pułki wznosiły te okrzyki, jak dalece jednak żołnierze nie byli świadomi w czym właściwie uczestniczą, mogły świadczyć ich późniejsze zeznania w śledztwie: skandując – Konstanty! Konstytucja! – byli przekonani, że Konstytucja to imię małżonki wielkiego księcia Konstantego. Z wojskiem, które nie wie o co ma walczyć, nie wygra się żadnej bitwy, tym bardziej nie podniesie się zwycięsko sztandaru buntu przeciw władzy. Racje ideowe takiego buntu muszą być znane przez wszystkich buntowników, a nie tylko ich przywódców, a w tym wypadku przez żołnierzy, a nie jedynie przez oficerów, ich dowódców. Przyglądałem się temu wojsku, stojąc przed gmachem Admiralicji w dużej grupie ciekawskich i przytupując z zimna nogami, bo mróz tężał i nie widziałem na twarzach sołdatów rewolucyjnego zapału. Miałem przed sobą tylko marznących ludzi, również przytupujących dla rozgrzania stóp i wodzących oczami za swoimi oficerami, kręcącymi się bez widocznego celu pomiędzy oddziałami. Nikt nie wydawał żadnych rozkazów, gdyż, jak się później okazało, wszyscy czekali 123 na księcia Siergieja Trubeckiego, wyznaczonego wcześniej na dyktatora powstania, który jednak na Plac Senacki nie przybył. Przyznam się, że również wyciągałem szyję w złudnej nadziei, że mimo wszystko przybędzie, znalazłem się bowiem niejako w roli postaci z modnych obecnie filmów, w których ta postać właśnie przenosi się do przyszłości lub przeszłości i może manipulować wydarzeniami, jeśli nie jest wymyślonym na użytek takich filmów strażnikiem historii, czyli tą postacią, która pilnuje innych bohaterów filmu, aby nie narobili zbyt wielkiego bigosu i nie zmienili biegu dziejów, tego bowiem widzowie w kinie czy telewidzowie w domu nie mogliby już strawić. Miałem więc pełną świadomość tego wszystkiego co nastąpi, a przecież nie mogłem oprzeć się wizji pojawienia się księcia Trubeckiego, na koniu oczywiście, wydającego gromkim głosem rozkazy i ożywionego nimi zamarzającego wojska, które rusza do ataku na Pałac Zimowy, internuje Mikołaja, a Paweł Pestel proklamuje Rosję republiką. Przecież inaczej potoczyłyby się wtedy nasze dzieje, ponieważ pułkownik Seweryn Krzyżanowski spotykał się w Kijowie podczas dorocznych kontraktów handlowych z przywódcami Dekabrystów dla omówienia spraw polskich w wypadku zwycięstwa rewolucji. Powrócę jeszcze do skutków tych kontaktów polskich i rosyjskich patriotów, do późniejszej fali aresztowań i procesów, ponieważ miały one zasadniczy wpływ na wielką zmianę w życiu Zygmunta Krasińskiego, ale teraz nie mam na to czasu, ponieważ na placu zjawia się na koniu hrabia Mikołaj Miłoradowicz i zaczyna przemawiać do żołnierzy. Posiada wielki mir w wojsku, odznaczył się bowiem wybitnie w czasie walk z Napoleonem i jego armią pamiętnego 1812 roku, toteż wśród żołnierzy zapanowało poruszenie, każdy chciał usłyszeć, co mówi generał Miłoradowicz. On zaś próbował nakłonić żołnierzy do zakończenia demonstracji, zaledwie jednak wypowiedział kilka słów, zachwiał się w siodle i spadł z konia, trafiony kulą z pistoletu przez porucznika Piotra Kachowskiego. Wówczas Mikołaj wprowadza do akcji artylerię, która kartaczami rozpędza buntowników; Plac Senacki natychmiast pustoszeje, a wielu uciekających w popłochu żołnierzy wpada do Newy i tonie w lodowatej wodzie. Tej samej nocy jeszcze rozpoczęły się aresztowania przywódców spisku, a potem rozpoczęło się długie śledztwo, zakończone rozprawą przed rosyjskim Sądem Najwyższym, złożonym z członków Rady Cesarstwa, Senatu i Prawosławnego Świętego Synodu. Wyrokiem tego sądu na karę śmierci zostali skazani i zawiśli na szubienicy: Paweł Pestel, Piotr Kachowski, Kondrat Rylejew, Siergiej Murawiow-Apostoł, Michaił Bestużew-Riumin. Księcia Oboleńskiego ułaskawiono, a pozostałych oskarżonych zesłano na syberyjską katorgę. 124 LIST XXII Warszawa, 7 maja 1826 r. Wiele się wydarzyło w tym czasie, w którym nie pisałem do Ciebie i nie wiem właściwie od czego zacząć, bo wszystko jest ważne. Zygmuntek jest już oficjalnie jakby Zygmuntem, zdał bowiem świetnie egzamin do VI klasy Liceum Warszawskiego, kończąc tym samym domową naukę. Oznaczało to, że nie będzie już przebywał stale w pałacu, bez kontaktu właściwie z zewnętrznym światem, z gwarem warszawskiej ulicy, ale codziennie zacznie ją przemierzać idąc do szkoły i wracając z niej na obiad. W liceum również dowiadywał się będzie o sprawach, które nie były poruszane przy stole, podczas posiłków i wkrótce zorientuje się, że czym innym żyje miasto, a czym innym dom jego ojca. Zauważył przecież spojrzenie papy, jakie rzucił na hrabiego Załuskiego, gdy ten, przy kolacji napomknął o przygotowaniach, jakie są czynione w jego urzędzie do uroczystego obchodu imienin cara Aleksandra, który zmarł gdzieś nad Morzem Azowskim... Hrabia Załuski zamilkł w pół słowa, a generał Wincenty poruszył zaraz sprawę mieszkania dla państwa Chopinów, którzy zamierzają wprowadzić się na drugie piętro wschodniego skrzydła pałacu zaraz po Zielonych Świętach i prosił Amelię, aby sprawdziła czy jest dobrze przygotowane na przyjęcie tych zacnych ludzi, jak się wyraził, sięgając po solniczkę. Pani Załuska obiecała dopilnować wszystkiego i rozmowa zeszła w oczywisty sposób na syna państwa Chopinów, Fryderyka, którego grą na fortepianie zachwycała się cała Warszawa. Zygmunt półuchem tylko słuchał tej rozmowy, zastanawiał się bowiem dlaczego ojciec pragnie ukrywać przed nim sprawy publiczne i trzymać go nadal pod kloszem. Chociażby właśnie w kwestii dziwnych przygotowań do imienin zmarłego cara Aleksandra. Wszyscy wiedzieli, że nie żyje, ale władze Królestwa, najprawdopodobniej na sekretny rozkaz wielkiego księcia Konstantego, udawały, że jest inaczej. Cenzor Szaniawski polecił konfiskować zagraniczne gazety w obawie, że zamieszczone w nich informacje mogą dotyczyć dziwnej choroby cara i jego śmierci w Taganrogu lub prawdziwych przyczyn buntu kilku stołecznych pułków na Placu Senackim w Petersburgu. Tam, wprawdzie krótko, ale zawrzało, a warszawskie gazety, poza niewielką wzmianką, nie wydrukowały na ten temat nawet pół słowa komentarza, zostawiając swoim czytelnikom szerokie pole do domysłów. Dochodziły więc do Królestwa głuche i ponure pogłoski o aresztowaniach w wojsku rosyjskim wielu oficerów, o surowym śledztwie, jakiemu zostali poddani, a wreszcie o wyroku śmierci, wydanym na głównych przywódców spisku i okrutnej jego egzekucji: według jednych relacji publiczne stracenie skazanych buntowników nastąpiło na szubienicach ustawionych na Placu Senackim, według innych za murami Pietropawłowskiej Twierdzy. 125 Opowiadano sobie również półgłosem lub nawet szeptem w traktierniach warszawskich o jednym z rosyjskich spiskowców o niemieckim nazwisku, który zdołał uniknąć aresztowania i salwował się ucieczką do Królestwa. Dotarł już w te wielkie mrozy, w przebraniu swego służącego i na piechotę – kto nie chce wierzyć, nie musi – z Petersburga do Warszawy, a skutkiem jakiejś nieostrożności tylko został zatrzymany na rogatce miejskiej przez rosyjskich wartowników pełniących tam służbę, odstawiony do cyrkułu i zakuty w kajdany. – A najgorsze w tym wszystkim jest to, moi panowie – ciemnowłosy brodacz opowiadający o aresztowaniu Küchelbeckera zniżył głos i pochylił się ku słuchającym go studentom w winiarni na Placu Teatralnym – że ten Kuchla, czy jak mu tam jest naprawdę, spodziewał się otrzymać w Warszawie pomoc, bo ponoć nasi oficerowie znosili się potajemnie z ruskimi oficerami w Kijowie. Z tego może być niezły bigos... I był, a nawet dotknął bezpośrednio mieszkańców rezydencji generała Krasińskiego przy Krakowskim Przedmieściu, gdyż pewnej marcowej nocy, wiceprezydent miasta Lubowidzki, na czele kilku policjantów, wtargnął do pałacu i zaaresztował referendarza Rady Stanu, hrabiego Romana Załuskiego. Dość duży hałas towarzyszył temu niesłychanemu aktowi brutalnego, nocnego najścia, gdyż policjanci bardzo głośno i natarczywie kołatali do bramy pałacu, a po wejściu do wnętrza gmachu również nie zachowywali się właściwie, tupiąc buciorami i wymieniając między sobą krzykliwe polecenia. Zygmunta obudziły już pierwsze hałasy przy głównej bramie wejściowej do pałacu, ale nie podniósł nawet głowy znad poduszki, żeby posłuchać co się dzieje na parterze, zerwał się jednak z łóżka na równe nogi, gdy dobiegł go, stłumiony odległością, ale przecież wyraźny głos Amelii. Wydało mu się, że woła o pomoc, toteż wybiegł ze swego pokoju i popędził korytarzem w koszulinie tylko, aby stanąć w obronie cioteczki, ale na półpiętrze natknął się na ojca. – Wracaj do łóżka – powiedział generał jakimś obcym, nieznanym chłopcu głosem. – Natychmiast! Zygmunt posłusznie zawrócił, zdążył wszakże zobaczyć przez ażurową balustradę schodów czterech konstablów prowadzących do wyjścia hrabiego Romana Załuskiego. Amelii nigdzie nie dostrzegł, więc do rana nie zmrużył już powiek; nie próbował nawet zasnąć, usiłując odgadnąć co się właściwie stało, jakiego niegodnego czynu dopuścił się hrabia Roman, skoro przyszła po niego policja, w dodatku w środku nocy. Głównie rozmyślał jednak o cioteczce Amelii, obawiając się najgorszego; mogła przecież zostać wyprowadzona z pałacu zanim znalazł się na schodach, a wówczas nigdy już nie miałby jej zobaczyć. 126 Targany takimi obawami z trudem doczekał rana i pory na śniadanie, które jadał wspólnie z ojcem. Postanowił zapytać go o cioteczkę, ale zabrakło mu odwagi, gdy generał zjawił się w jadalni i usiadł przy stole. Może również nie spał do rana, gdyż miał podkrążone oczy i bladą, jakby papierową twarz, odprawił kamerdynera podchodzącego z tacą i kazał podać sobie jedynie rogalik z makiem i czarną kawę. Dopiero potem powiedział: – Wiem, czego oczekujesz ode mnie, ale niczego ci nie wytłumaczę, bo sam nie rozumiem tego, co wydarzyło się w nocy. Tylko jedno przychodzi mi do głowy, a to mianowicie, że policji zdarzają się pomyłki, zatem rzecz niedługo się wyjaśni. Nic się nie wyjaśniło. Ani tego samego dnia, ani następnych. W gazetach nie pojawiła się żadna wzmianka o aresztowaniu hrabiego Romana Załuskiego w pałacu generała Krasińskiego przy Krakowskim Przedmieściu, ukazały się natomiast zapowiedzi o przygotowaniach do pożegnania cara Aleksandra I, który z żalem opuścił niedawno swoich wiernych poddanych w Rosji i w Królestwie Polskim. Dziwny pogrzeb z pustą trumną, wyznaczony na dzień 7 kwietnia 1826 roku, miał manifestować przywiązanie Warszawy do tronu cesarskiego, toteż wzięły w nim udział władze miejskie, cechy rzemieślnicze, senat uniwersytetu w gronostajowych kołnierzach i notable Królestwa, a wśród nich, u boku wielkiego księcia Konstantego, hrabia Wincenty Krasiński na koniu, w generalskim, paradnym mundurze, przepasany błękitną szarfą Orderu Orła Białego. Dostojny orszak poruszał się w nabożnym skupieniu i tylko studenci, zamykający pochód, zachowywali się niewłaściwie, utrzymując nieporządek w szeregach, a nawet rozmawiając, jakby znajdowali się na wycieczce w Lasku Bielańskim. Kilka dni później minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego wystąpił publicznie z krytyczną oceną postępowania studentów, co przyjęte zostało szuraniem nogami, sykaniem, a nawet pomrukami oburzenia. Zygmunt był przypadkowym świadkiem tej połajanki i nie miał wątpliwości po jakiej stronie powinien stanąć, gdyby miał dokonać wyboru. Nocne aresztowanie hrabiego Załuskiego miałoby również swój zasadniczy udział w takiej decyzji, wydarzenie to bowiem związało się nieoczekiwanie i ściśle z tematem wielu jego lektur. Czytał właśnie Byrona i myślał o Grekach, walczących o niepodległość swej ojczyzny, powracał do biografii Joanny Orleańskiej i walki Francuzów, usiłujących wypędzić Anglików ze swego kraju, do legendy o Wilhelmie Tellu, narodowym bohaterze Szwajcarów, i do raportu Juliusza Cezara z wojny w Galii i opisanej tam postaci szlachetnego Vercyngetoryksa, który oddał życie za najświętszą sprawę wolności, co uczciwie przyznawał sam bezwzględny rzymski najeźdźca. 127 Teraz z tą wielką i świętą sprawą związał się ktoś, kogo znał i kto mieszkał z nim pod jednym dachem, piętro wyżej nad salą, w której wisiały rodzinne portrety przodków Zygmunta, walczących w obronie ojczyzny, jak podkomorzy ciechanowski Jan Krasiński, uczestnik zmagań ze Szwedami, jak Kazimierz Krasiński, szambelan króla Stanisława Leszczyńskiego i Oboźny Wielki Koronny, stojący po stronie prawego monarchy przeciw Sasowi, jak wreszcie konfederaci barscy, Adam Stanisław Krasiński i Michał Hieronim Krasiński, starosta opinogórski i marszałek generalny konfederatów w Koronie, należący do tych, którzy podnieśli broń przeciw rosyjskim interwentom, dążącym do podporządkowania Polski moskiewskiej carycy. Wymieniając świetne nazwiska tych bohaterów nabierał Zygmunt przekonania, że hrabia Roman Załuski staje również w szeregu patriotów pragnących zrzucenia rosyjskiego jarzma. Skoro został aresztowany, należał zapewne do jakiegoś z tajnych związków, których istnienia domyślała się nie tylko warszawska ulica, ale również studenci, a nawet uczniowie liceum, do którego uczęszczał. Zatem o człowieku, przez którego wydany został na codzienne męki, gdyż odsunął go od ukochanej, powinien teraz myśleć z wielkim szacunkiem, a o Amelii z ubóstwieniem, jako o żonie bohatera. Składał więc swoje młode serce na ołtarzu wyższej sprawy niż miłość do kobiety, co wcale nie znaczyło, że przestał kochać i cierpieć jednocześnie. Po aresztowaniu męża, hrabina Załuska przybrała demonstracyjną żałobę i jawiła się w niej Zygmuntowi jak bogini smutku. W salonie obitym purpurą, pełnym kryształów i złoconych brązów, marmurów i porfiru, ciemnych obrazów Murilla i pejzaży Cinellego, wśród kwiatów w wysokich wazonach, uroda Amelii jaśniała niezwykłym blaskiem; czarne wstążki miała wplecione we włosy, skręcone w lśniące pukle i loki, a mroczna krepa spowijała jej postać wyniosłą i smukłą, o twarzy dumnej, alabastrowo bladej i jasnych, błyszczących oczach. Wychowany na klasycznych wzorach, przyrównywał Zygmunt swoją ukochaną do Andromachy, rozpaczającej na murach Troi po śmierci Hektora. Gotów był więc stanąć u boku Amelii i wesprzeć ją swym ramieniem, gdyby hrabinę spotkał ten sam los, który dotknął bohaterkę Iliady Homera. Tymczasem nic jeszcze nie było wiadome, co grozi hrabiemu Załuskiemu i innym aresztowanym, zapełniającym więzienie u karmelitów, tak niedawno przecież opuszczone przez Waleriana Łukasińskiego i jego wolnomularzy wtrąconych do lochów fortecy w Zamościu. Przyczyna tych aresztowań nie musiała wszakże być błaha, skoro wiceprezydent Lubowidzki w asyście konstabli ośmielił się naruszyć nocny spokój jednego z najwyższych dostojników Królestwa. Niewątpliwie na polecenie wielkie128 go księcia Konstantego lub, co najmniej, namiestnika Zajączka, sam bowiem nigdy by się nie odważył zastukać w środku nocy lub nad ranem do bramy pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Krążyły więc po Warszawie różne i najczęściej sprzeczne z sobą pogłoski. Jedni twierdzili, że aresztowani poddawani są surowemu śledztwu, inne, że rygor u karmelitów nie jest zbyt ścisły, można bowiem posyłać uwięzionym żywnościowe paczki, a nawet ich odwiedzać. Z tej sposobności skorzystało zaledwie kilka kobiet, a wśród nich mocno zawoalowana dama, która przychodziła do pułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, osadzonego w pojedynczej celi i bardzo źle znoszącego pobyt w ponurym, poklasztornym więzieniu. W jakim stanie znajduje się hrabia Roman Załuski, Amelia nie mogła się dowiedzieć. Zygmunt nie wiedział, a pytać się ojca nie odważył, czy prosiła o jego protekcję, toteż chodził stroskany po pałacu, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Nie ośmielił się również podejść do Amelii, chociaż widywał ją przecież, najczęściej stojącą przy oknie, wychodzącym na kościół Świętego Krzyża, modlącą się czy zadumaną. Przystawał wtedy, niezdolny cofnąć się lub podejść bliżej, więc obejmował jedynie rozmiłowanym spojrzeniem wysmukłą postać spowitej w czerń Amelii, gotowy upaść do jej stóp, gdyby odwróciła się i zezwoliła mu na to cieniem gestu jedynie. Potem odchodził na palcach, gryząc usta, które nie umiały powtórzyć żadnego ze słów, układanego tylekroć w bezsennych nocach wyznania miłości, co owładnęła nim nie bacząc na to, co ich przecież dzieliło i nadal, w jeszcze większym stopniu, dzieli. Sądzę, Droga moja, że mamy już pierwszy szkic do portretu romantycznego kochanka. Musi on przecież ulokować swoje uczucie w kobiecie z różnych powodów dla niego niedostępnej, co sprawi, że zacznie znosić udręki i katusze, wbijać w serce ciernie rozpaczy, jakby było ono, nie przymierzając, poduszką na szpilki. Ta miłość nie może zatem być spokojna, lecz przechodzić musi przez gwałtowne burze, przez wzloty i upadki, które tworzy nadzieja lub jej utrata, zderzyć się wreszcie powinna z przeszkodami, które piętrzyć się będą przed kochankiem, skazując go na stałe i daremne próby ich przełamania. Cioteczka Amelia pasowała wybornie do wymagań stawianych obiektowi romantycznych westchnień, dlatego właśnie, że była blisko spokrewniona z Zygmuntem. Drugą przeszkodą stającą przed Zygmuntem była znaczna różnica wieku pomiędzy nim a panną Bronikowską, a trzecią wreszcie jej małżeństwo z hrabią Romanem Załuskim. Gorycz tych zaślubin powinna osłodzić Zygmuntowi świadomość, że panna Bronikowska z o s t a ł a wydana za mąż, zatem hrabia Załuski mógł nie być małżonkiem z jej własnego wyboru. 129 Na czym, zapewne zapytasz, opieram to przypuszczenie, zatem wyjaśniam, że na fakcie separacji małżonków Załuskich, do którego doszło jakiś czas po wyjściu hrabiego z więzienia. Poza tym sądzę, że generał Krasiński dążył usilnie do tego, aby Amelia jak najszybciej zmieniła stan cywilny i została mężatką, ponieważ przed jego czujnym, ojcowskim wzrokiem nie zdołał się ukryć stan miłosnego zaczadzenia, w jaki pogrążał się Zygmunt. Hrabia nie mógł dopuścić do tego, aby jego syn, jedynak i przyszły ordynat opinogórski, a w dalekosiężnych i sekretnych planach, dyplomata w służbie imperium, związał się w jakikolwiek sposób z panną Bronikowską. Budował przecież, od najwcześniejszych lat życia, można nawet powiedzieć, że od urodzenia, przyszłość Zygmunta, zabiegając o obecność na jego chrzcie cesarza Francuzów i obdarzając malca imieniem Napoleon, które jak znak rozpoznawczy miało zapewnić synowi zdobywcy Somosierry wielką karierę we francuskiej Europie. A kiedy karta losu odwróciła się i Bonaparte upadł, oparł swoje kalkulacje na nowym protektorze, zyskując dzięki jego łaskawej wielkoduszności wysokie dostojeństwa dla siebie i dostrzegając możliwości podobnych sukcesów dla Zygmunta. Z tego powodu wybór małżonki dla niego, chociaż jeszcze odległy w czasie, musiał być dobrze przemyślany. Pod względem materialnym również, pieniądze bowiem są pożądanym i najlepszym fundamentem każdej niemal kariery. Dlatego panna Amelia musiała zostać szybko mężatką, aby znaleźć się w ten sposób poza zasięgiem wszelkich zabiegów Zygmunta, gdyby je, w przyszłości, w jakikolwiek sposób podjął, wyobrażając sobie w miłosnym zaślepieniu, że różnica wieku pomiędzy nim a panną Bronikowską czy istniejące pokrewieństwo pomiędzy nimi nie może położyć tamy jej i jego szczęściu. Taki zakochany, romantyczny młodzieniec zakładał bowiem z góry, że przez sam wybór już uszczęśliwia pannę, z którą chce się połączyć w takim związku, jaki będzie odpowiadał jego wyobrażeniom o życiu we dwoje. A jak się później, Droga moja, przekonamy, nie będzie to na pewno związek małżeński, ponieważ według przekonań romantyków, małżeństwo jest grobem miłości, gdyż całkowicie ją zabija monotonią i szarzyzną codzienności. Kobiety – romantyczki, jeśli takie były – rzucały się więc z nudów w ramiona innych mężczyzn, oni zaś w ramiona innych kobiet, stając się bohaterkami i bohaterami skandali towarzyskich, plotek i oburzenia obrońców instytucji małżeństwa lub świętoszek, najczęściej w zaawansowanym już wieku, zatem pozbawionych możliwości unurzania się w upajającym grzechu cudzołóstwa. Dobrym wyjściem więc dla znudzonych sobą małżonków, którzy nie chcieli stać się żerem dla ostrych języków i sensacji, było podjęcie decyzji o separacji, a wtedy każde z nich mogło pójść swoją 130 drogą i postępować względnie swobodnie, w ramach wszakże rozsądku i granic tolerancji swego środowiska. Dlatego Delfina Potocka, pozostając w separacji z mężem, mogła... Przepraszam, Cię, Droga moja, ale zbytnio się rozpędziłem i wybiegłem za daleko w przyszłość, a chciałem jedynie zajrzeć do Genewy, tam bowiem Zygmunt Krasiński, krótko po upadku powstania listopadowego, spotkał hrabiego Romana Załuskiego, wówczas będącego już w separacji z Amelią. Ciekawe było to spotkanie z tego powodu chociażby, że Zygmunt odnosił się do Załuskiego z wielką atencją, ze względu na jego udział w powstaniu, do którego sam nie przystąpił, ulegając woli ojca, który mu tego zabronił. Załuski natomiast, uwolniony z więzienia, służył rządowi narodowemu w zagranicznych misjach dyplomatycznych, Nie patrzył zatem na hrabiego Romana jak na rywala, który kiedyś zagrodził mu drogę do serca Amelii, lecz na prawego syna Polski, gotowego każdej chwili wszystko dla niej poświęcić. Uważał więc, że Załuski postępuje bardzo szlachetnie odwiedzając go w Genewie, chociaż nic go nie zmuszało do tego kroku. Przeciwnie nawet, mogło odwodzić; ostatecznie Zygmunt był synem człowieka, który w pamiętnych dniach obrad Sądu Sejmowego jako jedyny z członków składu orzekającego żądał surowej kary dla wszystkich oskarżonych, w tym również dla samego hrabiego Romana Załuskiego. LIST XXIII Warszawa 13 maja 1827 – 19 maja 1828 r. Wszystko już jest jasne. Z przecieków wynika, że w więzieniu u karmelitów siedzą bardzo niebezpieczni spiskowcy, związani z rosyjskimi buntownikami, a dziś car Mikołaj I wydał dekret o ustanowieniu Sądu Sejmowego w sprawie o zbrodnię stanu. Prezesem sądu został senator – wojewoda, Piotr Bieliński, a jego zastępcą generał Wincenty Krasiński. Nad Placem Saskim w stolicy Królestwa Polskiego pojawił się cień szubienic, podobnie jak niedawno nad Placem Senackim w Petersburgu, a według innych źródeł, za murami Twierdzy Pietropawłowskiej i osobiście sądzę, że tam właśnie został powieszony Paweł Pestel i jego towarzysze. Mam wrażenie, że przypominasz sobie, Droga moja, co opowiadałem po powrocie z Leningradu jeszcze, gdyż było to w drugiej połowie osiemdziesiątych lat ubiegłego wieku; otóż podczas zwiedzania Pietropawłowskiej Krieposti, zaszedłem do gmachu dawnego więzienia i chciałem kupić bilet wstępu, lecz starsza pani, która je sprzedawała, oświadczyła, że nic nie płacę, ponieważ w tym więzieniu osadzony był wasz Kościuszko (w ZSRR zawsze byliśmy rozpoznawani) i powinienem odwiedzić jego celę. Podziękowałem jej mile zaskoczony, a ona dodała: 131 – Niech pan zajdzie też tam, gdzie powieszono naszych dekabrystów. Za murami, nad Newą. Kto może lepiej wiedzieć, gdzie odbyła się egzekucja rosyjskich spiskowców niż babcia sprzedająca bilety wstępu do więzienia, w którym ich zamknięto i przesłuchiwano i z którego wyprowadzeni zostali na miejsce stracenia. W carskiej Rosji rzadko występowało wykonanie kary śmierci przez powieszenie, toteż kat i jego pomocnicy nie byli dobrze przygotowani do swego zadania i zabrali się niezręcznie do tej ponurej pracy; pętla założona już na szyję Pestela ześliznęła się z niej i pułkownik upadł, tłukąc się przy tym dotkliwie. Kiedy go podniesiono i kat szykował mu drugi sznur, Pestel powiedział drwiąco: W Rosji nawet porządnie wieszać nie potrafią. To również usłyszałem od babci-bileterki w Pietropawłowskiej Krieposti, a na miejscu kaźni zobaczyłem świeże kwiaty, uważam więc, że właśnie za jej murami, nad brzegiem Newy rozegrał się ostatni akt tragedii rosyjskich spiskowców, a w Warszawie, u karmelitów, rozpoczynał się właśnie akt drugi dramatu polskich patriotów. W pierwszym akcie nastąpiło ich aresztowanie wskutek zeznań, złożonych w śledztwie przez przywódców tajnych sprzysiężeń rosyjskich, o ich kontaktach z polskimi spiskowcami. W ten sposób wielki książę Konstanty dowiedział się o istnieniu Narodowego Towarzystwa Patriotycznego i zarządził pilne rozbicie tej organizacji i osadzenie jej członków w więzieniu u karmelitów. Wydawało się, że po niedawnej likwidacji wolnomularstwa narodowego, głośnym procesie i skazaniu Waleriana Łukasińskiego i jego towarzyszy na ciężkie roboty w twierdzy Zamościa, nikt nie będzie się kwapił do konspirowania. W rzeczywistości major Walerian, oficjalnie zamykając lożę wolnomularską, założył tajne Towarzystwo Patriotyczne, którym, po jego aresztowaniu, kierował pułkownik Seweryn Krzyżanowski. To piękna, zarazem wszakże tragiczna postać; żołnierz Legii Nadwiślańskiej w armii Księstwa Warszawskiego, uczestnik walk w Hiszpanii – odznaczony przez księcia Józefa Poniatowskiego krzyżem Virtuti Militari – kampanii rosyjskiej Napoleona, pod którego sztandarami walczył pod Lipskiem i we Francji, do abdykacji cesarza w 1814 roku. W armii Królestwa Polskiego służył w pułku strzelców konnych gwardii do swego aresztowania w lutym 1826 roku, gdy wyszły na jaw jego kontakty w Kijowie z przywódcami Towarzystwa Południowego, pułkownikiem Murawjowem – Apostołem, pułkownikiem Pawłem Pestelem i Bestużewem – Riuminem. Drugim uczestnikiem rozmów z oficerami rosyjskimi, podczas kontraktów w Kijowie, był książę Antoni Jabłonowski, z wielce dla kraju zasłużonego rodu. Spośród jego przodków godzi się wymienić chociażby 132 Antoniego Barnabę, wojewodę poznańskiego, związanego z konfederacją barską, członka Stronnictwa Patriotycznego w czasie Sejmu Czteroletniego, Augusta Dobrogosta, znanego jako książę-kozak, a przede wszystkim Stanisława Jana, kasztelana krakowskiego, wojewodę ruskiego, hetmana polnego i hetmana wielkiego koronnego, uczestnika walk z Moskwą, Szwedami, Tatarami i Turkami. Niestety, książę Antoni nie sprostał sławie tych wielkich przodków. Aresztowany w swoich dobrach na Wołyniu wskutek zeznań kilku dekabrystów, złożył przed carem Mikołajem I obszerne zeznania, sądząc naiwnie, że wyrażone jednocześnie ubolewanie uchroni go przed karą, a przynajmniej zmniejszy jej dolegliwość i czas trwania. Myśląc o sobie, wydał jednocześnie w ręce carskich oprawców wielu ludzi, których przynależności do Towarzystwa Patriotycznego nigdy psy gończe Konstantego nie zdołałyby wywęszyć. Nie potrafię zupełnie, Droga moja, zrozumieć, jak ci dwaj ludzie, przywódcy sprzysiężenia, depozytariusze jego tajemnic, pozwolili się aresztować, chociaż mogli uniknąć uwięzienia. Zostali ostrzeżeni, a zachowali się bardzo dziwnie. Obaj czekali: książę Jabłonowski w swym wołyńskim pałacu na feldjegra i Kozaków, a pułkownik Krzyżanowski na żandarmów Rożnieckiego w swojej kwaterze. Wcześniej jednak zjawili się w niej oficerowie spiskowi z pułku strzelców konnych i innych oddziałów garnizonu warszawskiego, aby skłonić swego dowódcę do porzucenia biernej postawy i podjęcia jakiejś decyzji, wołali więc, jeden przez drugiego: – Wsiadaj na koń, pułkowniku, dobywaj pałasza i zaczynaj rewolucję! – Cały garnizon pójdzie za tobą! – Wydaj rozkaz i ruszymy, albo uciekaj! – Powóz czeka! Przebieraj się! – Bierz paszport i pieniądze! Jeden z oficerów kładzie na stół grubą, szarą kopertę, ale Krzyżanowski nie rusza się z taboretu, toteż przyglądam się tej zdumiewającej scenie z rosnącą irytacją i gdybym mógł, potrząsnąłbym pułkownikiem, aby oprzytomniał i zdał sobie sprawę z tego, co go czeka. Również jego towarzyszy, jeśli załamie się w śledztwie i zacznie wymieniać ich nazwiska. Może właśnie kapitana Bortkiewicza z gwardii pieszej, który w akcie rozpaczy pada przed pułkownikiem na kolana i błaga: – Ratuj się, Sewerynie, albo prowadź nas na Belweder! Internuj Konstantego! – Jutro Warszawa będzie wolna! – Wolna! – podchwytują oficerowie, ale zaraz milkną, gdyż Krzyżanowski wstaje z taboretu i pyta: 133 – A reszta kraju? Co będzie dalej? Nie jesteśmy jeszcze gotowi. Azard jest zbyt wielki. – Tedy uciekaj! – wołają znowu oficerowie, lecz Krzyżanowski potrząsa przecząco głową – Muszę to wziąć na siebie. I wziął. Następnego dnia znalazł się u karmelitów, dzieląc los wcześniej już aresztowanych spiskowców i wspólnie z nimi poddany został brutalnemu śledztwu, prowadzonemu przez komisję powołaną przez wielkiego księcia Konstantego do badania jeńców stanu. Składała się w większości z Rosjan i kilku Polaków, a przewodniczył jej formalnie prezes senatu Stanisław Zamojski, praktycznie wszakże Nowosilcow, a z Belwederu sterował nią cesarzewicz. Miała ta komisja ułatwione zadanie, posiadała bowiem spisane zeznania księcia Jabłonowskiego i korzystała często z jego dodatkowych, osobistych wyjaśnień, co znacznie pogarszało i tak trudne położenie więźniów. Jeden z nich, niejaki Sabiński, którego imienia nie zdołałem ustalić, rzucił się w obecności członków komisji na księcia i zaczął go dusić, a oderwany siłą przez strażników i osadzony w karcerze, powiesił się w nocy na skręconej w sznur koszuli. Krzyżanowski trzymał się dzielnie i nie wydał nikogo ze sprzysiężonych, a nawet podważał wartość zeznań Jabłonowskiego, więc wielki książę Konstanty zastosował wobec niego szczególnie perfidny, podły i niegodny szlachcica środek zniewolenia. Polecił mianowicie generałowi Kurucie odwiedzić pułkownika w celi i powiadomić go, że jeśli nie wycofa się ze swego stanowiska i nie potwierdzi zeznań księcia Jabłonowskiego, cesarzewicz opublikuje w gazetach warszawskich pisane do niego, a przechwycone zręcznie, listy od kobiety, która jest jego kochanką, będąc jednocześnie żoną generała Tomasza Łubieńskiego. Co w takiej sytuacji może zrobić człowiek honoru, a pułkownik Krzyżanowski był nim niewątpliwie? Zapewne odpowiesz, że musi bronić honoru kobiety i Krzyżanowski to uczynił, nie bacząc na to, że potwierdzenie zeznań Jabłonowskiego może zaprowadzić go na szubienicę lub przed lufy plutonu egzekucyjnego. Przyznał zatem, że jeździł do Kijowa i tam znosił się z oficerami rosyjskimi w celu wspólnego działania przeciw tyranii w Rosji i odzyskania przez Polskę własnego państwa w granicach przedrozbiorowych. Krzyżanowski mógł swobodnie wymieniać nazwiska oficerów rosyjskich, z którymi pertraktował w Kijowie, ponieważ żaden z nich już nie żył, z polskich natomiast negocjatorów wymienił tylko księcia Jabłonowskiego, dobrowolnego denuncjatora i samego siebie, biorąc za wszystko odpowiedzialność, zgodnie z tym, co oznajmił przed aresztowaniem. Nie wyjaśniał jednak śledczym rozbieżności, jakie istniały pomiędzy przy134 wódcami Towarzystwa Północnego i Południowego, nie widząc do tego powodu. Głównym celem wszystkich spiskowców rosyjskich było obalenie samodzierżawia, a potem, według radykałów z Towarzystwa Południowego proklamowanie w Rosji republiki, lub monarchii konstytucyjnej, według bardziej umiarkowanych działaczy Towarzystwa Północnego z Petersburga. Podobnie dzieliła jednych od drugich sprawa polska. Spiskowcy w Petersburgu, w trosce o całość imperium, wypowiadali się przeciw oderwaniu niepodległej Polski od Rosji, natomiast pułkownik Pestel i jego towarzysze dążyli do ścisłego współdziałania z polskimi spiskowcami, wspólnego podniesienia broni przeciw carowi, a po zwycięstwie przyjaznego sąsiedztwa z niepodległą Polską, w innych wszakże granicach niż te sprzed roku 1772. Rozmowy nie były zatem łatwe i różnie zostały ocenione. Później, w Paryżu, miałem możność poznać o nich opinię Maurycego Mochnackiego, który również więziony był u karmelitów i jako świadek najważniejszych wydarzeń tych czasów pragnął je opisać. Według Mochnackiego zatem winę za fiasko tych rozmów ponosi strona polska, a to dlatego, że Moskale, jak ich często nazywał, mieli wszelkie upoważnienia do pertraktacji, natomiast Krzyżanowski nie posiadał żadnych pełnomocnictw do zawierania układów. Pan Seweryn, zazwyczaj stanowczy, a czasem nadto nawet porywczy, w Kijowie nabrał obyczajów kunktatora, stając się kimś bardzo przezornym lub wręcz podejrzliwym. Nie chciał lub nie umiał przez nabyte doświadczenia, dać wiarę Bestużewowi, gdy ten oświadczał się imieniem swego sprzysiężenia, za dawną niepodległością Polski i mówił: Czas już aby się Polacy i Rosjanie nienawidzić przestali, uczynimy więc wszystko dla zatarcia tej nienawiści. Prosili też Moskale, aby Polacy, w razie potrzeby, internowali w Warszawie wielkiego księcia Konstantego, mógłby on bowiem, na czele korpusu litewskiego, ruszyć na pomoc swemu carskiemu bratu i odmienić losy powstania przeciw samodzierżawiu. Na to Krzyżanowski odpowiedział, że Polacy nigdy dotąd nie podnieśli ręki na panującego, co nie było prawdą, gdyż szlachcic Michał Piekarski targnął się na życie króla Zygmunta III (cierpiał okrutnie, poddany torturom, stąd przysłowie: Jęczeć jak Piekarski na mękach.), ale o tym Moskale nie wiedzieli, i tak pan Seweryn pozostawił sprawę nierozstrzygniętą, jak wiele następnych kwestii, o które pytali Moskale, a między innymi, czy wojsko polskie wystąpi zbrojnie, gdy w Rosji podniesie się sztandar buntu. Maurycy Mochnacki uważa więc, że Polacy zaprzepaścili historyczną okazję wspólnego wystąpienia przeciw caratowi, wydaje się wszakże, iż nie mogli tego uczynić bez gwarancji odzyskania suwerennego państwa 135 w granicach przed pierwszym rozbiorem w 1772 roku. Moskale nie byli w tej kwestii jednomyślni i Pestel na próżno argumentował, że zatrzymanie tych ziem, które caryca Katarzyna II zabrała Polsce, uczyni z rosyjskich rewolucjonistów wspólników haniebnego rozboju, narażając ich na pogardę i potomnych i całego świata. Niektórzy Moskale w kwestii zwrotu Polsce Podola i Wołynia, a zwłaszcza Ukrainy, nie okazali zrozumienia i dlatego, nie tylko w moim przekonaniu, jak się w Paryżu zorientowałem, sprawa polskiej niepodległości i rosyjskich swobód nie oparła się o grunt wspólnego wystąpienia. Żałować tego należy, bo wówczas dojść mogło do takiego zbliżenia pomiędzy słowiańskimi przecież narodami, dzięki któremu wszystkie nieszczęścia, jakie stały się w przyszłości naszym udziałem, nie miałyby miejsca i za wschodnią granicą mielibyśmy życzliwego i dobrego sąsiada. Pomyśl tylko, Droga moja, jak wyglądałaby wtedy nasza historia; bez tych upiorów moskiewskich i bolszewickich nikczemności i zbrodni, które do dziś jeszcze nam się ukazują... Trwające cały rok śledztwo nie poruszało, oczywiście, sprawy odpowiedzialności Seweryna Krzyżanowskiego za fiasko rozmów w Kijowie, dążyło tylko do obciążenia pułkownika i pozostałych członków Towarzystwa Patriotycznego takimi zbrodniczymi zamiarami, których udowodnienie mogło zaprowadzić wszystkich podejrzanych na szafot albo na Sybir. Pragnął tego usilnie Nowosilcow i czynił starania, aby spiskowcy stanęli przed trybunałem wojskowym, ale jego wysiłki w tym kierunku spełzły na niczym i car Mikołaj I wydał dekret o powołaniu Sądu Sejmowego z wojewodą Piotrem Bielińskim jako prezesem, któremu się ta godność należała ze względu na starszeństwo w senacie. Zastępcą natomiast hrabiego został generał Wincenty Krasiński. Sesje sądowe odbywać się miały – nomen omen – w pałacu Krasińskich, dawnym gnieździe rodu, od dłuższego już czasu mającym innego właściciela i zamienionym na siedzibę Sądu Najwyższego Królestwa Polskiego i kilku pomniejszych urzędów miejskich. Prokurator zarzucił w akcie oskarżenia pułkownikowi Krzyżanowskiemu i przywódcom Narodowego Towarzystwa Patriotycznego przynależność do tajnego sprzysiężenia, którego celem było odzyskanie niepodległości Polski w takich granicach, w jakich pozostawała przed drugim rozbiorem. Jawił się więc za tym oskarżeniem cień szubienic, Warszawa oczekiwała z napięciem na to, co zrobią sędziowie, a Zygmunt pytał z niepokojem co zrobi jego ojciec. Miał przecież, wspólnie z wszystkimi członkami składu orzekającego, wydać wyrok na patriotów, a między nimi na hrabiego Romana Załuskiego, męża Amelii, znajdującego się między głównymi oskarżonymi. Zygmunt był pewny, że nie podejdzie ona do generała i nie 136 poprosi go o ratunek, on sam również nie zdoła tego uczynić, gdyż ojciec onieśmielał go widocznym zasępieniem na twarzy, z jakim wracał z posiedzeń sądu. Podczas posiłków milczał, albo wypowiadał jakieś zdawkowe uwagi, zupełnie oderwane od tego, w czym sam uczestniczył i czym żyło miasto. Wielki Książę Konstanty, pewny wyroku, pragnął procesu pokazowego, toteż sesje odbywały się przy drzwiach otwartych i tłumy warszawiaków cisnęły się do pałacu Krasińskich. Każdy pragnął zobaczyć więźniów, oni wszakże siedzieli za umyślnie postawionym przepierzeniem, zza którego były widoczne jedynie wierzchołki ich głów. Rozstawieni wszędzie konstable z trudem utrzymywali porządek wewnątrz gmachu, natomiast na dziedzińcu pałacu dochodziło do tumultów, gdy zajeżdżały tam karetki więzienne z oskarżonymi, do których policjanci bronili kijami dostępu i sami brali kije, wiele osób aresztowano więc na miejscu za czynną napaść na funkcjonariuszy państwowych. Na ulicach dochodziło również do incydentów, gdyż ludzie na wszelkie sposoby wyrażali swą niechęć do Konstantego i Nowosilcowa, których rysowane odręcznie karykatury przyklejano na murach domów, na słupach latarni gazowych, bramach kamienic i płotach. Pojawiały się również w wielu miejscach publicznych kartki papieru z wierszykami ośmieszającymi carewicza, jego służalców i szpicli. Naklejali je tam galopeni, młodzi szybkobiegacze, używani zwykle jako kurierzy-doręczyciele pilnych przesyłek, specjalnych listów, prezentów i kwiatów z bilecikami od stołecznych epuzerów do wybranek ich serc. Teraz biły one wszystkie dla patriotów siedzących na ławie oskarżenia, a za galopenami uganiali się po ulicach konstable, wywijając długimi kijami i okutymi żelazem laskami. Bili nimi wszystkich złapanych posłańców i pakowali ich do karetek więziennych krążących cały czas po mieście. Zygmunt otrzymał od generała zakaz wychodzenia z pałacu, zaciskał więc bezradnie usta, przyglądając się tym brutalnym scenom z okien pałacu. Całym sercem był przecież po stronie tych ściganych przez policję chłopców i ludzi, pojawiających się w małych grupkach na ulicy i manifestujących swoje poparcie dla spiskowców, zasiadających na ławie oskarżonych. Zajmował tym samym inne stanowisko niż ojciec, który uważał, że wszelkiego rodzaju tajne spiski i sprzysiężenia podważają byt konstytucyjny Królestwa, a nawet jego istnienie i powinny same się rozwiązać, nim zostaną zlikwidowane. Z tych więc powodów wyrok na głównych oskarżonych w procesie o zbrodnię stanu przed Sądem Sejmowym, w którym zasiadał, musi być odstraszający i pouczający, a więc surowy. Tymczasem prezes, Piotr Bieliński tak pokierował pracami sądu, że oskarżeni mogli 137 odwołać swoje zeznania w śledztwie, oświadczając, że zostały na nich wymuszone. W ten sposób rok wytężonej pracy Nowosilcowa i komisji śledczej został zmarnowany, ponieważ Sąd Sejmowy, odbierając nowe zeznania od oskarżonych, uznał, że są winni jedynie zatajenia istnienia spisku w Rosji, z którym się znosili. Za to przewinienie sąd wymierzył pułkownikowi Krzyżanowskiego 3 i pół roku więzienia, a pozostałym oskarżonym po 2 lata, dając dowód w obliczu całego narodu, że kiedy jedni Polacy zamierzają wszystkie części swej rozerwanej Ojczyzny ponownie złączyć w całość, drudzy Polacy nie mogą tego zamiaru żadnym sposobem, nazwać zbrodnią stanu. Warszawa odetchnęła, lecz Zygmunt zamknął się w swoim pokoju. Ze wstydu nie śmiał spojrzeć w oczy nie tylko Amelii, ale nikomu w pałacu, gdy dowiedział się, że tylko jego ojciec wotował przeciwko temu wyrokowi. Generał Krasiński wygłosił w sali sądowej długie przemówienie, w którym usiłował uzasadnić swój sprzeciw, co nie uchroniło go przed niesławą, jaką się okrył w całym Królestwie. W wielu miastach krążyły ulotne wiersze potępiające generała, a na murze jego pałacu ktoś namalował Krasińskiego duszonego przez dwóch mężczyzn w polskich strojach i womitującego srebrnymi rublami. LIST XXIV Opinogóra 14 września 1828 r. Odnoszę wrażenie, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, po haniebnym votum separatum ojca od wyroku Sądu Sejmowego w procesie członków Towarzystwa Patriotycznego, Zygmunt uciekał z pałacu przy Krakowskim Przedmieściu, uciekał z Warszawy, jakby się bał ludzkich spojrzeń i okrzyku: Patrzcie, to syn tego judasza Krasińskiego! Później wszakże mówiono i pisano i ten pogląd utrzymuje się do dziś, że Zygmunt żył w wieży z kości słoniowej, w dziwnej izolacji od życia toczącego się za murami pałacu. Na dowód tego twierdzenia przytacza się kilka słów z listu pisanego z Warszawy do jednego z kolegów na początku sierpnia: Co do nowin miasta naszego, nic nie ma... co do rzeczy politycznych, cicho, cicho... Dla mnie, Droga moja, cytowane słowa są kamuflażem, zasłoną rzuconą na to, co mówiła o generale Krasińskim warszawska ulica i studenci warszawskiego uniwersytetu, którzy niedawno urządzili panichidę na cześć powieszonych w Petersburgu dekabrystów. A Zygmunt jest już studentem pierwszego roku Wydziału Prawa i Administracji, musiałby więc zatkać sobie uszy watą, żeby nie słyszeć, co mówią jego koledzy o toczącym się przed Sądem Sejmowym procesie. To zupełne niepodobieństwo, aby odgrodzić się mógł od świata, toteż uciekał do Opinogóry, bo gdzie miał się chronić ze swoim wstydem, jeśli nie do tego cichego, mazowieckiego ustronia, o tej 138 porze roku zaczynającego już stroić wszystkimi barwami jesieni okoliczne lasy i brzozowe zagajniki rosnące w pobliżu rozlewisk i mokradeł, pełnych wodnego ptactwa. Na zeszłoroczne święta Bożego Narodzenia Zygmunt dostał od ojca fuzję, odkrył w sobie myśliwską żyłkę i potrafił całymi dniami uganiać się za zwierzyną. Wracał po takich wyprawach głodny i zmęczony, spał za to doskonale, bez żadnych snów, rano wstawał zatem wypoczęty i rześki, co w Warszawie zdarzało się dość rzadko, nawiedzała go bowiem w nocy Amelia, płynąca ku niemu w przezroczystych tiulach, na zmianę z ojcem, który występował w rosyjskim mundurze generalskim i przy orderach, czasem na koniu, w towarzystwie wielkiego księcia Konstantego. Męczył go ten powtarzający się sen o ojcu, toteż liczył na to, że w Opinogórze będzie miał spokojne noce, gdy rano wyruszy na polowanie, a wróci dopiero wieczorem. Brał tedy fuzję, gwizdał na psa i szedł ku zagajnikom brzozowym, aby strzelać do dzikich kaczek i bekasów, w rezultacie jednak, zamiast biegać, siadał na murawie, opierał plecy o pień najbliższej brzozy i przez kilka chwil wypatrywał rzeczywiście ptaków, potem wszakże, spoglądając na mglisty opar unoszący się nad trzęsawiskiem, zaczynał powracać do minionych miesięcy, które przyniosły tyle zmian, tyle trosk, tyle niepewności i tyle pytań. A wszystkie do ojca, tylko żadnego z nich nie śmiał mu zadać. Bał się go urazić, cóż bowiem usłyszałby w odpowiedzi na najważniejsze pytanie o przyczynę tak głośnego i potępianego votum separatum?: Czy przestałeś mi już ufać, synu? Nie przestał przecież i nadal wierzył, że ojciec działa zgodnie z jakimś swoim wielkim, tajnym i dalekosiężnym planem, którego celu nie może odkryć nawet przed swoim synem. Może ta właśnie wiara w celowość działań generała pozwoliła Zygmuntowi zachować zaufanie do ojca, do czystości jego intencji, do wielkości zamiarów, pozostających jeszcze w ukryciu. Zygmuntowi, jak sądzę, mogło się wydawać, że przeniknął te zamiary. Pamiętał przecież o przysiędze Hamilkara, jaką złożył ojcu, był także po lekturze Konrada Wallenroda i wyrażał się z zachwytem o tym utworze Adama Mickiewicza, chociaż wiedział, że wileński poeta jest obiektem szyderstw stałych gości obiadów czwartkowych, wydawanych przez ojca dla luminarzy pióra i zwolenników klasycyzmu w sztuce. Przyjaciele generała, a wśród nich Ludwik Osiński, Franciszek Dmochowski czy Kajetan Koźmian, pastwili się z lubością nad autorem Wallenroda, Zygmunt wszakże porównywał w głębi serca tytułowego bohatera dramatu do własnego ojca i podnosił go na jeszcze wyższy piedestał. Z jego wysokości generał znosi mężnie wszystkie potwarze jakich jest celem, a jego syn, świadomy poświęcenia ojca i jego tajemnych zamiarów, wkracza odważnie w grono studentów pierwszego roku Wydziału Prawa i Administracji. Był gotów 139 ponieść konsekwencje związane z nazwiskiem, które nosił, nie spotkał się wszakże z demonstracyjnie chłodnym czy wrogim nawet przyjęciem. Pierwszy wyciągnął do niego przyjazną dłoń Leon Łubieński, a po nim Konstanty Gaszyński, tworząc wkrótce wokół Zygmunta kółko literackie wyraźnie sympatyzujące ze świeżym powiewem nowej poezji płynącym z uniwersytetu wileńskiego. Kiedy Ludwik Osiński wypowie swoje osławione i szydercze – Ciemno wszędzie, głupio wszędzie... nic nie było, nic nie będzie! – młoda poezja wileńska zyska już rzeszę czytelników i entuzjastów i nic nie zatrzyma jej zwycięskiego pochodu przez Królestwo, jak długie i szerokie. Irytuje to Kajetana Koźmiana i otaczające go grono klasyków, niepokoi cenzora Szaniawskiego, a pana senatora Nowosilcowa przyprawia o niemiłe mrowienie na karku, które zawsze odczuwa, gdy czyta pięknie kaligrafowane raporty Henryka Mackrotta, w których ten drań z wyraźną satysfakcją donosi mu o złej sytuacji na uniwersytecie, studenci bowiem stale naradzają się nad czymś i grupują w różne kółka. Jeśli zaczną się one łączyć, może dojść do nowych ekscesów, zbiegowisk czy manifestacji, jak na symbolicznym pogrzebie cara Aleksandra I, w obecności samego wielkiego księcia Konstantego, który z tego powodu omal nie dostał apopleksji. Wsparty plecami o pień brzozy, zapatrzony w mglisty opar unoszący się nad trzęsawiskiem, Zygmunt nie wie, że w raporcie Mackrotta wymieniony jest z imienia i nazwiska, obok nazwiska kolegi Gaszyńskiego, a także Łubieńskiego i Ludwika Wołowskiego, jako bardzo aktywny uczestnik tych studenckich narad. Odbywały się po wykładach w audytoriach i przenosiły, po ich zamknięciu, na dziedziniec uniwersytetu, gdzie studenci siadali na leżących tam długich pniach drzewnych i dalej o czymś rozprawiali. Fakt, że znalazł się w policyjnym raporcie, zapewne napełniłby go dumą, chociaż daleki był od myśli o jakiejkolwiek tajnej działalności, wystarczyła mu bowiem w zupełności opozycja literacka, w dodatku dość nieśmiała, nigdy bowiem nie manifestowana w obecności ojca i jego przyjaciół, zatwardziałych klasyków i wrogów wileńskiego śmierdziucha, jak nazwał Koźmian samego Adama Mickiewicza. Brązowy wyżeł, Klejnot, leżący opodal na murawie, spoglądał tęsknie na jarząbki fruwające nad mokradłem i na swego pana, oczekując, że wreszcie wstanie na równe nogi i rozpoczną się łowy, lecz Zygmunt oddał się właśnie słodkim wspomnieniom tych dni, gdy Amelia mieszkała z nim pod jednym dachem i mógł ją widywać, rozmawiać z nią, a w czasie wspólnych zabaw dotykać jej rąk i wdychać zapach jasnych włosów, rozsypujących się na ramionach dziewczyny. A potem, gdy została hrabi140 ną Załuską i żoną więźnia stanu, adorować ją pełnym uwielbienia wzrokiem. Ten czas już nie wróci, ponieważ cioteczka opuściła gościnny pałac wuja, nie mogła bowiem znieść humorów starszej pani Krasińskiej, matki generała Wincentego, która ściągnęła na stałe z Dunajowiec do Warszawy. Pojawienie się jej orszaku na Krakowskim Przedmieściu wzbudziło podziw gapiów, równy niemal temu, jaki wywołał sławny wjazd do Warszawy królowej Bony sprzed trzystu lat. Koła dziesięciu furgonów i powozów toczyły się po bruku w asyście zbrojnych Kozaków na dorodnych wierzchowcach. Sama kareta natomiast, w której jechała Antonina Krasińska, zaprzężona była w trzy pary koni o lśniącej sierści, a ogonach i grzywach zaplecionych w warkocze i złociste wstążki. Duże prawdopodobieństwo ma przypuszczenie, że Zygmunt chronił się również w Opinogórze przed babulą, chociaż on jeden w całym pałacu nie bał się sędziwej despotki. Wolał więc skorzystać z ostatnich, pogodnych dni odchodzącego lata i spędzić je na polowaniu w lasach i gajach opinogórskich, słuchać śpiewu ptaków i grzmotów, wydawanych przez własną myśliwską fuzję, niż utyskiwania starszej pani i stukania jej laski o pałacowe posadzki, które przemierzała niezmordowanie od rana do wieczora. Nie wiem jedynie, jak rozumieć myśliwską pasję Zygmunta, jak połączyć satysfakcję łowcy z zastrzelenia ptaka z wielką wrażliwością jaką wszyscy w nim dostrzegali już od dzieciństwa i którą okazywał także jako młodzieniec. Może więc chciał tylko uchodzić przed otoczeniem za, dziś powiedzielibyśmy, twardziela i to co pisał czy mówił o przepiórce, umierającej u jego stóp i rozkładającej i składającej w agonii zbroczone krwią skrzydła, miało mu służyć za rodzaj ochronnego parawanu? To samo mogło się odnosić do relacji o połamanej w myśliwskim zapale strzelbie i nazywaniu fuzji morderczą bronią, z której mierzy do... malutkiej kuropatwy. Widziałaś, Droga moja, na pewno, chociażby w telewizji, sarnę i mogłaś stwierdzić, że ma śliczne oczy. Nie wiesz jednak, jak wyglądają te oczy, jak napełniają się przerażeniem, gdy sarna umiera po strzale myśliwego... Jeśli Zygmunt rzeczywiście ranił kiedyś śmiertelnie takie łagodne i piękne zwierzę jak sarna i spojrzał w jej zachodzące mgłą śmierci oczy, to, tak myślę, nigdy nie podniósł już fuzji do strzału. Wiele jest zatem jaskrawych barw w tych jego opowieściach o pogoni za zwierzyną i strącaniu okrutnego jastrzębia z pułapu nieba, wiele przesady, ale tak mówią o swoich przewagach w lesie wszyscy chyba myśliwi, zatem w tym znaczeniu również Zygmunt był myśliwym bez zmrużenia oka strzelającym do dzikich kaczek i małych jarząbków, fruwających nad opinogórskimi moczarami. 141 LIST XXV Warszawa 1 stycznia 1829 r. Zima w pałacu rządzonym przez Antoninę Krasińską stała się dla Zygmunta ciężką do zniesienia. Jeszcze niedawno, przed aresztowaniem hrabiego Załuskiego, wesoły głos i śmiech Amelii rozlegały się po korytarzach i salonach pałacu przy Krakowskim Przedmieściu, teraz słychać po całych dniach gderanie babuli, jej wieczne utyskiwanie na niezdarność służby, pokrzykiwanie na każdą osobę nasuwającą się jej na oczy, wreszcie głośne wydawanie poleceń i stuk laski starszej pani. Każdy z domowników, który go usłyszał czmychał co prędzej i krył się w jakimś zakamarku, byle tylko nie znaleźć się przed jej gniewnym obliczem, nikt bowiem, poza wnukiem, nie widział pani Antoniny uśmiechniętej lub chociażby pogodnej. Zygmuntowi przypadła więc trudna rola uśmierzania złych humorów babuli, wprawiania jej w lepszy nastrój i towarzyszenie wieczorami w salonie na parterze, przy płonącym kominku, co nazywał schodzeniem do piekła. Za te nudne godziny brał jednak swego rodzaju odwet na babuli, ziejącej pogardą i nienawiścią do wszystkiego, co miało związek z pokonanym Napoleonem, a jednocześnie zakamieniałą rusofilką, sięgał bowiem czasami po Historię Wielkiej Armii w 1812 roku, napisaną przez Ph. de Ségura, zaledwie jednak przeczytał kilka zdań z tej książki, a starsza pani już zakrywała sobie uszy dłońmi i miotała klątwy na wszystkich pismaków ośmielających się wspominać o Bonapartem, potworze z piekła rodem, którego nazwisko powinno być wypalone gorącym żelazem z tych miejsc, gdzie jeszcze jest widoczne. Gniewne okrzyki pani Antoniny słychać było na całym parterze i generał Wincenty miał pretensje do syna, że drażni swoją babcię, sam jednak nie towarzyszył jej wieczorami i nie zabawiał rozmową albo wspólnym układaniem pasjansów, gdyż w samotności najchętniej przeżywał klęskę poniesioną na sali sądowej i w opinii rodaków. Nie sypiał dobrze i zdarzało mu się w nocy krążyć po salonie i bibliotece, a Zygmunt, słysząc jego kroki, z trudnością powstrzymywał się przed zerwaniem z łóżka, podbiegnięciem do ojca, rzuceniem mu się do nóg z gorącym zapewnieniem, że zawsze będzie stał przy nim, zawsze wierzył jego słowom i nigdy go nie zawiedzie. – Nigdy, nigdy, nigdy... Powtarzał wielokrotnie, jakby chciał zagłuszyć echo kroków ojca, które niosło się do niego przez puste korytarze i nie spał już do świtu. Pojawiał się szary, nieśmiały jakby i z trudnością przesączał się przez zasłony na oknach, zwiastując kolejny, zimowy dzień bez słońca, pochmurny i ponury. W pałacu też było ponuro i dni wlokły się nienośnie długo, jeden podobny do drugiego, a ich monotonia przerywana była jedynie brzękiem sreber 142 w jadalni, gdy służba nakrywała do stołu, przy którym babula rozpoczynała swoje utyskiwanie na wszystko właściwie, od słabo podgrzanych talerzy do zbyt głośno skrzypiących drzwi w jej apartamencie i świszczącego za oknami wiatru, który bardzo ją irytuje, gdyż w nocy przeszkadza w spaniu. – W Dunajowcach nigdy tak nie wiało – stwierdzała z wielką stanowczością, a generał podnosił oczy znad talerza i nieśmiało prostował: – Ależ, pani matko, na Podolu jeszcze gorzej duje. – Chyba nie wiesz, co mówisz – oburzała się pani Antonina. – W dunajowickim dworze było ciepło jak w uchu, a wiatr to hulał tylko po jarach i wąwozach. Nie wiem, po co się zgodziłam do tej twojej Warszawy sprowadzić. Doprawdy nie wiem. – Żebyśmy mogli być wszyscy razem. Generał mówił zawsze to samo, gdy babula zaczynała użalać się nad swoim losem, labidzić skrzypiącym głosem i narzekać na bezsenne noce, ale kładł uszy po sobie, gdy zanosiło się na to, że taka lub podobna wymiana zdań może przemienić się w awanturę, do której pani Antonina była zawsze skora. Zygmunt opuszczał wtedy wzrok, aby nie patrzeć na ojca, gdy ten zmniejszał się jakby pod surowym wzrokiem matki, kurczył za stołem i rejterował z zajmowanego przed chwilą stanowiska, chociaż racja po stokroć była po jego stronie. Zygmunt współczuł wówczas ojcu, ale jednocześnie uczył się sztuki ustępowania w konwersacji, nazywania czarnego białym i białego czarnym, gdy wymagała tego sytuacja lub siwy włos, czy wysoka godność rozmówcy. Obiecywał sobie również solennie, widząc jak babula traktuje swego syna, że nigdy nie wyrządzi ojcu przykrości, nie zada mu bólu i nie zrani serca. – Nigdy, nigdy, nigdy... Znów, jak zaklęcie, powtarzał to słowo, przyrzekając sobie jednocześnie, że ze wszystkich sił starał się będzie przysporzyć ojcu radości i zadowolenia z tego, co syn jego robi, czemu się poświęca lub pragnie osiągnąć. Dlatego z dumą, składając generałowi życzenia noworoczne, wręczył mu rękopis swej, ukończonej właśnie, historycznej powieści Władysław Herman i dwór jego. Powieść składała się z trzech tomów, rękopis był więc okazały i generał, ważąc go w dłoniach, omal nie powiedział tego, co właściwie chciałby synowi wyjawić. Bo przecież nie widział w nim pisarza, nie cieszył się z jego coraz wyraźniejszego zainteresowania literaturą, nie zachwycał się Byronem, którego wiersze Zygmunt pochłaniał i zmartwił, prawdę mówiąc, gdy zorientował się, że również sam próbuje pisać. Wszakże nie mrugnął nawet powieką, gdy Zygmunt z wypiekami na twarzy kładł przed nim stos kartek, zapisanych gęsto i starannie ponumerowanych, w duchu postanowił jednak, przy najbliższej okazji, porozmawiać z nim o książkach, 143 które z takim zapałem czyta, a które trują mu rozum i serce. Głośno natomiast wyraził synowi podziękowanie za niezwykły prezent i zapewnił go, że zaraz zabierze się do lektury Władysława Hermana, zawsze bowiem interesowała go osoba tego dzielnego księcia. – I trudne czasy, w których przyszło mu żyć – dodał jeszcze, a Zygmunt nie usłyszał w głosie ojca niczego, co mogłoby go zaniepokoić; ostatecznie był studentem prawa i pisanie książek nie znajdowało się na liście jego obowiązków. Gdyby ojciec mu to wypomniał, musiałby wyznać, że tylko pisanie pozwoliło mu jakoś znieść jesienne szarugi, a teraz pozwala znosić zimowe zamiecie za oknami i chłód w pałacu, chociaż ogień pali się w kominkach. O wczesnym zmierzchu natomiast z korytarzy i salonów zionie ponurą pustką i ciemnością, pomimo płonących w kandelabrach wielu grubych świec. Zygmunt zamykał się wtedy w swoim pokoju, odgradzał od tej pustki, od jednostajności mijanych dni i przenosił do innych miejsc i do innego czasu, a świat słowa, który się przed nim otwierał, oszołomił go, urzekł i zachwycił. Dawał mu możliwości tworzenia własnego, powoływania z nicości takich postaci, jakie podsuwała mu wyobraźnia, kształtowania ich postaw i losów. Pierwszą taką postacią był tajemniczy i groźny Opin, bohater opowieści Pan Trzech Pagórków, którą Zygmunt napisał pod wpływem Pieśni Osjana, ogromnie popularnych w tym czasie. Bardzo zgrabnie wykorzystał pagórkowate ukształtowanie Opinogóry, wywodząc również jej nazwę od imienia okrutnego Opina, chłepczącego piwo z ludzkiej czaszki, zastępującej mu kielich. Zapewne pamiętasz, Droga moja, że swego czasu, rozmawiając o pierwszych utworach Zygmunta Krasińskiego, zastanawialiśmy się, czy pisząc Pana Trzech Pagórków bawił się w układanie gotyckiej opowieści grozy, czy też nadawał jej większe znaczenie. Dlatego wracam teraz myślą do tej naszej rozmowy, ponieważ uznaję, że miałaś wtedy rację twierdząc, że Zygmunt chciał przeciwstawić Rzymianinowi Corvinowi słowiańskiego wodza Opina i jego uczynić literackim chociażby protoplastą rodu. Z małą jedynie wątpliwością; czy nie przypisujemy chłopcu, jakim był w rzeczywistości Zygmunt, gdy pisał Pana Trzech Pagórków, zbyt wielu przymiotów, chociaż nie ulega wątpliwości, że był chłopcem niezwykłym, ponad swój wiek rozwiniętym, oczytanym i posiadającym dużą wiedzę historyczną. Sądzę zatem, że powinowactwo Pana Trzech Pagórków z Pieśniami Osjana jest powierzchowne jedynie. James Macpherson, udając Osjana, chwalił starodawnych przywódców klanów szkockich za zwycięstwa, jakie odnosili nad wrogami, ale jednocześnie przypominał, że ich potomkowie, 144 tracąc cnoty ojców, utracili również niepodległość i nie potrafią jej odzyskać. Porównanie z dziejami Polski samo się tu narzuca, Zygmunt wszakże tego podobieństwa w sposób wyraźny nie wykorzystał, poprzestając na dość mglistej symbolice ruin. Władysław Herman, bohater kolejnej, młodzieńczej powieści Zygmunta Krasińskiego, przypomina dość wyraźnie okrutnego Opina. Rządzi równie krwawo, toteż warto się zastanowić dlaczego okrucieństwo fascynowało tak wyraźnie wrażliwego młodzieńca i czy był to jedynie wpływ ówczesnych upodobań, gromadzących w gotyckich opowieściach tyle okropności, ile tylko udźwignąć mógł papier, na którym były pisane, czy też działała tutaj inna przyczyna, którą odsłania późniejsze wyznanie poety, iż dążył do wywołania silnych wzruszeń przez nagromadzenie okropności właśnie, które, tworząc w romantycznym zapamiętaniu, mylił i utożsamiał ze wzniosłością, Przepisanego starannie Pana Trzech Pagórków wręczył Zygmunt ojcu w czasie świąt Wielkanocnych, zbiegających się w 1828 roku z imieninami generała, inne utwory z tego okresu również były dedykowane kochanemu papie, znajdował się więc hrabia Wincenty w dość osobliwej sytuacji; nie popierając literackich zapałów syna, nie potrafił chyba oprzeć się uczuciu dumy, gdy czytał chociażby takie, sławiące go strofy: Oparty mieczem na grobie ojczyzny, Całun jej w sztandar zmieniłeś zwycięski; Świadczą oschłe z krwi niedawnej blizny, Wytrwane wojny, poniesione klęski. .............................. Omdlałym głosem jeszcze wiodłeś szyki, Z sercem odważnym rzucałeś się w boje, Ni cię szczęk broni, ni cię spiżu ryki Wstrzymać zdołały. – Lecz daremne znoje! Niechaj więc świetny wawrzyn pamięci, Uwity w świetne, urocze sploty, Wdzięczna ci kiedyś przyszłość poświęci Za twoje męstwo, za Polaka cnoty! – Vous avez perdu la confiance parmi la nation on vous hait – vous avez mal fait... (Stracił pan zaufanie narodu, znienawidzono pana – źle pan postąpił ) – powiedział wielki książę Konstanty po tym jak Wincenty Krasiński, sam jeden, żądał kary śmierci dla pułkownika Seweryna Krzyżanowskiego i współoskarżonych członków Towarzystwa Patriotycznego, dla Zygmunta wszakże ojciec pozostał bohaterem, jakby miłość do niego zakleiła synowi 145 oczy i uszy. Wielbił więc ojca wierszem, a generał odkładał zaplanowaną już, zasadniczą rozmowę z Zygmuntem o jego przyszłości, nie chcąc go zranić lub spowodować, że oddali się od niego, tego zaś obawiał się najbardziej i pragnął uniknąć niemal za każdą cenę. Przyjmował więc utwory Zygmunta z podziękowaniem ujętym w miłe zapewne słowa, natomiast nie licząca się z niczym ani z nikim pani Antonina, otwarcie oburzała się na pisaninę wnuka i potępiała ją jako zajęcie niegodne osoby należącej do wysokiego rodu pieczętującego się herbem Ślepowron i noszącej nazwisko wielkich naddziadów. Nie mogąc wszakże, szyderstwem nawet, powstrzymać wnuka w jego romantycznym, jak mówiła, opętaniu, gdy ukazała się drukiem jako odbitka z Rozmaitości Warszawskich powieść Zygmunta Grób rodziny Reichstalów, wykupiła cały nakład i zniszczyła go. Był to wielki i bolesny cios zadany Zygmuntowi przez bliską osobę, jego skutek wszakże okazał się odwrotny od zamierzonego. Młody pisarz przekonał się, jakie emocje wywołać może opublikowane drukiem dzieło literackie i chociaż za wcześnie może domniemywać, że zapragnął już wtedy, wzorem ojca, szablą walczącego o Polskę, walczyć o nią słowem, uwierzył wszakże w jego ogromną i niezwykłą moc. LIST XXVI Opinogóra, 12 lipca 1829 r. Czas najwyższy, Droga moja, odetchnąć po tym wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich miesięcy, a tutaj, w zielonej ciszy tego ustronia, w cieniu starych drzew, może się to udać. Odpoczynek najbardziej potrzebny jest Zygmuntowi, bo chyba nie powrócił jeszcze zupełnie do siebie po tym, do czego doszło na schodach w gmachu uniwersytetu. Otóż na początku marca, tego roku naturalnie, zmarł w Warszawie senator-wojewoda Piotr Bieliński, niedawny prezes Sądu Sejmowego, który ocalił głowy aresztowanych przywódców i działaczy Towarzystwa Patriotycznego, zyskując tym wielki szacunek i powszechne uznanie. Dlatego przed kamienicą przy ul. Długiej, w której mieszkał, zgromadziły się w dniu eksportacji zwłok senatora do kościoła Świętego Krzyża tłumy warszawiaków i młodzież akademicka. Chmury wisiały nisko nad dachami domów, a po niedawnych deszczach ulice Starego Miasta zalegało błoto, po którym, nie bacząc na swe obuwie, stąpali dostojnie senatorowie, a wśród nich generał Wincenty Krasiński. Z miejsca, w którym stałem, obserwując manifestacyjny pochód, widziałem dobrze jak studenci, idący wspólnie, w jednej kolumnie, wszyscy w czarnych chustach, zawiązanych na szyjach, zaczęli jakby ogarniać generała Krasińskiego i ścisnąwszy go między sobą zepchnęli do rynsztoka, gdzie obryzgany błotem usunął się z pochodu. 146 Drugi incydent miał miejsce przed kościołem Świętego Krzyża, do którego senatorowie, na swych ramionach wnieśli trumnę z ciałem Piotra Bielińskiego, policja zaś wzbroniła akademikom wejścia do świątyni, doszło więc do przepychanki, wrzasku i tumultu, w rezultacie którego młodzież, odtrąciwszy na schodach policjantów i agentów Rożnieckiego, otworzyła sobie drogę do kościelnej bramy, a tym samym do wnętrza świątyni. Nie był to budujący widok, a rektor uniwersytetu, aby nie dopuścić do jakichś nieprzystojnych zajść podczas mającego się nazajutrz odbyć pogrzebu senatora-wojewody, nakazał studentom przybycie na wykłady, czego, oczywiście, nikt nie posłuchał. Nikt z wyjątkiem akademika Zygmunta Krasińskiego, któremu ojciec kategorycznie zabronił udziału w pogrzebie, polecając jednocześnie wysłuchania wszystkich wyznaczonych na ten dzień wykładów. Wyobrażasz sobie na pewno, Droga moja, ile kosztowało Zygmunta synowskie posłuszeństwo, a jednak ugiął się przed wolą ojca. Tym razem nie mam nic na usprawiedliwienie generała, Zygmuntowi natomiast współczuję, bo łamiąc solidarność studencką, znalazł się poza społecznością akademicką i został przez tę społeczność poniżony, a to silnie odcisnęło się w jego pamięci i miało wpływ na kształtującą się osobowość poety. Spróbuj zatem spojrzeć na aulę uniwersytecką zapełniającą się studentami następnego dnia po pogrzebie Piotra Bielińskiego, na zwykły ruch pomiędzy rzędami pulpitów, posłuchaj gwaru rozmów, które milkną nagle, gdy w drzwiach sali ukazuje się Zygmunt. – Krasiński, precz! – woła ktoś w tej ciszy. – Wynoś się stąd! I zaraz podnoszą się kolejne okrzyki, sypią obelgi i groźby, rozlega się tupanie i słychać gwizdy, a Zygmunt blednie, ale nie cofa się z progu auli, próbuje przecisnąć się na swoje zwykłe miejsce, koledzy zagradzają mu jednak drogę i dopiero cichną i rozbiegają się na widok Ludwika Osińskiego wkraczającego do auli. Profesor udaje, że niczego nie zauważył, nie próbuje wpłynąć mitygująco na rozgrzane głowy, odbębnia wykład i opuszcza aulę, rejteruje z niej właściwie, pozostawiając Zygmunta na pastwę kolegów, którzy natychmiast znów go otaczają i wśród gróźb i wyzwisk zmuszają do opuszczenia auli. Krasiński próbuje coś powiedzieć, wyjaśnić, ale nikt nie chce go słuchać. Spychają kolegę ku schodom i na ich stopniach właśnie, Leon Łubieński policzkuje dwukrotnie Zygmunta, wołając: – To dla ciebie! A to dla twojego ojca, sługusa Moskali! Minie niewiele czasu, a ci dwaj młodzi ludzie znów staną naprzeciw siebie: Leon Łubieński i Zygmunt Krasiński. Syn sługusa Moskali właśnie odmówił carowi Mikołajowi I służby w rosyjskiej dyplomacji, a Leon Łubieński ma na sobie mundur moskiewskiego urzędnika. Usiłuje wytłu147 maczyć to jakoś dawnemu koledze uniwersyteckiemu, ale Zygmunt nie ma ochoty słuchać tych wyjaśnień. Nie ma w ogóle ochoty do rozmowy z Łubieńskim, jest dla niego lodowato uprzejmy i rozstaje się ze swoim dawnym prześladowcą, nie udzieliwszy mu przebaczenia. To wszakże dopiero się wydarzy, a teraz, na tych uniwersyteckich schodach, obaj, pobladły Krasiński i hrabicz Łubieński, wiedzą, że ten policzek musi zakończyć się pojedynkiem, gdyż tak nakazuje kodeks honorowy. Nie może dojść do wymiany ciosów, chociaż dwaj przyjaciele Zygmunta, Konstanty Danielewicz i Konstanty Gaszyński, gotowi są stanąć w jego obronie, ale synowie arystokratów, zamiast okładać się pięściami, odwracają się od siebie i odchodzą ku rozczarowaniu kolegów robiących im niechętnie przejście. Jeżeli mieli nadzieję zostać chociaż widzami pojedynku, zawiedli się również, ponieważ do skrzyżowania szabel nie doszło. Władze uczelni, poinformowane o zajściu zareagowały bardzo szybko i zawiadomiły generała Krasińskiego i hrabiego Tomasza Łubieńskiego, że ich synowie, postanowieniem senatu uniwersyteckiego, zostali relegowani z uczelni za wykroczenie przeciwko ustawie zakazującej pojedynków. Nie wiem jak zareagował na pismo rektora uniwersytetu hrabia Łubieński, natomiast generał Krasiński poczuł się głęboko urażony decyzją senatu, odrzucił jego sugestię o możliwości powrotu syna na uczelnię w późniejszej i sposobniejszej porze i zażądał zupełnego uwolnienia go od kursów uniwersyteckich, czyli wszelkich obowiązków łączących go jeszcze z uczelnią. Pragnął w ten sposób podkreślić, że sam podejmie ostateczną decyzję o dalszej edukacji Zygmunta, który kształcić się zacznie za granicą, jeśli to będzie konieczne. Zygmunt przyjął z ulgą i głęboką wdzięcznością postanowienie ojca, zdecydowanie opowiadającego się po jego stronie. Będzie to miało wpływ na dalszy układ ich wzajemnych stosunków i na ten rodzaj uległości Zygmunta wobec ojca, który wydawać się może niezrozumiały u dorosłego już mężczyzny, mającego pełne prawo decydowania samemu o swoim losie. Mogła tu wchodzić w grę i zapewne wchodziła świadomość zaciągniętego długu, z którego będzie się Zygmunt wypłacał właściwie do końca swoich dni. Skoro bowiem ojciec nie zawiódł go w trudnym momencie życia, on nie może również zawieść ojca, okaże mu posłuszeństwo nawet wtedy, gdy całym sobą będzie się buntował przeciw poleceniom, rozkazom i nakazom generała. Nie przedostanie się więc do Kongresówki, aby walczyć w powstaniu, ponieważ generał mu na to nie pozwoli, ożeni się natomiast z Elizą Branicką, ponieważ generał, łamiąc opór syna, taką mu wybierze małżonkę. Trzeba się więc nieco zdziwić, że generał Krasiński, adiutant cara i króla, pozwolił Zygmuntowi pozostać w domu, gdy Mikołaj I z całą rodziną 148 odbył uroczysty i ceremonialny wjazd do Warszawy dla dopełnienia przewidzianego w konstytucji aktu koronacji. Heroldowie dowodzeni przez generała Krasińskiego objeżdżali stolicę, powiadamiając wszystkich o zbliżaniu się orszaku cara, który 24 maja w katedrze świętego Jana został koronowany na króla polskiego. Grzmiały salwy armatnie, grały orkiestry w iluminowanych pałacach warszawskich, fajerwerki sztucznych ogni rozbłyskiwały na niebie, a Zygmunt siedział zamknięty w swoim pokoju, mając okna zasłonięte ciężkimi storami, nie chciał bowiem słyszeć poddańczej wrzawy, jaka towarzyszyła wstępowaniu moskiewskiego imperatora na tron królów polskich. Z jego wysokości, aby ostudzić ewentualne i niewczesne zapędy swoich nadCar Mikołaj I wiślańskich poddanych, wypowiedział Mikołaj I pamiętne i znamienne słowa: ŻADNYCH MARZEŃ, PANOWIE. ŻADNYCH MARZEŃ! O tych głośnych wiwatach, fajerwerkach i salwach armatnich chciał Zygmunt również zapomnieć w Opinogórze, do której wyjechał w końcu czerwca w towarzystwie Konstantego Gaszyńskiego i Konstantego Danielewicza. Zawiązana już wcześniej nić przyjaźni zacieśniła się po incydencie na schodach uniwersyteckich, gdy obaj byli gotowi stanąć w obronie Zygmunta, a teraz w opinogórskiej ciszy miała się utrwalić i przemienić w dozgonną bliskość. Słoneczna, letnia pogoda sprzyjała spacerom, wędrowali więc po okolicznych lasach, trochę polowali, a przede wszystkim dyskutowali o literaturze, o nieustępliwym stanowisku klasyków wobec nowego, orzeźwiającego prądu w poezji, ale również, chociaż jeszcze nieśmiało, o własnej twórczości. Gaszyński miał już za sobą wiersz na pożegnanie Stanisława Staszica, utwór satyryczny Jaxiada i romans historyczny z czasów Władysława Łokietka, Dwaj Śreniawici, a Zygmunt swoje powieści, było więc o czym rozmawiać, a nawet spierać się gorąco. I tak mijało ostatnie lato przed opuszczeniem kraju przez Zygmunta dla podjęcia studiów za granicą, w Szwajcarii. 149 LIST XXVII Warszawa, 13 października 1829 r. Skończyło się wielkie pakowanie i zaczęło płakanie. Zygmunt nie kryje łez, służba też płacze otwarcie, okazuje się bowiem, że lubiła panicza, a co młodsze pokojówki może się nawet w nim podkochiwały. Tylko generał Krasiński i jego matka, kostyczna pani Antonina, chodzą po pałacu z suchymi oczami. Gderliwa babula sprawdza wszystko, co zostało przygotowane dla wnuka na drogę i dodaje do koszyka z prowiantem torebkę suszonych śliwek, bardzo pomocnych, jej zdaniem, na dolegliwości żołądkowe. Śliwki dojrzewały jeszcze w sadzie dunajowickim, będą więc przypominały Zygmuntowi swym zapachem Podole w tych dalekich krajach, do których wysyła go nierozsądny ojciec. – W Petersburgu też mógłby się kształcić – oznajmia, stukając końcem laski o podłogę. – I byłby blisko naszego cara. Nikt tego nie słucha, nawet generał, który w ostatniej chwili uświadomił sobie, że musi jeszcze przeprowadzić z Zygmuntem rozmowę w cztery oczy, wzywa go więc do swego gabinetu i w sposób skrajnie nieporadny, a jednocześnie pełen troski ostrzega syna przed pewnego rodzaju kobietami, jak się oględnie wyraził, zarzucającymi sidła na bogatych, młodych i niedoświadczonych cudzoziemców. – Na pewno pojedziesz do Paryża, a tam jest najwięcej tych wyuzdanych i bezwstydnych osób, tedy obchodź je z daleka – ciągnie generał swój ojcowski instruktaż. – Znam dobrze Paryż, toteż wiem, co mówię, mój synu. Kiedy wracaliśmy na kwatery po służbie przy cesarzu, trudno się było od nich opędzić. Chyba jakaś dawna, niemal zapomniana nutka, zakradła się do tych słów ojca i Zygmunt nieopatrznie zapytał: – Często, papo, wspominasz Napoleona? Generał, wyraźnie zaskoczony, milczał przez moment, nim odpowiedział: – Bardzo rzadko. Po co miałbym wspominać. To były daremne znoje, jak napisałeś w swoim wierszu. Daremne. – A gdyby Bonaparte zwyciężył? – dopytywał dalej Zygmunt. – Byłoby chyba lepiej, niż teraz. Nie sądzisz, papo? – Byłoby inaczej – generał spróbował ominąć właściwą, oczekiwaną przez syna odpowiedź, ale Zygmunt nie ustępował: – Car Mikołaj powiedział: Żadnych marzeń... A co powiedziałby Bonaparte, gdyby koronował się w Warszawie? – O czym ty myślisz, chłopcze? – Krasiński uśmiechnął się blado. – Polska korona nie byłaby potrzebna Napoleonowi. Cała Europa należałaby do Francji. Cesarz nas oszukiwał. 150 – A car Aleksander? – De mortuis nihil nisi bene – próbował wykręcić się generał, ale Zygmunt nalegał: – Odpowiedz, ojcze. Bardzo proszę. – Aleksandrowi zabrakło czasu. Gdyby nie zmarł tak nagle w Taganrogu... – generał zawiesił głos i dopiero po dłuższej chwili dodał – Ufałem Aleksandrowi. – A Mikołajowi? Po tym, co powiedział. – Muszę go lepiej poznać i wtedy ci odpowiem. – Przecież wyjeżdżam, papo. – Tylko na studia – przypomniał generał. – A czas szybko biegnie, więc wrócisz niebawem. Z wszystkimi zaś pytaniami, jakie ci przyjdą do głowy, zwracaj się do Jakubosia. To mądry człowiek. Możesz mu zaufać. Jedź z Bogiem – Krasiński podniósł się z fotela i ramieniem przygarnął Zygmunta do siebie. – I wracaj z Bogiem. Na dziedzińcu pałacu stał już zaprzężony w parę rosłych koni duży powóz. Nie była to wprawdzie dormeza, czyli kolasa z miejscami do spania, ale dobrze resorowana, wygodna kareta, w której czekał na Zygmunta dobiegający osiemdziesiątki, ale czerstwy i dobrze się trzymający guwerner Jakubowski i tylko nieco młodszy od niego kamerdyner Lintner, z pochodzenia Niemiec, spolszczony jednak całkowicie, dowcipny i jowialny, a przy tym bystry, a nawet przebiegły. W dużym stopniu przeciwieństwo Floriana Jakubowskiego, emerytowanego nauczyciela Liceum Warszawskiego, człowieka, o którym można powiedzieć, że zebrał w życiu wiele doświadczeń, z różnych pieców jadł chleb, posiadał rozległą wiedzę i praktyczne umiejętności. Dwaj zatem doskonale dobrani przez generała Krasińskiego ludzie, pod których opieką odbyć miał Zygmunt nie tylko podróż do Szwajcarii, ale przebywać podczas studiów w Genewie. Dziwił mnie tylko ich wiek, który zwykło się nazywać podeszłym, podatny już na różne dolegliwości i mniej odporny na trudy towarzyszące zwykle długim i męczącym wojażom. Dlatego przyjrzałem się im uważnie i stwierdziłem, że obaj prezentują się znakomicie, a Zygmunt na ich tle bardzo dorośle jak na swoje dziewiętnaście lat. Babka Antonina zdążyła jeszcze przydreptać na dziedziniec i ucałować wnuka swoimi suchymi i wąskimi jak dwa sznureczki ustami. Nie byłaby wszakże sobą, gdyby nie wyraziła opinii o koniach, które, jej zdaniem, nie dowiozą karety nawet do Łowicza. Stangret Napierała w odpowiedzi ukłonił się starszej pani czarnym i sztywnym cylindrem, więc pogroziła mu laską i wycofała się z podjazdu na schody prowadzące do wschodniego skrzydła pałacu. Stamtąd obserwowała odjazd karety z wnukiem i lekkiego 151 kocza z synem, generał postanowił bowiem odprowadzić Zygmunta do rogatek miasta i tam pożegnać, udzieliwszy mu ostatnich rad i ostrzeżeń. Towarzyszył mu dawny lekarz pułku polskich lansjerów, a teraz domowy medyk Krasińskich, Jean Girardot, obejmowali się więc z Zygmuntem w trójkę, oblewając gorącymi łzami gorzkie chwile rozstania. Generał rozkleił się wyraźnie, ale mógł sobie pozwolić na tę chwilę słabości, miała bowiem kilku zaledwie świadków, a na Zygmuncie wywarła wielkie wrażenie, ponieważ nie widział dotąd tak wzruszonego ojca. Wychowany w katolickim nakazie posłuszeństwa i szacunku dla rodziców, nigdy dotąd nie dawał sobie prawa sądzenia ojca, chociaż postępowanie generała budziło już jego wątpliwości i coraz trudniej udawało mu się z nimi walczyć; teraz, mając świeżo w oczach twarz ojca zroszoną łzami, powziął ponownie stanowcze postanowienie, gdy powóz już ruszył, że nigdy nie straci wiary w jego intencje i nie zwątpi w słuszność postępowania, nawet wtedy, gdyby nie było dla niego samego w pełni zrozumiałe. Kareta toczyła się już szybko, stukały końskie kopyta, Jakubowski i Lintner milczeli z szacunku dla smutku Zygmunta, a on układał już w myślach słowa listu, który napisze do ojca na postoju w Kaliszu. Zamierzał wyrazić w nim pragnienie stania się godnym łask i miłości ojca oraz podporządkowania się jego woli, stosownie do obowiązków syna wobec swego rodzica. Tak więc, Droga moja, po wszystkim, co się wydarzyło w ostatnim czasie, a szczególnie po szokującym i samotnym veto generała Krasińskiego wobec wyroku Sądu Sejmowego, uwalniającego członków Towarzystwa Patriotycznego od zarzutu zbrodni stanu, po tym, czego Zygmunt sam doświadczył na schodach uniwersytetu, gdy z rozkazu ojca nie uczestniczył w manifestacyjnym pogrzebie prezesa Piotra Bielińskiego i łamiąc solidarność studencką stawił się na wykładzie profesora Bentkowskiego, po gorzkim odium syna renegata, jakie spadło na niego ze strony akademickiej społeczności, Zygmunt zamierza złożyć i w rzeczywistości składa ojcu pisemną deklarację uległości. Zaważy ona na jego późniejszym życiu, gdy przyjdzie mu spierać się z kochanym papą o narodowe principia, a nawet walczyć o prawo do osobistego szczęścia z nieugiętym w swych postanowieniach rodzicem. Mogło Ci się wydawać, gdy czytałaś moje listy, że rozwodzę się zbytnio na temat spraw czy wydarzeń nie mających wyraźnego związku z osobą naszego głównego bohatera, według mnie wszakże, zanim pokusimy się o przedstawienie portretu romantycznego kochanka, powinniśmy poznać i chyba poznaliśmy dość dobrze świat, w którym dorastał Zygmuntek i okoliczności jakie kształtowały Zygmunta, ucznia warszawskiego liceum, maturzystę i studenta. 152 Mogło się, powiedzmy, w pałacu Krasińskich, nie mówić w ogóle o procesie Waleriana Łukasińskiego i wolnomularzy narodowych, ale ten proces, w którym tylu Polaków unurzało się w bagnie zaprzaństwa, toczył się w Warszawie i jego echa musiały docierać do Zygmunta, musiały budzić w nim jakieś refleksje, podobnie jak musiały to czynić fajerwerki na cześć rosyjskiego cara koronującego się na polskiego króla. Nie rozpisuję się więc niepotrzebnie o tych sprawach, są bowiem ważne dla Zygmunta, który nie jest jedynie bohaterem skandali towarzyskich swojej sfery, bogatym wałkoniem rozjeżdżającym się po Europie ze swoją kochanką, ale patriotą, głęboko przeżywającym wszystko, co dzieje się w kraju. Przecież wiesz, że Polskę nazywał Świętą, co samo już określa jakie miejsce sprawy Ojczyzny zajmowały w jego sercu i myślach. Wiele miejsca w wysyłanych do Ciebie listach z XIX stulecia zajmował także generał Wincenty Krasiński. Mogę nawet przyznać, że rozpisywałem się o nim szeroko, ponieważ będzie on stale obecny przy Zygmuncie, jak jego cień niemal, więc musiałem lepiej przyjrzeć się człowiekowi, który, najbliższy swemu ukochanemu jedynakowi, był jednocześnie jego przeciwnikiem, krzyżował jego plany, naginał do swoich zamiarów, uważając je za jedynie słuszne i pożyteczne dla syna. Cierpiał też głęboko nad jego romantyczną egzaltacją i wybujałą wyobraźnią, czyniącą go obojętnym na zwyczajne, życiowe sprawy i nierzadko oschłym wobec własnego ojca, dla którego były one ważne i warte zauważenia. Rozgrywał się więc już i będzie jeszcze rozgrywał przed nami dramat rozpisany przez życie na dwóch aktorów wyznających odmienne poglądy, a jednocześnie splecionych szczerym węzłem rodzinnej miłości. Na koniec tego listu muszę Ci wyznać, Droga moja, że to stąpanie po świeżych śladach generała i jego syna robiło na mnie silniejsze wrażenie, niż przewidywałem. Dlatego wiele moich spostrzeżeń było może zbyt emocjonalnych i pospiesznie formułowanych, pod wpływem chwili i okoliczności w jakich powstawały. To wszakże, jak sądzę, dodaje żywszych barw moim listom do Ciebie, a one nie pretendują przecież do rangi dysertacji naukowej. Powinien wyłonić się z nich jedynie portret romantycznego kochanka, malowany z natury, w ruchu i zwyczajnymi farbami, rozłożonymi na takiej palecie, na jakiej znajdują się kolory prześwietlonego słońcem nieba, rozpiętego nad Śródziemnym Morzem i nad Mazowszem, cyprysów otaczających Villa di Roma w Neapolu i brzóz w Opinogórze, kwiatów w Varenne, a także ciepłego szala, którym Delfina otulała ramiona w chłodniejsze wieczory nad jeziorem Como, jedwabnego fularu Zygmunta i blaszanego pudełka na tytuń sprowadzany z Turcji. 153 To wszystko jeszcze przed nami, a szczelnie zakryte, jak to zawsze los czyni, przed pasażerami powozu toczącego się po szosie wiodącej z Warszawy do Kalisza. Lintner i Jakubowski śpią, pochrapując z lekka, Zygmunt zaś, otulony obszernym, podróżnym płaszczem, daremnie usiłuje się zdrzemnąć. LIST XXVIII Ostrów, 14 października 1829 r. Wczesnym popołudniem, w Kaliszu, nasi podróżni zatrzymali się dla zjedzenia obiadu, po którym Zygmunt napisał kilka listów, w tym przede wszystkim do ojca, ujawniając tak wcześnie, bo na samym początku swych późniejszych, nieustannych wojaży, niezwykłą skłonność do prowadzenia korespondencji z dość licznym gronem osób. Na półce w mojej bibliotece stoi kilka tomów listów Zygmunta Krasińskiego, wydanych starannie, na biblijnym papierze, opatrzonych komentarzami i przypisami. W jednym z nich wielce szanowny prof. Stanisław Pigoń (którego wykładów miałem zaszczyt słuchać na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim) przekształca Ostrów Wielkopolski na Ostrów Kaliski, zatem prostuję ten irytujący każdego ostrowianina błąd. Zastanawiam się również, dlaczego Zygmunt, posiadający bardzo rozległą wiedzę historyczną, nazywa Ostrów pruskim miasteczkiem, jakby zapomniał, że w wyniku rozbiorów Polski, nasze zachodnie ziemie, razem z Ostrowem, zagarnęli Niemcy. Polska nie kończyła się więc na Prośnie i patrzyłem ze zdziwieniem na Zygmunta, wymownym gestem żegnającego lasy i pola leżące na wschodnim brzegu tej niewielkiej rzeki. Stary Kalisz został więc już za nami i zaczynał się zmierzch, gdy dojechaliśmy do granicy cesarstwa rosyjskiego w Skalmierzycach. Strzegły jej, oprócz żandarmów w długich szynelach, drewniane słupy pomalowane w czarne i żółte pasy, blaszana tarcza z wizerunkiem dwugłowego orła i szlaban zamykający przejazd. Po jego drugiej stronie widać było pruską budkę strażniczą i kręcących się wokół niej żołnierzy w pikielhaubach z karabinami o długich lufach, przewieszonymi przez ramiona. Komory celne znajdowały się po jednej i drugiej stronie granicy, kontroli bagaży jednak ani Rosjanie, ani Niemcy nie przeprowadzili. Widocznie paszport Zygmunta, wystawiony w Petersburgu przez kancelarię cara, robił odpowiednie wrażenie i wjechaliśmy bez żadnych zbędnych formalności na teren królestwa pruskiego i szosę prowadzącą do Ostrowa. Biegła ona do tego miasta przez Ociąż, Kwiatków i Lewków, gdzie w oknach pałacu Lipskich paliło się już światło, ale Zygmunt nie kazał zatrzymać powozu, chociaż byłby na pewno dobrze przyjęty w tym gościnnym domu. Powóz toczył się więc dalej, minął Kołątajew, za mostem na Ołoboku wjechał na pro154 sty trakt prowadzący do pierwszych domów Ostrowa i stanął w rynku, na brukowanym, otwartym dziedzińcu ratusza, stanowiącym jednocześnie rodzaj przejazdu na drugą stronę budynku. Kamerdyner Lintner wysiadł z powozu, rozpytał o dalszą drogę i wkrótce znaleźliśmy się przed zajazdem i stacją dyliżansów, a stangret Napierała zszedł zaraz z kozła i zaczął starannie oglądać resory i koła powozu, najpierw mrucząc coś pod sumiastym wąsem, a po chwili pomstując głośno na warszawskich kołodziejów, znalazł bowiem uszkodzenia w dwóch tylnych kołach. – Bodaj ich pokręciło. Bez naprawy ani rusz – oznajmił Lintnerowi, wynoszącemu już podręczny bagaż z powozu. – Szprychy się obluzowali. Nie była to dobra wiadomość, zważywszy na porę dnia, ale właściciel zajazdu, starszy pan w czarnym tużurku i vatermörderze uciskającym mu szyję, zapewnił kamerdynerów wielmożnego pana hrabiego, że wszystkiemu można zaradzić i rano koła będą jak nowe. Przed chwilą spoglądał z zaciekawieniem na Zygmunta, wpisującego się do księgi meldunkowej i zapewne odczytał nazwisko, gdyż skłonił się z szacunkiem i powiedział: – To dla mnie prawdziwy zaszczyt gościć pana hrabiego. Czy mógłbym zapytać o zdrowie szanownego pana jenerała? Zygmunta zdziwiła nie tyle pewna poufałość właściciela zajazdu, ale fakt, że w jakiejś niewielkiej i nieznanej mu miejscowości rozpoznano w nim syna napoleońskiego generała, a gdy odpowiedział na zadane pytanie, zorientował się, że rozmawia z bonapartystą, który na własne oczy widział Napoleona. – Stałem tutaj, przed domem na chodniku, a cesarz przeszedł koło mnie, wsiadł do swojej karety i odjechał. Nigdy nie zapomnę jego oczu, bo były takie, takie... – Spojrzał na pana? – Tak. Zanim wsiadł do karety, odwrócił się i popatrzył w moją stronę – odpowiedział właściciel zajazdu, po czym ściszył głos prawie do szeptu i zapytał: – Czy stamtąd są jakieś wiadomości? – Jakie wiadomości – nie zrozumiał Zygmunt. – Skąd? – Z wyspy. – Żadnych. Przecież cesarz nie żyje. – Tak, nie żyje – powtórzył właściciel zajazdu. – Ciągle zapominam, że wszystko stracone. Gdyby żył, nie byłoby tu Prusaków. Zaprowadził Zygmunta do pokoju na piętrze, życzył dobrej nocy wielmożnemu panu hrabiemu i zszedłszy na dziedziniec obejrzał jeszcze raz z Napierałą tylne koła wozu i powtórzył zapewnienie, że do rana będą naprawione. 155 Mam nadzieję, Droga moja, że domyślasz się kto z ulicy Zdunowskiej został wezwany do zajęcia się kołami, a jeśli już nie pamiętasz listu, w którym o tym pisałem, to przypomnę Ci Juliena Teniers, francuskiego kapitana, który ożenił się z córką Wojciecha Dolaty, mistrza kołodziejskiego i jest obecnie współwłaścicielem warsztatu budującego powozy. Nie zapomniał całkiem o słodkiej Francji, ale w Ostrowie czuje się dobrze i coraz rzadziej wspomina swoje Rouen. Zaniepokoiły go tylko parę lat temu aresztowania w Kaliszu i proces majora Łukasińskiego w Warszawie, ale skoro policja dotąd nie przyszła po niego, to musiało oznaczać, że Mikołaj Dobrzycki nie wymienił w śledztwie jego nazwiska i nic mu nie grozi. Niedawno nawiązał nawet kontakt z emisariuszem Kosynierów generała Umińskiego i został jego pełnomocnikiem na południowy okręg Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Teraz, wezwany do zajazdu przy ulicy Wrocławskiej, a właściwie Breslauerstrasse, dowiedziawszy się na miejscu kto jest właścicielem powozu, nikogo nie pytając, ruszył na piętro, zapukał do pokoju przybyłego z Warszawy gościa i otworzył drzwi, usłyszawszy krótkie: entrez! Zygmunt Krasiński zajęty był pisaniem listów, spojrzał więc niemal niechętnie na stojącego w progu mężczyznę i sądząc, że to człowiek wezwany do naprawy tylnych kół powozu przychodzi uzgadniać wysokość zapłaty, chciał odesłać go do Jakubowskiego i powiedział: – Wszystko załatwi z panem mój kamerdyner, więc proszę zwrócić się do niego. Francuz nie cofnął się z progu, lecz przeciwnie, postąpił na środek izby i zameldował się Zygmuntowi w wojskowy sposób: – Kapitan Julien Teniers z trzeciej kompanii, pierwszego batalionu, dwunastego pułku szaserów, melduje swoje przybycie. – Do mnie? – zdziwił się Zygmunt i wskazał gościowi wolne krzesło. – Proszę usiąść. Kapitan Teniers usiadł i wyjaśnił, swobodniej już, chociaż nieco uroczyście, że pozwolił sobie niepokoić pana hrabiego, gdyż pragnie prosić go o przekazanie słów szacunku panu generałowi Wincentemu Krasińskiego, któremu zawdzięcza życie. – Pan znał mojego ojca? – Zygmunt spoglądał już życzliwie na Francuza i dodał: – Zapewne z wyprawy na Moskwę. – Wcześniej, panie hrabio – sprostował kapitan Teniers. – Ale na Moskwę też szedłem z moim pułkiem. Zostałem ranny dopiero w czasie odwrotu. Zygmunt poczuł miłe ciepło koło serca, wyobraził sobie bowiem ojca spoglądającego z wysokości siodła na zasypywanego śniegiem, skulonego w kłębek i znieruchomiałego już francuskiego oficera. Wydał zapewne po156 lecenie doktorowi Girardot, aby się nim zaopiekował i wywieźli go razem z białego, mroźnego, rosyjskiego piekła. I nigdy się tym nie chwalił, nawet jednym słowem nie wspomniał. A tu, niespodziewanie, w nocy prawie i w jakiejś przygranicznej mieścinie zjawia się człowiek, który zawdzięcza życie generałowi Krasińskiemu, więc Zygmunt ma ochotę uścisnąć mu dłoń, ale jeszcze pyta: – Gdzie to się stało? – Pod Smoleńskiem. – I tam mój ojciec pana uratował? – Nie – mówi Francuz i dodaje ku wielkiemu zdumieniu Zygmunta: – Pod Somosierrą. Teniers widzi zaskoczenie na twarzy młodego hrabiego, toteż nie czeka na pytania, tylko w krótkich słowach opisuje początek bitwy, kiedy straszliwy wąwóz, najeżony bateriami dział, pożera pierwsze oddziały francuskiej piechoty. Kompania kapitana Teniersa, wówczas zaledwie kaprala, ruszy wkrótce również do natarcia i również zostanie zdziesiątkowana, jak każda z poprzednich. Szaserzy spoglądają po sobie, jakby chcieli rozpoznać te twarze, na których kładł się już cień śmierci, inni opatrywali jeszcze broń, a wielu modliło się półgłosem, bo już padały rozkazy w sąsiednich kompaniach, już mieli ruszyć, gdy nagle zagrały trąbki i pod wzniesieniem zajętym przez cesarza i jego sztab błysnęły szable, rozległ się grzmot końskich kopyt i Teniers zobaczył szwadron polskich ułanów z pułku, stanowiący gwardię przyboczną Napoleona, pędzący w szyku bojowym ku rozwartej gardzieli wąwozu. Tam za zakrętem, za kamiennym mostem na Pena del Chorro stała i ziała ogniem pierwsza hiszpańska bateria i Teniers był pewien, że jej mordercza salwa rozniesie kartaczami na strzępy oddział polskich paniczyków, jak protekcjonalnie nazywali francuscy piechurzy cesarskich gwardzistów. Młodzi i strojnie umundurowani synowie polskiej arystokracji, na pięknych koniach z własnych stajni, zdawali się służyć w wielkiej armii Napoleona tylko dla splendoru cesarza, który nagle, w chwili irytacji zapewne, widząc bezskuteczne ataki infanterii, posłał do boju to wojsko, które miał pod bokiem, młodych, gołowąsów niemal, którzy, poza oficerami i garstką starszych kawalerzystów, nie uczestniczyli jeszcze w prawdziwej bitwie. Tak mówiono w armii, toteż Teniers patrzył na pędzących do ataku polskich ułanów jak na straceńców, których skrwawione resztki wypluje za chwilę rozwarta gardziel wąwozu. A potem znów zagrają trąbki i kapral Julien Teniers ruszy ze swoją kompanią po śmierć... Ale trąbki nie zagrały i francuska piechota nie musiała ruszać do szturmu, gdyż wąwóz Somosierry został zdobyty 157 – Dlatego, panie hrabio, mogę mówić i mówię, że ojciec pański, pan generał Krasiński, uratował mi życie – kończył swoją opowieść kapitan Teniers. – Był przecież dowódcą tego pułku gwardii, o którym nikt już nie powiedział, że służą w nim ładnie ubrane paniczyki... Słuchając z zainteresowaniem relacji naocznego świadka bitwy o drogę do Madrytu, miałem jakby przed oczami zapamiętany z dzieciństwa obraz Wojciecha Kossaka Somosierra, z którego czerpałem pierwsze wiadomości o tej bitwie. Reprodukcję tego dzieła zamieścił wydawany przed wojną miesięcznik Płomyk, który abonowali Rodzice dla mojej starszej siostry, a ja wielokrotnie wpatrywałem się w ten obraz, zastanawiając się, czy nasz ułan, ten który zgubił czako, zdąży ciachnąć Hiszpana szablą, nim tamten przebije go bagnetem. Wszystko zresztą w tym obrazie było fascynujące, ukazane w ruchu, oddającym szalone tempo tej brawurowej szarży, a rozdęte chrapy koni i rozszerzone ich oczy, uniesione kopyta, robiły takie wrażenie, jakby te piękne wierzchowce miały za moment poruszyć się i przeskoczyć tarasujące im drogę hiszpańskie armaty. W warszawskim pałacu przy Krakowskim Przedmieściu na honorowym miejscu wisiał inny obraz, innego malarza, Januarego Suchodolskiego, dokumentujący zdobycie Somosierry. Wspominano również wielokrotnie i tam, i w Opinogórze przesławne zwycięstwo lekkokonnych kawalerzystów, więc Zygmunt znał niemal każdą sekundę ośmiominutowej szarży szwoleżerów cesarskiej gwardii, słuchał jednak z napięciem suchej relacji francuskiego świadka, a gdy kapitan Teniers ją zakończył, zapytał: – A mój ojciec? Widział pan mojego ojca? – Widziałem. Objeżdżał całe pole bitwy razem z naszym cesarzem. Obaj byli na białych koniach – Francuz zatoczył szeroki łuk ramieniem, jakby razem z nimi przyglądał się milczącym już bateriom hiszpańskich armat i milczącym, leżącym przy działach obrońcom wąwozu. – A całe wojsko wiwatowało i my też krzyczeliśmy: Vive l’empereur! – I niespodziewanie, zniżywszy nieco głos, zapytał tajemniczo: – Czy są jakieś wiadomości o cesarzu? – Pan też pyta o to samo? – zdziwił się Zygmunt. – Przecież Napoleon nie żyje. – Nie, nie, panie hrabio, to wrogowie cesarza tak mówią – Teniers pokręcił głową. – Oszukują wszystkich, bo się boją, że nasz Bonaparte jeszcze raz powróci. A wtedy zwycięży. – Panie kapitanie... – próbował wtrącić Zygmunt, ale Francuz jakby go nie usłyszał, mówił z zapałem dalej: – My, tutaj, jesteśmy stale w pogotowiu i czekamy każdego dnia na znak. Proszę powiedzieć panu generałowi, proszę zapewnić pana genera- ła, że są tutaj, za kordonem, ludzie gotowi chwycić za broń. Proszę to powiedzieć, panie hrabio, swojemu ojcu. On też na pewno czeka na powrót cesarza. Wstał raptownie z krzesła, odmeldował się po wojskowemu i wyszedł z pokoju, a Zygmunt, który wstał również, usiadł na powrót za stołem, ale nie zabrał się ponownie do pisania listów. Oparł głowę na rękach i zapatrzył się w płomień lampy naftowej, uwięziony w szklanym cylindrze i jeśli dobrze usłyszałem, wyszeptał po chwili: – Masz rację, kapitanie Teniers, Napoleon Bonaparte nigdy nie umrze. LIST XXIX Ostrów, 15 października 1829 r. Za naprawę tylnych kół Francuz nie wziął ani grosza i dziś, wczesnym rankiem, powóz potoczył się wrocławską szosą w stronę Antonina, a późnym popołudniem Zygmunt Krasiński przekroczył dawną, przedrozbiorową granicę pomiędzy Polską a Prusami. Opuszczał Ojczyznę z ciężkim sercem, nie wiedząc, kiedy będzie mógł do niej powrócić. Sto pięćdziesiąt lat później, w tym samym, murowanym budynku dawnego zajazdu z herbem Junosza, wykutym nad bramą, na tym samym piętrze, na którym nocował Zygmunt Krasiński, a może nawet w tym samym pokoju, spierałem się z panem Gustawem Bojanowskim – jedynym wówczas literatem, mieszkającym w Ostrowie – przy butelce wina, oczywiście, o to, czy Napoleon Bonaparte wypił w naszym mieście szklanicę miodu, wracając z fatalnej, rosyjskiej wyprawy, czy też dopiero ruszając na Moskwę. Długo w noc ciągnął się ten spór, ale dopiero nad ranem, gdy każdy z nas pozostał przy swoim zdaniu, zwierzyłem się panu Gustawowi ze swojego, szalonego zapewne zamiaru, pisania o Zygmuncie Krasińskim, Delfinie Potockiej i o ich wielkiej miłości... do hrabiego Zygmunta Krasińskiego, jak również listy, które on sam pisze do innych osób, nie budząc niczyich podejrzeń. Dlatego mam nadzieję, że moje obecne raporty są już bardziej dokładne i obszerniejsze od dotychczasowych. Czy jednak będzie tak nadal, zależy od środków, jakie znajdą się w mojej dyspozycji na pozyskanie życzliwości urzędników pocztowych, od których zależy mój dostęp do korespondencji tak interesującej Waszą Wielmożność. I chodzi nie tylko o pocztmistrzów w Genewie, ale również w wielu innych miastach, ponieważ hrabia Krasiński często zmienia miejsce pobytu, w związku z czym środki, które dotąd otrzymywałem już się wyczerpują, proszę zatem Waszą Wielmożność o znaczne ich zwiększenie. Na razie w korespondencji z ojcem nic dla nas interesującego. Hrabia Z. prosił jedynie o przysłanie czternastu wędzonych ozorów i dwóch szynek z produktów opinogórskich, co niechybnie znaczy, że brak mu tutaj polskiej kuchni. Ogrodnik Genewa, 21 marca 1830 r. ................................................................................................................................... Sankt Petersburg TAJNE RAPORTY LIST XXX Petersburg, 29 octobra 1838 r. Udało mi się uzyskać dostęp do archiwum Tajnej Kancelarii ministra Benkendorfa i skopiować raporty szpiegów generała, śledzących każdy krok Zygmunta Krasińskiego. Przesyłam Ci te raporty w osobnej, zalakowanej i przesznurowanej kopercie, aby nie wpadły w niepowołane ręce, zatem, po ich lekturze, sądzę, że bardzo zajmującej również dla Ciebie, zamknij je na kluczyk w sekretnej szufladzie Twojego biurka. Niech tam czekają na mój powrót. Pozdrawiam. Do Jego Wielmożności Generała Aleksandra Benkendorfa Naczelnika III Oddziału Tajna Kancelaria Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Petersburg Z satysfakcją donoszę Waszej Wielmożności, że posiadam już niezawodny sposób na otwieranie zapieczętowanych, czy tylko zaklejanych kopert, dzięki czemu mogę przeglądać całą korespondencję przychodzącą Dziękuję Waszej Wielmożności za okazane zrozumienie. Otrzymane środki umożliwią mi pokrycie zaległych i bieżących wydatków, do końca roku najdalej, jeśli hrabia Z. pozostanie w Genewie. Na razie, jak się zdaje, nie wybiera się nigdzie, chociaż żadna z osób, które tu poznał i do których się zbliżył, nie przebywa już nad Lemanem. Opiszę Waszej Wielmożności te osoby, zaczynając od pewnego Anglika, Henryka Reeve’a, który jest tutaj, podobnie jak hrabia Z., jakoby dla studiów, częściej oni dwaj przebywają wszakże na jeziorze, wiosłując lub żeglując w wynajętej łodzi, robiąc krótkie ekskursje za miasto albo bywając na proszonych herbatkach, które urządza tu często angielskie towarzystwo. Na jednej z takich herbatek właśnie, hrabia Z. poznał pannę Henriettę Willan, również Angielkę, i zadurzył się w niej po uszy, jak to bywa z młodzieńcami w jego wieku. Panna nie jest zbyt ładna, miła jednak, bardzo żywa i wesoła, i najwyraźniej odwzajemnia hrabiemu Z. jego uczucie. Z tej mąki żadnego chleba jednak nie będzie, gdyż ojciec Henrietty Willan jest tylko bogatym kupcem, zatem mariaż z angielską mieszczanką syna wielkiego polskiego rodu nie wchodzi w ogóle w rachubę i hrabia Z. zawiadamia o tym ojca w liście z 13 maja 1830 r., z którego skopiowałem następujący fragment: Co zaś Papa drogi mi pisał o obietnicy żenienia się, niechaj pewny będzie, że nigdy tego nie uczynię. Zanadto dbam o spokojność Papy i o miłość Jego, która przezwycięża, przewyższa, góruje nad innymi moimi uczuciami, nie powiem: chwilowo, bo chwilowe uniesienia 161 silniejsze nad wszystko, ale ciągle i zawsze i nigdy nie uczynię rzeczy mogącej serce Papy zdruzgotać, mogącej ściągnąć na moją głowę Ojca wyrzuty i przedzielić mnie od niego ogromem mojej winy. Ale jeśli szczerze trzeba mówić, kocham ją całą duszą, ale dalej nic, ani moje zamiary, ani cele dalej nie idą... Wydaje mi się, Wasza Wielmożność, jeśli z boku na to popatrzeć, że generał ma dobrego syna, ale pewnie nie wie, że wyrósł na niezłego gagatka. Do ojca pisze, że kocha tę Henriettę i czyni jakby ofiarę ze swego uczucia, rezygnując z jej poślubienia, aby nie rozgniewać drogiego Papy, a temu Anglikowi, Reeve’owi wyznaje w liście, że: ...moja ukochana i moja żona nie mogą być jedną i tą samą osobą. Jedna była aniołem, czymś nieskończenie wyższym niż kobieta, a drugiej może nigdy nie będzie, a jeśli będzie – to zwykłą śmiertelniczką, dobrą do cerowania moich pończoch i zaparzania ziółek w czasie choroby... A trzecia i najważniejsza osoba z tej trójki to Adam Mickiewicz, poeta i człowiek niebezpieczny dla hrabiego Z., bo może obudzić w nim buntownicze myśli i nakłaniać do przeciwstawiania się ojcu. Myślę tak, bo ten Mickiewicz wywarł na naszym młodzieńcu wielkie wrażenie, skoro tak o nim pisze: Rozległej on jest nauki, doskonale zna politykę europejską, historię, matematykę, filozofię, chemię i fizykę. W literaturze nikt może w Polsce tyle nie ma znajomości. Słysząc go mówiącego zdaje się, że każdą książkę czytał. Sądy ma bardzo rozsądne, poważne o rzeczach. Smutny zwyczajnie i zamyślony; nieszczęścia już mu zmarszczki na trzydziestoletnim czole wyryły. Zawsze spokojny, cichy, ale znać we wzroku, że rzucona iskra zapali śpiący płomień w piersiach. Wydał mi się być ideałem człowieka uczonego i geniuszu pełnego. Z Mickiewiczem właśnie, niejakim Odyńcem i guwernerem Jakubowskim odbył hrabia Zygmunt długą ekskursję w góry, ale trasy tej wyprawy dokładnie nie znam, tylko ogólnie informuję Waszą Wielmożność, że dotarli do źródeł Rodanu i weszli na górę Rigi, bo z jej szczytu rozciąga się piękny widok na Alpy i powiada się tutaj, że każdy poeta zobaczyć go musi. Ogrodnik Genewa, 18 września 1830 r. ................................................................................................................................... 162 Zjechało tutaj na katolickie święta Bożego Narodzenia sporo znamienitych Polaków, a wśród nich młody hrabia Zygmunt Krasiński, którego Wasza Wielmożność poleca mojej szczególnej uwadze. Donoszę zatem, że zjawił się w Rzymie ostatniego dnia novembra i zamieszkał przy Piazza di Spagna, gdzie czekał na niego wynajęty wcześniej, pięciopokojowy apartament. Zaraz po przyjeździe zniósł się hrabia K. z Adamem Mickiewiczem, którego również mam na swojej liście, jako szczególnie ważny obiekt do obserwacji. Obaj zwiedzili bazylikę Świętego Piotra, a noc spędzili w Koloseum. Hrabia Z. uwiadamia swego ojca, o tym, jak głęboko poruszył go widok tej budowli, a szczególnie areny, na której ginęli chrześcijanie prześladowani przez rzymskich cezarów. Poza tym w korespondencji hrabiego Z. nie znalazłem niczego podejrzanego. Kruk Rzym, 10 decembra 1830 r. ................................................................................................................................... Wiadomość o zamieszkach w Warszawie – jeśli to tylko zamieszki – wywołała tu wielkie wrażenie. Szczególnie na hrabim Z., niezwykle zainteresowanym pierwszymi doniesieniami o starciach ulicznych i obawą o życie ojca, który jako generał i lojalny adiutant cara rosyjskiego, naszego Najjaśniejszego Pana, mógł być narażony na niebezpieczeństwo. Jaką drogą otrzymał uspokajające informacje o ojcu, tego jeszcze nie ustaliłem, miałem tylko dostęp do listu, który hrabia Z. napisał do swego angielskiego przyjaciela, Henryka Reeve’a, z którego fragment cytuję: Żyję w okropnej udręce. Gazety pełne niejasnych wieści. Tysiąckrotne dzięki Bogu! Dostałem już pewną wiadomość, że mój ojciec wyszedł cało z niebezpieczeństw 29 listopada i że posłał carowi prośbę o dymisję: ale co dalej? Zginiemy, czy powstaniemy do życia znad krawędzi grobowca, w którym Czas grzebie martwe narody, dając im za epitafium wykaz ich win i błędów..? Żadna ludzka siła ni pomoc nie wesprze nas w tej beznadziejnej walce, chyba sam Bóg, który powiedział: „Niech się stanie światło” i stała się światłość, mógłby teraz powiedzieć: „Niech się stanie Polska” i Polska wstanie wolna i potężna... Jestem w najgorszej niepewności. Odpisz mi jak najszybciej, bo każdy dzień może odmienić moje położenie i rzucić mnie na pole krwi i śmierci. Wygląda na to, Wasza Wielmożność, że hrabia Z. i Mickiewicz chcą przedostać się do Królestwa i wziąć udział w rebelii, zatem nasza ambasada 163 powinna podjąć stosowne środki, aby temu zapobiec i zapewne je podejmie w najbliższym czasie, o czym nie omieszkam napisać. Kruk Rzym, 8 decembra 1830 r. ................................................................................................................................... Hrabia Z. powrócił w tych dniach do Genewy, po przymusowym pobycie we Florencji, gdzie spędził kilka miesięcy na polecenie naszego posła w Rzymie. Odsunęło to hrabiego Z. od polskiego skupiska w Rzymie, ale nie wpłynęło na jego stanowczy zamiar wyjazdu do Wrocławia lub Paryża, a stamtąd do Wielkiego Księstwa Poznańskiego i przejścia potajemnie przez zieloną granicę pod Kaliszem do Królestwa. Wykonanie tego sekretnego planu uniemożliwił hrabiemu Z. jego własny guwerner Jakubowski, zabierając mu paszport i pieniądze, na polecenie generała zapewne, z którym pozostaje niechybnie w stałym, tajnym kontakcie. Hrabia Z. przebywa więc jakby w areszcie domowym i pisze rozpaczliwe listy do ojca, z których załączam jeden tylko, ale bardzo wyrazisty fragment: Są takie obowiązki na świecie, które jedne tylko środkują między stworzeniem a Stwórcą, nie przypuszczając między nich trzeciej osoby. Takim obowiązkiem jest służenie Ojczyźnie... Drogi Papa mi pisze, bym podróżował, uczył się i bywał po towarzystwach. Trudno mi by to przyszło do wykonania w stanie, w którym jestem... dni moich i nocy nikomu nie życzę... I któż ze mną zechce pomówić, kto rękę uścisnąć? Kto się zapoznać? Kiedy się dowie, żem Polakiem podróżującym dla zabawy i nauki w czasie, kiedy Polacy co dzień giną w Polsce...! Teraz nadchodzi dla mnie uroczysta chwila. Zmuszony jestem powiedzieć Ojcu, którego kocham i kochałem zawsze nade wszystko, że pójdę wbrew Jego woli, że będę się starał do Polski wrócić, że to jedynym od dzisiaj staje się celem wszystkich moich myśli i dążeń. Drogi Ojcze! Zmiłuj się nad synem, który Ci do nóg pada i błaga, byś z niego i z siebie ofiarę uczynił, za którą czeka wieniec nieśmiertelności w niebie. Nie o świat ja dbam, pisząc te wyrazy, nie o pochwały lub nagany ludzi, nie o sławę ziemską, ale o tę czystą sławę własnego sumienia, o tę chwałę, którą Bóg wieńczył męczenników skronie. Tej się dobić, walcząc o Polskę jest moim pragnieniem. Wasza Wielmożność wybaczy, ale żal mi tego chłopca, bo przecież hrabia Z. to po prawdzie jeszcze chłopiec. I byłbym dumny z takiego syna. Ogrodnik Genewa, 25 maja 1831 r. ................................................................................................................................... 164 Doszła już do hrabiego Z. wiadomość o klęsce powstania i zdobyciu Warszawy przez nasze wojsko. Nie mogło się przecież skończyć inaczej, ale Polakom trudno się z tym pogodzić i, jak zwykle, tutaj w rozmowach, za upadek swojej rebelii winią innych, nie siebie, a hrabia Z. tak pisze do swojego angielskiego przyjaciela: Henryku! Czy słyszałeś ostatni krzyk mojego wielkiego narodu? Czy doszedł Twoich uszu dźwięk podków zwycięskich koni na bruku Warszawy? Czy oglądałeś w rozpaczliwym śnie Szatana pychy i zbrodni jak wkracza na ulice konającego miasta? Bo gdzie nie ma już wolności, tam jest śmierć. A więc taki miał być koniec tej szlachetnej Polski, która od pół wieku z bronią w ręku, wlecze się od jednej do drugiej mogiły i umrzeć nie może, bo nazbyt wielka i zmartwychwstać nie może, bo Opatrzność nie raczy złamać wyroków Przeznaczenia. Dobrze zagrano ten dramat! Szczątkami jego dekoracji są trupy i połamane bagnety. Mnie ominął z daleka. Za całe życie w niewoli nie miałem nawet jednego roku wolności. Co powiem, jeśli doczekam się siwizny, gdy mnie zapytają o wielkie dni mojej młodości? Wodzę dłonią po czole. Prysł nagle ów gorączkowy koszmar, który trwał rok cały. Tyle cierpień i tyle nadziei, tyle potężnych uczuć i tyle zapału dobiegło końca. Nie muszę już walczyć z przeszkodami, bo droga, na którą miałem wstąpić zapadła się w przepaść. Gdzież ona teraz? Gdzie ta Polska, co żyła tylko chwilę, ta Ojczyzna-meteor? Czy słyszysz, jak na murach Warszawy rozbrzmiewa rosyjskie hasło? Sądzę, Wasza Wielmożność, że hrabia Z. będzie jeszcze długo rozpamiętywał przyczyny swojej nieobecności na polu walki, ale z generałem chyba już pogodzony, jak wynika z tego fragmentu listu, który przytaczam: Niechaj drogi, kochany Ojciec nigdy nie przypuszcza do myśli, bym choć na chwilę mógł zapomnieć o Nim i opuścić się w kochaniu Jego. Pisałem długi list niedawno, przed samym wzięciem Warszawy, z przeczuciami, których Opatrzność stwierdzić nie raczyła. Więc skończyło się i na długo! Nieszczęścia się zostały, nic oprócz nieszczęść, opłakana dola. Ziemia polska nieszczęśliwa, tyle klęsk, krwi tyle na nic się nie zdało. Bóg jednak nie zapomni o nich, o niej, jak zapomną ludzie. Można, Wasza Wielmożność przewidzieć, że teraz Polacy użalą się nad sobą i swoim losem, a potem zabiorą się do spiskowania i przygotowywania nowej rebelii. Nie jest zatem wykluczone, że hrabia Z. znajdzie się wśród takich spiskowców i będzie trzeba jeszcze dokładniej przyglądać się temu 165 co robi i pisze. Dlatego proszę o wyższą subwencję, abym mógł powiększyć siatkę moich współpracowników i zaspokoić coraz wyższe żądania urzędników pocztowych umożliwiających mi dostęp do całej korespondencji hrabiego Z., wysyła bowiem bardzo dużo listów. Ogrodnik Genewa, 7 octobra 1831 r. ................................................................................................................................... Wydaje mi się, Wasza Wielmożność, że potwierdzają się moje przypuszczenia z ubiegłorocznego raportu. Wynika to z listów, które hrabia Z. wysyłał z Genewy do niejakiego Konstantego Gaszyńskiego, przebywającego na emigracji, ponieważ brał udział w polskiej rebelii. Przed nim właśnie hrabia Z. ciągle się usprawiedliwia ze swojej nieobecności na polu walki i tak o tym pisze: Przejeżdżało tędy 10 oficerów polskich. Przypomnieli mi Polskę i żem za Polskę się nie bił. Źle, źle mi jest... Rozstajem się, Konstanty mój! Ja idę popracować około wspólnego dzieła, nie na otwartych polach, gdzie chwała czeka, ale pośród ciemności, gdzie kajdany czekają. Bądź co bądź, świętej dokonam powinności... Ja przepadnę bez chwały, bez znaczenia, ale Ty pamiętaj, żem był dobrym Polakiem, pamiętaj, żem nade wszystko Polskę miłował... Tak piszą, Wasza Wielmożność, ludzie, co idą na szafot, na spotkanie śmierci. Zatem hrabia Z., jak sądzę, jedzie z jakąś tajną misją do kraju, z ramienia swoich rodaków, emigrantów, co się już i tutaj, i w Paryżu organizują. Ogrodnik Genewa, 25 aprila 1832 r. ................................................................................................................................... Młody hrabia Krasiński powrócił z zagranicy do kraju w bardzo złym stanie fizycznym, o czym donosi swemu angielskiemu przyjacielowi, przebywającemu aktualnie w Dreźnie. Mój drogi Henryku, jestem w Warszawie, chory jak pies, na plecach mam pełno pijawek, a oczy czerwone jak potępieniec. Za kilka dni wyjeżdżam, aby spotkać się z ojcem w naszym wiejskim domu. Bądź zdrów, mój drogi. Ledwo mam czas, by skreślić do Ciebie te kilka słów i prosić, byś zawsze był moim przyjacielem, choć może nadejść czas i wiadomości, które Cię zasmucą. 166 Nie domyślam się, Wasza Wielmożność, czego te smutne wiadomości mogą dotyczyć i na razie dołączam fragment listu, pisanego już z Opinogóry, również do Henryka Reeve’a: Widziałem się z ojcem. Gdybyś zobaczył łzy, co ciekły mu po bliznach i po wąsach, kiedy mnie przytulał do serca! A potem poszliśmy razem do grobowca mojej matki i tam, w obliczu trumny, dał mi swoje błogosławieństwo... Czytając te słowa pomyślisz może: „On jest spokojny!”. Otóż nie! Mam gorączkę, nie mogę spać... Nie wiem jeszcze nic o przyszłości, cieszę się trochę tym, co jest teraz. Bądź zdrów. Czeka mnie wierzchowiec, arab, chcę trochę pogalopować. Pozwolę sobie, Wasza Wielmożność, przypuszczać, że hrabia Z., jak dotąd, nie związał się za granicą z żadnymi spiskowcami, ponieważ nie znajduję niczego podejrzanego w jego korespondencji, którą starannie przeglądam. Felicjan Warszawa, 25 augusta 1832 r. ................................................................................................................................... Wasza Wysokość poleciła nam nie spuszczać oka z młodego hrabiego Krasińskiego podczas jego obecnego pobytu w Petersburgu, tymczasem on nie wyściubia nawet nosa z pokoju, który ma okna zasłonięte ciężkimi storami, cierpi bowiem na jakąś dziwną chorobę oczu i nie znosi dziennego światła. Nie wiem, jak pisze w takim stanie, ale jego służący codziennie prawie zanosi na pocztę kilka listów, które potem otrzymuję do wglądu. Wnioskuję z nich, że nie podoba mu się nasza stolica, ponieważ tak ją przedstawia temu Anglikowi, z którym stale koresponduje: Cóż to za wielkie miasto, ten Petersburg, jaka ogromna masa granitu; kiedy śnieg okrywa domy, zdaje mi się, że jestem pośród skał. Od rana do wieczora przebywam w moim pokoju o zielono-srebrnych obiciach, z czterema greckimi kolumnami pośrodku, za którymi stoi moje łóżko, z piecem i kominkiem, z fortepianem i kanapą i z dwoma oknami, skąd widać dziedziniec i niebo, pokryte zazwyczaj ciężkimi chmurami.. Wstaję, chodzę. Trochę piszę, potem się kładę, znów chodzę i tak dalej i wciąż to samo. Nauczyłem się myśleć... Oczy bolą mnie bardzo. Jak wiesz, niegdyś, aby mnie wprawić w podniecenie, trzeba było wina, cygara albo kobiety; dziś podniecam się myśląc usilnie, przeprowadzając jakieś rozumowanie; czasem czuję, że nerwy rozprzęgają mi się w mózgu. Żyjemy teraz wśród nocy, która nastała 167 po zachodzie słońca, a poprzedza świtanie. Pewnie, że jakiś przelotny, krwawy meteor, może rozjaśnić tę noc; ale nim wzejdzie nowe słońce, my wszyscy zejdziemy już ze sceny. Pozwalam sobie zwrócić uwagę Waszej Wielmożności na ostatnie zdania tego wyimka z listów hrabiego Z., w których napisane słowa mają inne znaczenie niż zazwyczaj. Żyjemy teraz wśród nocy... znaczy, że hrabia żyje w naszej, rosyjskiej niewoli, a ów krwawy meteor, to przecież niedawna rewolucja w Królestwie, zbrojne powstanie przeciw nam. Bardzo niebezpiecznym człowiekiem jest ten hrabia Z. Domyśla się najpewniej, że tu, w Petersburgu – oby nie wiedział, że wszędzie – kontrolujemy jego korespondencję, a potrafi przemycić w liście to, co chce. Żąda on też, aby, wbrew klęsce powstania Polacy nie opuszczali rąk i dążyli do odzyskania utraconego państwa. A chociaż to tylko mrzonki, musimy pamiętać, że dewiza rodu Krasińskich brzmi: MALGRÉ TOUT! POMIMO WSZYSTKO! Hrabia Z., zgodnie z tym rodowym zawołaniem, wyznacza sobie zapewne rolę duchowego przywódcy rodaków, poety budzącego naród z letargu niewoli, gdyby w niego zapadł. To mu chyba chodzi po głowie, gdy tak siedzi samotnie w zaciemnionym pokoju i skrobie przy świecach te swoje wiersze. Igor Petersburg, 12 decembra 1832 r. ................................................................................................................................... Nie moja rzecz, Wasza Wielmożność, zajmować się tym, na co nie mam rozkazu, trudno mi jednak uwierzyć w to, co usłyszałem. Niepodobna przecież, aby znalazł się ktoś, kto odmówiłby Najjaśniejszemu Panu służby w naszej dyplomacji, a to zrobił, podobno, hrabia Z., kiedy już wrócił jako tako do zdrowia i został przyjęty przez Najjaśniejszego Pana, razem ze swoim ojcem, generałem Krasińskim, który zabiegał o taką służbę dla swojego synalka. Wymówił się on słabym zdrowiem właśnie i prosił jedynie Najjaśniejszego Pana o zezwolenie na dłuższy pobyt za granicą dla leczenia się w tamtejszych kurortach. Potrafił zatem sprzeciwić się woli ojca, któremu, jak wiem, bo się tym interesowałem, zawsze był posłuszny i również nie skorzystać z łaskawej przychylności Najjaśniejszego Pana, co nie chce mi się pomieścić w głowie. Rozważam jednak to wszystko i utwierdzam się, Wasza Wielmożność, w tych przypuszczeniach, na które pozwoliłem sobie w poprzednim raporcie, że hrabia Z. nie skorzystał z łaskawej życzliwości Najjaśniejszego Pana i wymówił się z pracy dla nas, ponieważ będzie działał przeciwko nam. Takie jest moje przekonanie i czuję się w obowiązku powiadomić o tym Waszą Wielmożność. Dodam jeszcze, 168 że hrabia Z. pisze obecnie – udało mi się, przez służbę, dotrzeć do tych papierów – jakąś rzecz, sztukę chyba, o Greku, o dziwnym imieniu Irydion, który zemścił się na Rzymianach i Rzymie za zniewolenie swego kraju, co łatwo przecież odczytać, podstawiając pod Greka mściciela Polaka, a pod Rzym starożytny – naszą stolicę. Igor Petersburg, 18 februara 1833 r. ................................................................................................................................... Hrabia Z. jest znów tutaj, bez guwernera i kamerdynera, a tylko w towarzystwie swojego kolegi uniwersyteckiego, Konstantego Danielewicza. Nic o nim jeszcze nie wiem, krom tego, że w owym przykrym dla hrabiego Z. zajściu w Warszawie jeszcze, po pogrzebie senatora-wojewody Piotra Bielińskiego – w którym posłuszny syn nie wziął udziału na życzenie generała – gdy inny hrabicz, Leon Łubieński uderzył go podobno w twarz, a koledzy wołali – Obciąć mu guziki! – rzeczony Danielewicz stanął w jego obronie, razem z Konstantym Gaszyńskim, z którym hrabia Z. utrzymuje żywą korespondencję. Do niego właśnie tak pisał, wspominając również to niemiłe zdarzenie: Jakże to przeszło wszystko – i dzieciństwo i młodość nasza; pamiętasz erę fajkową i wieczorne rozmowy i romanse nasze, pracę moją, wiersze Twoje, łowy opinogórskie, przechadzki w ogrodzie warszawskim, zazdrości i miłości moje. Smutne zatargi w uniwersytecie, pośród których Ciebie jednego przyjacielem i obrońcą, z Danielewiczem spólnie, miałem Gdzież to wszystko się podziało? Gdzie Ojczyzna, gdzie tyle dusz szlachetnych, gdzie tyle krwi polskiej? Dawnom nie wylał łzy jednej, sądziłem, że ich źródło wyschło we mnie, bo mózg mój spiekły od dawna, ale dziś zapłakałem, odbierając Twój list, czytając pismo przyjaciela. Jako duch, co powstaje z grobu, takeś zawitał do mojej duszy. Wygnańcze za świętą sprawę Polski, bądź mi błogosławiony! Pozornie nie ma w tym liście, Wasza Wielmożność, niczego dla nas interesującego. A przecież jest, bo jasno z niego wynika, że ci dwaj, hrabia Z. i Gaszyński, a także tysiące i tysiące takich jak oni, nigdy nie pogodzą się z utratą swego państwa, nigdy nie ustaną w sprzeciwie wobec porządku ustanowionego w Królestwie i nigdy nie przestaną knuć i podkopywać tronu Najjaśniejszego Pana. Powiadają nawet, nie pamiętając o swoich winach, że Polska została, jak Chrystus, ukrzyżowana przez złych sąsiadów, czyli przez nas także i jak Chrystus zmartwychwstanie, że jest Mesjaszem narodów 169 i tym podobne, Wasza Wielmożność, wymysły. Dobrze byłoby więc, żeby hrabia Z. nie dostawał paszportu na tak długie wyjazdy zagraniczne, gdyż zyskuje mir wśród rodaków. Nawet tych, którzy opuścili Królestwo, gdyż brali udział w rebelii, a hrabia Z. nie walczył razem z nimi przeciw nam. Mickiewicz również nie walczył, a ma wielki szacunek wśród tych „wygnańców”, jak ich hrabia Z. nazywa. Ci dwaj poeci to bardzo niebezpieczni ludzie, szczególnie tutaj, w Rzymie, dokąd zjedzie na katolicką Wielkanoc wielu Polaków z Królestwa, nasłuchają się od Mickiewicza i Krasińskiego różnych bredni, nasiąkną buntowniczymi hasłami i wrócą do Królestwa, żeby tam je powtarzać. Upraszam zatem Waszą Wielmożność o spowodowanie przez naszą tutejszą ambasadę nakazania hrabiemu Z. powrót do kraju, żeby już dłużej nie siał nam fermentu, nie bruździł i nie ogłupiał pobożnych ludzi, którzy przyjadą do grobu św. Piotra, żeby się modlić, a nie wysłuchiwać buntowniczych haseł. Ogrodnik Rzym, 18 marca 1834 r. ................................................................................................................................... W moim ostatnim raporcie wspomniałem Waszej Wielmożności o szczególnie niebezpiecznym sposobie wpływania na rodaków zjeżdżających tutaj na Wielkanoc przez połączenie agitacji buntowniczej z wyznawaną przez Polaków religią katolicką. Sam hrabia Z. jest człowiekiem głęboko wierzącym, o czym może świadczyć ten fragment listu do Konstantego Gaszyńskiego o mistycznym przeżywaniu obrzędów Wielkiego Tygodnia, poprzedzającego świąteczną, radosną niedzielę: Wczoraj był Wielki Czwartek. Siedziałem w kościele Ś. Piotra do 9-ej w wieczór, słuchałem „Miserere”. Nic wznioślejszego nad te głosy ludzkie rozpaczające, konające z bólu i żalu, rozchodzące się z wolna po tym ogromnym sklepieniu, między masy cieniów, masy złota, marmuru, drogich kamieni zanurzonych w ciemnościach. Nad grobem Piotra pali się gromnic kilka, a reszta kościoła to nicość cieniów, to nieskończoność cieniów, chaos jakiś z marmuru i cieniów. Świat, jakiegoś nie widział nigdy. Bóg wszędy – Bóg, co skonał na krzyżu i dziś On, o tej czarnej godzinie, kona w każdym zakącie tego olbrzymiego gmachu. Szumy burzy zda mi się, że słyszę, bo wiesz, On dech wyzionął wśród burzy. Ogrom wieczności zda mi się widomy, zaczyna się za tym ołtarzem. Patrz! Ołtarz wysoki, wysoki, jak olbrzym niknący w górze, u stóp jego gromnic kilka, a za ołtarzem ciemność, wieczność i reszta kościoła i te pieśni wszystkie płaczące nad Bogiem umarłym, nad mękami Boga! 170 Polacy tak płaczą nad umarłym Bogiem, jak nad swoją umarłą Ojczyzną, lecz zaraz podnoszą głowy, bo jeśli Chrystus powstał z grobu trzeciego dnia, to i ona powstanie do życia. Pytam więc, Wasza Wielmożność, jak mamy walczyć z takim przeciwnikami jak hrabia Z., jak Mickiewicz, wzywającymi w sukurs moce niebieskie, przekonanymi i przekonującymi rodaków, że Polska jest Chrystusem Narodów i poprzez swoje cierpienia doprowadzi do własnego odrodzenia i wyzwolenia innych, uciemiężonych ludów. Ciarki mi przechodzą po grzbiecie, Wasza Wielmożność, gdy myślę o wielkiej sile tkwiącej w tym słabego zdrowia człowieku i w jego poezji, wyznaczającej Polsce szczególnie ważną rolę w dziejach świata, rolę Mesjasza, który przyniesie temu światu dobrą nowinę i powszechne braterstwo. Ogrodnik Rzym, 29 marca 1834 r. ................................................................................................................................... W ostatnim liście do Konstantego Gaszyńskiego hrabia Z. poinformował go, że wyjeżdża wkrótce z Rzymu i udaje się do Genewy, ale nie dotrzymał zapowiedzianego terminu i został tutaj dłużej niż poprzednio zamierzał. Powodem jest nowa znajomość zawarta z bogatym ziemianinem z Podola, Teodorem Bóbr-Piotrowickim i jego małżonką Joanną, bardzo piękną i ponętną kobietą. Hrabia Z. spędził z tym małżeństwem pierwszy dzień Wielkanocy i to widocznie tak zbliżyło go do tych ludzi, że opuścił Rzym razem z nimi dopiero w drugiej połowie kwietnia. Nie znam trasy ich podróży, więc z konieczności, nie mając pod ręką żadnego agenta, wyruszę jeszcze dziś śladem tego towarzystwa. Ogrodnik Rzym, 20 aprila 1834 r. ................................................................................................................................... Muszę być ostrożny, Wasza Wielmożność, więc wysyłam raport dopiero teraz, wcześniej bowiem nie udało mi się przechwycić żadnego listu hrabiego Z. Ten do Konstantego Gaszyńskiego jest pierwszy, więc cytuję z niego taki fragment: Dużo ja przez te czasy myślałem nad życiem ludzkim i odkryłem wielką prawdę, że moc nad sobą samym jest poezją dojrzałości, jak rozpasanie wszystkich uczuć jest poezją młodości... By dobrze pisać, trza żyć wprzódy. Ja zarzucam na pewny czas pisanie, biorę się do życia: wychylę kilka pucharów wesela, kilka pucharów boleści, po ludzku kochać będę, po ludzku cierpieć, a potem siądę i zapiszę i to 171 będzie dobrem. Materia nie jest tak podłą rzeczą jak sądziłem dotąd, my przez wieczność całą będziemy w materialnych ciałach. Nie ma ducha bez materii, jak nie ma myśli bez słowa, jak nie ma ciała bez formy. Są rozkosze i jest poezja materialna. Tę należy harmonijnie pomięszać z poezją ducha, a wtedy stanie na nogi człowiek upoetyzowany... Tak więc się zmodyfikowałem i z chmur zstąpiłem i chmury mam odtąd za baldachim nad głową nie za pobyt i mieszkanie Skąd ta nagła zmiana, zapyta Wasza Wielmożność, to zejście poety z chmur na ziemię? Z bardzo prostego powodu, a mianowicie z powodu kobiety, owej Joanny Bobrowej, którą hrabia Z. poznał w Rzymie, o czym donosiłem Waszej Wielmożności w ostatnim raporcie. Jeśli ta znajomość rozwinie się w romans, a romans w coś jeszcze gorętszego, to będzie dla nas bardzo dobra wiadomość, gdyż zakochany buntownik łagodnieje i przestaje być buntownikiem, świata bowiem nie widzi poza kobietą, dla której stracił głowę. Ogrodnik Kissingen, 20 juli 1834 r. ................................................................................................................................... Rozwinął się, Wasza Wielmożność! Romans naszego hrabiego z panią Bobrową rozwinął się tak, jak pragnąłem. Ku mojej radości są już kochankami, a wkrótce, mam nadzieję, znajdą się na językach swoich rodaków, ponieważ Joanna Bóbr-Piotrowicka jest spokrewniona z książęcymi domami Radziwiłłów i Jabłonowskich, a jej mąż Teodor, rogacz obecnie, jest synem generała Kajetana Bobra z Zahajec, a takie osoby, w dodatku bardzo bogate, zawsze budzą szersze zainteresowanie. Zanim to jednak nastąpi, przesyłam w załączeniu Waszej Wielmożności, fragmenty listu hrabiego Z. do Henryka Reeve’a, ilustrujące dobrze stan jego ducha i ciała ubiegłej wiosny i jak odmieniła go znajomość z Joanną Bobrową, jakie miała dla niego znaczenie. Miniona zima nie przyniosła mi żadnej ulgi. W Rzymie, wyciągnięty na sofie, gryzłem się smutnymi myślami i czułem, jak z każdym dniem życie coraz bardziej ze mnie upływa. Pisać już nie mogłem. Z nastaniem wiosny obudziło się we mnie ogromne pragnienie życia, działania. Ale moje zdrowie było tak słabe, że to pragnienie zakrawało niemal na drwinę. A przecież na dziesięć dni przed moim wyjazdem z Rzymu, stało się to, co przeczuwałem. Gdy więc iskra raz padła, gdy nagłe wzruszenie poruszyło mój wzrok, odrzuciłem od siebie wszelkie względy rozsądku, tak jak odrzuca się pochwę szabli, gdy przychodzi do walki na śmierć i życie... Otóż od tej chwili, a jeśli się nie mylę była to 172 Wielkanoc, zaraz po błogosławieństwie papieża, żyłem życiem pełnym rzeczywistości i snów, życiem ciała i ducha, życiem na koniec ludzkim, nie wolnym od poważnych niebezpieczeństw i zabawnych małostek, opromienionych niekiedy nagłym błyskiem poezji, zasmęconym nieraz drażliwą sytuacją, to wznoszącym się ku tragizmowi, to spadającym w błazeństwo; życiem, w którym zachwyt przeplatał się z drwiną, słabość ze wzlotami, błahostki takie jak moda, wstążka, plotka, z rzeczami poważnymi, podniosłymi, jak uwiedzenie, upojenie miłosne, wyrzuty cnotliwej kobiety, gdy siebie złożyła w ofierze, nienawiść do tego, który jest jej małżonkiem, niezliczone obawy zaskoczenia i zemsty, niezliczone nadzieje szczęścia, sto razy zawiedzione, raz tylko ziszczone; wreszcie rozpacz, zwykły koniec takiego dramatu, w którym, jak powiada Balzac, „wszystkie prawa dzielą, a wszystkie powaby natury łączą dwie wzniosłe dusze”. A te wydarzenia, Henryku, działy się we Florencji, w Wenecji, w dni wiosenne, w cudowne wieczory, gdy wszystko tchnęło rozkoszą, miłością. Potem, przechodząc pod Mostem Westchnień, słyszałem niekiedy głos, co mi mówił: kara i zbrodnia. Ale dla pożerającej mnie namiętności, głos ów był błahostką. Często cierpiałem jak potępieniec, prawie oślepły, a mimo to w pełnym świetle, w olśniewających blaskach włoskiego słońca, woziłem ją moją łodzią na Lido, do Malamocco, do Chioggii... Widzisz więc, jak żyłem. Od pięciu miesięcy nie modliłem się ani razu, a przecież nie czuję wyrzutów sumienia, tak silna była we mnie ta potrzeba działania, co zmusiła mnie, abym żył całą moją istotą i kazała mi szukać ocalenia tam, gdzie inni znajdują śmierć. I odzyskałem zdrowie wśród tysiącznych niepokojów, tysiącznych wyczekiwań, moje nerwy znów się wzmocniły. Nabrałem chęci do życia i żyję. Ale teraz zbliża się moment rozstania. A że nie była to ani przez chwilę światowa miłostka, ale dramat naprawdę smutny, prawdziwy, namiętny, fatalny i potężny, więc czeka mnie męka długa i bolesna. Niech tak będzie. Dosyć to wszystko zawiłe, Wasza Wielmożność i egzaltowane, ale taki jest przecież nasz hrabia Z., zmienny w nastrojach, znerwicowany, wpadający w depresje, a z tym wszystkim słabego zdrowia, co wiele tłumaczy. A jakie są dalsze losy naszych kochanków, czy naprawdę się rozstali, doniosę w następnych raportach, gdy tylko uda mi się dotrzeć do nowych listów hrabiego Z., za których przeglądanie płacę urzędnikom pocztowym grube pieniądze. Ogrodnik Wiesbaden, 27 augusta 1834 r. ................................................................................................................................... 173 Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, w korespondencji hrabiego Z., którą otrzymałem do wglądu, znalazł się list Konstantego Danielewicza adresowany do generała Wincentego Krasińskiego. Jak Wasza Wielmożność najpewniej pamięta, jest to kolega uniwersytecki hrabiego Z., towarzyszący mu w podróży. Z treści listu, jaki przechwyciłem, wynika jednak, że jego prawdziwa rola u boku przyjaciela jest nieco inna, wyznaczona przez generała, któremu Danielewicz ma donosić o wszystkim co robi jego histeryzujący synalek. I Danielewicz donosi: Smutny i smutny, czy pod okiem kochanki, czy z daleka od niej. Gdyby się tylko trochę zastanowiła pani B., toby dostrzegła, że zamiast z nudów ją wyrwać, jeszcze jej nudów dodaje. Takiej miłości nie pojmuję, nie rozumiem i prędzej rozum stracę, nim pojmę. Nie taki był Zygmunt, kiedym go poznał za młodu, był pełen błędów, ale też pełen zalet i życia. Marzyłem sobie, że błędy ustąpią, pasje zasną, a życie i cnoty zostaną. Życie ustało, cnoty śpią gdzieś głęboko, błędów zrozumieć nie chce, a i pasje się znajdą za okolicznością. I dalej o stanie ducha i osobliwościach charakteru zdziwaczałego ogromnie, jak sądzi, przyjaciela młodości: Jest dla mnie niepojętą ta mieszanina rozmaitych elementów: świetnego czasem rozumu, na subtelne sofizmata marnotrawionego, obok niepojętego w małych rzeczach nieporządku, nadnaturalnej odwagi, niepotrzebnej, obok moralnego tchórzostwa, dobroci serca nieograniczonej, obok lekkomyślności w innych przypadkach. Albo to jest niezmiernie słaby charakter, który się okupuje najmocniejszą walką z sobą samym, albo też jest to jakieś wielkie przeznaczenie, które jeszcze swojego zawodu nie znalazło, a w dotychczasowym mu ciasno, alboli też już w biegu zatrzymane i zmarnowane. Bóg sam to wie i sądzić go będzie. To tylko jest realne, że jest bardzo nieszczęśliwy i wciąż się męczy. Ale czegoż się męczy? O bagatele, które by każdy drugi pominął. Gdybym na miejscu hrabiego Z. poznał, Wasza Wielmożność, treść tego listu, nie nazwałbym już tego Danielewicza swoim przyjacielem. Sam generał Krasiński nie był zapewne również zachwycony takim konterfektem syna, jaki mu zaprezentował jego delator. Ogrodnik Wiesbaden, 30 augusta 1834 r. ................................................................................................................................... 174 Znowu są, a raczej byli tu razem, ale to się już chyba naprawdę kończy. Hrabia Z., tak to widzę, Wasza Wielmożność, zmęczył się już tym romansem z panią Bobrową. Proszę zresztą przeczytać fragmenty tych listów do ojca: Ja przyznaję, że jużem zmęczony, choć ją szczerze bardzo kocham i winienem wdzięczność za tysiączne jej dobroci, za tysiączne jej nie zrażanie się. Na jej miejscu byłbym od dawna wypędził i znienawidził p. Zygmunta, ale w tej kobiecie jest jakieś miłosierdzie anielskie. Słowem, dosyć głupią rzeczą jest mieć stosunki z istotą nie wolną, otoczoną przeszkodami; więcej przykrości, niż przyjemności. I po rozstaniu z panią Bobrową, wracającą do męża, do kraju: Pani sama wciąż była fatalnego humoru; spazmy, łzy i długie milczenia. To wszystko bardzo mi serce rwało, bo ją szczerze kocham, bez szału wyobraźni, ale szczerze, prawdziwie z sercem. A przecież odetchnąłem, kiedy odjechała. Tęskno mi za nią, ale jakoś wolniejszy jestem. Na tym kończą się moje raporty do Waszej Wielmożności, przechodzę bowiem na emeryturę, a moje obowiązki przekazuję bardzo zręcznej osobie, z której pracy będzie Wasza Wielmożność na pewno zupełnie zadowolony. Ogrodnik Frankfurt, 28 septembra 1834 r. ................................................................................................................................... Polecony łaskawości Waszej Ekscelencji, mam nadzieję spełnić wszystkie oczekiwania związane z moją pracą, zatem już donoszę, że obiekt powierzony mojej opiece, czyli hrabia Z. przybył do Neapolu i zamieszkał w hotelu „Villa di Roma”. Obiekt odwiedził już miejscowy klasztor Trenta Tre, słynny z mniszek przepowiadających przyszłość. Wnioskuję z tego faktu, że obiekt jest zabobonny i łatwo będzie, podając się za wróżbitę, dotrzeć do niego lub do jego otoczenia. Pomimo kapryśnej wiosny – dziś padał znów śnieg – zjawiają się tutaj i zamieszkują w hotelu Polacy z Królestwa i zapewne coś knują, bo oni zawsze, Ekscelencjo, knują przeciwko nam. Zegarmistrz Neapol, 14 aprila 1835 r. ................................................................................................................................... 175 Zamek Castello Nuovo w Neapolu Obiekt w towarzystwie Konstantego Danielewicza wyjechał z początkiem maja z Neapolu i udał się do Florencji, gdzie, jak się dowiedziałem po przybyciu na miejsce, oczekiwał na wiadomość od pewnej osoby z kraju. Sądziłem, że to jakiś emisariusz z Królestwa i dopiero listy hrabiego Z., do których mam już dobrze opłacony dostęp, objaśniły mnie, że obiekt czeka na kobietę. Wynika to jasno z listu pisanego do niejakiego Adama Sołtana, o którym nie zdążyłem jeszcze zasięgnąć informacji, tuszę jednak, że Wasza Ekscelencja będzie wiedział kto zacz, ów Sołtan. Z Drezna nic nie mam. Słyszałem z ubocza, że pan mąż stara się w kraju o urząd marszałka guberskiego, bo dotąd był tylko powiatowym i może dlatego nie zjedzie do żony, a zatem sama by do wód pojechała, co by nie lada gratką było... nie uwierzysz, jak tę kobietę kochałem, jak pragnąłbym raz jeszcze ją widzieć i wychylić z nią czarę szczęścia. Zegarmistrz Florencja, 27 maja 1835 r. ................................................................................................................................... Spełniły się życzenia obiektu, ponieważ Joanna Bobrowa – teraz znam już nazwisko tej kobiety – połączyła się z obiektem w Austrii i oboje przebywali w Bad Ischel, ale nie czuli się tam dobrze ze względu na ludzkie języki. Obiekt pisze o tym wszystkim do tego samego Adama Sołtana i fragment listu załączam. 176 Polki, p. Grocholska, o której Ci gadałem, i drugie, były w Ischel. Nie ma potwarzy, szyderstwa, złości, którą by nie napoiły mojej biednej, osobliwie ta Grocholska, zlepiona z żółci i mułu, wysoka, szkieletowa, rozpaczająca za znikłymi wdzięki, wściekła, że kto inny piękny i kochany, pod maską przyjaźni larwa nienawiści i podłości, rozdzierająca, kłamiąca, w imieniu cnoty przemawiająca, prawdziwa wszetecznica. Dnie tam spędzone były mi piekłem; wieczorem tylko odpoczywałem przy niej, kiedy wszyscy posnęli, w tym salonie na wieki pamiętnym, wśród krzewów hortensji, przy półświetle lamp, przy blasku jej łzawych oczów. Tam jej cała dusza, tyle dobra i szlachetna, na łzy roztapiała się przede mną. Tam ją, umęczoną za to, że kocha, ukochałem jeszcze więcej niż wprzódy, ale czułem święty obowiązek, srogą konieczność wyjechania, by nie szkodzić jej sławie. Wychodząc zawsze o 12-ej w nocy spotykałem ludzi w płaszczach krążących około domu, nasłanych szpiegów. Ona zaklinała by zostać, ale wyjechałem 3-go augusta, przeklinając świat i podłych i nędznych, co się mszczą na tych, którzy czują, za to, że sami nic nie czują... Zostawiłem ją w rozpaczy; taki koniec raju mego, Adamie... Jestem jak potępiony; nigdym nie kochał, nie wiedział, co to kochanie, dziś dopiero, zstąpiwszy do piekła z niebios to poznałem. Dziś dopiero chodzę po spiekłym bruku tego miasta i chciałbym się położyć i skonać na nim, tak mi dolega każda chwila, bez niej, bez mojej drogiej... Polecając się łaskawej życzliwości Waszej Ekscelencji, pozostaję uniżonym sługą Zegarmistrz Triest, 14 augusta 1835 r. ................................................................................................................................... Uprzejmie informuję Waszą Wielmożność, że przerwa w nadsyłaniu raportów powstała z winy mojego poprzednika, który nie wypełniał dobrze swoich obowiązków, a ponadto zdefraudował sporo pieniędzy przeznaczonych na wypłaty dla urzędników pocztowych. Nie posiadał również stosownego rozeznania wśród Polaków, którzy opuścili kraj po klęsce swojego buntu i za granicą spiskują, obmyślając nową rebelię. Tymczasem hrabia Z. poznajomił się w Rzymie z kolejnym rodakiem, który jest również poetą i tak o nim pisze do Konstantego Gaszyńskiego: Jest tu Juliusz Słowacki, miły człowiek, ogromem poezji obdarzony od niebios. Kiedy ta poezja w nim dojdzie harmonijnej równowagi, będzie wielkim. „Kordian” jest poematem zapału, szaleństwa, są w nim pyszne położenia i dziwnie trafne pojęcia. „Maria Stuart” jest także znakomitą. Mickiewicz nawet sam nie miał tak różnobarwnej i giętkiej wyobraźni. Jednak trzeba, by te żywioły doszły w Słowackim do harmonii muzycznej, by sztuczniej jeszcze nauczył się godzić dysonanse z prawdziwymi dźwiękami. Brak mu czasem powagi, bez której poezja może być miłą igraszką, ale nigdy nie zostanie częścią świata. Tej on nabędzie, bo zdolności tak silne nie ustają, nie słabną, aż odbędą drogę sobie przeznaczoną i wydadzą wszystkie owoce w nich nasiennie zawarte. Proszę zwrócić uwagą, Wasza Wielmożność, że hrabia Z., sam będąc poetą, ocenia drugiego poetę bez zawiści. Przeciwnie, dostrzega w nim wielki talent i przewiduje jego piękny rozwój. Jeśli tak godzi się powiedzieć, to jestem zadowolony, że będę czuwał nad takim człowiekiem jak hrabia Z., wyrastającym wysoko ponad innych. Tym bardziej więc może być dla nas szkodliwy. Pantaleon Rzym, 25 maja 1836 r. ................................................................................................................................... Nadarzyła się, Wasza Wielmożność, okazja skorzystania z niebywałej możliwości przebywania przez dłuższy czas pod jednym dachem z hrabią Z., który przyjechał na Śląsk austriacki do miejscowości Graefenberg leczyć swoje liczne schorzenia. Znajduje się tu słynna od kilku lat klinika do uzdrawiania zimną wodą ludzi, którym oficjalna medycyna nie może już pomóc lub którzy utracili do niej zaufanie. Założył tę klinikę niejaki Wincenty Preissnitz, zwyczajny rolnik, więc albo szarlatan, albo cudotwórca, bo wiele osób opuszcza Graefenberg z uczuciem, że narodzili się na nowo. Dowiedziawszy się, że hrabia Z. znajduje się w tej klinice, zgłosiłem się również do tego Preissnitza i zostałem wpisany na listę pacjentów i zakwaterowany w pobliżu izolatki hrabiego Z. Gdybym jednak, Wasza Wielmożność, wiedział, co tutaj się wyrabia z ludźmi, uciekłbym chyba gdzie pieprz rośnie. Proszę zresztą przeczytać, co wynotowałem z listu naszego hrabiego do G.: Może myślisz, że mnie już piekło pożarło za pomocą zimnej wody. – Nie jeszcze, alem przebył dwa miesiące najokropniejszego stanu, co dzień dwa razy na dzień po trzy godziny się pocąc i wskakując do wody zimnej, pod kaskadą w lesie się rozbierając i na łeb chwytając strugę żywego lodu, nosząc na brzuchu mokre dniem i nocą ręczniki, toż samo na głowie, zgoła nie mając ani jednej chwili pokoju ni czasu, 178 zresztą tak osłabiony i zgłupiały, żem pióra do ręki wziąć nie mógł. Dziś trochę lepiej się czuję... Zaręczam, że tylko poczucie misji, jaką daje służba dla Waszej Wielmożności, pozwoliło mi wytrzymać w tym piekle. Jak się wszakże okazało, ofiara była zbyteczna, gdyż ani w listach hrabiego Z., ani w jego wypowiedziach, które pilnie notowałem w pamięci, nie znalazłem niczego, o czym powinienem uwiadomić Waszą Wielmożność. Obecnie to tylko bardzo chory i cierpiący człowiek. Pantaleon Graefenberg k. Freiwaldu, 28 czerwca 1836 r ................................................................................................................................... Wydawało mi się, że każdy poeta albo dramatopisarz pragnie rozgłosu. Cieszy się, kiedy piszą o nim w gazetach i chwalą po salonach, a hrabia Z, ku mojemu zdumieniu, wcale tego nie pragnie. Napisał, podobno, wielce udane utwory, a to „Nie-Boską Komedię” i drugą rzecz o dziwnym tytule „Irydion” i kryje się za innymi nazwiskami, bo nie chce, aby zobaczono w nim autora tych utworów. Dziwna to, Wasza Wielmożność, maskarada i nie wiem, czym spowodowana, krom jednego tylko przypuszczenia do głowy mi przychodzącego, aby ojciec jego, generał, jakiej przykrości z powodu tych utworów syna nie miał, jeśli jest w nich coś, co się w Petersburgu nie spodoba. I jeszcze jedna myśl, że sam hrabia Z. o przedłużenie swojego paszportu się obawia, gdy wyjdzie na jaw, że to on napisał jakieś nieprawomyślne utwory. Nie mnie jednak o nich sądzić, jakie są, zatem dołączam do niniejszego raportu owe drukiem wydane dzieła hrabiego Z., których sprowadzenie nie było rzeczą łatwą, nie wspominając już o wysokich kosztach nabycia ich. Pokryłem je z własnej kieszeni, gdyż mój fundusz operacyjny został już całkowicie wyczerpany. Pantaleon Wiedeń, 12 decembra 1836 r. ................................................................................................................................... Zanosi się na to, Wasza Wielmożność, że hrabia Z. spędzi tu całą zimę. Nie ma się zresztą czemu dziwić, bo najwidoczniej nie posłużyła mu wodna kuracja, której poddał się w Graefenbergu, w klinice tego szarlatana Priessnitza. a dla innych cudotwórcy. Jeszcze dziś, na wspomnienie tych strasznych rzeczy, które on wyczynia ze swoimi pacjentami, pocę się cały ze strachu. Hrabia Z. nie czuje się więc dobrze i prawie nie wychodzi z wynajętego mieszkania. Tylko codziennie wieczorem przyjeżdża po niego 179 parokonny powóz i zawozi do teatru, gdzie zasiada we własnej loży. A po przedstawieniu, które się kończy około 10-tej wieczór, odwiedza zawsze księżnę Marię Lubomirską mieszkającą na stałe w Wiedniu. I to są wszystkie rozrywki naszego hrabiego, chociaż dokoła wiedeńskie bale, maskarady i karnawałowe zabawy. ... ona mnie częstuje biszkoptami z wodą, ja jej sztukę, którą widziałem, opowiadam. Zgromadzenie zawsze liczne nas otacza, cztery ściany, piec piąty, dwie szafy, dwa stoliki, pół tuzina krzeseł, a w przedpokoju dwór zgromadzony czeka aż wyjdę, by szlafmycę włożyć na głowę i do szlabana wleźć (tak tu mówią Wasza Wielmożność na skrzynie do spania dla służby) ...Wczoraj konsylium złożyłem dla księżny i uradzili by księżnie pocić się kazać i potem gąbką ją przecierać, maczaną w wodzie na 20 stopni ogrzanej. Księżna nie chciała słyszeć o tym, bo nie chce się rozbierać do naga... Nic nie można jej pomóc po ludzku, Bogu ją powierzyć najlepiej. Ale Ci mówię, że się serce kraje, patrząc na to, jak ona żyje dzień cały leżąc, marząc, płacząc, narzekając... Moją zaś pociechą jedyną jest Burg Teater. Wczoraj dawali „Die Jungfrau von Orlean”... Sądziłem, że uniesienie piersi mi rozerwie...Tak więc żyję, o ile mogę, w świecie różnym od tego, który mnie otacza i miasto pójść na raut do p. Wąsowiczowej, byłem w XIV wieku, na pięknej Francji błoniach... Niczego poważniejszego na razie nie odnotowałem. Same drobiazgi i głupstwa, Wasza Wielmożność. Same głupstwa. Pantaleon Wiedeń, 29 januara 1837 r. ................................................................................................................................... Od stycznia nie było, Wasza Wielmożność, żadnego wydarzenia, godnego odnotowania. Dopiero teraz wielka siurpryza, bo nasz hrabia zaczyna przebąkiwać o ożenku. Wstrzymuje go wszakże myśl, że gdyby wstąpił w związek małżeński z jakąś kobietą, wyrządziłby ogromną krzywdę p. Bobrowej i tak o tym pisze do Adama Sołtana: Jestem w krytycznym położeniu, na rozstajnych drogach życia. Widzę z tego stanowiska jasno moją przeszłość i przyszłość... Zmarnowałem drogą mi istotę... i teraz jedyną jej ulgą, pociechą jest myśl, że ja jej nie uwiodłem, ale że ją kochałem, myśl, że poświęciła się dla kogoś, któremu warto było tę ofiarę uczynić. Gdybym więc z drugą się ożenił, pchnąłbym ją w serce na wieki. Nie pojęłaby nigdy, że można pojąć inną kobietę, a zostać jej przyjacielem, bratem i kochać ją sercem, 180 wdzięcznością. Gdybym się ożenił, wydałoby się jej, że straciła dobrą sławę i może duszy swej zbawienie dla igraszki przewrotnego człowieka. Gdy czas przejdzie nad nią, za dwa, za trzy lata, spokojniejsza będzie, ale dzisiaj to by ją zabiło. Tymczasem dzisiaj, a nie za dwa, za trzy lata, jeśli kiedykolwiek mam się żenić, powinien bym się ożenić, a to z Julią Potocką, córką Alfreda, z następujących przyczyn: 1-mo piękna jak anioł, 2-do ślicznie ułożona, 3-tio wszystko w niej dobrą zapowiada i tok umysłu i przyroda i wychowanie, 4-to talent do muzyki, jaki się tylko natchnionym trafia artystom, 5-to 2 miliony 500.000 zł polskich posagu i to w Galicji, nie pod rządem Rosji, 6-to matka koniecznie sobie życzy tego i już mi rodzaj oświadczenia zrobiła, choć nigdy u niej nie bywam, a z panną dotąd nigdym dwóch słów nie mówił. – Jednak się nie ożenię, a mówiąc po ludzku, ogromne głupstwo robię. Nie tylem głupi, żebym nie wiedział, żem głupi. Wypuszczam z rąk jedyne małżeństwo, które by mogło mi pewną niepodległość od tamtych stron zapewnić i jakąś ułudę szczęścia na lat kilka, bo piękna jest cudownie. Widziałem, Wasza Wielmożność, tę osóbkę; krew z mlekiem, jak to mówią u nas, i nic do tego dodać nie trzeba, chyba że te dwa i pół miliona złotych w posagu. Pantaleon Wiedeń, 9 maja 1837 r. ................................................................................................................................... Jesteśmy już w Kissingen. Jesteśmy, to znaczy hrabia Z., generał Krasiński, który czekał tu na syna, i ja, czyli oddany sługa Waszej Wielmożności. Mam w tym kurorcie wyborne warunki do pracy, bo zmieszany z kuracjuszami nikomu nie rzucam się w oczy. Znalazłem też dobrą, ale bardzo drogą, informatorkę w postaci pokojówki z pensjonatu, w którym zamieszkali panowie Krasińscy. Dlatego już teraz wiem z jaką propozycją wystąpił generał do syna i dlaczego wyjechał stąd mocno zagniewany. Proszę zresztą przeczytać załączony fragment listu hrabiego Z. do Adama Sołtana przebywającego we Florencji: ...mam na sumieniu, żem go nagryzł mocno, bo miał mnie gdzieś wieźć i przedstawiać, bym się starał o pannę, która ma być bardzo ładną i mieć posag ogromny. Znasz mnie, jakiem do świętego stanu małżeńskiego skory. Do tego odbieram list od pani B. z Drezna, mąż ją wypuścił, sam został przy marszałkostwie swoim. Pojmiesz, co się we mnie dziać musiało. Ojciec mój zażalony bardzo, ja zostałem i wkrótce będę zapewne widział ją, gdzieś tu lub nad brzegami Renu, 181 ale zatrute mi jest to szczęście, zatrute przez walki, które przebić musiałem i smutek, który Ojcu sprawiłem. Piszę to, aby Cię wtajemniczyć w położenie moje... bo wiedzieć, że B. jest tak blisko, że ona żąda mnie widzieć, że co chwila spodziewa się, że do jej pokoju wejdę, a tymczasem jechać do drugiej, udawać, starać się... nie, ja na to sił nie mam, ja tego nie mogę. Wyrozumiał też zaraz to wszystko mój Ojciec, ale przeklinał te stosunki i zachorował mocno i pojechał jeszcze słaby. Smutne to dni były. Czułem, żem przyczyną jego choroby i zmartwienia, a zarazem, że nic nie mogę teraz dla niego. Czułem, że odmawiam coś ważnego człowiekowi, który mnie nigdy nic nie odmówił. Wolno Ci o tym napisać do mnie kazanie, sam już je powiedziałem sobie w duszy mojej, ale ta biedna kobieta! Co do tego dodać, Wasza Wielmożność? Oczy moje nigdy nie oglądały pani Bobrowej, ale musi to być wielka piękność, skoro nasz hrabicz stanął okoniem ojcu, któremu dotąd we wszystkim ulegał. Kiedy otrzymałem od Waszej Wielmożności rozkaz zajęcia się młodym hrabią Krasińskim, przestudiowałem pilnie całe jego dossier, aby wiedzieć jakiego człowieka przyjdzie mi obserwować, toteż doszedłem do wniosku, że hrabia Z. stanowi osobliwy przykład syna poddającego się z pokorą woli ojca, niezależnie od skutków tej uległości, jak chociażby w przypadku pogrzebu w Warszawie prezesa Sądu Sejmowego, senatora Piotra Bielińskiego, w którym uczestniczyli wszyscy studenci, poza studentem Krasińskim, który poszedł na wykład, bo tak sobie życzył jego ojciec. Co z tego wynikło dla młodego Krasińskiego, Wasza Wielmożność wie doskonale, bo zrobiła się z tego oś zwrotna jego życia i rozpoczęła nerwowa tułaczka po Europie, po kurortach i pensjonatach. I dopiero teraz, stop! Syn sprzeciwił się ojcu, więc stary się rozzłościł, naprzeklinał i wyjechał, a nasz Zygmunt zamartwia się, że papie sprawił przykrość. Aby to jednak się stało, musiały dojść do głosu prawa natury, więc myślę, jeśli mi wolno myśleć, że ta kobieta, dla której hrabia Z. wariuje, musi być nie tylko piękna, ale bardzo, bardzo ponętna, przez co ma tak silny i zgubny wpływ na swego kochanka. Tak przynajmniej widzi to Konstanty Danielewicz, oko i ucho generała Krasińskiego przy jego własnym synu: Nie mogę sobie tego wytłumaczyć, aby cała egzystencja, wszystkie siły, wszystkie myśli, wszystkie uczucia, zaplątały się w niewieściej spódnicy jak w pajęczynie... Im bardziej zastanawiam się nad tak długimi związkami młodego człowieka z podstarzałą kobietą, obłożoną dziećmi, bonami, schorzałą i kwaśną, nie mogę przypuścić, żeby były naturalnymi i chyba przez jakieś pomieszanie zmysłów albo przynajmniej monomanię wytłumaczyć je sobie mogę. Nieraz mnie taka myśl serio 182 nastrasza, bo kiedy zanadto mu gadam przeciwko tym związkom albo gdy mi się uda ich śmieszność naocznie wykazać, napadają go jakieś szczególne akcessa: chodzi po pokoju i jedno słowo sto razy powtarza, że aż mi dreszcz po nerwach przebiega. Niech mi JW. Pan wierzy, że każda minuta, w której się spotykam z tym wszystkim, jest mi zatrutą tym lub owym sposobem i że gdyby miało takie życie dłużej potrwać, to chyba bym wolał sam placu ustąpić, niż to dłużej cierpieć. Stan jego moralny jest prawdziwie zastraszający. Jest to kompletna bezwładność, nuda wieczna i jakieś uparte zajęcie się jedyną kobietą i zgoła niczym więcej. Jest w stanie przyjść nie tylko do mnie, ale do mniej poufałych osób i tam pięć godzin na jednym miejscu przesiedzieć lub przeleżeć bez powiedzenia słowa jednego, bez dania znaku życia. Niech JW. Pan nie myśli, żeby tu jedno słowo było przesadzone. Przykro mi jest widzieć Zygmunta igraszką szaleństwa babiego, ale że to szaleństwo sam wywołał, wymęczył, wyprosił, dzielę jego stąd cierpienia i trwogę, aby się katastrofą nie skończyło, bo choćby wariacja np. pani B. była skutkiem skłonności i choroby, nikt by mu nie wyperswadował, że on nie był do niej powodem i dlatego Boga proszę, żeby nas od tego uchował... O ile wiem, Wasza Wielmożność, ten romans miał już się kończyć, a z tego, co pisze ów Danielewicz, na razie na to się nie zanosi. Zatem czekać mi wypada na dalszy bieg wydarzeń, gdyż, jak donosi mi moja informatorka, pani Bobrowa ma przyjechać tu w niedługim czasie. Pantaleon Kissingen, 19 juli 1837 ................................................................................................................................... Moja informatorka nie myliła się. Pani Bobrowa ma zjechać do Kissingen, wobec czego hrabia z guwernerem Janem Kruszewskim i Danielewiczem, wyjechał do Framkfurtu, aby nie dać żeru językom gotowym rozsiewać wiadomości o uplanowanym spotkaniu kochanków. Jak dotąd nie było jednak wiadomości od pani B. i hrabia Z. irytuje się z tego powodu w liście do Adama Sołtana, który normalną drogą przejąłem i fragment załączam: Siedzę tutaj już od dni 12-stu, czekając na uboczu, aż dopełni się przyjazd znajomej Ci osoby do Kissingen. Wybrała się z Drezna od tygodnia, a dotąd jej nie ma w Kissingen. Zresztą tak pobałamucony umysł jest tej kobiety, tak miotany, niestały w przedsięwzięciach, trwożliwy, za każdym krokiem przechodzący z najgwałtowniejszej namiętności, do lodowatego zimna, lękający się tego, czego najusilniej żąda i żądający tego, czego najbardziej się lęka, że nie myślę dłużej 183 służyć duszą moją za odbicie wierne każdej odmiany jej głowy. Dość długo byłem zwierciadłem, niech ona teraz pozna, co to jest nie być sobą samym, ale kimś drugim. Zrzucam się z tej moralnej niewoli, czyli staję się spokojnym. Tym jednym słowem szalę przeważam. Spokojność straszną jest bronią w miłości. Kto pierwszy chwycił za nią, ten zwyciężył. W innych wszystkich życia przygodach spokojność za tarczę służy tylko, ale w miłości staje się strzałą, mieczem, sztyletem. Mam ja takich zatkniętych nożów tysiące różnymi czasami w sercu moim. Ach! Smutek ogromny i poważny objął duszę moją, prawda jest świętsza nad wszystkie względy, nie ma miłości na świecie! Szkoda, Wasza Wielmożność, że hrabia Z. zwątpił w istnienie miłości. Dopóki był pod jej władaniem, nie robił innych głupstw, a teraz trudno przewidzieć, czym się zajmie. Lepiej byłoby, doprawdy, gdyby wrócił do Królestwa i tam pozostał, bez możliwości ponownego wyjazdu za granicę, czyli bez paszportu. Pantaleon Franfurt, 26 lipca 1837 ................................................................................................................................... Cóż za mobilny człowiek ten hrabia Z.? Dziś jest tu, jutro tam, a pojutrze jeszcze gdzie indziej. Teraz przybył znów do Wiednia, więc przywlokłem się za nim, chociaż wolałbym być gdzieś na południu, w Neapolu lub Wenecji, bo tu już mróz chwycił i szczypie w uszy. Proszę wybaczyć, Wasza Wielmożność, te uwagi, ale wynająłem źle ogrzewany pokój, aby być w pobliżu hrabiego Z., który najął to samo mieszkanie co w zeszłym roku, przy Stubenthor Basteien. Ułatwi mi to znacznie pracę, ponieważ miałem poprzednio opłaconego dozorcę w tej kamienicy, więc nie muszę szukać nowego informatora. Oszczędzam w ten sposób na opłacaniu bardzo drogich, wiedeńskich urzędników pocztowych, gdyż ten dozorca przynosi mi wszystkie listy hrabiego Z., zanim z jego polecenia odniesie je na pocztę. W liście z 4-go decembra do Gaszyńskiego hrabia Z. tak pisze: Ojciec mój straszliwie zażalony na mnie, już nie pisuje do mnie, tylko do Konstantego i oświadcza, że się ze mną widzieć nie chce, żem zniszczył ostatnie jego życia nadzieje, że teraz już śmierci tylko żąda itd. Możesz sobie wyobrazić, jak to mi spać daje po nocach i mile brzmi w moich uszach we dnie. Z drugiej strony druga rozpacz wyciąga ku mnie ręce i woła i szlocha. Ja pośrodku, gdy jednemu z nich chcę ulżyć, drugiemu przybijam tym samym gwóźdź nad sercem zatknięty. O mój drogi, bardzo mi źle jest i nie spodziewam się by kiedy już 184 lepiej było... Mam tu mieszkanie na okopach, z okien moich widny Kahlenberg, ledwo że Sobieskiego nie widać, ale to w dni pogodne. Dziś tylko śnieg biały i dalekie przedmieścia oddzielone spacerami, pełnymi teraz szkieletów drzew i mgłą ponurą i czarne mrówki ludzkie przechodzące po tej bieliźnie między miastem a przedmieściami widać. Obrzydliwą jest zima. Powstaje pytanie, Wasza Wielmożność, dlaczego hrabia Z., tak źle znoszący mroźną zimę, siedzi w Wiedniu? Może czeka tu na kogoś i nie myślę, aby to była pani B., lecz raczej jakiś emisariusz z Królestwa. Będę miał, w każdym razie, oczy i uszy szeroko otwarte. Jak zawsze zresztą. Pantaleon Wiedeń, 16 decembra 1837 ................................................................................................................................... Nareszcie doczekałem się, Wasza Wielmożność, bo hrabia Z. powoli się pakuje i tak pisze do Londynu do Henryka Revee: ...za miesiąc wyjeżdżam stąd i wracam do Polski. Kiedy będziesz pisał do mnie do Warszawy, wspomnij na mądrą Minerwę i ten uroczy symbol starożytnych, przedstawiający Amora z palcem na ustach. Bądź klasyczny, przyjacielu! Według mnie, Wasza Wielmożność, to znaczy: „bądź ostrożny i zważaj na to, co piszesz”. W związku z tym powstaje pytanie, czy hrabia Z. jest świadomy tego, że jego korespondencja poddawana jest kontroli, czy też jedynie tak przypuszcza i tylko na terenie Królestwa, nie przychodzi mu bowiem do głowy – a jeśli jednak przychodzi? – że Wasza Wielmożność ma bardzo długie ręce, co mogą sięgnąć wszędzie, przy pomocy takich oddanych ludzi, jak niżej podpisany. Nie wiem, na jak długo wracam. Nie wiem, co będę robił. Prawdopodobnie rzeczywistość tego życia przedstawi mi się w postaci wołów, pługów, kapusty, zboża, ziemniaków, gorzelni, tudzież innych kształtów, równie ponętnych i bliskich memu umysłowi... Wzorowy dziedzic i gospodarz. Oto moja opowieść, opowiedziana Tobie, co jesteś w Kancelarii Rady. Zawsze Ci przepowiadałem, że zajdziesz wyżej ode mnie. Pamiętaj, że miałeś i nigdy nie przestaniesz mieć przyjaciela w nikomu nieznanym właścicielu ziemskim, który prawdopodobnie zobaczy Cię dopiero wtedy, gdy tak już będzie zardzewiały, że do niczego się nie nada. 185 Jeśli się tak rozejrzeć, Wasza Wielmożność, dokoła, to nikt prawie nie posiada tego, co chciałby mieć. Nasz hrabia Z. chociażby nie chce mieć gorzelni, zboża, wołów czy ziemniaków, a ja bardzo chętnie bym się z nim zamienił. Tym bardziej że kończy mi się służba u Waszej Wielmożności, odprowadzam bowiem hrabiego Z. tylko do granic Królestwa. Pantaleon Wiedeń, april 1838 ................................................................................................................................... To już mój ostatni raport do Waszej Wielmożności, gdyż hrabia Z. zatrzymał się w Salzbrunn, a stąd już blisko do granic Królestwa. Jest tu również guwerner Kruszewski i Danielewicz i wszyscy czekają na przyjazd pani. B., grając w szachy i bilard. Danielewicz wypełnia również swoje tajne obowiązki i pisze do generała Krasińskiego: Czyż nie jest to najsmutniejsza rzecz pomyśleć, że te pięć lat, w których Opatrzność nam pozwoliła odetchnąć w świecie obcym i nowym, przeszły prawie całkiem w nudach, kwasach i kontemplacji starej baby, po którą nie potrzeba było tak daleko jeździć. Gdyby to jeszcze było na wsi, to bym się nie dziwił, ale żeby w całej Europie młody człowiek nie znalazł interesu innego nad ten jeden, tak oryginalny do tego, to mi się w głowie pomieścić nie może. A ten „młody człowiek”, Wasza Wielmożność, na okrzyk Jana Kruszewskiego, że „pani jedzie!”, doznał takiego wzruszenia i wstrząśnienia, że stracił wszystkie siły, a potem pisał do Sołtana: Nie czuję się w mocy zejścia do niej. Proszę Konstantego by zeszedł. On pomieszany ucieka do swojego pokoju. Wtedy rzucam się na wschody jak tchórz przyparty na niebezpieczeństwo, wychodzę na podwórze, przystępuję do kocza, a czuję, żem blady jak chusta. Spojrzałem w głąb powozu. Ona siedzi w grubej żałobie i podała mi smutno rękę. Ja chcę coś mówić, ani rusz; po francusku zaczynam – nie sposób, po polsku – ani podobna. Wreście doktor tutejszy, którego dom był dla niej najęty, ocalił mnie, bo przybył w tej chwili, zaczął się prezentować jej, zalecać swoje mieszkanie, pocztylionowi wskazywać, gdzie ma jechać. I ona pojechała. Zostałem na dziedzińcu, jak człowiek rażony piorunem i patrząc za tym pojazdem podnoszącym się w górę, uczułem, iż srogą jest dolą mieć serce podobne mojemu, które raz przywiązawszy się, nie umie się odwiązać. Czyż to wina moja? Czyż to nie Bóg mnie tak stworzył? Czy ja mogę co przeciw temu, co 186 niewidome, niezależnie od woli mojej w duchu moim się odbywa...? Nie lękaj się jednak o mnie. Głupstwa już żadnego nie uczynię, ale nie kochać jej nie jest w mojej władzy. Im słabsza, im smutniejsza, im coraz bardziej tracąca piękność dawną, tym mocniej lgnie moje serce do niej. Patrzę na tę zniszczoną istotę okiem raczej brata lub ojca, niż kochanka... Potem poszedłem do niej i dzień cały mi z nią minął pełen tęsknoty... Czasem, gdy się zamyśli i spojrzy Bóg wie gdzie i marzy Bóg wie co, rzekłbyś, iż już rozum ją opuścił, a letarg niemego obłąkania się zaczyna. Wtedy serce mi się kraje, wtedy całuję jej ręce, prosząc by przemówiła, a łzy czuję w duszy, choć ich nie mam w oku. A za dwa dni muszę ją zostawić samą, samą na świecie... Nie zostawił, Wasza Wielmożność, ponieważ pani B. przymusiła go do pozostania prawdziwą lub udawaną chorobą. W rezultacie hrabia Z. przesiedział przy niej cztery dni i noce niemal bez przerwy i wyjechał z Salzbrunn dopiero 2-go juni o 3 nad ranem, kierując się ku granicy Królestwa. Na tym więc kończę moją służbę, pozostając wszakże nadal uniżonym sługą Waszej Wielmożności. Pantaleon Salzbrunn, 3 juni 1838 ................................................................................................................................... Rozpocząłem moją służbę na tydzień przed przybyciem hrabiego Z. do Opinogóry, aby rozeznać się w sytuacji. Jestem zatrudniony w kredensie i pomagam przy podawaniu do stołu, mam więc dogodną pozycję do obserwacji stołowników. Zdobyłem również dostęp do poczty wychodzącej z Opinogóry i najpierw przekazuję Waszej Wielmożności list generała Krasińskiego (który tu czekał na syna) do pana Ludwika Osińskiego: We wtorek Zygmunta przywiozę na obiad o 4-tej do Warszawy. Byłbyś nader łaskawym, gdybyś chciał o 4-tej ze mną w podwojach Przywuckiego domu się spotkać i pozwolić, bym Ci syna przedstawił, który choć trochę przestał na chmurach wojażować, jednak na szczycie Himalajów jeszcze wzrokiem za nimi wodzi. Podczas obiadu najlepiej widać, że pomiędzy starym i młodym Krasińskim jakiś mur niemal stoi. Potrafią do drugiego dania, a czasem nawet do deseru słowa z sobą nie zamienić. A jeśli generał rozpocznie rozmowę, napomykając ogródkiem, z boku jakby, o małżeństwie, to syn cały się najeża i tylko szacunek dla ojca powstrzymuje go przed jakimś słowem protestu czy opuszczeniem jadalni, bo słyszeć o ożenku nawet nie chce i tak pisze w liście do Adama Sołtana: 187 Koniecznie żenić mnie chcą. Panna ta sama co wprzódy, za trzy dni tu będzie; pojmiesz, jak mi przyjemnie przechodzić okropnie wszystkie przykrości, których doznaje człowiek, który się żenić nie chce, a którego swatają i który wreście się nie ożeni. Jak dalej potoczą się sprawy, będę regularnie powiadamiał Waszą Wielmożność. Proszę również usilnie, aby nikt z zewnątrz nie nachodził mnie tutaj, mogłoby to bowiem obudzić jakie podejrzenia co do mojej osoby. Uniżony sługa Waszej Wielmożności Mikołaj Opinogóra, 18 juni 1838 ................................................................................................................................... Wydaje się, Wasza Wielmożność, że generał będzie miał trudną przeprawę z synem w sprawie ożenku. Na własne uszy słyszałem jak przy kolacji generał zapewniał go, że wyrobi mu paszport na pięć lat i zapewni 300 tysięcy złotych polskich intraty za ślub z panną Branicką, na co syn tylko kręcił głową i nic nie powiedział. A potem tak pisał do tego Sołtana: W Warszawie nie mogłem ani jednego słowa przemówić do panny pięknej i słodkiej i wdzięku pełnej, z którą chciano mnie żenić. Trzy razy ją widziałem. Raz byłem u matki, potem była u nas na obiedzie z siostrą i matką, potem znów u nich byłem, ale ani jednegom słowa nie zdołał do niej przemówić. Jej piękność żadnej żądzy nie obudziła we mnie. Tamta mi ciągle przed oczyma stała, blada i schorowana. Ta, pełna świeżości, była dla mnie niczym. Skoro tak to wygląda, to nic dziwnego, że atmosfera w Opinogórze nie jest przyjemna i robi się coraz gorsza. Generał naciska, próbuje tędy i owędy doprowadzić do mariażu upartego synalka z posażną panną Branicką, a synalek już nie jest posłuszny. Stąd kwasy i wymiana ciosów przy stole. Odnoszę do kredensu prawie pełne półmiski, bo ledwie co zjedzą obaj Krasińscy. Mikołaj Opinogóra, 12 juli 1838 ................................................................................................................................... Wydaje się, Wasza Wielmożność, że sprawa z Joanną B. dobiegła końca. Tak przynajmniej wynika z listu hrabiego Z. do Adama Sołtana, którego fragment załączam. 188 Położenie moje w niczym się nie polepszało, owszem coraz bardziej względnie do Ojca się pogarszało. Co dzień łzy jego, to znów oburzenie i gniew rozdzierały mi serce. Do tego doszło, że już on mojej przytomności znosić nie mógł, ja zaś od jego oblicza się usuwałem, o ile to pogodzić mogłem z winnym mu uszanowaniem. Jeszczem nie był nigdy żył tak nędznie, przykro, nieznośnie. Wreście przyszedł dzień, w którym zażądano ode mnie, bym dał słowo, że nigdy już w życiu do niej nie napiszę. Zdaje się, że mój Ojciec poczytywał sobie za obowiązek ostateczne zniszczenie wszelkich pomiędzy nami stosunków. Pojmiesz, że nie zgodziłem się na takie żądanie, wiesz, że nie umiem opuszczać, że nie umiem o przeszłości zapominać, że owszem jedynie w przeszłości żyję. Może to nikczemny kierunek umysłu, ale co jest, to jest. Otóż po trzech tygodniach najżałośniejszych burz, nic na mnie wymóc nie mogąc, rozjątrzony do najwyższego stopnia, oskarżając mnie ciągle o to, że go nie kocham, pojechał nareście mój Ojciec na Podole i w przejeździe przez Wołyń, wstąpiwszy do Krzemieńca, udał się do niej i prosił ją o to samo. Pojmiesz znowu, że tak jak ja nie mogłem przystać, tak ona nie mogła nie przystać, bo jej położenie okropnym, strasznym, nad miarę dzikim w tej chwili było. Wrócił mój Ojciec przywożąc mi kilka słów od niej, drżącą ręką pisanych, w których mówi, że musiała zgodzić się na to, by ostatni raz te kilka słów napisać do mnie, bo inaczej groził jej mój Ojciec, że nigdy już w życiu mnie nie zechce widzieć. Odtąd, tj. od półtora miesiąca, żadnych już nie mam dalszych od niej wieści. Patrz! Do czegom tę nieszczęśliwą kobietę doprowadził i samego siebie! Doprowadził również do tego, że oboje są już na językach całej Warszawy i nie tylko. To jednak ich sprawa. Dziwię się tylko, że w tej sytuacji panna Branicka nie odstępuje, jak się dowiaduję z boku, od zamiaru wyjścia za mąż za hrabiego Z. Mikołaj Opinogóra, 27 septembra 1838 ................................................................................................................................... Po tym wszystkim, co się wydarzyło, panowie Krasińscy musieli dojść do jakiegoś porozumienia, zachowują się bowiem znacznie lepiej przy stole, a nawet planują wspólny wyjazd na południe, o czym hrabia Z. powiadamia swego przyjaciela Sołtana. Teraz jadę do Włoch z moim Ojcem. Zdrowie jego coraz gorsze, a ciężkie westchnienia przebijają mi serce, bo każde z nich wyrzuca mi, żem nie chciał się ożenić, żem nie chciał dom jemu dać, w którym 189 by spokojnie odpoczął po tylu nawałnicach. W całym wątku losów moich jest coś zgubnie niedopełnionego... Rad byłbym był jechać na Wiedeń, ale nie chcę się odłączać od Ojca mego, bo czuję głęboko, że świętym mi jest obowiązkiem pilnować go i starać się by uwierzył, że go kocham. Bez tej wiary bowiem i tak już skołatane jego zdrowie, mogłoby ostatecznie się rozwiązać. I na tym powinienem zasadniczo zakończyć moje raporty i służbę w Opinogórze, gdyby nie jedno jeszcze zdanie z listu hrabiego Z.: Szum wzięty; znowu na całej przestrzeni porobiły się odkrycia i nieszczęścia. Czytając te słowa, pochyliłem głowę przed mądrością i przenikliwością Waszej Wielmożności, a jednocześnie skarciłem siebie samego za ogarniające mnie wątpliwości. Po co, myślałem, obserwujemy hrabiego Z. i tracimy czas na otwieranie jego listów, skoro niczego ważnego w nich nie ma, tylko lamenty i wzdychania do jakiejś tam Bobrowej. A tu nagle, jakby spod spódnicy tej kobiety, wypada wiadomość, że Szum wzięty, a to nikt inny, tylko aresztowany właśnie Stanisław Szumski, zaplątany w sprzysiężenie Szymona Konarskiego. Oznacza to, że hrabia Z. nie tylko płacze po swojej kochance, ale już znowu zaczyna się interesować tym, czym się interesować nie powinien i że razem z tym Sołtanem i jeszcze innymi osobnikami mogą tworzyć jakiś nielegalny związek, tutaj w Królestwie i za granicą, we Francji chociażby. Nie mam wątpliwości, że pisząc – na całej przestrzeni porobiły się odkrycia i nieszczęścia – hrabia Z. ma na myśli aresztowania, które rozbiły spisek warszawski Wężyka i Ehrenberga, powiązanych ze Stowarzyszeniem Ludu Polskiego, zawiązanym w Krakowie. Wasza Wielmożność wie na pewno, co wykazało śledztwo i do czego dążyli buntownicy z tej organizacji, zatem hrabia Z. powinien zostać uznany za podejrzanego i pozbawiony paszportu. A może nawet... Wierny i oddany sługa Waszej Wielmożności. Mikołaj Opinogóra, 28 octobra 1838 ................................................................................................................................... Generał Wincenty Krasiński z synem Zygmuntem przyjechali wczoraj do Neapolu na zimowy pobyt lub tylko na zbliżające się katolickie święta, co jeszcze dokładnie ustalę. Zgodnie z instrukcją Waszej Wielmożności, rozpocząłem obserwację obiektu i raporty będę przesyłał ustaloną drogą, raz na tydzień. Powiadamiam jednocześnie z przykrością Waszą Wielmożność, że ostatnio wzrosły tutaj ceny i fundusz, którym obecnie dysponuję, wystarczy mi, z trudnością, do połowy przyszłego miesiąca. Zachar Neapol, 18 decembra 1838 Część druga Gdyby tęcza złota... Im dalej idę po drodze żywota, Tym twój ideał się bardziej nade mną Rozszerza – rośnie – gdyby tęcza złota, Rzucona w ukos przez świata noc ciemną! (Zygmunt Krasiński) LIST XXXI Neapol, 23 grudnia 1838 r. Z tajnych raportów, które udało mi się wydobyć z archiwum kancelarii carskiej policji, dowiedziałaś się, Droga moja, co działo się z Zygmuntem Krasińskim po jego wyjeździe z kraju, jesienią 1829 roku, natomiast niczego o Delfinie Potockiej, ponieważ nie znajdowała się ona w kręgu zainteresowań agentów gen. Benkendorfa. Powinienem zatem wypełnić tę pustą przestrzeń i muszę zrobić to dziś, gdyż jutro w Palazzo Valle przy Piazza della Municipio piękna muza artystów, jak nazywano hrabinę Potocką, ukaże się poecie w błękitnej sukni, na schodach prowadzących z pierwszego piętra do salonu, gdzie stół nakryty już jest do wieczerzy wigilijnej i ta godzina wczesnego, zimowego zmierzchu, uchyli przed nią i przed Krasińskim zasłonę, za którą znajdą oboje swój los i swoje przeznaczenie. Zanim więc tych dwoje spotka się w Neapolu, u stóp Wezuwiusza, powinniśmy poświęcić kilka słów samej Delfinie, gdyż powtarzać tylko, że była gwiazdą salonów paryskich, to stanowczo za mało. Z fragmentów listów Zygmunta, przytaczanych w raportach agentów gen. Benkendorfa, wyłania się sylwetka szlachetnego młodzieńca, gorącego patrioty i czułego syna – chociaż drogi papa nie chciałby zapewne tego w całej rozciągłości potwierdzić – natomiast o hrabinie Potockiej, de domo Komar, wiemy jedynie, że dzieciństwo musiała mieć szczęśliwe, jako oczko w głowie ojca, Stanisława Delfina Komara i pierworodna pani Honoraty Komarowej, beztroską młodość, wszakże zbyt krótką, wyszła bowiem wcześnie za mąż, mając zaledwie osiemnaście lat. Nie było to małżeństwo po myśli pana Komara, chociaż skoligacenie bardzo bogatego szlachcica, lecz tylko szlachcica, z wielkim rodem Potockich było niewątpliwym awansem społecznym, osoba wszakże przyszłego pana młodego, hrabiego Mieczysława, mogła budzić i budziła pewne obawy ojca o to, jak ułoży się przyszłość córki w ogromnym pałacu w Tulczynie. Docierały przecież z niego i rozchodziły się po całym Podolu wieści o gorszących scenach, do jakich dochodzi pomiędzy Mieczysławem właśnie, a jego własną matką, hrabiną Zofią, zwaną niegdyś najpiękniejszą kobietą Europy, Greczynką z pochodzenia, co przypominam dla porządku, jeśli to wypadło Ci z pamięci. Po niej Mieczysław dziedziczył urodę i trudno było uwierzyć, że ten piękny, jak mówiły kobiety, mężczyzna o ujmującym sposobie bycia, może być brutalem i awanturnikiem. Pan Stanisław Komar dawał jednak wiarę takim pogłoskom i gdy hrabia Mieczysław po raz pierwszy oświadczył się o rękę Delfiny, kazał mu podać czarną polewkę, a córeczkę zabrał w długą podróż za granicę, aby adonis z Tulczyna wywietrzał jej ze ślicznej główki. Była to więc obopólna miłość od pierwszego 194 wejrzenia i, jak się okazało, również od drugiego, ponieważ hrabia Mieczysław czekał cierpliwie na powrót Komarówny z przeciągającego się pobytu poza krajem i ponowił matrymonialną propozycję natychmiast po jej powrocie do Kuryłowiec. Została znów odrzucona, więc zakochany Potocki usiłował skruszyć opór pana Komara na różne sposoby, głównie jednak nasyłając na niego swego szwagra, rosyjskiego generała Pawła Kisielewa i swoją siostrę, Zofię, aby świadczyli o zmianach, jakie poczyniła miłość do Delfiny w charakterze jej przyszłego męża, gdyż kolosalnie bogaty magnat nie wątpił, że wkrótce nim zostanie. Pan Komar doceniał wartość wpływów, jakie posiadał gen. Kisielew, szanował go również, gdyż był przyzwoitym człowiekiem, ale ani on, ani Zofia Kisielewa, siostra hrabiego Mieczysława, nie wskóraliby wiele, gdyby nie smutna twarzyczka ukochanej córeczki, a nawet ciche łzy roszące jej policzki. Spoglądał więc Delfin na smętnie snującą się z kąta w kąt Delfinkę i powoli wymiękał, z boku dodatkowo jeszcze rozmiękczany przez swoją małżonkę, Honoratę, nie ukrywającą żywego pragnienia koligacji z magnackim rodem Potockich. Co zatem mógł zrobić pan Komar poza udzieleniem zgody na zaręczyny Mieczysława z Delfiną, urządzone więc zostały w Murowanych Kuryłowcach, gromadząc liczne grono gości, a wśród nich czternastoletniego Zygmunta Krasińskiego z babką Antoniną, u której spędzał wakacje w niedalekich Dunajowcach. Pisałem Ci o tym, Droga moja, swego czasu z pewnym rozbawieniem, gdyż na Zygmuncie większe wrażenie zrobiła stadnina koni kuryłowickich, niż Delfina w sprowadzonej z Paryża sukni. Wkrótce też odbył się ślub narzeczonych, a po uroczystości, zupełnie skromnej, co mnie wielce zaskoczyło, pan Komar zadeklarował milion złotych w darze dla córki, na przyzwoite jej opatrzenie, jak expressis verbis i w obecności licznych świadków oznajmił. Zapewne w odpowiedzi na wspaniały gest Mieczysława, który w przeddzień ślubu złożył u stóp swej ukochanej rodowe klejnoty Potockich, co wszyscy przytomni tego wydarzenia uznali za dobry znak przemiany charakteru młodego hrabiego, znanego dotąd ze skąpstwa. Wiele przemawiało więc za tym, że wielka miłość do Delfiny wpłynęła dobroczynnie na Mieczysława, a jednak pan Komar nie zdołał powstrzymać łez, gdy patrzał na oddalający się powóz, uwożący do Tulczyna jego ukochaną córeczkę. Przygryzał nawet wąsa, jakby ogarnęły go wątpliwości, czy dobrze zrobił, oddając Delfinę hrabiemu Potockiemu. Wieści z Tulczyna nadchodziły jednak dobre, a wkrótce nad wyraz radosne, gdy stało się wiadome, że młoda hrabina znalazła się w błogosławionym stanie, a Mieczysław oddał jej apartamenty zajmowane poprzednio przez jego matkę, rozpieszcza żonę i oczekuje z niecierpliwością na dzień rozwiązania. 195 Gdybym Ci chciał przedstawić, Droga moja, wszystkie przywary Mieczysława, niemal potwora w opinii znających go osób, awanturnika, brutala i patologicznego skąpca – potrafił na jarmarkach osobiście sprzedawać tulczyńskie warzywa i targować się o cenę niemal każdej marchewki czy głowy kapusty – musiałbym pisać ten list cały chyba tydzień, poprzestanę więc na tych cechach jego charakteru, o których właśnie wspomniałem, dodając jednak, że młody hrabia Potocki miał jasną smugę na swoim, w ciemnych barwach utrzymanym konterfekcie, pragnął bowiem zostać ojcem, poczuł się więc szczęśliwy, gdy Delfina powiła pierwsze dziecko i wpadł w otchłań rozpaczy, gdy zmarło. I ta, trudna do zrozumienia tragedia, powtórzyła się pięć razy; żona Mieczysława pięć razy zostawała matką i pięć razy traciła te dzieci, dziewczynki i chłopców. A hrabia Mieczysław czekał na syna, dziedzica nazwiska i ogromnej fortuny i z każdym kolejnym zawodem rosło jego rozgoryczenia, wzmagały się pretensje, a wreszcie wystąpiła niechęć do małżonki, niekiedy przybierająca postać nienawiści, Mieczysław stawał się brutalny i zniżał do fizycznego znęcania się nad Delfiną, policzkował ją, a nawet bił kijem do gry w bilard, co na własne oczy widział rosyjski generał Płaton Abazow i ze zgorszeniem rozpowiadał. Doprowadziło to, oczywiście, do rozpadu małżeństwa. Delfina znalazła się w separacji z Mieczysławem i aby być jak najdalej od niego, zamieszkała w Paryżu z pensją 100 tysięcy franków rocznie (obecna wartość tej kwoty, jeśli chcesz wiedzieć, to ok. 200 tys. dolarów), które Potocki zobowiązał się wypłacać i regularnie, co należy uczciwie przyznać, wypłacał. Pozwoliło to Delfinie żyć na wysokiej stopie w stolicy Francji i błyszczeć w jej salonach na równi z wielkimi damami Paryża, a urodą wszystkie przyćmiewając. Młoda, tak olśniewająco piękna kobieta, odnosi zapewne łatwo sukcesy towarzyskie i gromadzi wokół siebie liczne grono wielbicieli, jest wszakże jednocześnie narażona na ten rodzaj męskiej natarczywości, który może jej grozić utratą reputacji, gdyby zaczęła tej natarczywości ulegać i pozwoliła zbliżać się do siebie znanym i osławionym uwodzicielom, zdobywającym kobiety jedynie po to, aby się tym pochwalić w salonowym gronie. Groziło to zwłaszcza kobietom samotnym, a Delfina, pozostając w separacji z mężem, była w istocie kobietą samotną i w obcym, początkowo przynajmniej, środowisku. Po nader przykrych doświadczeniach w małżeństwie z Mieczysławem, obawa przed mężczyznami chroniła niejako Delfinę przed nimi, odczuwała jednak potrzebę wsparcia się na jakimś męskim ramieniu w tym stołecznym świecie splątanych związków, intryg i pułapek, w jakim się znalazła. Wybrała więc, z grona adoratorów, otaczających ją coraz ciaśniejszym kołem, hrabiego Flahaut, chociaż sam hrabia 196 sądził, że to on zdobył piękną Polkę i to napełniało go wielką dumą gdyż cały – to znaczy liczący się w towarzyskiej elicie – męski Paryż wodził za nią oczami, czekając w czyje ramiona wpadnie wreszcie to ciało, którego kształty odgadywała wyobraźnia salonowych fircyków i lowelasów, owych markizów czy wicehrabiów, których jedynym zajęciem było polowanie na kobiety przy użyciu wszelkich, nawet nikczemnych, środków. Auguste Charles Joseph hrabia Flahaut de la Billarderie kończył czterdzieści sześć lat, gdy hrabina Potocka otworzyła mu drzwi swojego buduaru. Był wysokim, przystojnym mężczyzną o ujmującym sposobie bycia, nie to wszakże miało decydujący wpływ na wybór Delfiny, lecz – tak się przynajmniej domyślam – dawna z nim znajomość jako... bohatera romansów pióra hrabiny Marii Adelajdy Flahaut, jego własnej matki. Pisarka obdarzała główne postaci swoich powieści rysami i cechami charakteru swego syna, a Delfina, czytając w Tulczynie jeszcze te modne romanse, podkochiwała się w szlachetnych i walecznych kawalerach, dokonujących niezwykłych czynów na białych kartach książek. Po przybyciu do Paryża admiratorka powieści hrabiny Flahaut musiała być niezwykle zaskoczona wiadomością, że pierwowzór jej literackich idoli mieszka w pobliżu i spotka go niebawem na przyjęciu w salonie markizy de* lub vicehrabiny de la*. Spotkała i zrobił na Delfinie tak dobre wrażenie, że pozwoliła mu uznać za własny podbój pięknej Polki, jak niegdyś jej rodaczek w napoleońskiej Warszawie, gdy przebywał tam przed wyprawą na Rosję, jako adiutant marszałka Murata. Były to wystarczające rekomendacje dla Delfiny potrzebującej męskiej opieki i hrabia Flahaut sprostał zadaniu wyznaczonemu przez nową kochankę. Nie skrzywdził debiutującego w Paryżu, gdzie tak łatwo było o potknięcie, młodego, delikatnego motyla z dalekiej, europejskiej prowincji, jaką było przecież polskie Podole. Zygmunt Krasiński jednak uważał go za zdolnego do popełniania najpodlejszych czynów galanta, złożyć to wszakże trzeba na karb zazdrości, zakochanego już w hrabinie Potockiej poety. Miało to dopiero nastąpić, a na razie polska hrabina podbijała arystokratyczny Paryż nie tylko urodą, ale również śpiewem, chętnie bowiem uświetniała ten i ów salonowy wieczór swoim występem, pozostawiając gości księcia Polignac, Rothschildów czy księstwa Hamilton w niemym zachwycie. Budzili się z oczarowania po długiej chwili i dopiero wtedy nagradzali oklaskami Delfinę, przyrównując jej głos do najsławniejszych w tym czasie operowych gwiazd lub nawet stawiając go od nich wyżej. Siedzę zazwyczaj w czasie tych niezwykłych wieczorów w jakimś kącie i nie ukrywam przed Tobą, że patrzę z zachwytem na tę wysoką, smukłą kobietę, o cudownej, słowiańskiej urodzie, podkreślonej przez blond włosy, 197 spięte w węzeł nad karkiem, ciemnoniebieskie oczy, wysokie czoło i bardzo jasną cerę, uwydatniającą kolor i wykrój ust. Poruszała się z wielką gracją, królewską, jak mówił Franciszek Liszt, nazywając zresztą Delfinę najpiękniejszą kobietą Paryża. Kiedy stała przy fortepianie, wyprostowana, z głową lekko odchyloną do tyłu i śpiewała, nikt chyba nie zarzuciłby Lisztowi przesady, wyglądała bowiem, w białej najczęściej sukni, spływającej swobodnie z jej ramion ku stopom, jak grecka bogini wśród poddanych nie spuszczających z niej olśnionych oczu. Znajdowały się również wśród nich oczy syna króla Ludwika Filipa, przystojnego Ferdynanda księcia Orleańskiego, którego Delfina miała również zaszczycić swą przyjaźnią. Wiem, wiem... Zaraz zapytasz Fryderyk Chopin o Chopina, więc, aby nie trzymać Cię w niepewności, odpowiadam, że mówiło się o Delfinie i Fryderyku jak o kochankach, ale pewności przecież nie było. Łączyła ich, owszem, bardzo bliska znajomość, Chopin bywał w mieszkaniu hrabiny, grał, a nawet chętniej niż gdzie indziej improwizował, akompaniował także Delfinie i zapraszał ją do siebie na wieczory muzyczne, na których bywał także Franciszek Liszt, a również takie osoby z arystokracji francuskiej i polskiej, jak książę Czartoryski czy księżna Vaudemont, dyskretnie patronująca pierwszym, paryskim krokom Fryderyka. I warto pamiętać, gdy się chce mówić o tym, co łączyło Chopina i Delfinę, że Fryderyk dopiero rozpoczynał karierę i nikt się jeszcze nie domyślał – może poza Delfiną właśnie – że z Warszawy przybył do Francji geniusz, o którym Robert Schumann powie: Panowie, kapelusze z głów! O ile więc romans hrabiny Potockiej z księciem Orleańskim czy hrabią Flahaut mieścił się w obrębie tej samej sfery, o tyle romans Delfiny z mało znanym jeszcze muzykiem byłby źle widziany. Dlatego hrabina nie daje po sobie poznać, czy Chopin jest dla niej tylko nauczycielem gry na fortepianie, a właściwie doskonalącym jedynie tę grę metrem, czy też kimś więcej, w odróżnieniu od samego Fryderyka, który nie ukrywa uczuć, jakimi obdarza swą uczennicę. Baczny obserwator nie dostrzeże wszakże w oczach młodego pianisty, wpatrzonych 198 Chopin i Delfina Potocka w Delfinę, owego pożądania z jakim salonowe lwy, również te wyliniałe, co wieczór rozbierały hrabinę Potocką, lecz zachwyt artysty spoglądającego na skończenie doskonałe dzieło natury, które należy uwielbiać i czcić. Stała się więc muzą Chopina, z którą łączył go podobnie emocjonalny stosunek do sztuki i której zadedykował kilka własnych kompozycji, a wśród nich Koncert f-moll. Na partyturze oddanej wydawcy do druku Chopin własnoręcznie napisał: dédié à Mme la Csse Delphine Potocka née de Komar. A Delfina odwzajemniała się w dość oryginalny sposób mistrzowi za wspaniały prezent, prosząc Chopina o... poprawianie własnych kompozycji, ponieważ próbowała swych sił na tym polu, bez większego wszakże rezultatu. Można było również zobaczyć Delfinę przy sekretarzyku, pochyloną nad kartką papieru i w ogrodzie, wśród kwiatów, z pędzlem w ręce, przed rozpiętym na sztalugach płótnem. Los nie zesłał zatem Krasińskiemu pięknej, salonowej uwodzicielki czy strojnej damy, ale kobietę po ciężkich przejściach, przez ten los gorzko doświadczoną, a jednocześnie utalentowaną artystycznie i różniącą się od paryskich szczebiotek pewnym szacunkiem dla słów, których w rozmowie nie wypowiadała ponad miarę, jak czyniły to francuskie panie z ogromną rozrzutnością. Dodałbym jeszcze, że Franciszek Liszt, uczestnik wielu paryskich wieczorów muzycznych, bardzo 199 trafnie określił sposób poruszania się hrabiny Potockiej, mówiąc, że jest on dostojny, a nawet majestatyczny. Jeśli uważasz, odkładając już ten list do szufladki, że wszyscy potracili tu głowy dla Delfiny jakby dla jakiejś bogini, to musisz skreślić owo „jakby”, ponieważ hrabina Potocka była boginią. Prawdziwą. LIST XXXII Neapol 25 grudnia 1838 r. Możesz, Droga moja, śmiać się ze mnie, gdyż sam śmiałem się z siebie. Wiedziałem przecież jak skończy się marudzenie Zygmunta i jego fochy, a przecież denerwowałem się wczoraj od rana, gdy powtarzał, zdecydowanie i stanowczo, że nie pojedzie do Palazzo Valle na wigilijną wieczerzę, ponieważ imość Honorata Komarowa i jej córki zupełnie go nie interesują. Chodził tak w tę i z powrotem po salonie i brawęził pod nosem, a ja, przycupnąwszy w kącie, przyglądałem mu się z irytacją, mocno zaniepokojony finałem tej demonstracji nieposłuszeństwa, odgrywanej przed zmarkotniałym ojcem. Znowu współczułem staremu hrabiemu, który przecież żalił się już w kilku listach do Kajetana Koźmiana na Zygmunta, twierdząc, że nie ma serca dla ojca i myśli tylko o sobie. Po co więc robił takie sceny, wiedząc jak papa je przeżywa i jedynie dla pokazania jaki jest niezależny i suwerenny w swoich decyzjach? Nie musiał również – nie wiedząc o tym wprawdzie – grać na moich nerwach, bo spróbuj tylko wyobrazić sobie, co straciłby polski romantyzm, gdyby Zygmunt wytrwał w swym kapryśnym postanowieniu, jak zbladłby i ile uroniłby barw bez najgłośniejszego, a zarazem tak skandalicznego romansu młodego hrabiego Krasińskiego i hrabiny Delfiny Potockiej...? Zastanawiam się jednocześnie nad brakiem rozsądku generała Wincentego, ciągnącego uparcie z sobą Zygmunta na Wigilię do imć Komarowej i jej córek. Wiedział przecież niechybnie, że wśród nich jest Delfina, lwica salonów paryskich, głośna piękność, której urodzie złożyły już hołd wielkie nazwiska, a nawet głowy ozdobione mitrą. Rozważny ojciec, który już ułożył plany matrymonialne dla syna, trzymałby go z daleka od takiej kobiety i robił wszystko, aby nigdy z nią się nie spotkał. A generał, jakby nie zdawał sobie sprawy z siły rażenia tej niebezpiecznej uwodzicielki, sam pchnął ku niej Zygmunta. W dodatku nie brał nawet pod uwagę obecności dwóch młodszych sióstr Delfiny, smukłych jak łanie, pięknych Podolanek. Juliusz Słowacki spotkał te panienki we Florencji i tak zachwycił się ich urodą, że rozpowiadał o niej szeroko. Zygmunt mógł więc zakochać się w Ludmile albo w Natalii, a pani Honorata Komarowa chętnie widziałaby w młodym Krasińskim swego zięcia i tak skończyłyby się zabiegi generała 200 o rękę Elizy Branickiej i o jej olbrzymi posag, mający podnieść znaczenie rodu i ordynacji opinogórskiej. Zwierzyłem Ci się już ze swego zamiaru szukania wyjaśnień uporu, z jakim dążył hrabia Krasiński senior do zaślubin Zygmunta z Elizą, w głębokim przekonaniu, że wie lepiej od niego, z jaką kobietą powinien związać się na całe życie. Ta przypadłość dosięga wielu ojców, ale w przypadku generała Wincentego ma głębsze uzasadnienie w tkwiącym w jego pamięci jak cierń poczuciu odrzuceniu przez matkę: nie ciesząc się miłością pani Antoniny i cierpiąc z tego powodu, pragnął obdarzyć nią Zygmunta z takim naddatkiem, aby nigdy nie zwątpił w źródło intencji ojca i powody jego poczynań. Tę nadopiekuńczość można więc wytłumaczyć i zrozumieć, trudniej natomiast pojąć, czemu hrabia Wincenty zmuszał Zygmunta do uczestniczenia w Palazzo Valle, w wieczerzy wigilijnej na zaproszenie pani Honoraty Komarowej; chyba tylko uporem starszego już pana i nawykiem byłego generała do wydawania rozkazów i posłuchu podkomendnych. – Wiesz przecież, jakie są kobiety – mówi, siedząc w trzcinowym fotelu, do pleców syna, który przystanął pod oknem i przygląda się stożkowi Wezuwiusza, dotykającego szczytem nawisłych nisko, grudniowych chmur. – Jeśli przyjadę sam, zaraz zaczną pytać o ciebie, a ja... – A ty, ojcze, powiesz, że choruję – proponuje Zygmunt, nie odwracając się. – Wszyscy już wiedzą, że jestem słabego zdrowia, więc nie będzie to wyglądało na wymówkę. Możesz nawet dodać, że mam gorączkę. – Nie lubię kłamać – przypomina synowi generał. – Wiesz o tym dobrze, a jednak chcesz mnie zmusić do kłamstwa. Bez żadnego powodu. – Poza tym, że nie mam ochoty tam jechać. Ale to przecież żaden powód – ironizuje Zygmunt i tak ojciec z synem przepychają się słowami do południowej kawy, którą piją z małych filiżaneczek z cienkiej porcelany. Nie pobudza ich jednak ten mocny i aromatyczny napój do dalszego prowadzenia jałowego sporu o rolę kłamstwa w życiu towarzyskim, którą Zygmunt, na przekór ojcu, uznaje za dobroczynną. – Szczególnie wtedy, papo, kiedy muszę zapewnić jakąś staruszkę, chociażby hrabinę Tylewską, że wygląda najwyżej na trzydzieści lat. Ona tego potrzebuje – mówi Zygmunt, dodając nieoczekiwanie: – O której mamy być w Palazzo Valle? Generał przyjmuje z ulgą tę wymęczoną zgodę syna na udział w Wigilii u jejmość Honoraty Komarowej i wychodzi do swego pokoju, przygotować się do wyjazdu, ale Zygmunt zwleka jeszcze ze zmianą dziennego ubrania na wieczorowy garnitur i dlatego obaj panowie Krasińscy wysiadają z powozu przed Palazzo Valle już po ukazaniu się nad horyzontem pierwszej 201 gwiazdy, gdy, zgodnie z polską tradycją, powinni już łamać się opłatkiem z gronem gości pani Honoraty i siadać do stołu nakrytego na dwanaście osób. Nikt zresztą nie zajmował jeszcze przy nim miejsca, ponieważ wszyscy czekali na najstarszą córkę pani domu, hrabinę Potocką. Mogę się teraz spokojnie rozejrzeć dokoła i wymienić z nazwiska te osoby, które rozpoznaję, zaczynając od księcia Karola Franciszka Beauvau de Craon, zaręczonego z Ludmiłą Komarówną, zatem należącego już niemal do rodziny. Rozmawia uprzejmie z dwiema starszymi paniami, krewnymi Komarów, które przyjechały z Podola i bardziej niż francuskim arystokratą zainteresowane są młodym hrabią Krasińskim. Honorata ma przecież do wydania jeszcze jedną córkę i dobrze byłoby, gdyby pannę Natalię posadzono przy stole obok tego kawalera. Ludmiła, na którą mówi się w rodzinie Lusza, uważa podobnie; bardzo chciałaby mieć takiego szwagra, dla którego znana na Podolu piękność, pani Bobrowa, żona bogatego ziemianina z Wołynia, chciała się otruć, gdy z nią zerwał. – W dodatku ten Krasiński pisze wiersze – mówi do siostry, przed południem jeszcze, gdy układały kwiaty na stole, ale Natalia śmieje się tylko, chociaż jednym uchem łowi to, co Lusza wyjawia o tajemnicy, jaka otacza utwory poety. – Krążą w anonimowych kopiach, ale wszyscy wiedzą – mówi – kto jest ich autorem. Swoich dramatów też nie podpisał, bo coś w nich jest przeciwko Moskwie. Tak słyszałam. I jeszcze to – Lusza zniża teraz głos do półszeptu – że śledzą go carscy szpiedzy. Nie nudziłabyś się przy takim mężu. Natalia już się nie śmieje. Patrzy uważnie na siostrę i pyta po chwili: – A ty? Przecież nie kochasz Karola. – Mylisz się – Ludmiła potrząsa energicznie głową, rozsypując misternie skręcone rurki włosów koło uszu. – A może wolałabyś, żebym wyszła za Rosjanina, jak szwagierki naszej Delfiny? Cieszę się, że właśnie Karol będzie moim mężem. – W to mogę ci uwierzyć – Natalia znów się uśmiecha, gdyż wie swoje o siostrze i Karolu Beauvau de Craon, starszym od niej znacznie, statecznym wdowcu, który na pewno będzie wyrozumiały dla młodej żony. Gdy osiądą już w Saint Assise, Lusza będzie musiała wyjeżdżać do Paryża na zakupy, do modystek i krawcowych, więc zapewne na kilka dni nawet i bez męża, bo po co go męczyć. – Nieprawdaż, kochana siostrzyczko? Natalia śmieje się już głośno, to znaczy śmiała się tak przed południem, teraz wszakże z powagą rozdziela gościom opłatki i zatrzymuje się dłużej przy księciu Karolu i ciotkach z Podola, zostawiam ich więc w tym małym kółku i przenoszę swoją uwagę na wicehrabiego de Noailles i przyglądam się mu uważnie. Będzie przecież asystował cały wieczór Delfinie, nie od202 stępując jej nawet na krok i utrudni Zygmuntowi zwrócenie na siebie uwagi hrabiny, zmusi więc Krasińskiego do użycia prymitywnego środka dla wydobycia z cienia swej osoby, czym wywoła wyraźne zdumienie dystyngowanej damy, która zapyta z przyganą w głosie: – Dlaczego pan krzyczy? Pozwoliłem sobie wyprzedzić nieco to małe spięcie pomiędzy przyszłymi kochankami, ponieważ Delfina chyba trochę przesadza z przygotowaniem swojego entrée, a może, wiedziona kobiecą intuicją, wie dobrze co robi. Przecież Zygmunt, po latach, zapewniał, że w trumnie jeszcze będzie mi się śnić ta chwila... kiedyś weszła do salonu neapolitańskiego... jakżeś ty dumnie wyglądała w tym półpłaszczyku na ramionach... Ów półpłaszczyk błękitnego koloru miała Delfina narzucony na biała suknię, spływającą miękko po jej postaci i bardziej uwydatniającą jej kształty, niż stanowiącą ich osłonę. Widać to dobrze, gdy hrabina ukazuje się wreszcie na antresoli i zaczyna zstępować na parter. Właśnie zstępować, a nie schodzić, przy każdym zaś kroku i uniesieniu nogi błyszczący materiał sukni opina udo Delfiny, ukazując jego smukły kształt oczom obu książąt i przelotnie Zygmunta ogarniającego jeszcze chłodnym spojrzeniem całą postać wysokiej kobiety, o której urodzie słyszał wiele słów zachwytu. W tym pierwszym momencie, nim padnie pokonany do stóp Delfiny, uważa te peany za przesadzone, a głowę hrabiny zbyt dumnie uniesioną. Muska też zaledwie ustami jej palce, gdy przychodzi do dzielenia się opłatkiem i wygłasza zdawkowe życzenia świąteczne, otrzymując w zamian równie zdawkowy uśmiech. A przecież, sam o tym jeszcze nie wiedząc, gotów już był oddać się w służbę zjawisku, które ukazało mu się w noc wigilijną. Podczas kolacji hrabia Krasiński jr. siedział koło sióstr jejmość Honoraty, Pelagii Komarowej i owdowiałej Izabeli Starzyńskiej, rezydentek w kuryłowickim majątku, przy Delfinie zaś zajął miejsce wicehrabia de Noailles i utrzymał je do końca przyjęcia, gdy po wieczerzy całe towarzystwo przeszło do dużego salonu. Zygmunt umieścił się przy kominku, wszakże wystarczająco blisko hrabiny Potockiej i Francuza, aby mógł brać udział w ich rozmowie, chociaż nie był do tego zachęcany. Skorzystał więc z przerwy, jaka w niej nastąpiła, gdyż nie toczyła się żywo i kręciła wokół kaprysów Wezuwiusza, rzucił uwagę o dawnych wyczynach wulkanu, a gdy ani Delfina ani wicehrabia zdawali się nie słyszeć co powiedział, posunął się do nietaktu i podnosząc nieco głos, zapytał: – Czy ma pani zamiar, hrabino... Sądzę, przyglądając się bacznie Zygmuntowi, że zapewne nie pragnął dowiedzieć się jak dalece Potocką zajmuje natura wulkanów i dlatego pragnie obejrzeć krater Wezuwiusza, ale jedynie zwrócić na siebie uwagę 203 wyniosłej kobiety, nie zauważającej jego obecności w salonie, co nie mogło mu się podobać. Hrabina natomiast, wyraźnie zaskoczona, niemal skarciła Krasińskiego, jednocześnie zwracając na niego uważne spojrzenie: – Dlaczego pan krzyczy? Zygmunt przyjmuje wzrok Delfiny i oboje patrzą teraz na siebie tak, jakby chcieli zobaczyć więcej niż pozwalają oczy, jakby, powodowani niejasnym podszeptem, pragnęli zbadać, czy zdolni są do udźwignięcia tego, z czym wkrótce przyjdzie im się zmierzyć. Nieświadomi jeszcze niczego, obcy sobie dotąd, rozpoczynają nagle błahą sprzeczkę, w której słowa nic nie znaczą, gdyż służą jedynie do wzajemnego rozpoznania, do zbliżenia poza oficjalną znajomość, którego jednocześnie zapragnęli, do przedłużenia wreszcie chwili pierwszego skrzyżowania zaczepnych słów i spojrzeń. Jam się kochał w kłótni z Tobą i nie mógł się od niej oderwać – napisze później Zygmunt – a Tyś także czuła w niej coś pociągającego. W pobliżu kominka, na którym płoną grube polana, niewidzialna ręka losu unosi kurtynę i odsłania postaci aktorów wielkiego dramatu serc, którego prolog właśnie się rozpoczął, a generałowi Wincentemu kleją się powieki i zdaje się niczego nie dostrzegać. Nie dziwi się – co doprawdy trudno mi pojąć – że syn, który wykręcał się od wigilijnej wizyty w Palazzo Valle, teraz chce w nim jeszcze pozostać, chociaż północ już minęła i przyzwoitość nakazuje pożegnać gościnną jejmość Honoratę. Generał czyni to sam, popełnia zatem drugi, poważny błąd tego dnia: ciągnąc z sobą opornego Zygmunta do Palazzo Valle, a teraz odjeżdżając bez niego, jakby nie wiedział dla kogo Zygmunt chce jeszcze pozostać. Zapewne spotkałaś się, Droga moja, z poglądem, że początkowo hrabina Potocka nie zrobiła na Zygmuncie głębszego wrażenia, że znalazł w niej zbyt dużo wyniosłości i wielkiego mniemania o sobie, żeby nie powiedzieć pychy, a łagodniej, próżności. Osobiście uważam, że Zygmunt znalazł się pod urokiem Delfiny już w tym momencie, w którym ją ujrzał schodzącą majestatycznie z antresoli do sali jadalnej Palazzo Valle, ale strzała Amora, wbita w serce poety, musiała nieść ładunek z opóźnionym zapłonem, działający dopiero po pewnym czasie, lecz wtedy z podwójną już siłą. LIST XXXIII Neapol, 30 grudnia 1838 r. Po obiedzie zapada cisza w Villa di Roma, którą wynajęli panowie Krasińscy na czas swego pobytu pod Wezuwiuszem. Generał Wincenty kładzie się na drzemkę, a Zygmunt przygotowuje do wyjścia. Czyni to codziennie i bardzo starannie od Wigilii u pani Honoraty Komarowej, a generał Wincenty, zamiast rwać sobie włosy z głowy, zaciera ręce z zadowolenia. I odpoczywa po obfitej porcji makaronu z utartym drobno parmezanem 204 i kielichu czerwonego wina. Zasypia spokojnie, rzeczy bowiem rozwijają się po jego myśli, zgodnie z ułożonym wcześniej planem. Jego centralną postacią jest Zygmunt, jedynak niestety, zatem wyłączny dziedzic tytułu, strażnik herbu, przyszła głowa rodu, odpowiedzialna za jego utrwalenie w potomstwie, opinogórski ordynat wreszcie, właściciel pokaźnego majątku, który będzie musiał, od czasu do czasu chociaż, odkładając pióro i biorąc liczydło do ręki, sprawdzić czy zarządcy go nie oszukują. Z tych wszystkich powodów należy Zygmunta ożenić możliwie prędko i w ten sposób wymusić na nim zmianę dotychczasowego trybu życia – próżniaczego, zdaniem generała – na stosowny do miejsca, jakie zajmuje w hierarchii społecznej i oczekujących go obowiązków. A Zygmunt żył dotąd tak, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co generałowi przysparzało siwych włosów na skroniach. Przyczynę tego stanu ducha, w jakim znajdował się syn upatrywał z kolei generał w złym doborze lektur, w książkach, jakie zamieszały mu w głowie i jakie zatruły jego serce. W samotności wygrażał zapewne pięścią Byronowi i Mickiewiczowi, ich bowiem uważał za głównych winowajców zaszczepienia w Zygmuncie romantycznej gorączki. Odtrutką na tę przypadłość miało być małżeństwo z urodziwą i posażną panną lub odwrotnie, posażną i urodziwą. Wymagania generała były wysokie, a przecież, nie szukając długo, znalazł kandydatkę na synową w osobie pięknej Elizy Branickiej, za którą stały miliony złotych polskich posagu. W dodatku panna miała oświadczyć, że nigdy nie wyjdzie za cudzoziemca i tylko Polacy mogą starać się o jej rękę. Okrężnymi drogami i prowadząc poprzez trzecie osoby dyskretne rozpoznanie, zorientował się generał Wincenty, że jego błądzący w chmurach synalek nie byłby bez szans u pięknej Elizy. Pozostała zatem do pokonania tylko jedna przeszkoda: sam Zygmunt i jego zaczadzenie romantyczną poezją, a także pozostałości – jeśli tak wolno się wyrazić – po romansie z Joanną Bobrową. Generał sądził, że serce jego syna przechowuje jeszcze konterfekt niedawnej kochanki, należy więc zastąpić go portretem innej kobiety, którą Zygmunt mógłby się przelotnie zainteresować. Dlatego też zaproszenie na wieczerzę wigilijną do Palazzo Valle zostało tak skwapliwie przyjęte przez hrabiego Wincentego, gdy upewnił się, że weźmie w niej udział również najstarsza córka jejmość Honoraty Komarowej, hrabina Potocka, sławna gwiazda paryskich salonów. Myliłem się zatem srodze, posądzając generała o brak rozsądku, o wielką niefrasobliwość i nieroztropność, gdy wymuszał na Zygmuncie wyjazd do Palazzo Valle, a on okazał się chytrym lisem, wprowadzając syna w strefę rażenia pięknej Delfiny, a nawet wracając o północy do 205 Villa di Roma i zostawiając go samego na pastwę uroczej uwodzicielki. Odwołuję zatem to wszystko, co na ten temat pisałem do Ciebie w Święta Bożego Narodzenia, ponieważ przeczytałem ukradkiem list generała do Kajetana Koźmiana, w którym odsłania przed przyjacielem ten diaboliczny zgoła plan. Zgodnie z nim pozostałości po Joannie Bobrowej miały zostać wyparta z myśli i z serca Zygmunta przez hrabinę Potocką, a gdy ona odegra już swą krótkotrwałą rolę – jak spodziewał się generał – na scenę wkroczy Eliza Branicka, aby panować na niej niepodzielnie jako hrabina Krasińska. Spoglądał więc generał z zadowoleniem, nim położył się na poobiednią drzemkę, z okna swego pokoju na podjazd przed pensjonatem i wsiadającego do powozu syna. Nie przypuszczał, że zastawione na niego sidła okażą się pułapką, do której nie ma klucza, w rezultacie bowiem Zygmunt, zamiast zadurzyć się przelotnie w Delfinie, pogrążył się po szyję w uroku jaki roztaczała i któremu oprzeć się nie zdołały nawet ozdobione mitrą głowy. Codziennie więc o szesnastej – wcześniej nie wypada – młody hrabia Krasiński udaje się z wizytą do Palazzo Valle, aby spędzić tam kilka godzin w towarzystwie Delfiny Potockiej, jak również pani Honoraty Komarowej, a także jej młodszych córek, Ludmiły i Natalii. Mogą teraz znacznie lepiej, niż w wieczór wigilijny, obserwować najnowszego adoratora starszej siostry, który nie czyni na nich najlepszego wrażenia. Takie młode osóbki potrafią być bardzo wymagające, uznały zatem, że hrabia Krasiński nie prezentuje się dobrze przy ich olśniewającej siostrze, jest bowiem niższy od niej o pół głowy niemal, zbyt rozrośnięty w ramionach i przyciężki jakby w całej postaci, opartej ma krótkich i lekko pałąkowatych nogach. Zastanawiają się ponownie, jak dla takiego niepozornego, zwyczajnego z wyglądu mężczyzny mogła się truć piękna kobieta. – Uwiódł ją chyba swoimi wierszami – próbuje domyślać się Ludmiła. – Mogły robić wrażenie na tej nieszczęsnej Bobrowej. Zawróciły jej w głowie. – A co będzie? – w głosie Natalii pojawia się niepokój. – Co będzie – powtarza – jeśli to samo stanie się z naszą Delfinką. Jeśli ją tak samo otumani? Rozkocha i rzuci? – Chyba ona jego – Ludmiła tłumi chichot. Nie wyobraża sobie, aby ktoś mógł uwieść Delfinę nawet najpiękniejszym wierszem. – Nasza siostrzyczka wie dobrze jak postępować z mężczyznami, aby jej służyli. Nigdy odwrotnie. – A Mieczysław? – przypomina Natalia. – Krzywdził ją nawet. – Dlatego od niego odeszła – mówi Ludmiła. – I wyszła za niego za wcześnie. Nasi rodzice nie powinni pozwolić na to małżeństwo. Delfina 206 nic nie wiedziała o mężczyznach. Teraz żaden z nich nie zawróci już jej w głowie. Podziwia siostrę i pragnie postępować podobnie, a Delfina czuje zapewne wzrok sióstr na sobie, stara się więc przybierać dumne pozy w rozmowie z hrabią Krasińskim przy kominku, co go, z kolei, irytuje, więc ich konwersacja przybiera chwilami formę sprzeczki. Ma ona jednak nadal, ogólnie rzecz biorąc, charakter rekonesansu. Oboje są nadal zaskoczeni tym, co zdają się odkrywać w sobie: on w salonowej piękności zranioną przez życie kobietę i ciekawą osobowość, ona w młodym poecie zupełne przeciwieństwo francuskich galantów. Oni zasypywali ją mnóstwem zalotnych słówek, on nawet nie próbuje umizgów, rzuca kilka uwag o wystawianej w Neapolu operze Giuseppego Mercadante La Vestale i kieruje rozmowę ku ogólnym sprawom sztuki, które Delfinie są przecież bliskie. Oboje również nie chcą jeszcze wiedzieć, że dokonuje się już tajemne porozumienie ich serc, które nie potrzebuje żadnych słów. Zygmunt powinien jednak coś napisać do swego przyjaciela, Adama Sołtana, który był powiernikiem jego westchnień do Joanny Bobrowej, przed którym odkrywał wszystkie rany, jakie otrzymywał i jakie sam zadawał kochance. Musi wytłumaczyć Sołtanowi dlaczego codziennie udaje się do Palazzo Valle i spędza tam długie godziny na rozmowie z Delfiną Potocką, pije z nią herbatę, a wieczorem zasiada do kolacji z matką hrabiny, Honoratą Komarową i jej córkami, Ludmiłą i Natalią. Jak zatem przedstawia sprawę przyjacielowi, jak wyjaśnia swoje zainteresowanie inną osobą, niż nieszczęsna Bobrowa? Literatura francuska, dzisiejsza, zna takie kobiety. Cywilizacja dzisiejsza takie płodzi twory, ale w nich jest jakaś nieskończoność bólu, jakaś przyszłość nieodwołalna coraz sroższych cierpień, które mnie przejmują litością. Czy poznasz z tych rysów panią Delfinę Potocką. Nieraz ona mi przypomina panią Bobrową, nie kiedy wpadnie w chwile swoje buffo, ale kiedy smutna, serio. Tę samą widzę wtedy nieutuloną rozpacz w niej, tę samą nieudolność do uczucia jakiegokolwiek szczęścia – i ta przekwitłość serca wywiera silniejsze wrażenie na mnie niż świeżość młodzieńcza, niż szczęście, zdrowie, przyszłość kwitnące razem na panieńskim licu... Przez to, com powiedział, proszę Cię, nie rozumiej jednak, by cokolwiek innego od litości wiązało mnie do pani Delfiny. Ona mi tylko służy jakoby zwierciadło, w którym czasem widzę przechodzące widmo tej, którą tyle kochałem. Zrazu kłóciliśmy się okropnie, bo szyi nie chciałem ugiąć przed jej zewnętrznym fashionem, tak się nawet kłóciliśmy, że ona mnie, ja jej 207 dziwnie przykre powiedziałem rzeczy. Ale dopiero kiedy ton swój paryski odmieniła i szczerze mówić zaczęła, i ja ton odmieniłem, i teraz co wieczór, ona smutno, żałobnie opowiada mi swoje życie moralne, a ja słucham i czasem ją cieszę. Zygmunt napisał to już po ośmiu dniach znajomości, 1 stycznia nowego 1839 roku w liście do Sołtana, zaprzeczając również przed samym sobą temu, co już się rodziło w jego sercu, co objawiało się w jakiejś nieodpartej potrzebie dotknięcia dłoni hrabiny, splecenia palców z jej palcami. Znajdowałem się wystarczająco blisko, aby to dostrzec, rozpoznać i ocenić. Nie okłamywał zatem rozmyślnie Sołtana, ale wprowadzał go w błąd, sam w nim tkwiąc i sam się jeszcze szamocząc z widmem Bobrowej, pojawiającym się w salonie jejmość Honoraty Komarowej i siadającym przy kominku, obok hrabiny Potockiej, swojej rywalki i następczyni.. LIST XXXIV Neapol, 18 stycznia 1839 r. – Po co papa każe pakować to futro? – pytał Zygmunt przed wyjazdem do Neapolu, a potem siedział, cały nim opatulony i trząsł się z zimna. Zawiało go najwidoczniej podczas wyprawy z ojcem do pobliskiego Rezina i dalej, w górę, aż do pierwszych potoków wrzącej lawy, dla bliższego spojrzenia na niezwykłe widowisko, jakie Wezuwiusz zgotował stałym mieszkańcom i świątecznym gościom w noc sylwestrową. Wstępowali powoli, aby generał nie zasapał się zbyt mocno, a gdy wreszcie uznali, że dalej iść już nie można, stanęli w pobliżu innych spektatorów, którzy, włoskim zwyczajem, nagradzali oklaskami ognistą górę, za każdy niemal, większy pióropusz dymu, wyrzucany z krateru ku niebu, na którym wisiał jak lampa, blady dysk Księżyca. – Dają brawa temu wulkanowi, jakby, nie przymierzając, jakiej primadonnie – powiedział generał, zasłaniając sobie usta i nos chusteczką, ponieważ odór siarki stawał się coraz dokuczliwszy. – W zabawę wszystko potrafią obrócić, a tu piekło otwiera ogniste wrota. – Zanadto fajerwerkowy, papo, ten przedsionek do czarcich czeluści – ocenił Zygmunt, cofając się o krok, gdyż Wezuwiusz znów sypnął wielkim snopem iskier. – Niech papa też się ździebko odsunie. Tu zaczyna być niebezpiecznie. – Ale jest ciekawie, nadzwyczajnie, cudownie! Zygmunt nie podziela zachwytu ojca, w liście do Gaszyńskiego przyznaje się jednak do wrażenia, jakie zrobiło na nim przebudzenie uśpionego wulkanu: Byłem na Wezuwiuszu podczas wybuchu i takem sobie oczy popsuł, że nie wiem, kiedy do miary swej przyjdą. Ale prawda, że pięk208 ny był widok: kitą dymu się odział i rozpuścił ją w poprzek nieba w kształt wiejących piór hełmu nad całą zatoką. Księżyc to za nią się chował, a wtedy czarno i czerwono było na ziemi, wtedy piekło, bo płomienie buchały z krateru, to zza niej się wychylał, a wtedy cała przestrzeń słodką barwę czystego światła przybrawszy wydawała się jako pole bitwy, na którym potęgi anielskie, dziewicze, szatana pokonały. Co kilka minut taka odmiana następowała. Prozaiczniej mówiąc, gdy się ukazywał księżyc, przysiągłbyś, że ogień bengalski, gdy się chował, że ogromny fajerwerk, (ale bez tego przeczystego ognia). A gdybyś jeszcze chciał co innego wynaleźć, mógłbyś sobie wystawić, że ten krwawy, grzmiący, pełen dymu i sił i gwałtów wulkan, to obraz Don Juana, a księżyc niewinnej dziewczyny, którą don Juan uwodzi: raz ją ściśnie w kłęby swoje, to znów wypuści; w pierwszym razie staje się ciemno, płomień ziemski tylko panuje całej okolicy, w drugim staje się jasno i mile, a ziemski ogień wydaje się niczym przy świętej światłości Diany. Za te trzy porównania oczym sprzedał; zły to targ per Dio! Dodajmy do tego zimne dreszcze, dokuczające poecie, a cena będzie jeszcze wyższa, chyba warta jednak zapłacenia za fascynujące widowisko. Wywarło ono na poecie duże wrażenie, skoro w liście do przyjaciela poświęcił tyle miejsca na jego opis. Ani jednym natomiast słowem nie zdradził się przed Gaszyńskim z nieporównanie ważniejszego zdarzenia, które miało zaważyć na całym jego życiu, a mianowicie z faktu spotkania w wieczór wigilijny w Palazzo Valle hrabiny Potockiej i coraz większego zainteresowania jej osobą. Dopiero dziewięć miesięcy później, bo we wrześniu, przyznał się do nowej przygody swego serca, pisząc: Teraz możesz mi napisać kazanie o wierności i niewierności, możesz mi oddać wet za wet, za moje dawne morały. Let it be so. Tymczasem życie jest ciągłym rozwijaniem się dalszych scen i uczuć. Długo by wytłumaczyć trzeba, co przywiodło mnie do tej nowej miłości, jak przez długi czas sam oszukiwałem siebie i przyjaciółkem tylko widział w tej, która mnie tak potężnie i bosko kochać miała, zarówno przeze mnie kochana; jak to słowo „kocham” spadło jak piorun pomiędzy nami, jak później spod tego pioruna najpiękniejsze kwiaty południa wydobyły się z ziemi. Zygmunt, niechybnie, uczynił to wyznanie z pewnym zażenowaniem, przypomniał sobie bowiem jakich rad udzielał przyjacielowi w związku z jego romansami w Aix, gdzie Gaszyński w tym czasie przebywał. Adamowi Sołtanowi również nie chciał, przez dłuższy czas nawet, przyznać się do tego, co zawiązuje się pomiędzy nim a hrabiną Potocką, twierdząc, że 209 do Palazzo Valle chodzi wieczorami dlatego, że nawet w operze neapolitańskiej nie dzieje się nic ciekawego. Ja tutaj siedzę i potężnie się nudzę. Dzień mi schodzi na pracy lada jako się wijącej. W tym słońcu nie ma życia dla mnie, a gdy wieczór przyjdzie, diablo mi się głucho i pusto robi. Myślę a myślę, paląc najgałgańsze cygara di macha. Wreście łeb rozboleje. Idę do Komarów. Nudzą mnie. Potocka śpi z ciężkiej melancholii lub głupstwa plecie... Teatr nędzny. Spech w takim ogromnym gmachu nie może śpiewać... słowem wszystko warte diabła, żadnego człowieka, z którym by można pogawędzić cygara paląc koło 10-tej... Dzięki Bogu już za miesiąc do Rzymu pojedziem. Nie rozumiem, Droga moja, po co Zygmunt wypisuje takie rzeczy? Nudzi się niby u Komarów, a nie może się doczekać czwartej godziny po południu i ręce prawie mu się trzęsą, gdy wciąga na nie takie brązowe, glansowane rękawiczki (w moich stronach nazywane glazejkami), zapinane w przegubie na mały guziczek. Nie wiem, powtarzam, po co ten cały kamuflaż, to udawanie, że hrabina Potocka jest mu zupełnie obojętna, a wpatruje się w nią tak, że mu oczy niemal wyłażą z głowy. Gdybym był spotkał Delfinę wtedy, kiedy błyszczała próżnością, byłbym się od niej odwrócił, nigdy słowa do niej nie wyrzekł, ale teraz to jest tak biedna, zewsząd napadnięta, w każdym punkcie zraniona kobieta, a zarazem harda w boleści, nie żebrząca nigdy politowania, a przyjmująca je, kiedy szczerze danym, że jakiem Ci pisał już, gawędzę z nią przez długie godziny. Z rozbicia wdzięków ocalał jeden wielki wdzięk u niej – głos, a kiedy szczerze śpiewa po artystowsku, nie dla mdłych popisywań się, jest co słuchać; czasem, daję Ci słowo, choć trudno temu uwierzyć, że przypomina Malibranową. I tyle do Sołtana wykrętnych informacji, tylko ocena głosu Potockiej, w pełni słuszna i wysoka, bo ta Maria Felicyta Malibranowa, uważana jest tutaj przez wszystkich admiratorów opery za pierwszy głos swych czasów i wielką aktorkę jednocześnie. Zygmunt Krasiński znalazł się również pod jej urokiem, gdy w La Scali zobaczył ją i usłyszał w Normie Belliniego, jesienią 1834 roku. Opowiadał potem Joannie Bobrowej, że grała całym ciałem, że na twarzy jej malowała się cała gama uczuć, oczy płonęły, a cudowny głos towarzyszył i podkreślał każdy gest jej ramion i każde poruszenie ciała, ginącej z rozpaczy kobiety. Porównanie jednak głosu Delfiny do głosu Malibranowej było jedynie wyrazem podziwu dla wokalnego talentu hrabiny Potockiej i nie dotyczyło fascynacji jej osobą, której już ulegał. A swoje codzienne wizyty w Palazzo Valle tłumaczył współczuciem dla kobiety, która przeszła przez piekło jakie w Tulczynie urządził jej Mieczy210 sław Potocki, przystojny nikczemnik i brutal. Przychodził zatem Zygmunt każdego popołudnia, jak wyjaśniał w listach, aby wysłuchać zwierzeń Delfiny, która znalazła wreszcie w nim, niedawno poznanym rodaku, kogoś, kto cierpliwie nie tylko wysłuchał jej opowieści o życiu w złotej klatce tulczyńskiej, ale ukoił dobrym słowem i otarł łzy płynące z oczu głęboko zranionej, nieszczęśliwej kobiety. Przyodziany w strój pocieszyciela, krył się więc Zygmunt przed przyjaciółmi z nowym uczuciem, gdy poprzedniego nie zdążył jeszcze dobrze opłakać. Lamentował zbyt głośno, by teraz rozgłaszać, że jego serce bije już dla innej. Starał się więc powoli przygotowywać do tej odmiany swoich korespondentów, aby nie uznali go za uwodziciela, podobnego do francuskich fircyków, którymi pogardzał. LIST XXXV Neapol, 5 lutego 1839 r. Opisując dla Ciebie, Droga moja, wieczór wigilijny w Palazzo Valle i to, co działo się w następnych dniach, poświęciłem więcej miejsca Zygmuntowi niż Delfinie, wydawało mi się bowiem, że ich spotkanie miało większe znaczenie dla niego niż dla niej; młodego hrabiego oczarowała starsza o kilka lat hrabina, sama przyzwalając mu jedynie na codzienne wizyty i, z braku innych rozrywek, rozmawiając z nim przy kominku, a nawet zwierzając się nowemu adoratorowi z przyczyn rozpadu swego małżeństwa z Mieczysławem Potockim. Nie ze wszystkich, oczywiście, trudno bowiem przypuścić, aby opowiadała Zygmuntowi, co wyprawiał w Tulczynie jej brutalny mąż, przy pomocy kija do gry w bilard usiłujący narzucić żonie swoją wolę i przyzwyczajenia. Wydawało mi się zatem, że Delfina, odgadując w Zygmuncie ciekawą osobowość, podziwiając poetę, nie dostrzegała w nim i nie starała się dostrzec mężczyzny. Wystawiłem sobie w ten sposób świadectwo kiepskiego obserwatora, a Tobie przesłałem błędny opis wieczorów w Palazzo Valle. Dopiero choroba, która zaatakowała hrabiego Krasińskiego jr. uświadomiła mi jak dalece się myliłem, Delfina bowiem, na wieść o wysokiej gorączce i wysypce ujawniającej obecność ospy u chorego, chciała natychmiast przenieść się do willi di Roma dla pielęgnowania Zygmunta, co mogło świadczyć o tym, że stał się dla niej kimś więcej, niż nowym adoratorem, że ona sama darzy go nie tylko przychylną życzliwością, ale innym, głębszym już uczuciem. Decydowała się przecież na krok, który mógł dać ludzkim językom wyśmienity powód do nowych plotek na temat jej swobodnego, a nawet skandalicznego prowadzenia się, skoro zamierzała przebywać w dzień i w nocy pod jednym dachem z mężczyzną, leżącym w dodatku w łóżku i nieważne, że z wysoką gorączką i twarzą zeszpeconą 211 wykwitami ospy. Hrabina Potocka powinna również pamiętać o nazwisku, które nosi i stu tysiącach franków, które rocznie i regularnie wypłaca jej mąż, pozostający z nią w separacji. Chorobliwie skąpy Mieczysław mógłby zapewne uchylić się od przekazywania tej sumy Delfinie, gdyby doszły do niego słuchy, że hrabina dopuściła się jawnej wobec niego zdrady lub niemoralnym trybem życia przynosi ujmę klanowi Potockich. Wówczas Delfina, pozbawiona stałego i wysokiego dochodu, musiałaby opuścić krąg paryskich salonów, w których przebywać mogli jedynie wysoko urodzeni i bogaci ludzie. Pani Honorata Komarowa pokręciła frasobliwie głową, gdy córka oznajmiła jej swój zamiar przeniesienia się do willi di Roma i powiedziała: – Wydaje się, moje dziecko, że zapominasz w jakiej pozostajesz sytuacji. Zresztą nie tylko ty, ale również twoje siostry. Wszystko, co robisz ma także i dla nich duże znaczenie. A przecież muszę wydać je za mąż. – Lusza jest już zaręczona – przypomniała matce Delfina. – Książę... – Książę Beauvau może się każdej chwili wycofać, zerwać zaręczyny i nikt mu tego nie weźmie za złe, jeśli twoje wybryki będą tego powodem. – Wybryki... – powtórzyła Delfina. – Zamiar pielęgnowania chorego nazywasz, matko, wybrykiem? Nie jesteś chrześcijanką? Pani Honorata nie odpowiada córce, ale sama, po dłuższej chwili, zadaje Delfinie pytanie: – Kim jest dla ciebie ten człowiek? Znasz go zaledwie miesiąc i kilka dni. – Człowiek...? – Delfina znów powtarza i unosi wysoko brwi na znak zdumienia. – Przecież to sławny poeta. – No tak... To wszystko wyjaśnia i tłumaczy – mówi z wyraźną rezygnacją Honorata Komarowa. – Zakochałaś się w nim? – Matko... – w głosie Delfiny pojawia się ton zniecierpliwienia. – Chcę opiekować się chorym poetą, a nie hrabią Krasińskim. Słuchałem tej wymiany zdań, przyglądając się jednocześnie Delfinie, a ponieważ stałem dość blisko, oparty o gzyms kominka, widziałem dobrze lekki rumieniec, zabarwiający jej policzki. Pomyślałem wówczas z pewnym rozbawieniem, że, chociaż nie zmówiła się z Zygmuntem, czyni to samo, co on, wypiera się bowiem tego, co już staje się coraz bardziej widoczne i trudne do ukrycia. Oboje nie rezygnują jednak z posługiwania się wykrętami i Zygmunt, podobnie jak Delfina matkę, usiłuje Sołtanowi, bliskiemu przecież przyjacielowi, zamącić w głowie, pisząc: 5 lutego. Przez te wszystkie dni leżałem w wściekłej gorączce, która mi całe ciało i twarz całą zasypała krostami, słowem ospę miałem. Dziś dopiero wstałem, wyglądam jak potwór i znaczniem z sił zdjęty. Były chwile choroby, w których się czułem, szczególnie po nocach, już 212 bardzo źle i cieszyłem się myślą, że może na tamten świat się przerzucę, ale znać jeszczem tu do parady potrzebny. Nie mogę Ci opisać o ile przez czas ten mojej choroby Delfina była dobra, prawdziwie szczerze dobra dla mnie. Po trzy razy na dzień przyjeżdżała sama się pytać, koniecznie chciała przyjść do mnie jak siostra miłosierdzia, ale jej bracia nie dozwolili. Co dzień z rana pisała do mnie, kwiaty mi przysyłała, lampę do oświecenia pokoju w nocy mi przysłała, słowem, gdybym miał siostrę, od siostry niczego bym więcej żądać nie mógł. Z całej duszy jej wdzięczny jestem, tym bardziej, że wiem, iż to prosta, dobra przyjaźń, a nic innego. Tak więc, Droga moja, Delfina i Zygmunt rozpoczęli uprawiać sztukę kamuflażu i jak się przekonasz, będą ją uprawiali nadal, z większym lub mniejszym skutkiem, kryjąc się przed światem z tym, co ich łączyło, zaszywając w różne zakątki, aby zejść z widoku ciekawym oczom. W Neapolu, zimą 1839 roku, był to jednak kamuflaż jeszcze naiwny, niedoświadczonej konspiratorki, każdy bowiem mógł zobaczyć powóz hrabiny Potockiej zajeżdżający przed willę di Roma i stangreta, wnoszącego do niej kwiaty, czy ową lampę, o której Zygmunt wspomina w liście Sołtanowi. Delfina w tym czasie siedziała w głębi powozu, z twarzą zakrytą grubą woalką, czekając na karteczkę od chorego z kilkoma słowami podziękowania, ponieważ przyrzekła matce i całej rodzinie, że nie wysiądzie z landa, nie wejdzie do pensjonatu i nie zapuka do drzwi pokoju hrabiego Krasińskiego. A co robił Zygmunt, poruszony tymi dowodami prostej, dobrej przyjaźni, jak zapewniał w liście Adama Sołtana? Otóż chciał Delfinie odwdzięczyć się jakimś małym prezentem w postaci bardzo ładnych, ozdobnych karteczek do zaklejania listów, nazywanych wtedy opłatkami i tak pisał do przyjaciela: Bądź łaskaw w Stadt Nürenberg każ mi zrobić 500 opłatków najładniejszych białych i bladoróżowych z koroną hrabiowską złotą i z napisem DELPHINE, podobnych, jeśli pamiętasz, tym które dla pani B. kazałem przeszłego roku zrobić. Twojemu gustowi się powierzam. Miłe powinny być i zgrabne. I przeszlesz je zaraz do Rzymu, chez Torlonia, najkrótszą drogą, jeśli można przez kuriera kancelarii austr... Bądź wprzódy jednak łaskaw, wymiarkuj, czy mogą opłatki te przybyć na 15-go marca, a najdalej na 20-stego do Rzymu, bo jeśli później, to już poniewczasie. Zawiadamiał również Sołtana o zamiarze wyjazdu z ojcem do Rzymu w połowie miesiąca, chociaż wolałby zostać w Neapolu do początku marca, ale, jak dodaje nieco uszczypliwie, cóż robić, kiedy mój Ojciec taki głodny teraz postu w Rzymie, jak był dawniej karnawału w Neapolu. 213 Chciałbym jeszcze, Droga moja, poznać Twoje zdanie o prezencie, który Zygmunt chce przesłać Delfinie, chociaż taki sam – owe opłatki do zaklejania listów – otrzymała niedawno, bo zaledwie przeszłego roku pani. B. czyli Joanna Bobrowa, jego ówczesna kochanka? Czy ucieszyłabyś się – będąc na miejscu Delfiny – z takiego podarunku, wiedząc komu hrabia Krasiński ofiarował identyczny? LIST XXXVI Neapol, 14 lutego 1839 r. Neapolitańczycy nie są zadowoleni z tego, co im od początku roku zsyła niebo. Najpierw zasypało całe miasto popiołem z Wezuwiusza, który przez wszystkie szpary wciskał się do domów, roznosząc odór spalenizny, a teraz, w połowie miesiąca, okrywa ulice śniegiem, tłucze o szyby gradem i polewa deszczem, chociaż o tej porze roku wiosna zazwyczaj budzi już do nowego życia drzewa i krzewy. Pomimo fatalnej pogody panowie Krasińscy przygotowują się do wyjazdu i generał podchodzi często do okna, sprawdzić, czy jeszcze sypie śnieg, czy ponownie pada deszcz, zamieniając biały puch w brudną, błotnistą maź. – Będzie ciężka jazda – mruczy pod wąsem generał, ale nie decyduje się na odłożenie wyjazdu do poprawy pogody. Uważa dłuższy pobyt w Neapolu za niewskazany ze względu na wizyty Zygmunta w Palazzo Valle, codzienne i długie. Uznał, że Zygmunt w wystarczający sposób zainteresował się hrabiną Potocką, aby zdołał nie tyle całkiem zapomnieć o Joannie Bobrowej, ale przestał przynajmniej wzdychać do niej po kątach i siedząc w fotelu gapić się w sufit, jakby po nim chodziła nieszczęśliwa, porzucona kochanka. Pozostawanie wszakże nadal w Neapolu, pod urokiem pięknej Delfiny było o tyle niewskazane, że groziło zamianą przelotnego zainteresowania tą kobietą – jak mniemał generał – w coś niepotrzebnie trwalszego. Po opuszczeniu natomiast Neapolu, w Rzymie, przygotowującym się już do świąt wielkanocnych, zatem zapełniającym się pielgrzymami z Polski, Zygmunt przestanie wspominać wieczory w Palazzo Valle, a tym samym zapomni również o nieszczęsnej Joannie Bobrowej. Generał Wincenty krążył więc, zamyślony, od okna do okna, a syn, wbrew jego oczekiwaniu, zamknięty w swoim pokoju, użalał się nad sobą, pisząc: Ledwom cię poznał, już cię żegnać muszę. A żegnam ciebie, jak gdybym przez wieki Żył z tobą razem i kochał twą duszę, A teraz jechał w jakiś kraj daleki 214 I nie miał nigdy już obaczyć ciebie, Chyba gdzieś – kiedyś – po śmierci – tam, w niebie! Mokre płatki śniegu rozmazywały się na szybie i ściekały wolno na parapet, przemienione już w krople wody. Zygmunt uniósł głowę i śledził wzrokiem jedną z nich, nim znów zaczął pisać: Gdybym przynajmniej zostawiał Cię żywą, Nie strutą jadem, nie śpiącą w żałobie Jak senna Julia sama jedna w grobie – Gdybym mógł marzyć, że będziesz szczęśliwą, Że choć raz jeszcze oczyma czarnemi Spojrzysz radośnie na błonia tej ziemi I rzekniesz z cicha: „Świat ten piękny, Boże!” – Płakałbym jeszcze, lecz mniej gorzko może. Krople wody spływające po szybach wyglądają jak łzy. Pierwszego pożegnania, pierwszego rozstania, które rozrywa serce i w słowach wiersza zamyka ból, co już wypełnia piersi i sięga do duszy... A teraz płaczę, choć suche me oko, Płaczę łzą serca, co skryta głęboko, Jak szloch dziecinny nie lśni u powieki, Lecz serce pali i truje na wieki. Nikt jej nie widzi, nikt jej nie obaczy, Bóg tylko jeden wie, co ona znaczy, Bóg jeden tylko – bo On jeden zdoła Policzyć ciernie w wieńcu twego czoła. Ja ich nie liczę – ja tylko je czuję, Bom wziął je wszystkie w głębie mojej duszy Jak gdyby moje; każden z nich mi pruje Serce kolcami i twoich katuszy Odbite widmo tak stoi nade mną W dzień każden biały i w każdą noc ciemną Żem twoją całkiem okryty żałobą, Przelał się w ciebie i przestał być sobą. Pióro przestało poruszać się po papierze, ręka poety znieruchomiała i Zygmunt, poprzez zamglone szyby, zapatrzył się w stożek Wezuwiusza; tylko cienka smuga dymu unosząca się z krateru świadczyła o istnieniu w jego wnętrzu wrzącej lawy. W minioną noc sylwestrową wyrwała się z niego, wytrysnęła gorącymi strumieniami, gdy w jądrze góry nie mogła się już pomieścić. W poecie zapewne, podobnie jak w wulkanie, musi nastąpić uwolnienie gromadzących się uczuć i w potoku słów spłynąć na papier, zapełnić go, strofa po strofie, wyznaniem tego, co zamknięte było 215 w jego sercu i żądało wyjawienia, Zygmunt pochylił więc głowę i pisał dalej: Temu, co czuję, nie szukaj imienia! Na co słowami kazić świętość myśli Co nikt nie dozna i nikt nie okryśli, To żyje we mnie wiecznością cierpienia. Daj mi twą rękę w tej chwili rozstania Ta chwila nigdy już dla mnie nie minie, Ten dzień w mej duszy nigdy nie upłynie, Bo w świecie ducha nie ma pożegnania!... Zygmunt odkłada pióro. Wieczorem, razem z ojcem złoży ostatnią wizytę w Palazzo Valle i wsunie ukradkiem w dłoń Delfiny kartkę z wierszem napisanym dla niej. Zamknięty jest w nim dramat serca skłutego kolcami rozpaczy, są łzy i ból rozstania, żal i lament tak rozdzierający, jakby Krasiński nie jechał do Rzymu, ale na koniec świata, jakby nie miał już nigdy zobaczyć Delfiny, a przecież byli już umówieni na spotkanie w stosownym miejscu i czasie. Rozłąka nie mogła zatem trwać długo, ale Zygmunt musiał cierpieć i rozpaczać, gdyż wymagały tego od niego obyczaje epoki, romantyczny styl i romantyczna moda... Układając strofy pierwszego wiersza do Delfiny, zaczynał Zygmunt tym samym układać jednocześnie dramat swego życia, w którym każda scena, zatem pierwsza szczególnie, musiała mówić o takim natężeniu uczuć i takiej ich temperaturze, aby świadczyły o wyjątkowej sile i niezwykłości nowych doznań. LIST XXXVII Rzym, 20 lutego 1839 r. Przesyłając Ci w ostatnim liście, Droga moja, piękny wiersz Zygmunta napisany dla Delfiny dla wyrażenia uczuć spowodowanych rozstaniem, pozwoliłem sobie wyrazić przypuszczenie – możesz się z nim zgodzić lub nie – że rozpoczął tym utworem stylizację swego życia na dramat romantyczny, którego bohater, jeśli cierpi, to cierpi jak potępieniec, jeśli tęskni, nic się nie równa jego rozpaczy, a jeśli kocha, to jak szaleniec, gotów dla tej miłości na wszelkie ofiary. Ten rozdźwięk pomiędzy rolą w ułożonym starannie dramacie a postawą zajmowaną w życiu, w realnym świecie, tę całą mistyfikację odczytać można chociażby w różnicy pomiędzy tym, co pisze hrabia Krasiński do swego przyjaciela, Sołtana, a tym, co kreśli na papierze poeta Krasiński, w dodatku tego same dnia. Drogi Adamie... Znów słaby jestem, gorączka mnie spiekła pali, oczy nieznośnie bolą, a w duszy coś dziwnego, coś gwałtownego jak namiętność, a zarazem smętnego, jakby wszystko minęło, jakbym już był bardzo stary i żyć i czuć już nie mógł. Co mnie do takowego stanu 216 doprowadziło, kiedyś Ci opowiem, bo może niedługo się spotkamy. Dziś nie chcę listowi powierzać rzeczy, na których zrozumienie i ocenienie trzeba albo 10 arkuszy napisać, albo być z Tobą razem i tylko ścisnąć Ci rękę. Ale to pewna, że w dziwnej jestem kryzys moralnej, razem gorący i zimny, młody i stary, obojętny i nie. To jednak doskonale czuję, że co lat kilka jak piasek w klepsydrze, tak życie o stopni kilka opada w piersi naszej. Co niegdyś byłoby nas przejęło szałem, to dzisiaj tylko słodyczą. I kto wie, co lepsze, czy szał, czy tkliwa słodycz rozlewająca się po duszy jak ciepłe, wonne wiatru powienie. A teraz początek wiersza, który, przypominam Ci, powstał krótko po napisaniu listu do Sołtana, wieczorem, tego samego dnia: Znasz, co namiętność? czy ty wiesz, co piekło, Gdy myśl, jak skorpion, w ogniu się przewraca, Gdy serce kipi żądzą szczęścia wściekłą I życie życiem co chwila się skraca? Jak zatem ta owa żądza szczęścia wściekła kojarzy się z wonnym wiatru powieniem? Czy list i wiersz pisała ta sama osoba, czy ktoś, kto nas mistyfikuje, kreuje się na męczennika miłości i stojącego nad grobem – z jakiego powodu? – poety, który pragnie: Jeszcze raz w życiu spojrzeć w twarz anioła, Jeszcze raz w życiu, nim zamknę powieki, Nim darń cmentarzy dotknie mego czoła, Wrócę do ciebie: „Teraz i na wieki!” Podobnie posępną myśl wyraził ponownie, również w liście do Sołtana: Tymczasem młodość dniem po dniu upływa, czuję coś diablo starego w sobie, coś przegniłego, podobnom wyobraźnią, nie czynem wyssał sobie samemu życie i dobrze by było takie wyssane złożyć już na cmentarzu. Wszystko to pisze młody, zaledwie dwudziestosiedmioletni mężczyzna (wczoraj właśnie miał urodziny), w dodatku mający wkrótce spotkać się z kobietą, która obudziła w nim żądze szczęścia wściekłe... Poddaje się tym gwałtownym uczuciom, szuka ich i znajduje w związku z Delfiną, która również ulega romantycznej egzaltacji i staje się dla Zygmunta idealną partnerką w sztuce o wartkiej i zmiennej akcji, pełnej dramatycznych zwrotów, potrafi bowiem dostosować się do nich, dzielić z poetą godziny szczęścia, a także rozpaczy, gdy nadchodzi chwila rozstania, a po niej miesiące rozłąki. Jednocześnie hoduje w sobie Krasiński takie czarne myśli – romantyczny kochanek musi bowiem cierpieć – rozsyła je w listach, martwiąc nimi przyjaciół, a wieczory spędza najczęściej u księstwa Zeneidy i Kazimierza 217 Lubomirskich, siedząc na kanapie, paląc cygara i słuchając występów księcia Kazimierza, który ma potężny głos i po całych dniach, a wieczorami szczególnie, niezmordowanie śpiewa. Drugim solistą w salonie księstwa Lubomirskich jest młody Franciszek Liszt, a trzecim bywa sam Zygmunt Krasiński, który, gdy się ożywia, oczarowuje całe towarzystwo świetnymi, pełnymi głębokich myśli wypowiedziami. Dziwiło mnie tylko, że prawie nigdy nie rozmawia z księżną Zeneidą, piękną zresztą kobieta, w której kochało się wielu gości jej salonu, a zwłaszcza Jerzy Lubomirski, nazywany przez Zygmunta Orciem. Mieli oni wspólnie niemiłe zajście, właśnie z powodu księżny Zeneidy, z francuskimi żigolakami, podczas wycieczki statkiem na wyspę Ischia, które omal nie skończyło się pojedynkiem. Kazio Lubomirski nie popłynął z małżonką i do księżny Zeneidy zaczął stroić koperczaki – jak wyraził się Zygmunt – jeden z aroganckich Francuzików. Bawiło to nieco Krasińskiego, gdy jednak zobaczył, że Lubomirski skręca się z zazdrości, widząc, że piękna księżna Zeneida coraz przychylniej spoglądała na bezczelnego żigolaka, wkroczył do akcji i ostrym słowem poskromił młodzieńca. Wtedy przewrotna Zeneida, w dodatku zła, że przeszła jej koło nosa obiecująca przygoda z przystojnym kogucikiem, zażądała od Krasińskiego, aby wyzwał Francuzika na pojedynek, hrabia wszakże odmówił. – Nie jestem na tyle przyjacielem zacnego księcia Kazimierza, a męża łaskawej pani, ani jej kochankiem – oznajmił księżnej Zeneidzie – abym miał strzelać się z byle fircykiem. Przykry incydent miał ten dobry skutek, że pozwolił Zygmuntowi skutecznie odciągnąć Orcia od księżny Zeneidy, dla której usychał ze smutku, ona zaś zaledwie raczyła nań spojrzeć, strzelając oczami do innych, miejscowych galantów, po których mogła spodziewać się znacznie więcej, niż tylko wzdychania i hołdów nieśmiałego Orcia. Zygmunt, starszy od niego o pięć lat i przyjaźniący się z nim od wczesnej młodości, czuł się niejako odpowiedzialny za niego, książę Jerzy należał bowiem do tych delikatnych i wrażliwych istot, które łatwo było zranić i skrzywdzić. Jest to dusza, jakich rzadko – pisał do Gaszyńskiego – oddychać pragnąca poświęceniem, jak każdy inny powietrzem. Obawiał się więc, że taka kobieta jak Zeneida Lubomirska może właśnie skrzywdzić Orcia i zrobił wszystko, aby do tego nie doszło. Obaj młodzi arystokraci pozostawali więc w bliskiej zażyłości, na razie wszakże, jak ustaliłem, Zygmunt nie zwierzył się księciu Jerzemu z tego, co wydarzyło się w neapolitańskim Palazzo Valle i tylko wspomniał mu, że wieczór wigilijny spędził z rodziną Komarów, dla której szuka teraz stosownego mieszkania, pani Honorata zjedzie bowiem z córkami do Rzymu na Wielkanoc i zapewne pozostanie dłużej w Wiecznym Mieście, lokum musi więc być wygodne i obszerne. 218 – Co najmniej sześciopokojowe i najwyżej na pierwszym piętrze, a takiego jeszcze nie znalazłem – martwił się Zygmunt. – A panie chcą być w Rzymie już na początku marca, za dwa tygodnie, najdalej. – Jejmość Komarowa przyjedzie z wszystkimi córkami? – zainteresował się Lubomirski. – Z tą rozwódką również? – Hrabina Potocka nie jest rozwódką – sprostował Zygmunt, starannie zachowując obojętny ton głosu. – Pozostaje jedynie w separacji z mężem. Chcę dla niej konia tu nająć, żeby miała trochę rozrywki i mogła na spacery jeździć. – Z tobą, oczywiście – Lubomirski otwarcie badał wzrokiem twarz przyjaciela. – Interesujesz się tą panią? Mówią przecież, że jest bardzo piękna, więc wcale bym się temu nie dziwił. Czekałem z ciekawością na odpowiedź Krasińskiego, który utrzymywał przecież w liście do Adama Sołtana, że obecnie żyje jakimś dziwnym sposobem, że gdy jest sam napada go prawie rozpacz, a w większym towarzystwie ogarnia go sztuczne ożywienie, udawana wesołość i ochota do sypania konceptami. Narzekał również na jakiś chaos w głowie, na trudności w dostatecznej ocenie tego, co się z nim dzieje i w jakiej epoce swego życia się znajduje, że lęka się przyszłości, a nic nie wie o teraźniejszości. Twierdził jednocześnie, że ani czytać, ani pisać nie potrafi, ponieważ wdepnął w jakąś nową i kiepską aferę, z której swego ducha musi wyciągnąć. Całe to wyznanie wydaje mi się bardzo osobliwe, a przyrównanie nawiązanego już z hrabiną Potocką romansu do nowej i kiepskiej afery niemal uwłaczające dla niej. Tym bardziej że wcale nie chciał swego ducha z niej wyciągać i pisał wczoraj z Rzymu do Neapolu: Nigdym nie przypuszczał, że spotkam Ciebie, a teraz już nie pojmuję, jak żyć bez nadziei widzenia Cię...; wyrwałaś mnie z największego z odrętwień. Serce już w piersiach zapomniane, suche, dobrocią swoją i współczuciem nauczyłaś, że żyje jeszcze... Przyznasz chyba, Droga moja, że wygląda na to, jakby hrabia Krasiński stał się obłudnikiem, a przecież nim nie był. Kręcił tylko i mamił, żeby ukryć prawdy nie tyle o Delfinie, ale o sobie, aby przyjaciele nie uznali, że postąpił niezbyt pięknie wobec Bobrowej, zostawiając ją we łzach i zerkając już na inną spódniczkę. Dlatego też czekałem z ciekawością, co odpowie na pytanie Lubomirskiego, serdecznego druha przecież i może najbliższego z wszystkich przyjaciół. Zygmunt jednak powiedział wymijająco: – Gdyby nawet tak było, jak przypuszczasz, to na pewno nie dla urody hrabiny Potockiej jedynie zająłbym się jej osobą. I będę z nią jeździł na spacery za miasto. W Neapolu poświęciła mi wiele swojego czasu. Teraz się jej zrewanżuje. 219 – Zapewne z przyjemnością – Lubomirski uśmiechnął się lekko. – Lubisz przecież konną jazdę, a słyszałem, że hrabina Potocka jest doskonałą amazonką. Chętnie przyłączyłbym się do was. – Zatem musimy nająć trzy konie – odpowiedział Zygmunt, chociaż zaskoczyła go propozycja przyjaciela. – A może nawet cztery, bo wczoraj spotkałem wypadkiem Leona Rzewuskiego. Zjechał tu już na święta, a to świetny kawalerzysta, jak dobrze wiesz, bo to twój krewniak. – Wieczorem będzie zapewne u Kazimierza, to się spotkamy – wyraził przypuszczenie książę Jerzy i w ten sposób rozmowa zeszła na temat wielkanocnego najazdu rodaków na Rzym, dla uczestniczenia w papieskiej rezurekcji i uzyskania jego błogosławieństwa. Te powtarzające się co roku zjazdy były jednocześnie rodzajem spotkań towarzyskich, odbywały się bowiem wspólne, tradycyjne śniadania wielkanocne w domach polskich rodzin stale mieszkających w Rzymie, a także w apartamentach wynajętych przez rodaków przybyłych z kraju, przy obficie zastawionych stołach, z maślanym barankiem pośrodku... W tej lawinie rodaków – awalanszy, jak ją Zygmunt nazywa – nadciągającej do Rzymu znajdzie się wkrótce również jejmość Honorata Komarowa z córkami, z samą Delfiną wszakże spotka się poeta wcześniej, w Albano, obmyśla więc różne sposoby powitania hrabiny, a wreszcie postanawia, że wręczy jej pudełko ulubionych pachitosów. Tak nazywały się, Droga moja, pierwsze papierosy, składające się z gilzy wypełnionej tytoniem i ustnika ze słomki, a Delfina wypalała dziennie, jak spostrzegłem, cztery do sześciu takich pachitosów, otaczając się z lubością obłokami wonnego dymu, ku zatroskaniu jejmość Honoraty, zaliczającej palaczki tytoniu do kobiet wyzwolonych, ulegających nierozważnie nowinkom obyczajowym. Hrabia Krasiński przeciwnie, jako palacz cygar i mężczyzna przyznający kobietom nieco więcej swobody niż wówczas posiadały, nie widział niczego zdrożnego w paleniu pachitosów przez Delfinę. Jej ze wszystkim i we wszystkim jest do twarzy, twierdził, bardzo słusznie zresztą, gdyż urodę hrabiny trudno było czymkolwiek przyćmić. LIST XXXVIII Albano, 3 marca 1839 r. Zastanawiam się, Droga moja, jak hrabia Krasiński i hrabina Potocka, którzy, od rozstania w Neapolu w połowie lutego obecnego roku, a także przez wiele następnych lat, kontaktowali się nieustannie z sobą, umawiali na spotkania nie tylko w różnych i odległych czasem od siebie miejscowościach, a nawet na traktach i w zajazdach pomiędzy nimi, bez telefonów komórkowych czy SMS-ów? Poczta musiała wtedy funkcjonować znakomicie, szybko dostarczając listy i sprawnie odnajdując adresatów, Krasiński 220 bowiem, niejednokrotnie i niefrasobliwie, pisał na kopercie: Monsieur la Comte /Adam Soltan/ à Vienne/Autriche i list jakimś sposobem docierał do rąk adresata. Tak więc Zygmunt, zaledwie przybył do Rzymu, już pisał do Delfiny, nie tylko użalając się na ból rozłąki, ale jednocześnie umawiając się już z nią na pierwsze spotkanie. Miało ono nastąpić i nastąpiło w Albano, do którego hrabina Potocka przyjechała sama, wyprzedzając znacznie matkę i rodzeństwo w ich przybyciu do Rzymu na początku Wielkiego Tygodnia, pod pozorem sprawdzenia, czy hrabia Krasiński wynajął już stosowne mieszkanie, czy też trzeba będzie szukać bardziej odpowiedniego dla całej rodziny. Jeśli masz ochotę, Droga moja, możesz zajrzeć do mojego starego atlasu Romera, otworzyć mapę Włoch i znaleźć Albano, które leży niedaleko, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów na południowy wschód od Rzymu. Już w starożytności była to wypoczynkowa miejscowość zamożnych Rzymian i Zygmunt, czekając na przyjazd Delfiny, kontemplował ruiny pałacu cezara Domicjana i pozostałości wspaniałych niegdyś rezydencji Orsinich, Doriów i Barberinich: W Kampanii Rzymskiej taki spokój wielki, Że człowiek każdy i że anioł wszelki, Przechodząc duma nad dniami przeszłości, Tu żywych nie patrz – tu umarłych włości: Pałace dumnych, w żółty piasek wryte, Kościoły bogów na szczątki rozbite, Zielonym bluszczu całunem obwite! Noc poprzedzającą wyjazd do Albano spędził Zygmunt niemal bezsennie. Pod przymkniętymi powiekami jawiły mu się bowiem obrazy tego, czego spodziewał się po dniu, który spędzi z Delfiną i nareszcie z nią wyłącznie; bez jejmość Honoraty, bez Ludmiły i Natalii i bez gdakających nieustannie ciotek, zmory wieczorów w Palazzo Valle. W Albano również nadejdzie wieczór, ale inny przecież od tamtych, neapolitańskich wieczorów, będą bowiem sami i pójdą we dwoje, trzymając się za ręce, na brzeg jeziora, aby patrzeć jak księżyc odbija się w gładkim lustrze nieruchomej wody. Ten spacer nie będzie długi, bo jeszcze bywa chłodno po zachodzie słońca, zatem powrócą do gospody, w której zjedli już kolację i gdzie czeka na nich... Zygmunt sięga po szklankę z wodą, stojącą na nocnym stoliku, ponieważ nagle zaschło mu gardło i puls przyspieszył w skroniach, jak zawsze, gdy udało mu się stanąć tak blisko Delfiny, że mógł tajemnie ścisnąć na moment jej dłoń. A w Albano, nie kryjąc się przed nikim, wejdą razem do czekającego na nich pokoju i już za progiem obejmie ramionami tę, na którą czekał, jak wyzna za chwilę, całe swoje życie... 221 Usiłując zatrzymać pod powiekami te uciekające, rozmywające się obrazy i przewracając z boku na bok, z trudnością dotrwał do pierwszego brzasku i nim dzień się rozbudził, opuścił Rzym, kierując się na południe. Chciał jak najszybciej znaleźć się w Albano, aby przygotować wszystko należycie na przyjazd Delfiny, a głównie wynająć, w dobrze prezentującym się pensjonacie, ładny pokój i wypełnić go kwiatami. O tej porze roku, u progu wiosny dopiero, było jeszcze pusto w starym rzymskim uzdrowisku i Krasiński z łatwością znalazł przytulny pokój z widokiem na jezioro i szerokim łożem z baldachimem, w pensjonacie Villa Augusta. Gorzej znacznie wyglądała sprawa z kwiatami, których było jeszcze mało i w niewielkim wyborze. Wystarczyło ich zaledwie na kilka bukietów, które rozmieszczał starannie w wazonach przyniesionych przez właścicielkę pensjonatu, również Augustę, starszą już kobietę, spoglądającą życzliwie na młodego mężczyznę krzątającego się przy ozdabianiu małego gniazdka, aby osoba, mająca wkrótce – jak niechybnie sądziła – przybyć, poczuła się w nim dobrze i mogła odpocząć po podróży. – Tutaj mamy wyjątkowe powietrze – zapewniła Zygmunta rozmowna Włoszka, rozlewając do wazonów wodę z dużego dzbana. – Cudzoziemcy bardzo je chwalą. Również pana rodacy. Hrabia Krasiński doskonale mówił po włosku, ale signora Augusta uznała, że jest Francuzem, więc sprostował tę omyłkę, co przyjęła z wyraźnym ożywieniem. – Poznałam pana rodaków – powiedziała niemal z dumą. – To byli wspaniali mężczyźni. Kochały się w nich wszystkie dziewczęta z Albano. – Pani również? – zapytał Zygmunt, z grzeczności raczej, niż zainteresowania, a signora Augusta uśmiechnęła się i wyznała z lekkim westchnieniem: – Nawet bardzo. Miała dziewiętnaście lat, kiedy Polacy zjawili się w uzdrowisku, na odpoczynek i leczenie ran. Zostali prawie pół roku, rozlokowani po pensjonatach i domowych kwaterach. Na naramiennikach mundurów mieli wyhaftowane hasło: Gli uomini liberi – sono fratelii... wspominała, poprawiając jednocześnie ułożenie kwiatów w wazonach, a Zygmunt próbował odgadnąć jak mogła wyglądać niemal pół wieku wcześniej, gdy polskie Legiony walczyły w Italii z Austriakami i Rosjanami. Chciał się również dowiedzieć, jak nazywał się żołnierz, w którym się zakochała signora Augusta, byłoby bowiem dość niezwykłym zrządzeniem losu, gdyby to był ten sam legionista, do niedawna jeszcze służący w Opinogórze jako stajenny, odstąpił wszakże od tego zamiaru, ponieważ musiałby ujawnić, że Ma222 teusz Gruda leży już na cmentarzu opinogórskim, obok tych towarzyszy broni, których, po upadku Napoleona, przygarnął generał Wincenty, dając im dach nad głową i pracę w swoich dobrach. Ten szlachetny gest budził w Zygmuncie wielki szacunek do ojca, a do weteranów napoleońskich wojen niemal nabożny podziw, w każdym bowiem widział bohatera, którym sam pragnąłby kiedyś zostać. Stawał więc często, w chłopięcych latach, w świetlicy opinogórskiego dworu przed portretami przodków, a zwłaszcza konfederatów barskich, a potem szedł do stajen i ukryty za nimi, ćwiczył z Mateuszem chwyty karabinem, wystruganym przez niego z drewna, szermierkę i musztrę piechoty. Domagał się też od dawnego legionisty, co bił się do końca za Bonapartego, a myślał, że za Polskę, aby opowiadał o bitwach, w których uczestniczył i wyjawił, gdyż chyba wie, kiedy znów zabrzmi hasło i ręce rodaków, a wśród nich jego ręce, Zygmunta, sięgną po broń. Kiedy jednak zagrały trąbki, dobosze uderzyli w tarabany i podchorążowie wyszli z koszar, wołając: do broni! Zygmunt hrabia Krasiński nie stawił się, nie stanął w szeregu i tylko zapewniał każdego, kto pytał, że zaraz wyruszy do kraju, że już wyrusza, ale drogę na pole walki zamykał mu stanowczy zakaz ojca, więc, jako posłuszny syn, rozpakował sakwojaż i pozostał na miejscu, za granicą, bezpieczny i... zawstydzony. Teraz również, słuchając co signora Augusta mówi o legionistach, walczących o oswobodzenie swej ojczyzny i leczących rany, odniesione w tej walce, czuł ten sam, dojmujący i palący wstyd. Dlatego doznał ulgi, gdy Włoszka wreszcie wyszła i został sam w pokoju, do którego wkrótce wejdzie Delfina, a wtedy pierzchną przykre myśli i wszelkie niemiłe wspomnienia, a pozostaną tylko te słowa, które wypowie, podając hrabinie jeden wybrany kwiat: Miłość wszystkiego końcem i celem. Nie ma nic wyższego nad miłość na świecie. Dochodzimy zatem tutaj, Droga moja, w Albano właśnie, do tego momentu rozwijającego się romansu Zygmunta z Delfiną, w którym mają zostać kochankami, ale Krasiński, wychodząc na skraj szosy i wypatrując powozu hrabiny, nie czeka niecierpliwie na ten moment, w którym złączą się oboje w gorącym uścisku i oplotą ramionami, nie rozbiera jej niecierpliwie w myślach i nie pieści namiętnie, ponieważ znajduje się pod władzą miłości w tym stanie wielkiego uniesienia, adoracji niemal, która nie zniża się do pożądania, zagłusza je i oddala. Dla romantycznego kochanka bowiem ważniejszy był związek dusz, niż związek ciał, co Krasiński starał się udowodnić w rozprawce, którą napisał niemal dziesięć lat wcześniej, w Szwajcarii, w czasie wędrówki po Alpach z Mickiewiczem i Odyńcem. W Interlaken zatrzymał ich na całą 223 dobę ulewny deszcz i wtedy Krasiński podjął, nurtujący go od pewnego czasu, problem losu dusz kochających się osób, przywiązanych do siebie za życia i dowodził, że po śmierci odnajdują się i łączą. Jeżeli więc kochankowie pragną być razem przez całą wieczność, muszą, ponad rozkosze ciała, kłaść wspólnotę, jedność swoich dusz. Tych poglądów nie podzielały raczej romantyczne kochanki, a wśród nich zapewne hrabina Potocka. Tak przynajmniej przedstawiała się rzecz u naszej pary, gdyż decyzję o zbliżeniu z Zygmuntem podjęła jednostronnie Delfina, przyjeżdżając do Albano bez rodzinnego ogona, bez sióstr i matki, pod błahym pretekstem. Hrabia musiał to jednoznacznie zrozumieć i zdjąć hrabinę z piedestału, na jaki ją wyniósł od pierwszego spotkania w Palazzo Valle i dostrzec w zwiewnej, eterycznej postaci muzy, w nowej Betarycze, olśniewające kształty młodej kobiety. Uległ ich urokowi, ale spod jego pióra nie wyłoni się nigdy opis ciała kochanki i nie będzie rozpamiętywał jego powabów. Nie będzie również wracał do tych godzin czy nocy, które okrywały płaszczem ciemności ich godziny miłości. Później nie wspomni nawet o tym pokoju w kwiatach w Villi Augusta w Albano, gdzie Delfina przyciągnęła jego głowę do swoich odkrytych już piersi, ośmieliła jego ręce do pieszczot i przyjęła go, zaledwie przytomnego, otworzyła się przed nim i wprowadziła do nieba dla młodych poetów. Wyzna tylko krótko w jednym z listów pisanym do kochanki: Dałaś mi szczęście, o gdybym mógł Ci dać NIEŚMIERTELNOŚĆ. Ta myśl opanowała Zygmunta wiosną następnego roku, gdy przebywał samotnie w Mola di Gaeta, czekając na przybycie ukochanej i już go nie opuściła. Niezwykły to, wspaniały dar, na który stać tylko poetę świadomego wiecznej trwałości słów, jakie zostawia po sobie. To, co Dante uczynił dla Beatrycze i Petrarka dla Laury, postanawia więc Zygmunt uczynić dla Delfiny, snując już pomysł wielkiego dzieła, którego ona zostanie królową. Ona, dusza jego duszy, bo tak ją nazywał, za taką uważał, jakby lekce sobie ważąc w tym związku, jej i swoje ciało. Przypuszczam, Droga moja, że jesteś już bliska irytacji i masz zamiar zażądać, abym wreszcie napisał KIM ostatecznie Delfina była dla Zygmunta, zatem odpowiem Ci grzecznie, że wyjaśnienia szukaj u źródła, u samego hrabiego Krasińskiego, w jego listach, a szczególnie w tym, w którym woła: Ty strachu, duchu! Ty siostro, kochanko Ty moja! Ty, co wszystkim tym razem jesteś, bo kiedyś bliska, siostrą i kochanką się zowiesz dni moich, a kiedy się oddalasz, stajesz się królową nocy, widmem, duchem nocy bezsennych, Ty zawsze jesteś ta sama, Ty kochana, Ty Dialy moja! Absurdalnie jasne, prawda? 224 Dlatego, gdy patrzę teraz na hrabiego Krasińskiego, oczekującego w Albano, przy trakcie, wiodącym z Kampanii, na karetę wiozącą hrabinę, na tę pierwszą noc, co ma ich złączyć, uderza mnie ponownie cała złożoność sytuacji, w jakiej będą pozostawać i na jaką będą się godzić. LIST XXXIX Rzym, Wielkanoc, 31 marca 1839 r. Plac Świętego Piotra zapełnia się już wiernymi, wśród których zobaczyć można wielu polskich pielgrzymów o znanych nazwiskach. Zjechali więc do Rzymu Potoccy z Ukrainy i z Francji, do której schronili się ci z Pilawitów, którzy walczyli w postaniu listopadowym przeciw Rosji, jak Herman i Józef, z wspólną żoną według niektórych plotkarzy, zjechali Rzewuscy, w osobach Leona, również powstańca listopadowego i jego siostry Kaliksty – Zygmunt nie mógł znieść jej gry na fortepianie, gdy popisywała się nią w salonie Kazimierza i Zeneidy Lubomirskich, stałych mieszkańców Rzymu, o których Ci już wspominałem – zjechał Izydor Sobański, także powstaniec listopadowy i porucznik napoleoński, oraz Adolf Popiel, obywatel ziemski z poznańskiego. Wbrew przypuszczeniom Zygmunta nie przyjechał Mieczysław Potocki, mąż Delfiny, zjawił się wszakże Henryk Potocki, dziedzic Koniecpola, z żoną Heleną, Włodzimierz Potocki z Daszowa, z matką Teklą z Sanguszków, starszą już osobą o sokolim wszakże wzroku, zdolnym dostrzec każdą twarz w promieniu wielu metrów, rozpoznać ją i rozgłosić kto się z kim spotyka, gdzie, kiedy i dlaczego. Zygmunt ten najazd rodaków nazywał z irytacją lawiną Polaków, która utrudniała mu spotkania z Delfiną, wszędzie bowiem, we wszystkich zakamarkach Rzymu, mogli się natknąć na ziomków i znaleźć na ich językach. Delfina musiała się chronić przed plotkami ze względu na swój status małżonki Mieczysława Potockiego, chociaż oficjalnie pozostawała z nim w separacji. W wypadku sprawy rozwodowej, do której mogło wkrótce dojść, opinia o złym prowadzeniu się hrabiny Potockiej wpłynęłaby korzystnie na sytuację procesową hrabiego Potockiego, nie należało zatem do tego dopuścić i ograniczyć się do jednego, wspólnego wystąpienia na schodach Bazyliki Świętego Piotra dla odebrania papieskiego błogosławieństwa Urbi et Orbi, zresztą w towarzystwie Honoraty Komarowej i obu młodszych sióstr Delfiny, Ludmiły i Natalii. Pomimo tych obaw wybrali się oboje w Wielki Piątek, po zmroku, do Koloseum, które zrobiło na Zygmuncie ogromne wrażenie już podczas jego pierwszego pobytu w Rzymie, tak bowiem pisał wówczas do ojca: Wyobraź sobie, kochany Papo, ogromny okrąg podłużny, z głazów piętrzących się jedne na drugich ułożony... bez dachu. To jest amfiteatr owalny, dawne siedzenie ludu rzymskiego i cezarów, kiedy rozpływa225 Plac św. Piotra li się w radości widząc krew gladiatora i rozdartą pierś męczennika pierwszych wieków Kościoła. Nad tym budynkiem pustym, spokojnym, umarłym, żywe, niebieskie niebo Italii migające gwiazdami i z swoim księżycem równającym się w blasku z słońcem północy. Słupy olbrzymie, arkady, przedsienia, kolumny to częścią nadpsute, to częścią jeszcze stoją całe, ale gdzież te pokolenia, które tu pląsały? Stopniowo księżyc wstępował na niebo, kiedy tam byłem i spod cienia wyrywał coraz dalsze części gmachu. Tam arkada wypływa z ciemności, tam obicie z bluszczu, zastępujące teraz dawne z jedwabiu i purpury kobierce. Weszliśmy na piętra górne, widok był pełnym uroczystości: milczenie, gdzie tyle głosów było; samotność, gdzie cały naród się bawił. Arena piaskiem posypana leżała spokojnie pod promieniami księżyca. Już nie znać i kropli krwi, której tyle wypiła, ale pośrodku stoi w swojej prostocie krzyż z drzewa czarny. Ten krzyż wart wszystkich kościołów Mediolanu i Rzymu. Przezeń żywiej Bóg przemawia niż przez sklepienia złotem, srebrem, drogimi kamieniami zasute. Ten krzyż temu tysiąc lat, taki sam jak dzisiaj, deptany był w tych miejscach, za niego rzucano tygrysom i lwom chrześcijańskie dziewice. Wtenczas Koliseum stało wielkie, pyszne, w nim lud najpotężniejszy 226 Koloseum świata przychodził patrzyć na to, co najwięcej mu wrażenia i radości sprawiało, a teraz rozsypuje się on w gruzy i upada, a krzyż się nie odmienił, z drewna jak wtenczas, a jednak stoi pośród budowy, stoi nad ziemią, która go prześladowała i panuje tam, gdzie nim pogardzano. W Wielki Piątek wieczorem Koloseum nie było puste. Na piętrach rozstawieni zakonnicy śpiewali pokutny psalm Dawidowy, Miserere mei Deus, a u stóp krzyża, na arenie, zebrani pielgrzymi czynili wrażenie dusz pokutujących i Delfina przywarła do ramienia Zygmunta, on wszakże nie objął jej opiekuńczo, modlił się bowiem, poruszając mimowiednie ustami, wpatrzony w rozpięte nad areną ramiona krzyża. Księżyc świecił jeszcze, ale wkrótce przysłoniły go nadciągające chmury i ciemność okryła ruiny starego rzymskiego cyrku, teraz wypełnione głosami mnichów, błagających Boga o zmiłowanie. W mroku potężniała modlitwa chóru, wznosiła się ku niebu ponad pochylonymi głowami pokutników i Delfina poczuła dreszcz przebiegający jej przez plecy. – Zimno mi – szepnęła, ale Zygmunt nie sprowadził jej wąskimi schodami pod arkady parteru. Było przecież tak, jak chciał, gdy pierwszy raz 227 znalazł się pośród tych kamiennych głazów; pragnął wtedy stanąć z Delfiną na tych grobach gladiatorów i męczenników, wejść z nią na szczyt murów i stamtąd wskazać jej uśpione miasto, jak Masynissa wskazywał je Irydionowi. Ziściło się to pragnienie, chciał zatem przedłużyć tę chwilę i dopiero wtedy ruszył z Potocką ku kamiennym stopniom, gdy powtórzyła, głośniej nieco, z cieniem zniecierpliwienia: – Zimno mi, Sigis. Nie wiem dotąd, Droga moja, czy Delfina umiała się modlić, czy pamiętała jeszcze słowa pacierza, odmawianego przed snem w swojej sypialni na piętrze kuryłowickiego dworu, teraz wszakże, gdy w ciemności rozbrzmiewały słowa pokutnego psalmu, przelękła się, być może, wizji surowych kar, jakie czekają grzeszników, do których miała powody się zaliczyć. Może więc dlatego zimny dreszcz przebiegł jej po plecach i wolała opuścić Koloseum, niż słuchać dalej posępnego śpiewu zakonników, wzywających do szczerego rachunku sumienia. Na Zygmuncie, przeciwnie, podniosłe słowa psalmu i głosy mnichów czyniły głębokie, przejmujące wrażenie, opuszczał więc z pewnym ociąganiem ruiny cyrku przed zakończeniem wielkopiątkowego misterium, a gdy znaleźli się na ulicy, otaczającej Koloseum, przystanął jeszcze na chwilę i słuchał, patrząc na zrąb murów starożytnej budowli, które znów powlekał blaskiem wyłaniający się zza chmur księżyc. – De profundis clamavi, Domine, Domine exaudi vocem meam – powtórzył za pokutnikami, a gdy wreszcie ujął ramię Delfiny i ruszyli w stronę Parku Traiana, powiedział, ściszając głos do półszeptu: – Pierwszy raz modliłem się tutaj z Adamem. Poznany w Genewie, dziewięć lat wcześniej, Mickiewicz różnił się znacznie od wyobrażenia, jakie miał o nim Zygmunt. Uderzył go, przede wszystkim niski wzrost wielkiego już wówczas poety, jego wychudła, blada twarz i smutek w oczach. Wydał się wtedy Zygmuntowi zimny, niedostępny, a nawet ponury i dopiero podczas wspólnej wyprawy w Alpy, którą zorganizował przyjaciel obu poetów, Antoni Odyniec, okazał się Mickiewicz zupełnie innym człowiekiem, otwartym i przyjaznym. Siódmego dnia wędrówki, odpoczywając na tarasie gospody w Lautersbrunnen, skąd roztaczał się wspaniały widok na Jungfrau, tak Zygmunt charakteryzował Mickiewicza w liście do ojca: M. nieco się ożywił i lepiej z nami zapoznał. O! jakże fałszywe sądy były o nim w Warszawie. Rozległej jest on nauki, umie po polsku, po francusku, po włosku, po niemiecku, po angielsku, po łacinie i po grecku. Doskonale zna politykę europejską, historię, filozofię, matematykę, chemię i fizykę. W literaturze nikt może w Polsce tyle nie ma znajomości. Słysząc go mówiącym, zdaje się, że każdą książ228 kę czytał. Sądy ma bardzo rozsądne, poważne o rzeczach. Smutny zwyczajnie i zamyślony; nieszczęścia już mu zmarszczki na trzydziestoletnim czole wyryły. Zawsze spokojny, cichy, ale znać we wzroku, że rzucona iskra zapali śpiący płomień w piersiach. Wydał mi się być ideałem człowieka uczonego i geniuszu pełnego. Bliska znajomość z Mickiewiczem miała dla Zygmunta ogromne znaczenie. Prowadzone w niezwykłej, górskiej scenerii rozmowy z arcypoetą o poezji właśnie pogłębiły poglądy Zygmunta na misję jaką niesie słowo i na odpowiedzialność tego, komu to słowo jest posłuszne. Musi też ono głosić prawdę i wspierać się na myśli, twierdził Mickiewicz, gdyż bez niej wszelkie ozdoby stylu są niczym, bo wszystko na myśli polega, na niej się zasadza i buduje, a prawdziwa poezja szuka prawdy i jeAdam Mickiewicz dynie prawdy. Prowadzili też, gdy padał deszcz i nie mogli wędrować, dyskusje filozoficzne, mówili o historii i polityce europejskiej, obaj bowiem szukali w niej jakichś znaków mogących zapowiadać nieporozumienia pomiędzy zaborcami, w zatargu bowiem, w konflikcie pomiędzy Prusami, Rosją i Austrią, upatrywali szansę odzyskania przez Polskę niepodległego bytu. Kiedy o tym mówili, zanikała różnica pomiędzy osiemnastoletnim młodzieńcem, a statecznym mężczyzną, jakim zdawał się być Mickiewicz, obaj bowiem zapalali się jednako i z błyskiem w oczach rozprawiali o nowym kształcie państwa, opartego na fundamencie majowej Konstytucji. Wędrówkę po Alpach rozpoczęli z Montreux, szwajcarskiej wioski położonej nad brzegiem Lemanu i dotarli do doliny Grindelwald, z której podziwiali majestatyczny masyw Wetterhornu. Dalsza trasa prowadziła do wodospadu Aary i źródeł Rodanu. Bardzo znużeni, pomiędzy dzikimi, ponurymi, nagimi skałami, dotarli do przełęczy Furka, z której zeszli do sławnego Mostu Diabła, którego grozę opisywali romantycy w licznych utworach i który również na Krasińskim zrobił ponure wrażenie, tak bowiem pisał później do ojca: 229 Jest to most kamienny o sześciu arkadach, zstępujących aż do dna przepaści, po której huczy i skacze w białawych falach rzeka Reuss; wokoło wieniec ze skał ostrych i jeżących się urwisk. Trzeba do mostu dochodzić przez jaskinię, czyli raczej galerię w skale wykutą. Niezawodnie, jeśli anioł ciemności przebywa na ziemi, tam jest tron jego pośród czarnej nocy. Duże wrażenie wywarł również na poecie ułamek skały sterczący nad strumieniem u wejścia do doliny Lauterbrunnen, świadek morderstwa tam dokonanego, o czym informuje napis wyryty na głazie: W tym miejscu, podczas niepogodnej nocy jesiennej, baron z Rutli zabił przed trzystu laty własnego brata. Zabił z zazdrości o kobietę i wrażenie tego, owianego ponurą legendą, miejsca nie opuszczało długo Krasińskiego w dolinie wypełnionej ogromnymi, jakby połamanymi skałami, szumem potoków i hukiem wodospadów. Milczący był tylko dostojny szczyt Jungfrau, cały jakby ze srebra ulany, piękny, kształtny, niebotyczny, wzbijający się w rozpięte nad nim błękity. Wydała się też Krasińskiemu ta góra bardziej powabna niż Mont-Blanc, gdyż wierzchołek jego cięższy jest, nie tak wysmukły jak Jungfrau, a podstawa szersza i przygniatająca jakby ziemię. Niezawodnie wszakże Mont-Blanc jest królem tych gór, ale Jungfrau na pewno ich królową. Obowiązkowe dla romantyków było również wspięcie się na sławną górę Rigi, dla objęcia spojrzeniem rozległej panoramy Alp. Naszych wędrowców ogarnęła tam wszakże gęsta mgła, zatrzymać się więc musieli na nocleg w pobliskim schronisku. Spali jednak niezbyt długo, bo tylko do czwartej rano, zbudzeni dźwiękiem pasterskiego rogu, oznajmiającego wschód słońca. Pierwszy wyskoczył z łóżka Krasiński, wybiegł na szczyt góry i... ... widok prawie nieziemski, nadprzyrodzony ujrzałem przed sobą – pisał do ojca – Słońce jeszcze nie ukazało się, ale złote chmury u wschodu czekały na pana. Ocean z mgły zalegał całą przestrzeń, a wierzchołek Rigi zdawał się wyspą na nim, równie jak inne, wysokich gór szczyty. Pyszny to był obraz! Mgła wisiała niewzruszona między nami a ziemią. Byliśmy nad chmurami, a chmury wydawały się powierzchnią zbitą ze śniegu i lodu. Lecz kiedy weszło słońce, ta powierzchnia rozrywać się zaczęła i przez otwory w niej coraz bardziej się rozsuwające to przebijał błękit jakiego jeziora , to zieloność jakiej łąki lub lasu. Wreszcie, kiedy mgła zupełnie się rozsypała, ujrzeliśmy krainę wokoło szeroką, rozmaitą, daleką, czternaście jezior, gór tysiące i Włochy i Niemcy w oddali 230 Rozpisałem się obszerniej nieco o alpejskiej wyprawie Krasińskiego z tego względu, Droga moja, że, jak Zygmunt donosił ojcu, podróż ta przyjemną mnie była, a towarzystwo Mickiewicza niezmiernie pożyteczne... i niezawodnie wpływ będzie miała na dalsze moje życie, wpływ dobry i szlachetny. Nastąpiło więc niewątpliwie zbliżenie pomiędzy młodym poetą, niejako uczniem i mistrzem, z którym, gdy obaj znaleźli się w Rzymie, zwiedzał Zygmunt zabytki dawnej stolicy świata i modlił się w Koloseum. Nie musieli jednak, obaj poeci, chodzić cały czas z głowami w chmurach i dyskutować o sprawach ostatecznych, skoro pewnego dnia Krasiński założył się z Mickiewiczem, że w ciągu dwudziestu czterech godzin napisze powieść i słowa dotrzymał. Powieść, jeśli tak można powiedzieć o tym dziełku, nosiła tytuł Gasztołd i wydrukował ją nawet Tygodnik Krakowski w maju 1834 Juliusz Słowacki r., przyznam Ci się jednak, że jej nie czytałem. Również w Rzymie Krasiński poznał Juliusza Słowackiego i zbliżył do niego, w inny wszakże sposób niż do Mickiewicza, gdyż z cieniem, powiedziałbym, mentorskiej wyższości. Znał już Kordiana, Marię Stuart, a nawet, w rękopisie, Balladynę, którą się zachwycił, podziwiał Słowackiego jako wirtuoza języka poetyckiego, mistrza słowa posiadającego różnobarwną i giętką wyobraźnię, wróżył mu także poetycką wielkość, pod warunkiem wszakże przybrania większej powagi, bo tej mu czasem brakuje, bez powagi zaś poezja może być, jak twierdził, jedynie igraszką i zabawą. Obaj poeci, rozmawiając oczywiście o literaturze, spacerowali często wieczorami w ogrodach, otaczających Villę Mills, pełnych cyprysów i róż, kwitnących na ruinach dawnego pałacu imperatorów rzymskich. Krasiński odżywał w towarzystwie Słowackiego, zapominał o gnębiącej go depresji i znajdował w tej romantycznej scenerii, jaka się przed nim roztaczała, ową szczególną i osobliwą atmosferę sprzyjającą zwierzeniom przynoszącym ulgę. 231 Mnie również nawiedziło pragnienie powierzenia Ci, Droga moja, od zawsze nękającej mnie myśli, patrząc bowiem na tych dwóch młodych mężczyzn krążących po różanym ogrodzie, na dwóch wielkich poetów i trzeciego, nieobecnego tutaj, ale pierwszego geniusza w trójce wieszczów naszych, zastanawiałem się dlaczego odeszli tak wcześnie? O to samo pytałem – już nie w wirtualnym, ale realnym świecie – stojąc w Paryżu, na Placu Vendôme, pod oknami dawnego mieszkania Chopina, dlaczego i on musiał nas opuścić, chociaż nie powiedział jeszcze wszystkiego, co miał w swoim sercu...? Muszę już kończyć ten list, bo niedługo poczta odchodzi, a nie wiem, czy zauważyłaś w jaki sposób zwróciła się Potocka do Zygmunta w Koloseum, skarżąc się na chłód: – Zimno mi, Sigis. Nie napisałem Ci jeszcze, że tak właśnie zaczęła Delfina zwracać się do Zygmunta, on natomiast, poszukując zdrobnień jej imienia, wymyślał jakieś dziwactwa i raz nazywał ją swoją Dialy, z angielska, innym razem z francuska Didyszą, czym, jak każdy zakochany, upodobniał się do małego dziecka, nadającego własne nazwy otaczającym go przedmiotom lub bliskim sobie osobom. A nikt przecież nie był Zygmuntowi bliższy niż Delfina, o czym pamiętając musimy przyzwyczaić się do tych imion, którymi ją obdarzył. Później pojawi się jeszcze jedno, Sorrento, tylko w korespondencji wszakże, dla zmylenia osób trzecich, którym mogła dostać się przypadkiem w ręce lub carskich szpiegów śledzących Zygmunta i posiadających sposoby na zaglądanie do jego listów. Dlatego Polskę nazywa w swojej korespondencji Topoliną lub Świętą, co jest zapewne świadectwem jego, niemal religijnego, spojrzenia na Ojczyznę. Poza tym wszystkim można chyba powiedzieć, że Zygmunt po prostu lubił nadawać przydomki różnym osobom i czynił to dość często. I tak, jego przyjaciel od dzieciństwa niemal, książę Jerzy Lubomirski, to był, jak już wspominałem, Orcio, książę Kazimierz Lubomirski – Kniaź, Stanisław Małachowski – Wojewoda, Mieczysław Potocki, mąż Delfiny, to Ezzelino (okrutny przywódca gibelinów), a rodzice Elizy Branickiej – Fregata i Boreasz, ich sympatyczna córka Kasia – Czółno, żeby wymienić jedynie ważniejsze, z którymi będziesz spotykała się w moich listach. LIST XL Neapol, 28 kwietnia 1839 r Zygmunt Krasiński mieszka teraz samotnie w Rzymie i tłucze się, od ściany do ściany w pokoju z widokiem na Zamek Świętego Anioła, ale nawet nie patrzy w stronę tej starożytnej budowli, zgrzyta bowiem zębami z zazdrości o hrabinę Potocką, która w Neapolu, otoczona mężczyznami, 232 prowadzi matce salon w Palazzo Valle, wynajętym przez jejmość Honoratę Komarową na cały sezon. Zygmunt uważał, że Delfina, odkąd związała się z nim potajemnie, ale przecież blisko, powinna zrezygnować ze swoich paryskich zwyczajów, hrabina wszakże, jak lubiła, tak dotąd lubi błyszczeć w towarzystwie, otaczać się mężczyznami i odbierać ich hołdy. Wymawiał jej więc zaloty i nadskakiwanie Leona Rzewuskiego, który, jak napisał, zęby białe wytrzeszczał do Ciebie, nie podobał mu się obiecujący dyplomata Henri – François – Marie de Cambis, syn para Francji, markiza d’Orso i młody Stackelberg, a przede wszystkim włoski polityk Michelangelo Caetani, książę Teano, z którym tańczyła na balu w austriackiej ambasadzie. Teraz złościli Krasińskiego nowi adoratorzy, a wśród nich były gubernator Neapolu, generał Floresten Pepe, książę Gennaro Cariati, baron Meyendorff d’Uxkull oraz dwaj dyplomaci: Rosjanin Bugaj i hiszpański grand, Bedmar. Oni właśnie irytowali najbardziej Zygmunta, marzył więc, zżerany zazdrością, aby Rosjanina Bugaja wysmagać nahajką, a Hiszpana Bedmara wlec po ziemi przywiązanego sznurem do końskiego ogona. Nazywa też hiszpańskiego granda psem i żąda od Delfiny, aby go jak psa traktowała. Przeszkadzała również Krasińskiemu obecność w Neapolu Zofii Kisielewej, rodzonej siostry Mieczysława Potockiego, ponieważ będzie pragnęła koniecznie – jak sądził – pogodzić Delfinę z bratem, gdy pan na Tulczynie zjawi się w Palazzo Valle albo od razu w pensjonacie Belle Vue, w którym zamieszkała Delfina. Potwór z Tulczyna, jak Krasiński nazywa Potockiego w przystępie złości, zapragnie niechybnie odbyć z żoną ostateczną rozmowę, która zdecyduje o dalszym losie ich małżeństwa, oboje bowiem cały czas znajdują się jakby w stanie zawieszenia i nie mogą poczynić żadnych kroków, zmieniających ich osobiste położenie. Delfina nie mogłaby więc wyjść powtórnie za mąż bez rozwodu z Mieczysławem, a Potocki ożenić się bez rozwodu z Delfiną. Sytuacja hrabiny była jednak lepsza niż jej męża, który musiał wypłacać Potockiej 300 tysięcy franków rocznie, co zapewniało jej w Paryżu życie na odpowiedni wysokiej do swego stanu stopie, sam uzyskując jedynie szczególny rodzaj swobody, pozwalający mu na wydawanie w Tulczynie wystawnych przyjęć z tańcami dla rosyjskich oficerów i galantów z Odessy, Kijowa, a nawet z Moskwy i Warszawy. W okolicy opowiadano sobie ze grozą o gorszących scenach, które działy się w czasie tych przyjęć, musiały bowiem brać w nich udział co ładniejsze dziewczęta z wsi Potockiego, poprzebierane za szlachcianki i nad ranem gwałcone, jeśli stawiały opór pijanym biesiadnikom. Odległe echa tych orgii docierały czasem do Neapolu w jakimś liście z Ukrainy, czasem w plotce, przywiezionej z kraju przez rodaków 233 szukających słońca pod włoskim niebem. Delfina nie słuchała ich wcale, natomiast pani Honorata z należytą uwagą, wszystko bowiem co dotyczyło jej zięcia, było dla niej ważne. – On to robi dla ciebie – mówiła do córki. – Tylko dla ciebie. – To ciekawe – dziwiła się Potocka. – Po co? – Żebyś była zazdrosna. – O kogo? – Delfina odęła pogardliwie usta. – O niego? – Nie krzyw się tak, bo jest o kogo – zauważyła pani Honorata. – Jeśli Mieczysław przestanie wypłacać ci pensje, kim będziesz w Paryżu? To nie było błahe pytanie i Delfina już wielokrotnie zadała je sobie. Jeśli chciała pozostać hrabiną, ubierać się modnie, mieć służbę, własne konie i powóz, musiała przyjmować te pieniądze od Mieczysława, on wszakże nie musiał jej tyle ich wypłacać. Mógł zmniejszyć roczną pensję, a jednak tego nie robił dla przyczyny znanej dobrze obu paniom.. – On musi mieć dziecko – powiedziała pani Honorata. – Z tobą, Delfino. Potocka nie przypuszczała do siebie tej myśli i odsuwała ją, gdy nadchodziła. Po stracie czwórki dzieci, nie miała odwagi wyobrazić sobie nawet oczekiwania w nieustannym lęku na dzień kolejnego rozwiązania. A przecież było jasne, że hrabia Potocki, jeśli chce mieć legalnego potomka, dziedzica wielkiego nazwiska i majątku, może go mieć jedynie z prawowitą małżonką. – A tamte dzieci? – Żyje tylko chłopiec – pani Honorata była dobrze poinformowana. – O matce wiem tyle, że to jakaś wieśniaczka. Ukrainka. Ona w niczym nie będzie przeszkodą. – W niczym...? – powtórzyła Delfina. – O czym ty myślisz, matko? – Zawsze o tym, co może być dobre dla ciebie – zapewniła córkę pani Honorata. – Dlatego powinnaś, zanim zjawi się tutaj Mieczysław, rozważyć wszystko z takiego właśnie stanowiska i zdecydować, co wybrać najkorzystniejszego dla siebie. – Ja wybrałam już, matko – przypomniała Delfina. – Dlatego jestem tutaj, a nie w Tulczynie. – Wybierałaś sporo lat temu. Od tego czasu wiele mogło się tam zmienić. – Zapewne – zgodziła się Delfina, dodając z ironią – chociażby to, że Mieczysław śpi teraz w naszej sypialni z jakąś Ukrainką, – W naszej sypialni... – starannie pielęgnowane i czernione brwi pani Komarowej uniosły się nieco. – Nie sądziłam, że jeszcze cię obchodzi to, co się tam dzieje. Musisz wobec tego... 234 – Nic nie muszę. Delfina wstała i zaczęła się żegnać, a pani Honorata nie zatrzymywała córki. Dowiedziała się przecież tego, na czym jej najbardziej zależało i na czym będzie mogła oprzeć rozmowy z hrabią Potockim, gdy wreszcie przyjedzie do Neapolu. Będzie przecież pragnął, była tego całkowicie pewna, zabrać małżonkę do Tulczyna, niezależnie od tego, czy zechce powrócić do złotego pałacu, czy też stawiać będzie opór. Może tylko pozorny i możliwy do przełamania, skoro samej Delfinie, jak mogła teraz ocenić pani Honorata, nie było obojętne to, co dzieje się w sypialni, którą dzieliła z mężem, dopóki trwał sen o szczęściu wśród kwiatów w mocnych ramionach Mieczysława. Nie należało więc wykluczyć przypuszczenia, że Potocki, mimo urządzanych awantur i brutalnych zachowań, nie jest Delfinie całkowicie obojętny, co pani Honorata potrafiła dobrze zrozumieć. Mieczysław był przecież niezwykle przystojnym, nawet pięknym, jak mówiły kobiety, mężczyzną i pani Honorata – rumieniąc się ze wstydu przed samą sobą – przyznawała w skrytości ducha, że gdyby chciał z nią zgrzeszyć, nie miałaby siły odmówić mu swego ciała. Sądziła zatem, że gdy Delfina, po dłuższym czasie, zobaczy znów swego urodziwego męża, obudzi się jej uśpione serce. Potocki był więc pilnie oczekiwany przez jejmość Komarową i Zofię Kisielewą, ale gdy wreszcie przybył, Delfina przyjęła go chłodno i z dużym dystansem. Mieczysław natomiast niemal wychodził ze skóry, żeby pokazać się legalnej małżonce z jak najlepszej strony, obawy zatem pani Kisielewej, znającej brata bardzo dobrze, o wybuchy jego złości, włącznie z rzucaniem czym popadło o ściany, okazały się płonne. Hrabia Potocki nie tylko zachowywał się niezwykle poprawnie, lecz również przyrzekał, że nigdy już nie powtórzą się w Tulczynie, jeśli Delfina zgodzi się wrócić, pożałowania godne sceny, które spowodowały, że opuściła pałac, a nawet wyjechała z kraju. Jejmość Komarowej, pilnie obserwującej zięcia, z trudem wierzącej w powody ucieczki Delfiny z Tulczyna, znów wydało się nieprawdopodobne, aby ten świetnie prezentujący się i nienagannie zachowujący mężczyzna mógł bić jej córkę bilardowym kijem czy wlec ją za włosy po posadzkach tulczyńskich salonów. Dlatego też, mając do pomocy Zofię Kisielewą, starała się nakłonić Delfinę do zajęcia przychylniejszego stanowiska wobec męża, jego kuszących propozycji finansowych, mających zapewnić Delfinie materialną niezależność i swobodę, a wreszcie uwierzenia w zapewnienia Mieczysława o zmianie jaka nastąpiła w nim samym i uczyniła innym już człowiekiem niż dawny awanturnik i brutal. Z drugiej strony uszy hrabiny Potockiej pełne były podszeptów Krasińskiego, który potajemnie przybył do Neapolu, zakradał się do rozległego 235 parku w pobliżu pensjonatu Belle Vue i tam spotykał z kochanką. Doradzał jej, oczywiście, ostateczne zerwanie z mężem, który jego zdaniem kłamie jak łysy pies i na pewno, zwabiwszy Delfinę do Tulczyna, znów wróciłby do dawnego, podłego i brutalnego traktowania żony. – Nie wierz mu. Nie wierz – powtarzał – bo u niego co słowo to kłamstwo. Hrabina Potocka znalazła się więc w bardzo trudnym położeniu. Uprzedzająco taktowny, skruszony jakby, niemal nadskakujący Mieczysław wydał się jej innym człowiekiem, ale mogła to być przecież wypracowana rola, co twierdził Zygmunt, nie szczędzący Potockiemu soczystych epitetów. – To obłudnik, Dialy, lis przechera i wiarołomca – wyliczał. – W dodatku dusigrosz, harpagon, o czym wiedzą wszyscy. Cebulę i rzodkiewki sprzedaje na rynku, żeby zarobić parę kopiejek. Krasiński nie przesadzał i Delfina takiego Potockiego również pamiętała. Skrajnie oszczędnego liczykrupę i skąpca, z którym nie można było rozmawiać o wydatkach. Nawet niezbędnych. A przecież teraz Kisielewa pokazywała Delfinie naszyjnik z pereł, jaki jej podarował Mieczysław. Jaki więc jest on naprawdę? – Nikczemny. I pędź go od siebie. Zerwij na zawsze. – Jeszcze nie potrafię. Muszę mieć trochę czasu. Zastanowić się. Mieczysław nie wyjeżdżał z Neapolu. Czekał cierpliwie na decyzję Delfiny, a Zygmunt postanowił odbyć wycieczkę parowcem na Sycylię, aby, jak pisał do Sołtana: ...wolnym odetchnąć powietrzem i nieznośność pewnych myśli utopić w morzu lub rozwiać wiatrami gór. Jestem w stanie gorączkowym, doraźnym, gwałtownym, a czasem dobrze mi jest i wydaje mi się, żem pełny młodości. Lecz to złudzenie znika często i zostawia po sobie bezdenną próżnię, którą sobie zapełniam trucizną mającą smak szczęścia. Nie wiem, Droga moja, co ma być tą trucizną i nawet nie próbuję, nie chcę się domyślać, bo może zaszedłbym za daleko w próbie odpowiedzi na pytanie jaką trucizną mającą smak szczęścia pragnie Zygmunt zapełnić bezdenną próżnię...? Wolę przypuszczać, że nie chce jeszcze wyznać Sołtanowi całej prawdy o sobie i Delfinie z tych względów, o których Ci już pisałem. Jeśli zatem uznasz ten domysł za wystarczający, udajmy się do portu, ponieważ na pokład niewielkiego parowca odpływającego za chwilę do Messyny wchodzi już po trapie Krasiński, a za nim dwaj Lubomirscy, Kazimierz i Jerzy. Czekali tutaj od wczoraj na Zygmunta, który porzucił osłonę nocy i zjawił się w Neapolu otwarcie, w roli turysty. 236 O godzinie 9.45 statek rzucił cumy i odbił od nabrzeża, a Krasiński z górnego pokładu patrzył na oddalające się domy przedmieścia Neapolu Santa Lucia, a wśród nich pensjonat Belle Vue, w którym mieszkała hrabina Potocka. Żegnał ją w myślach i zostawiał jej duszę swoją, szepcząc bezgłośnie: ... niech oderwie się od tych piersi i zostanie z tobą, a kiedy wrócę, oddasz mi ją, aniele mój! LIST XLI Na morzu i na lądzie, 5 maja – 28 czerwca 1839 r. Nareszcie dopływamy do portu i kończy się ta ekskursja, którą Zygmunt Krasiński nie wiadomo właściwie dlaczego rozpoczął, skoro cały czas lamentował i biadolił, że nie ma przy nim Delfiny i nie wie, czy kiedykolwiek uściśnie jeszcze jej dłoń, czy ona tęskni do niego i czemu nie ukazuje się swemu Sigisowi nad falami morza, otulona welonem mgły lub nie zsuwa się ku niemu po srebrnym promieniu księżyca, chociaż wyciąga ku niej ramiona i woła: Dialy! Przybywaj! Umieram bez ciebie! Pamiętam, Droga moja, że romantyczny kochanek powinien cierpieć, ale chyba w tym celu nie musi odbywać wycieczki krajoznawczej za ciężkie pieniądze, bo tutaj łupią skórę z turystów o błędnym spojrzeniu, czyli turystów zakochanych i nie liczących się z wydatkami. A Zygmunt musiał się z nimi liczyć, ponieważ kochany papa nie był skłonny szastać pieniędzmi i zaspokajać każdą zachciankę syna, wobec którego miał już określone plany korzystnego ożenku z posażną panną i nie zamierzał subwencjonować żadnych jego przelotnych rozrywek, a szczególnie romansu z hrabiną Potocką, zależną finansowo od skąpego męża. Dlatego też musiał Zygmunt nabyć najtańszy bilet okrętowy, co również uczynili obaj Lubomirscy, chociaż, gdyby zapragnęli, mogliby kupić cały statek, razem z kucharzem, który na obiad uczęstował ich ohydną mamałygą i niedogotowanym makaronem, zachwalanym jako aldente. Zaraz po obiedzie Zygmunt zabrał się do pisania, pragnął bowiem prowadzić własny dziennik okrętowy i po zakończeniu podróży ofiarować go Delfinie, której postać, a raczej zjawa jej postaci nie opuszczała go ani na moment. Każda fala niosła mu obraz kochanki, a gdy rozbijała się o burty statku, wtedy następna porywała ją i znów niosła ku Zygmuntowi, splecioną ze światłem księżyca, z iskrami gwiazd, wszędzie bowiem gdzie spoglądał, tam była ona, na niebie, jak na drugim morzu. Noc spędził zatem Krasiński na pokładzie statku, słuchając spokojnego oddechu morza, patrząc w gwiazdy i na błyskającą na horyzoncie pochodnię wulkanu Stromboli. Po śniadaniu zdrzemnął się trochę, a w południe był znów na pokładzie z notatnikiem w ręce. 237 Przybliżyła się Sycylia, prawie schodzi się z Kalabrią. Drzewa jednego nie znać na brzegach, same wzgórki piaszczyste, ale odwrócić się trzeba, tam z tyłu widok jedyny. Na granicy, gdzie morze styka się z niebem, Stromboli się wznosi i dymi ku górze. Nic więcej nie widać na tej ogromnej, błękitnej przestrzeni. Zdaje mi się w tej chwili, że świat ten cały z wody błękitnej, a na nim tylko wyspa jedna, tylko wulkan jeden; zdaje mi się, że potop zalał ziemię, nic nie zostało po ludziach, tylko ołtarz ten ogromny, stawiony przez olbrzymów, stoi dotąd i na nim dopala się ich ostatnia ofiara. Gdy ten płomień zgaśnie, będzie cisza na świecie, będzie tylko ołtarz jeden martwy i morze jedno i nad nimi Bóg jeden. Pierwszym portem Sycylii była dla naszych podróżnych Messyna i tu Krasiński zadumał się nad losem tej wyspy, na której wszystko rosło, rozwijało się wspaniale, nigdy owocu jednak nie wydawało. Greckie i kartagińskie osady wypleniły pierwotnych mieszkańców, Rzymianie Greków i Kartagów pomordowali; później muzułmanie, Normanowie, Niemcy, Francuzi i Hiszpanie przechodzili tędy i zabawiwszy krótki czas znikali jak mary. Ślady wszystkich tych ludów zobaczył Zygmunt w katedrze messyńskiej i odniósł do losu, które są tym w historii narodów, czym oazy na pustyni; miejscem wypoczynku i przemarszu zarazem. Pragnąc też do tych rozlicznych śladów dodać swój znak narodowy, wyskrobał ostrzem sztyletu, wyraźnymi literami trzy dumne słowa: POLAK TU BYŁ! Książę Kazimierz kręcił głową z podziwem, przyglądając się tej żmudnej pracy i powiedział, ni to z uznaniem, ni ze zdziwieniem: – Zawsze ten sam. Zawsze... Taki właśnie był Zygmunt Krasiński. Gdziekolwiek się znalazł nie zapominał o Topolinie. Na Sycylii również. W Messynie, w katedrze, najstarszej spośród osiemdziesięciu kościołów tego miasta, w Palermo, na szczycie skalistej Monte Pellegrino, u grobu świętej Rozalii, w katedrze w Monreale, wszędzie klękał i modlił się za Topolinę, prosząc również Delfinę, aby westchnęła do Boga za Polską i uklękła obok niego, gdyż wiedział, że ukochana towarzyszy mu w wędrówce po wyspie. Teraz podaj mi rękę i oprzyj się na mnie... Patrz! Raj kwitnie tam w dole. Patrz! Oto masz Sycylii równinę, pokrajaną lśniącymi drogami, prostymi jak promienie słońca, oto masz ulice sadzone z cyprysów, ogrody, obeliski, pałace, fontanny. Gdzieżeś podobne murawy widziała? Gdzie śliczniej rozkwitają drzewa? A między górami rozstępującymi się zwierciadło morza przebija, jakby początek świata marzeń. Teraz odwróć się i spojrzyj nazad, na drogę, którąś przyszła. Palermo tam całe leży pod Tobą, na brzegach wód śpiących, korona 238 gór ciemnych nad miastem, wyziewy z ich szczytów się odrywają i jak wielkie mary białe stąpać się zdają po morzu. Tak niegdyś Chrystus wydawać się musiał, gdy wchodził na fale. Zaledwie kilkudniowa wycieczka dobiegała końca, ale mogło się wydawać, słuchając lamentów Zygmunta, że trwa całe lata, a on sam lada chwila może wyzionąć ducha z tęsknoty. Pytał więc sternika kiedy dopłyną wreszcie do Neapolu, a kiedy dowiedział się, że dopiero za kilka godzin, gotów był rzucić się w morskie fale, aby dopłynąć szybciej do portu niż statek. Dręczyło go również pytanie, czy Delfina tęskniła do niego, czy myślała o nim, czy o świcie wyjdzie na brzeg morza, by spojrzeć na statek, na którego pokładzie Sigis do niej powraca..? Nie wyszła, ale Zygumny szybko jej to wybaczył, gdy tylko ukazała mu się na balkonie pensjonatu Belle Vue, nim jeszcze opuścił parowiec, schodząc po trapie na ląd, aby pozostać w Neapolu prawie dwa miesiące. I były to miesiące szczęśliwe. Nas trzech, Konstanty, Orcio i ja, siedzim tu – pisał do Sołtana – po całych dniach i nocach, owiani powietrzem pełnym woni kwiatów, patrząc się na wody zatoki oświecone księżycem, lepszym od słońca naszego... Nikt nas tu nie zna i my nikogo, świat został na prawo, my sobie usiedli na lewo, palim doskonałe cygara kontrabandowe, pijem wodę zaprawną lodem i sokami... Życie nasze przeszłe jak w latarni czarnoksięskiej przechodzi przed nami i spokojnie każden obraz jego rozpatrujem... Spokój tej sielanki mąci Zygmuntowi jedynie myśl o czekającej go na początku lipca, w Pradze, Cieplicach lub Dreźnie, rozmowie z ojcem, który dąży usilnie do ożenku syna z panną Elizą Branicką. Do tego wszakże nie dojdzie, ponieważ, jak oznajmiał Krasiński przyjaciołom, rozstawiając palce lewej ręki: – Po pierwsze, panna mi się nie podoba. Po drugie, nie czuję powołania do świętego stanu małżeńskiego. I po trzecie, chcę jeszcze żyć i oddychać swobodnie. To samo powtarzał Delfinie, z którą widywał się w dwojaki sposób; oficjalnie, na popołudniowych herbatkach w apartamentach jejmość Honoraty Komarowej i potajemnie we wcześniej ustalanych miejscach schadzek. Do pensjonatu Belle Vue wprowadzany był w nocy przez Nanette, zaufaną pokojową Potockiej, schodami dla służby i dostawców. Wprowadzenie tych środków ostrożności było konieczne nie tylko ze względu na matkę hrabiny, jejmość Honoratę Komarową, ale również, a może przede wszystkim, Mieczysława Potockiego, nadal przebywającego w Neapolu i czekającego cierpliwie na decyzję prawowitej nadal 239 małżonki, dotyczącą wspólnego ich losu. Według Krasińskiego natomiast, był on jak jadowity pająk, który rozsnuł swoją sieć wokół Delfiny, aby w nią wpadła, stawiając jakiś nieostrożny krok. Z tego właśnie powodu romantyczne spotkania naszych kochanków wyglądały jak schadzki karbonariuszy lub innych spiskowców, spotykających się nocami w ustronnych miejscach. Przedstaw sobie teraz młodego Krasińskiego, w rustykalnym przebraniu, ukrytego w ogrodowych krzewach i oczekującego z biciem serca na sygnał od Nanetty, która ślepą latarnią wysyłała mu znaki świetlne, gdy droga do pensjonatu była wolna. Wówczas Zygmunt, hrabia ostatecznie, wyskakiwał z krzaków jak urwis jakiś albo nocny rabuś, dopadał w kilku susach do otwartej bramy pensjonatu i tam, w ciemnościach, prowadzony za rękę przez Nanettę, docierał do drzwi apartamentu. A za tymi drzwiami... Powinienem Ci wyznać, Droga moja, że odkąd Delfina i Zygmunt zostali kochankami, zawsze stoję wobec tego samego problemu: wchodzić z Krasińskim przez te lub inne drzwi do apartamentu czy buduaru hrabiny witającej radośnie nocnego gościa czy też wycofać się dyskretnie, nie wypada mi bowiem przebywać w tym samym pomieszczeniu, w którym zakochani będą cieszyć się sobą, całować i pieścić, szeptać sobie do uszu miłosne głupstewka, te same od początku świata, i składać podobne przysięgi. Może jestem staroświecki, ale nie mam zamiaru opisywać tej sielanki w Belle Vue ani w innych pensjonatach czy skromnych austeriach, w których Delfina i jej Sigis chronili się przed ciekawymi oczami, przede wszystkim rodaków, których można było spotkać wszędzie, a zwłaszcza w modnych uzdrowiskach, gdzie pijało lecznicze wody najlepsze, europejskie towarzystwo. Tutaj, w Neapolu, obecność jejmość Honoraty Komarowej dawała im osłonę przed wszędobylską plotką, mogli więc korzystać z przyjaznych okoliczności i poznawać się lepiej w czasie owych tajemnych spotkań w apartamencie Delfiny. Jeszcze niedawno – od ubiegłorocznej Wigilii upłynęło zaledwie pół roku – byli dla siebie zupełnie obcymi osobami, o już całkowicie ukształtowanych charakterach, przyzwyczajeniach, wrażliwości i odmiennych temperamentach, ich wzajemne rozpoznawanie nie mogło więc być łatwe; Delfina, starsza od Zygmunta o pięć lat, mężatka po przejściach – jak dziś powiedzielibyśmy – skrzywdzona już w grze życia i dwudziestosiedmioletni mężczyzna, poeta z niewielką znajomością kobiet, nie byli zapewne najlepszymi kandydatami na trwałą parę kochanków. Muszę jeszcze dodać do tych uwag i mieć w pamięci wypowiedzi Krasińskiego o wyższości więzi duchowych nad cielesnymi. Było to zgodne 240 z romantycznym systemem wartości i z głębokim przekonaniem Zygmunta, że tylko zespolenie dusz zapewni kochankom długie lata szczęścia i dalsze, wspólne istnienie poza ziemskim światem. Rozmyślając o tym wszystkim, opuściłem pensjonat Belle Vue i udałem się na długi spacer brzegiem morza, noc bowiem była ciepła i spokojna. Księżyc wychylał się zza ciemnej sylwetki Capri i śpiąca w jego promieniach zatoka zdawała się przemieniać w gotową dekorację do romantycznego dramatu o dwóch sercach, błądzących jeszcze, ale szukających się wytrwale w ukryciu przed wzrokiem ciekawych ludzi. Nie odszedłem zbyt daleko od pensjonatu Belle Vu, gdy przystanąłem, aby odwrócić się i odgadnąć, które okna należą do apartamentu hrabiny Potockiej, zobaczyłem, że tylko jedno jest oświetlone. Po chwili wszakże zgasło i odetchnąłem z ulgą. LIST XLII Drezno, 18 lipca 1839 r. Generał Wincenty Krasiński oczekiwał niecierpliwie spotkania z synem, ale Zygmunt opuścił Neapol dopiero 1 lipca, w towarzystwie hrabiny Potockiej, w Civitavecchia spotkał się krótko z księciem Jerzym Lubomirskim, a w Livurno z Konstantym Danielewiczem, jakby nie spieszył się wcale do Drezna i wolał najpierw urządzić sobie z kochanką i przyjacielem wycieczkę do Szwajcarii przez przełęcz Splügen i dopiero w Bregenz, nad Jeziorem Bodeńskim, rozstać się z Delfiną, aby stamtąd wyruszyć wreszcie i prosto już do Saksonii. Jeżeli, Droga moja, nie podoba Ci się taka synowska opieszałość, spróbuj wejść w skórę Zygmunta, który bał się rozmowy z ojcem i wlókł się do Drezna z duszą na ramieniu, wiedział bowiem, czego generał będzie od niego żądał i co na te żądania odpowie. Może przesadzam, ale wydaje mi się, że niemal drętwiał na samą myśl o konieczności przeciwstawienia się ojcu i nie z obawy przed jego gniewem, lecz bolesnym ciosem, jaki mu zada. Musi zadać, jeśli chce ocalić siebie i miłość, jaka odmieniła jego życie. Drepcząc za Danielewiczem i Potocką po górskich ścieżkach ku przełęczy Splügen, przepowiadał sobie słowa, z jakich ułoży odpowiedź ojcu i szukał najłagodniejszych i nie znajdował takich, bo każde miało ostrze noża i każde musi rozedrzeć ojcowskie serce, jeśli je wypowie, postanowił zatem milczeć tak długo, jak będzie to możliwe, nie wytrwał wszakże w tym postanowieniu, gdy stanął wreszcie przed generałem. Hrabia Krasiński nie wyglądał najlepiej. Zygmunt patrzył z zatroskaniem na ojca, wydawało mu się bowiem, że zbyt szybko przybywa mu siwych włosów, zmarszczek, brązowych plam na rękach i głębokich cieniów 241 pod oczami. Hrabia, ostatecznie, nie dobiegał nawet sześćdziesiątki, a wyglądał na siedemdziesięciolatka, należało więc coś postanowić, aby zatrzymać ten proces i Zygmunt powiedział: – Słyszałem bardzo dobrze o Ems. Może kochany papa mógłby tam pojechać i pobyć jakiś miesiąc albo dwa. Sądzę, że przyjechałbym nawet do papy w odwiedziny i wtedy... – Przyjechałbyś nawet do Ems, powiadasz – powtórzył generał z wyraźną nutką ironii. – A do Drezna nie było ci jakoś spieszno. Mogę pana syna zapytać, dlaczego? – Bo nie wiedziałem – Zygmunt rzucił okiem na spakowane kufry, stojące przy drzwiach hotelowego pokoju – że papa już wyjeżdża. Do Warszawy? – Najpierw do Opinogóry. Sporo jest jeszcze do zrobienia, zanim będziesz tam mógł z małżonką zamieszkać – Krasiński mówił z pozornym spokojem, nie spuszczając wzroku z twarzy Zygmunta, który wykrzyknął: – Ależ papo! Nie jestem żonaty. – Jednak będziesz – zawyrokował hrabia. – I to niedługo. – Nic o tym nie wiem – Zygmunt również próbował zachować spokój, chociaż poczuł już pierwsze, przyspieszone bicie serca. – Czy kochany papa nie zechciałby wyjaśnić mi... – Zostaw tego kochanego papę, Zygmuncie – przerwał synowi generał sucho, ale nadal spokojnie. – Gdybyś naprawdę kochał swojego ojca, nie postępowałbyś wobec niego tak, jak postępujesz. – Nie rozumiem, papo... – Zaraz zrozumiesz – uciął generał. – Kiedy miałeś przyjechać do Drezna? – O ile pamiętam... – Właśnie – podchwycił hrabia. – Nawet w kalendarzyku nie zapisałeś sobie, że jedenastego lipca, a dzisiaj mamy osiemnastego. Nie szkodzi. Niech sobie stary ojciec czeka, ma przecież czas. Wypomnieć ci muszę, że delikatności żadnej nie masz, dla kaprysu lub miłego przepędzenia gdzieś czasu poświęcasz moją spokojność. A ja tutaj umierałem ze strachu. Podchodziłem co chwilę do okna, wyglądałem, czy jedziesz. I tak co dzień trapiłem się o syna, który nie potrafi nawet pamiętać o spotkaniu z ojcem, bo ma głowę czym innym zajętą. – Nie mam żadnego kalendarzyka – wyznał bezradnie Zygmunt, przytłoczony oskarżeniami ojca, który niemal wykrzyknął: – To sobie kup! Jeszcze razu jednego nie dotrzymałeś słowa, bo nie masz takiego zwyczaju. A mnie zawsze, kiedy masz przyjechać, a nie przyjeżdżasz, napadają złe myśli i już widzę twój powóz w przydrożnym rowie i ciebie w krwi całego... – Generał umilkł na moment, spojrzał na Zygmunta 242 i odetchnął głęboko, z ulgą jakby, że ma go przed sobą, całego i zdrowego, chociaż samoluba, myślącego wyłącznie o sobie i swoich przyjemnościach. – W nocy też mi się śnisz i zawsze w jakimś niebezpieczeństwie, a kiedy się zbudzę po takim śnie, to już do rana nie zdołam zasnąć. – Mam bardzo dobre proszki nasenne, więc podzielę się z papą – zaofiarował się Zygmunt skwapliwie, ale generał zmarszczył brwi i powiedział: – Oddaliłeś się bardzo ode mnie, Zygmuncie, skoro nie wiesz, że potrzebuję innego lekarstwa niż twoje proszki. A mam tylko ciebie jednego i nigdy nie myślałem, że mogę cię stracić. – Przecież jestem przy tobie, papo. Przyjechałem. – Wtedy, kiedy ja muszę wyjeżdżać. – Nie mogłem o tym wiedzieć. – Bo ciebie ojciec nic już nie obchodzi. Jakbyś szpilkami był pokryty. – Proszę tak nie mówić, papo. To boli. – Nie tylko ciebie. Zamilkli obaj po tej krótkiej i szybkiej wymianie zdań i pierwszy, dopiero po chwili, odezwał się generał: – Wzywałem cię na rozmowę, bo mam obowiązki nie tylko jako ojciec wobec ciebie, ale również wobec rodu Krasińskich i ty musisz dzielić je ze mną. – A gdybym nie czuł powołania? – Nieszczęsna egzaltacja twoja podpowiada ci takie słowa, poczujesz jednak to powołanie, gdy zostaniesz po mnie ordynatem na Opinogórze – zapewnił syna generał Wincenty. – Do tego wszakże nie ograniczą się twoje powinności wobec naszego rodu, który oczekuje... – Wiem czego oczekuje – Zygmunt ośmielił się przerwać ojcu – i wiem też, drogi papo, że pragniesz mnie wpędzić w małżeństwo, gdyż nie ożeniony nie mam żadnej wartości w twoich oczach, a nawet... Zygmunt zawahał się i zamilkł, więc generał zawołał: – Śmiało, synu! Śmiało! Nie oszczędzaj ojca. Niech padnie trupem, byleś ty zachował swoją, jak powiadasz, wolność. – Dla celów wyższych i ważnych. – A jakie mogą być wyższe i ważniejsze cele, od założenia rodziny i wychowania dzieci? Jakie? Dlatego żądam, abyś pożegnał się listownie z hrabiną Potocką i wrócił ze mną do kraju. W Opinogórze odpoczniesz, uspokoisz nerwy i wszystko powoli się ułoży. – Jedynie po twojej myśli, papo. – Ale dla twojej przyszłości i pomyślności. Panna Eliza Branicka to osoba jakby stworzona na twoją żonę. – Papa nie chce zrozumieć, że małżeństwo to dla poety... 243 – Najpierw jesteś Krasińskim, a dopiero potem poetą, jeśli to cokolwiek znaczy. Bo ja widzę, że ta egzaltacja tylko cię niszczy i proszę Boga, by twój umysł sprostował. – Czyżby zaliczył mnie już papa do wariatów? – Widzę, że się na nic nie zda tobie co perswadować, zatem wyjeżdżam, a ty rób, co chcesz. – Ależ, papo... – Słyszałeś, com powiedział i basta! Sprawdziły się więc obawy młodego Krasińskiego, którego wprawdzie ojciec nie nagiął do swojej woli, ale zostawił bez pieniędzy, o czym świadczy list do Edwarda Jaroszyńskiego (tego samego, który swego czasu poznał w Rzymie Zygmunta z ziemianinem z Podola, Bobrem-Piotrowickim i jego piękną małżonką, Joanną): Jestem w położeniu dość przykrym; mniej więcej wypadłem z łask ojca, który zawsze tak dobrym, czułym, anielsko dobrym był dla mnie – nie przeczę, żem mógł mu zakrwawić serce niektórymi czynnościami mymi; nie odpowiedziałem w niczym jego myślom, a jego myśli względem mnie, dobrymi i słusznymi były... Wiem, że gdybym go poprosił, natychmiast by mi przysłał pieniędzy, ale wolę Ciebie o to prosić, bo między Twoim sercem a moim nie czuję żadnej zapory. Jeśli zatem możesz, Edwardzie, przyślij mi listem na ręce Sinny, 200 lub 300 dukatów. Im prędzej mi przyślesz, tym lepiej mi będzie, bo gonię ostatkiem, a do kraju wrócić nie chcę. Z podobną prośbą zwrócił się również Zygmunt do Adama Sołtana, zbliżało się bowiem umówione spotkanie z Potocką, której przecież nie mógł powiedzieć, że nigdzie razem nie wyjadą, bo jest goły jak święty turecki. Przyjaciele jednak nie zawiedli i Zygmunt spędził z Delfiną szczęśliwe miesiące w pewnym spokojnym, podgórskim zakątku, do którego raczej nie zaglądali rodacy. O tym jednak dopiero w następnym liście. LIST XLIII Freiburg im Breisgau, 2 listopada 1839 r. Bryzgowia to malownicza kraina, a Fryburg jest jej stolicą. Znajdziesz tę miejscowość na mapie Niemiec w Badenii-Wirtemberdze, na zachodnich zboczach Szwarcwaldu, blisko granicy francuskiej i szwajcarskiej, w malowniczej okolicy nad rzeką Dreisam, dopływem Renu. Zygmunt Krasiński przybył do Fryburga na początku sierpnia, a hrabina Potocka dojechała do niego dopiero po trzech tygodniach. Sądzę, że dla ostrożności, a nie dla jakiegoś kaprysu, stosowanego przez zepsute powodzeniem kobiety. Delfina na pewno do nich nie należy, chociaż nikt nie powie, że jako gwiazda pierwszej jasności paryskich salonów, nie odbierała mnóstwa hołdów od 244 wielbicieli i uwodzicieli. Nie próbowała więc na Zygmuncie żadnych sztuczek, ulubionych przez damy pragnące sprawdzić nie tyle temperaturę uczuć swoich partnerów, ile granice swej władzy nad nimi. Pani Potocka nie pragnęła podporządkować sobie Krasińskiego, ponieważ uznała od razu jego poetycką wielkość i wystarczyło jej zupełFryburg Bryzgowijski nie pozostawać w kręgu jej blasku. Nie mogła wprawdzie pławić się w nim publicznie, ale wystarczyła jej chyba świadomość, że została wybrana, wyróżniona przez poetę, którego wiersze, wielokrotnie przepisywane, krążyły z rąk do rąk, zarówno w kraju, jak i wśród emigrantów. Cóż mogły znaczyć najbardziej nawet wyszukane wyrazy podziwu i hołdy składane jej urodzie przez europejskich arystokratów, wobec jednego choćby wiersza, który unosi ją pod kopułę nieba i tam zamienia w złocistą tęczę, rozświetlającą cały firmament: Im dalej idę po drodze żywota, Tym twój ideał się bardziej nade mną Rozszerza – rośnie – gdyby tęcza złota, Rzucona w ukos przez świata noc ciemną! Hrabina Potocka jedzie więc do Freiburga albo, jak mówi Sigis, do Fryburga Bryzgowijskiego, zwykłym dyliżansem, zniżając się do przebywania w jego ciasnym wnętrzu z obcymi osobami, z ludźmi z plebsu, wydzielającymi niezbyt przyjemne wonie i wysiada z ulgą, a raczej spływa na wybrukowany podjazd przed gospodą Pfaun, w której Sigis wynajął pokoje, przybrane, jak w Albano, bukietami kwiatów, rozstawionych w wazonach i rozsypanych na podłodze i na szerokim łożu z baldachimem, wspartym na rzeźbionych misternie kolumienkach. Rzeźbione są również drzwi prowadzące do drugiego, dużego pokoju, urządzonego w ludowym stylu szwarcwaldzkim. Z jego okien widać wieżę sławnej katedry fryburskiej, do której na pewno zaprowadzi ją wkrótce Sigis, stojący teraz na progu, tej rustykalnej izby, onieśmielony jakby 245 przybyciem pięknego zjawiska albo jeszcze wątpiący w jego obecność, jeszcze obawiający się, że to jedynie fantom kochanki, gotowy rozwiać się, gdyby zbliżyć się, poruszyć odważył, toteż Delfina podbiega do niego, otacza go ramionami i szepcze: – To ja, Sigis. Twoja Dialy. Tylko twoja. Teraz może już Zygmunt uwierzyć, że piękny anioł nie błyśnie skrzydłem i nie odleci, skoro nie był pewien, czy w ogóle przyfrunie. Wiedział przecież ile przeszkód musiała pokonać Delfina, nim udało się jej zatrzeć za sobą ślady i dotrzeć do Fryburga w pocztowym dyliżansie. On sam również prosił Lubomirskiego, aby zapewniał, że bawi w Wiedniu, gdy ktoś będzie rozpowiadał, że widział Krasińskiego w Saksonii albo w Szwajcarii i nie samego, ale w damskim towarzystwie. O, jeśli mi cokolwiek dobrego życzysz – pisał do księcia Jerzego – a nie mnie tylko, ale komuś godniejszemu szczęścia niż ja, proszę Cię, proszę, zbijaj i zaprzeczaj i zbijaj i zaprzeczaj bez końca. Ukrywając przed światem zawiązany romans i czyniąc księcia Lubomirskiego strażnikiem wielkiej tajemnicy swego serca, dopuścił do niej jednocześnie Konstantego Gaszyńskiego, zapewniając go w liście pisanym z Fryburga, że nie mógłby się zakochać w innej niż Polka kobiecie, albowiem nie ma nad Polki wyższego typu niewieściego. Polka to, po prostu, dzieło sztuki, które stało się kobietą. Musi jednak wytłumaczyć się Konstantemu z tak nagłej odmiany uczuć, z nagłego odwrócenia się od uwielbianej przecież Joanny Bobrowej ku nowemu słońcu o imieniu Delfina, gdyż słowo „kocham” spadło jak piorun pomiędzy nami, jak później spod tego pioruna najpiękniejsze kwiaty południa się wydobyły... Tłumaczenie to jest o tyle niełatwe, że tak niedawno sam Zygmunt prawił Gaszyńskiemu morały za jego zbytnią niefrasobliwość w postępowaniu z kobietami, ostrzegał przed miłostkami i doradzał stałość w uczuciach. Teraz, własnym przykładem zaprzeczając tamtym radom, prosił przyjaciela: Nie kłuj mnie w serce wyrzuty cierpkiemi, Ten tylko pisze, kto żyje na ziemi; Ja nie na ziemi żyłem, ale w niebie, Dlategom, Drogi, nie pisał do Ciebie! Znów wąż mnie oplótł, wąż jak świat nasz stary, Znów Bóg mnie porwał, Bóg marzeń i wiary, Znów piłem szczęście z złotej trucizn czary! Gdy księżyc wschodził, szedłem na gór szczyty, Czoło me kładłem na śpiące błękity, Gwiazdym brał w piersi i tysiąc serc miałem, 246 Wszystkimi czułem, wszystkimi śpiewałem, I nad mórz włoskich złoconą otchłanią Witałem inną duszy mojej panią! Poddaje więc Krasiński swoje postępowanie osądowi Gaszyńskiego, a jednocześnie dzieli się z nim przeczuciem przyszłych trosk, które zaczną go trapić. Jeszcze nad Fryburgiem świeci słońce, ale już nadciągają chmury i słychać pomruki burzy. Sam sobie przepowiednię tę piszę – wyznaje Gaszyńskiemu i prosi aby zachował ułożony horoskop dla późniejszego sprawdzenia. – Przez tę miłość dojdziesz do ostatecznego szczebla boleści i nędzy, postawisz siebie i drugą w najokropniejszym stanowisku. Tę duszę i tak już znękaną, przywiedziesz do takiej samotności i do sporu z tak poważnymi potęgi, że wreszcie skona. Sam wieczny wyrzut w sercu nosić będziesz przed sobą samym i przed ludźmi – przed Bogiem tylko jednym może nie. Myślę, Droga moja, że Krasiński, układając dramat swego romansu z Potocką, stylizując go właściwie na dramat romantyczny, psuł sobie tymi ponurymi wizjami chwile prawdziwego szczęścia. Ukrywane zresztą starannie dla uniknięcia komeraży .W obawie przed nimi wolał również zamieszkać z Delfiną w gospodzie na przedmieściu, niż w hotelu, w centrum Fryburga, w pobliżu katedry, którą już zwiedził i tak opisał w liście do Sołtana: ...chodzę do niej co dzień kilka razy i za jej progiem zapadam w przeszłość średnich wieków. Zdaje mi się nieraz w tym pustym kościele, żem otoczony duchami tych, którzy za wiarę polegli. Farby mistyczne tych szyb przecudownych leją się w duszę moją jak tęczy jakiejś smętnej, świecącej nad grobem męczenników promienie. I nieraz, podnosząc głowę ku krzyżom, pytam się: „Azaż zmartwychwstaną, Panie?”. Lecz zawsze pusto, lecz wiecznie milcząco, nie zejdą spośród ram obrazów Matki Boskiej, nie ruszą się święci z podstaw posągów, postać Chrystusa niewzruszenie przybita do krucyfiksu. I głos mój, odbiwszy się o sklepienie gotyckie, kona. Stara katedra wywarła również wielkie wrażenie na hrabinie Potockiej. Chodziła do niej często, przed śniadaniem jeszcze, modlić się, zazwyczaj w kaplicy cesarskiej przy ołtarzu Mariackim, a wieczorem, razem z Sigisem, spoglądała na wysoką wieżę świątyni z jej misternym, ażurowym hełmem, którą bryzgowianie z dumą nazywali najpiękniejszą wieżą kościelną chrześcijańskiego świata. W piątki słuchali najstarszego z zawieszonych w niej dzwonów, Hosanna, zwanego również Knöpflesglocke, dzwonem „zacierkowym”, ponieważ dzwonił w południe, przypominając kobietom, że czas już 247 nastawić wodę na postną zupę zacierkową, podawaną na obiad we wszystkich fryburskich domach. W gospodzie Pfaun również Delfina z Sigisem zjadali ją z apetytem, chociaż oboje, w dzieciństwie, nie przepadali za mlecznymi zupami. Tutaj, we Fryburgu, wszystko im smakowało, wszystko im się podobało, z wszystkiego byli zadowoleni i wszystkim się cieszyli. A najbardziej sobą nawzajem, toteż rozstawali się jedynie wtedy, gdy zasypiali w nocy, lecz i wówczas byli przytuleni do siebie i objęci ramionami. W pogodne, słoneczne dni chodzili na długie spacery, w pochmurne i deszczowe Zygmunt czytał Delfinie Nie-Boską i fragmenty Irydiona, ona zaś swojemu Sigisowi grała wieczorami na fortepianie, który Sterb, właściciel Pfauna sprowadził do gospody na życzenie Krasińskiego. W październiku, gdy do Fryburga przyjechał w odwiedziny Danielewicz i zamieszkał na parterze gospody, Potocka grała z nim na cztery ręce i śpiewała wesołe, a czasem nawet frywolne, francuskie piosenki i neapolitańskie kancony. O zmierzchu otwierały się drzwi i wchodził Sterb z zapalonymi świecami, a za nim służące z półmiskami na tacach, siadano do kolacji i tak płynęły dni, o których po raz pierwszy mógł Zygmunt powiedzieć, że były naprawdę szczęśliwe. Zapewne również dlatego, że wolał patrzeć w oczy Delfinie, niż rozprawiać z Danielewiczem o polityce. Jedynym wyjątkiem stała się długa dyskusja o książce rosyjskiego Żyda Goldmanna Die europäische Pentarchie, którą Konstanty przywiózł z sobą z Monachium, a w której autor rozwija projekt podzielenia wszystkich mniejszych państw europejskich pomiędzy pięć wielkich mocarstw: Anglię, Francję, Rosję, Austrię i Prusy. Krasiński uważał ten projekt za bardzo korzystny dla Topoliny, ponieważ, jak sądził, pięć wymienionych przez Goldmanna mocarstw pokłóci się natychmiast przy podziale łupów i wybuchnie wojna powszechna... – A wtedy Polacy powstaną i odzyskamy nasze państwo. – Jacy Polacy? – zapytał Danielewicz. – Byłeś kiedyś w Taranie? – W Taranie? – powtórzył pytająco Krasiński. – Gdzie to jest? – W Paryżu. A gdzieżby indziej – odpowiedział Danielewicz. – Tam się zbierają nasi rodacy i każdy inaczej chce urządzać Polskę. Spierają się zatem, czy ma być republiką, czy monarchią i wtedy Taran huczy. Gorące swary z paryskiego Tarana nie przeniosły się do fryburskiego Pfauna, ponieważ przyjaciele doszli wspólnie do wniosku, że Topolinę trzeba najpierw wyswobodzić, a dopiero potem kształtować jej ustrój, ustanawiać prawa i obowiązki obywateli. Delfina w tym czasie zajęła się wspólnie z Nanettą i Janem Kruszewskim pakowaniem kufrów i nie ukrywała przygnębienia, które udzielało się nawet służbie, z powodu zbliżającego się dnia wyjazdu. Wszystkim było we Fryburgu dobrze i niechętnie myśleli o konieczności opuszczenia gościnnego Pfauna i malowniczego 248 podgórza Szwarcwaldu. Dla poprawienia nastrojów Danielewicz zorganizował wycieczkę do Badenweiler, gdzie zwiedzili ruiny rzymskich budowli i zjedli na trawie podwieczorek, korzystając z wyjątkowo pogodnego i ciepłego dnia. Pobyt we Fryburgu Bryzgowijskim będzie Krasiński wspominał jeszcze długo w listach do przyjaciół i do Delfiny, która wróciła do Neapolu, pod opiekę jejmość Honoraty Komarowej. Ach, gdzie te lasy? Gdzie pień ten mchem wysłany, na którym siedziałem z Tobą wśród puszczy, czytając Cromvela? Gdzie Pfauen wśród mgły i te jagody czarne, którem po drodze zrywał dla Ciebie? Kto pojmie i powie, jak straszną potęgę zawiera w sobie poezja przeszłości? Jest to Anioł z puginałem w ręku. Gdy oczy podniesiesz, patrzysz mu w twarz, w tę twarz piękną nad wszystkie piękne i boskie, a on tymczasem puginał zatapia Ci w serce! Ale któż by wolał uniknąć śmiertelnego bolu, a nie doznać nadziemskiego uniesienia! Ja go kocham. Anioła tego kocham i wzywam go co chwila, niechaj mnie zabije! LIST XLIV Rzym, 22 grudnia 1839 r. Od dwóch tygodni hrabia Krasiński jest już w Rzymie i dziś, Droga moja, zabiorę Cię do restauracji Leprego, w której jada obiady i kolacje. Znajduje się ona przy Via di Condotti 85, znana jest z przystępnych cen i dlatego zapewne stanowi miejsce spotkań artystów i cudzoziemców. Składa się z trzynastu pełnych gwaru i dymu z cygar, a wieczorem słabo oświetlonych sal, zastawionych długimi stołami i stolikami, przy których gromadzą się długowłosi malarze, różnych nacji, więc krzykliwi Francuzi, posępni Hiszpanie, brodaci Grecy, a także Rosjanie i, oczywiście, Polacy. Mieli tutaj własny stół i hrabia Krasiński, jeśli decydował się zjeść coś w tym lokalu, zasiadał właśnie wśród rodaków, korzystał bowiem chętnie z okazji rozmawiania w ojczystym języku i do wymiany poglądów na polityczne wydarzenia, ponieważ emigranci, bacznie obserwując europejską scenę polityczną, z każdej zmiany, z każdego niemal na niej ruchu wyciągali jakieś wnioski, starając się zbadać ich skutki dla sprawy narodowej, zawsze znajdującej się w centrum uwagi bywalców Morteo, jak zaczęto nazywać restaurację Leprego. Krasiński stał się jeśli nie bywalcem, to częstym jej gościem, gdyż pomocnik kelnera, na widok hrabiego, wołał do swego szefa – Filetii di gallinacio! – a Zygmunt albo zjadał te filety z indyka, albo zamawiał pół kurczaka z brokułami i butelkę wina, którym częstował współbiesiadników i słuchał uważnie, o czym dyskutują, nim sam zdecydował się zabrać głos w jakiejś interesującej materii. 249 Toczyła się więc i dziś żywa rozmowa o debacie w pruskim Landtagu na temat podpisania z Rosją nowej konwencji morskiej, dotyczącej obustronnej ochrony bałtyckich szlaków żeglugowych, co mogło oznaczać, że dwaj zaborcy zacieśniają współpracę i nie należy spodziewać się jakiegoś rychłego zatargu pomiędzy nimi, nie mówiąc już o konflikcie. Takiego właśnie zdania był siedzący u szczytu stołu Stanisław Małachowski – później zwany przez Zygmunta Wojewodą – z którego opinią liczył się cały polski Rzym. W czasie powstania listopadowego dosłużył się Małachowski stopnia kapitana i krzyża Virtuti Militari, co wzbudzało szczególny szacunek Krasińskiego, ciągle jeszcze odczuwającego wyrzuty sumienia za swą nieobecność w kraju, na polu walki. Dlatego pragnął wiedzieć, co się dzieje w kraju i nasłuchiwał pilnie, czy wśród głosów znad Wisły nie pojawi się ten stale oczekiwany, tajemny szept, wzywający do powrotu rozsianych po świecie wygnańców, gdyż wkrótce padnie hasło do walki, a on, tym razem, nie zważając na nowe zaklęcia i zakazy ojca, pospieszy na pole bitwy i zmyje plamę wstydu za nieobecność w powstańczych szeregach. Cenił więc sobie wielce zbliżenie do powstańca, kawalera orderu za męstwo, które ułatwiło hrabiemu dalekie pokrewieństwo z Małachowskim przez babkę macierzystą, Barbarę z Krasińskich Świdzińską. Obaj doszukali się tych związków rodzinnych już przy pierwszym spotkaniu, krótko po przybyciu Zygmunta do Rzymu, gdzie Małachowski przebywał już od dłuższego czasu i rychło zaprzyjaźnili. Po prawej ręce Małachowskiego siedział Henryk Potocki, porucznik strzelców konnych, ranny w bitwie pod Ostrołęką, a po lewej Chrystian Piotr Aigner, polski architekt o cudzoziemskim nazwisku, który przeniósł się do Włoch przed wybuchem insurekcji, nie był więc emigrantem politycznym, podzielał jednak zainteresowania rodaków, uchodzących z kraju po klęsce powstania przed represjami zwycięzców i brał żywy udział w dysputach toczonych przy polskim stole u Leprego. Krasiński znalazł w nim towarzysza wieczornych spacerów po alejkach rzymskich parków, z których przenosili się w rozmowie na ulice Warszawy, bowiem Aigner ozdobił je Pałacem Namiestnikowskim, fasadą kościoła św. Anny i kamienicy z kolumnami przy Teatrze Wielkim. Pozostawił również wiele budowli w magnackich dobrach, odwiedzili więc, spacerując, Puławy i rozległy park przy pałacu, aby spojrzeć na Domek Gotycki i Świątynię Sybilli, przeznaczoną przez księżnę Izabelę Czartoryską na muzeum pamiątek narodowych, wybrali się do Łańcuta, gdzie Aigner przebudował zamek Potockich, potem do Natolina i Wilanowa, a po powrocie do Rzymu, przy termach Karakalli, spierali się o Palladia i Vitruviusza, inaczej bowiem oceniali ich dokonania i wpływ na później250 sze pokolenia architektów. Aigner podziwiał swobodę z jaką młody poeta poruszał się po starożytnej stolicy imperium, a Krasiński wyjawił mu, że zna dawny Rzym tak dobrze, gdyż krążył po nim nocami z Irydionem i Masynissą, bohaterami swojego dramatu. Stawali razem na szczytach siedmiu wzniesień i spoglądali na marmurowe pomniki rzymskiej pychy: Amfiteatr Flawiuszów, Świątynię Venus i Romy, Stadion Domicjana, Kapitol, Forum Romanum, Circus Maximus i Panteon. Chociaż odmiennych kształtów, niedościgłe w proporcjach, pod innym stojące niebem, podobnie były zadufane w swą potęgę, jak zimne pałace nad szarą Newą. A miasto, wzniesione nad brzegami tej rzeki, wydało się Krasińskiemu podobne do ogromnego zwaliska granitu, do okrytej śniegiem skalnej pustyni bez ludzi i życia. Tam właśnie, pod ołowianą powłoką chmur, w mroźne, bezsenne noce, naszkicował pierwszy zarys dramatu o zagładzie Romy, ciemiężycielki wszystkich ludów, osiadłych w zasięgu jej drapieżnego wzroku. Misję zburzenia miasta nad Tybrem powierzył poeta Irydionowi, synowi zniewolonej przez cezarów Grecji, ale kreśląc obraz upadku stolicy starożytnego świata, myślał o granitowej siedzibie carów, o Petersburgu, nowym Babilonie, którego mury również skruszą się i runą, jak mury tamtego, pysznego grodu, osiadłego na siedmiu wzgórzach, tak przecież wyniosłe i dumne. Obraz porośniętych mchem stopni prowadzących do Mauzoleum Hadriana czy kóz, pasących się na Forum Trajana, nie objawił się w najgorszym śnie żadnemu z cezarów, a przecież ich stolica podobna była w latach swego największego upadku do miasta duchów, w którym straszyły jedynie zjawy dawnych jego mieszkańców. Porównanie Petersburga do starożytnego Rzymu nie spodobało się Aignerowi, chociaż hrabia Krasiński zapewniał go, że rodakom potrzebna jest taka wizja, bo upadają na duchu i należy ich skrzepić w ufności, przekonać, że każda tyrania, nawet najpotężniejsza, musi rozsypać się w proch i zamienić w zgliszcza. Aigner kręcił głową słuchając tych wywodów, w jego przekonaniu bowiem, dawnego Rzymu nie można było krzywdzić zaliczaniem do posępnych dyktatur, skoro pod skrzydłami cesarskich orłów, w błogosławionym pax romana, rozkwitał świat śródziemnomorski, a ludy zamieszkujące krainy dalej położone porzucały barbarzyńskie obyczaje, gdy legiony wkraczały na ich ziemie, niosąc... – Miecz i ogień – dopowiedział Zygmunt, otwierając nowy obszar sporu, który toczyli z przerwami od kilku dni, teraz jednak słuchali uważnie, co mówił o nowej konwencji morskiej Henryk Potocki, w zbliżeniu niemiecko-rosyjskim dostrzegał tylko próbę neutralizowania prawdziwych, a skrywanych głęboko zamiarów tak jednej, jak i drugiej strony. Potocki chciał właśnie przejść do szerszego omówienia tych zamiarów, nieuchron251 nie prowadzących, jego zdaniem, do wojny, gdy w drzwiach sali, w której znajdował się polski stół, ukazała się dziwna niezmiernie, wysoka i chuda postać. Przybysz ubrany był na czarno, w czarnym również na głowie kapeluszu, spod którego spływały mu na ramiona długie, kruczociemne włosy. Okalały one twarz pociągłą, pomarszczoną, w której błyszczało dwoje oczu, bacznie przepatrujących salę, zasnutą dymem z fajek i cygar. Po chwili takiej obserwacji, nieznajomy ruszył w obchód stolików, najwyraźniej kogoś szukając i jakby nasłuchując w gwarze różnych, zmieszanych z sobą cudzoziemskich głosów, znanej sobie mowy; kiedy wyłowił polską, zbliżył się natychmiast do rozmawiających w tym języku osób i rozłożywszy szeroko ramiona, stanął przed nimi, jak krzyż jakiś ogromny i czarny, wołając jednocześnie potężnym basem: – Witajcie rodacy! Wiele głów zwróciło się w stronę czarnego przybysza, który podobny był w tym momencie do kapłana jakiejś tajemnej wiary, błogosławiącego jej wyznawców albo do lirnika stepowego, nigdy w tych stronach nie oglądanego, toteż budzącego ogólne zainteresowanie, na które on, nie zważając zupełnie, zawołał ponownie: – Bracia Polacy, pomóżcie! – Tu opuścił ramiona, nie ściszając wszakże głosu, powtórzył: – Pomóżcie! Ożenić się pragnę, a nie mam świadków! Tuszę, że nie zostawicie mnie w takiej potrzebie. Franciszek Salezy Gawroński sum, pułkownik. Zdumiewające wyznanie rodaka wywołało konsternację przy polskim stoliku. W żaden sposób nie przystawało do tajemniczego wyglądy i wieku przybysza i mogło spowodować wybuch niestosownej wesołości, lecz pułkownik ściągał właśnie obcasy butów z cholewami, przyłożył dwa palce do ronda kapelusza i wyprostował się po wojskowemu, więc zza stołu podnieśli się, volens nolens, najpierw Małachowski, a po nim Potocki i przybrawszy również stosowne postawy, wymienili swoje nazwiska oraz oficerskie stopnie. Krasiński przedstawił się także, a senior biesiadników, Aigner, zaprosił pułkownika do stołu, wskazując mu wolne krzesło. Na oko biorąc, Franciszek Salezy Gawroński był już posunięty w latach. Ukazywała to najwyraźniej jego twarz, gdy pułkownik zajął wskazane mu miejsce i zdjął kapelusz, całkowicie ją odsłaniając. Ani hrabia Zygmunt, ani jego towarzysze przy stole, nie widzieli dotąd oblicza składającego się z samych niemal zmarszczek, w dodatku drgających nieco, co czyniło osobliwe wrażenie starczej jakby gry nerwów czy wielkiego podniecenia, wywołanego czekającą pułkownika ceremonią ślubną. Zważywszy na wiek, trudno było nazwać Gawrońskiego panem młodym, a przecież był nim w istocie, po raz pierwszy w dodatku, wstępując w związek małżeński, o czym nie omieszkał 252 powiadomić rodaków, otwierając przed nimi serce, zapewne również drżące, jak zmarszczki na jego twarzy. Nie obawiał się zatem, że wyda się im śmieszny, jako spóźniony żonkoś, bo przecież nie było jego winą, iż panna Jadwiga Dębińska dopiero teraz, po trzydziestu latach zabiegów i ponawianych oświadczyn, zgodziła się zostać jego małżonką. Biesiadnicy przy sąsiednich stołach powrócili już do swoich talerzy, kielichów wina i dysput o sztuce, a pułkownik Gawroński, w nadziei pozyskania świadków ślubu, opowiadał dzieje swych starań o pannę, poznaną podczas kuligu w Nawojowej pod Nowym Sączem. Dawnym obyczajem losowano tam pary do sań i jemu przypadła smukła czarnobrewa o wiotkiej kibici, spojrzeniu sarny i ustach... Tu pułkownik zasromał się jakby, odkaszlnął i wreszcie wycisnął z siebie wyznanie, jako od tych ust właśnie rozpoczęła się droga cierniowa jego serca, w saniach bowiem, gdy mknęły już w brzęku dzwonków, usiłował skraść powabnej Jadwini całusa i przywarł w tym celu do jej ust szorstkimi wąsiskami, co obligowało cnotliwą pannę do wydania okrzyku protestu, a kawalera do oświadczyn o rękę zniewolonej nieledwie dziewicy. Niestety, Gawroński przez rodziców Jadwini uznany został za niegodnego ręki ich córki, postanowił zatem na nią zasłużyć i zaciągnął się pod sztandary Napoleona Bonapartego i w każdą rocznicę kuligu słał z różnych pól bitewnych listy do Wawrzyńca i Heleny Dębińskich z kolejną deklaracją małżeńską, która była kolejno odrzucana. Po śmierci rodziców czyniła to samo ich cnotliwa córka i za pomocą poczty odmawiała kawalerowi dostępu do swych wdzięków. Gawroński jednak nie rezygnował i nawet po zakończeniu kariery wojskowej podtrzymywał starania o rękę Jadwini Dębińskiej, która, co napawało go nadzieją, nadal była panną. Nie śmiał przypuszczać, że czekała na jego listy, ufał jednak, że podobnie jak krople wody drążą skałę, skruszą one wieloletni opór wybranki jego serca. – I cóż powiecie, waszmościowie! – wykrzyknął triumfalnie Franciszek Salezy, tocząc dumnym wzrokiem po twarzach swoich słuchaczy. – Skruszyły! Drżały mu ręce trzymające list, w którym panna Jadwiga zgadzała się na oddanie mu ręki, pod tym wszakże warunkiem, że ślub odbędzie się w Rzymie, do którego oblubieńcy pojadą osobno, aby spotkać się w Wiecznym Mieście w dniu, którego datę sama wyznaczy. Do pułkownika należeć będzie jedynie znalezienie polskiego księdza, który zwiąże im ręce stułą i dwóch świadków. Także Polaków, co jest samo przez się zrozumiałe i oczywiste. – Tak więc, bracia rodacy – kończył Gawroński – w waszych rękach jest mój los i w wasze ręce go składam, ufając... 253 Wzruszenie nie pozwoliło mu dalej mówić, a Zygmuntowi wydało się, że każda zmarszczka na twarzy pułkownika drży z radości, jaka musi go przenikać na myśl o bliskiej już godzinie ślubu, którego świadkami będą polscy oficerowie, zgodnie z życzeniem jego ukochanej Jadwini, obaj bowiem, kapitan Małachowski i porucznik Potocki, ofiarowali byłemu pułkownikowi szaserów swoje służby i wspólnie opuścili restaurację. Chrystian Aigner i Krasiński wyszli wkrótce po nich i zastanawiali się, krocząc wolno przez Via de Fiori, nad zawiłościami ścieżek, jakimi fortuna prowadzi ludzi ku ich przeznaczeniu. Aigner sprzeciwiał się takiemu jej wyrokowi, który objawiła, łącząc z sobą dwoje ludzi w podeszłym już wieku i łudząc ich nadzieją szczęścia, co Zygmunt uznał za wąskie i jednostronne podejście do złożonej przecież kwestii. Dowodził mianowicie, że szczęście utożsamia się zazwyczaj ze zmysłową więzią, łączącą kobietę i mężczyznę, zapominając o jej duchowym składniku. W sztuce chociażby – mówił dalej, zapalając się jak zwykle, gdy porywał go temat – myśl zawsze dąży do kształtów, a kształty wzdychają do myśli i dopiero z ich połączenia powstaje i dojrzewa dzieło do swej właściwej formy. A kiedy mieli już za sobą Via del Tritone i doszli do fontanny di Trevi, zapatrzył się na tryskający z jej zewnętrznej strony potok, zwany strumieniem kochanków i powiedział: – Jeśli wierzyć legendzie, wystarczy napić się tej Aqua Virgo, aby być szczęśliwym. Musi pan o tym wiedzieć, mieszkając w Rzymie. – Tutaj wiemy to wszyscy, drogi panie hrabio, ale korzystamy z umiarem. – Aigner uśmiechnął się, zanurzył końce dwóch palców w strumieniu i dotknął nimi ust. – Tyle wystarczy, bo nadmiar szczęścia też nie jest wskazany. Jedynie przyjezdni powinni napić się na zapas i radzę to uczynić, drogi hrabio, jeśli ufa pan w moc dziewiczej wody. O ile przypuszczasz, Miła moja, że Zygmunt zlekceważył żartobliwą radę Aignera, czynisz niesłusznie, ponieważ nakłonił, bez trudu zresztą, hrabinę Potocką – gdy znów przebywali razem w Rzymie – do wspólnego wypicia krystalicznie czystej wody, sprowadzonej przed wiekami przez Marka Agryppę z odległych gór, aby nikt już i nic nie zdołało ich rozłączyć. LIST XLV Rzym, 24 grudnia 1839 r. Na wspólny w Rzymie pobyt z Delfiną musi Zygmunt jeszcze poczekać. Hrabina przebywa nadal w Neapolu, razem z matką i na razie nie ma widoków na jakieś jej dłuższe uwolnienie z więzienia – według określenia Zygmunta – w którym się znajduje. Zdołała jedynie potajemnie przysłać Zygmuntowi prezenty świąteczne. Przywiózł je Dąbrowski, służący hra254 biny, którego Zygmunt z wielkiej radości uścisnął, a nawet ucałował, bo miał się z czego cieszyć. W ozdobnych puzderkach, pachnących lawendą, znalazł pierścień włosów ukochanej, koralowego węża, połykającego samego siebie, sznurek z turkusów, do zawieszenia złotego serduszka, a przede wszystkim dwa listy. Przypominała w nich Delfina wigilijny wieczór sprzed roku w Palazzo Valle w Neapolu, gdzie się poznali, zapewniając jednocześnie poetę, że myślami będzie wieczorem przy nim, aby nie czuł się samotny i opuszczony. Na widocznych z okien mieszkania hrabiego, złocistych krzyżach wież kościoła Trinita dei Monti kładły się jeszcze wąskie smugi słonecznych promieni, padające z bezchmurnego, czystego nieba, nakrywającego miasto błękitną kopułą, ale Zygmunt oczekiwał już niecierpliwie zmroku, nie zamierzał bowiem poprzestać na obietnicy Delfiny, pragnącej w myślach towarzyszyć mu przy wigilijnej wieczerzy, lecz postanowił przywołać ją do siebie i mocą słów sprawić, aby pojawiła się przed nim i ukazała w ciemnym pokoju jako świetlista zjawa. Pragnął nawet, aby przemówiła do niego, kreślić więc zaczął pospiesznie, na podręcznym arkuszu papieru, zaklęcia i prośby, przybierające pod jego piórem kształt modlitewnego niemal wołania. Jeśli miłość – według poety – miała swoje obrządki, jak religia, to wiersz, który właśnie napisał, był modlitwą do ukochanej, ona bowiem miała jej wysłuchać. Czekał zatem na pojawienie się bóstwa o tej samej porze, o której przed rokiem objawiło mu się w Palazzo Valle, schodząc majestatycznie z pierwszego piętra do sali jadalnej. Wówczas wszakże – tak przynajmniej twierdził – hrabina Potocka nie zrobiła na nim głębszego i najlepszego wrażenia. Przeciwnie wprost, gdyż wydała mu się zbyt wyniosła, żeby nie powiedzieć, pyszna, zadufana w sobie i próżna. Tak ją opisywał w listach do Adama Sołtana, okłamując jego i siebie, a teraz krążył pomiędzy oknem a stolikiem, na którym rozłożył przywiezione przez Dąbrowskiego prezenty świąteczne, przyglądał się im, a pierścień włosów Delfiny, spięty złotym łańcuszkiem, brał delikatnie w palce i podnosił do ust. I ponownie zaręczał szeptem Delfinę, że będzie czekał na nią o tej pamiętnej godzinie, pomiędzy szóstą a siódmą, wtedy bowiem, przed rokiem, odmieniła jego życie, stając się pierwszym ogniwem wysnutych z niego boskich godzin, złotej wstęgi miłości, wiążącej ich serca i dusze... – Zapewniam cię – szeptał dalej, podchodząc do okna – że, jeśli tylko zechcesz w to uwierzyć, cień twej postaci może oddzielić się od ciała i przypłynąć do mnie, wzorem myśli, kierowanej ku temu, kogo kochamy, gdyż jest ona, inną jedynie, ale przecież formą nas samych. Podobnie dzieje się z listami, które piszemy do siebie, ponieważ ty przybywasz do mnie, a ja do ciebie pod ich kształtem. Dlaczego zatem nie mogłabyś dziś i pod 255 innym mi się objawić? – pytał. Czyż twoja postać nie zdoła powtórzyć się, polecieć do mnie przez fale powietrza jak światło, jak magnetyzm? Nie pisałem Ci jeszcze nic o zainteresowaniu hrabiego Zygmunta modnym wówczas i tajemniczym magnetyzmem, któremu podlegają wszystkie ciała. Według różnych teorii, rozpowszechnianych szeroko, wzajemnie na siebie oddziałują i posiadają zdolność przyciągania się z większą lub mniejszą siłą w zależności od mocy pola magnetycznego, w którym te ciała przebywają. Hrabia Zygmunt wierzył więc, że wspólnie z Delfiną znajduje się w silnym strumieniu magnetyzmu i dlatego z wielką ufnością zwracał się do ukochanej: – Dialy, dziś wieczór czekam na ciebie. Czy przyjdziesz w płaszczu błękitnym i białej sukni do mego pokoju, kiedy powiem: Pokaż mi się. I wtedy ukażesz mi się, cicha i w milczeniu, przemkniesz się i znikniesz. Ale będziesz przez chwilę ze mną i ujrzę twą postać na promieniu tej tajemniczej, magnetycznej mocy Wołał więc do niej, aby przybyła, zaklinał, wyciągając ręce w ciemności ku tej, co odmieniła jego życie. Dzień jest przecież ten sam, wigilia, godzina ta sama, dochodzi szósta wieczór. Przeszłego roku, o tej porze, wyjeżdżał z Vittorii, z ojcem na wieczerzę do Palazzo Valle bardzo niechętnie, a teraz błogosławi ten moment i ojcu stokrotnie dziękuje, że przymusił go do tego wyjazdu. Jasna gwiazda wschodzi nad Kampanią, więc już pora i Delfina musi przybyć, musi stanąć przed nim, gdy się odwróci i spojrzy w głąb ciemnego pokoju, spłynąć na zwiewnym welonie mgły, przywołana mocą słowa i zaklęciem miłości... Wzywam cię w boskiej wspomnienia godzinie, Stań tu przede mną, nim ta chwila minie – Stań tu przede mną – lecz, jak wtedy – cała Lekkimi szaty błękitna i biała, Z dumy ponurym na ustach znamieniem Z smutku na czole niewymownym cieniem, .Piękna w tym smutku i dumie zarazem, Na pół stworzona potęgi obrazem, Na pół nieszczęścia! – O, stań tu przede mną – W tej samej chwili raz jeszcze bądź ze mną! Niech głos twój słyszę, niech ujrzę twą postać, Choćbym miał potem w wiecznym szale zostać! I wołać wiecznie: „Gdzie ona? gdzie ona? Ta cudna moja – ta moja stracona!” 256 Hrabia Zygmunt twierdził później – zupełnie poważnie – że Delfina stawiłaby się na jego wezwanie, gdyby nie larum, jakim Rzym witał Narodzenie Dzieciątka. O wieczornej godzinie, wtedy właśnie, gdy stęskniony kochanek dostrzegał już niemal zarys smukłej postaci w biało-błękitnych szatach, z murów Zamku Świętego Anioła nad Tybrem, huknęła salwa z dwunastu spiżowych dział, a na wieżach wszystkich kościołów Rzymu rozdzwoniły się wielkie, małe i najmniejsze dzwony, powstał więc hałas tak ogromny i przeraźliwy, że spłoszyć musiał zbliżającą się jakoby, zwiewną istotę i rozbić magnetyczne potoki – jak ujął to poeta – gromadzące się koło mnie. O magnetyzmie, uniwersalnym fluidzie i sławnym niemieckim lekarzu, Franciszku Antonim Mesmerze, napiszę przy innej okazji. Teraz chciałbym Cię prosić, abyś ten wiersz, który hrabia Krasiński napisał dziś przed zmierzchem i położył na stoliku pod oknem, więc udało mi się go ukradkiem przepisać, abyś więc ten piękny wiersz schowała do swojej szkatułki albo wkleiła do albumu, jeśli go już założyłaś, o co Cię niedawno prosiłem. Nie chciałbym aby zaginął w stosie moich listów, który przecież ciągle rośnie. LIST XLVI Rzym, 31 grudnia 1839 r. Pytasz, jaki ma być ten album, więc najpierw Ci opiszę te trzy, które widziałem u Delfiny, a które Zygmunt nazywa zielnikami, zapewne dlatego, że w Opinogórze, wspólnie z panną Amelią Bronikowską, zbierał jesienią opadające z drzew liście, suszył je starannie i umieszczał na arkuszach sztywnego papieru, oprawionego w kartonowe okładki. Dwa albumy hrabiny Potockiej miały te okładki obciągnięte fioletowym pluszem, a trzeci, czarnym aksamitem, ozdobionym płaskorzeźbami z orzechowego drewna. Ten właśnie nazywał Zygmunt zielnikiem i do niego wpisywał wiersze dedykowane Delfinie. Ona sama natomiast prowadziła w nim poetycki pamiętnik ich spotkań i rozstań, przeplatany francuskimi i angielskimi aforyzmami. W albumach fioletowych znalazł się autograf poematu Zygmunta Sen Cezary i szkic do poematu Dzień dzisiejszy, a także wklejone fragmenty kilku kompozycji Chopina, w których powstaniu miała Potocka swój własny udział. Hrabia Zygmunt traktował te albumy w osobliwy sposób. Czyniąc je bowiem powiernikami swych uczuć, powierzając im szepty serca, pozostawiał przy Delfinie niejako samego siebie na okres własnej nieobecności, aby jej stale towarzyszyły. Dlatego pytał w jednym z listów: Czy odczytujesz czasem wszystkie te ułamki duszy mojej, które Ci zapisałem w Twoich książeczkach? 257 Delfina, ze swej strony, próbowała układać melodie do niektórych wierszy Krasińskiego i ozdabiać je rysunkami, lubiłem więc, ukradkiem, zaglądać do tych albumów, gdy później, w Paryżu, po zmroku oczywiście, odwiedzaliśmy hrabinę w jej mieszkaniu przy rue Mathurins 38. Leżały tam, na małym stoliku przy oknie, miałem więc łatwy dostęp do tych „zielników” i mogłem się przekonać, że hrabia Krasiński i Fryderyk Chopin zajmowali w nich najwięcej miejsca. Mieszkali zatem, jeśli można się tak wyrazić, obok siebie, jak niegdyś w Warszawie, pod jednym dachem, w pałacu generała Wincentego Krasińskiego, przy Krakowskim Przedmieściu. Rodzice Frycka wynajmowali w skrzydle tej okazałej rezydencji wygodny apartament i przyszły pianista i kompozytor oraz przyszły poeta musieli się często spotykać, chociażby na jakimś z korytarzy, na schodach czy na dziedzińcu, w drodze do szkoły. A mimo to nie zbliżyli się do siebie. Ani w Warszawie, w której obaj uchodzili za niezwykle utalentowanych chłopców, ani w Paryżu. Krasiński siedział tam cicho, jak mysz pod miotłą, jeśli hrabina Potocka również przebywała w stolicy Francji, a gdy wybierał się na rue Mathurins 38 do ukochanej, owijał się w pelerynę, a wysoki cylinder nasuwał głęboko na oczy i chyłkiem przemykał wieczorem pod murami kamienic, bojąc się rozpoznania i plotek mogących godzić w dobre imię Delfiny, nadal pozostającej oficjalnie żoną hrabiego Mieczysława pana na Tulczynie. Tymczasem Chopin, otoczony blaskiem sławy, prowadził w Paryżu swobodny tryb życia i był pożądanym gościem pierwszych salonów stolicy. Portret Chopina, jaki nam rysowano w latach edukacji, zarówno Tobie, jak i mnie, przedstawiał młodego wprawdzie, ale chorowitego mężczyznę o smutnej twarzy, okolonej długimi, lekko sfalowanymi włosami, albo romantycznego, zadumanego artystę, nasłuchującego pod płaczącą wierzbą głosów z dalekiej Ojczyzny, takiego jak na pomniku dłuta Wacława Szymanowskiego stojącego w Łazienkach Królewskich w Warszawie i jak posąg pozbawionego życia. Mając w pamięci taki konterfekt wielkiego kompozytora i pianisty, zdziwiłem się mocno, a jednocześnie uradowałem, stwierdzając krótko po przybyciu do Paryża, że jest zupełnie innym człowiekiem, zobaczyłem bowiem wytwornego dżentelmena, ubierającego się według najnowszych nakazów mody, brylującego w wesołym towarzystwie w drogich i ekskluzywnych restauracjach, gdzie butelka wina kosztować może roczne pobory urzędnika magistratu wynajmującego obszerne apartamenty w dobrych dzielnicach miasta, w których urządzał przyjęcia dla osób z wysokich półek – jeśli mogę się tak wyrazić – francuskiej stolicy. Nie był więc dobrowolnym i ubogim emigrantem, w wyszarzałym fraczku i pomarszczonym cylindrze, ale powszechnie znanym i podziwianym artystą, zadającym 258 szyku na paryskiej ulicy w eleganckim powozie, a w operze zajmującym balkonową lożę. To wszystko musiało sporo kosztować, ale Chopin potrafił zadbać o swoje dochody, udzielając lekcji gry na fortepianie osobom z wyższych sfer, najczęściej dobrze urodzonym panienkom i młodym kobietom słono płacącym za naukę u sławnego pianisty i kompozytora. Warto tu, Droga moja, nadmienić, że Paryż króla Ludwika Filipa rozbrzmiewał muzyką, panowała w nim bowiem nadzwyczajna wprost fascynacja grą na fortepianie. Rozwinęła się produkcja Delfina Potocka tych instrumentów i rosła ilość nauczycieli trudnej sztuki pianistycznej, wzrastały również honoraria. Chopin kasował za godzinę nauki dwadzieścia franków w złocie, podobnie Liszt, bo nawet mistrzowie chętnie korzystali z tego obfitego źródła dochodów. Jeszcze lepszą kopalnią franków, luidorów i imperiałów były, rzecz jasna, koncerty, gdyż za dwugodzinny występ Chopin otrzymywał do sześciu tysięcy franków. Mógłby stać się bogaczem, rzecz jednak w tym, że nie lubił koncertować, każdy występ przypłacał bowiem rozstrojem nerwów. Od hrabiny Potockiej nie brał Chopin pieniędzy, a ona nie nalegała, aby je przyjmował. Była finansowo zależna od męża, z którym pozostawała w separacji, znany zaś ze skąpstwa pan na Tulczynie mógł zmniejszyć roczną kwotę, wysyłaną żonie do Francji, a nawet całkowicie zawiesić jej wypłacanie. Delfina musiała więc ograniczać wydatki tam, gdzie było to możliwe i doskonaliła bezpłatnie swoje umiejętności pianistyczne u sławnego rodaka, z którym szybko zaczęła ją łączyć nić przyjaźni. Zanim Paryż zdołał odkryć Chopina, hrabina Potocka wiedziała już, że ma przed sobą geniusza, on natomiast, gdy usłyszał jej śpiew, zachwycił się głosem pięknej Podolanki, której wysoki status społeczny nie pozwalał występować na scenie, ale wyłącznie dla wąskiego grona słuchaczy, w prywatnych apartamentach. Hrabina uświetniała więc muzyczne wieczory, które Chopin urządzał w swoim mieszkaniu, on natomiast, w rewanżu, zjawiał się na każde zaproszenie u Delfiny i grał dla jej gości. Bliską przyjaźń hrabiny Potockiej i Chopina, zapoczątkowaną wzajemną fascynacją muzycznymi uzdolnieniami, utrwalały więc artystyczne występy, w których niekiedy uczestniczyłem, siedząc 259 skromnie w jakimś kąciku salonu. Mogłem jednak swobodnie obserwować z tego miejsca tych dwoje, o których następnego dnia, po koncercie, będzie mówił cały Paryż. Nie tylko wszakże o zniewalającym, pełnym uroku głosie hrabiny i niezwykłym brzmieniu fortepianu pod palcami jej akompaniatora, ale o Delfinie i Fryderyku otwarcie wyznających sobie miłość, wobec zgromadzonych w salonie słuchaczy. Przyglądając się z mojego kącika posągowym kształtom hrabiny Potockiej, spowitym w białą, atłasową suknię, jej bladej uniesionej nieco twarzy i słuchając jej śpiewu, wspieranego niejako przez Fryderyka dźwiękami fortepianu, mogłem odnieść wrażenie, że mam przed sobą dwoje zakochanych. Delfina spoglądała wprawdzie, ponad głowami słuchaczy, w jakąś odległą przestrzeń, opuszczała jednak spojrzenie ku Chopinowi, on zaś wpatrywał się z nieukrywanym podziwem w postać tej zachwycającej kobiety. Byłby to, doprawdy, gotowy portret romantycznych kochanków, gdyby we wzroku Fryderyka pojawiał się ów błysk pożądania, widoczny tak wyraźnie w oczach mężczyzn, pozornie zasłuchanych w śpiew hrabiny. Śledzili uważnie, spod opuszczonych powiek, każdy ruch Delfiny, powodował on bowiem odmienny za każdym razem układ fałd miękkiego materiału jej sukni, uwydatniając inaczej kuszący kształt piersi, zarys biodra i długich nóg występującej przed nimi powabnej piękności. Delfina nie dostrzegała tych spojrzeń. Kiedy śpiewała, świat przestawał dla niej istnieć i powracał dopiero z pierwszymi oklaskami, gdy kłaniała się, dziękując za przychylne przyjęcie występu. Dopiero wtedy czuła palący dotyk męskiego wzroku, jak gorące dłonie wsuwający się pod miękki atłas, zakrywający jej ciało. W dodatku nieskutecznie zakrywający, gdyż doświadczone oczy paryskich lowelasów dostrzegały pod nim uroki olśniewających kształtów hrabiny, tym bardziej kuszących, bo cudzoziemskich, zatem łatwiejszych jakby do zdobycia. Na samotną cudzoziemkę czyhało w Paryżu wiele niebezpieczeństw, wypełniały bowiem to miasto całe tabuny frantów zajmujących się jedynie uwodzeniem kobiet. Kolekcjonowali je niejako i po wykorzystaniu porzucali, ciągle żądni nowych zdobyczy. Samotna kobieta musiała zatem, chcąc uniknąć rozlicznych zastawianych na nią pułapek, znaleźć możnego protektora, który otoczyłby ją opieką i chronił przed natarczywością niestrudzonych uwodzicieli. Hrabinie Potockiej nie groził los naiwnych, uwiedzionych kobietek, przechodzących z sypialni do sypialni. Zaloty paryskich lowelasów nie były więc dla niej niebezpieczne, ale uciążliwe. Nie prostowała zatem plotek o swoim romansie z Chopinem, a po każdym wspólnym z nim wystę260 pie demonstrowała swoją sympatię do niego, co skutecznie uwalniało ją od natrętnych zaproszeń do powozu i na kolację w jakiejś zacisznej restauracyjce, słynącej z wybornej kuchni, starych win i dyskretnej obsługi. Słyszę już, Droga moja, huk pierwszej salwy, oddanej z dział stojących na murach Zamku Świętego Anioła, za chwilę odezwą się dzwony bazyliki św. Piotra i wszystkich kościołów Rzymu, ogłaszające nadejście Nowego Roku, czas więc zakończyć ten list życzeniami, aby był pomyślny dla nas wszystkich i niczym nas nie straszył. LIST XLVII Rzym 3 stycznia 1840 r W nocy tramontana wył za oknami i potrząsał nimi, a rano wstała polska, styczniowa pogoda. Mróz, niebo bez chmur i słońce, jak kawał błyszczącego lodu na niebie. Włosi wołają o miłosierdzie do Boga, bo im fontanny zamarzają i rury popękać mogą, ale ziąb trzyma i nie puszcza. Kruszewski pali w kominku drewnem, które gdzieś zdobył, a hrabia Zygmunt wykonuje na środku pokoju ćwiczenia gimnastyczne, co oznacza, że służy mu polska, mroźna aura i czuje się dobrze. Jak zawsze, gdy spotyka się z czymś polskim lub tylko coś polskiego przypominającym. Jak zarys lodowych kwiatów na okiennej szybie, które właśnie zauważył i zaraz wskazał Kruszewskiemu, a ten już dobrze wiedział, co powinien powiedzieć: – Jak u nas, w Opinogórze. Obaj podeszli do okna i przyglądali się lodowym kwiatom, jakby przez ich matowe, splątane kielichy mogli zobaczyć zasypany śniegiem dach dworu opinogórskiego, grubą, białą okiść na gałęziach świerków rosnących za budynkiem spichrza i wspinających się na stok wzgórza, na którego szczycie wznosi się gotycki zameczek z mauretańską wieżą. Zygmunt był jeszcze w kraju, gdy zaczęła się jego budowa, wiedział jednak, że życzeniem matki, hrabiny Krasińskiej, było gromadzenie w Opinogórze, jak w Puławach przez księżnę Izabelę Czartoryską i w Arkadii pod Nieborowem przez Helenę Radziwiłłową, pamiątek wielkiej chwały oręża polskiego, ku pokrzepieniu serc i tych wszystkich, którzy tracą już nadzieję na odzyskanie wolności. Prawdę mówiąc, Droga moja, trudno było, na początku roku czterdziestego dziewiętnastego stulecia, mieć jakiekolwiek podstawy do przypuszczeń, że zmieni się coś na politycznej mapie Europy. Święte Przymierze zawiązane na Kongresie Wiedeńskim miało się całkiem dobrze, Zygmunt wszakże należał do tych, co nigdy na zwątpili w możliwość zmian na politycznej scenie, przetasowaniu sił i utworzeniu nowych aliansów, które odmienią sytuację i uczynią ją korzystną dla Topoliny – jak nazywał Polskę 261 w swoich listach, dla zmylenia rosyjskich agentów. Był niezachwiany w tej wierze, a opierał ją na przekonaniu, że imperium rosyjskich carów musi upaść, jest to bowiem grabieżcze imperium zła i przemocy. Te poglądy zbliżyły go do Adama Sołtana, o którym jeszcze Ci szerzej nie wspominałem, a którego Krasiński poznał podczas wspólnego pobytu w Rzymie w 1834 roku, najpewniej w restauracji Leprego i wkrótce blisko z nim zaprzyjaźnił, chociaż dzieliła ich różnica dwudziestu lat życia. Adam Sołtan urodził się w roku pierwszego rozbioru Polski, a wywodził z Litwy, z nowogródzkiej ziemi, ze starego, zasłużonego dla kraju, szlacheckiego rodu. Powolny zatem tradycji, zaciąga się szesnastoletni Adam do armii Księstwa Warszawskiego, otrzymuje krzyż Virtuti Militari za czyny w kampanii 1809 roku, w wojnach napoleońskich służy w randze porucznika kawalerii, ranny pod Słonimiem dostaje się do niewoli rosyjskiej i zostaje wywieziony do Woroneża. Powraca stamtąd dopiero po zawarciu pokoju i wstępuje do armii Królestwa Polskiego, opuszcza ją wszakże, w randze pułkownika, zrażony postępowaniem wielkiego księcia Konstantego i osiada na wsi. Żeni się wkrótce i prowadzi spokojny tryb życia, zostaje wszakże posądzony o kontakty z dekabrystami, aresztowany i osadzony w więzieniu w Grodnie, a chociaż wkrótce zwolniony, pozostaje pod nadzorem policji. W czasie powstania listopadowego tworzy Sołtan oddział partyzancki, a po klęsce nieudolnie prowadzonej wojny z Rosją zostaje zaocznie skazany na śmierć, lecz nie składa podania do cara z prośbą o łaskę, uchodzi za granicę i zostaje emigrantem politycznym. Zygmunt musiał podziwiać rodaka z takim życiorysem, w dodatku słusznej, jakby dostojnej postawy, powolnego w ruchach o wyrazistych rysach twarzy, rozłożystej brodzie i otwartym spojrzeniu osadzonych głęboko oczu pod gęstymi brwiami. Posiadał, wysoko cenione przez Zygmunta, staropolskie poczucie honoru i nadzwyczaj silnie rozwinięty patriotyzm i duszę z żelaza, co pomogła mu znieść wszystkie nieszczęścia, jakich doświadczył w życiu czystym jak kryształ, czy na pobojowiskach, czy w zaciszy domowej. Tak portretował, hrabia Krasiński swego, starszego o dwie dziesiątki lat, przyjaciela, w liście do Stanisława Małachowskiego, a pułkownik z kolei musiał jak najlepiej wyrażać się o swoim młodym przyjacielu, skoro Lew Sołtan wiele lat później tak pisał do Kraszewskiego: Mój ojciec, co go znał tak blisko, zawsze powtarzał, że więcej szlachetnie miłującego ojczyznę nie znał nad Zygmunta i żeby on się uleczył, trzeba by Polska zmartwychwstała, a i Zygmunt odzyskałby wtedy stan zdrowia. Potwierdzeniem tej opinii może być wiersz Adamowi Sołtanowi, napisany przez Krasińskiego w Monachium, z którego posyłam Ci końcowy fragment: 262 ...niech powie z cicha Tobie, że my dotąd żyjem w grobie! Choć po serce w grób wkopani Koło ciała naszej pani, Co umarłym jest aniołem, Dotąd patrzym w niebo czołem, Dotąd śpiew nasz wrogów rani I nam śmierci w sercu nie ma, Pieśnią buntu pierś się wzdyma! I pieśń buntu posyłamy Od naszego równin zgonu Aż pod stopy Boga tronu, I tak żyjem, tak CZEKAMY! Wspierała się ta przyjaźń o takie właśnie myśli, odmienna więc była od tych, które Zygmunt zawierał. Nie rozwijała się w klimacie romantycznych ideałów, we wzniosłej aurze uwielbienia i oczarowania poezją, a jednak trwała, o czym świadczy ponad dwieście listów, które Krasiński wysłał do Sołtana z wszystkich niemal miejsc, w których przebywał na przestrzeni ćwierci stulecia. Jedna tylko miłość, wielbiona przez romantyków w tysiącach wierszy, zajmowała również znaczące miejsce w korespondencji przyjaciół. Zygmunt dowiadywał się o romansach pułkownika, któremu – jak się zdaje – nie brakowało temperamentu i zwierzał się mu, wzajemnie, ze swoich uczuć do Joanny Bobrowej, a gdy wygasły, z kłopotów, jakie zaczęła sprawiać porzucona Podolanka. Zrozumiał więc i rozgrzeszył Sołtana, gdy przyjaciel zerwał ze swoją kochanką, niejaką Adelaidą Fabbi i wyjechał pospiesznie do Wiednia, co wyglądało niemal jak ucieczka. Panowie byli więc bardzo wyrozumiali dla siebie i skłonni, gdyby zaszła taka potrzeba, wysłuchać skarg i żalów porzuconej przez przyjaciela kochanki, co zapewne złagodziłoby każdej z nich ból rozstania. O ile jednak Joanna Bobrowa, zalewając się w Dreźnie łzami, błagała jedynie, aby Zygmunt przyjechał do niej i jeszcze raz, ostatni, wziął ją w ramiona, o tyle Adelaida Fabbi żądała konkretnego zadośćuczynienia za usługi jakie świadczyła w swojej sypialni polskiemu pułkownikowi. – Jeśli myślał, że zniknie z miasta i skryje się przede mną, to oświadczam panu, Contino, że grubo się pomylił. Stała na środku pokoju i tupała nogami, a Contino, czyli hrabicz – jak nazywano Krasińskiego w Rzymie – przyglądał się skonfundowany wzburzonej Włoszce i próbował odgadnąć, czego zażąda na początek, miał bowiem pewność, że Adelaidy Fabbi nie widzi po raz ostatni. 263 Jesteś zapewne ciekawa, Droga moja, gdzie i kiedy Adam Sołtan poznał tę kobietę, nie będę więc ukrywał, że w kawiarni i restauracji Nazzariego. Znajdowała się blisko Placu Hiszpańskiego i nie miała najlepszej opinii, ale pułkownik, obcy wówczas w Rzymie, mógł tego nie wiedzieć. Dziwiło mnie tylko, jak doświadczony przez życie i obyty w świecie żołnierz, w dodatku posunięty już w latach mężczyzna, mógł puścić się na romans z kobietą, o której nie wiedział nic, a nawet zamieszkać z nią w domu jej siostry Modestyny. To ona właśnie, jej starszy brat Scypion i dwie pozostałe siostry, Laura i Elelii, wypchnęły Adelaidę na ulicę, a raczej do kawiarni Nazzariego, gdzie zastawiała sidła na cudzoziemców, oni bowiem stanowili najłatwiejszą zdobycz. A pułkownik Sołtan nie tylko wyglądał zdecydowanie jak obcokrajowiec, ale pomimo piątego krzyżyka na karku, prezentował się jeszcze znakomicie. Po wojskowemu wyprostowany, wysoki, szeroki w ramionach, jasnowłosy, z twarzą okoloną starannie utrzymaną brodą, zrobił najpewniej dobre wrażenie na Adelaidzie, która zobaczyła w nim nie tylko łatwą zdobycz i dobrze płacącego klienta, ale również obiecująco wyglądającego mężczyznę, mogącego zająć na dłużej miejsce w jej szerokim łożu z baldachimem. Było ciepłe i wygodne, zatem pułkownik Sołtan zamieszkał w domu Modestyny Fabbi przy Due Macelli i pełnił stosowne obowiązki wobec jej młodszej siostry, Adelaidy, powiadamiając jednocześnie hrabiego Krasińskiego, że skończyła się wędrówka żołnierza-tułacza, a osoba, u której znalazł schronienie, obudziła w jego sercu od dawna uśpione echa, sądzi więc, że znajdzie u jej boku to, czego dotąd daremnie szukał na obczyźnie. Zygmunta bardzo uradowało wyznanie przyjaciela, toteż wiadomość o jego zniknięciu i pojawienie się wzburzonej Adelaidy Fabbi stanowiły niemiłe zaskoczenie. Jako d’un galante uomo nie miał dotąd styczności z rzymiankami pokroju kobiety, która wtargnęła do jego mieszkania i żywo gestykulując zasypała hrabiego lawiną słów, czyniąc go bezradnym wobec tej erupcji pretensji i oskarżeń rzucanych na głowę pułkownika. – Przygarnęłam go jak bezdomnego psa – wołała panna Fabbi – a on odszedł bez słowa, nad ranem, gdy jeszcze spałam. Tak robią tylko łotry i łajdacy, nicponie i szelmy. Wyrzuciwszy z siebie te obelgi, odmieniła nagle ton, zalała się łzami i zaczęła mówić o swojej miłości do Sołtana, wręczyła Zygmuntowi list do niego i błagała, aby go dostarczył pułkownikowi. – Bo pan na pewno wie, Contino, gdzie on przebywa. Hrabia zaprzeczył, więc spojrzała na Zygmunta z niedowierzaniem. – Nie odezwał się jeszcze? – zapytała. – Nie pisał? – Nawet słowa. 264 – Ale napisze. Na pewno napisze – powtórzyła. – Wtedy odeśle mu pan, Contino, mój list. – Naturalnie. Czy pani jeszcze czegoś sobie życzy? – Proszę go w tym liście, żeby wrócił. – Panna Fabbi nie dostrzegła, że hrabia Krasiński już chciałby ją pożegnać. – Bo ja mu wszystko wybaczam. Wszystko. Niech tylko wróci, to znów będzie tak, jak było. Gdyby pan też pisał do niego, Contino, to proszę wstawić się za mną, bo spać po nocach nie mogę, a moje serce... Była gotowa, połykając łzy, opowiadać o swoim biednym, zranionym sercu, ale Zygmunt, jeszcze raz upewnił nieszczęśliwą kochankę przyjaciela, że spełni jej prośbę i wyszedł z salonu, a Kruszewski odprowadził ją do wyjściowych drzwi. Nie minęło wszakże wiele dni, a otwierał je znowu przed panną Fabbi, która tym razem przybyła po zasiłek i Zygmunt wręczył jej dwieście franków. Potem nadszedł nareszcie długo oczekiwany list od Adama Sołtana z Wiednia, do którego uciekł, jak napisał otwarcie, przed spodziewanym zamachem panny Fabbi na jego wolność osobistą, przed zbyt wygórowanymi wymaganiami panny Fabbi, których nie jest w stanie zaspokoić ani w łożu z baldachimem, ani przy pomocy coraz lżejszej sakiewki. Do listu dołączone było także upoważnienie dla Zygmunta do odebrania wszystkich rzeczy, jakie pułkownik pozostawił u Adelaidy, oraz w osobnej kopercie odręczne pismo do niej od byłego kochanka. Hrabia Krasiński znalazł się zatem w niezręcznej sytuacji, ale bez zwłoki udał się do domu Modestyny Fabbi, przy Due Macelli, w którym, na pierwszym piętrze, mieszkała Adelaida, do niedawna wspólnie z Sołtanem. Widząc w drzwiach hrabiego Krasińskiego, rzuca mu się niemal na szyję, ale w następnej chwili już płacze, widząc upoważnienie do odbioru rzeczy pułkownika, które okazuje jej Zygmunt. – Skoro wszystko ma pan zabrać, Contino, to znaczy, że nie chce wrócić! – woła i jeszcze większy lament podnosi po przeczytaniu listu Sołtana. – Och! Och! non torna piu! – zawodzi, wyciągając jednocześnie spod łóżka z baldachimem kufer, w którym Zygmunt umieszcza strzelbę i torbę myśliwską przyjaciela, jego kamasze, floret, znoszony frak ze świecącymi guzikami, spłowiałą czamarkę, blaszane pudełko z napoleońskimi orderami, lunetę i floret, kilka książek, stary kalendarz i kamień do przyciskania papierów. Cały majątek żołnierza-tułacza, emigranta, a niegdyś syna zamożnych ziemian, gospodarujących na Litwie na żyznych, pszenicznych gruntach. Zadumał się Zygmunt nad tym kamieniem i dopiero nowy wybuch płaczu Adelaidy spowodował, że włożył go do kufra i spojrzał na pannę 265 Fabbi. Siedziała na niskim stołeczku po drugiej stronie baolo i każdą wkładaną do niego rzecz przetrzymywała przez chwilę w dłoniach, jakby żegnała się z nią na zawsze. Dlatego kilka drobiazgów, a między nimi lampkę oliwną z rzymskich czasów i żelazną podkowę, pamiątkę po wojskowym koniu pułkownika Sołtana, pozostawił Adelaidzie na znak, że ich właściciel niechybnie kiedyś powróci. Chciał ją pocieszyć w ten sposób, nabrał bowiem pewności, że rozpacz, jaką okazywała panna Fabbi po utracie kochanka, była prawdziwa. Widział przecież, że podpisując kartę ze spisem rzeczy umieszczonych w kufrze, ledwo pióro w palcach mogła utrzymać i dusiła się szlochem. Prosiła też, ściskając hrabiemu ręce przy pożegnaniu, aby ją odwiedzał, bo jest przecież najlepszym przyjacielem pułkownika i że z nim jednym może o nim rozmawiać, co jest już dla niej wielką pociechą. Na koniec, gdy Zygmunt stał już w drzwiach, wykrzyknęła, że choćby piechotą, wyruszy do Wiednia i tam odszuka Sołtana, nie ma bowiem dla niej życia bez niego. Hrabia Krasiński nie usłyszał żadnego fałszywego tonu w tym okrzyku, a we łzach panny Fabbi nie zobaczył ani jednej sztucznej kropli, wyszedł zatem z domu przy Due Macelli przekonany, że jego przyjaciel porzucił prawdziwie oddaną mu, kochającą go kobietę, z którą mógł ułożyć sobie życie. Zdziwił się też niezmiernie, gdy zjawiła się niespodziewanie, odmieniona, chuda jakaś i kaszląca. – Contino, non sapete qunto misera io sono – powiedziała i poprosiła o pieniądze, aby mogła wydźwignąć się z tej biedy. Myślała zatem o większej sumie, ale Krasiński dał jej tylko dwieście franków, obiecując, że później jeszcze sto dorzuci. – Na drogę do Wiednia nie wystarczy – pokręciła głową. – A jestem już spakowana. Nie była to dobra wiadomość i Zygmunt próbował odwieść Adelaidę od tego zamiaru ze względu na Sołtana, który w austriackiej stolicy mógł już sobie uwić nowe gniazdko. Upierała się jednak, twierdząc, że w Wiedniu będzie służyć pułkownikowi i dopiero obietnicą dalszych zasiłków pieniężnych, udało się Zygmuntowi zatrzymać Adelaidę w Rzymie. Oznajmiła tylko, że zawsze będzie gotowa stawić się na wezwanie Sołtana i pielęgnować go, gdyby zachorował albo został przez wszystkich opuszczony. Wówczas ona znajdzie dosyć sił na pracę w dzień i w nocy, aby nie zabrakło mu ciepłej strawy i dachu nad głową. Rozczuliła tym znowu hrabiego Krasińskiego, który ciągle nie chciał uwierzyć, że panna Fabbi jest zupełnie inną osobą niż ta, za którą się podaje. Przysłała jednak po krótkim czasie starą duègnę swej siostry Modestyny z wiadomością, że jest ciężko chora, pluje krwią i potrzebuje pieniędzy na lekarstwa, wówczas hrabia Krasiński 266 zrozumiał, że cały czas był wodzony za nos, Adelaida zaś ma się całkiem dobrze i bez wstydu prowadzi vitam meretricis. Upija się przy tym, ma napady złości, a wtedy grozi nożem wszystkim dokoła. W tej sytuacji jej starszy brat Scypion, nie widząc innego wyjścia, spowodował zamknięcie Adelaidy w klasztorze. Ostatnim akcentem tego – przyznasz sama – niezbyt przyjemnego epizodu w życiu naszego Zygmunta było jego, po latach, przelotne spotkanie, a raczej napotkanie Adelaidy Fabbi. Miało ono miejsce na rzymskim Korso, na które wyprowadzona została na spacer grupa zakonnic w czarnych opończach i hrabia rozpoznał wśród nich Adelaidę Fabbi. Nie wyglądała źle, a gdy zobaczyła Krasińskiego, rzuciła mu spojrzenie pełne nienawiści. Widocznie kraty klasztorne niczego nie nauczyły tę rozwiązłą kobietę, która tyle krwi napsuła hrabiemu. A opisałem Ci to wszystko, abyś przekonała się, jak hrabia Krasiński cenił sobie przyjaźń i ile potrafił dla niej zrobić, on d’un galante uomo, narażając się na kontakty z ludźmi nie posiadającymi honoru. A czynił to wszystko dla kochliwego pułkownika Sołtana, którego postępowanie bardzo mi się nie podobało. Naraził przecież hrabiego Krasińskiego, postępującego zawsze z godnością, na zetknięcie z ludźmi z półświatka rzymskiego, z przebiegłą szantażystką, od której z trudem się uwolnił. LIST XLVIII Neapol, 10 marca 1840 r Jutro hrabia Krasiński kończy swój nieudany pobyt w Neapolu i wraca do Rzymu. Zjawił się tutaj w końcu lutego, aby być w pobliżu Delfiny, ale jej rodzina robiła wiele, żeby mu tę bliskość utrudnić. Jejmość Honorata Komarowa wynajmowała całe piętro w pensjonacie Regina, a Zygmunt zamieszkał w pobliżu, w hotelu Solmare, nad samą zatoką, z pięknym widokiem z okien i pluskwami za wzorzystą tapetą, zdobiącą cały apartament. Zygmunt spędzał w nim większą część dnia, ponieważ kapryśna w tym roku, marcowa pogoda nie zachęcała do spacerów, a jejmość Honorata wzbraniała hrabiemu dostępu do pokoju Delfiny pod pozorem kataru gnębiącego jej córkę. Dlatego hrabina, otulona kocami, siedziała w głębokim fotelu, w pobliżu kominka, posilała się bulionem i drobnymi łyczkami czerwonego, grzanego wina z korzeniami, który nalewała szwagierce z kamionkowego dzbanka, długo trzymającego ciepło, Zofia Kisielewa de domo Potocka. Ona właśnie, ku niezadowoleniu Zygmunta, przyjechała również do Neapolu i przebywając stale przy Delfinie, utrudniała jeszcze bardziej hrabiemu dostęp do kochanki. Była rodzoną siostrą Mieczysława Potockiego, męża Delfiny, a mimo to osobą bardzo życzliwą szwagierce i stającą po jej stronie przeciw brutalne267 mu bratu. Jako żona generała Pawła Dmitrijewicza Kisielewa, ministra i posła rosyjskiego w Paryżu, należała do wielkich i bardzo wpływowych dam swoich czasów i pozostała nią nawet po rozejściu się z mężem i osiedleniu na stałe w stolicy Francji. Związała się wówczas z Hotelem Lambert i wspomagała polskich emigrantów, ponieważ dysponowała ogromnym, osobistym majątkiem. Przy tym wszystkim miała, niestety, niezwykle ruchliwy język i była przeciwna związkowi Delfiny z hrabią Krasińskim. Sądziła, że Krasiński unieszczęśliwi Delfinę i sącząc ze szwagierką czerwone wino, sączyła jej równocześnie do ucha najświeższe plotki o Joannie Bobrowej. – Nie uwierzysz, moja droga, ale ta oszukana kobieta nie wróciła do męża. – Kisielewa sięgnęła po dzbanek, ale Delfina nie podsunęła jej swój kieliszek i zapytała: – Oszukana? Przez kogo? – Wiesz bardzo dobrze i jeszcze usiłujesz go bronić. Po co? – zdziwiła się Kisielewa. – U nas, na Ukrainie, nie znalazłabyś nikogo, kto chciałby to zrobić. Owszem, wiele osób mówiło, że Tosiek Piotrowicki, jako mąż Joanny, powinien wyzwać tego twojego Krasińskiego na pojedynek i obciąć mu uszy. To by go nauczyło uwodzić mężatki, a potem je rzucać. – Nie mów, Zosiu, twój Krasiński – poprosiła Delfina – bo ani on mój, ani ja jego. – To po co ciągnie się wszędzie za tobą? – Wielu ludzi przyjeżdża do Neapolu i czeka na wiosnę. Tutaj naprawdę jest cudownie, kiedy wszystko zaczyna budzić się do życia. Powinnaś zostać dłużej u nas i zobaczyć jakie bajeczne kolory będą miały kwiaty w parku i w ogrodach. – Naturalnie, że zostanę – zapewniła Kisielewa. – Ale po to, żeby ciebie pilnować i chronić przed tym adoratorem na krzywych nogach. – Od konnej jazdy – zauważyła Delfina. – Hrabia bardzo lubi konie. I świetnie jeździ. – A ty razem z nim – dopowiada Kisielewa. – Słyszałam o waszych długich i samotnych przejażdżkach. – To źle słyszałaś. Tu jest wielu dobrych jeźdźców i zawsze jeździmy razem. – Delfina spokojnie prostuje rewelacje Kisielewej. – Najchętniej brzegiem morza. – Ale ludzie mówią, że on siedzi tutaj dla ciebie – pyta Kisielewa. – Dlaczego? – Bo lubią plotkować. I dobrze o tym wiesz, Zosiu. – Potocka uśmiecha się, a Kisielewa nieco się marszczy i pyta: – Chcesz może powiedzieć, że ja też plotkuję? – I zaraz, nie czekając na odpowiedź, dodaje: 268 – Jeśli coś mówię, to tylko dla twojego dobra. Ten cały Krasiński jest o pół głowy niższy od ciebie, moja droga, więc jak wy będziecie wyglądali razem. Sama pomyśl, jak? – Razem? – Delfina udaje zdziwienie. – Hrabia Krasiński nie jest tutaj sam i wcale mi nie nadskakuje. Co innego Leon Rzewuski albo książę Teano. Nie sądzisz, że jest przystojny? Kisielewa nie odpowiada. Przechyla nieco głowę i przez chwilę przygląda się uważnie szwagierce, a wreszcie mówi: – Lepiej, żebyś była ze mną szczera, bo naprawdę dobrze ci życzę. Dlatego ostrzegam cię przed tym krzywonogim kawalerzystą i radzę, abyś pamiętała co zrobił z tą nieszczęsną Bobrową. Może nie wiesz, ale ona dostała z rozpaczy, że Krasiński ją rzucił, pomieszania zmysłów. – Słyszałam już o tym i wybacz, Zosiu, ale trudno mi w to uwierzyć... – Bo nie chcesz – wtrąca Kisielewa. – Pewnie dlatego, że masz ją również na sumieniu. Mówi się przecież, że Krasiński rzucił ją dla ciebie. – Mówić można wszystko – odpowiada Delfina, zgaszonym, znużonym jakby głosem. – Przykro mi tylko, że wierzysz takim pogłoskom. – Pogłoskom? – powtarza Kisielewa. – Na całym Podolu o tym usłyszysz. Rozmawiałam niedawno z Anną Nakwaską, a ona widziała Bobrową i mogę ci powtórzyć, słowo w słowo, co mi opowiedziała o tej nieszczęśnicy, która... – Nie jestem ciekawa – ucięła Delfina. – Czy przyjechałaś tutaj, żeby mnie męczyć? – Jeśli nawet, to dla twojego dobra. – Potarzasz się, Zosiu. Powiedz mi lepiej co słychać w wielkim świecie – poprosiła Potocka. – Nad Sekwaną? Nad Tybrem? – W Rzymie twój Krasiński składał tej zimy długie wizyty księżnie Wołkońskiej – oznajmiła Kisielewa. – To podobno bardzo piękna kobieta. – Hrabia Krasiński nie jest mój, jak powiadasz, więc nie będę zazdrosna. – Delfinie nawet nie drgnęła powieką, chociaż wiadomość o zainteresowaniu Zygmunta jakąś rosyjską księżną mocno ją zaskoczyła. – Może ona też pisze wiersze i dlatego Sigis do niej chodził? – Jak powiedziałaś? – Kisielewa zastrzygła uszami. – Sigis? Kto to jest? Na policzki Potockiej wypłynął rumienieć i Kisielewa zawołała: – Zdradziłaś się! Nie musisz mi odpowiadać, bo już wiem swoje. – I zaraz dodała z wyraźnym zatroskanie – Więc to wszystko prawda? – Co, Zosiu? – Że Sigis to hrabia Krasiński. Od dawna jesteście razem? Delfina odebrała już od Kisielewej wiele dowodów sympatii, a jednak ciągle pamiętała, że jest ona rodzoną siostrą jej męża, Mieczysława i odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili: 269 – Od roku. – Twoja matka wie? – Nie. – A siostry? – Mogą się domyślać. – To niedobrze. Kasia to jeszcze trzpiotka. Może narobić ci kłopotu, jeśli coś się jej wypsnie przy Mieczysławie. Najlepiej chyba będzie... – Kisielewa umilkła na dłuższy moment namysłu – jak Krasiński stąd wyjedzie. Musisz go o tym przekonać. Co z oczu, to z myśli. Delfina poszła za radą szwagierki, obiecała Sigisowi, że mogą wkrótce spotkać się w Mola di Gaeta i hrabia wyjechał z Neapolu, złorzecząc w duchu Kisielewej i na pierwszym noclegu, przy naftowej lampie, napisał wiersz, którego fragmenty tutaj Ci zamieszczam: Przekleństwo podłym – przekleństwo tej babie, Co z mołdawskiego wywnuczona rodu I od podłego podlejsza narodu, Trzyma wciąż oczy jadowite – żabie, Wbite w twarz śliczną mojego Anioła (...) Przekleństwo babie, co w bielmo się stroi Ludzi nie wstydzi ni Boga się boi – Igra wśród oszczerstw jak niewinny kotek, Cedzi głosikiem powolny rój plotek (...) Przeklęta wiecznie niech będzie na ziemi! A kiedy umrze – między umarłemi – A gdy powstanie – przeklęta na niebie– Bo mnie w tej chwili rozdziela od ciebie! Krasiński bardzo krzywdzi tym wierszem Zofię Kisielewą i nawet nie myślę usprawiedliwiać go przed Tobą i tłumaczyć, że powstał w takim momencie, w którym złość poety na szwagierkę Delfiny zamieniła się w kipiącą wściekłość. Nie mam przecież zamiaru przedstawiać Ci Zygmunta w innych rysach niż tylko prawdziwe, zatem takiego, jakim go widzę codziennie. To samo dotyczy wszystkich osób, które zaludniają ten miniony czas, ten dawny wiek, w którym obecnie przebywam. I tylko jedno, przyznaję, przeszkadza mi w prezentowaniu Tobie jakiejś nowej postaci wyłaniającej się zza zasłony czasu: to, mianowicie, że znam koleje jeż życia i wiem jak się dalej potoczą, w chwalebnym czy niechlubnym kierunku. 270 LIST XLIX Mola di Gaeta, 21 marca 1840 r. Jestem pewny, Droga moja, że wszyscy zakochani, którzy czekają w umówionym miejscu i czasie na swoją ukochaną, a ona się nie zjawia, potrafią zrozumieć Krasińskiego, który odchodził niemal od zmysłów, wypatrując powozu Delfiny na gościńcu prowadzącym z Neapolu do Mola di Gaeta, a ten powóz nie nadjeżdżał. Jeśli to oczekiwanie trwa kilka godzin, a nawet cały dzień, to jeszcze pół biedy, ale co zrobić, jeśli rozciąga się na kilka, a dokładnie na cztery dni? Sam Krasiński przyjechał na miejsce spotkania wczesnym rankiem 18 marca, wynajął obszerny apartament, składający się z kilku pokoi, i zaraz pobiegł co tchu na pocztę, zabierając z sobą papier, kałamarz, lak i pióro, aby krótkim listem powiadomić kochankę, że już przybył do Mola i czeka na jej przyjazd. Tymczasem na poczcie spotkała go przykra niespodzianka w postaci bileciku od Potockiej, w którym hrabina zawiadamiała go – w dodatku niedbale – żeby nie czekał na nią w środę przed południem, ponieważ jej matka urządza w czwartek tańcujący wieczór, w którym niezawodnie musi uczestniczyć. Tylko obecność w budynku poczty kilku postronnych osób zdołała powstrzymać Zygmunta przed głośnym wyrażeniem rozpaczy i pomogła mu w opanowaniu wstrząsu, jakiego doznał po przeczytaniu tych kilku zdawkowych słów, skreślonych na niewielkim kartoniku ręką Delfiny, wstrząsu, z którego cały dzień nie umiał się otrząsnąć, powtarzając z gorzkim zdumieniem: Nie przyjedzie dziś... nie przyjedzie... nie przyjedzie... – Czy ja nic dla niej już nie znaczę? – pytał, po wyjściu z poczty, wśród cyprysów i bukszpanów rosnących przy drodze do Villi Ciceroni, w której wynajął pokoje. – Co jej się stało? Czy zzimniała dla mnie? Nie godzi się tak lód i śnieg sypać mi na głowę. Ten list, który napisała był przecież okrutny i dlatego nie mógł wyjść z jej serca, albo pisała go, gdy jej serce spało. Tylko dlaczego spało? Dlaczego pozwoliło jej tak pisać, że cała krew skoczyła mi jak lawa wulkanu do szyi i głowy, i palę się teraz, płonę. Smutek mój z węgli wrzących, a suche oko nie ma łez. Biję się z sobą i szarpię, a list jej noszę na piersiach, a on jak gorycz, co przetrawia aż do kości i szpik w popiół zamienia... Nie, nie, jej serce nie pisało tego listu, ona przyjedzie, na pewno przyjedzie jeszcze dziś! Nie przyjechała. W dodatku z tak błahego powodu jak tańcujący wieczór u matki, w czasie którego mężczyźni będą mogli obejmować ramieniem jego Delfinę i ściskać jej dłoń, wykonując taneczne figury służące tylko po to, aby w partnerach, ułatwiając im zbliżenie, rozbudzać skryte pożądanie. Na samą więc myśl o tym, że jego ukochana może ulec, na moment chociażby, złudnemu nastrojowi chwili i oddać uścisk dłoni 271 księciu Cariati, baronowi Meyendorfowi czy Leonowi Rzewuskiemu, o którego od dawna był zazdrosny i nazywał pogardliwie panem Leonsiem, cierpła poecie skóra i zgrzytały mu zęby. Lepiej zatem się stanie, jeśli Delfina nie zostanie w Neapolu, bo nie tylko uniknie męskich, rozbierających ją Mola di Gaeta spojrzeń, ale kiedyś pożałuje tego straconego na tańcowaniu czasu, który przecież należy do niego, do Sigisa, czekającego na nią w starożytnym Formianum, wśród ruin wyniosłych niegdyś budowli i kamiennych sarkofagów, przypominających o nieuchronnym zakończeniu każdej wędrówki każdego człowieka. Pożałuje więc Delfina zmarnowanych dni, kiedy będzie już za późno, kiedy nad Zygmuntem zamknie się granitowa płyta. Zamknie się na zawsze i wówczas przypomni się Delfinie to, co było kiedyś. Z rąk jej wypadnie medalion, zabrzęknie, rozemknie się i odsłoni ukrytą w nim miniaturę wypaloną w porcelanie i Delfina zawoła wtedy: Gdzie Zygmunt? Gdzie on teraz? I przypomni sobie, że tyle chwil, godzin i dni roztrwoniła, które z nim przebyć mogła, przypomni sobie także Mola di Gaeta, gdzie on odchodził od zmysłów, daremnie wyglądając twojego powozu... I zapłaczesz wtedy, ale po co masz płakać, kiedy możesz teraz przyjechać, więc przybywaj – wzywał Zygmunt Delfinę, ufając, że wołanie jego dotrze do jej serca. – Przybywaj, bom smutny bardzo i nieszczęśliwy. Villa Ciceroni była już blisko, droga wśród cyprysów i bukszpanów zaczęła piąć się ku górze i Krasiński zatrzymał się, aby uspokoić oddech, zadyszał się bowiem, więc przysiadł na kamiennej ławce i spojrzał w dół na rozświetloną młodym, wiosennym słońcem, wodę zatoki i panujący nad nią ze szczytu góry zamek dawnych królów Neapolu, mieszczący rzekomo ruiny domu Cycerona, a nawet jego grób; gdyby Zygmunt zatrzymał się w tym miejscu razem z Delfiną, zaraz zapewne opowiedziałby jej o starożytnym Formianum, w którym budowali swoje rezydencje bogaci Rzymianie, a wśród nich również najsławniejszy mówca tamtych czasów, Marek Tuliusz Cycero. 272 Obaj domowi nauczyciele małego Zygmunta, Józef Korzeniowski i Piotr Chmielowski, z największą starannością przyswajali chłopcu zasady języka dawnych mieszkańców Italii, który sami uważali za najdoskonalszy środek wyrażania myśli i bardzo się radowali z postępów, jakie w nauce łaciny robił ich uczeń. Próbował nawet samodzielnie przekładać na język polski albo francuski łacińskie teksty, wybierając najchętniej fragmenty z pism Cezara dla ich gramatycznej doskonałości i precyzji sformułowań; Galia est omnis divisa in partes tres... Ani jednego zbędnego słowa w tym żołnierskim raporcie z podboju dla Rzymu nowego terytorium, co budziło zachwyt chłopca i pragnienie zdobycia podobnej umiejętności we własnej pracy pisarskiej, jeśli mogę użyć takiego określenia do pierwszych prac literackich Zygmunta, które powstawały w Opinogórze. Później zafascynował go emocjonalny, barwny język publicznych wystąpień Cycerona, a zwłaszcza język sławnych filipik, wygłaszanych w gmachu senatu w obronie republiki, a przeciwko Antoniuszowi, który jej, po zamordowaniu Cezara, zagrażał i stał się jego politycznym przeciwnikiem. Do żywego dotknięty Antoniusz nasłał więc na Cycerona swoich zbirów i wielki mówca starożytności zginął we własnej willi w Formianum w grudniu 43 roku ante Christum natum. Do tego politycznego mordu doszło niezbyt daleko od miejsca, w którym odpoczywał Krasiński, widział więc ścieżkę, którą wspinali się mordercy, aby wykonać zlecenie Antoniusza. Musiał ich widzieć również Cyceron, ale nie próbował uciec ani ukryć się, lecz bezwolnie poddał się wydanemu w Rzymie wyrokowi, upominając jedynie morderców, gdy wyciągali spod opończy swoje krótkie miecze; zróbcie dobrze to, co macie zrobić... Zrobili. Szybko i z wprawą prawdziwych rzezimieszków, potem odcięli martwemu Cyceronowi głowę, zawieźli ją do Rzym, gdzie została wystawiona na widok publiczny, a Fulwia, żona Antoniusza, przebiła złotą szpilą język Marka Tuliusza, co gawiedź przyjęła oklaskami i głośnymi okrzykami zadowolenia. Echa tych okrzyków zdawały się jeszcze błąkać w ruinach Villi Cicerone, ale Krasiński nie chciał ich słuchać, przeszkadzały mu bowiem w podziwianiu dawnego Rzymu, kładły się cieniem na jego wspaniałe budowle, zagłuszały głosy poetów i filozofów, naruszały uznanie, jakie żywił do zamordowanego autora filipik, toteż wstał z kamiennej ławki, pokonał ostatnią część drogi i zamknął się w pokojach wynajętych rano na przyjazd Delfiny. Były puste, ale z szerokich okien salonu widział dobrze wyspę Capri, którą hrabina mogła również zobaczyć ze swego apartamentu w Neapolu; jeśli wyszła właśnie na balkon, spojrzenie Zygmunta spotkałoby się w ruinach pałacu Tyberiusza ze spojrzeniem kochanki. Tam 273 niechybnie rozpoznałyby się wzajemnie dzięki tajemnej sile magnetycznej, przyciągającej je ku sobie. Ożywiony tym przypuszczeniem, skarżył się teraz Zygmunt ukochanej na położenie w jakim się znalazł i wołał, nie spuszczając wzroku z Capri, zwanej również wyspą miłości: – Patrz! Jestem tu w tych pięciu pustych pokojach, w tej ogromnej sali, spodziewam się ciebie. Gdy wchodzę do pokoju, w którym masz dzień jeden przemieszkać, do pokoju co czeka na Ciebie, na to, że może głowa twoja przez noc jedną spocznie w nim, ja klękam i modlę się do tej głowy uśpionej w przyszłości. Ale czy wiesz, czy rozumiesz, ile ja chwil cierpkich przebędę, ile oczekiwań, zwątpień, niepewności, strachów, gwałtownych uniesień, wydzierań się ku tobie niewstrzymanych, pastwić się będzie nad moją duszą? Jak duch skazany, pokutujący, potępiony chodzić będę wzdłuż i wszerz przez te pokoje, aż ty przyjedziesz. Ani chcę, ani mogę przypuszczać, że to się prędko nie stanie, bobym wtedy padł na podłogę bez zmysłów... Nie! Nie! Nie! Wiosenne słońce podniosło się już wysoko na niebie, a Krasiński nie mógł się uspokoić. W dodatku czuł narastający ból gardła, pomimo przyłożonego na szyję plastra gorczycy. Czuł się więc chory nie tylko na duszy lecz również na ciele, gdyż trawiąca go rozpacz paliła go jak rozżarzone węgle, jak list Delfiny, który nosi na piersiach, – Każesz mi czekać – skarżył się – ciągle czekać, a ja nie mam już na to sił. I nikomu nie życzę takich chwil, jako są te, które przeżywam czekając na ciebie, kiedy każde uderzenie serca kamieniem się zdaje, każdy turkot pojazdu cięciem noża w piersi, a milczenie, kiedy turkot ustanie, nicością i piekłem. Nie zdziwiłbym się, gdybym się spalił, czekając na ciebie. Przyjedziesz za późno, wysiadasz, pytasz się: „Gdzie Zygmunt mój?”, a Jan smutno cię prowadzi. Wchodzisz do mego pokoju, Jan jeszcze smutniej pokazuje ręką na stos węgli i popiołu leżący na podłodze. Oto Zygmunt twój, pani! Nie doczekał się ciebie, to tylko po nim zostało... Jadąc na spotkanie z hrabiną Potocką do Mola di Gaeta, zabrał Krasiński z sobą dwie książki: Estetykę Hegla i Historię Rusi Lelewela, ale nawet do nich nie zajrzał. Filozoficzny traktat zawsze budził zainteresowanie Zygmunta, a nawet potrafił go uspokoić, gdy się czymś zdenerwował. Rozprawa historyczna również, tym razem wszakże obydwie książki leżą porzucone, a Zygmunt zarzuca Delfinę nowymi pytaniami, chce bowiem wiedzieć, jak będzie się czuła na tańcującym wieczorze, który rzekomo nie może obyć się bez niej, wiedząc co przeżywać i jak cierpieć będzie ktoś znajdujący się tak blisko Palazzo Gallo, w którym służba przycina już knoty świec, a muzykanci stroją instrumenty. 274 Noc miał Krasiński szkaradną. Nadal bolało go gardło, toteż budził się często, a gdy zasypiał, śniła mu się Delfina na sali balowej, adorowana przez księcia Gennarego Cariati, a co gorsze, tańcząca z Leonem Rzewuskim, więc zgrzytał przez sen zębami, a gdy zwlókł się rano z łóżka, pytał zgryźliwie: – Czy pan Leons zaproszony na wasz wieczór? Czy posłano tego lokaja z czerwoną kamizelką i błękitnym surdutem po wszystkich speranzellach i crocellach, szukać gdzie bohater de roman przebywa i zaprosić go na ten przesławny wieczór? Czy obiecał przyjść i czy przyjdzie na pewno? Natrząsał się też z Bedmara, hiszpańskiego granda, nadskakującego już od dłuższego czasu jego ukochanej, którego nazywał madryckim psem i radził Delfinie traktować jak psa. Z kolejnym natomiast adoratorem hrabiny, generałem Florestenem Pepe, byłym gubernatorem Neapolu, chciałby zmierzyć się w pojedynku na szable, a barona Georgesa Meyendorfa d’Uxkull odesłać na galery, aby już nigdy nie mógł wywracać oczu do hrabiny Potockiej i coś jej poszeptywać do uszka. Zrzędził tak i marudził cały dzień, a wieczorem, wbrew rozsądkowi, oczekiwał jakiejś wiadomości od Delfiny i nasłuchiwał szczekania psów na dziedzińcu, ale kopyta końskie na zastukały na bruku przed podjazdem do Villi Ciceroni, woźnica nie strzelił z bicza, nie odezwała się trąbka pocztyliona, lamentował więc, że znów przyjdzie mu całą noc przedrżeć, przemarzyć, przetęsknić... – A jutro rano pobiec na pocztę, blednąć z niepewności i stać bez oddechu przed pocztmistrzem, jak przed sędzią jakim i z szybszym biciem serca znów pytać: Co będzie potem? Czy wreszcie przyjedziesz? Nie przyjechała i Krasiński ugiął się pod ciężarem rozpaczy tak wielkiej, że wygłosił do Delfiny pożegnalne jakby, smutne przemówienie, stając znów przy oknie i spoglądając na Capri, w nadziei, że w ruinach pałacu Tyberiusza jego spojrzenie spotka się ponownie ze spojrzeniem ukochanej. – Ja umrę, Dialy, za kilka lat, ale wszystkie moje listy zostaną u ciebie i gdy czasem będziesz je odczytywała, użalisz się nad biednym Zygmuntem. Przyjdzie ci do serca myśl, że szkoda, żem zniknął z ziemi. Pomyślisz, że byłabyś szczęśliwa na zawsze, żyjąc i pozostając ze mną. Rozpłaczesz się w głuchą noc nad pamiątką moją. Kiedy przyjdziesz do samotnej sypialni, a zaczniesz przypominać sobie to Apeniny, to Serra, to San Marcello, nie westchniesz za nimi? Albo za Fryburgiem? O, czemużeśmy wyjechali z Bryzgowii, z Fryburga, z gospody naszej pod Faunem? A gdzie wtedy będzie duch mój? Gdzie Zygmunt? Gdzie on teraz? I przypomnisz sobie, żeś ty chwil tyle i godzin i dni straciła, które z nim przebyć mogłaś. Przypomnisz sobie Mola di Gaeta, gdzie on czekał na ciebie i coraz rzewniej zapłaczesz. 275 Tu Krasiński westchnął ciężko i otarł oczy, bo i jemu zbierało się na łzy, ale przezwyciężył się, usiadł przy stoliku, sięgnął po kartkę papieru i napisał: Wiem, Dialy, że kiedy Cię ujrzę, to wszystko jak mara, jak zły sen zniknie i w niepamięć pójdzie. Ale myśliszże, że takie dni nie obrywają kilku jabłek złotych z drzewa życia? Trzy dni tylko w rzeczy samej, cztery raczej – bo dziś wierzę, że Cię przycisnę do serca. – Cztery dni zatem tylko, ale ja Ci mówię, że to cztery dni były dla oberżysty, u którego stoję, cztery dni dla garsona, co mi usługiwał, cztery dni dla kucharza, co mi jeść gotował, cztery dni dla osła, co tu ryczy w stajni, ale nie dla mnie, Dialy...! Ilem razy pytał się, która godzina, duch oczekiwań odpowiadał mi: „Ta sama wiecznie, dopóki jej nie ma”. Tak, dopiero gdy Ty przybędziesz, zacznie się dla mnie w Molo druga godzina. Czekając na tę godzinę Krasiński wyszedł na długi spacer aż do Garigliano, starożytnego Liris, do rzeki granicznej pomiędzy Państwem Kościelnym i Królestwem Neapolu. Długo tam błądził nim usiadł na dużym kamieniu w zacisznym miejscu, w ciepłych już promieniach słońca, z morzem pod nogami i wyspą Capri na horyzoncie. I w tym właśnie miejscu olśniła go nagle wielka myśl, odnalazło zapomniane jakby, utajone pragnienie, które zaraz po powrocie do Villi Ciceroni, opisał Delfinie. ...uderzyła więc na mnie dawno nie doznana żądza snów moich młodzieńczych, żądza nieśmiertelności! Ale już nie dla mnie osobno, nie dla mnie tylko, żądza byś Ty była nieśmiertelna w pamięci ludzi, potrzeba konieczna bym ja Cię wyrwał spośród znikomych i znaną postawił przed ludźmi na wieki, tak jak Beatrice Danta, tak jak Laura Petrarki! A mówię tylko o żądzy ducha mego, o potrzebie serca mego, Dialy, tylko o tym teraz mówię, nie zaś o skutku, o wykonaniu, o doprowadzeniu snu do rzeczywistości. Mówię tylko, że kiedym siedział na tym kamieniu i słońce zza chmur wyszło, ogrzało mnie światłem, nagle z tymi promieniami spadła i w moje piersi myśl głęboka, pomysł na dal, pomysł szerokiego dzieła sztuki, kędy Ty masz być królową... Już przed dwoma laty myślałem pierwszą część, początek do niej napisać, nawetem napisał ułamek, który Ci kiedyś przelotem czytałem. Ale nigdy pomysł tej całości i tego ogromu mnie się tak jasno i koniecznie nie objawił jak dziś, kiedy na tym kamieniu, nagle myśląc o Tobie, zażądałem w głębi serca, byś nigdy nie umarła na ziemi! Sądzę, Droga moja, że niewiele kobiet na tej planecie przeczytało lub usłyszało takie słowa, pisane albo szeptane przez kochanka, składającego prawdziwie boski dar u stóp ukochanej. Przypuszczam również, że 276 hrabina Potocka nie w pełni zdawała sobie sprawę z tego, kim Krasiński pragnie ją uczynić, na jaki piedestał wydźwignąć, wśród jakich gwiazd umieścić, z morskich fal podnieść jak Zeus z morskiej piany Afrodytę, boginię piękności. Powziął więc poeta wielki zamiar przebudowy Nie-Boskiej Komedii na rodzaj trzyczęściowego dramatu woli i czynu. Tekst ogłoszony już drukiem stanowić miałby środkowy rdzeń tryptyku, do którego zostaną dopisane dwie nowe części, początkowa i końcowa. W ten sposób ukazane zostanie całe życie hrabiego Henryka i jego duchowej przewodniczki, którą, naturalnie, zostanie Delfina. I będziesz w tym poemacie, będziesz jako jesteś w sercu moim boginią smutku i podniosłej hardości, panią uroku i niedoli zarazem... Twoja postać zostanie jak postać boska, co świeciła... jak gwiazda polarna, diamentowa, nieruchoma na tym niebie, na którym wszystko się rusza i odmienia... Ten pomysł obejmuje świat cały idei, zdarzeń, czynów uczuć, walk, namiętności. Jest to ludzkość w rozwijaniach się swoich historycznych i uczuciowych, jest to byt poetyczny ludzkości! W pierwszej części najwięcej przeważać będzie indywiduum, w trzeciej najbardziej ludzkość. W tej trzeciej musi się wszystko przetworzyć, podnieść, pogodzić: religia, polityka, socjalność! Koniec winien być jak w „Fauście”, boski, nadziemski, a jednak ziemski zarazem! Tam głos Twój słyszon będzie wśród głosów, wyżej ponad głosy aniołów. Taki szkic mi wpadł do mózgu dziś w tych promieniach słońca, co mi obiecały na jutro pogodę i wyjazd Twój z Neapolu. O, przybądź, przybądź, Ty Beatrice moja! A jeśli umrę wcześnie, pamiętaj o tej żądzy mojej, o tej żądzy, byś Ty nigdy nie umarła na ziemi, byś Ty zawsze pamiętna była. Dałaś mi szczęście, o gdybym mógł Ci dać nieśmiertelność! Spełniło się, niewątpliwie, pragnienie poety, czego dowodem są wznawiane do dziś wiersze, które pisał do i dla Delfiny, a przede wszystkim obecność na teatralnych scenach Nie-Boskiej Komedii. Odwdzięczył się Krasiński tym niezwykłym darem ukochanej Delfinie za SZCZĘŚCIE, które mu dała i myślę, że to jest właściwy moment – gdy słychać już, czy może raczej, nareszcie, stukot kół powozu hrabiny Potockiej, dojeżdżającego do Mola di Gaeta – na próbę rozważenia kwestii co właściwie Krasiński mieścił w słowie szczęście i o jakim szczęściu myślała Delfina, kreśląc takie słowa, odnoszące się do dni spędzonych z Zygmuntem w Mola: SZCZĘŚCIE NAD SZCZĘŚCIAMI TEGO ŚWIATA... Sądziłem dotąd, Droga moja, że Krasiński uważa związek dusz za ważniejszy od związku ciał i przedkłada obcowanie w wysokich regionach 277 duchowości nad zabawy kochanków, czerpiących rozkosz z wzajemnej bliskości. Opierałem zaś ten pogląd na lekturze wierszy Krasińskiego, w których nie znalazłem strof wielbiących urodę jej ciała, a jedynie zachwyty nad wzniosłą duszą tej kobiety-anioła. A teraz, w Mola di Gaeta, zrozpaczony przedłużającą się nieobecnością Delfiny, ukazał mi się Zygmunt z innej niż dotąd strony, szalał bowiem i omdlewał, drążony pragnieniem... właśnie, Droga moja, jakim pragnieniem? Czy jedynie ujrzenia Delfiny, przyciśnięcia jej do serca, ucałowania rąk i skraju sukni, czy też powitania kochanki, której pożądał każdym włóknem swego ciała, do której wzdychał na ruinach starożytnego Formianum, którą obejmował niecierpliwymi ramionami, okrywał pocałunkami i zaczynał, mówiąc otwarcie, rozbierać... Czy na to właśnie czekał? Czy po to ją wzywał? A o jakim szczęściu nad szczęściami tego świata pisała Delfina? Czy istnieje inne szczęście dla mężczyzny, a inne dla kobiety? Czy oboje mają wspólne szczęście? To, które osiągają, pod osłoną nocy najczęściej, zarówno w pałacowej sypialni, w łożu pod baldachimem, jak na pachnącym sianie pod sklepieniem z gwiazd.... Trudno mi ujmować w słowa i opisywać te chwile wielkich uniesień, bo przecież nie mogę w odniesieniu do takich osób jak Zygmunt Krasiński, romantyczny poeta i Delfina Potocka, muza romantycznych artystów, używać określeń pospolitych, prostackich. Obecnie wprawdzie te właśnie, prostackie, słowa używane są, niestety, dość powszechnie, ale ja przebywam w XIX stuleciu, a wtedy tylko ostatniego rzędu grubianin, burak i gbur ośmielał się posługiwać publicznie wulgaryzmami i to jedynie w kręgu podobnych meneli. Musisz mi pomóc, Droga moja, zrozumieć ten tajemniczy, a niezmiernie ekscytujący wpis Delfiny pod ostatnim listem Zygmunta z Mola di Gaeta, nie śmiem bowiem przypuszczać, że dotyczy on tylko uciech – jakby to nazwać – ogólnie dostępnych, a spotęgowanych zbyt długim oddaleniem kochanków od siebie. Można zatem domniemywać, że zachwyt hrabiny Potockiej wywołała przede wszystkim męska sprawność Krasińskiego, który nie żartował, pisząc do kochanki, uwięzionej przez matkę w Neapolu, że jego żądza jest gorąca jak lawa wulkanu i oboje spłoną, gdy złączą się wreszcie w miłosnym uścisku. Temu przypuszczeniu zaprzecza jednak sam Krasiński, kończąc ostatni list do Delfiny, pisany w Villi Ciceroni, takim wyznaniem: Głowa mi huczy, w oczach ciemno i sino i smętno nogi drżą, kolana ciężą ku ziemi, mdleję, a nie zemdleję. Rozchodzę się, rozbieram z jedności mojej, by przejść w rozmaitość światów. Czuję, że moje indywiduum rozpryskuje się, moje myśli gasną, moja wola kona. – O! motyl mógłby mnie obalić! 278 Jest bardzo wątpliwe, aby hrabia w takim stanie, jaki przypisał sobie Krasiński, zdołał zachwycić hrabinę swoją tężyzną, wydolnością, jakkolwiek nazwać tę tak miłą kobietom działalność mężczyzny, pobudzanego w dodatku do niej długo tłumionym w oczekiwaniu, a wreszcie wyzwolonym żarem pożądania. Naszego, Droga moja, chorowitego, biednego Zygmunta, długie oczekiwanie na Delfinę jedynie wyczerpało i to tak całkowicie, że nie oparłby się dotknięciu motylkowego skrzydełka. A Potocka jednak napisała: SZCZĘŚCIE NAD SZCZĘŚCIAMI TEGO ŚWIATA! Jak zatem rozumieć to szczęście ? Jak zgłębić tajemnicę zakochanych ukrytą w Villi Cicerone, w starożytnym Formianum, w którym schronili się przed światem, po raz drugi dopiero od pamiętnej Wigilii w Palazzo Valle, naprawdę sami..? LIST L Rzym, Wielkanoc 19 kwietnia 1840 r. Już od wczesnego rana dzwony kościołów rzymskich głosiły Zmartwychwstanie Chrystusa i pomogły Krasińskiemu podnieść się z łóżka po nieźle przespanej nocy. Odkąd hrabina Potocka zamieszkała w Palazzo Corea przy via di Pontifici i mógł ją widywać, zapomniał o wszystkich swoich dolegliwościach, budził się rześki i pełen ufności w rozpoczynający się dzień, który przyniesie mu zapewne, nim minie poranek, liścik od Delfiny zapraszający na popołudniową herbatę i migdałowe ciasteczka. Natomiast na wielkanocne spotkanie hrabina wyznaczyła swój powóz, aby mogli w nim razem przyjąć uroczyste błogosławieństwo papieża, lecz do pojawienia się Grzegorza XVI na balkonie bazyliki pozostawało jeszcze sporo czasu, Krasiński usiadł więc przy stoliku, na którym leżał zawsze papier i przybory do pisania, aby skreślić kilka słów do Gaszyńskiego. Swego czasu słuchał z nim bicia innych dzwonów, mniej dostojnych niż rzymskie, gdy Konstanty przyjechał na święta do Opinogóry. Uczestniczyli wówczas w wiejskim kościele w takich samych obrzędach, jak odprawiane w Wiecznym Mieście i całym chrześcijańskim świecie. Inny był jedynie widok z okien wynajmowanego przez Zygmunta mieszkania; tam, w ojczyźnie, na mazowieckie lasy i łąki, otaczające stary dwór na wzgórzu, tutaj na łuk Tybru i zielone ogrody na jego drugim brzegu, za nimi zamek Świętego Anioła, a dalej na zabudowania Watykanu i kopułę Świętego Piotra. Bazylika wieków stoi mi przed oczyma – pisał do przyjaciela – choć z daleka mogę rozeznać każdą kolumnę, każdą framugę, posąg każden, tylko ludu na dziedzińcu nie widzę, tylko gwarów jego nie słyszę; za daleko; ale tym lepiej. Sam jeden wśród pustyni widnokręgu wznosi się przede mną ten posąg granitowy Boga, ten świat kamienny zwany kościołem Piotra! I czuję, jak wszystko naokół gotuje się 279 i garnie ku chwili Zmartwychwstania Pańskiego. Lecz dziwnym myśli wyczuciem, co chwila inny obraz staje między moimi oczyma a Świętym Piotrem; obraz łąki zielonej, rowu pełnego niezabudek rosnących wśród pokrzyw, olszyny rozsypanej po bagnie i drewnianego kościółka, w którym przed laty wyśniła się Wielkanoc mnie, dziecku. A później koło tego kościółka nieraz polowałem, zda mi się, że z Tobą nawet, pod Ciechanowem, w bok od Opinogóry. Tam dziś także pełno ludzi, tam dziś skowronek śpiewa, tam słońce wiosenne świeci nad równiną wielką! Tymczasem Plac Świętego PioKsiążę Adam Czartoryski tra przed bazyliką wypełniał się powoli pielgrzymami z całego niemal chrześcijańskiego świata. Zstąpiła również na Rzym, jak co roku, lawina, awalansza – według określenia hrabiego Krasińskiego – Polaków, zatem wszędzie można było usłyszeć język polski i zobaczyć polskie stroje. Utraciwszy własne państwo, demonstrowali może w ten sposób wielkanocni pielgrzymi z kraju, że Polska nadal istnieje, w nich właśnie, w ich mowie, w kontuszach, deliach i żupanach, w szerokich pasach i kołpakach, ozdobionych drogimi klejnotami. Przyjeżdżali więc do Rzymu przede wszystkim po świąteczne błogosławieństwo papieża Grzegorza XVI – Urbi et Orbi – z trzech dzielnic kraju, rozdartego przez Rosję, Prusy i Austrię, ale również dla spotkań przy stołach, bogato zastawionych szynkami, kiełbasami, piaskowymi babkami i strojnymi mazurkami, przywiezionymi z kraju, i rozprawiania o jego sprawach i trudnym życiu pod rządami zaborców, a także o szansach wyzwolenia się spod ich władzy, jeśli wszyscy razem, zgodnie, chwycą za szable, co w miarę osuszania kielichów węgrzyna wydawało się coraz łatwiejsze. Korzystali z tego najazdu rodaków działacze emigracyjni, a wśród nich ruchliwy Michał Czajkowski, odnawiający stare i nawiązujący nowe kontakty z rodakami na polecenie księcia Adama Czartoryskiego, współpracował bowiem od pewnego już czasu z Hotelem Lambert, najważniejszym na emigracji ośrodkiem myśli politycznej, pracującym na rzecz powrotu Rzeczypospolitej na mapę Europy. 280 Powinienem chyba, Droga moja, skreślić teraz kilka słów o Michale Czajkowskim, bo to ciekawa i tragiczna jednocześnie postać, powieściopisarz i kresowy rycerz, autor kilku książek, a jednocześnie dowódca konnego oddziału Kozaków, walczący w powstaniu listopadowym, a po jego upadku emigrant polityczny, związany z Hotelem Lambert. Mianowany przez księcia Adama Czartoryskiego szefem Misji Wschodniej rezydował w Konstantynopolu i tam wkrótce przeszedł na służbę turecką i przyjął islam. Nie porzucił jednak sprawy polskiej i działał dla niej jako Mehmed Sadyk Effendi. W czasie wojny krymskiej walczył z Rosjanami na czele Kozaków sułtańskich, powoli wszakże zaczął ulegać wpływom panslawizmu i po uzyskaniu amnestii carskiej opuścił Turcję i w Kijowie nawoływał wszystkich Słowian do pojednania z Rosją i zjednoczenia pod berłem Aleksandra II. Widząc fiasko swej działalności, przyjął od cara wieś Borki na Ukrainie i tam osiadł, kończąc życie śmiercią samobójczą. Hrabia Krasiński znał twórczość Czajkowskiego, wysoko cenił jego powieść Wernyhora o sławnym jasnowidzu i lirniku ukraińskim, toteż chętnie przystał na propozycję Romana Załuskiego poznania tego osobliwego człowieka, który sprawnie władał piórem i szablą, czego Zygmunt nie zdołał osiągnąć i co tkwiło jak zadra w jego oddanym Topolinie sercu. Spotkanie z Czajkowskim miało nastąpić właśnie na Placu Świętego Piotra, wśród zgromadzonej tam ogromnej rzeszy ludzi, aby w oczach carskich agentów, dyżurujących w tym tłumie, mogło uchodzić za przypadkowe. Głównie ze względu na wysoką pozycję generała Wincentego przy boku cara w Warszawie i Petersburgu, której mogło zaszkodzić znoszenie się syna z prowadzącymi działalność polityczną emigrantami listopadowymi, a także samemu Zygmuntowi, gdy skończy się ważność jego paszportu i będzie musiał starać się o nowy. Paszport rosyjski był bowiem rodzajem smyczy, na której car trzymał swoich poddanych, udzielając go łaskawie lojalnym osobom, a odmawiając krnąbrnym lub mogącym za granicą knuć przeciw tronowi i całości imperium. Zygmunt Krasiński należał do jednych i do drugich. Krnąbrność okazał nie przyjmując osobistej propozycji cara wstąpienia do jego służby dyplomatycznej, a nieprzyjazną postawę wobec imperium ujawniał znosząc się z księżną Zenaidą Wołkońską, osobą wielkiej urody i zalet umysłu. Skupiała w swym salonie elitę kulturalną Petersburga, przyjmowała w nim Adama Mickiewicza, porzuciła wszakże Rosję i cerkiew prawosławną, służącą – jej zdaniem – carowi a nie Bogu, przeszła na katolicyzm, zamieszkała w Rzymie, a znalazłszy w Krasińskim pokrewną duszę, szukała z nim, za zamkniętymi drzwiami swoich apartamentów, 281 sposobów podważenia tronu samodzierżawcy. O tym wszakże agenci generała Benkendorfa jeszcze nie wiedzieli. Krasiński nie widział także potrzeby powiadomienia Romana Załuskiego o swoich sekretnych spotkaniach z piękną rosyjską księżną, nie dlatego wszakże, aby mu nie ufał, a jedynie na życzenie Zenaidy, która w Petersburgu odkryła w swojej sypialni, za podwójną, tylną ścianą szafy, kryjówkę dla szpicla i od tej pory stała się obsesyjnie ostrożna. Ostrożny był również Michał Czajkowski i gdy Roman Załuski z Krasińskim podeszli do niego, usunął się z pola obserwacji carskich agentów w cień filarów kolumnady Berniniego, który złagodził jakby ostre rysy jego twarzy, czerń włosów i wąsa pod krogulczym nosem. Przy śniadej cerze i głęboko osadzonych, czarnych również oczach wyglądał bardziej na Armeńczyka bądź Ormianina, niż polskiego szlachcica. Był nim wszakże z dziada pradziada, ale urodzony na Wołyniu, zapatrzył się na Wschód i na kozaczyznę, której poświęcił swoje powieści. A Hotel Lambert potrzebował ludzi znających Wschód i Bałkany, ponieważ utrzymywał na tych terenach sieć agentów, podsycających tam nastroje antyrosyjskie i włączających się czynnie w powstające ruchy odrodzenia narodowego, w spiski i związki zbrojne, szczególnie na Bałkanach. Książę Czartoryski uważał, że oswobodzenie narodów bałkańskich może ułatwić walkę o niepodległość Polski, co było przecież głównym celem działalności Hotelu Lambert. Książę Czartoryski obserwował również bardzo uważnie bieg spraw w kraju i badał, na podstawie raportów swoich emisariuszy, stan nastrojów społecznych w Kongresówce. Istniała przecież możliwość, że klęska powstania listopadowego i represyjne rządy Iwana Paskiewicza, który zbudował w Warszawie cytadelę dla utrzymania w ryzach buntowniczego miasta, a wreszcie wydanie przez Mikołaja I Statutu Organicznego, uznającego Królestwo Polskie za integralną część imperium rosyjskiego, spowodują osłabienie sił narodu i jego ducha oporu. Należało zatem umacniać te siły, krzepić ducha i podtrzymywać postawę sprzeciwu wobec rusyfikacji wkraczającej brutalnie do życia publicznego i znaleźć skuteczny środek na wytrwanie w oporze wobec zaborcy. Książę Adam uważał, że znajduje się on również w słowie, w poezji i zaczynał gromadzić wokół Hotelu Lambert pióra zdolne wykonać to ważne zadanie i pragnął, aby wśród nich znalazło się pióro Zygmunta Krasińskiego. Misję nakłonienia poety do współpracy powierzył książę Michałowi Czajkowskiemu i tak doszło do spotkania obu pisarzy, prozaika i poety na Placu Świętego Piotra w Rzymie w sam dzień Wielkiej Nocy. Później hrabia Krasiński i autor Wernyhory spotykali się jeszcze kilka razy, ale nie zdołali nawiązać bliższego porozumienia. 282 Zygmunt później, w rozmowie z Romanem Załuskim o Czajkowskim, powiedział, że to dzielny jeździec, z całej Italii pojmujący tylko piękność Kampanii, bo siostrzana stepom, zresztą mało dbający o zabytki samego Rzymu. Siądzie ci taki rycerz zaporoski – mówił dalej z lekką irytacją – na podstawie kolumny korynckiej i zacznie gadać o Skibickim, zarżniętym tępymi nożami przez hajdamaków, pójdzie do Koloseum i przypominać sobie będzie jak ataman Konaszewicz-Sahajdaczny zatłukł buzdyganem buntownika Bezborodkę, a w Termach Karakali widzi hetmana Czarnieckiego, jak ścina łeb atamanowi Wyhowskiemu, oskarżonemu o udział w spiskach na szkodę naszego kraju... – Co do kozaczyzny jednak, to jedyny jej badacz głęboki i historyk – dodał sprawiedliwie. – A zarazem sercem całym i wszystkimi pojęciami głowy, szczery szlachcic polski. Krasiński również nie zrobił najlepszego wrażenia na Czajkowskim, gdyż napisał on w raporcie do księcia Adama Czartoryskiego, że chociaż to „człowiek bardzo przyjemny, wielomówny, ale systemu politycznego żadnego dotąd przyjąć niezdolny... Zanadto on słowami szafuje i w moc tych słów wierzy, aby mógł pojąć potęgę czynu. Przeto do czynu nie jest zdolny, a wreszcie, co najważniejsze, wątpiący w możność odrodzenia Polski. Więcej go obchodzi starożytność Rzymu niż Polska zakuta w kajdany”. I w tej materii Czajkowski gruntownie się pomylił. Albo źle zrozumiał fascynację Krasińskiego starożytnym Rzymem, albo uznał, że hrabia, jako poeta, zbyt jest zajęty własną osobą i pisaniem wierszy, aby mógł poświęcić się innym, trudnym obowiązkom. I ta opinia wystarczyła księciu Czartoryskiemu do zrezygnowania z zamiaru bliższej współpracy z hrabią Krasińskim, pozostał więc Zygmunt tylko osobą wspierającą finansowo działalność Hotelu Lambert. Wydaje mi się, że obaj panowie, Krasiński i Czajkowski, inaczej spojrzeliby na siebie, przychylniej zapewne, gdyby pomiędzy nimi nie stanęła hrabina Potocka. Zazdrosnemu Krasińskiemu nie mogła się podobać sympatia, jaką Delfina darzyła przystojnego Czajkowskiego, wprowadzając go do domów polskich w Rzymie, a spojrzenie pana Michała na Zygmunta zmącone zostało przekonaniem, że on, rycerz stepowy i piękna Podolanka, mogliby zbliżyć się do siebie, gdyby hrabia nie omotał jej swoimi wierszami, które skrobał dla niej w dużych ilościach, jak mówił ze wzgardliwym uśmieszkiem pod czarnym wąsiskiem. To są, oczywiście, Droga moja, tylko odległe przypuszczenia, mają wszakże pewne cechy prawdopodobieństwa, jeśli zważyć, jak ostro potępił później Krasiński przejście Czajkowskiego na islam i przeistoczenie się w Sadyka Paszę. 283 LIST LI Rzym, 23 czerwca 1840 r. W połowie maja przyjechał do Rzymu dawno oczekiwany przez Zygmunta książę Jerzy Lubomirski, serdeczny przyjaciel hrabiego, nazywany przez niego Orciem. Był młodszy o pięć lat od Krasińskiego, który z tego powodu poczuwał się do pewnego rodzaju opieki nad przyjacielem, korespondował z nim i martwił się, gdy przez dłuższy czas nie otrzymywał listu od niego, a ogromnie cieszył, jeśli mogli się spotkać i pobyć z sobą jakiś czas. Pomimo wielkiej zażyłości różnili się poglądami, zwłaszcza na panslawizm, którego hasłom dał się uwieść młody książę, a Krasiński zachowywał wobec nich rozsądny dystans. Przebywający stale w rodzinnych dobrach, znajdujących się w zaborze austriackim, Lubomirski zetknął się wcześnie z głosami nawołującymi do odrodzenia i zjednoczenia Słowian. Słyszeć się one dały niemal jednocześnie z Pragi i Petersburga i wskazywały na językową i kulturową wspólnotę Słowian, co powinno prowadzić do ich politycznej jedności i silnego związku. Lubomirski zbliżył się do czeskiego nurtu panslawizmu, zwanego austroslawizmem, głoszącego potrzebę utworzenia w wielonarodowym cesarstwie Habsburgów rodzaju stowarzyszenia zachodnich i południowych Słowian. Krasiński natomiast dopatrywał się w programie rosyjskiej wersji panslawizmu ukrytych macek żarłocznego imperializmu carskiego, mierzącego swoją potęgę głównie zasięgiem granic państwa. Podtrzymywała Zygmunta w tym przeświadczeniu księżna Zeneida Wołkońska, która przez swoje oczy i uszy pozostawione w Petersburgu, dowiadywała się bez trudu, co piszczy w trawie nad Newą. – Musimy, niestety, przyznać, drogi hrabio, że Rosja jest największym słowiańskim mocarstwem – mówiła księżna z nutką dumy w głosie, czemu Zygmunt wcale się nie dziwił, czym innym bowiem była awersja pięknej Zeneidy do carskiej tyranii, a czym innym satysfakcja z potęgi własnego narodu – i z tego powodu nasi panslawiści uważają, że tylko Petersburg może osłonić poczynania braci Słowian w ich dążeniu do połączenia wszystkich narodów słowiańskich pod berłem cara w jedno, wielkie imperium. W ten sposób Słowianie wrócą do swych korzeni i wspólnego wyznania, jakim jest prawosławie. – Tego, oczywiście, nie mówi się głośno – dodawał Krasiński swój własny komentarz do opinii księżny Wołkońskiej, którą wiernie przekazał przyjacielowi, nie ujawniając wszakże od kogo pochodzi. – Oficjalnie Rosja przyjmuje na siebie jedynie rolę opiekuna i obrońcy mniejszych krajów słowiańskich i pragnie wziąć je pod swoje skrzydła, aby mogły rozwijać bez przeszkód własną kulturę. A jak wygląda opieka rosyjskich skrzydeł, wiedzą dobrze wszyscy Polacy, którzy się pod nimi znaleźli. 284 Niefrasobliwy Orcio nie przejął się specjalnie tym, co usłyszał, zaczął jednak tłumaczyć Zygmuntowi, że jego udział w ruchu panslawistycznym ogranicza się tylko do pracy nad gramatyką nowego języka wszechsłowiańskiego, którym można będzie posługiwać się z łatwością od Bałtyku do Adriatyku i Morza Czarnego – Jesteś, powiedzmy, w Opatiji na Chorwacji albo w bułgarskiej Warnie, czy rosyjskim Carycynie i wszędzie wszystkich rozumiesz i wszyscy ciebie mogą zrozumieć – wyjaśniał książę cele swojej pracy. – To ważne dla kupców chociażby. – I dla spiskowców – dorzucił Krasiński, a Lubomirski spojrzał z uznaniem na przyjaciela i zapytał: – Pracujesz dla księcia Adama? – Nie. – Krasiński nie miał zamiaru wyjaśniać powodów, dla których nie doszło do jego współpracy z Hotelem Lambert, a Lubomirski wstrzymał się od dalszych pytań, które mogły być przykre dla syna generała Wincentego, adiutanta rosyjskiego cara. Wiedział w jakiej niezręcznej sytuacji znajduje się przyjaciel i skinął jedynie głową gdy Zygmunt dorzucił: – Mam jednak zamiar wspierać projekt założenia polskiej biblioteki w Paryżu. Będzie bardzo potrzebna. Nie wracali już do tej sprawy. Musieli zresztą, jak co dzień, od przyjazdu Lubomirskiego, podprowadzić pod Palazzo Corea przy Via di Pontifici, gdzie mieszkała hrabina Potocka, wynajęte przez Krasińskiego konie. Wiosna była już w pełni, w ogrodach i parkach miejskich koncertowały ptasie kapele, a powietrze wypełniały wonie akacji, róż i jaśminów, drzewa pomarańczowe sączyły aromatyczne krople na błyszczące liście, a coraz cieplejsze dni zapraszały do długich przejażdżek za mury Rzymu i odkrywania uroczych zakątków podmiejskich. Co chwila więc zachwycał ich inny widok, za każdym zakrętem drogi zadziwiała inna willa, inna góra na widnokręgu, inna ruina za żywopłotem. Był to cały labirynt ścieżek, jarów i wzgórz porośniętych kwitnącymi krzewami, urzekający świat woni i kolorów, światła i gór malowanych na widnokręgu, pędzlem promieni słonecznych. Na postojach, które robili dla odpoczynku koni, rozmawiali głównie o głośnej sprawie sprowadzenia zwłok Napoleona z Wyspy Świętej Heleny do Paryża. Płynęła po tego półboga, jak wyraził się Krasiński, francuska fregata La Belle-Poule, przemieniona w pływającą trumnę Napoleona, w jaśniejącą blaskiem kaplicę, na którą ogrom ludu będzie czekał z kwiatami na morskim brzegu. – To jedyna chwila epopeiczna naszego wieku i nieraz widzę w myśli te zwłoki, tę trumnę płynącą po mórz nieskończoności – mówił poeta jakimś 285 uroczystym, natchnionym głosem. – Przepowiedziane było, że powróci i wraca! Cóż stąd, że prochem tylko, kiedy w prochu tym jest życie wieczne! Bo szczęsny ten, czyj duch powracać może do ojczyzny, choć ciało jego zasnęło od niej daleko. Szczęśni pamiętani przez ród ludzki. Miłość jest chwałą u kochających, a chwała jest miłością u rodu ludzkiego. Szczęśni ci, w których ludzkość się zakocha! Ale i to serce szczęsne, które choć w jednym, innym sercu na ziemi, znalazło chwałę swoją! Przerażała jednak Krasińskiego myśl o stanie w jakim po tylu latach znajduje się czerep Napoleona i powiedział w zamyśleniu: – Niech dmuchnie dziecko, a rozleci się czaszka półboga! – Czy ty nie bluźnisz, Sigis? – zaniepokoiła się Delfina. – Tylko poganie mieli różnych bożków, ale my, chrześcijanie... – Nie mówię teraz jako poganin albo chrześcijanin, tylko poeta – odpowiedział Zygmunt. – Zważ bowiem, Dialy, jak z prozy rzeczywistości, z historycznych faktów może się wysnuć i zawiązać wielka epopeja. Tak Argonauty za runem złotym, tak Nibelungi za skarbem tajemniczym, tak krzyżowcy za grobem Chrystusa roztęsknieni popłynęli i stali się poezją. Ta fregata to jedyny poemat naszej epoki. – Zupełnie się z tobą nie zgadzam – oznajmiła Delfina i zwróciła się do Lubomirskiego: – A dla ciebie, Orciu? Kim dla ciebie był Bonaparte? Książę Jerzy dosiadał już konia i nie zdążył odpowiedzieć Delfinie, ponieważ wierzchowiec, może użądlony przez złośliwego gza, ruszył z kopyta prosto na dość wysoki żywopłot i zrzucił jeźdźca z siodła, przeskakując kolczastą przeszkodę. Upadek Orcia wyglądał groźnie i mogło się zdawać, że stracił przytomność, gdyż leżał na plecach z zamkniętymi oczami; kiedy je otworzył, zobaczył pochyloną nad sobą twarz Delfiny. Widząc unoszące się powieki księcia, hrabina uśmiechnęła się z ulgą, a Lubomirskiemu wydała się w tym momencie tak nieziemsko piękną, że – jak później, płacząc niemal, wyznawał Zygmuntowi – serce stanęło mu na moment, a potem zaczęło bić nowym, szybszym rytmem. – I już wiedziałem, że jestem zgubiony – mówił pochylając coraz niżej głowę – że zrobię wszystko, aby zdobyć tę kobietę. Rozumiesz? Wszystko. Wyznawał to Zygmuntowi, gdy zdołał zapanować nad zmysłami i zdał sobie sprawę ze zdrady, jakiej chciał się dopuścić wobec przyjaciela. A Zygmunt, kiedy książę przyznał się do swych zamiarów wobec Delfiny, okazał wielkoduszność, objął ramionami Jerzego, przycisnął do piersi i nie tylko wybaczył mu zamiar zdrady, ale go w pełni zrozumiał. – Delfina nie jest kobietą, obok której można przejść obojętnie – pocieszał skruszonego Orcia. – Ona nie odpowiada za to, że tak działa na 286 mężczyzn i ty nie jesteś winny, ulegając tej sile. Dlatego nie potrafisz pojąć jak mogłeś dążyć do popełnienia tej zdrady wobec mnie, swojego serdecznego druha. Zygmunt wybaczył zatem Lubomirskiemu to, czego nie wybaczyłby nikomu innemu i wszystko zostało jakby po staremu, ale książę nie czuł się chyba najlepiej w skórze niedoszłego kochanka Potockiej i nie zwlekając długo, opuścił Rzym, wymawiając się naglącymi sprawami w galicyjskich dobrach. Na kochanków też nadszedł czas rozstania, tym boleśniejszy, że Zygmunt, naciskany przez ojca, miał rozpocząć starania o rękę Elizy Branickiej, ponieważ generał Wincenty ani myślał zrezygnować ze swego planu wzmocnienia pozycji rodu Krasińskich poprzez świetne skoligacenie z ociekającymi złotem Branickimi. Wyobraź sobie zatem, Droga moja, w jakiej niezręcznej sytuacji znalazł się Zygmunt wobec Delfiny i co miał powiedzieć tej, której przed chwilą całował usta i ręce? – Poczekaj na mnie, kotku, tydzień albo dwa. Oświadczę się tylko o rękę panny Elizy i zaraz do ciebie wrócę... – Tak miał powiedzieć? Mógł jedynie mówić, że będzie udawał zainteresowanie planami matrymonialnymi ojca, kręcił się koło panny, ale nie złoży żadnych przyrzeczeń, nie dopuści do zaręczyn i całą sprawę będzie przeciągał, żeby pannę odstręczyć od siebie, a generała znużyć. Nie czuł się jednak dobrze w tej skórze krętacza, chodził więc po pokoju z kąta w kąt, struty i smutny, to znowu wściekły i zdolny złorzeczyć niemal ojcu, a po chwili gotowy go zrozumieć. I tak, rozdarty w myślach, oburącz chwytał się za głowę i powtarzał; – Co robić, co robić? Nie wolno mi ojca zabijać, bo już tyle rąk go zabijało. Czyż i z mojej dłoni ostatnie, najgłębsze cięcie ma paść mu na serce? Nie! Nie! Wolę sam siebie zabić, te kajdany nakładając, a jego wskrzesić, jemu radością życie naddłużyć. Żal tego słuchać i żal na niego patrzeć. Podobnie na Delfinę, bo przecież wyjazd Zygmunta na spotkanie z Branicką to despekt dla niej, może nawet policzek, na który ta kobieta wcale sobie nie zasłużyła. W Neapolu – wszędzie zresztą, gdziekolwiek się pojawiała – kręciło się koło niej sporo adoratorów, noszących znakomite nazwiska, za którymi stały wielkie fortuny, mogła więc wygodnie urządzić sobie życie, a wolała pozostać wierną Zygmuntowi, chociaż na małżeństwo z nim liczyć nie mogła. A nawet na jakieś wystawne życie, bo stary Krasiński w pewnym sensie szantażował syna pieniędzmi; będziesz mi posłuszny, sypnę groszem, a zaczniesz się stawiać, dam tylko tyle, ile muszę. Własne dochody miał Zygmunt jedynie z Kleszczewka koło Gdańska, jako bezpośredni spadek po matce, ale dochody stamtąd były skromne; bujającego w obłokach poetę łatwo przecież było okradać. 287 Generał trzymał więc syna na smyczy i Zygmunt odwozi dziś Delfinę do Neapolu, a sam musi stamtąd wyruszyć do Karlsbadu, gdzie czeka na niego ojciec i cała rodzina Branickich. Otrząsa się na samą myśl o spotkaniach z nimi, które go czekają, o mizdrzeniu się do panny Elizy, o słuchaniu tyrad politycznych Boreasza, jak nazywał samego Władysława Branickiego i utyskiwań pani Róży na hotelowe niewygody, a wreszcie o bacznych spojrzeniach ojca, czuwającego nad przebiegiem tego żałosnego przedstawienia, jakim będą jego, Zygmunta, starania o rękę panny Elizy. Ufał w końcu, że cały plan mariażu, który urodził się jedynie w głowie generała i zakładał bezpodstawnie, że rodzice Elizy widzą w młodym Krasińskim swego zięcia, a sama panna pragnie go poślubić, w końcu sam się załamie. Liczył więc Zygmunt na Elizę i postanowił pokazać się jej w niekorzystnym świetle, zniechęcić do siebie i w ten sposób doprowadzić do zniweczenia planów ojca. O tym, co czeka go w Karlsbadzie pozwalały Zygmuntowi zapominać wizyty Augusta Cieszkowskiego i długie z nim rozmowy, przeciągające się zazwyczaj do północy. Krasiński uważał dwa lata młodszego od siebie Cieszkowskiego za geniusza, który miał odwagę przeciwstawić się z pozycji katolickich Georgowi Heglowi w głośnej pracy Prolegomena zur Historiosophie. W dzieciństwie Zygmunt i August mieli wspólną bonę, baronową de la Haye, protegowaną hrabiny Marii Krasińskiej, można więc powiedzieć, że znali się od kołyski, ale odnowili tę znajomość dopiero od niedawna w Mediolanie i utrwalili w Rzymie w nocnych rozmowach przy cygarach i winie. LIST LII Karlsbad, 9 sierpnia 1840 r. Pamiętasz na pewno, Droga moja, nasz pierwszy, wspólny pobyt w Opinogórze i zwiedzanie gotyckiego zameczku. Zatrzymałaś się wtedy dłużej przed dużym obrazem wiszącym nad kominkiem w parterowej sali, przedstawiającym Elizę Krasińską, de domo Branicką w błękitnej sukni, Szukałaś jakby czegoś na jej twarzy, a gdy nie znalazłaś, powiedziałaś: – To nie była szczęśliwa kobieta. A po chwili zapytałaś: – Czy hrabia Krasiński nie był wobec niej szczery? Czy ją zwodził? Czy obiecywał coś tej biednej, zakochanej w nim, dziewczynie? Jeśli nie przypominasz sobie, co Ci wtedy odpowiedziałem, wyręczę się fragmentem listu, który Zygmunt wysłał do Sołtana z Monachium już po wizytach u Branickich. I zwróć najpierw uwagę na takie zdanie: ...stek złowrogich przeczuć i goryczy wypełnia mi serce. Nie ufam w przyszłość, przyszłość ma dzikie lice obrócone ku mnie. Zdaje mi się, że wszystko, co tego lata się działo, tragiczny skutek będzie miało. 288 I kilka wierszy dalej: Jeżeli to ostatnie marzenie Ojcu się nie uda, Boże broń od nieszczęścia. Ja, co mogłem, uczyniłem, ale raz przyjechawszy do Karlsbadu i Teplitz, raz się zetknąwszy z niekochaną, nie mogłem się zakochać, stałem więc jak na służbie, sumiennie ją odbywałem, ale Ty mnie znasz, Ty wiesz, czy taka rola na mnie; udawać byłoby świństwem, więc nie udawałem, nigdy nie wspomniałem słowa o miłości ni małżeństwie, rozprawiałem wciąż o filozoficznych przedmiotach i ważnych rzeczach, o których ona potrafi rozumować, potem wyjechałem po miesiącu takiej służby, która się na tym kończyła, żem co wieczór tam chadzał na herbatę. Uznałem rozumem, że panna wzniosłego umysłu, szlachetnego czucia; oczyma, że przystojnej urody, ale sercem żadnej nie uczułem ponęty... Otóż zdaje mi się, że z tego całego dramatu będzie nic i żeśmy się porozumieli z panną, ale mój Ojciec, mój biedny Ojciec! To mnie pożera dniem i nocą, to mnie nęka... Wyobrażenie powinności wobec ojca kierowało więc całym postępowaniem Zygmunta podczas obowiązkowych wizyt, w obecności rodziców Elizy, a szczególnie jej matki, bacznie obserwującej każdy krok i gest kawalera żywiącego jakoby poważne zamiary wobec jej córki. Nie była jednak tych zamiarów pewna, a także całkowicie im przychylna. Powodowana macierzyńskim instynktem wyczuwała w nich coś chłodnego, sztucznego, teatralnego, jakby młody hrabia Krasiński wypowiadał kwestie wyuczonej roli. A jeśli tak było, domyślała się, a raczej była pewna, kto tę rolę i dla kogo napisał. Dlatego, pewnego dnia, znudzona długim wykładem Zygmunta o astronomii wygłaszanym milczącej Elizie i jakimiś tajemniczymi znakami wysyłanymi synowi przez generała, zawołała z irytacją: – Przecież to pan, hrabio, stara się o rękę mojej córki, a nie pański syn! Po tym drobnym i jakby nieważnym incydencie pani Róża ustaliła obrządek picia herbaty angielską modą o godzinie piątej po południu, na zakończenie dwugodzinnej konwersacji, jaką miał Zygmunt prowadzić z Elizą, oczywiście, pod jej matczynym okiem. Zygmunt ucieszył się z tego nowego, nałożonego nań obowiązku w nadziei takiego zanudzenia Elizy, które zniechęci ją do niego zupełnie. Zawiódł się jednak całkowicie w swych przypuszczeniach, ponieważ panna, początkowo niemal milcząca, zaczęła wtrącać swoje uwagi do monologów kandydata do swej ręki, przekształcając je wkrótce w interesujący obie strony dialog. Zygmunt musiał w końcu przyznać, że panna Branicka nie jest ładną gąską, siedzącą na skrzyni pełnej złotych rubli, ale osobą posiadającą wystarczający zasób wiedzy do prowadzenia dyskursu o sztuce, literaturze czy filozofii. Nie posiadała 289 natomiast tego, co sprawiało, że jej obecność budziła w mężczyźnie nieskromne pragnienia. Mówiąc inaczej i czerpiąc z nabytego już doświadczenia, Zygmunt mógł zaledwie usiedzieć koło Joanny Bobrowej, natomiast przy Elizie Branickiej potrafiłby się spokojnie zdrzemnąć. Władysław i Róża Braniccy zjechali do Karlsbadu dla picia leczKarlsbad niczych wód nie tylko z najstarszą córką, czyli Elizą, ale również z najmłodszym dzieckiem, piętnastoletnią Katarzyną. Jej właśnie, miłej i żywej jak iskra panience, udawało się rozpraszać nieco ciężką nudę, panującą na całym pierwszym piętrze pensjonatu Pod Starym Dębem, wynajętego przez jejmość Różę, podejmującą decyzję w wielu drobnych sprawach. W pilnie przestrzeganym porządku dnia znajdował się poranny spacer, połączony z pierwszym piciem mineralnych wód, odpoczynek na tarasie pensjonatu, obiad i ponowny odpoczynek, a po nim popołudniowy spacer i drugie picie wód z porcelanowych kubków przez długą rurkę dla ochrony zębów przed szkodliwym działaniem soli mineralnych, zawartych w leczniczych wodach. W czasie tej ceremonii w pijalni Domu Zdrojowego zjawiał się młody hrabia Krasiński i razem z całym towarzystwem, wolnym krokiem, przechodził do pensjonatu „Pod Dębem”, aby odbyć dwugodzinną konwersację z panną Elizą i następnie uczestniczyć w piciu herbaty. Róża Branicka każdemu odliczała cukier do filiżanki i odmierzała śmietankę według własnego gustu, nie pytając nikogo, czy lubi bawarkę, czy też jej nie znosi. Na tym obrządku był już obecny generał Wincenty, do kolacji zasiadali więc wszyscy i przez dłuższą chwilę w sali jadalnej słychać było tylko lekkie podzwanianie sztućców. Pierwszy przerywał ciszę siedzący u szczytu stołu hrabia Władysław i zwracając się zazwyczaj do generała Wincentego, przywoływał dobrze im obu znane wydarzenia z minionych lat, gdy stali po przeciwnych stronach podzielonej wojną Europy. Przypominali sobie wówczas manewry oddziałów, którymi dowodzili, a nawet rozkazy, jakie wydawali. Nie przyznawali się, oczywiście, do popełnianych błędów i pysznili jedynie odniesionymi 290 sukcesami, które, rzecz jasna, wyolbrzymiali, podobni w tym do chłopców rozgrywających bitwy cynowymi żołnierzykami. Ojciec Elizy i Katarzyny miał bogatą przeszłość wojskową. Zaczynał ją jako praporszczik w Preobrażeńskim Pułku carskiej Lejb--Gwardii, a zakończył jako generał-major. Walczył pod Borodino, Dreznem i Lipskiem, zdobywał Paryż w 1814 roku. Hrabia Krasiński zna ją dobrze i dlatego wysuwa przypuszczenie, że mogli się spotkać na jakimś polu bitwy, ale los ich oszczędził i mogą teraz siedzieć przy jednym stole, pić wino i cieszyć się piękną pogodą, jaka od tygodnia panuje w Karlsbadzie. Zygmunt jest znużony po takich wieczorach, a mimo to trudno mu zasnąć, więc wstaje z łóżka i pisze do Orcia albo żali się Delfinie ze swego fałszywego położenia, z tego całego udawanego zainteresowania Elizą i ciągłego niezadowolenia ojca, który uważa, że uparty i krnąbrny syn źle wywiązuje się z roli kawalera zabiegającego o rękę tak pięknej, rozumnej i posażnej panny, jaką jest Eliza Branicka. Najdroższa moja! Gdzie mi już pociechy szukać, jeśli nie w sercu Twoim. Coraz moje położenie się pogarsza. Już mój Ojciec nie chce gadać ze mną. Pierwszy raz w życiu mogę go o niesprawiedliwość względem mnie oskarżyć. Rozdarłem sobie serce własnymi rękami. Opuściłem Ciebie, żeby tu przyjechać... Chodziłem z Ojcem gdzie chciał, przełamałem wszystkie moje wewnętrzności, by przybrać zewnętrzność, która by mu się podobała, ale to wszystko na nic się nie zdało, na nic – a tylem tylko mu synem, o ile bym pannę Elizę wziął za żonę. Już mi się nawet rozchorował i leży; ja cały dzień przebyłem zamknięty w moim pokoju. Źle mi, gorzko, ponuro, czasem wściekle; wzdycham do ciebie, chciałbym w tej chwili wyjechać. Ten Karlsbad to piekło. Czemu próbują w łańcuchy skuć to, co nie do skucia, serce moje! Ale darmo, darmo, muszą te dni upłynąć i przeminą... Ja wrócę do Ciebie! Świece zaczynały kopcić, więc zdmuchnął je po kolei, jedną po drugiej i pozostał w ciemności, trąc powieki na zmęczonych oczach. Sierpniowa noc jeszcze się nie kończyła. Przez otwarte drzwi na balkon, niesione lekkim powiewem, płynęło chłodne powietrze z gór i Zygmunt wstał, aby go głębiej zaczerpnąć, ale cofnął się zaraz, gdy zobaczył na sąsiednim balkonie sylwetkę postaci kobiecej, owiniętą szalem. Stała nieruchomo z rękami wspartymi na drewnianej balustradzie i głową odchyloną do tyłu, jakby ciążyły jej splecione w gruby węzeł włosy. Eliza zatem również nie spała i Zygmunt, niespodziewanie dla samego siebie, po tym, co pisał przed chwilą, odczuł przypływ szczerego współczucia dla tej młodej, pięknej i nad wyraz szlachetnej osoby, którą on ma unieszczęśliwić, jeśli ulegnie ojcu i poprowadzi ją do ołtarza. 291 A generał sposobił się już do wyjazdu. Wracał do Warszawy, która przygotowywała się do wizyty cara Mikołaja, oczekiwała więc obecności wszystkich dygnitarzy Królestwa i dostojników pełniących przy osobie imperatora tytularne funkcje. Hrabia Wincenty Krasiński należał do nich jako senator-wojewoda, członek Rady Państwa i generał-adiutant rosyjskiego monarchy. Zygmuntowi najtrudniej było pogodzić się z tym tytułem przy nazwisku ojca, chociaż starał się zrozumieć obecność pewnych, jak stale słyszał, życiowych konieczności, wynikających z sytuacji Królestwa pod berłem Mikołaja I. W rzeczywistości przymus obecności w Warszawie nie był dla Krasińskiego przykry – służba przy osobie cara miała swoje znaczenie, tym razem wszakże wypadła w niedogodnym czasie, tracił bowiem z oczu krnąbrnego synala. Wolałby nim sterować na miejscu, w Karlsbadzie, a zbliżał się już moment wsiadania do powozu, więc pozostało mu jedynie uścisnąć Zygmunta i powiedzieć na pożegnanie: – Pamiętaj, że zdrowie twego ojca od ciebie zależy. Trzymasz je we własnych rękach – wyciągnął obie dłonie i zamknął palce na dłoniach Zygmunta. – Nie potrzeba mi żadnych medyków, tylko wiadomości od ciebie, że panna Eliza zaczęła rysować twój portret. To był jeden z ostatnich pomysłów generała na zbadanie stopnia przychylności, jaką panna Branicka może obdarzać Zygmunta. Dotąd, każdego wieczora prosiła go o podanie tematu do rysowania na następny dzień i Zygmunt proponował fontannę przed domem zdrojowym albo jakieś drzewo w parku czy młyn nad strugą i wtedy Eliza, zabierając z sobą szkicownik i ołówki, wyruszała na sesję rysunkową za miasto, do parku lub zasiadała na niskim murku przed pijalnią wód mineralnych i rysowała fontannę. Miała lekką rękę i pewną kreskę, toteż Zygmunt z przyjemnością przeglądał jej szkice i wyrażał o nich swoją opinię, a Eliza słuchała uważnie tego, co mówi, jak zawsze zresztą, gdy w czasie owych obowiązkowych dwóch godzin konwersacji Zygmuntowi zdarzyło się wygłosić dłuższą kwestię. – Teraz mógłbyś podsunąć pannie Elizie nowy, trudniejszy temat – mówił generał już z nogą na stopniu powozu. – Niech sportretuje swoją siostrę Kasię. A jeśli wtedy Eliza powie – sportretuję pana – to już wygraliśmy, mój synu. Wygraliśmy. Wsiadł wreszcie do powozu, ale jeszcze wychylił się przez okienko, aby udzielić Zygmuntowi ostatnich wskazówek, kładąc w nich nacisk na konieczność pozyskiwania względów przyszłej teściowej, było bowiem dla każdego widoczne, że w rodzinie Branickich o wszystkim decyduje jejmość Róża. – A ona, mój synu, nie patrzy zbyt przychylnie na ciebie. Musisz pannę zabawiać, ciągle rozśmieszać, jak to robią inni kawalerowie, a nie roztrząsać 292 przy niej albo, co nawet gorsze, razem z nią, systemy konstelacji gwiezdnych czy poglądy filozoficzne starożytnych Greków. – Ona czyta, papo, Platona w oryginale – zauważył Zygmunt. – O Keplerze wie więcej niż ja, a Tycho de Brahe to dla niej... – Ty masz ją interesować, nie Kepler – uciął generał. – Masz rozmawiać z sercem tej panny, a nie z jej głową. Wyciągnął z okienka rękę do Zygmunta, a on, w nagłym odruchu synowskiej pokory, ucałował ją i powiedział: – Niech papa będzie spokojny. Zrobię wszystko, co zdołam. Była to dość wykrętna deklaracja. Przyznasz to chyba, Droga moja, gdyż Zygmunt obiecuje ojcu zrobić tylko to, co potrafi i nic więcej. Nie posiadał przecież krotochwilnego usposobienia i mnóstwa wesołych dykteryjek w rękawie, którymi mógłby zasypywać pannę Elizę i rozweselać ją w ten sposób ku zadowoleniu pani Róży. A jejmość Branicka podeszła do okna i zza firanki przyglądała się obu panom Krasińskim, a gdy powóz odjechał i Zygmunt stał jeszcze i patrzył jak znika, powiedziała do córki, przeglądającej nuty, leżące na stoliku przy fortepianie: – Pocałował ojca w rękę. To dobry syn i dla niego zrobi wszystko. Nawet oświadczy się o twoją rękę. – Właśnie na to czekam. Eliza powiedziała to nie podnosząc głowy pochylonej nad nutami i nie odwracając się, jakby nie chciała zobaczyć, jakie wrażenie zrobią jej słowa na matce. Wiedziała przecież o niechęci, jaką żywi ona do obu panów Krasińskich, szczególnie jednak do generała, pozostawała bowiem w przekonaniu, że dybie on na posag, jaki wpadnie w jego ręce, gdy ona, Eliza, poślubi Zygmunta. – Chyba nie wiesz, co mówisz. – Wiem bardzo dobrze, matko. – Przecież hrabia Zygmunt cię nie kocha. Udaje tylko. – Wystarczy, że ja go kocham. – On wie o tym? – Jeszcze nie, ale niedługo mu powiem. – Nie zrobisz tego. – Zrobię. Jejmość Róża znała dobrze swoją córkę i wiedziała, że ta dziewczyna o wyglądzie łagodnej sarny zawsze, od dziecka już, potrafiła każdy zamiar doprowadzić do takiego końca, jaki sobie upatrzyła. Ona również, jedna w całej rodzinie, zdolna była oprzeć się despotycznym rządom matki i nie bała się jej, gdy podniesionym głosem, dzwoniąc kluczami, insygniami 293 swej władzy, stawiała na nogi całą służbę w białostockim pałacu. Jeśli zatem oznajmiła, że wyznaczyła w myślach hrabiego Zygmunta Krasińskiego na swego męża i czeka jedynie, aż się oświadczy o jej rękę, to można się było spodziewać, że wkrótce odbędą się zaręczyny, a po nich ślub złączy tych dwoje ludzi, którzy nigdy złączyć się nie powinni. – Nie masz dla mnie litości, Elizo. – Miałabym wtedy, gdybyś ty, matko, wybrała mi męża, prawda? – Nikogo nie chcę ci wybierać, tylko proszę, żebyś się zastanowiła nad tym, co chcesz zrobić, bo z hrabią Zygmuntem nie zaznasz szczęcia. Ja to widzę i wiem. – Jeżeli nawet tak będzie, matko, nie przyniosę ci moich łez. Dwa tygodnie po tej rozmowie, niemiłej dla matki i córki, Zygmunt, przygnębiony jak one, pisał do ojca: ...jak dotąd nic mnie nie pociąga, nie łudzi, nie nęci ku niej. Powiadam Papie, szanuję ją, wielbię jej duszę wzniosłą i pokój i moc ogromną, rozlaną w niej. Prawda, jest to umysł szeroki, pełen powagi, pracy, głębokości, wszystko w sobie zawierający, wszystko najprzykrzejsze umiejący powlec zwierzchnią barwą słodyczy, poświęcenia, ciszy; jest to charakter pełen godności, pełen siły... ale nie ma w niej tego, co pociąga i porywa... nie ma w niej nigdy natchnienia, jest tylko myśl rozumna i głęboka... coś minorowego jest w niej i gdybym miał boginię mądrości malować, wymalowałbym Elizę... ona nigdy namiętnie ni pokocha, ni znienawidzi, ona by tylko strasznie, nieodwołalnie, pogardzać była zdolna... to wszystko znalazłem w Elizie, bo dużo z nią rozmawiam, jak Papa polecił, więc z obowiązku niestety... i wiem, że nigdy w Elizie się nie zakocham, a rad bym, bo by to zaraz przykrość mojego położenia zamieniło w szczęście... Zygmunt jest szczery wobec ojca, pisząc, że nie zdoła zakochać się w Elizie, ponieważ liczy, że przebije w ten sposób skorupę uporu generała, który odstąpi od nieszczęsnego planu skojarzenia go z panną Branicką, ale stary hrabia nie zmienił swych zamiarów i tak skarżył się na syna w liście do Amelii Załuskiej: Niech się dzieje boska wola – to jest jedyną dla mnie konsolacją. Miał w ręku swoje i moje szczęście, przyszłość rodu swego. Odrzucił me rady. Szukał szczęścia w utopiach i ideologii i nie otrzymał go. Chce być tylko pismakiem, a sam kiedyś zobaczy, że w czym miał nadzieję, zniknie i ani sławy pisarza nie dosięgnie w przyszłości, ani zadowolenia... Dość powiem, że poeta! Co znaczy, że ma imaginację, dowcip, naukę, ale za grosz nie ma zastanowienia ani rozsądku... Pisze mi arkuszowe listy o swym przywiązaniu, a w niczym nie chce iść 294 za radą ojca, który musi mieć więcej doświadczenia od niego. Obiecuje, że za dwa lata rozsądek będzie miał, ale ja nadzieję straciłem i moich słabości on jest przyczyną. LIST LIII Civitavecchia, 9 września 1840 r. Jesteśmy tutaj już dwa tygodnie, zatrzymała nas bowiem w drodze do Neapolu choroba hrabiego Zygmunta, której symptomy objawiły się już w Karlsbadzie, ale zostały zlekceważone i opuściliśmy to nieprzyjazne Zygmuntowi uzdrowisko jakiś czas po wyjeździe generała Krasińskiego. Hrabia Zygmunt odetchnął z ulgą, siedział wygodnie w koczu, palił pachitosy i przyglądał się falistym pagórkom, rozciągającym się z jednej i z drugiej strony wysypanego grubym żwirem gościńca. Jechaliśmy do Monachium na spotkanie z Konstantym Danielewiczem, a może jemu na ratunek, uwikłał się bowiem w romans z mężatką, dość znaną w Niemczech pianistką Hill Handley, również o imieniu, wyobraź to sobie, Delfina. Zygmunt nie ma odwagi strugać Konstantemu kołków na głowie za to, że owa Delfina jest mężatką i sprawia kłopoty, ponieważ sam zbiera jeszcze stale gorzkie owoce swojego związku z Joanną Bobrową. Ona nadal siedzi w Dreźnie i czeka tam, według krążących tu plotek, na przyjazd kochanka i wspólny powrót do dawnych dni szczęścia. Jeśli Krasiński się nie zjawi i szczęście nie powróci, grozi podcięciem sobie żył lub rzuceniem się do rzeki. Jak widzisz, Droga moja, niezłe z nich obu gagatki i jeden wart drugiego, toteż próbowali sobie pomóc, naradzając się wieczorami, przy kielichu wina i cygarach, co każdy ma zrobić ze swoim kłopotem i jak się z niego wywinąć. W końcu stanęło na tym, że Danielewicz odbędzie pożegnalną rozmowę z panią Handley i wyjedzie z Monachium, a Zygmunt napisze dla pani Bobrowej i wyśle do niej wiersz, w którym prosił ją będzie, aby wyrzuciła go ze swej pamięci, wykreśliła z myśli i zapomniała o nim raz na zawsze. Ukląkłbym może, błagał przebaczenia, Lecz wy przebaczać nigdy nie umiecie; Daj mi więc jeszcze tu, na żywych świecie, Co zmarłym dają: pokój zapomnienia! Wiersz nie przyniósł spodziewanego skutku, bo, prawdę mówiąc, czy można słowami, wielkiego nawet poety, otrzeć łzy płynące z oczu porzuconej kobiety albo osuszyć rubinowe krople krwi kapiące z jej zranionego serca? Nie można, zatem usłyszysz jeszcze o nieszczęśliwej Joannie Bobrowej, którą wreszcie litościwy pan Bóbr-Piotrowicki, zabrał do domu, na Podole, gdzie 295 również huczało od plotek i krążyły różne opowieści o gorszącym związku w jakim pozostawała szanowana niegdyś żona, szanowanego nadal dziedzica, z hrabią Zygmuntem Krasińskim, poetą, synem generała Wincentego Krasińskiego, zdobywcy Somosierry, który po upadku Napoleona przeszedł na służbę rosyjską i żądał srogich kar dla polskich patriotów oskarżonych o zamach na tron cara moskiewskiego. Okazało się zatem, przy okazji głośnego romansu, że ludzie mają długą pamięć i każdemu potrafią wyciągnąć różne rzeczy, zdawało się już zapomniane i spleśniałe. Danielewicz natomiast, jeśli Cię to interesuje, nie dotrzymał umowy i nie opuścił Monachium, twierdząc, że jednak nie potrafi rozstać się z panią Handley, co Zygmunt doskonale rozumiał, pożegnał się z przyjacielem i ruszył w dalszą drogę do Civitavecchia. Szlak prowadził przez Splügen i dalej, ku jeziorom Lombardii, z której buchała jeszcze wrząca, piekielna spiekota, która źle wpłynęła na samopoczucie hrabiego. Dlatego nie zatrzymał się dłużej ani w Mediolanie dla występującej właśnie w tamtejszej operze, sławnej Marii Felicyty Malibran, ani w Genui, czując, że rozwija się w nim ta niepokojąca choroba, karlsbadzka choleryna, jak ją nazywał i do Civitavecchia przybył, według własnych słów, chromy na oczy i całe ciało. Lekarze orzekli, że to faktycznie choleryna, zakaźna choroba jelit i zalecili serię kąpieli morskich. Tak więc hrabia Krasiński, zamiast zdążać pospiesznie do Neapolu, utkwił w Civitavecchia i ulegając przymusowi ułożył sobie następujący plan dnia: 6-ta rano – kąpiel morska, o 7-mej kawa i spacer na cmentarz... Jeśli zapytasz, czy miał jakiś szczególny powód, żeby odwiedzać tutejszy cmentarz, to odpowiem Ci, że miał. Szedł, mianowicie, pomodlić się nad wspólnym grobem Delfiny i Zygmunta, jak głosił napis wyskrobany na jakimś starym, bezimiennym już kamieniu nagrobnym, przez hrabiego w czasie wspólnego z hrabiną Potocką, wiosennego przejazdu przez Civitavecchia w drodze do Rzymu. Nie obrażając nikogo, można powiedzieć, że romantycy byli dobrze porąbani – jak się mówi obecnie w naszym stuleciu – ponieważ wynajdywali na starych cmentarzach bezimienne już nagrobki i na nich wydrapywali własne imiona. Był to rodzaj znaku wiecznej miłości kochanków, aż po grób, który przy każdej okazji odwiedzali, toteż Zygmunt, po wypiciu porannej kawy, pedałował na cmentarz, trzeba przyznać, że malowniczo położony i dumał sobie jakiś czas, patrząc na wyskrobane w szarym kamieniu imiona: „DELFINA i ZYGMUNT”. Powrót z cmentarza około 8-mej i do 4-tej po południu następuje siedzenie w pokoju, czytanie, pisanie, palnie cygar albo pachitosów, a to wszystko co jakiś czas przerywane per l’amor dei occhi, jak 296 powiadają wenecjanie (z uwagi na oczy); a także chodzenie po pokoju z kąta w kąt, niepokój, nerwowe ataki, uspokajanie się i zaraz rozpacz, głośne wzywanie Delfiny i taką plecionką dzień się przewija do drugiej kąpieli w morzu o 5-tej. Potem obiad złożony najczęściej z sałaty, oliwek i ryb albo połowy kurczaka, jak u Leprego w Rzymie, a po obiedzie znów spacer na cmentarz, do „grobu” Delfiny i Zygmunta. Przed 8-mą hrabia wraca do pokoju, bo bramę zamykają, rzuca się na sofę i zaraz z niej zeskakuje, gdyż wydaje mu się, że Delfina wzywa go na ratunek, bo Mieczysław uwięził ją w swoim apartamencie, do którego została zwabiona podstępem i wymusza na niej powinności małżeńskie. Ta myśl doprowadza Zygmunta do szału, ukazuje mu bowiem w nocnym mroku nagie ciało Delfiny w objęciach Mieczysława, jawiącego się w postaci owłosionego kozła z rogami na głowie i długim ogonem, którym chlaszcze plecy i biodra nieszczęsnej hrabiny, zostawiając na nich krwawe pręgi. Wszystkie te udręki utrudniały poprawę zdrowia hrabiego, a gdy dołączyło się do nich zaziębienie po kąpielach w porannej, zimnej wodzie morskiej, gorączka złożyła Zygmunta do łóżka. Przeleżał w nim dwanaście dni, karmiony jakimiś proszkami, pod opieką jak zawsze nieocenionego Kruszewskiego, który przyniósł z targowiska jakieś chłopskie ziółka, które dopiero zatrzymały rozstrój żołądka i bardzo nieprzyjemne, wyczerpujące nudności. A jeśli już o Kruszewskim mowa, to wydaje mi się, że on i Nanette, pokojowa hrabiny Potockiej, mają się ku sobie i jeśli tak dalej pójdzie, to albo Jan, po ślubie z Nanette, opuści hrabiego Zygmunta i przejdzie na służbę do Delfiny, albo Nanette zostawi swoją panią i zostanie przy mężu, czyli razem z nim opiekować się będzie hrabią Krasińskim, który tej opieki i pielęgnacji coraz częściej potrzebuje. Wszystko się czepia tego człowieka, a jest przecież młody jeszcze, więc co z nim będzie za dwadzieścia, powiedzmy, lat? I jak będzie pisał, skoro takie ma kłopoty z oczami? Żal mi go, kiedy patrzę jak się męczy, jak pragnie przełamać napastujące go dolegliwości, zapanować siłą ducha nad słabym ciałem. Pragnął przecież być zdrowy, silny, aby stawić czoła przeciwnościom, zaczynającym piętrzyć się przed nim i zagrażającym jego związkowi z Delfiną. Z jednej strony nalegania ojca na zaręczyny z Elizą Branicką, a z drugiej obecność w Neapolu Mieczysława Potockiego, który zapewne nie stracił jeszcze wszystkich szans odzyskania żony, stawiały Zygmunta w niekorzystnej sytuacji, a jeśli wziąć pod uwagę cel wizyt, jakie składał w Karlsbadzie Branickim, niezaprzeczalnie dwuznacznej. Posłuszeństwo ojcu nie mogło wystarczająco tłumaczyć Zygmunta przed Delfiną z takiego postępowania, które musiało boleśnie ranić i na pewno raniło nie tylko jej dumę, ale przede wszystkim serce. 297 Tak się hrabia Krasiński nie najpiękniej zachowując wobec Delfiny, nie miał jej w dodatku nic do zaofiarowania poza przysięgą dozgonnej miłości, którą składał tysiące razy, całując ręce kochanki, w listach do niej i w wierszach, które dla niej pisał. Nie mógł zapewnić Delfinie żadnej pozycji w świecie, do którego oboje należeli, bo ukrywali swój związek przed tym światem i nigdy nie zamierzali go ujawnić, zamieniając w małżeństwo, które przecież dla romantycznego poety było grobem miłości. A hrabia Mieczysław Potocki, gdyby chciał, mógłby karetą ze złota zawieźć Delfinę z powrotem na Ukrainę do Tulczyna i rajskiej Zofiówki albo, otwierając salon w Paryżu, przyćmić wystawnością bankietów i przyjęć inne salony paryskie, a swoją małżonkę uczynić tym samym jedną z pierwszych dam tej pysznej stolicy Europy. Odpowiedź na pytanie, jak długo może się kobieta oprzeć takiemu bogactwu i takiej pozycji, byłaby zapewne krótka i jednoznaczna, hrabina Potocka wszakże była kobietą prawdziwie niezwykłą i takie pytanie nie miało zastosowania do jej osoby. Zygmunt wierzył jej bezgranicznie, a pomimo to jego niepokój o kochankę narastał. Nie wiedział, jakie stanowisko zajmie pani Honorata, obawiał się jednak, że stanie po stronie zięcia, nie była bowiem obojętna, jak sądził, na blask złota i splendor magnackiego nazwiska. Wówczas Delfina, poddawana z dwóch stron silnym naciskom, mogłaby stracić zdolność oporu, nie mając w dodatku żadnego wsparcia ze strony kochanka i ta niepokojąca myśl podrywała z łóżka chorego jeszcze Zygmunta. Chciał niezwłocznie ruszać do Neapolu, na ratunek Delfinie, bronić ją przed tym potworem, Pilawitą, jak nazywał czasem Mieczysława, od herbu Pilawa, którym pieczętowali się Potoccy. Trudno mi powiedzieć, jaki miał Zygmunt plan tej obrony, bo jeśli myślał skrycie, że zdoła zabić w pojedynku męża Delfiny, to miał do tego okazję w Karlsbadzie, ponieważ Potocki bawił tam również w lipcu i to bawił się dosłownie, gdyż upijał się i wyprawiał niesłychane brewerie, awantury i – jak wtedy mówiono – hajdamakerie, tak głośne i nieobyczajne, że policja wydaliła go z uzdrowiska. Co będzie wyczyniał w Neapolu, Zygmunt próbował sobie wyobrazić, ale przewidzieć nie potrafił. Obawiał się również wpływu, jaki na Delfinę może zyskać jej prawowity mąż, gotowy zanieść ją na rękach do Tulczyna. Ostatecznie był to bardzo przystojny mężczyzna – urodę wziął po matce, pięknej Sophicy Clavani – o giętkim języku, który już raz zdołał omotać pięknymi słówkami skrzywdzoną żonę i nakłonić ją do ponownego z nim współżycia. Jeśli w Neapolu uda mu się ta sztuka... Nie, nie, to niemożliwe... – Zygmunt znów się budzi z niespokojnego snu. – A gdyby jednak... 298 Głowa Krasińskiego opada na poduszkę, serce zaczyna gubić rytm, a przed oczami gorączkującego hrabiego pojawia się powóz, uwożący na Ukrainę Delfinę Potocką. Na koźle siedzi Mieczysław, wywija batem i wykrzywia się szyderczo, odwracając twarz do pokonanego poety, który oblewa się zimnym potem i krzyczy rozpaczliwie: – Zatrzymać ich! Zatrzymać! Przestraszony Kruszewski wpada do pogrążonego w półmroku pokoju i widzi bladego jak widmo hrabiego, który przypodniósł się na łóżku i wymachuje rękami, jakby coś chciał pochwycić, a gdy zamiar ten okazuje się daremny, opada na poduszkę z głębokim westchnieniem. – Porwał ją – zawołał po chwili. – Porwał do piekła! Kruszewski nie musiał pytać, kto został porwany i kogo należy ratować, próbował jedynie powstrzymać swego pana przed opuszczeniem łóżka, ale bezskutecznie. Zygmunt wstał, zrobił dwa kroki w kierunku okna, a przy trzecim kroku ugięły się pod nim nogi i osunął się na podłogę. – To nic, Janie. To nic – powtarzał, usiłując podnieść się przy pomocy kamerdynera. – Za chwilę dojdę do siebie. Muszę dojść, bo jutro wyjeżdżamy. – Wydaje mi się... – Wiem, wiem... – uciął Zygmunt, przerywając Kruszewskiemu. – Masz plenipotencję od generała do powstrzymywania mnie przed głupstwami, jakie chciałbym robić, zapewniam cię jednak, że rano będę już zdrowy. A ty, Janie, pójdziesz dowiedzieć się, o której odpływa statek do Neapolu i od razu kupisz bilety. LIST LIV Capo di Monte, 15 października 1840 r. – Przyjechałeś, waszmość, burzyć nasz pokój? Pani Honorata Komarowa z pewnym ociąganiem podała zięciowi rękę do ucałowania i Mieczysław Potocki pochylił się nad nią głęboko z widocznym, a może raczej demonstracyjnym szacunkiem. Takie właśnie odniosłem wrażenie, obserwowałem bowiem bacznie, co robi ten łotr z piekła rodem, a on jednocześnie, tajnym uściskiem palców objął dłoń teściowej i przylgnął do niej ustami na moment dłużej niż pozwalał na to ceremoniał powitania. Jakby dawał pani Honoracie sekretny znak, ujawniający prawdziwy powód jego pojawienia się w Neapolu i jejmość Komarowa odgadła wymowę tego znaku, ponieważ przez jej twarz przemknęła smuga rumieńca, a oczy na ułamek chwili rozbłysły. Piękny hrabia Mieczysław, lubiący czerpać złośliwe zadowolenie z cudzej konfuzji, zadrwić chciał zapewne z teściowej, budząc w niej nie do końca martwe, a tylko głęboko ukryte wspomnienie pewnej zimowej, 299 karnawałowej nocy w Tulczynie, dwa lata najwyżej po ślubie Mieczysława z Delfiną. Pod koniec balu, gdy znalazła się z pięknym zięciem w jednym tańcu, on, wpatrując się, bez skrępowania, w głęboki dekolt teściowej i korzystając ze stosownej chwili, musnął gorącymi wargami jej, zgodnie z modą, obnażone do połowy piersi. Oblał ją wtedy war i chociaż spłynął po chwili, pozostawił po sobie ślad, o którym Mieczysław zdawał się wiedzieć i teraz jakby go odnalazł. A pani Honorata zdołała powstrzymać się przed uwolnieniem ręki z oplatających ją palców hrabiego, nie potrafiła wszakże zapobiec pojawieniu się rumieńca na policzkach; był zapewne bledszy niż wówczas, na sali balowej w Tulczynie, którą zobaczyła znów tak wyraźnie, jakby znalazła się w niej ponownie, w tanecznym kręgu, z hrabią Mieczysławem tak blisko, że mógł pochylić się nad jej biustem i dotknąć go palącymi ustami, jak pieczęcią, którą położył dla zamknięcia tej ulotnej chwili w intymnym sztambuchu pani Honoraty, w którym, był tego pewny, przechowa ślad sekretnego, grzesznego dreszczu z karnawałowej nocy. Jeśli był jak mała iskierka, która całkiem nie zgasła i tliła się jeszcze, mogła teraz rozbłysnąć. Jejmość Honorata Komarowa nie była jeszcze starą kobietą. Miała dopiero pięćdziesiąt pięć lat i cieszyła się nadal kształtną sylwetką. W dniu ślubu córki kończyła zaledwie czterdzieści, nie podzielała obaw męża, który miał wiele zastrzeżeń do hrabiego Potockiego. Owszem, przyznała nawet przed sobą ze wstydem, że zazdrościła własnej córce takiego pięknego mężczyzny i dopiero po pamiętnym balu w Tulczynie powzięła przekonanie, że Delfina nie będzie szczęśliwa w tym małżeństwie. Zaczęło się od dramatu z dziećmi, które umierały krótko po urodzeniu, a potem nastąpiła ucieczka Delfiny z Tulczyna przed brutalnym mężem i przed – wstyd dławił Delfinę, gdy wymawiała to słowo – kijem do bilardu, którym ją uderzył nie bacząc na obecność rosyjskiego generała Platona Abaza, który oniemiał na widok szalejącego z niepohamowanej wściekłości polskiego arystokraty. – Przyjechałem, aby jeszcze raz zapytać córkę jejmości, czy zechce wrócić do domu, bo Tulczyn cały czas czeka na swoją panią. Mieczysław uwolnił wreszcie rękę teściowej, a ona cofnęła ją szybko i ukryła w fałdach sukni, jakby w obawie, że znów znajdzie się w uchwycie gorących palców zięcia. – Do domu, powiadasz waszmość – powtórzyła Komarowa, starając się nadać swemu głosowi naturalne brzmienie. – A jakiż to dom, z którego żona ucieka przed mężem? – Sama, waszmość pani, jako kobieta, wiesz, że jesteście czasem nieobliczalne i postępujecie zgoła... 300 – Biłeś waćpan żonę, czy tylko ją uderzyłeś? – Pani Honorata podniosła teraz głos przerywając hrabiemu. – Raz? Dwa razy? Przez dłuższą chwilę Potocki nie odpowiadał. Może chciał iść, jak teraz się mówi u nas w kraju w XXI stuleciu, w zaparte, ale podniósł wzrok i napotkał spojrzenie stojącej za plecami matki Delfiny; było pogardliwe i zimne zarazem, takie, jakim nigdy nie ośmieliła się młoda żona patrzeć na niego w Tulczynie i chyba zrozumiał wreszcie, że już się nie boi swego dręczyciela i jego kija do gry w bilard. Dlatego powiedział: – Przyznaję, że doszło do takiego pożałowania godnego zdarzenia. Teraz, gdy o tym myślę, nie mogę zrozumieć, jak mogło do niego dojść. Przysięgam jednak tutaj, przed waszmość panią i przed moją małżonką, że już nigdy nie dojdzie. Hrabia Mieczysław Potocki, po przybyciu do Neapolu, wynajął apartament w pobliżu pensjonatu, w którym pani Honorata Komarowa z córkami mieszkała już od czerwca. Posyłał paniom codziennie kwiaty, przychodził na popołudniową herbatę i starał się nienagannym zachowaniem pozyskiwać względy całego towarzystwa i zatrzeć w ten sposób złą opinię, jaką wyrobił sobie awanturami, stale urządzanymi w Tulczynie i zadać kłam pogłoskom o brutalnym traktowaniu żony. Nawet jego własna siostra, Zofia Kisielewa, również bawiąca w Neapolu i zawsze stojąca po stronie Delfiny, powiedziała: – Gdybym tutaj poznała Mieczysława, nie uwierzyłabym nigdy, że to taki podły drań, niegodny nazwiska, które nosi. Podobnie Krasiński, jadąc do Neapolu, nie przypuszczał, że Potocki wejdzie w skórę skruszonego grzesznika. Obawiał się, że będzie urządzał tam awantury i wyprawiał dzikie brewerie, skoro wyjechał z Karlsbadu, a raczej został wydalony z tego uzdrowiska, z opinią pijaka, wiadomo zaś powszechnie do czego pijacy są zdolni. Drżał więc o Delfinę i trochę buńczucznie zapowiadał samemu sobie – nie był przecież mistrzem szpady – że będzie stał w ukryciu, gotowy na wszelki wypadek, do działania i okiełznania awanturnika. Tymczasem Potocki, wbrew obawom Krasińskiego, a zapewne Delfiny również, zachowywał się zupełnie spokojnie, a nawet w sposób tak ujmujący, że pozyskiwał sobie sympatię towarzystwa, pijącego herbatę na balkonie apartamentu Honoraty Komarowej. Tę zmianę stosunku do Potockiego, zachodzącą nawet w Delfinie, wyczuł Zygmunt już po drugim, potajemnym spotkaniu z kochanką w zamkniętej karecie z zasłonami na okna, którą wynajął dla takich spotkań i swobodnego poruszania się po mieście, ponieważ nie chciał być rozpoznany i ujawniłby się tylko w wyjątkowych okolicznościach, gdyby Delfinie miało coś zagrażać ze strony brutalnego męża. Tymczasem sytuacja 301 jakby się odwróciła i Delfinie zaczęło grozić poddanie się wpływowi słów i zachowań odmienionego Mieczysława. – Sama nie wiem, Sigis... sama nie wiem – powtarzała, trzymając w swoich dłoniach ręce Zygmunta. – Może on naprawdę się zmienił? Może to już inny człowiek? – A tamto..? – Zygmunt tylko w ostateczności odwoływał się do wymowy odrażających zdarzeń, jakie miały miejsce w tulczyńskim pałacu, obawiając się jednak, że Delfina zaczyna mu się wymykać, nie zawahał się przypomnieć jej co przeżyła w tej złotej klatce. – Nie chcesz pamiętać? – Pamiętam, ale... Zygmunt usiłował ukryć niepokój, jaki coraz silniej go ogarniał, zorientował się bowiem, że zjawił się w Neapolu jeśli nie na ostatnią chwilę, to w każdym razie we właściwym momencie, aby skutecznie przeciwstawić się wpływowi perfidnej gry, jaką Potocki prowadził przed Delfiną, jej matką i całym towarzystwem gromadzącym się przy popołudniowej herbacie. Gdyby poddał się chorobie i dłużej pozostał w Civitavecchia mogłoby być za późno i to, co tylko jawiło mu się w gorączce, powóz uwożący ukochaną do Tulczyna, mogło naprawdę się wydarzyć. Dlatego postanowił przeprowadzić z Delfiną zasadniczą rozmowę i nakłonić ją do ostatecznego zerwania z mężem. Kareta skierowała się w stronę Capo di Monte, kochankowie wysiedli koło dawnego zamku Karola III i żwirową ścieżką ruszyli w głąb ogromnego parku, w stronę ruin obrośniętych bluszczem i romantycznej groty, która słyszała już tysiące wyznań miłosnych i przysiąg. Tym razem miała słyszeć inną, dramatyczną rozmowę kochanków, która mogła zdecydować o ich przyszłym losie. Przekonali się jednak wzajemnie, że wielkiej miłości, która ich łączy, nic i nikt nie potrafi rozerwać, nie wspomnieli wszakże ani słowem o małżeństwie, które mogło przecież w naturalny sposób rozwiązać ich problemy. Dlaczego więc, połączeni obustronnym uczuciem, Delfina i Zygmunt nigdy nie dążyli do zawarcia małżeństwa? Nie dążył do niego przede wszystkim Krasiński, dla którego, zgodnie z romantycznym pojmowaniem życia, małżeństwo było grobem miłości. Jego zwyczajność, codzienna monotonia, zamieniająca się w nudę i wzajemne zobojętnienie, odstraszały romantyczną młodzież od instytucji małżeństwa. Prawdziwy romantyk wolał więc skrobać się po drabinie do buduaru kochanki na pierwszym piętrze i ryzykować karkołomny upadek niż, jako małżonek, wchodzić przez drzwi, bezpiecznie i spokojnie do wspólnej z żoną sypialni. Awersję Zygmunta do małżeństwa pogłębiało jeszcze, żywe przed grudniowym oczarowaniem Delfiną, uczucie do Joanny Bobrowej, o czym 302 świadczyć może przejmujący w swej otwartości list do Sołtana z sierpnia 1838 roku, ukazujący całą siłę namiętności, jakiej poddany był i jakiej ulegał młody Krasiński. Wspomnienie jej jest cieniem ciała mojego. O niej na jawie, o niej w nocy marzę, śnię, myślę. Sam przyznaję, że to podobnym do głupstwa lub czarów, lub do szaleństwa, ale nic nie mogę przeciwko temu. Tę jedną kochałem całym sercem kobietę, przy niej jednej na ziemi byłem szczęśliwy, bosko szczęśliwy, teraz każda inna wydaje mi się podpiwkiem po malmazji, małgorzatką po camelei, walcem Lanera po chórze „Tu padre padrona”, morzem szarym Bałtyckim po niebieskiej Adriatyce, gawędką po chwili natchnienia, śmiercią po życiu; teraz powiadam Ci, że wszystek ród niewieści mi obrzydł, że tylko za nią gonię marzeniem, tak dalece, tak zaciekle, że nie ma domu na drodze, drzewka nad rowem, komara w powietrzu, który by moim myślom nie nadał kierunku wprost zmierzającego do wspomnienia o niej. Chory jestem na umyśle, na serce być może, nie przeczę, sam to czuję, ale ta choroba z najlepszych sił mnie ogołaca, ssie mnie na kształt raka i w tęsknotę niczym nie skończoną pogrąża, a leczyć się nie potrafię, jedno jej widokiem, że zaś tego ratunku losy mi nie dozwolą, sądzę, że ze mną źle będzie i że całe późniejsze życie moje nosić będzie w bardzo dobitnych znakach piętno tej miłości. Tak pisał dwudziestosześcioletni, zatem młody mężczyzna, a już przeświadczony, że zamknął się dla niego najszczęśliwszy rozdział życia, już przekonany, że jego serce nigdy nie zabije żywiej dla żadnej kobiety i pozostanie martwe, a minęło zaledwie kilka miesięcy, a ożywiło się na widok hrabiny Potockiej tak bardzo, że nieomal nie mogło mu się pomieścić w piersi. Trudno jednak zgadnąć, Droga moja, czy zapewniając Delfinę o swej dozgonnej miłości, przypomniał sobie Joannę Bobrową zalewającą się łzami po stracie kochanka. Romantyczny związek opierał się więc na dość kruchym fundamencie słów, który w wypadku Potockiej i Krasińskiego okazał się jednak wyjątkowo trwały. Dodawały mu niewątpliwie tajemniczego uroku nieustanne podróże i sekretne spotkania, powitania i pożegnania, wspólne pobyty w różnych, ukrywanych przed światem miejscach, co niewątpliwie ekscytowało oboje kochanków. Podnosiło poziom adrenaliny – jak dziś powiedzielibyśmy – co w małżeńskim związku nie byłoby przecież osiągalne. Hrabinie Potockiej musiał również odpowiadać taki rodzaj kontaktów z kochankiem i wzmocniona rozmową z nim w grocie, w głębi parku, w asyście piorunów i grzmotów, przy księżycu, który później wynurzył się zza chmur i rozświetlił Capo di Monte, zdobyła się na decydującą rozmowę 303 z mężem i Potocki wyjechał z Neapolu z niczym, pozostawiając po sobie jedynie dobre wrażenie, zaprzeczające paskudnej opinii, dotąd wlokącej się za nim. Odniosłem nawet wrażenie, że pani Honorata nie była tak do końca zadowolona z decyzji Delfiny, której przyszły status rozwódki nie był korzystny dla Ludmiły i Natalii, jej młodszych sióstr, które jeszcze nie wyszły za mąż. Krasiński, po odniesionym zwycięstwie, przeniósł się do Sorrento, gdzie wynajął wygodne mieszkanie do końca października. Rozstrój żołądka, niestety, powrócił i osłabiony chorobą nasz biedny Zygmunt nie potrafił się cieszyć ciepłą, śródziemnomorską jesienią ani nawet bliskością kochanki, z którą mógł wybierać się tylko na krótkie spacery. Miał nadzieję, że pomocy udzielą mu rzymscy lekarze i postanowił skrócić swój pobyt nad morzem. Jutro zatem wyjeżdżamy i tylko na krótko, dla pożegnania z Delfiną, zatrzymamy się w Capo di Monte. Stąd też wysyłam ten list do Ciebie, w którym zapisałem to, co wydarzyło się tutaj ważniejszego od naszego przybycia do Neapolu z Civitavecchia. Był tu przejazdem – o czym zapomniałem wspomnieć – kapitan Lucjan Weyssenhoff, podkomendny generała Ramorino w powstaniu listopadowym, przyjaciel księcia Lubomirskiego, biedny teraz jak mysz kościelna, gdyż ojciec jego Franciszek ożenił się po raz czwarty i nie przysyła mu pieniędzy. Wyglądał jednak elegancko, a nawet robił wrażenie szczęśliwego, wracał bowiem z klasztoru Trenta Tre z pomyślną wróżbą od tamtejszych mniszek. Cieszą się one szeroko i daleko wielką sławą prorokiń i wszyscy święcie wierzą w to, co od nich usłyszą. Te mniszki nazywane są sepolte vive, żywcem pogrzebane. Reguła tego klasztoru jest tak ścisła, że kiedy szesnastoletnia panienka przekroczy próg klauzuli, już jej oko ludzkie nie zobaczy, a ona innych twarzy, prócz twarzy zakonnic tej samej reguły. W parlatorium, czyli rozmównicy, gdzie w innych klasztorach jest krata oddzielająca mniszki od osób, które je odwiedzają, w Trenta Tre jest blacha, oddzielająca zakonnice od świata, zasłaniająca je od ludzi na wieki... Otóż kapitan Weyssenhoff wynosił z klasztoru dobrą wróżbę o swoim rychłym i szczęśliwym ożenku, z czego zwierzył się Krasińskiemu, a on, litościwie, życzył mu, aby prognostyk się spełnił, sam bowiem srodze się zawiódł na przepowiedni przełożonej prorokiń, Agnieszce Ferrari. Chciał mianowicie nasz Zygmuś dowiedzieć się swego czasu, u jakiego bankiera ma zdeponować swój mały kapitał i wróżka wskazała mu tego, który pół roku później zbankrutował i uciekł z Francji z pieniędzmi swoich klientów. Krasiński stracił wtedy trzysta tysięcy franków. 304 LIST LV Rzym, 14 grudnia 1840 r. Trudna decyzja wyjazdu z Sorrento okazała się słuszna. Rzymscy lekarze zajęli się bardzo solidnie hrabią Krasińskim. Chcieli nawet leczyć go w szpitalu, ale na to się nie zgodził, uważa bowiem, że są to trupiarnie, które opuszcza się nogami do przodu. Tak więc hrabia leczy swoje kiszki w domu, medyk przychodzi regularnie w każdą środę, zapisuje kolejne proszki i mikstury, po których pacjent czuje się coraz lepiej albo wydaje mu się jedynie, że nastąpiła u niego poprawa. Mieszkamy w willowej dzielnicy Rzymu, przy Ponte Ripetta, blisko Watykanu, czyli na Rypecie, jak tutaj się mówi, w bardzo wygodnym miejscu, bo wszędzie blisko i Kruszewski może wyjść po świeże pieczywo i wrócić z chrupiącymi bułeczkami, zanim hrabia Krasiński otworzy lewe oko. Po śniadaniu Zygmunt zasiada do pisania listów i jeden z nich, adresowany do Orcia, czyli Jerzego Lubomirskiego, zwrócił moją uwagę, więc przepisuję z niego dla Ciebie dość osobliwy fragment. Trosk i zgryzot i dziwnych, arcydziwnych wypadków co niemiara tłoczyło się tego roku koło mnie. Gdziem stąpnął, tam fantastycki objaw jakiś podnosił się spod ziemi i stawał przede mną. O północy przed dniami kilkonastą, na pustym Corso, blisko Jesu i Maria, ujrzałem, klnę się na Boga, postać dawniej znaną, postać kochaną niegdyś, co sama szła i zawracała, a idąc i zawracając magnetycznym przykuciem spięła mnie do miejsca, tak że ni iść do niej, ni uciec od niej nie zdołałem, aż wreście przystąpiła i rękę mi kładąc na ręce rzekła: „To ty!” – I dni kilkanaście przebyłem z tą postacią, musiałem słuchać jej skargi smętnej i słusznej – słusznej w stosunku do niej! Musiałem patrzeć na chorobę okropną, która wszystkie jej nerwy rozwiązała, tak że ona cała jako rozbita harfa same ostatki dźwięków tylko już teraz wydaje. Koiłem ją, spokoiłem, najdroższymi przyjaźni dowody łagodziłem gorycz wrzącą w jej sercu, a to serce anielskim zawsze było i jest, to serce, jak serca bliskie śmierci, przebaczyło mi, mnie i wszystkim! Wreszcie tę biedną i szlachetną odwiozłem aż na brzegi morza. Zdało mi się, że dopełniam katów urzędu – i tak długa, czarna trumna statku parowego ją zabrała i nazad poniosła na północ. Nie wiem, Droga moja, jak sobie tłumaczyć to spotkanie Krasińskiego z fantomem Joanny Bobrowej, bo przecież nie z jej duchem, skoro ona żyje i, jak dotąd, nie wybiera się na tamten świat. Najtrudniej zrozumieć te słowa: I dni kilkanaście przebyłem z tą postacią... Gdyby Krasiński nie wrócił na noc do domu, to Jan Kruszewski, jego opiekun i służący w jednej osobie, przyjąłby to ze zrozumieniem, ale po kilku dobach nieobecności hrabiego, wszcząłby alarm, zawiadomił hrabinę Potocką i zgłosiłby sprawę 305 policji. A nie uczynił tego, ponieważ Zygmunt wrócił ze spaceru może trochę później, ale jeszcze tej samej nocy. Jak to możliwe, zapytasz, skoro przebywał z Bobrową kilkanaście dni? Owszem, ale w czwar t y m wymiarze, w którym czas biegnie inaczej, niż w naszym świecie. Inaczej mówiąc, dla Kruszewskiego oczekującego powrotu hrabiego kilka godzin trwało tyle, ile dla Zygmunta kilkanaście dni. Czytałem nawet o takich zdarzeniach, nim przeniosłem się do XIX stulecia, więc chyba jest to możliwe. A skąd się wzięła Joanna Bobrowa w Rzymie, skoro wtedy mieszkała z mężem na Podolu? – zapytasz, a ja nie będę umiał Ci odpowiedzieć inaczej, niż w oparciu o głębokie przekonanie, że zakochana kobieta potrafi wszystko. Nawet wysłać daleko swoją zjawę, aby dręczyła dawnego kochanka. Sam Krasiński nie nadawał zresztą temu spotkaniu z fantomem Bobrowej żadnego właściwie znaczenia, bardziej zajęty rozmyślaniem nad stanem obecnym i przyszłością świata, której nie widział w jasnych barwach. Wiek mój jest wiekiem bólu, przejścia, nędzy, Ostatnia walką natury z człowiekiem Wśród huku machin i brzęku pieniędzy. I wiek mój dotąd nie ducha jest wiekiem, Na czole jego strach przyszłości leży, A w piersiach karmi nie serce lecz płaza, Co w krzyż dni przeszłych już dzisiaj nie wierzy I blednie cały na widok żelaza! A w ręku trzyma wór srebra, wór złota I łokieć kupców, którym przyszłość mierzy... Ten niepokój o przyszłość świata łączy Krasiński z rozważaniami o miejscu Polski w tym świecie i roli, jaką może odegrać, wpływając na jego losy. Poświęca tym rozważaniom późniejszy list do Jerzego Lubomirskiego, bliskiego myśli samobójczych z powodu klęski ideałów panslawistycznych. Zygmunt starając się podtrzymać przyjaciela na duchu, przekazuje mu jednocześnie swój niezwykle głęboki zasób wiary w siłę ukrytą w imieniu Polski, w potęgę jej nieśmiertelnego ducha, którego nikt i nic nie zdoła unicestwić. Tak, Jerzy – zwyciężym! – ja Ci to zapowiadam, a choćby nam zgon miał tysiąc tysięcy razy grozić, choćby nas chciały komunisty (sic) i łajdaki nie wiedzący, co Polska, co zacność tysiącletnia Polski, rozszarpać, wieszać, rzezać, nie lękaj się, wyproadzi nas ramię Boże, ramię nad światem wyciągnięte dziś, pod dłonią którego jak szkło pryskają i mocarstwa i partie i frakcje i sejmy i sejmiki i sekty i wszystko, co szpetnym, niezacnym, niepoczciwym... Trzymajmy się wiecznie Polski! Polska jest czymś wyższym nad każdego Polaka 306 i nad wszystkich razem liczebnie zgromadzonych. – Polska to dzieje Polaków w przeszłości i dzieje ich wszystkie w przyszłości, więcej – powołaniem ich, im przez wolę Bożą wskazanym, którego dopełnić muszą albo nie być...! Powołaniem zaś tym męka i przez mękę nareście wwiedzenie świata w drogi Chrystusowe... Zwycięży Polska niepokalana i czysta, a tym właśnie, że czysta i niepokalana... Ktokolwiek zamierza na Polsce jak na „tabula rasa” robić experimentum in anima vili własnej próżności, przeszłości nie spajać z przyszłością ale oderwać zupełnie, kto chce ducha Polski rozebrać – ten, mówię i zapowiadam, marnie przepadnie i zaginie! A będzie Polska czysta i niepokalana – po wielu bolach będzie! Uważam ten list do księcia Jerzego Lubomirskiego, którego fragmenty, Droga moja, przepisałem dla Ciebie, za bardzo ważny dla naszego spojrzenia na osobę Zygmunta Krasińskiego, świadczy bowiem o jego niezachwianej ufności w odrodzenie Polski i Jej powrót – POMIMO WSZYSTKO – na mapę polityczną Europy. LIST LVI Paryż, 15 grudnia 1840 r Dziś pogrzeb Napoleona, wyrwałem się więc z Rzymu, aby w nim uczestniczyć i Tobie go opisać. Trochę nawet się dziwię, że Zygmunt nie zdecydował się przyjechać do Paryża. Mówił przecież o fregacie, La BellePoule, płynącej z Wyspy Świętej Heleny z trumną cesarza na pokładzie, jak o sarkofagu płonącym, o wielkiej chwili, o wielkim głazie z napisem Imperator, na szczycie usypanego na jego cześć kopca, więc sądziłem, że Krasiński jest bonapartystą, widocznie jednak musiałem się pomylić. Szkoda tylko, że został w Rzymie, bo Francuzi nie zapomnieli o Polakach walczących u boku cesarza, o czym świadczy zaproszenie, jakie książę Adam Czartoryski rozesłał przed kilkoma dniami do szeregu osób mieszkających w Paryżu i na prowincji. Oto jego treść: Stosownie do zawiadomienia, odebranego od Marszałka Gerard dowodzącego Wojskiem przy wprowadzeniu zwłok CESARZA NAPOLEONA – Xiąże Czartoryski ma honor donieść Waszmość Panu................................, że wojskowi Polacy, którzy służyli za czasów Cesarza Napoleona, mają sobie przeznaczone miejsce w orszaku pogrzebowym zaraz za b. Gwardią Cesarską i że w dzień obchodu mają się zameldować w mundurach w Courbevole, generałowi prowadzącemu oddział b. Gwardii Cesarskiej. 307 Przypuszczam, że hrabia Zygmunt, jako syn generała Wincentego Krasińskiego, dowódcy Pułku Lekkokonnych Lansjerów, zdobywcy Somosierry, walczącego do końca pod sztandarem Francji, dostąpiłby zaszczytu kroczenia za trumną Bonapartego wśród najwyższych dostojników wojskowych i cywilnych. Polacy mieli więc iść i szli w pogrzebowym pochodzie, zaraz za b. Gwardią Cesarską, co stanowiło wielkie i zaszczytne wyróżnienie i spotkało się z uznaniem paryskiej ulicy, o czym tak pisał „Journal des Debats”: Zgodnie z ogłoszonym porządkiem, generałowie i oficerowie niższych stopni wojsk polskich, znajdowali się w obchodzie żałobnym Napoleona i postępowali zaraz za szlachetnymi resztkami Gwardii Cesarskiej, odznaczając się postawą i twarzami prawdziwie żołnierskimi. Widzieliśmy więc generałów: Rybińskiego, Dwernickiego, Bema, Dembińskiego, Skarżyńskiego, między nimi kilku z oficerskimi krzyżami Legii Honorowej na piersi. Wszyscy witani byli przez oddziały Gwardii Narodowej i lud stolicy, głośnymi okrzykami: NIECH ŻYJE POLSKA! NIECH ŻYJĄ POLACY! Wśród Polaków, odznaczonych oficerskimi krzyżami Legii Honorowej, wyróżniał się pułkownik Jan Paweł Jerzmanowski, na którego piersi błyszczał krzyż komandorski tej Legii. Ten dzielny żołnierz miał szczególne prawo kroczyć tuż za trumną cesarza, walczył bowiem od 1805 roku u boku Napoleona jako oficer legionowy. Walczył pod Austerlitz, Dreznem, Borodino i w wielu innych bitwach, kilkakrotnie ranny, wyróżniany w rozkazach dziennych cesarza, któremu towarzyszył na wyspie Elbie, z nim powrócił do Francji i bił się pod Waterloo, do końca nie opuszczając sztandarów. Patrzyłem z podziwem na tę kroczącą dostojnie postać i twarz szlachetną rycerza wolności, jak wszyscy Polacy, oszukani przez Napoleona, a jednak idący za jego trumną, oddający ostatni pokłon swojemu wodzowi, z którym okryli się nieśmiertelną, wojenną sławą. Król Ludwik Filip czekał przed Pałacem Inwalidów, aby osobiście wprowadzić zwłoki cesarza do wnętrza kościoła, pod złoconą kopułę i złożyć je w sarkofagu z czerwonego porfiru. W zgromadzonym przed Pałacem tłumie mignęła mi także twarz Juliusza Słowackiego, który potem uwiecznił ten wielki dzień wierszem, którego część zapisuję Ci z pamięci: I wydarto go z ziemi – popiołem, I wydarto go wierzbie płaczącej, Gdzie sam leżał ze sławy aniołem Gdzie był sam, nie w purpurze błyszczącej, 308 Ale płaszczem żołnierskim spowity A na mieczu jak na krzyżu rozbity. Powiedz, jakim znalazłeś go w grobie, Królewicu, dowódco korabli? – Czy rąk dwoje miał krzyżem na sobie? Czy z rąk jedną miał przez sen na szabli? A gdyś kamień z mogiły podźwignął, Powiedz, czy trup zadrżał, czy się wzdrygnął? On przeczuwał, że przyjdzie godzina, Co mu kamień grobowy rozkruszy; Ale myślał, że ręka go syna W tym grobowcu podźwignie i ruszy, I łańcuchy zeń zdejmie zabójcze, I na proch ojca zawoła: – Ojcze! Ale przyszli go z grobu wyciągać, Obce twarze zajrzały do lochu; I zaczęli prochowi urągać, I zaczęli nań wołać: – Wstań, prochu! Potem wzięli tę trochę zgnilizny I spytali – czy chce do ojczyzny? – Szumcie! szumcie więc morza lazury, Gdy wam dadzą nieść trumnę olbrzyma! Piramidy! Wstępujcie na góry I patrzajcie nań wieków oczyma! Tam! – na morzach! – mew gromadka szara To jest flota z popiołami Cezara... Dalej nie pamiętam zbyt dobrze, wolę więc w tym miejscu zakończyć, ale Ty możesz ten wiersz przeczytać do końca, jeśli sięgniesz na tę półkę, gdzie stoją, oprawione w niebieskie płótno, dzieła Juliusza Słowackiego. Wiersz „Na sprowadzenie prochów Napoleona”, zamieszczony jest w Tomie I i łatwo go znajdziesz, a później, gdy wrócę z tej mojej wyprawy do XIX stulecia, porozmawiamy o trudnej do zrozumienia wyjątkowości osoby Napoleona Bonapartego, który, prawdę mówiąc, budował francuską Europę pod trójkolorowym sztandarem wolności, pogrążając ją jednocześnie w krwi. Dlaczego, uważając wojnę za największe nieszczęście, nazywa się Bonapartego, z wyraźnym podziwem, bogiem wojny, a nie, powiedzmy, rzeźnikiem?, który wytracił w bitwach tysiące i tysiące własnych i cudzych żołnierzy. W pewnym sensie intryguje mnie to pytanie, ale teraz muszę już zająć się tym, co dzieje się dokoła, ponieważ kondukt żałobny, który sformował się w Courbevole nad Sekwaną, w pobliżu mostu Neuilly, przeszedł 309 już pod Łukiem Triumfalnym i idąc w dół Pól Elizejskich dotarł do Les Invalides. Tam przed ogrodzeniem kościoła zatrzymano karawan i dwaj heroldowie zawołali donośnymi głosami: l’EMPEREUR! A ulica paryska odpowiedziała gromkim okrzykiem: VIVE l’EMPEREUR! Był na tym pogrzebie jeszcze ktoś, kto przybył do Paryża, aby nie tylko pokłonić się prochom Napoleona, ale również dla wypełnienia ważnej misji, która powoła Adama Mickiewicza i emigrantów polskich do wielkich zadań. Nikt go jeszcze nie zna, ale bliski jest dzień, gdy publicznie ogłosi sprawę bożą w katedrze Notre Dame, po uroczystej mszy świętej w intencji Ojczyzny. Zygmunt Krasiński tak o nim wkrótce napisze: Coraz bardziej słychać, że pan Andrzej (Towiański), nim się wyprawił na proroczkę, natchnienie wziął z stolicy lodów. Bądź co bądź, koło zaczarowane nie pękło dla pana Adama (Mickiewicza), a póki nie pęknie, duch się jego nie wyzwoli i na nowo nie zacznie działać. Gdy się znowu wyzwoli spod jarzma, o to się bardzo lękam, by nie podeptał zarazem i fałszu odkrytego i wielu prawd, do których się dostał podczas trwania tego snu magnetycznego. LIST LVII Rzym, 1 stycznia 1841 r. Odszedł już rok wielkich nadziei i rozczarowań. Nadzieje, że coś się w Europie wydarzy korzystnego dla Topoliny, okazały się płonne. Trudno mi nawet określić, na czym hrabia Krasiński te nadzieje opierał. Sojusz tronów trzymał się przecież mocno i sprawy polskie nie zajęły uwagi polityków ani gazet włoskich czy angielskich, a szczególnie francuskich. O pogrzebie Napoleona i ostatecznym końcu jego epoki, nikt już zdawał się nie pamiętać, na wokandzie jest za to wojna „opiumowa”, którą Anglia prowadzi z Chinami i otwarcie kilku chińskich portów dla statków europejskich. Wydaje się również, ze dyplomacja Hotelu Lambert nie odnosi żadnych sukcesów, polityczny bilans roku zamyka się więc po stronie minusów. Natomiast na sprawy prywatne Zygmunt nie powinien narzekać, bo Mieczysław Potocki odjechał z kwitkiem do Tulczyna i zanosi się na to, że resztę zimy spędzi poeta w Rzymie razem z Delfiną, której na Nowy Rok ofiarował kolejny wiersz: W dniu, w którym młody ten rok się zaczyna... Tobie zaś, Droga moja, życzyłbym na styczeń ciekawej lektury, a mogą nią być Trzy myśli pozostałe po śp. Henryku Ligenzie. Jesteś może zdziwiona moją propozycją, ale to bardzo ważny dla Krasińskiego utwór i niepokoi się on teraz o jego przyjęcie przez rodaków na emigracji, a szczególnie przez Mickiewicza i Słowackiego. Wielka szkoda, że jest on dziś właściwie zupełnie zapomniany, w nim bowiem objawia się w jasnowidzeniu poety obraz 310 ludzkości i naszego Kościoła katolickiego; jego symbol, kopuła bazyliki św. Piotra w Rzymie, rozpada się w widzeniu poety, opuszczona przez wszystkie narody, a podtrzymuje ją jedynie najwierniejszy naród polski i nie pozwala rozpaść się zupełnie. Krasiński przykładając wielką wagę do Trzech myśli..., jednocześnie obawiał się ujawnienia swego nazwiska, jako autora poematu. Dlatego ukrywał się nawet przed najbliższymi przyjaciółmi ze swoim autorstwem i udając jedynie zaciekawienie nowym utworem w języku polskim, jaki ukazał się w Paryżu ubiegłego roku, tak pisał do Gaszyńskiego: Prosiłem Cię byś doniósł mi co dziennik powiada o „Trzech myślach p. Ligenzy”, bo Konstanty z Munich dziwnie mi to dziełko zalecał, mówiąc, że w nim głęboki sens filozoficzny; ciekawym więc, co to jest, czyje i co o nim mówią. Bądź łaskaw, donieś mi o tym. Trzy myśli... są bardzo ważne z tego również powodu, że pojawia się w nich postać kobiety, towarzyszącej bohaterowi poematu Sen Cezary, którą pokochał on na całe życie. Jak się na pewno domyślasz, ową kobietą jest literacko zaprezentowana i ukształtowana Delfina jako Beatrycze, duchowa przewodniczka poety. Dwie części utworu, Syn cieniów i Sen Cezary, wpisał Krasiński do albumów Potockiej, potwierdzając niejako jej łączność z bohaterką poematu, torującą ukochanej drogę do Przedświtu, w którym zostanie wyniesiona do gwiazd i ubóstwiona. Po czterech latach od ukazania się utworu, Adam Mickiewicz w Collége de France obszernie będzie omawiał Trzy myśli po śp Henryku Ligenzie, zwracając szczególną uwagę na ich proroczy charakter: „Tym wspaniałym obrazem (sceną zniszczenia bazyliki) kończy się poemat. Gdyby urzędnicy Kościoła, nasi starsi bracia, nasi ojcowie duchowni, posiadali takie uczucie, jak człowiek, który mógł doznać tego widzenia i opisać je, położyliby to pismo w rzędzie tych, co poprzedzają i zwiastują Kościół przyszłości. Ów hufiec pielgrzymi wyobraża nie tylko legiony polskie, jakkolwiek zawiera w sobie tradycję duchową ich tajemniczych wędrówek; wyobraża on razem ten nieprzeliczony zastęp ludzi szukających Kościoła przyszłości. Wszyscy oni dążą do Rzymu, wszyscy muszą przejść przez Rzym, wszyscy muszą wstąpić do tej bazyliki; ale nie zginą w jej zwaliskach, podtrzymają kopułę szablami. Nie oręż ziemski ani oręż jednostek zdoła ją ocalić, ale duchy narodów. Duchy narodów podtrzymają tę kopułę, zagrożoną runięciem. Przebiją w niej otwór dla światła niebieskiego, aby była podobna do owego panteonu, którego jest odtworzeniem, aby się znowu stała bazyliką całego świata, panteonem, pankosmosem, pandemonium, świątynią wszystkich duchów, aby dała nam klucz do wszystkich tradycji i wszystkich filozofii”. 311 Wypiszę Ci jeszcze fragment, nazwijmy to, recenzji Stanisława Małachowskiego, człowieka wielkiego rozumu i przyjaciela poety: Krasiński wieszczym duchem przewidywał i nabrał pewnego przekonania o nieuniknionych i koniecznie nastąpić mających wstrząśnieniach, reformach i przewrotach tak politycznych, jak religijnych. Jako Polak i katolik przewidywał z przestrachem, jakie straszne i nieuniknione z tego powodu klęski i ruiny spaść muszą na Kościół katolicki. Widział jak wzmagała się w narodzie myśl odwieczna, już przez Danta w jego Commedia divina poruszona, niepodległości i wolności narodowej, widział jak przenika wszystkie warstwy społeczne, widział wszędzie, szczególnie do wysokiego stopnia posuniętą, nienawiść obcego wpływu i panowania... Zygmunt Krasiński zwykł był polską Biblię świętą zawsze mieć pod ręką i z upodobaniem ją odczytywał, szczególnie proroctwa i psalmy. To upodobanie miało bez wątpienia wpływ na tło i formę myśli, które łatwo dają się spostrzec w jego pismach”. Kiedy, Droga moja, skończysz czytać Trzy myśli... przypomnij sobie jakiego Krasińskiego poznaliśmy w szkole; tylko jako autora Nie-Boskiej, zatem Krasińskiego zubożonego o Trzy myśli... właśnie. A bez nich Krasiński nie jest w pełni sobą i nie może zajmować, jako wieszcz narodowy, zaszczytnego miejsca obok Mickiewicza i Słowackiego. Pomyśl na koniec, Droga moja, co musi odczuwać kobieta, kiedy kochanek składa u jej stóp... nieśmiertelność. LIST LVIII Terracina, 27 lutego 1841 r. Przy dziwnie pięknej pogodzie skończył się rzymski karnawał. Mucoletta, czyli świeczki pyszne, a zajadlejsze niż kiedykolwiek były. Posprawiał sobie populus romanus długie tyczki do gaszenia stoczków w powozach i na gankach i cały las takich dzid unosił się nad Korsem, na które z wielu okien spadał deszcz fiołków i grad cukierków. Wrzawa zarazem panowała wszędzie, piski i wołania do ogłuchnięcia, ale w masce na twarzy każdemu wiele uchodzi. Korzystając z tego zwyczaju, Delfina i Zygmunt również założyli na twarze maseczki, wsiedli do wynajętego przez hrabiego powozu i ciesząc się, że nikt ich nie rozpozna, włączyli się w sznur karnawałowych pojazdów i odbyli przejażdżkę po mieście wśród wesołych, rozbawionych ludzi, przybranych girlandami domów, sami również weseli i rozbawieni. Delfina wyglądała tajemniczo w czarnej maseczce i szarym domino, podbitym fioletową podszewką, a Zygmunt oryginalnie, w kapturze nasuniętym na głowę, w czerwonej pelerynie i białej masce ze złotymi kwadracikami. 312 Po wesołym karnawale, dalszy pobyt zakochanych nad Tybrem przebiegał spokojnie i bez wstrząsów. Pogłoska o bliskim przyjeździe do Rzymu Mieczysława Potockiego na ślub siostrzenicy zaręczonej z księciem Odescalchi okazała się fałszywa. Małżeństwo Zofii Branickiej z włoskim arystokratą odbyło się znacznie później, nic więc nie zakłócało Delfinie i Zygmuntowi zimowego odpoczynku w cichym o tej porze roku mieście. Dla Krasińskiego Rzym miał szczególne znaczenie. Zanim po raz pierwszy znalazł się tutaj razem z Potocką, bywał już kilkakrotnie nad Tybrem i dlatego przesyłam Ci kopię fragmentu listu, który pisał kilka lat wcześniej do Konstantego Gaszyńskiego i który dobrze określa stosunek poety do Wiecznego Miasta: Ja... lubię te gruzy, lubię tę karę, która spadła na miasto wieczne, na miasto ucisku i podłości, egoizmu i zbytku, słowem na ten Rzym, co był otchłanią spożerającą wszystkie narodowości świata. A teraz spojrzyj na te ruiny, na ten bluszcz, rozkosz zieloną jaszczurek, na te groby pomieszane, powikłane, leżące w pustyni, w Kampanii Rzymskiej, a potem pójdź do pałacu cezarów, do Koliseum, do gmachów Karakalli. Olbrzymy stawiali te mury, tysiąc ludzi skonało, nim drugie tysiąc dźwignęło te filary, te stosy rzniętych, dłutowanych opok – a dziś wyryte na nich dłonią czasu przekleństwo, jak na czole zbrodniarza. I Rzym leż zwalony i gnije i nie powstanie więcej. Tu dopiero masz wszystkie idee tego świata rozciągnięte na ziemi i zdeptane: patrycjat w sarkofagu Scypiona, w grobie Metelli, zwierzchnictwo ludu w cyrku gladiatorów, w pałacu cezarów, bo cezar był najwyższy trybun, cezar był niegdyś reprezentantem ludu. Patrycjat choć srogi, nieubłagany egoista, miał cnoty wielkie, znał co to poświęcenie dla swojej idei, co to walka długa, uporczywa i śmierć bez trwogi. Ale lud i cezar nie znali nic, nie umieli nic... Patrz jak się rozpili, z Rzymu przodków swoich zrobili rynsztok rozkoszy i legli w nim i przeszło lat trzysta leżeli w nim, aż zagrzmiała trąba północy, aż przyszli barbarzyńcy i znieśli ich precz, na wieki! Ale razem tu jest świętszy widok, krzyż tu panuje... on świat ocalił, a razem w miłosierdziu swoim obronił ostatki starego świata. W jednym z poprzednich listów opisałem ci wrażenie, jakie zrobiły na Krasińskim ruiny Koloseum, a przede wszystkim drewniany krzyż, znajdujący się pośrodku areny, na której ginęli wyznawcy Chrystusa. Koliseum było przedtem ulubionym miejscem dla mnie. Ze wszystkich martwych rzeczy ono najmocniejsze może wrażenie wywarło na moją młodość. Nie było marzenia przez ciąg lat kilku we mnie nie połączonego z jego krzyżem samotnym i rozłamanymi arkady. 313 Z kochanką chciałbym był tam na wiosnę rwać fiołki na grobach świętych i gladiatorów, potem wejść na szczyt gmachu i wskazać ręką miasto całe uśpione i pustynię Kampanii Rzymskiej: opowiadać jej zgon narodów i przyciskać truchlejącą do piersi nad tą otchłanią przeszłości. Jeślim o chwale marzył i o poklaskach tłumu, nie kapitolińskiej korony zachciewało mi się, ale jakiegoś tryumfu wśród tych gruzów tryumfalnych, urągających się czasowi jak sława. Jeślim śmierci pragnął, żądałem jej tam także; spokojnie i stopniami konać u stóp krzyża, co się wznosi pośrodku pobojowiska; przemienić się w ducha tam, skąd roje duchów uleciały z ciał umęczonych, to nieraz tkwiło w myśli mojej! Nie zrealizował Krasiński dawnego marzenia i nie wspiął się z kochanką na szczyt Koloseum, ale odwiedził z Delfiną ruiny term Karakalli i Nerona, zajmujące imponującą przestrzeń pomiędzy dzisiejszymi ulicami Via Santa Giovanna D’Arco a Via De’Crescenzi, ruiny pałacu cezarów na Forum Romanum, stanął pod kolumną Marka Aureliusza i przed Łukiem Konstantyna, zadumał się przy sarkofagu Scypionów i grobowcu Cecylii Metelli przy Via Appia, w pobliżu Porta Capena. Zaprowadził również Potocką do wielu innych budowli, a raczej ich resztek pozostałych po starożytnym Rzymie i wspominając jego potęgę, której nic, zdawało się, nie zdoła skruszyć, napomykał o granitowej stolicy carów nad Newą, której moc też musi się zachwiać i panowanie nad Topoliną skończyć. Po powrocie z takich wędrówek po starożytnym Rzymie, Delfina prosiła Zygmunta, aby czytał jej wybrane fragmenty Irydiona, czym sprawiała wielką przyjemność Krasińskiemu, nic bowiem tak nie raduje autora, jak okazywane zainteresowanie jego dziełem, zwłaszcza przez bliską mu osobę. Dodatkową satysfakcję sprawiały Zygmuntowi łączenie przez Delfinę wyprawy do pamiątek po wielkim imperium z lekturą Irydiona, opisującą jego upadek. Siadał więc natychmiast, szukał przez moment stosownego fragmentu i czytał, a Delfina słuchała uważnie, starając się zrozumieć trudny tekst w języku, który nie poznała jeszcze tak dobrze, jak tego sobie życzył jej kochanek. Zarzucał jej nawet, w jednym z listów, że przez nią psuje sobie własny styl, co go wielce zasmuca i boli. Wiesz Ty, Didysz, czemu ja tak szkaradnie piszę listy do Ciebie po polsku, gorzej, dziesięć razy gorzej niż do kogokolwiek innego na ziemi. Oto temu, że wiem iż Ty wolisz, bym pisał po francusku i twierdzisz, że lepiej listuję po francusku niż po polsku. Nerwowatość moja stąd tak się zwinęła w kłąb, tak się nieśmiałą zrobiła, że tak samo jak z księżną Montléarową nie mogłem nigdy po francusku mówić, teraz do Ciebie jednego porządnego listu po polsku napisać nie zdołam. Ze 314 mnie zarazem najśmielszy i najbojaźliwszy człowiek. Czuję oczywiście, że od kiedy piszę do Ciebie po polsku, wciąż paskudnie mi się to udaje, piszę zaś i nie przestaję, bo chcę Cię koniecznie do mowy polskiej przyzwyczaić. Aby uniknąć komeraży, jak mówił Zygmunt, mieszkali osobno; hrabina Potocka w Palazzo Corea przy via di Pontifici, a Krasiński przy Ponte Ripetta 217, czyli na Rypecie, blisko Watykanu, przebywali wszakże z sobą codziennie, nie tracąc ani chwili z czasu, który im los podarował. W Palazzo Corea były dwa kominki, siadywali więc wieczorami przed tym, w którym płonęły grube polana drewna i rozmawiali najczęściej o książkach, jakie Zygmunt podsuwał Delfinie, ponieważ wiedza hrabiny wymagała wielu uzupełnień. Krasiński nie wahał się zatem wejść w rolę nauczyciela, a ponieważ wypełniał ją bardzo taktownie, Potocka nie zauważyła nawet jakiemu zabiegowi została poddana i jakie robi postępy ku zadowoleniu swego mentora. A mentor ów nie obawiał się poruszać nawet trudnych tematów i z zapałem, bo lubił astronomię, objaśniał Delfinie teorię sławnego w tym czasie astronoma, Fryderyka Herschela o gwiazdach podwójnych i kształcie galaktyki, ale nie pójdę, Droga moja, jego śladem, chociaż Potocka słuchała z zainteresowaniem tego, co mówił Zygmunt o tajemniczej mgławicy, widocznej nocą na północnym niebie. Znacznie ważniejsze wydaje mi się, że Delfina pragnęła lepiej poznać powody, dla których jej Sigis musiał opuścić kraj i studiować w Szwajcarii. – Nie musiałem – sprostował Krasiński. – Ale nie poszedłem na ważny pogrzeb, na który poszli wszyscy studenci i spaliłem się na uniwersytecie. Potocka nie wiedziała, jaką rolę w całym wydarzeniu odegrał generał Wincenty i chciała się dowiedzieć dlaczego Sigis postąpił inaczej, niż wszyscy jego koledzy i Zygmunt powiedział, po chwili wahania: – Bo tak kazał mi ojciec. Skinęła głową, jakby chciała powiedzieć – rozumiem – była bowiem wychowywana według tych samych reguł, jakie kształtowały Krasińskiego, w których słowo ojca stanowiło, po boskim, najwyższe prawo, rozkaz generała zamykał więc sprawę i Zygmunt nie musiał jej wyjaśniać, ale on sam, najwidoczniej, sądził inaczej, ponieważ ujął dłonie Delfiny w swoje ręce i powiedział: – Będzie bolało. Zapewne sądził, że kiedyś i tak musiałoby dojść do rozmowy o jego wydaleniu z uniwersytetu, uznał więc, że lepiej się stanie jeśli Delfina pozna prawdziwy przebieg tamtych, fatalnych wydarzeń, niż miałaby opierać się na pogłoskach przywiezionych swego czasu z Warszawy przez Chopina. 315 Mieszkali przecież pod jednym dachem i chociaż Fryderyk miał zajętą głowę muzyką, a serce Konstancją Gładkowską, musiał słyszeć to i owo o tym, co działo się na uniwersytecie i co spotkało generalskiego synalka. – Nie zaprzeczaj – poprosił, gdy Delfina wykonała wyraźny gest sprzeciwu. – Mógł mnie tak nazywać, bo teraz wiem, że nie byłem lubiany, więc dlaczego Frycek miałby mnie lubić. Miałem tylko kilku przyjaciół, a reszta studentów była przeciwko mnie. Nie wiedział, zatem nie mógł powiedzieć Delfinie, że był pod obserwacją super szpicla, Henryka Macrotta, który tak pisał do swego pana, wielkiego księcia Konstantego, zwanego w Warszawie Zyzowatym: Pozwalam sobie stwierdzić, że akademik Krasiński pozostaje w wielkiej pogardzie wśród swoich kolegów. Słyszy się jednak również, że sposób myślenia akademika Zygmunta Krasińskiego jest całkowicie odmienny od poglądów jego ojca p. gen. Wincentego Krasińskiego, że ten akademik musi być wielkim wrogiem Rosjan. Mówią także, że ten akademik bardzo cierpi, będąc często prześladowany z powodu ojca, lecz nigdy się nie usprawiedliwia, a przeciwnie, swoim najbliższym przyjaciołom mówi, że jego ojciec zapomniał się w tym czasie. Nie powtórzył tego wykrętu wobec Delfiny, po dwunastu przeszło latach od fatalnego incydentu na schodach w budynku uniwersytetu. Potocka była przecież świadoma rozwijającego się obecnie i przybierającego na sile konfliktu jej kochanka z ojcem, ponieważ jego skutki odczuwała na własnej osobie. Mogła więc łatwo pojąć, że również we wczesnej młodości Zygmunt przy całym, synowskim posłuszeństwie nie zgodził się z ojcem w jakiejś sprawie. – W bardzo ważnej – sprostował Zygmunt. – Dlatego powiedziałem, że będzie bolało, bo do dziś boli. A wtedy rozrywało mi się serce... Muszę Ci, Droga moja, chociaż w dwóch słowach przypomnieć, że początek sprawy, która tak wstrząsnęła akademikiem Krasińskim sięgała procesu Waleriana Łukasińskiego, osadzonego po wyroku w twierdzy szlisselburskiej, który fikcyjnie rozwiązał Wolnomularstwo Narodowe i powierzył pułkownikowi Sewerynowi Krzyżanowskiemu kierowanie tajnym Stowarzyszeniem Patriotycznym. Weszło ono w porozumienie ze spiskiem oficerów rosyjskich, dążących do obalenia cara, zwanych później dekabrystami, wystąpili bowiem zbrojnie w grudniu 1825 roku przeciw młodszemu bratu zmarłego w Taganrogu Aleksandra I, obejmującego po nim koronę carów jako Mikołaj I, gdy właściwym następcą tronu miał być wielki książę Konstanty. Wystąpienie dekabrystów na Placu Senackim w Petersburgu zostało rozbite, spiskowcy aresztowani i poddani surowemu śledztwu. Przyznali się w nim do kontaktów z polskimi oficerami, któ316 rych również Konstanty aresztował i tak rozpoczął się proces pułkownika Krzyżanowskiego i jego towarzyszy w Warszawie przed Sądem Sejmowym, którego prezesem został senator-wojewoda Piotr Bieliński, a zastępcą generał Wincenty Krasiński. Posępna twarz ojca, gdy wrócił z rozprawy spiskowców, postawionych przed Sądem Sejmowym mówiła właściwie wszystko o jej przebiegu i osobistej klęsce jaką poniósł generał, żądając dla pułkownika Seweryna Krzyżanowskiego i jego towarzyszy surowych kar ciężkiego i wieloletniego więzienia. Gdy przystąpiono do liczenia głosów oddawanych na piśmie, okazało się, że z liczby czterdziestu senatorów tylko jeden wotował za uznaniem winy podsądnych, oskarżonych o zbrodnię stanu. A tym jednym był senator-wojewoda, generał Wincenty Krasiński. Mając przed sobą taki wynik głosowania, mógł prezes Sądu Sejmowego, sędziwy senator-wojewoda Piotr Bieliński, ogłosić łagodny wyrok trzech lat więzienia dla głównego oskarżonego i trzech miesięcy dla jego najbliższych towarzyszy, Majewskiego, Grzymały i Plichty; resztę podsądnych uniewinniono. Widmo szubienicy, na której zawiśli rosyjscy spiskowcy, nazwani później dekabrystami, zostało od polskich spiskowców odsunięte i Warszawa odetchnęła, kierując jednocześnie całą zgromadzoną niechęć przeciwko generałowi Krasińskiemu, stanął bowiem przeciwko patriotycznie myślącemu prezesowi Bielińskiemu i trzydziestu dziewięciu senatorom, po stronie wielkiego księcia Konstantego, do którego zresztą udał się zaraz po ogłoszeniu wyroku, pogłębiając jeszcze swoją złą sytuację, ujawnił się bowiem jako poplecznik belwederskiego satrapy na sali sądowej. Wiadomość o wyroku jaki zapadł w procesie o zamiar zbrodni stanu, która rozeszła się szybko po mieście, nie ominęła, oczywiście, uniwersytetu i Krasiński odczuł wyraźnie zaciskający się wokół niego krąg niechęci, który wkrótce stał się wręcz wrogi, gdy, posłuszny rozkazowi ojca, nie poszedł ze wszystkimi kolegami na pogrzeb prezesa Bielińskiego, który zmarł wkrótce po zakończeniu procesu członków Stowarzyszenia Patriotycznego. Stał się on ogromną manifestacją mieszkańców Warszawy, składających w ten sposób hołd sędziemu, który uratował pułkownika Krzyżanowskiego i jego towarzyszy przed dożywotnią katorgą, a może nawet przed szubienicą. Podszyte strachem władze uniwersytetu nie zawiesiły zajęć w dniu pogrzebu, ale na wykładzie profesora Bentkowskiego pojawił się tylko jeden student, a był nim Zygmunt Krasiński, ponieważ tak postąpić rozkazał mu ojciec. – A jeśli rozkazał, nie było odwrotu. 317 – I tak jest do dziś. Prawda, Sigis? – zapytała Delfina, a Zygmunt nie zaprzeczył. Być może uznał, że Delfinie łatwiej będzie pojąć jego obecną powolność wobec ojca w sprawie starań o rękę Elizy Branickiej, gdy dowie się, że nigdy nie potrafił sprzeciwić się ojcu. – Bałeś się ojca? – Nie. To nie był strach. Nigdy nie bałem się ojca, ale zawsze o ojca – tłumaczył Zygmunt. – Czy jego serce wytrzyma, kiedy się zdenerwuje? Wtedy robił się czerwony na twarzy i wtedy się bałem. Rozumiesz mnie, Dialy? Nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś mu się stało z mojego powodu. Dlatego nie poszedłem na pogrzeb senatora Bielińskiego. – A koledzy? Może, gdyby wiedziała, jakie przykre chwile wywołuje z pamięci Zygmunta, nie zadałaby tego pytania, koledzy bowiem, gdy Krasiński pojawił się w drzwiach audytorium, przyjęli go gwizdami, tupaniem nóg, wrogim buczeniem i groźnymi wyzwiskami, a kiedy chciał, pomimo to, usiąść na swoim miejscu, zagrodzili mu drogę i ktoś zawołał: – Krasiński, precz! I zaraz posypały się nowe wyzwiska i okrzyki: – Wynoś się! Won, zdrajco!! Studenci, którzy stali najbliżej Krasińskiego, zaczęli na niego napierać i wypychać z sali, przy wtórze okrzyków: – Obciąć mu guziki! – Zrzucić ze schodów! Cała grupa podekscytowanych studentów z Krasińskim w środku wytoczyła się już na korytarz, zbliżyła do schodów, prowadzących na parter i popchnięty Zygmunt stoczyłby się ze stopni, gdyby jego dwaj przyjaciele z kółka literackiego, Konstanty Danielewicz i Konstanty Gaszyński nie pospieszyli mu na pomoc i uchronili przed upadkiem. Wówczas, rozzłoszczony Leon Łubieński, przystąpił do bladego jak kreda Zygmunta i policzkując go dwukrotnie, zawołał: – To dla ciebie, a to dla twojego ojca! Sparaliżowany niemal nieprawdopodobieństwem tego, co się działo, Krasiński dał się wyprowadzić Gaszyńskiemu i Danielewiczowi na dziedziniec uniwersytetu, aby tam ochłonął i powrócił do jakiej takiej równowagi. Rozumieli, że po tym, co się stało na schodach, Krasiński nie może postąpić inaczej niż wyzwać Leona Łubieńskiego, również hrabicza, na pojedynek. Tak mówił szlachecki kodeks honorowy, w przeciwieństwie do ordynacji rektora zakazującej pojedynków pomiędzy studentami. Obaj byli też skłonni służyć Krasińskiemu za sekundantów, nie bacząc na skutki, jakie ich decyzja może za sobą pociągnąć. 318 – I co? – Delfina była wyraźnie zainteresowana przebiegiem wydarzeń na uniwersytecie warszawskim sprzed kilkunastu lat. – Pojedynkowałeś się z tym Łubieńskim? Ponieważ bardzo często sprawy, które mają być utrzymane w głębokiej tajemnicy, stają się szybko głośne, ze sprawą mającego się odbyć pojedynku dwóch studentów nie mogło być inaczej. Tym bardziej że obaj młodzieńcy pochodzili z powszechnie znanych, arystokratycznych rodzin, posiadających w Warszawie okazałe rezydencje. Blask nazwisk nie powstrzymał jednak rektora i senat akademicki od skazania Krasińskiego i Łubieńskiego na dwuletnie wydalenie z uczelni, wkrótce wszakże zamienione, wskutek interwencji ojców, na krótki areszt. – Uniwersytecki pedel zaprowadził mnie na strych i zamknął na klucz w małym pokoiku, ale wieczorem przyniósł mi lampę naftową, zapałki i kolację, działo mi się więc całkiem dobrze w tym areszcie – opowiadał dalej Zygmunt, już rozluźniony i z większym dystansem spoglądający na wydarzenia sprzed dwunastu lat. – Widzisz zatem, Dialy, że po odbyciu nałożonej na mnie kary mogłem wrócić na uniwersytet, ale ojciec postanowił wysłać mnie do Szwajcarii, więc wyjechałem. – Znów ojciec – westchnęła Delfina. – Wybacz, Sigis, ale czasem myślę, że musiało ci być bardzo ciężko. – A teraz jest najciężej – przyznał Zygmunt. – Ojciec żąda ode mnie... – Wiem, Sigis, czego żąda, ale teraz uwolnij się od tych myśli – poprosiła i podsunęła Zygmuntowi otwartą książkę. – Poczytaj mi jeszcze. Od tego miejsca, w którym Irydion rozmawia z Kornelią przy sarkofagu... Spokojne wieczory w Palazzo Corea przerwała wiadomość o przyjeździe księstwa Beauvau de Craon do Neapolu i Delfina postanowiła natychmiast wyjechać na spotkanie rodzinne, ciesząc się, że wreszcie zobaczy Ludmiłę w charakterze dostojnej mężatki. Zygmunt z żalem przyjął tę decyzję do wiadomości i odwiózł Delfinę aż do Terraciny, W czasie drogi poruszył go widok skworonków, przypomniały mu bowiem wiosnę w Opinogórze i całe stada tych niewielkich ptaszków, oblatujących świeżo zorane pola. – Popatrz, Dialy, ile w takim skowronku jest śmiałości, jaki jest napuszony i buńczuczny, niczym polski dziedzic – powiedział, wychylając się z okna powozu. – Zobacz jak nastrzępia piórka, spacerując po świeżych skibach za pługiem, jakby chciał powiedzieć, że szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie. A gdy się poderwie z ziemi i leci w górę, to tak pędzi w niebo, jak ułan do szarży. – Tęsknisz? – zapytała Potocka, a Zygmunt przymknął uchylone okno i powiedział: 319 – Teraz bardzo. Do Opinogóry wiosna przychodzi później niż do Italii, ale kiedy już zawita... – zawiesił na moment głos, nim dodał – wtedy wszystko tam kwitnie, pachnie i śpiewa... LIST LIX Rzym, 23 marca 1841 r. Cóż to za para kochanków, z których jedno gryzie sobie palce z tęsknoty w Wiecznym Mieście, a drugie bryluje w Neapolu. Gdy patrzę na te dni przecudnej pogody, z wściekłości płaczę, że Ciebie tu nie ma – pisał Zygmunt do kochanki, piórem umoczonym w kałamarzu pełnym łez. – Ile razy spojrzę w niebo, chce mi się ujrzeć Ciebie; ile razy na Kolizeum, Ciebie; ile razy na kwiat wiosenny, rosnący po murawie, Ciebie; ile razy na drzewo rozwijające się, Ciebie. Ni pomyślę nigdy: „To pięknym jest”, ale myślę zawżdy: „Jakżeby to pięknym było, gdybyśmy się tu razem konno przejeżdżali”. I bramy te na Forum, pełne błękitu i te cyprysy rosnące w papieskim ogrodzie obok Konstantynowego Łuku i światło i woń i powiewy wszystkie stają mi się tylko brakami Ciebie. To są pałeczki, które uderzają w serce, a serce jak tknięty klawisz, smętno oddźwiękuje zawsze to samo: „Gdzie ona?”. Wracaj, Dialy, wracaj! Daruj wszystkim smętkom moim i kwasom i kaprysom i milczeniom i gadulstwom i filozoficznym rozprawom, gdy Ty grasz w myśli, co mają Twe palce wygrać na strunach. Daruj wszystkim wadom i przywarom moim, daruj, że trucizna sączy się czasem ze mnie, przebacz, bo ja kocham Ciebie, kocham Cię głęboko, kocham Cię tym przywiązaniem, które trwa mimo wszystkie przygody i przemiany. Nie urodziłem się z miłością ku Tobie w sercu, ale pewno umrę z nią. Długo żyłem, a nie znałem Ciebie, lecz teraz żyć już nigdy nie będę i nigdy i nigdzie bez myśli o Tobie, ciągłej, wiecznej w duszy! Nie są to szały, nie są to deklamacje, nie przesadzam słówmi czucia mojego, mówię prosto, co czuję, a czuję, żem Twoim do grobu. Zastanawiam się, Droga moja, czy takie biadolenia Sigisa nie nużyły Delfiny. Nie mogła także siedzieć wiecznie przy Krasińskim, trzymać go za ręce i patrzeć mu w oczy. Do Neapolu udała się ostatecznie z powodów rodzinnych, czyli przyjazdu księstwa Beauvau de Craon. Nie widziała jeszcze siostry Ludmiły w roli mężatki i pragnęła zobaczyć jak sobie radzi z trochę ociężałym, starszym panem.. Włączyła się też od razu w neapolitańskie życie dworskie i odnowiła znajomość z Carlosem de Bourbon, pretendentem do tronu hiszpańskiego, o którego Zygmunt był zazdrosny. Jeszcze bardziej zirytowała Krasińskiego wiadomość o pojawieniu się w Neapolu Leona Rzewuskiego pod pretekstem ubiegania się o rękę Natalii, najmłod320 szej siostry Delfiny, a w rzeczywistości dla podjęcia kolejnej próby uwiedzenia hrabiny Potockiej, która od noworocznego spotkania w Rzymie nie mogła mu wyjść z głowy. Leon Rzewuski, syn sławnego Emira, uważany za samochwała, wielki – we własnym mniemaniu – uwodziciel kobiet, a przy tym wszystkim władający kilkoma językami autor prac ekonomicznych i szczery patriota, uczestnik powstania listopadowego, w oczach Zygmunta pozostawał jedynie fanfaronem, którego Delfina powinna trzymać daleko od siebie i nie pozwalać mu na żadne poufałości mogące zachęcać go do coraz śmielszych umizgów, a one z kolei doprowadzić do takiej sytuacji, jaką rozwiązuje wyłącznie pojedynek. Pani Potocka z niewinną szczerością, a również, zapewne, dla podrażnienia Krasińskiego, co jest ulubioną rozrywką kobiet, donosiła mu o zalotach Rzewuskiego, kiedy jednak wyjawiła Zygmuntowi, że wybrała się z namolnym adoratorem na spacer konny do Capo di Monte, hrabia palnął pięścią w stół i napisał bez ogródek do rozbawionej hrabiny: Wyzwalasz mi się ogromnie, Didysz. Z panem Leonsem jeździsz konno! Kto Ci pozwolił? Czyś prosiła o pozwolenie? Skąd taka śmiałość? Ukradłaś mi własność moją; konne przejażdżki z Tobą są moją niezaprzeczalną własnością, moim dobrem; mam nadzieję, że na razie jednym poprzestaniesz i że kradzieży takowej w systemat nie zamienisz! Jedyny pożytek z tego przymusowego oddalenia był taki, że Zygmunt musiał napisać więcej listów do swej bogini. Jak wzmiankowałem w poprzednim liście, pisał do Delfiny po polsku, natomiast Potocka prowadziła całą swoją korespondencję po francusku. Dopiero za namową Zygmunta i z miłości do niego, zaczęła pisać po polsku, chociaż na pewno w jej listach musiało być sporo błędów i to chyba szkaradnych, skoro Zygmunt chował je do szkatułki i zamykał starannie na kluczyk, który ukrywał w kieszonce kamizelki. Z upływem czasu było tych błędów coraz mniej, w czym miał Zygmunt swoją zasługę i chwalił Delfinę za postępy, jakie czyni, w liście wysłanym do niej późną jesienią z Monachium: Wiesz, Dialy, że Ty ślicznie piszesz po polsku. Twój ostatni list wywarł na mnie wrażenie najprzecudniejszego niewymusu w stylu polskim; jakby woń konwalii rozlała się koło mnie z tych wierszy, ogromna prostota wyrażenia a głębokie uczucie pod nią. Żebyś więcej chciała sobie zdawać trud takowy, to ręczę, że za niewiele czasu prześlicznie byś, przezroczysto, pisała po polsku. Bądź mi zdrowa i pisz też czasem kilka słów, jak dziś, po polsku do mnie. Nie uwierzysz, jak polski język ślicznie brzmi w Twoich ustach i niewinnie się pod Twoim piórem układa. Ja teraz nie mogę pisać do Ciebie 321 po francusku – chciałem, bo wiem, że to lubisz, ale mi nie sposób... Muszę koniecznie wzniecić w duchu Twoim miłość – nie do Polski, bo ją czujesz, ale mowy polskiej, ostatniej istoty żyjącej z tych wszystkich, co niegdyś całość naszą składały. Ostatni to uśmiech przeszłości na naszych ustach umierających. Później to jeszcze dodał: Sięgaj więc, Dialy, po język Twój rodzimy w głębi Ciebie samej, wywołuj go stamtąd z upragnieniem, wywoływaj go miłością, jak ukrytego anioła, co śpi w sercu Twoim, a zaprawdę Ci mówię, on rozwinie skrzydła i uczujesz go rosnącym w sobie i zagarniającym duszę całą Twoją pod tych skrzydeł panowanie święte. Powiedz, Droga moja, czy ktoś bardziej kochał nasz język ojczysty i piękniej o nim pisał? Czy nie takim wielkim duchom jak Zygmunt Krasiński zawdzięczamy, że w czasie wiekowych zaborów przechowali w swoich sercach Polskę i język ojczysty. Manifestowali nim, jak białoczerwonym sztandarem, który im zabrano, że nigdy tego języka się nie wyrzekną, że przenosić go będą z pokolenia na pokolenie, aż doniosą do progu wolności. POMIMO WSZYSTKO, o czym Zygmunt Krasiński zawsze pamiętał, była to bowiem dewiza jego rodu, wyrażająca niezachwianą ufność w powrót Białego Orła do gniazda. Dodałbym, że miała wyrażać niezachwianą ufność, bo przecież chwiała się ona czasem i zwątpienie wkradało się do myśli Zygmunta w czasie bezsennych nocy, podchodziło do niego bezszelestnie, dręczyło i szarpało, ale nigdy nie zdołało pokonać rycerza noszącego na tarczy herbowej dumne zawołanie: POMIMO WSZYSTKO! Odnaleźć więc w poecie ruin, jak nazywano często Zygmunta Krasińskiego, ukrytą głęboko świetlistość, rozjaśniającą drogę jego duszy oddanej bez reszty niemal sprawie Świętej, jak wielokrotnie nazywał Polskę – nadaje właściwy sens mojej wyprawie do XIX stulecia. Naznaczony jest ten wiek nieustannym staraniem wielkich duchów, aby – skoro Polska została wymazana z mapy Europy – Jej imię pozostało w pamięci ludów europejskich, przypominane dziełami poetów, w których szeregu stanął Zygmunt Krasiński. Wszyscy oni, niezłomni wskrzesiciele, mogliby stanąć pod jego tarczą herbową i zakrzyknąć z nim wspólnie: POMIMO WSZYSTKO! Dlatego Zygmunt przykładał tak wielką wagę do sprawy języka i poprawnego posługiwania się nim. Nie mógł też ścierpieć, że najbliższa mu osoba, ukochana kobieta, kaleczy ten język i starał się jej wyjaśnić jak niezwykłe znaczenie dla zachowania świadomości narodowej, ma właśnie rodzimy język. Nie chciał też zapewne robić Delfinie przykrości stawiając jej własną osobę jako przykład roli języka w tej sprawie; dopóki 322 hrabina Potocka myślała, mówiła i pisała po francusku, rzadko posługując się ojczystą mową i o nią nie dbając, nie była w pełni świadoma swej narodowości i niewiele ją ona obchodziła. Dopiero prośby Zygmunta, aby pisała listy do niego po polsku, skłoniły ją nie tylko do poprawiania popełnianych błędów, ale do bliższego zajęcia się krajem, w którym się urodziła i wychowała. Przypuszczam również, że dopiero wtedy, gdy poznała dobrze ojczystą mowę mogła właściwie ocenić piękno wierszy, które Zygmunt dla niej i do niej pisał. Do tego czasu zapewne imponowało jej tylko, że sławny poeta składa swe utwory u jej stóp, teraz potrafiła dostrzec urodę ich języka i pojąć wyrażane nim myśli: Ściśnij mi rękę, jak co dzień bywało, Gdyś mnie na krótką chwilę porzucała, Wiedząc, żeś do mnie wnet powrócić miała – Ni myśl, żem zniknął – bo ze mnie zostało Przy tobie wszystko – co godne miłości – Nie postać moja – marny proch i kości – Lecz co nas zespala w nieśmiertelnych dwoje: To, co nie z prochu – ty wiesz – serce moje! W ostatni wtorek rano przyjechał Konstanty Danielewicz. Z Monachium wyjechał kurierem, przeleciał jak grom przez Włochy i o szóstej z rana stanął w Romie, a o dziewiątej budził już Krasińskiego i zamieszkał razem z nim przy Ponte Ripetta 217, niedaleko Watykanu, w tej samej kamienicy, w której Zygmunt wynajmował już, nawet niedawno, wygodny apartament. Tym razem potrzebne były dwa mieszkania obok siebie, z jednym ciągiem pokoi, aby przyjaciele, gawędząc, swoim zwyczajem do białego rana, paląc cygara i popijając wino, nie musieli wędrować daleko do swoich sypialni. Z wielką uwagą przysłuchiwałem się tym rozmowom przyjaciół, urządzali bowiem Polskę, gdy odzyska już wolność; wierzyli przecież, że stanie się to POMIMO WSZYSTKO właśnie i może jeszcze za ich życia. I ta Polska będzie dla wszystkich ludzi, mieszkających na jej ziemiach – sprawiedliwym ojcem i dobrą matką. Bywali też w cukierni Spilmana przy Via della Croce i tam Krasiński zwierzał się przyjacielowi z trudności, jakie sprawia mu pisanie wielkiego poematu, wielkiej pieśni wykutej z akordów marmurowych, która wyniesie Delfinę w niebo, pomiędzy gwiazdy, aby tam lśniła na wieki. – Wydaje mi się, że słyszę już jak brzmią te akordy, więc siadam i piszę, a potem drę kartę za kartą. Co robić, Konstanty? Co robić? 323 LIST LX Rzym, 12 czerwca 1841 r. Nie dawaj wiary, Droga moja, żadnemu poecie, który będzie mówił, że nie pisze dla sławy, ale dlatego, że jakiś głos wewnętrzny zmusza go do tej pracy, każdy bowiem pragnie uznania, poklasku i rozgłosu. Cieszy się, jeśli jego wiersze młode dziewczęta przepisują do swoich albumów i uczą się ich na pamięć, a są nad wyraz szczęśliwi jeśli ktoś skomponuje do ich wierszy muzykę, a ktoś inny pięknie ten utwór zaśpiewa. Z naszym Zygmuntem wszakże jest nieco inaczej. Nie podpisuje swoich utworów, ukrywa nazwisko, a jednocześnie pragnie, aby to co napisze i wydrukuje, uzyskało szeroki oddźwięk. Pragnie więc przemawiać do rodaków, a jednocześnie pozostać w cieniu jako autor utworów, które w Petersburgu nie mogą się podobać. Czyni tak ze względu na ojca, pełniącego tytularną służbę carskiego adiutanta i który straciłby łaski imperatora, gdyby się wydało, że synalek generała Krasińskiego podkopuje fundamenty tronu. Nieprzychylne nastawienie Zygmunta Krasińskiego do Rosji miało swoje źródło nie tylko w legendach rodu, w przeżyciach towarzyszących pobytowi w Okopach Świętej Trójcy, gdzie Rosjanie wymordowali kilkuset konfederatów barskich, w ponurym echu o rzezi mieszkańców Pragi, dokonanej przez żołnierzy generała Aleksandra Suworowa, oblegającego powstańczą Warszawę, ale również w osobistym doświadczeniu chłopca, związanym z nocnym aresztowaniem Romana Załuskiego w rodzinnej rezydencji przy Krakowskim Przedmieściu. Nie bez wpływu na postrzeganie Rosji i Rosjan była postać panoszącego się w Warszawie wielkiego księcia Konstantego i odbywające się pod jego nadzorem dwa wielkie procesy polityczne: majora Waleriana Łukasińskiego z wolnomularzami i pułkownika Seweryna Krzyżanowskiego i jego towarzyszy, w którym ojciec poety, generał Wincenty Krasiński, odegrał haniebną rolę, wotując jako jedyny za wymierzeniem wysokich kar spiskowcom, rodakom i patriotom. Mógł uważać, jak sądzę, że ojciec działał pod przymusem, toteż za postępek ojca winił Zyzowatego, uosabiającego rosyjską przemoc. Cień cara padający na Polskę i na każdego Polaka z osobna odczuwał również na własnej osobie, przy każdych chociażby korowodach związanych z przedłużeniem ważności paszportu czy wystawieniem nowego, co porównywał do zakładania obroży na szyję psu i trzymanie go na smyczy, wedle woli pana, krótkiej lud nieco dłuższej. Ukrywał zatem Zygmunt autorstwo swoich utworów z przymusu, szukał więc echa jakie wywołują i artystycznej ich oceny w ukazujących się recenzjach. Jedną z nich, zamieszczoną w Dzienniku Narodowym, przepisuję Ci niemal w całości. Dotyczy ona Nocy letniej, oraz Trzech myśli 324 pozostałych po śp. Henryku Ligenzie, Jej anonimowy autor najpierw podkreśla wielkość poetycką autora Irydiona i Nie-Boskiej, aby zaraz zarzucić mu, że horyzont poematu został przesłoniony czarną chmurą fatalizmu iż obrazy niekiedy zbytkiem bogactwa w kształtach architektonicznych, wrażenie oziębiają, że w natchnieniu zawsze znać jeszcze natężenie nieco przymusu; widać, że zapał więcej pochodzi z głowy jak z serca, dlatego często napotykamy fałszywą fantasmagorię. Autor „Nocy letniej” ma wyobraźnią wschodniej świetności, styl brylantowy, muzykalne w opowiadaniu spadki, ale grzeszy często napuszeniem, pretensją. Krytyk zarzuca również autorowi bezwzględną apoteozę miłości romansowej. Szorstkim, o pogodnej myśli i sercu pełnym wiary rycerzom średnich wieków nigdy nie przyszło w poważny zakres życia wprowadzać miłośnego fatalizmu: romansowość wyrodziła się z wyrafinowanej galanterii upadającej rycerskości. Natomiast Trzy myśli pozostałe po śp. Henryku Ligenzie uznał recenzent za trzy wstępy bez koniecznego ze sobą związku. Wiersz „Syn cieniów”, zdaniem naszym, mozolny do czytania i zanadto zamglony, choć silna myśl filozoficzna z niego się wykluwa. Jest to nieśmiała próba marzenia, które jeszcze nie wyrodziło się w teorią. Znać tam wpływ wyobrażeń Platona szkoły aleksandryjskiej i dzisiejszych niemieckich systematów przyobleczonych zwodną szatą panteizmu... „Sen Cezary” i „Legenda” odszkicowana w rodzaju Jana Pawła Richtera. Rozbierać ich nie można, przyznajemy tylko, że pomimo zbytniej obrazowości i nadużycia kolorytu, pomimo męczącej jednostajności stylu i pomimo ciężkiego skeptycyzmu, na dnie ukrytego, czytając je doznaliśmy wielkiego wrażenia. Tęskne natchnienie poety, smutne, niezmierzone obszary dumań otwiera „Sen Cezary” ma niemałą wartość artystyczną, od „Legendy” nieskończenie jest wyższy. W przedmowie nawet, pod barwą rubaszną rozlał poeta wiele rzewności, a to jest struna, z której on zawsze najsilniejsze wydobywał dźwięki. Taka recenzja nie mogła podobać się Krasińskiemu. Sądził, że tam, gdzie duch poety nie zgadza się z duchem krytyka, zostaje poeta potępiony bez uwagi na stronę artystyczną utworu. Dlatego właśnie krytyk uważał, że Sen Ceary wyższy jest od Legendy, nie dając na to żadnych argumentów. Podrażniła również Zygmunta opinia o ciężkim skeptycyzmie, ukrytym na dnie jego utworów, a także o ich napuszoności i fałszywej fantasmagorii. Krążył więc po mieszkaniu i mruczał coś pod nosem, albo odczytywał fragmenty recenzji i parskał gniewnie, a wreszcie porwał kapelusz i laskę, wybiegł z domu na ulicę i udał się do cukierni Spilmana na Via della Croce, gdzie przy kieliszku wina usiłował odgadnąć, kto przypiął mu łatkę ciężkiego sceptyka. 325 LIST LXI Wildungen, 14 sierpnia 1841 r. Zygmunt Krasiński sam siebie nazywał synem Południa, w śródziemnomorskim słońcu bowiem oddychał swobodnie i powracał do życia, a pod pochmurnym, ponurym niebem Północy, kurczył się z zimna i zamierał. Niechętnie więc jechał na tę Północ, na wyznaczone przez ojca spotkanie w Wildungen, małym uzdrowisku, leżącym w niemieckim księstwie Waldeck, znanym ze źródeł wód mineralnych i kapryśnej pogody. Jechał do tego, jak później pisał do Delfiny, obrzydliwego miejsca, przez błotnisty, brudny i ubogi kraj, nocując w prymitywnych i niewygodnych izbach przydrożnych zajazdów, w zimne, mimo lipca, deszczowe dni, pogrążając się coraz bardziej w ponurych myślach i obawie przed tym, co go czeka u końca podróży, po wyboistych, niemieckich gościńcach. Generał Wincenty ani na moment nie porzucił myśli o mariażu opornego syna z Elizą Branicką, Zygmunt wiedział zatem bardzo dobrze po co ojciec wyznacza mu spotkanie w tym uzdrowisku i zabrał z sobą Konstantego Danielewicza jako podporę na czekające go, trudne chwile. Prosił też Potocką, aby podtrzymywała go na duchu, pisząc codziennie do Wildungen pod nazwiskiem Danielewicza, dla ukrycia tej korespondencji przed generałem, który przecież żądał będzie znowu od syna ostatecznego zakończenia znajomości z hrabiną. Oczekując na listy od Delfiny, miał Zygmunt nadzieję znaleźć w każdym chociaż jedną kartkę napisaną po polsku, pragnął bowiem, aby jego ukochana posługiwała się poprawnie ojczystym językiem i w tym celu w taktowny sposób dokonywał korekty popełnianych przez nią błędów, o czym możesz się przekonać, czytając ten chociażby fragment z jego listu, pisanego z Monachium, krótko przed wyjazdem do Wildungen: W liście wczorajszym piszesz – używam cudzy język – a mówi się – cudzego języka; w wyspie byli – a mówi się – na wyspie. Zresztą ślicznie wszystko i wybornie napisane, żadnej myłki... powiem li tylko, że do „Cie” należy pod spodem dodać znaczek maleńki, by stało się „Cię” i podobnie do – „pisze” – kiedy to ma znaczyć – „piszę”, „błogosławię”, „całuję”. – Dodałbym nareszcie, że w – „kątcie” – nie potrzeba – „t” – choć bardzo logicznie go postawiłaś, gdyż to siódmy przypadek od wyrazu – „kąt” – ale w tej genealogii deklinacyjnej ów pradziad – „t” – zupełnie ginie i zapomniany jest. Pisz zawsze parę kartek do mnie po polsku, proszę Cię, proszę usilnie, droga Dyszo moja; powiadam Ci, że krom tych kilku nieznacznych myłczek, Ty masz dar ślicznego spolszczania myśli Twoich, czysto nadzwyczajnie i poważnie piszesz po polsku, bez tej afektacji, na którą zwykle styl wszystkich Polek, skoro się w swój język wdadzą, choruje. 326 Potocka pisała więc do swojego Sigisa francusko-polskie listy, a Krasiński, odczytując je po kilka razy dziennie, z ulgą przenosił się na słoneczne brzegi Morza Śródziemnego,opuszczając błotniste, pochmurne i zimne Wildungen, któWildungen re nie zrobiło na nim dobrego wrażenia. Wystaw sobie, Droga moja, wzgórze dźwigające na szczycie małe miasteczko o niewielu domach i jednej tylko ulicy, długiej, brukowanej gwoździami z kamieni, a pełnej błota, brudu, słomy i stosów śmieci. Wszystkie domy wysokie, ciemne z ostrokątnymi dachami. Kościół jeden tu stoi, niegdyś katolicki, dziś protestancki, a wokół niego, trudno uwierzyć, zobaczyć można wyrzucone z jego wnętrza, kamienne nagrobki dawnych rycerzy katolickich. Nadają one temu miasteczku jakąś ponurość i rzucają cień na jego obecnych mieszkańców. Niczego tu nie ma do zwiedzania, a jedyną atrakcją są źródła wody mineralnej, znajdujące się w pobliżu miasteczka. Tam też stoi gospoda, w której generał Wincenty zajął jedną izbę, a Zygmunt z Danielewiczem drugą. Od tej gospody prowadzą dwie ulice wysadzone lipami: jedna do miasteczka, druga do bijącego pod drewnianą altaną źródła, gdzie w każdą niedzielę gromadzą się ludzie z całej okolicy i piją piwo, jedzą, śpiewają i tańczą do późnego wieczora. Noc w obskurnej gospodzie Krasiński raczej przedrapał niż przespał, bo milion pcheł go opadło i na spotkanie z ojcem przyszedł zmarnowany i osłabiony, niezdolny do podjęcia obrony swej wolności, ale generał Wincenty nie przystąpił do natarcia i rozpoczął rozmowę o swoim rychłym powrocie do kraju i zamiarze wyjazdu do Dunajowiec dla uporządkowania spraw tego majątku przed jego sprzedażą, Zygmunt wszakże, udając zainteresowanie spadkiem po babce Antoninie, cały czas zdawał sobie sprawę z tego, że dzieli go od ojca nieufność, że otworzyła się pomiędzy nimi głęboka przepaść, której nic już nie zasypie, skoro obaj dążą jednocześnie do odmiennych celów; generał do ślubu Zygmunta z Elizą Branicką, a Zygmunt do zachowania wolności. Wisiała więc nad nimi ciemna, ponura chmura, zapowiadająca burzę, której skutki zmienić mogą nieodwracalnie relacje pomiędzy ojcem i synem. Co tylko więc stanie się teraz ze mną? – pytał w liście do Sołtana. – Ty o tym słysząc bądź pewny w głębi serca, że to się na moje 327 nieszczęście i zgubę dzieje... Odtąd droga moja wikłać się i matwać zaczyna pod moimi stopami. Odtąd nie będę już w zgodzie z sobą samym, ale rozdwojony i przy poczuciu się do tego rozdwojenia dążącym, by jak najrychlej tę tragiczną fatum zakończyć. Przyznaje się więc przyjacielowi, jeszcze przed rozpoczęciem walki o swobodę, że ją przegra i będzie musiał prowadzić zagmatwane podwójne życie i musi na to przystać, nie widzi bowiem innego wyjścia z tego fatum, z tej rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się znalazł. Jednocześnie znajduje wytłumaczenie na swoją uległość w chorobliwym wyglądzie ojca, który go przeraził. O niego więc Zygmunt się lęka, widzi bowiem, że jego zdrowie jest nadwerężone, nerwy rozdrażnione, smutek głęboki go pożera, a umysł zajęty jedną myślą: ślubem syna z panną Branicką. Jeśli to marzenie się nie spełni, może dojść do najgorszego. Z pokoju, który w gospodzie zajmuje generał Wincenty, Zygmunt wychodzi przygnębiony, pełen obaw o ojca, gdy jest z nim razem, męczy się i jest pełen ukrytego buntu. Właśnie ukrytego, bo do otwartego oporu przeciw ojcu nie jest zdolny. Siedzi nieruchomo, wciśnięty w oparcie krzesła i patrzy na ojca, przemierzającego niewielką izbę od ściany do ściany wolnymi krokami. I tak męczą się z sobą, zadając sobie wzajemnie ciężkie rany, niezdolni do przerwania tego zamkniętego kręgu. Ojciec mówi synowi o obowiązkach wobec starego rodu Krasińskich, jakie ciążą na nim, Zygmunt powołuje się na prawo do własnego życia i tak zmagają się z sobą przez wiele godzin, nie ustępując na krok jeden drugiemu. Każdy swoją rację z własnego punktu wysnuwał, nie przyjmując racji drugiego. W końcu doszło do tego, że, nie mogąc już patrzeć na siebie, zaczęli kontaktować się przez Danielewicza, który podjął się roli mediatora z mizernym początkowo skutkiem. – Powiedz ojcu, że łacniej zaciągnąłbym się do tureckiego wojska, niż gdzie jechać i starać się o pannę jaką – wykrzykiwał Zygmunt przed Konstantym, a generał Wincenty w odpowiedzi przypominał synowi kim jest on sam i kim jest panna, którą ma poślubić, z jakiego rodu pochodzi... – I jaki ma posag – dopowiadał Zygmunt i wyprawiał Konstantego z powrotem do ojca, a do Delfiny pisał: Skryta jakaś rozpacz i beznadzieja unosi się w powietrzu tutejszym. To wzgórze całe podobne do jednego grobu. Te ulice niby do orszaku pogrzebowego, idącego powoli; księżyc, gdy wyjdzie, przypomina mi widziane twarze umarłych, zgoła na co tylko spojrzę, źle mi wróży. Czuję, że coś zgubnego czeka mnie tutaj. Mój Ojciec wciąż bada moje myśli, zamiary, uczucia, straszny jest, ogromną siłą woli i żądzy mnie przeraża, co chwila serce jego, gniew na wybuchnieniu... te zapasy z Ojcem, te tortury z Ojcem starym są mi męką nieskończo328 ną, a choćbym chciał nie sposób mi ich uniknąć. Tego, co on żąda ode mnie nie mogę dopełnić, bo nie mogę, nie ma we mnie siły na to, nie ma popędu, nie ma możliwości, przysiągłbym, a nie dotrzymałbym, zmusiłbym się, a nie podołał, zabiłbym się, a nie sposób by mi było! O, ja Ci powiadam, że tyle tylko pogody miałem, ilem czasu przebył z Tobą; tyle tylko dobrego w życiu moim, reszta funta kłaków niewarta. Zagryzę się, zmaleję przez smutek, zbłaźnieję... Z potłuczonej harfy mojej nic nie zostało, zbierz wióry i drzazgi z niej i rzuć na kominek pierwszego lepszego jesiennego wieczora... tak chciałoby mi się przytulić głowę do rąk twoich i skryć się za Tobą i szukać obrony, osłony, schronienia przy Tobie. Szkoda mi mej młodości, Dialy, szkoda mi skrzydeł moich niewidzialnych, pieśni przedrgałych, marzeń prześnionych, żądz niedopełnionych i przeżądanych, świata mi mego, całego nadpowietrznego z chmur, błękitu, promieni słońca i dalekich gwiazd, szkoda... Już od dawna wszyscy śpią w tym domu, ja czuwam i piszę. Ach! Dialy, kiedyż Cię obaczę? Utkana z marzeń dusza poety obumiera, wciela się w zwykłą, codzienną potoczność, podobna do błękitnej kopuły nieba, która, gdy dotknie ziemi, przeradza się w szarą płaszczyznę. Hrabina Potocka rozumiała to bardzo dobrze, generał Wincenty nie chciał przyjąć do wiadomości i stał się dla syna słupem lodu, nieużytą skałą, o którą rozbijały się wszelkie próby porozumienia. Nawet ostatnia, z którą Konstanty wyruszył do generała, prosząc w imieniu Zygmunta o odłożenie starań o rękę panny Branickiej do przyszłego roku. – Za rok mój syn powie to samo. Może mi pan wierzyć, mości Konstanty, to samo. Byle zyskać na czasie i całą rzecz odwlec – dowodził generał Wincenty, nie przerywając krążenia po niewielkiej izbie, więc Danielewicz zapytał: – Co mam zatem powiedzieć Zygmuntowi? – Że stanowczo żądam, aby pojechał na dwa tygodnie chociaż do Karlsbadu, gdzie bawić będzie rodzina Branickich i tam oznajmił swoje zamiary wobec panny Elizy – oświadczył generał, ale Konstanty nie zawahał się powiedzieć: – On tego nie zrobi, panie hrabio. – Bo nie ma dla mnie serca i myśli tylko o sobie – użalił się generał a po krótkiej chwili namysłu dorzucił: – I o tej kobiecie. Gdyby nie ona... Wincenty Krasiński przerwał nagle swoje krążenie po izbie, zatrzymał się przed Danielewiczem i zbliżając swą twarz do twarzy Konstantego wyszeptał tak cicho, jakby sam nie chciał usłyszeć pytania, które zadaje, dotrzeć do skrywanej przed nim prawdy: 329 – Kim dla mojego syna jest ta... ta osoba? W pochyleniu głowy starzejącego się przedwcześnie generała, w jego pełnym niepokoju spojrzeniu, nie dostrzegł Danielewicz tej twardej, granitowej skały, której nie potrafił skruszyć Zygmunt, ale raczej obawę przed tym, co może odsłonić ojcu, jeśli zechce, przyjaciel syna. On zaś zwlekał jeszcze przez moment, nim powiedział: – Wszystkim. Hrabia prostował się wolno, jakby chciał przyjąć wyrok w stosownej postawie, jak bowiem mógłby inaczej rozumieć to słowo, które przed chwilą usłyszał...? Znaczyło przecież wyraźnie, że kobieta, o której wiele mówiono w Paryżu, odbiera mu syna, że osoba, która uciekła z Tulczyna od prawowitego męża, aby wieść swobodne życie w modnych uzdrowiskach i kąpieliskach śródziemnomorskich, opętała jego syna i przekreśliła wszystkie nadzieje, jakie generał z nim wiązał, udaremniała wreszcie zawarcie świetnego małżeństwa, które ród Krasińskich podniesie do grona najznamienitszych rodzin polskich. Ciemne, nisko wiszące chmury, powlekające niebo, świszczący wiatr, szarpiący za oknem gałęzie wysokich lip i deszcz ostro siekący zaparowane szyby, tworzyły ponure tło do wyraźnie sposępniałej twarzy generała i Danielewicz pożałował swojej otwartości. – Est modus in rebus – zacytował łacińską maksymę, pragnąc złagodzić to, co powiedział przed chwilą.– Zatem szukajmy wspólnie sposobu na Zygmunta, mości hrabio, bo obaj dobrze go znamy. Muszę Ci w tym momencie przypomnieć, Droga moja, że Danielewicz był w jakimś stopniu zausznikiem generała Wincentego przy Zygmuncie i pomagał mu w rozwiązywaniu trudnego problemu, jaki stwarzał romans Krasińskiego juniora z Joanną Bobrową. Danielewicz stał wtedy po stronie generała, ponieważ uważał, że związek jego przyjaciela z zaborczą i chimeryczną pięknością z Podola, wyniszcza go i musi zostać zakończony. Zupełnie inaczej spoglądał na hrabinę Potocką, uważał bowiem, że jest prawdziwą muzą Zygmunta, a jego miłość do tej subtelnej kobiety, posiadającej wyjątkowy smak artystyczny i utalentowanej muzycznie, dodaje mu poetyckich skrzydeł, że przy niej i dla niej rozkwita. Nie mógł zatem wspierać matrymonialnych planów generała, z drugiej wszakże strony żal mu było hrabiego seniora, który fiasko swoich zamiarów mógł przypłacić jeśli nie atakiem serca, to na pewno utratą zdrowia. Dlatego na prośbę generała o radę, odpowiedział: – Postawić łagodniejsze warunki. Niech Zygmunt, panie hrabio, jedzie do Karlsbadu, ale bez obowiązku oświadczania się o rękę panny Branickiej. I na tym stanęło. Następnego listu spodziewaj się nie wcześniej, niż za dwa, trzy tygodnie. 330 LIST LXII Karlsbad, 25 sierpnia 1841 r. Zaraz po przyjeździe do jamy sprudlowej, jak nazywano najsławniejsze źródło wody mineralnej w tutejszym uzdrowisku, Zygmunt Krasiński zmienił strój podróżny na wyjściowy garnitur i ruszył wolnym krokiem w stronę okazałego Saskiego Gmachu, w którym zamieszkali Braniccy. Niósł list gratulacyjny od ojca dla Boreala – jak nazywał Władysława Branickiego – z okazji mianowania go tajnym radcą stanu i wielkim podczaszym cesarstwa rosyjskiego. Car Mikołaj I nagradzał polskich kolaborantów różnego stopnia dostojeństwami za usługi świadczone tronowi i wierność imperium, i Zygmunt starał się nie myśleć o tym, do kogo za chwilę będzie musiał wyciągnąć rękę, ale o własnej uległości wobec żądań ojca, której skutki nie mogły być przyjemne dla hrabiny Potockiej, a nawet miały posmak niewierności. Wprawdzie Krasiński, całując na pożegnanie ręce Delfiny, a nawet skraplając je łzami, bo robił się beksą, zaklinał się, że panna Branicka nie usłyszy od niego żadnych słów mających znaczenie oświadczyn. Miał pewność, że zdoła dotrzymać tego przyrzeczenia, a mimo to, gdy zobaczył Saski Gmach zwolnił jeszcze kroku, a w progu budynku przeżegnał się, jakby wkraczał do jaskini pełnej węży i skorpionów. A powitała go i to bardzo grzecznie Fregata, czyli Róża Branicka i zaprosiła na obiad, sadzając pomiędzy sympatyczną i żywą jak iskra Kasią, czyli Czółnem, a Elizą, na której widok włosy stanęły mu na głowie, tak wydała mu się odmienioną na gorsze od ubiegłego roku. Straciła całkiem poprzednią świeżość, podstawę swej urody i przytyła znacznie, nabierając wyglądu nieforemnej matrony i Zygmunt westchnął o ratunek do wszystkich świętych, a szczególnie do swego patrona, prosząc o wybawienie z pułapki, w jakiej się znalazł. I to westchnienie dotarło widać do Świętego Zygmunta i jego Kolegów w niebie, gdyż do obiadu przy stole zasiadł jeszcze młody Francuz, który skupił na sobie uwagę całego towarzystwa już z tego chociażby powodu, że był to książę Karol Montfort synowiec Napoleona, który o Bonapartem, stryju swoim, mówił swobodnie – mon oncle – jakby zmarły cesarz był zwyczajnym człowiekiem. Dreszcz przebiegał przez żyły Zygmunta za każdym razem gdy to słyszał i wlepiał oczy w gadatliwego Francuza, z trudem pojmując, że w tym fircyku płynie ta sama krew, co płynęła w genialnym Korsykaninie. Jednocześnie poczuł do niego szacunek i gotowość do wyświadczenia mu przysługi, gdyby jakiej zażądał. Po obiedzie wszakże, gdy Montfort zaczął mówić o ideach napoleońskich i tak bredził, tak gmatwał, tak mylnie przytaczał słowa swego stryja, spisane na Wyspie św. Heleny, że Krasiński poczuł się zmuszony do sprostowania jego błędów i wystąpił z takim komentarzem przepowiedni Napoleona o przyszłych losach ludzkości, 331 że Fregata i jej córki z podziwem spoglądały na Zygmunta, a Francuz oniemiał. Nie przyjął jednak źle błyskotliwego wykładu Polaka, a nawet ujęty jego podziwem dla stryja, zaczął z Krasińskim ożywioną rozmowę o napoleońskiej wizji Europy. I tak się w niej zapamiętali, że zaledwie pożegnawszy Różę Branicką i córki, wyszli razem z Saskiego Gmachu na błotnistą ulicę zalaną deszczem, machając parasolami i wznosząc okrzyki na cześć cesarza. Tak przyjemnie zakończył się pierwszy dzień pobytu Krasińskiego w Karlsbadzie, czego nie można jednak powiedzieć o dniach następnych, a szczególnie wieczorach, o których Zygmunt donosił Delfinie, codziennie bowiem skrobał do niej listy, żaląc się w nich na swoje przykre położenie i nudę. Moje tu położenie nieznośne. Naprzód Braniccy są bardzo zimni... dla mnie, prócz samej panny, która zawsze równie grzeczna. Nigdy z nią o niczym innym nie rozmawiam, jak o polityce, rzadko zaś rozmawiam, bo rzadko widuję, wieczorem tylko na herbacie... Eliza jest szlachetna istota, lecz mi tu nieznośnie, smutno, gorzko, tęskno, szukam Ciebie wszędzie, potrzebuję Cię widzieć, płakać mi potrzeba sto razy na dzień i nie ma ręki co by mi łzy obtarła, na której bym czoło mógł oprzeć. Dialy, Dialy, wyrywa się moja dusza cała do Ciebie, uciec do Ciebie, dopaść Ciebie, być z Tobą jest mi koniecznością, tak żyć nie mogę! A jednak musiał, chociaż zorientował się, że po wizycie Hieronima Napoleona Karola Bonapartego Księcia Montfort, to jego właśnie Róża Branicka wolałaby widzieć na herbacie, niż jego osobę, syna wprawdzie wysokiego dostojnika Królestwa, ale hrabiego jedynie, w dodatku poetę, piszącego podobno jakieś wiersze, które mogą wzbudzić niezadowolenie cara, gdyby je przeczytał. Dlatego Zygmunt, darząc Branicką wzajemną niechęcią, wolał usuwać się z pola jej widzenia i pewnego wieczora, wyjątkowo po kolacji, na której zatrzymała go panna Eliza, przeszedł z nią do sąsiadującego z jadalnią salonu, gdzie panna Branicka, która w wolnych chwilach rysuje, pokazała Krasińskiemu album ze swoimi szkicami. Nieoczekiwanie znalazła się wśród nich akwarela przedstawiająca samotną kobietę w białej sukni, siedzącą przy szerokim oknie, za którym widać jezioro, otaczający je las i skały. Eliza chciała przerzucić tę kartę i pokazać Zygmuntowi następny rysunek, ale powstrzymał ją i powiedział: – To się pani udało. Zupełnie udało. Jakiż to wyraz smutku w twarzy tej kobiety, zamkniętej w więzieniu swoich trosk. A mimo to coś nęcącego i upajającego jest w tych rysach zadumanych. Nie przewracaj, pani, jeszcze tej karty, bo to prześliczny pejzażyk. 332 Eliza wydała się zaskoczona tymi pochwałami, ale nie przerywała Krasińskiemu, a on patrzał na obrazek, jakby coś z tej akwareli wołało do niego. I już chciał pannę Branicką komplementować za talent, gdy odezwała się i dziwnym, zasmuconym jakby głosem, wyrzekła: – To nie moje. To pani Delfina malowała i dała mi na pamiątkę. Zygmunt nie wiedział, co odpowiedzieć, bo struchlał... bo uderzony został, jak później wyznawał Potockiej, przeświadczeniem o konieczności nieodwołalnej, która jego duszę spaja z jej duszą. Twierdził dalej, że odtąd, gdziekolwiek coś należącego do Delfiny napotka, rozpozna wśród tysiąca innych rzeczy. Jak ten obrazek, który, wśród tylu rysunków panny Branickiej, przemówił do jego duszy. Poprosił też Elizę, aby pozwoliła mu otworzyć jeszcze raz ten album, a ona odpowiedziała: – Pod jednym warunkiem, hrabio. – Pod jakim? – Że pan mi wymyślisz przedmiot do rysunku. – Dobrze. Tylko trudno mi będzie znaleźć go w tym momencie. – Wystarczy, że powiesz mi pan, nim wyjdziesz, co mam jutro rysować – powiedziała Eliza i podała album Krasińskiemu, a jemu łzy zakręciły się w oczach, gdy spojrzał znów na akwarelę. I co teraz powiesz, Droga moja, o magnetyzmie serc, w który nie chcesz wierzyć? Istnieje, czy nie? Odpowiesz mi, oczywiście później. bo teraz Eliza zasiądzie do fortepianu i wszyscy będą słuchać jej gry i na tym ten wieczór wcześnie się zakończy, a Zygmunt, zaskoczony tym, co wydarzyło się z obrazkiem Potockiej, ukrytym jakby wśród rysunków panny Branickiej, jeszcze tej samej nocy pisał do Delfiny: Droga Dysz, wiesz, żeś mnie sama kazała, bym Ci pisał myśli mi przez mózg przechodzące o astronomii i wszechświecie i nieśmiertelności. To Ci przypomni nasze wieczory, nasze życie dawne, to duchowną przędzą połączy głowę Twoją z moją w odległości... te myśli wszystkie, biegnąc, przemieniając się, ucieleśniając się w kształt i znów rozbierając się z kształtu w zawsze jedne i te same, krążące ode mnie ku Tobie i od Ciebie ku mnie, stanowią to, co nas wiąże i zespala, kiedy widomie nie jesteśmy razem, kiedy tylko niewidomie przy sobie i z sobą jesteśmy. Męczącą, codzienną nudę przerwała nieoczekiwanie wizyta wicehrabiego Roberta Jocelyna, angielskiego polityka, który zaciekawił całe towarzystwo zbierające się na herbatę u Branickich opowieścią o pewnym Angliku, który odkrył sposób sztucznego umierania i powrotu do życia.. Lord Jocelyn zapewnił wszystkich, że widział na własne oczy, owego człowieka i przypuszcza, że on i jego ojciec posiadają jakąś wiedzę tajemną. 333 W zamkniętym pokoju on, w przytomności ojca – tak opowiadał lord Jocelyn – śmierć sobie zadaje i gdy przychodzą z trumną, już go umarłym, bladym, zimnym jak lód zastają. Wtedy nos, usta i uszy zatykają mu ziołami i kładą do trumny, a trumnę zagważdżają. Na cmentarzu wpuszczają trumnę do głębokiego dołu, zasypują ziemią, a policja przez trzy tygodnie wystawia strażników, którzy dniem i nocą czuwają nad grobem. Po trzech tygodniach grób otwierają, trumnę odnoszą do ojca, wyjmują trupa, który leży blady i zimny jak przedtem, z tą tylko różnicą, że gdy kto na tył głowy położy mu rękę, to musi ją zaraz zdjąć, bo takie tam parzące gorąco. Ojciec znów się z synem zamyka w pokoju i po trzech dniach były trup wszystkich przyjmuje, już zupełnie przytomny tylko osłabiony, a po kilku dalszych dniach już przechadza się po ulicy. Lord Jocelyn powiadał, że to wszystko naoczne widział i ten sposób jest przystosowany do każdego człowieka i taki sam skutek może sprawić. Już nawet kilka razy chciał ów upiór sprzedać swoją tajemnicę, ale nie znalazł kupca. Wygląda to wszystko, Droga moja, na powiastkę wymyśloną dla zaciekawienia towarzystwa w salonie i spowodowania rozmów z dreszczykiem, po których damy boją się spać same w ciemnym pokoju. Niemniej mogę Ci przytoczyć obraz ze sławnego przed wojną Cyrku Staniewskich, w którym występował czarnoskóry Blakaman. Otóż ten magik, a widziałem to na własne oczy, zaszyty w worku, kazał się opuścić do wykopanego pośrodku areny dołu i dół zasypać. Następnie posypano jeszcze arenę trocinami i odbył się na niej pokaz tresury koni i popisy zgrabnych woltyżerek na grzbietach pędzących rumaków. Po tym popisie wyciągano z dołu worek z Blakamanem, który wychodził z niego żywy i uśmiechnięty, zbierając oklaski widzów. To są, oczywiście, sztuczki, ale Zygmunt, który ma hopla na temat „wyższych tajemnic natury” i dotąd nie odkrytych jej praw, zaraz przepowiadał w liście do Delfiny, że ...przyjdą czasy, w których śmierć rozemknie otchłań swoją i przestanie być straszną, przejściem się tylko okaże, za czym się na polu urzeczywiszczeń i nauki i pewności materialnej sprawdzą wszystkie dotychczasowe przeczucia naszego domysły i wiary twierdzenia! Oto masz już jednego śmiertelnika, który umie wdziewać maskę zgonu i zdzierać ją według upodobania. Czego on dokonywa na ziemi, my to samo spełniamy przez ciąg naszych nieśmiertelnych przemian, zasypiań i przebudzeń, z świata na inny świat, z gwiazdy do gwiazdy. Jako sen conocny jest nam odpoczynkiem przedzielającym dni nasze na ziemi, tak sen śmiertelny przegradza nasze całe żywoty po rozmaitych przestrzeniach i w rozmaitych stanach... przez śmierć nie stracim wspomnień naszych i przebudziwszy się nie będziem potrzebowali się 334 spytać aniołów: co to za świat, co to za Bóg i kto my i skądeśmy przyszli? – bo będziem wiedzieć o ziemi i kochanych na ziemi i spotkamy się z nimi i wziąwszy się pod ręce pójdziem żyć dalej. Przypuszczam, Droga moja, że ten zawiły wywód został skonstruowany przez Zygmunta w celu przekonania Delfiny, że ich miłości nie przetnie miecz Thanatosa, że oboje odnajdą się w nowym życiu, aby być ponownie razem w innej, nie rozpoznanej jeszcze, rzeczywistości. I powiedz mi, proszę, czy Krasiński nie przeczuwał wirtualnej przestrzeni, w której się znajdą oboje, bo nie zaprzeczysz chyba, że czytając Przedświt, chociażby, ożywiasz bohaterów tego utworu i powołujesz ich do wirtualnego życia. Istnieje wszakże różnica pomiędzy tym, co wyobraził sobie Krasiński, a wirtualną przestrzenią: w niej Delfina i Zygmunt przeżywają ponownie minione chwile, w przekonaniu Krasińskiego, wyrażonym w liście do Potockiej, biorą się za ręce i idą żyć dalej... Potwierdzi jeszcze to przekonanie o miłości zwyciężającej śmierć, pisząc do Potockiej z Troyes 6 listopada po miesięcznym, wspólnym pobycie w Varenne; Krasiński odprowadzał kochankę, udającą się do Paryża aż do Melun, gdzie musieli się rozstać, rozpaczając i płacząc. Bóg wie, jak Ciebie kocham, Bóg wie, jak głęboko i nieodwołalnie przywiązanie do Ciebie zrosło się i spoiło i pomieszało na wieki z całą istotą moją. Do śmierci, Dialy, będę Twój całym sercem i duchem. I przez grób Cię jeszcze przeprowadzę na drugą stronę grobu, a tam nie potrzeba mi będzie Cię opuszczać, tam nie będzie takiego miejsca jak Melun, gdzie bym musiał tę, którą tak serdecznie kocham, samą we łzach zostawić. Na zakończenie swego pobytu w Karlsbadzie, Krasiński udał się do fotografa, którego nazywał dagerotypiarzem i kazał się wydagerotypić, ponieważ chciał przesłać Delfinie swój konterfekt, aby zobaczyła w jakim pożałowania godnym stanie opuszcza to uzdrowisko. Siedziałem na słońcu przed kamerą obskurną pół minuty. Światło mi dokuczało, więc wyraz moich oczu pełen bólu był i walki. Tęsknota mnie do Ciebie pożera, więc jakem tylko siadł spokojnie i zadumał się, smutek na twarz mi wyszedł i ten maleńki obrazek doskonale podobny ale straszny jest. Wyczytałem na nim, co w mojej duszy znaczy rozdział z Tobą. Ażem się sam cofnął przed własnej twarzy wyrazem, gdy artysta odkrył blachę najodowaną. To ja, ale ja w chwili poprzedzającej strzelenie sobie w łeb. To hr. Henryk w N(ieboskiej) k(omedii), ale hr. Henryk rzucający się z murów zamku i rzucający „przekleństwo”. Będzie Ci pamiątką stanu ducha mego w Karlsbadzie. A jeśli mam, już teraz i ze swojej strony, ocenić spotkania Krasińskiego z Branickimi, to muszę Ci wyznać, Droga moja, że nie chciałbym znaleźć się 335 na miejscu Zygmunta, przy stole, za którym króluje jejmość Róża i odmierza każdemu cukier i śmietankę do herbaty. Wszystko było tutaj podporządkowane jakimś rygorom, jakiemuś sztywnemu regulaminowi, któremu wszyscy pokorni się poddawali. Jedna Kasia zdawała się być żywą istotą pośród manekinów, do których zaliczam również Zygmunta Krasińskiego. Odgrywa on tutaj swoją rolę w sposób wyjątkowo nieporadny, ja sądzę umyślnie, aby zniechęcić do siebie Elizę, a jej matkę jejmość Różę utwierdzić w przekonaniu, że nie nadaje się na zięcia. LIST LXIII Teplitz, 15 września 1841 r. Hrabia Krasiński pojawił się w Cieplicach z początkiem września na polecenie ojca i cały czas czuł się tutaj jak pies. Pokojowy wprawdzie, ale pozbawiony prawa opuszczania terenu uzdrowiska, do którego zjechała rodzina Branickich dla picia zdrowotnych wód i zażywania gorących kąpieli wodnych i błotnych. Kto tego naprawdę potrzebuje, a kto jest w Cieplicach tylko dlatego, żeby go tu widziano, tego powiedzieć Ci, Droga moja, nie potrafię. W każdym razie już się tutaj znów pojawił Władysław Jabłonowski, na którego Fregata mówi poufale Mały, zjechał Stefan Potocki z Janem Zamojskim i Leonem Rzewuskim, a wreszcie ten wielki awanturnik książę Lichnowski, z którym Zygmunt o mały włos byłby się pojedynkował. Wszyscy oni dybią na posag panny Branickiej i obskakują tę biedną Elizę, tańczą wokół niej od rana do wieczora i tylko ten, ku któremu ona zdaje się skłaniać, zachowuje się tak jakby kij połknął, jest sztywny, oficjalny i nudny. W czasie gdy tamci wzrokiem, miną, romantycznymi westchnieniami lub dla odmiany wesołą dykteryjką usiłują wkraść się do serca Elizy, tylko on sam sterczy w salonie i nawet jednego spojrzenia nie pośle dziewczynie, jednego uśmiechu... Ojciec wystawionej na oględziny panny, zwany przez Zygmunta Boreaszem, spokojny i nikomu nie wadzący pantoflarz, obserwował dyskretnie, ale bardzo uważnie godowe umizgi ruchliwych kawalerów i młodego Krasińskiego, zachowującego od nich wyraźny dystans. Jego właśnie, Droga moja, poczekawszy na stosowną chwilę, poprosił na spacer po rozległym, zdrojowym parku i nie bawiąc się w zawiłe wstępy, ujął Zygmunta pod ramię i powiedział: – Od dłuższego czasu, panie hrabio, przyglądam się mojej córce i jej adoratorom, nie wyłączając waszmość pana. I mogę już oznajmić, że jeśli Eliza odda rękę któremuś z waszmościów, to będzie nim pan, hrabio. Zygmunt nie mógł usłyszeć niczego gorszego, ale nosząc od wielu lat na twarzy maskę, nie zdradził niczym przestrachu, jaki go ogarnął. Przeciwnie, okazał Boreaszowi oblicze zaskoczonego przyjemnie kandy336 data do ręki panny Elizy i wybąkał kilka uprzejmych słów, a Branicki mówił dalej: – Skoro tak może się wydarzyć, to muszę z waszmość panem poważnie porozmawiać, chodzi mi bowiem o dobro Elizy, mojej drogiej córki... Jeśli Zygmunt spodziewał się, że Boreasz poruszy sprawy posagu, że chciał rozmawiać o intercyzie, chroniącej Elizę przed rozrzutnością przyszłego męża, to został ponownie zaskoczony, ponieważ Branicki, nieco się sumitując, zagadnął Zygmunta o wiersze, których jest, jak się słyszy, autorem, a których nie podpisuje swoim nazwiskiem. – Ja wierszy, mości hrabio, nie czytam, więc jeno powtarzam to, co ludzie powiadają. Wszelako dla jednego wiersza zrobiłem wyjątek i teraz zapytuję, czy to waszmość napisałeś? Wydobył z kieszeni ćwiartkę papieru, rozłożył ją i podał Krasińskiemu i Zygmunt, rozpoznając własne pismo i tekst, przeczytał półgłosem: Wiem, dla mnie Sybir, powróz zgotowany, Jeśli przed wami nie uniżę czoła, Gdy duch mój krnąbrny kornie nie zawoła: „Nie Bóg mi panem, lecz wyście mi pany”. – Tak... To ja napisałem – przyznał Zygmunt i oddał kartkę Boreaszowi, który jej nie wsunął z powrotem do kieszeni, ale przysunął bliżej do oczu i z pewnym trudem przesylabizował: Gdybym was zdusić mógł w jednym objęciu I strącić wszystkich do jednej otchłani, Chciałbym po waszym zostać wpiekłowzięciu I żyć na ziemi... Branicki nie przeczytał strofy do końca, odetchnął, potrząsnął wymiętą już nieco kartką papieru. I powiedział: – To bardzo niebezpieczny wiersz, mości hrabio. Bardzo niebezpieczny. Jeżeli chcesz waszmość zostać moim zięciem, nie możesz już pisać takich wierszy. Gdyby się wydało i dotarło do Petersburga, że jesteś ich autorem, zaszkodziłbyś sobie, bo nigdy nie dostałbyś już paszportu, mnie, a najbardziej własnemu ojcu, który jest tak blisko cara. Straciłby jego łaski, a ja mój tytuł... – Od kogo, hrabio, ma pan tę kartkę? – przerwał Zygmunt Boreaszowi. – Od Aleksandra? – Od niego, tak – przyznał Branicki. – Powiedział mi też, przy okazji, że masz nas wszystkich, panie Zygmuncie, za petersburskie dusze, a siebie za wolnego ducha, który nie da się przemienić w carskiego niewolnika. – W rzeczy samej – potwierdził Zygmunt – tak powiedziałem. 337 – Bo młody jeszcze jesteś i nie rozumiesz dotąd wielu rzeczy... Usiądźmy. – Branicki wskazał parkową ławkę. – Będzie nam się lepiej rozmawiało. Zygmunt miał wielką ochotę obrócić się na pięcie i odejść, ale zatrzymała go daleka lecz silna jeszcze ręka ojca i usiadł koło Boreasza, który mówił: – Hrabia Wincenty był generałem polskiej jazdy, a ja oficerem rosyjskim i walczyliśmy przeciwko sobie, a teraz siadamy przy jednym stole do wspólnego obiadu i zamierzamy połączyć nasze dzieci, moją córkę i ciebie, Zygmuncie, węzłem małżeńskim. Nie jesteśmy już przeciwnikami, bo tamten czas polskich złudzeń przy Napoleonie minął bezpowrotnie i trzeba się było z tym pogodzić i przystosować do nowej rzeczywistości. – Rosyjskiej – wtrącił Zygmunt, a Branicki, jakby tego nie dosłyszał, mówił dalej: – Twój ojciec, mości hrabio, pierwszy to zrozumiał i już w Paryżu, po abdykacji Napoleona, powierzył swój los carowi Aleksandrowi. Nie mógł postąpić rozsądniej, a jego syn – tu Branicki rozłożył szeroko ręce – nie chce się pogodzić z tym, z czym wszyscy już się pogodzili i pisze buntownicze wiersze. Po co? Przecież Polacy dopiero teraz, pod berłem cara, zaczęli żyć spokojnie. Tak więc, drogi hrabio, jeśli masz zostać moim zięciem, na co się zanosi, nie pisz więcej takich wierszy, bo musiałbym ci odmówić ręki mojej drogiej Elizy, córki wielkiego podczaszego rosyjskiego cesarstwa. Branicki wstał z ławki, a Zygmunt patrzył ze zgrozą na tego zaprzańca i następnego dnia opuścił Cieplice pod pretekstem powrotu choroby oczu, ani pannie, ani jejmość Róży żadnego oświadczenia nie dając. Przed samym odjazdem jedynie życzył powodzenia młodemu Zamoyskiemu, okrążającemu Elizę arcysekretnymi sposobami, jak twierdził, o których ani Fregata ani Boreasz nie mają pojęcia i ma nadzieję ją zdobyć, więc już teraz zaprasza Krasińskiego na weselisko. – Trzy dni musi trwać – zapewniał Zamoyski. – Trzy dni, zatem przybywaj! W dalekiej Opinogórze generał Wincenty musiał się zdrzemnąć i wypuścić z ręki smycz, na której trzymał syna, ponieważ Zygmunt poczuł się wolny i gdy kopyta końskie zastukały o bruk gościńca, prowadzącego do Wrocławia, sięgnął po fajkę i zaczął nabijać ją tureckim tytoniem, wydobywanym ze skórzanego mieszka, co przypomniało mu minione lata, gdy z przyjaciółmi, nocami, naprawiali świat, otoczeni kłębami dymu, toteż na pierwszym postoju pisał już do Gaszyńskiego: O, ero fajkowa, ero dziecinna, wróć mi się! Ta lulka była pączkiem nierozwitym życia mego. Co z niej się wysnuło? Żar, a potem popiół – nic więcej; mylę się, bo dym i może smród. Wiesz jak śmierdzi 338 przepalona fajka, gdy w niej osiędzie tytuń i sok i żużle pod kształtem martwej skorupy, którą nożem oskrabiać trzeba i za okno wyrzucać. W zmniejszeniu są to dzieje każdego wulkanu – każdego wybuchu ostatecznym końcem ciężko skrzepła lawa i suchy pył, czarny kurz węgli zstartych. To samo w fajce naszej widziałem, to samo na Wezuwiuszu, to samo w życiu moim! LIST LXIV Varenne, 12 października 1841 r. Tutaj jest, Droga moja, tak pięknie, że nie zdołam na pewno opisać Ci zstępującego do jeziora lasu ani zamku Vezo, przeglądającego się w jego wodach, ani wreszcie ukrytej w rozległym ogrodzie willi, w której Krasiński wynajął pokoje na piętrze z szerokim widokiem na Alpy, wzgórze Serbelloni, rozdzielające dwie odnogi jeziora Como i tarasem, z którego wypatrywał w czasie dnia, karety, wiozącej Delfinę. Tymczasem hrabina Potocka przyjechała do Varenne już po zmroku, chłopską furmanką, w dodatku z pijanym woźnicą na koźle. Na szczęście Krasiński czekał od trzech dni, po zachodzie słońca, z latarnią w ręce, przy rozwidleniu dróg i poprowadził furmankę na podjazd przed domem i tam dopiero uścisnął ukochaną, zsadzając ją na ziemię, nieco zdrętwiałą po niewygodnej podróży owym, dość niezwykłym, wehikułem. Hrabina Potocka, urażona miesięcznym pobytem Krasińskiego w Karlsbadzie, gdzie przebywała rodzina Branickich i dodatkowo w Cieplicach na wyraźne polecenie ojca, nie chciała spotkać się z Sigisem w Varenne, a gdy wreszcie uległa jego błaganiom i obiecała przyjechać nad jezioro Como, zadbała o ukrycie swej obecności w tej małej miejscowości i dlatego zjawiła się w niej późnym wieczorem, na chłopskiej furmance, czego zazwyczaj hrabiny nie robią. – Biorę tylko przykład z ciebie – oznajmiła, siadając do nakrytego na dwie osoby stołu. – Ty przecież nawet listy do ojca piszesz rzekomo z Monachium, jeśli jesteś ze mną w Rzymie, potem wysyłasz wszystkie do swego przyjaciela Konstantego, który je wrzuca do niemieckiej skrzynki pocztowej. – Wiesz przecież, dlaczego tak postępuję – bronił się Zygmunt. – Serce mojego ojca jest zbyt słabe i dlatego musiałem... – Oświadczyć się pannie Branickiej – dopowiedziała Delfina. – Przyznaj się wreszcie do tego, bo prawda i tak wyjdzie na jaw, prędzej czy później. – Nie może się ujawnić coś, czego nie było – oświadczył stanowczo Zygmunt. – W Karlsbadzie i Cieplicach kręciło się koło dwóch panien Branickich kilku kawalerów. Znasz chyba księcia Jabłonowskiego i księcia Lichnowskiego, tego awanturnika i kłamcę, z którym ostro się ściąłem i byłbym się z nim strzelał... 339 – Mon Dieu! – wykrzyknęła Delfina. – O co? – Mówił do mnie tonem, który mi się nie podobał. – Zygmunt ściągnął gniewnie brwi, jakby mu powróciła złość na aroganckiego arystokratę. – Gdyby Stefan Potocki nie załagodził sprawy, doszłoby na pewno do pojedynku. Zamojski już zgłaszał się na mojego sekundanta, a Leon Rzewuski... – On też tam się zjawił? – zdziwiła się Delfina. – Zawsze mówiłeś, że patrzy na mnie jak wilk na jagnię. Byłeś nawet zazdrosny o naszą niewinną konną przejażdżkę w Nicei. – Bo na konne spacery... – Mogę wybierać się tylko z tobą – uzupełniła Delfina. – Powiedz mi, Sigis, czy ty nie jesteś despotą? I jeszcze mi powiedz, o którą Branicką, Elizę czy Kasię, starał się hrabia Leon? – O Elizę – odpowiedział Zygmunt. – Oni wszyscy wzrokiem, miną, westchnieniami, romantycznymi słówkami usiłowali zdobyć jej serce. Tylko ja nigdym nie spojrzał na nią miększym wzrokiem, nigdym słowa do niej nie przemówił zalotnego. Ojcu tylko obietnicy dotrzymałem, bom przez trzydzieści wieczorów sterczał w tym salonie, gdzie czułem się jak pies pokojowy na służbie. Wreszcie, nie pytając się o nic i pannie żadnego oświadczenia nie robiąc, tak jak ją zastałem, tak zostawiłem, a Fregacie oznajmiłem, że wody pić jadę do Kissingen, bo czuję się chory. Nie wspomniał jednak ani słowem o przykrej rozmowie w parku z Branickim, odradzającym mu pisanie buntowniczych wierszy. – I nikt cię nie zatrzymywał? – Owszem, jejmość Róża udawała, że mnie zatrzymuje, alem powiedział, że muszę ratować zdrowie. I wyjechałem, nie bacząc co i kto o mnie pomyśli, bo jeden tylko cel miałem w sercu, żeby obaczyć się z tobą. A ty płacisz mi za to niesłusznym wyrzutem, oskarżasz mnie o to, co nie postało nigdy we mnie, niby o fałsz, o zdradę, o mądrą rachubę. A znasz mnie przecież, zatem wiedzieć winnaś, że nigdy z rozwagi i matematycznego kalkułu nie działam, ale zawsze z podbuchu serca. Przyglądałem się z rosnącym niepokojem Zygmuntowi, przybrał bowiem wobec Delfiny ton, którego dotąd nigdy nie słyszała i obawiać się zacząłem, że ta kolacja może się źle skończyć i Potocka wyjedzie rano z Varenne, tak jak przyjechała, nawet na chłopskiej furmance. A on, nie dostrzegając widocznie tej możliwości, brnął dalej w tej samej tonacji: – Przypomnij sobie, Dialy, że zarzucałaś mi w ostatnim liście, jakobym miał cię oszukiwać, bo wiedząc doskonale, że pojadę do Karlsbadu, udawałem przed tobą rzekome uwolnienie się od tego wyjazdu. A ja zawsze i wszędzie jeno prawdę ci mówiłem i pisałem. Nie potępiaj mnie więc, nie sądź i nie podejrzewaj, słowa bowiem dotąd, powtarzam, nie wyrzekłem, 340 spojrzenia nie rzuciłem drugiej kobiecie takiego, co by mogło być ujmą tobie. Byłbym się czuł głęboko podłym, gdybym był mógł słowo miłość wyrzec do jakiejkolwiek innej kobiety, gdybym czuł w głębi serca, że na chwilę jedną malenieńką, mógłbym się pozbyć twego obrazu i wiecznej tęsknoty do ciebie. Możem nigdy nie czuł cię tak mi bliską, jak wtedy, w Karlsbadzie i Teplic, gdy byłaś daleko, tak piękną, gdym nie mógł cię obaczyć. Tam, wśród tych obcych i obojętnych ludzi stałaś mi cała przed oczami, z bladą twarzą, z twoją kibicią wysmukłą w tej kurtce czarnej i czarnej spódnicy... Z ulgą dostrzegłem, że słowa Zygmunta zostały przez Delfinę dobrze przyjęte. Nie wiedziała przecież, że ojcu inaczej przedstawił Zygmunt swój pobyt w Karlsbadzie i Cieplicach, skoro generał Wincenty tak pisał w tym czasie do Kajetana Koźmiana: Mój syn rozsądniejszy, obiecuje mi synowe na rok przyszły. Tego mu tylko brak, bo szlachetniejszym, światlejszym trudno być i przywiązańszym synem i lepiej się prowadzić, prócz parę miłostek, bo ani karty, ani żadnego trunku nie zna, lecz trzeba, żeby młody nie był starym, my gorsi byli. Przypuszczam, Droga moja, że sumienie Zygmunta nie robiło mu wyrzutów. Ojciec został uspokojony zdawkową obietnicą o synowej, a Delfina ukołysana miłosnymi wyznaniami, których jej nie szczędził. Jaka kobieta mogłaby zostać obojętną, a przecież Delfina była kobietą niezwykłą, czułą na słowa, w których kochanek porównuję ją do świetlistej zorzy, do źródła, z którego pije wodę życia, do Afrodyty, do złotej tęczy, rozjaśniającej mroki nocy. Pierwszy wieczór zakończył się więc słodkim pojednaniem i Zygmunt mógł już rozwinąć przed kochanką całą dekorację romantyczną i rozwiesić nad jej głową lazurową opończę nieba, haftowaną słońcem, księżycem i gwiazdami, a pod stopami rozścielić szmaragdową toń jeziora, po której w dzień płynęło odbicie srebrnych chmur, a nocą od brzegu do brzegu biegła ścieżka wyłożona migotliwą, złotą łuską. Na tę wodną ścieżkę wypływali łodzią i Zygmunt wiosłował, a Delfina, potrącając palcami struny harfy, śpiewała Tanti palpiti... Stała się więc Varenne wysepką szczęścia, piękności i odpoczynku duszy, jak później nazywał Krasiński swój jesienny pobyt z kochanką w tym ustronnym i malowniczym miejscu. Być może w Varenne właśnie przeżył poeta najpiękniejsze dni życia i godziny najwyższych, miłosnych uniesień, zachwytów i szczęścia. Będzie do nich wielokrotnie wracał, a co ważniejsze, przepiękne otoczenie, jesienna cisza i obecność Delfiny przyniosły Zygmuntowi napływ natchnienia poetyckiego, co ujawni się wkrótce w poemacie Przedświt. 341 Varenne pojawi się również w wierszu Tam gdzie jezior trzy na dole..., który poeta zamieścił w liście do Delfiny, pisanym na początku stycznia. Krasiński, trzęsąc się z zimna w mroźnym Monachium i tęskniąc do słońca, pragnął nakłonić kochankę do ponownego spotkania na wiosnę tam, gdzie dobrze, cicho, pięknie i ciepło. Czy nie warto zatem wrócić Tam gdzie jezior trzy na dole, W jednym, cudnych brzegów kole Spójna szklannym trzech wód splotem, Jedna tylko lśni odnoga – To trzy cudne – Boże czary, Oprawione w wód bezmiary I zdzierzgnięte zdziergiem złotem W jeden wielki puchar – Boga. O, pamiętaj, tam po wzgórzach Pną się w piętra – gną w arkady, Całe w gronach – w kwiatach – w różach, Rozbluszczonych winnic sady; Sponad sklepień tej zieleni, Jak wież gockich lotne spisy, Wystrzelone wśród przestrzeni, Z dala czernią się cyprysy, Wniecotęskne – lekkie – duże, Jak rząd duchów grzesznych skuty W więzy śmierci i pokuty – Patrz, kołyszą się na górze! Z nich się każden wiatrów tchnieniem W niebo wprasza, jak westchnieniem, W wietrze kibić skłoni, jęknie I znów stoi cicho – pięknie! Jutro ostatni raz wypłyną na jezioro, nadszedł bowiem koniec pobytu w raju. Potocka wyruszy w kierunku Paryża, gdzie wynajęła już mieszkanie przy Champs Elysées 41, a Zygmunt odprowadzi ją aż do Melun, a stamtąd uda się do Monachium, przez Nangis i Bazyleę. Listopadowe rozstanie było dla obojga kochanków bardzo trudne. Krasiński już wsiadał do powozu, aby odjechać i znów z niego wysiadał i wracał do Delfiny, która nie opuściła jeszcze hotelowego pokoju i stała w oknie, przy purpurowej zasłonie, blada i nieruchoma, z trudem powstrzymując łzy, aby Sigis zdołał zmusić się do odjazdu. 342 LIST LXV Bazylea, 8 listopada 1841 r. Zbliżającą się zimę zamierzał Krasiński spędzić z Konstantym Danielewiczem, zatrzymał się więc tutaj w drodze do Monachium na nocleg w podrzędnym hotelu, nie ryzykując wynajęcia pokoju w droższym i wygodniejszym, gdzie mógł spotkać jakiegoś rodaka, czego unikał. Zasiadł też zaraz przy małym stoliku i rozpoczął pisać list do Delfiny, mając jeszcze w oczach drzemiące w jesiennym słońcu jezioro Como: Czego się nam tak spieszyć było, czego? Nic szczęśliwszegom nie czuł nigdy, nic piękniejszego nie widział nad te dni nasze w Varennie, Alpami oddzielone od świata, od przeszłości i przyszłości, ubłękitnione, usrebrzone, uwysmuklone Twoją postacią! Ideał, zaprawdę ideał! Ach, widzę wciąż ten kominek w Melun, tę firankę purpurową, to okno, Twoją amazonkę czarną, Twoją kibić giętką i przecudną, przegiętą ciężarem boleści i łzy Twoje. Zdaje mi się, że Ty tam wciąż, żeś wcale nie pojechała do St.-Assise, że tam dzień się nie zrobił, że wiecznie noc i ogień na kominie i dwie świece na stole i Ty przy krześle tym i ja także, ale znikający, odchodzący, wiecznie w chwili pożegnania! I tak mi się ten obraz marzyć będzie, aż Cię ujrzę na nowo. Tym razem Krasiński długo będzie czekał na spotkanie z hrabiną Potocką, sam bowiem przezimował przy łóżku chorego Danielewicza, a Delfina przebywała na stałe w Paryżu i często w Saint-Assise, w starym zamku nad Sekwaną, siedzibie książąt de Beauvau, u swej młodszej siostry Ludmiły, poślubionej znacznie starszemu od niej księciu Karolowi de Craon. Rozpustny Paryż nazywano wówczas współczesnym Babilonem i Krasiński nie był zadowolony z decyzji Potockiej zamieszkania w tym mieście grzechu. Jeszcze w Varenne próbował ją namawiać na pozostanie we Włoszech, które są znacznie tańsze i cieplejsze i mają więcej słonecznych dni, niż stolica Francji, gdzie deszcz potrafi padać całymi dniami i zamieniać ulice w strugi błota. Powrócił do projektu kupna jakiejś willi na południu Italii, oczywiście w ustronnym miejscu nad morzem, omawianego także w Varenne, co dawałoby im swobodę spotykania się i pozwalało na dłuższe, wspólne pobyty, ale Delfina pozostała przy swoim zdaniu i zamieszka w rozpustnym Babilonie, który Krasiński tak opisał w jednym z wcześniejszych listów do kochanki: Ponure to miasto, wielkie, błotniste, kwiatami z kartonu obwisłe! Tam głód żre robotników wnętrzności, a chciwość zbytku ich wyobraźnię krwawi. Tam nuda żre mózgi i serca bogaczy, a strach przyszłości dręczy. Tam wszystko, co podłe, brudne i ostatecznie zepsute, wydobywa z siebie jeszcze efekt komiczny, do zębów fałszywych przypina śmiech chwilowy i bufonadą się oblewa, by umrzeć niby to 343 wodewilowo. Tam gdzie cywilizacja ogromna, ale egoistyczna, gdzie administracja olbrzymia, ale despotyczna, zapomniawszy o reszcie kraju wszystko skupiła, ścisnęła, pochłonęła w środek jeden i serce Francji urobiła z tego milionowego steku ulic, kamienic, rynsztoków, szpitali, więzień, sal policyjnych, świątyń mody, gmachów rozpusty i teatrzyków lekkomyślności. Serce to choruje na napływ krwi zepsutej, spiekłej, nie arterialnej, silnej krwi, co nie życie, ale raki gryzące tworzyć umie. A gdyby to serce w wielkim jakim anewryzmie pękło, co będzie z Francją, która przystała na niego, która w nie wszystką siłę swoją ześrodkowała? Amerykańskie przypomina wulkany, co błoto, wodę i zdechłe ryby miasto ognia pod gwiazdy wyrzucają. Ten obrzydliwy Paryż zaludniają w dodatku tabuny rozpustników, zazdrosny Krasiński będzie więc często przewracał się w łóżku z boku na bok, daremnie usiłując zasnąć, zaczną go bowiem nawiedzać w ciemności kawalerowie paryscy, zawodowi uwodziciele, bywalcy salonów, zręczni kusiciele, wyperfumowane eleganciki w modnych fraczkach, których jedynym zajęciem było polowanie na kobiety, głównie mężatki, znudzone swoimi małżonkami, aby szeptać Krasińskiemu do ucha różne bezeceństwa. A Zygmunt, opędzając się od tych samochwałów, otrząsając z nocnych koszmarów przywoływał ku obronie obraz Varenny, urok bowiem tego miejsca i czar, jaki na niego rzuciło, pozwalał poecie chronić się w nim i na nowo przeżywać szczęśliwe dni spędzone tam z Delfiną. Czy ty widzisz? – gdzieś na skale W dzień słoneczny stoim sami – Czy ty widzisz jak pod nami Śpią w przepaści jezior fale? Stoim, milczym i oczyma Przebiegamy wód kryształy, Skazy jednej na nich nie ma, Snem z błękitu krąg ten cały, A gdzie kończy się zatoka, Naprzeciwko siwe skały, Wyżej – niebios toń głęboka, Ten sam szafir, co na dole, Równa cisza – i bez chmury, W niej się tylko czernią góry Bo rozbita na gór czole. Czy pamiętasz? My patrzyli, Aż od razu, w jednej chwili 344 Coś błękitów toń zacieni – Inne światło już w przestrzeni I już inne jezior lice; Wiatr wpadł skądsiś w okolicę... Przymknij na chwilę oczy, Droga moja, a może zobaczysz Varenne, bo ten wiersz napisał Zygmunt, aby również Delfinie przypomniał ów sen z błękitu i kryształu, który prześnili w małej, ustronnej, alpejskiej osadzie. Przeczytaj go, proszę, w całości – nosi tytuł: Gdy się przeszłość w duszę wnęci... – a także list Zygmunta do ukochanej, do którego był dołączony: ...cały dzień dzisiaj pisałem Tobie to, o coś mnie kiedyś prosiła. Cały dzień dzisiejszy chciałem na to obrócić. Obróciłem go też, zeszedł mi jak jedna chwila i o ile można, duchem byłem pewno z Tobą przez dzień ten wszystek... od rana aż do dziesiątej w wieczór pisany, to wiązaną, to niewiązaną mową, w wielkiej tęsknocie ducha i przy niemałej słabości ciała... Dopóki te wiersze kładło się na papier, było się na skale nad jeziorem, na tej ścieżce, koło tych poręczy nad przepaścią i patrzało się na te wielkie, wielkie żagle. Wiersz nie szedł mi gładko... ale jest w nim głębokie czucie, więc będzie Ci miłym. Jest w tym wierszu również zapowiedź nowego, wizjonerskiego poematu, w którym Zygmunt wyznaczy Delfinie główne miejsce, o czym nie omieszkał jej zawiadomić w innym liście, wysłanym z Monachium: Pisałem dzień cały dzisiaj „Ideał Varenny”. Będzie to poemacik, w którym przekuję Cię na posąg greckiej bogini. Taka niebywała propozycja mogła spotkać jedynie kochankę wielkiego poety, toteż na Delfinie musiała zrobić niemałe wrażenie i zapewne złagodziła pretensje, jakie miała do Sigisa za jego wyjazdy do Karlsbadu i Cieplic na spotkanie z rodziną Branickich, a właściwie z panną Elizą, o której rękę, na życzenie ojca, miał zabiegać, chociaż sam twierdził, że żadnego kroku w tym kierunku nie uczynił. Wynosząc Delfinę tak wysoko, na nieboskłon pomiędzy gwiazdy, przygotowywał ją niejako do objęcia tej roli w przyszłym poemacie, ale równocześnie sposobił samego siebie do tej postaci opisania. Miała zostać przewodniczką poety-wygnańca, jego Beatrycze i jak ona zyskać nieśmiertelność. Pomimo tych szerokich i pięknych planów, nie mógł Krasiński znieść myśli o wszetecznym Babilonie, w którym zamieszkała Potocka, nie miał więc w Bazylei spokojnej nocy, ale była to jedynie zapowiedź wielu podobnych, czekających na niego w Monachium. Pobyt u przyjaciela będzie bowiem inny niż ten, który sobie Zygmunt wyobraził. 345 LIST LXVI Monachium, 31 marca 1842 r. Koniec jesieni i całą zimę spędził Krasiński w stolicy Bawarii. Konstanty Danielewicz wynajął mu lokum w pobliżu swego mieszkania, o dziesięć domów dalej, ponieważ wolał mieszkać w małej, skromnej stancji, niż w wygodnym apartamencie jakiegoś hotelu, których jest tu kilka. Pokój na Karlstrasse, do którego się wprowadził, był dość obszerny, ze starymi obiciami, z firankami w kwiaty na oknach, do nich przysunięty stół, a w kącie łóżko, nakryte błękitną kołdrą i komoda z szufladami; spokojnie więc i chędogo, chociaż ubogo. W zamian miał Krasiński blisko do przyjaciela, partnera do rozmów, na wszelkie tematy, rozum Konstantego stawiał bowiem wyżej niż swój własny. Uważał nawet, że Danielewicz stanie się wkrótce jedną z pierwszych postaci wśród Polaków na emigracji, zrezygnował bowiem z komponowania i zajął się pisaniem traktatów politycznych, w których tworzył świat ogromny, pełny nowych i nie pomyślanych przedtem przez nikogo projektów i urządzeń dla wspólnego i zgodnego życia narodów na naszym kontynencie. Wracali również w nocnych rozmowach do sprawy Andrzeja Towiańskiego, którą Delfina przedstawiła Zygmuntowi w liście jako wielkie wydarzenie, poruszające wszystkie kręgi emigracji polskiej w Paryżu. Jedni podejrzewali, że „pan Andrzej” jest agentem rosyjskim, drudzy, że emisariuszem konspiratorów w kraju, Mickiewicz natomiast zobaczył w nim „męża Bożego”, co stało się początkiem wielkiej popularności tej tajemniczej postaci i początkiem „Sprawy Bożej”. Towiański ogłosił ją w katedrze Notre Dame w Paryżu”, a emigranci polscy, pogrążeni w politycznym odrętwieniu, przyjęli manifest litewskiego szlachcica jako nowe objawienie, z nadzieją na odmianę klimatu politycznego w Europie i poprawę własnego losu. – Oni uważają – Zygmunt potrząsał pachnącą lawendą kartką papieru, zapisaną drobnym, ale wyraźnym pismem Delfiny – że zbliża się... – Pozwolisz... – Danielewicz uniósł dłoń, przerywając przyjacielowi. – Kto to są, według ciebie „oni”? – No... – pytanie przyjaciela wydało się Zygmuntowi dość dziwne. – Polacy w Paryżu. To chyba jasne. – Wcale nie, bo tam każdy Polak inny – oświadczył Danielewicz. – Przecież wiesz, że kłócą się między sobą. Twoja Delfina wyraźnie pisze jak na Towiańskiego patrzą i po swojemu każdy go widzi. My tutaj dwaj tylko jesteśmy, a gdyby nas ktoś zapytał o tego człowieka, to co usłyszałby ode mnie wprzódy, że to figura ciekawa, którą trudno jeszcze ocenić. A od ciebie? – Że to szarlatan, który omotał Mickiewicza, bo niby wyleczył mu żonę. Ja w cuda nie wierzę, a w cudotwórców tym bardziej – odpowiedział zdecydowanie Krasiński. – Jego teorie to głupstwa wierutne. 346 – Tyle wiesz o Towiańskim, że tak stanowczo go osądzasz? – Mógłbym ci do rana opowiadać, czego się o nim dowiedziałem – To opowiadaj. – Danielewicz zachęcająco otworzył drewniane pudełko z cygarami. – Jeszcze cała noc przed nami. Czy on jest żonaty? – Najpierw o to pytasz? – zdziwił się Krasiński. – Dlaczego? – Bo ten, co ma jakąś misję przed sobą, nie powinien się żenić. – W tej materii jesteśmy zgodni – ucieszył się Zygmunt. – Towiański jednak ożenił się jeszcze w Wilnie. Zanim doznał olśnienia, że jest mężem bożym. Był tylko przesądny, bo pierwsze trzy noce po ślubie spędził z żoną na cmentarzu, gdzie duchy wywoływał, aby się jego małżeństwo nie tylko zmysłowo, ale i duchowo dopełniło. – No, no... – Danielewicz uśmiechnął się kącikami ust. – Zaczyna być ciekawie. – Potem będzie jeszcze lepiej – zapewnił Zygmunt. – Teraz powiem ci o Mianowskim. – A to kto? – Lekarz wileński, a nawet profesor, ale ciemna figura. Anatomik, wiecznie z nożem w ręce nad trupami siedzący. Ludzie się go bali, więc kiedy umarł, tylko Towiański szedł za jego trumną. Stąd w Wilnie zaczęto szeptać, że przez wdzięczność dusza tego Mianowskiego, w czyśćcu pokutująca, pokazuje się Towiańskiemu i kładzie mu w uszy jakąś tajemną wiedzę, od czego mości rejent, bo Towiański był rejentem, zapadł w jakieś mistyczne usposobienie i stał się innym człowiekiem. Potężnym w naukę i rozum coraz wyższy i wpływ na ludzi magnetyczny. – To może się zgadzać – zauważył Danielewicz. – W Paryżu, jak pisała Delfina, ma już grupkę zwolenników. I będzie miał więcej, bo ludzi ciągnie do tajemnic i ciemności. I do cudotwórców. Miał coś w Wilnie na koncie? – Uratowanie własnej żony, której pierwszy połóg groził śmiertelnym niebezpieczeństwem, więc Towiański wezwał z czyśćca Mianowskiego, ten zjawił się natychmiast, podał rejentowi sposób ratunku, żona ozdrowiała i całe Wilno wierzyło, że wyleczył ją cudownie własny mąż. – Krasiński sięgnął do drewnianego pudełka po cygaro, przyciął je starannie gilotynką, zapalił i puściwszy kłąb wonnego dymu, dodał: – Od tego czasu Mianowski dość często nawiedzał nocami Towiańskiego, opowiadał mu o tym niewidzialnym dla nas świecie, w którym przebywał i zapowiadał nową epokę dla naszego świata. Towiański rozgłaszał te proroctwa jako swoje najpierw w Wilnie, potem w Petersburgu, w Berlinie i we Włoszech. Wszędzie głosił przyjście Ducha, a w Dreźnie, gdzie długo przebywał, uwiódł, jak niektórzy powiadają, jakąś biedną dziewczynę i został ojcem jej dziecka, a to do królestwa Ducha nie należy. 347 – Z tego co mówisz wynika, że całe życie tego człowieka jest jakąś dziwną mieszaniną, nierozplątaną gmatwaniną, pociągniętą mistycznym pokostem – podsumował Konstanty. – A skoro ma taki wpływ niepojęty na tych, co go słuchają, może zdziałać zarazem dużo dobrego albo złego, wedle swojej woli. – To prawda – przyznał Krasiński. – Dlatego warto by wiedzieć, kim jest naprawdę albo kto nim kieruje. Jeśli Petersburg... Zygmunt zawiesił głos, a Danielewicz pokręcił głową i powiedział: – Wszędzie widzisz rosyjskie macki. – Bo wszędzie są i oplatają nas z wszystkich stron – odparł Krasiński. – Raport o moim pobycie w Munich, u ciebie, już dawno jest na biurku generała Benkendorfa. – To niech go sobie czyta – zaśmiał się Danielewicz. – A ty powiedz mi w tym czasie, co naprawdę myślisz o magnetyzmie, bo mnie trudno pogodzić jego działanie, jeśli w ogóle istnieje z wolną wolą każdego człowieka. – Jeśli istnieje, powiadasz... – powtórzył Zygmunt i chwilę milczał, nim znów się odezwał: – Takie działanie i wpływ należą, według mnie, do nieznanej dotąd i nieobliczonej siły natury, a teraz jakby coraz częściej objawiającej się i, moim zdaniem, poprzedzającej jakieś ogromne odkrycie, tyczące się nieśmiertelności duszy po zgonie. I to jest właśnie magnetyzm. – Nie rozumiem – przyznał Konstanty. – A, chwalić Boga, głupi chyba nie jestem. Możesz wyrażać się jaśniej? – A co tu jest niejasnego? – zdziwił się Krasiński. – Magnetyzm będzie nową formą nadchodzącej epoki, łączącą w jedną całość siły natury, podobnie jak wola człowieka spaja myśl, wiedzę i uczucie. Zważ wszakże i miej na uwadze, że nie ma nic straszniejszego nad wolę, kiedy nie jest rozumna lub szlachetna. Wtedy przemienia się w kapryśność i wydaje z siebie czyny potworne. Staje się Kaligulą i Neronem w Rzymie, inkwizytorem w Hiszpanii, szpiegiem w Wenecji, Robespierrem w Paryżu. Kiedy więc wzrok staramy się zapuszczać w innego świata przestwory, bez obawy dreszczu zimnego i śmiertelnego... Nagły świst wiatru i łomot wyrywanej z zawiasów okiennicy przerwał Zygmuntowi, który zasłonił ramieniem twarz przed odłamkami szkła z wybitej szyby. Przez powstały otwór wdarł się do pokoju silny strumień mroźnego powietrza, który zawirował gwałtownie, wyrwał cylinder z lampy naftowej, zgasił palący się w niej płomyk i zawył ponuro. – Mianowski! – wrzasnął Danielewicz. – Duch Mianowskiego! Nie widzieli w zapadłej ciemności swoich pobladłych twarzy, ale obaj zadrżeli, gdy poczuli na policzkach i czołach dotknięcie lodowego podmuchu i Krasiński zawołał: 348 – Apage, satanas! Wiatr zachichotał, zabrzęczał rozbitą szybą i wyfrunął na ulicę kołysać latarniami. Danielewicz zajął się natychmiast okiennicą, której wicher nie zdołał całkowicie wyrwać, zabezpieczył ją prowizorycznie, a Krasiński w tym czasie zapalił świece, zebrał szczątki rozbitego cylindra i powiedział: – Zostaliśmy ostrzeżeni, Konstanty, więc miejmy się na baczności. I nikomu ani słowa o tym, co się stało. Danielewicz przyjął bez sprzeciwu propozycję przyjaciela, zatem ani pani Handley, ani pani Potocka nie dowiedziały się o jakie niebezpieczeństwo otarli się ich mężczyźni, jeśli przyjąć, że kwaterę Danielewicza przy Karlstrasse istotnie nawiedził duch Mianowskiego, Andrzej Towiański pozostający na usługach Towiańskiego. Możesz zatem, Droga moja, nie zaprzątać sobie głowy opisanym przeze mnie incydentem, jeśli rzeczywiście, powtarzam, był nim istotnie. Dla Krasińskiego, romantycznego poety, istnienie świata tajemniczego, mistycznego i magnetycznego, nie ulegało wątpliwości, ale w kolejnym liście do Potockiej nawet nie wspomniał o uchylonej na moment zasłonie, okrywającej ów ezoteryczny krajobraz. Ograniczył się do zwyczajnych, drobnych spraw i do swojej codziennej pracy, którą wykonywał w nie najlepszych warunkach: Piszę na stoliku, na którym stoi przede mną, Twój obraz o ścianę oparty, patrzący na mnie, Twój biały, duchowny obraz. U stóp jego Napoleona i Konstantego miniatury. Ile razy wychodzę, obraz Twój zakrywam, bo nie mógłbym znieść myli, że gospodyni lub służąca, wszedłszy podczas mojej niebytności dla uporządkowania pokoju, miałaby patrzeć nań lub dotknąć się jego, by pył serwetą z niego zrzucić. Sam go co dzień opylam, ile razy wracam, rozkrywam go i weń patrząc, piszę. Powiem Ci, że się czuję źle... Zdaje mi się czasem, że mi serce pęknie. Nogi obie jak jedna rana, but mi teraz wzuć to samo co kajdany. Słowem w mizernym bardzo jestem stanie. Mój pokój, dotąd dobry i ciepły, gdy mróz się wzmógł, przemienił się w lodownię, a nic bardziej 349 myśli wszelkiej mi nie rozcina na dwoje nad zimno. By pisać pod tym oknem, muszę ręce narażać na omarznięcie, chucham, jak mogę, w palce, ale z okna lepiej jeszcze mróz chucha i nie mogę dotrzymać mu kroku. Wstaję więc co chwila i chodzę po pokoju, ale nogi rozranione znów każą mi siadać, gdy usiądę, ręce skarżyć się zaczynają – takim pierścieniem zawraca moja bieda. Niemiłą stroną wynajętego przez Danielewicza lokum był więc panujący w nim dotkliwy chłód i Krasiński skarży się Delfinie, że mu zimno przy tym stoliku pod oknem, chociaż ma na sobie kaftanik z flaneli, w który zaopatrzył go ojciec i kaftanik tabaczkowy, czarno podbity, zakupiony przez Delfinę w Varenne, na nogach polskie futro wielkie i ciepłe, dlatego w nogi nie marznie przy 15 stopniach mrozu za oknem. Poza tym ...żyję tu niezmiernie cicho, dzień cały, więc o 9-ej, czytam i piszę. Od 4-ej do 6-ej nóg, a strasznie bolących z zimna, zażywam, potem obiad jem należący do wieczności, nie do czasu, bo zawsze to samo, kawał indyka i naleśniki, potem do Konstantego. Do 8-ej cygarujemy, on czyta co napisał, lub mówimy... O 8-ej Konstanty idzie do niej (do pani Handley). Ja zostaję przy fortepianie... śpiewam „La ci darem” i gram Webera walc lub marzę wiersze o Varenne... Czasem obaj przyjaciele idą razem do pani Handley, wypijają dwie filiżanki herbaty, słuchają jej gry na fortepianie i koło 10,30 wracają do mieszkania Konstantego, a ...tam znów cygarowanie do 12-ej – wtedy – wychodzę i przez ulicę o 10 domów dalej, zimnem owiany, wichrem ścigan, przy tańcujących latarniach, po większej części już pogasłych, idę do siebie przyspieszonym krokiem – traf, traf, otwieram bramę wielką, na wschody potem, na 1-szym piętrze traf, traf, otwieram drzwi maleńkie, potem drugie, to pokój mój. Zapałkami doskonałymi tworzę światło wśród ciemności, świecę zapalam – cicho, dobrze, Jan obok już śpi od wieków. Dom cały, znać sprawiedliwy, głęboko spoczywa w zapomnieniu o wszystkim. Idę do Twego obrazu i rozkrywam go i mówię: Czuwaj teraz nade mną przez tę noc, o moja – i pod wzrokiem Twoim opiekuńczym, futro rzuciwszy na się, kładę się, o Varennie myśląc... Nowy poemat chodził już Krasińskiemu od pewnego czasu po głowie. Delfina zajmie w nim, oczywiście, główne miejsce pod postacią doskonale piękną, jak na obrazie malowanym powiewem wiatru, wiotką i przemijającą, z wyrazem głębokiej zadumy na twarzy. Dużą rolę w pierwszym zarysie tego pomysłu odegrał jesienny pobyt z panią Potocką w pięknym Varenne. W liście do Konstantego Gaszyńskiego tak oceniał spędzony tam czas: Ja przebyłem półtora miesiąca na szczytach gór nad zwierciadłami jezior, kąpiąc się w słońcu i księżycu, rosnąc w otuchę, że świat stworzo350 ny, świat skał i wód, pięknym jest, pocieszając się jego widokiem, przeszłość, za którą tęsknię i przyszłość, której się lękam, odsuwając sprzed ócz ducha, moment się uwiecznić, stawiając go sobie przed duszą jak posąg greckiego Boga doskonale piękny, choć ściśle skończony i modląc się przed tą znikomą teraźniejszością i czując, że jeszcze mogę być szczęsnym, natchnionym, żem jeszcze nie umarł wieczną śmiercią ducha. Natchnienie zatem dopisywało i Krasiński od rana do wieczora pisał przy stole pod oknem, na którym towarzyszył poecie, jak już wiesz, portret Delfiny. Chwilami nawet, gdy Zygmunt wpatrywał się w niego zbyt długo, zdawało mu się, że ukochana, w całej swej wysmukłej postaci, spowitej w białe welony, idzie ku niemu po chmurach. I taką właśnie ma być bohaterka nowego poematu; świetlistą zjawą, spoglądającą ze szczytów alpejskich w doliny, przysłonięte smugami mgieł. Poemat, prawdopodobnie, otrzyma tytuł PRZEDŚWIT. Tego jeszcze Zygmunt nie ujawnił Delfinie, napisał tylko w jednym z licznych listów, wysyłanych z Monachium do ukochanej, że musi jej złożyć książeczkę, ...ukoloryzować, zebrać, duchem natchnąć, ciałem przyozdobić, ale na mój sposób. Będziesz miała Varenne, niebo i wodę jako kształt, mojej myśli i pieśni jako ducha, tutejszą oprawę jako przesłonę, mającą wydrzeć wzrokom ludzkim tego ducha i to ciało... Będzie to poemacik, w którym przekuję Cię na posąg greckiej bogini. Czas płynął więc Krasińskimu spokojnym rytmem na pracy i wieczornych rozmowach z przyjacielem, aż do początku lutego, wtedy bowiem Danielewicz poczuł się źle, a Zygmunt jeszcze gorzej. Krew uderzyła mu tak silnie do głowy, że upadł na podłogę i wezwany lekarz puścił mu krew, a po kilku godzinach uczynił to po raz drugi, ponieważ hrabia ponownie stracił przytomność i upadł. Przez kilka dni bardzo było źle z Krasińskim i wyglądało na to, że jest gorzej niż z Danielewiczem, który położył się do łóżka tylko dlatego, że prosiła o to pani Handley, która go niewątpliwie kochała, ale na jakiś osobliwy sposób, bardzo irytujący Krasińskiego. Doszło nawet do tego, że Zygmunt chciał ją usunąć z pokoju chorego, ale nie dała się wyprowadzić i nie odstąpiła już od łóżka Konstantego aż do tragicznego końca, do jego tak bolesnej dla Zygmunta, niespodziewanej śmierci. W nocy z 9 na 10 marca lekarze dają już tylko sześć godzin życia choremu, Krasiński sprowadza więc katolickiego księdza, biegnąc po niego na drugi koniec miasta w czasie śnieżnej zadymki. Pani Handley, jako protestantka, nie chce dopuścić księdza do chorego, umierającego już kochanka, Zygmunt wszakże zdołał ją uspokoić i religijna ceremonia doszła do skutku. Niestety, po jej zakończeniu, gdy Konstanty, uspokojony i pogodny 351 dziękuje Krasińskiemu za pojednanie z Kościołem, pani Handley siada na brzegu łóżka i zaczyna wypytywać Konstantego o szczegóły dotyczące spowiedzi. Przede wszystkim chce się dowiedzieć, czy ksiądz pytał o jej imię, a jeśli pytał, to czy zacznie rozgłaszać je wśród ludzi. Domaga się też od chorego rozstrzygnięcia kwestii, czy ona, jako protestantka, będzie na drugim świecie jego żoną, pragnie bowiem zostać nią po śmierci. Trudno Ci na pewno, Droga moja, wyobrazić sobie taką scenę, mnie jeszcze trudniej ją opisać, a Krasińskiemu znieść, ale przystępuje wreszcie do pani Handley i wbrew otrzymanemu wychowaniu nakazującemu mężczyźnie okazywanie szacunku kobiecie, ujmuje ją pod ramiona i niemal wywleka, opierającą się, z pokoju chorego. Zamyka łokciem drzwi, a pani Handley syczy, jak nadepnięta żmija: – Prostak, nie hrabia. Brutal! W takich chwilach Zygmunt mógłby panią Handley udusić własnymi rękami, ale gdy później widział ją, leżącą na podłodze, przy łóżku chorego, jak wierny pies i wstrząsaną szlochem, gotów był położyć się obok niej i razem z nią płakać. Podnosi głowę tylko wtedy, gdy Konstanty jęknie albo westchnie, bo czujna jest jak żuraw i zaraz wodę mu podaje albo czoło obmywa z potu. I tak czuwa przy chorym bez przerwy, całe dnie i noce, ciągle w nadziei, że Konstanty wróci do zdrowia. I rzeczywiście, po przyjęciu wiatyku i ostatnich namaszczeń stan Danielewicza jakby się poprawił, ale było to jedynie złudzenie i w sam dzień Zmartwychwstania Pańskiego, o godzinie 4 po południu, Konstanty otworzył zamknięte dotąd oczy, westchnął lekko i oddał duszę Bogu. Kilka dni temu Zygmunt pochował przyjaciela na tutejszym cmentarzu, Alter Südlicher Friedhof, w katakumbach, pod 85 arkadą i taki napis kazał rzeźbiarzowi wykuć antykwą na jego płycie grobowej: KONSTANTEMU DANIELEWICZOWI Wśród najwznioślejszych w Polszcze umysłów Wzniosłemu. Wśród najszlachetniejszych serc Szlachetnemu. Oficerowi ostatnich Wojsk Polskich. Przeszytemu kulą, gdy szedł na bagnety pod Ostrołęką. W lat jedenaście później zmarłemu na obcej ziemi W 34-tym roku życia po długiej chorobie w Munich d. 27-go marca 1842 r. Towarzyszowi młodości całej, przyjacielowi, Więcej niż bratu, 352 Kamień ten nad zimnymi zwłoki W rozpaczy położył Zygmunt Krasiński Nasz hrabia prawdziwie rozpaczał po śmierci Danielewicza, bo miał w nim, tak jak wyryć polecił na kamieniu grobowym, więcej niż brata. Wiedział, że zawsze mógł liczyć na niego, jak wtedy, na uniwersyteckich schodach w Warszawie, podziwiał go za krew przelaną w powstaniu, poważał niezmiernie i szanował. Trzech nas było – pisał później do Daszyńskiego – jeszcze trzech dawnych, prawie z dzieciństwa połączonych razem, teraz dwóch tylko. Ty i ja! LIST LXVII Bazylea, 15 kwietnia 1842 r. Nareszcie razem... Myśleli zrazu o wynajęciu apartamentu w hotelu „Pod Trzema Królami”, ale w końcu zdecydowali się na skromny pensjonat, w którym spotkanie z kimś znajomym było mało prawdopodobne. Na razie odpoczywali i Zygmunt czytał Delfinie fragmenty Przedświtu, pilnie notując jej uwagi, a nawet życzenia, poemat przecież był jej poświęcony i ona miała w nim zostać „przekuta” na kształt greckiej bogini. Co zalewasz się tak łzami, Co tak patrzysz bezprzytomnie? Siostro moja, wstań, chodź do mnie! Prawda z Polską – Polska z nami! Nie klęcz więcej, spójrz wesoło – Skroń mi oprzyj na ramieniu; Niechaj widzę twoje czoło Przebóstwione w mym natchnieniu! Nim ten księżyc, już ponury Zstąpi całkiem za te góry, Nim te gwiazdy się dopalą, Nim powróci promień słońca I przeminie czar, co trąca Piersi moje nad tą falą; Niech ci wyższy cud obwieszczę Nad uciski, nad boleści! O Aniele mój niewieści, Słuchaj jeszcze... słuchaj jeszcze! 353 Gdy ustaliła się dotąd kapryśna, wiosenna pogoda, ruszyli na wędrówkę po Alpach, idąc przez Lucernę do Righi, a następnie przez Interlaken, Grindenwald, Meringen i Sakkesser z powrotem do Righi. Delfina szła przodem, zobaczył więc w pewnym momencie, zastygając z podziwu i strachu, jak odważnie, z uśmiechem wzgardy, przeszła po wąskiej kładce nad straszną przepaścią, przesunęła się raczej nad nią jak piękny, zwiewny duch tych gór olbrzymich i groźnych. Krasiński zachwycał się więc swoją towarzyszką i jej strojami, chociaż nie zauważyłem, Droga moja, kto je dźwigał, skoro wędrowali pieszo. A Delfina paradowała albo w czarnej sukni i purpurowym szalu albo, w czasie wycieczek na lodowce, w szarej pelerynie z kapturem i granatowej sukni ze srebrnymi guzikami. Wieczorami natomiast, przychodziła zazwyczaj na kolację w alabastrowo-białej, obcisłej sukni z dużym dekoltem. W blasku świec wyglądała zachwycająco i Zygmunt najchętniej wstałby już od stołu, były to bowiem te chwile, kiedy wzniosła dusza poety kapitulować musiała przed biustem Delfiny, wyłaniającym się z otaczających go koronek. W szerokim łożu z baldachimem Zygmunt nie przydawał zatem nowych wersów do już istniejących, ale, gdy tylko znalazł się na zboczu pobliskiej góry lub śnieżnej pokrywie lodowca, oznajmiał wyniosłym szczytom gór i Delfinie: Czy pamiętasz? – my widzieli – Gdzie? – ja nie wiem, nie powtórzę – Ni na dole, ani w górze, Ni na wodach, ani w chmurze – Lecz w bezdennej gdzieś topieli, Gdzieś w odwiecznych świateł bieli, W próżni – kędy się przed nami Niewidzialne wskróś rozdarło, Jak ocean się rozwarło Ponad czasu przepaściami! Oto nagle – tam – ujrzeli, Jak się Polska, Polska cała Jednym widmem zmartwychwstałym Archanielsko wielkim, białym, Z dni przyszłości wychylała I na głębi dni tych stała, Jeszcze widna – niby ciałem – Lecz już w wieczność przebóstwiona – Nieśmiertelna – nieskończona! 354 Hrabina Potocka zaniepokojona była najwyraźniej widokiem kochanka wpadającego w poetycki trans i wykrzykującego prorocze słowa, których znaczenia nie potrafiła w pełni ocenić i zrozumieć. Domyślała się jedynie, że Zygmunt ogłasza górom zmartwychwstanie Polski, które wkrótce nastąpi, jak zapewniała dewiza rodu Krasińskich: POMIMO WSZYSTKO! Na tle dostojnego krajobrazu alpejskiego, potężnych gór, milczących jezior i ciemnych lasów, rozwijał Krasiński ową złotą nić marzeń o zmartwychwstającej Polsce, która nie jest już dla poety .............................. .... krajem, Miejscem – domem – obyczajem, Państwa skonem – albo zjawem, Ale Wiarą – ale Prawem! Ten już odtąd Bogu kłamie, Kto cię zdradzi, kto cię złamie; Bo myśl Boga w twoim łonie I los świata w twym Zakonie! Przypisując Polsce tak wielką rolę, daje Krasiński wyraz przekonaniu, że posłannictwo Polski, jej wielka misja dotyczy wszystkich narodów. Ofiara narodu polskiego, który przebył próbę grobu, wyniesie ludzkość na wyżyny jej duchowego rozwoju i moralnego, boskiego ładu. Przeobrażenie świata nastąpi po zmartwychwstaniu Polski i wówczas nastanie tak długo oczekiwana nowa epoka. Bliski jest już zatem kres nocy duchowej, ustępującej – niechętnie i opornie – przed nadchodzącą zorzą, p r z e d ś w i t e m, zwiastującym odrodzenie oparte na chrześcijańskich fundamentach. Jak zapewne, Droga moja, pamiętasz, przyrzekałem Tobie, a przede wszystkim samemu sobie – przed wyprawą do XIX stulecia – że powstrzymam się przed odniesieniami z tamtego wieku do naszej współczesności – chociaż Królestwo Polskie, zwane również Kongresówką i PRL, jako wytwory rosyjskiej myśli zaborczej, były bardzo do siebie podobne – tym razem nie zdołam tego przyrzeczenia dotrzymać. Przyczyna tkwi w tym, że nadzieje naszych romantyków na zmartwychwstanie Polski, wyrażone również przez Krasińskiego w Przedświcie, ziściły się dopiero pod koniec XX stulecia, gdy powstała Solidarność, ruch oparty bardzo silnie na fundamentach chrześcijańskich, który nie tylko doprowadził do odzyskania przez Polskę suwerenności, ale przeobraził Europę, obalając komunizm, dławiący pół kontynentu i w konsekwencji uwalniając spod dominacji imperium sowieckiego sąsiednie narody. XIX-wieczne mesjanizm urzeczywistnił się więc dopiero w XX stuleciu i niósł nie tylko przemiany polityczne, ale również odrodzenie moralne, którego przewodnikiem był papież-Polak, niosący nad miona355 mi gromadzących się wokół niego ludzi, podniesiony wysoko krzyż Jezusa Chrystusa. Nastała nowa epoka, lecz wycie szatanów, które słyszał Zygmunt Krasiński, zdaje się odzywać znowu, co źle wróży nam wszystkim, ale to już inna zupełnie historia, wracam zatem do Bazylei i swoich obowiązków, od których nie powinienem odstępować i towarzyszyć kochankom w ich codziennych spacerach za miasto, a wieczorami słuchać fragmentów Przedwiośnia, które Zygmunt odczytuje Delfinie. Dziś szczególnie uważnie, gdyż w romantycznym misterium, odprawianym przez poetę, na nabijanej światłem drodze, pojawia się postać kobiety: Widzę jeszcze, widzę ciebie! Z harfą stoisz na mej łodzi, Gwiazd już kilka drży na niebie, Znad Alp szczytu księżyc wschodzi Widzę jeszcze, widzę ciebie; Na twych strunach twoje dłonie, Iskra natchnień skrzy ci z lica, Światłokręgiem twoje skronie Rozanielił blask księżyca! W fal przezrocza, w sieć z promieni Zewsząd postać twa ujęta, Na błękitnym tle przestrzeni Całaś srebrna – WNIEBOWZIĘTA! Zygmunt wywiązuje się więc z obietnicy danej Delfinie i wynosi ją na firmament iskrzący się gwiazdami i tam zawiesza jej imię. Obecność Delfiny w Przedświcie jest zresztą zgodna z romantycznym pojmowaniem miłości, wprowadzającym kochanki poetów w świat wielkich idei. W Bazylei pracował również Krasiński nad tekstem traktatu O stanowisku Polski z bożych i ludzkich względów, który rozpoczął pisać kilka miesięcy wcześniej, z zamiarem przedstawienia swego poglądu na przyszłość świata i drogi ludzkości ku Bogu, możliwości zbliżenia się do Boga poprzez doskonalenie się każdego człowieka, osobiste przeanielenie, wkraczanie na coraz wyższe stopnie szlachetności. Przemiana całej ludzkości odbywać się będzie stopniowo w miarę osiągania przez poszczególne narody własnego poziomu doskonałości. Wzorem dla narodów pracujących nad doskonaleniem się będzie Polska, ona bowiem złożyła już ofiarę męczeństwa, dokonała w przeszłości wielu chwalebnych czynów i pielęgnuje cnoty sprawiedliwości i miłości. Traktat Krasińskiego był – w istocie rzeczy – typowym dla epoki wytworem romantycznych rojeń i nigdy nie doczekał się druku, a nawet dokończenia w rękopisie. Echa poglądów w nim zawartych usły356 szeć jednak można w pisanych w tym okresie wierszach poety, a głównie w Przedświcie, w tym poemacie bowiem i wzniósł się Krasiński na szczyty swego patriotyzmu i najpełniej wyraził ufność w romantyczne przesłanie mesjanizmu polskiego Swoimi przemyśleniami dzielił się Zygmunt, rzecz jasna, z Delfiną, starając się wykładać jej prosto i zrozumiale zawiłości metafizycznych rozważań, a nawet system Hegla i Cieszkowskiego, szczególnie mu bliski. Musiała więc ta piękna kobieta, stworzona do miłości, wysłuchać, nim Sigis zdmuchnął płomyki świec, na czym polega prawo trójcowatości, widoczne i działające wszędzie. – Zarówno w malenieczkim, jak i olbrzymim zakresie. Więc i tu z Boga, jako negacja, człowiek się wysuwa, przeciwstawia się Bogu, potem musi się sam zanegować i i wrócić do Boga, ale wtedy będzie już i Bóg i człowiek zarazem, choć na początku tylko był Bóg – mówił Zygmunt, wkładając szlafmycę na głowę. – I nigdy tego słowa negacja nie bierz za zaprzeczenie. Bierz w taki sposób, że stoi tu, na przykład, komoda. Z tej komody wysuwasz szufladę i ona, wysunięta, jest negacją komody, ale gdy ją nazad zanegujesz, to znaczy wsuniesz z powrotem do komody, tę negacją negacji – znów otrzymasz komodę, jak na początku było. Dowiesz się jednak z tego doświadczenia, że w komodzie są szuflady i co jest w szufladach, czyli poznasz co to komoda, całą prawdę komody. Rozumiesz? – Nie – wyznała Delfina otwarcie, a Zygmunt ścisnął rękami skronie i zajęczał żałośnie: – Oszaleję, Didysz, jeżeli nie zrozumiesz. Postaraj się zrozumieć, bo ten przykład komody całą filozofię niemiecką w sobie zawiera, całą metodę Hegla, proste prawo, według którego wszystko się dzieje w rozumie ludzkości. – To powtórz jeszcze raz o tej komodzie – poprosiła Delfina, ale Zygmunt opadł bezwładnie na poduszkę i zaledwie poruszając ustami wymamrotał: – Nie zdołam, Dysz. Nie zdołam. Hegel jest bardzo męczący... Zamknął oczy, więc Delfina uniosła się na łokciu i zdmuchnęła świece, a wtedy w kwadratowych szybkach okna ukazał się dysk księżyca, wycięty z błyszczącej blachy. LIST LXVIII Sestri di Levante, 28 września 1842 r. Nie pisałem długo do Ciebie, ponieważ nasz młody hrabia miał i ma nadal, wielkie kłopoty ze zdrowiem i to mnie, Droga moja, bardzo martwi, zaprząta moje myśli, a nawet irytuje. Przecież Zygmunt ma dopiero trzydzieści lat, a choroby obsiadły go jak pchły starego psa. Trudno mi nawet wyliczyć co mu dolega, bo narzeka na serce, na wątrobę i na żołądek. Popuchły mu również nogi i chodzić nie może, a czuje wewnętrzną potrzebę ruchu i twier357 dzi, że tylko ruch jest jego zbawcą. Do takiego upadku zdrowia Krasińskiego przyczyniły się walnie owe przesławne kuracje wodne, które hurtem i na wszystkie dolegliwości ordynowali ówcześni medycy, wodolecznictwo bowiem stało się modne, a Ostenda, Zoppot i inne nadmorskie uzdrowiska zaludniły się kąpiącymi golasami. W przypadku naszego Zygmunta aplikowane mu kuracje wodne spowodowały wyziębienie całego organizmu, katar kiszek, podwyższenie ciśnienia tętniczego, objawiającego się uderzeniami krwi do mózgu i zawrotami głowy. Polepszył się jedynie Zygmuntowi stan oczu, mógł więc dłużej pracować, o czym nie omieszkał donieść ojcu, ale generał Wincenty, opętany niemal jedną tylko myślą, ślubem syna z Elizą Branicką, tak pisał do Amelii Załuskiej: Zygmunt pisze mi, że pracuje; zapewne jakiś utwór filozoficzny znowu świat ujrzy! Wolałbym wnuka nad te wszystkie jego drukowane potomstwo! Trudno mi już tłumaczyć ten upór starego hrabiego, dążącego do postawienia na swoim, względami uczuciowymi, pragnieniem uczynienia Zygmunta szczęśliwym w związku małżeńskim z piękną i łagodną, a w dodatku mądrą panną Branicką – bo przecież ze świeczką takiej szukać w tym zepsutym świecie – co wcześniej można było przyjąć za dobrą monetę, obecne wszakże starania generała mają już tylko na celu ugruntowanie pozycji rodu Krasińskich i wsparcie ordynacji opinogórskiej milionowym posagiem Elizy. Na szczęście w czasie osobistych spotkań z Zygmuntem nie suszył mu głowy tymi sprawami, a nawet chwalił w innym liście do Amelii Załuskiej, do której miał pełne zaufanie: Od całego świata uciekam, tylko z synem po górach chodzę. Rozmowy z nim tylko mi pociechę przynoszą, gdyż jego sposób myślenia szlachetny, wysłowienie łatwe, wiadomości ogólne harmonizują z moim sposobem widzenia. Trapi wszakże generała Wincentego myśl, że: Mój syn jest... światły, dobry, tylko nieszczęściem poeta. Do spotkania obu panów Krasińskich doszło w Kissingen i w Heidelbergu, gdzie przyjmował bogatych pacjentów modny od niedawna doktor, Maksymilian Józef Chelius, profesor chirurgii na wydziale medycznym tamtejszego uniwersytetu. Potwierdził on, po starannym zbadaniu Zygmunta, diagnozy poprzednich lekarzy i zaordynował wycieńczonemu pacjentowi ponownie... kąpiele morskie. Pomimo to został stałym lekarzem Krasińskiego, potrafił go bowiem omotać potokiem słów i obietnicą wyleczenia, której jednak nie zdołał dotrzymać. – Najpierw musimy wzmocnić organizm pana hrabiego, a potem zabierzemy się za wątrobę i serce, które tak panu hrabiemu dokucza, a także 358 uregulujemy nadciśnienie... – słuchałem jak Chelius nawija z zawodową rutyną, a zgnębiony Krasiński kiwa tylko głową, zgadzając się na wszystko, co lekarz mu zaleca za wysokie honorarium. – Z wszystkim musimy jednak, szanowny panie hrabio, uporać się we właściwej kolejności i dlatego proponowałbym wyjazd na Riwierę Lewantyńską, do Sestri nad Morzem Liguryjskim, które jest ciepłe i posiada lecznicze właściwości. W ten sposób Krasiński znalazł się, Droga moja, w bardzo pięknym uzdrowisku, do którego w tajemnicy, oczywiście, zabrał hrabinę Potocką i zamieszkał z nią w niewielkim pensjonacie, położonym na wysokim, skalistym brzegu. Oboje potrzebowali takiego odosobnienia w cichym ustroniu, ponieważ doszło pomiędzy nimi do korespondencyjnego spięcia na wiadomość o wyjeździe Branickich z Petersburga do Włoch, co zapowiadało nieuchronnie nowe naciski generała Wincentego na syna, aby nie uciekał się już dłużej do różnych wykrętów i ostatecznie, bez dalszych uników, poprosił Władysława i Różę Branickich o rękę ich córki, Elizy. Potocka, przewidując taki bieg wydarzeń bardzo krytycznie oceniła w jednym z listów do Sigisa postępowanie generała Wincentego, a nawet pozwoliła sobie zakpić z jego orderów, co głęboko zraniło Zygmunta i podyktowało słowa gorzkiej odpowiedzi: Jeden tylko wpływ na Tobie wywarłem, nauczyłem Cię pysznie pisać po polsku... Alem Cię nie nauczył ni miłosierdzia, ani wspaniałości, ani litości nawet – patrz! Tak drżę, takem wzruszony i tknięty, że ledwo pisać zdołam. Nie kochałbym Cię nieskończenie, gdybym Ci z głębi serca nie przebaczył. Ale byłbym prawdziwym arlekinem z Bergamo, gdybym Cię nie upomniał. Nigdy ja, choć taki bez serca, nie byłbym zdolny takim nożem Cię ranić, nigdy, Bóg mi świadkiem, nigdy! Ten koncept nieszczęsny, to serce moje sparodiowane odsyłam Ci, byś je sama przez okno wyrzuciła. Ten, o którym mówisz, nie jest dla mnie tym, który ma tyle orderów, ale tym, który mi dał życie i wszystko, co mam, bo wychował mnie, bo wszczepił mi w serce moje uczucia, którymi ono wre, bije i wrzeć będzie do skonu. Ciało moje i dusza moja wszystko mu winne na ziemi, a nawet pośród tych gwiazd jest takich wiele, które krwią swoją zlał, bijąc się za kraj po całej Europie. Przyznasz na pewno, Droga moja, że to bardzo odważny list, jak na zakochanego w Delfinie, zakochanego przecież nieprzytomnie, Zygmunta. Ryzykował bardzo dużo, a jednak ujął się za ojcem, tyranem właściwie, ciągnącym go do ołtarza z niemiłą mu kobietą dla zaspokojenia rodowych ambicji. I tu się zawęźla jakby dramat Zygmunta, bo kocha również tego tyrana, rodzica swojego, który dał mu życie. Dlatego nie zdoła przeciwstawić się ojcu nawet za cenę utraty ukochanej, sądzę bowiem, że gdyby Delfina postawiła 359 sprawę w sposób ostateczny i kazała Sigisowi wybierać – albo ojciec, albo ja – wybrałby ojca. Na szczęście nie doszło do tego, Delfina nie chciała stracić Sigisa i oboje znów odebrali od losu chwile szczęścia pod niebem błękitnym, a nocą pełnym gwiazd, gdzie pluszcze cicha fala i skała płaska, na której leżąc patrzę w ewangelię niebios, pisanych ręką Bożą, gdzie ścieżka nad przepaścią, od której mężczyzna odwraca się w trwodze nerwowej, a po której śmiało przechodzi Beatrice... Duchy Dantego i Petrarki – obaj poeci opisywali uroki liguryjskiego wybrzeża – unoszące się nad Sestri di Levante pomagały Krasińskiemu w ostatecznej wygładzie – jak donosił Cieszkowskiemu – Przedświtu, a przeszkadzały jedynie zawroty głowy i bóle w kości pacierzowej, utrudniające poecie normalne poruszanie się. Pomimo to Zygmunt schodzi dwa razy po kamiennych stopniach na plażę i kąpie się w morzu, co jednak nie przynosi mu żadnej ulgi. Tylko czuła opieka Delfiny – pragnącej zapewne wynagrodzić Sigisowi niedawne przykrości – pozwala poecie znosić te przykre dolegliwości i cieszyć się obecnością Sorrenta – jak coraz częściej nazywał Delfinę – przed wyjazdem na zimę do Rzymu dla dopełnienia obrządku oświadczyn o rękę Elizy Branickiej. LIST LXIX Rzym, 24 grudnia 1842 r. Nie wiem z jakiego powodu zamieszkaliśmy w starej i odrapanej kamienicy przy Via Sisitina 68 w trzech dużych wprawdzie pokojach, ale bez słońca i dość chłodnych, z widokiem na Rzym i wzniesienie Monte Mario w zachodniej stronie, zasłaniające Acqua Acetosa. Na szczęście w pokojach są kominki, więc Kruszewski pali w nich całymi dniami, a hrabia Zygmunt paraduje we flanelowym kaftaniku i filcowych bamboszach, mamrocząc coś pod nosem. Przypuszczam, Droga moja, że układa sobie tekst przemówienia, jakie wygłosi do Boreasza i Fregaty, w nieszczęsnym dniu zaręczyn z ich piękną córką. Eliza, możesz mi wierzyć, jest naprawdę bardzo ładna, ale Zygmunt tego nie widzi, a raczej nie chce widzieć i człapie w tych bamboszach z kwaśną miną, która zmienia mu się dopiero wtedy, gdy zjawiają się Orcio i Wojewoda, czyli Lubomirski i Małachowski, i zapraszają Zygmunta na przejażdżkę konną za miasto. Gdyby nie oni, to nasz hrabia mógłby wpaść w depresję, z kraju bowiem zaczęły nadchodzić ponure wiadomości o fali aresztowań członków wykrytego związku świętokrzyżowców, dawnego spisku Konarskiego, rozstrzelanego w Wilnie, i Związku Patriotycznego, założonego przez Karola Levittouxa, studenta kursów prawniczych. Zapełniły się więc ciemne cele Cytadeli warszawskiej, aresztowani zostali oskarżeni o przygotowywanie powstania 360 zbrojnego i poddani brutalnemu śledztwu, a Karol Levittoux długotrwałym torturom. Pewnego dnia Małachowski przyniósł od Cypriana Norwida odpis listu z kraju i przeczytał go Jerzemu i Zygmuntowi, słuchających go w wielkim skupieniu: Armia szpiegów napadała na domy i dwory i znalazłszy Cytadela – Brama Straceń jakąś książkę zakazaną lub jaką inną poszlakę, więziła podejrzanych i odsyłała do Cytadeli. Tak samo było, kiedy wykryto związek młodzieży w Łukowie. Przywieziono wówczas około dwustu uczniów. Młodzież trzymała się dzielnie i nic z niej wydobyć nie można było. Przywódcą tego patriotycznego związku był Karol Levittoux, wielkiego hartu i niezwykłych zdolności młodzieniec. Dostał on 2 tysiące pałek, co dwa dni po 400, był głodzony, nie dawano mu spać, ale wszystko to wytrzymał i nikogo nie wydał. Udręczony wszakże Levittoux, czując w sobie osłabionego ducha, z obawy aby nie wydać nikogo, podpalił swoje łóżko i na nim życie zakończył. Ukląkł na łóżku z twardych desek, powrozami słomianymi okręconych – pod one deseczki świecę postawił: wolno zapaliły się powrozy kręcone ze słomy. Jak wieczność długo musiały się rozżarzać, nim zaczęły śmierć zadawać. Kilka godzin ujść musiało nim to łóżko w stos się przeobraziło i to raczej węgla niż płomieni. Znaleziono go na kolanach z piersią i twarzą zwęgloną, bez życia wpół opadłym. Od tego czasu przestano dawać po zmroku do cel zapalone świece. Kiedy Małachowski skończył czytać, nikt się nie odezwał. Dopiero po dłuższej chwil Krasiński powiedział: – Niech mi teraz przyjdzie zatabaczony niemiecki filozof oznajmić, że ten lub ów, co tak umarł na rusztowaniu śpiewając: Jeszcze nie zginęła, choć my giniemy, nigdy nie zmartwychwstanie, nigdy nie ujrzy czynu własnego owocu, nigdy nie spocznie uwielbiony, spokojny, nad uwielbionym i żywym narodem swoim. Czymże najwyższy rozum Hegla w porównaniu z czynem takim? Oto marnym błyskiem. 361 Straszna śmierć Karola Levittoux wstrząsnęła do głębi Krasińskim, utwierdzając go jednocześnie w przekonaniu, że Polska, mając takich męczenników, wypełni swoją misję Chrystusa narodów i sama zmartwychwstając, wskaże innym ludom drogę do odrodzenia. Wbrew oczekiwaniom Paskiewicza, zbudowana na jego rozkaz Cytadela, dla trzymania w ryzach buntowniczej Warszawy, kreowała bohaterów, których czyny przechodziły do legendy i pieśni. O wydarzeniach w kraju nie rozmawiało się, oczywiście, u Branickich, u których niemal co wieczór zjawiał się Zygmunt, w charakterze znajomego jedynie, jak zapewniał w listach Potocką. Zjawiali się również inni, poważni pretendenci do ręki panny Elizy, a wśród nich książę Borghese, hrabia Esterhazy, Hieronim Napoleon Karol de Montfort i oczywiście Leon Rzewuski. Krasiński nie pełni więc oficjalnie służby konkurenta przy osobie panny Branickiej, wie jednak, że wkrótce ją obejmie. Pomimo to ne przyjął zaproszenia na kolację wigilijną do Branickich, zasłaniając się złym stanem zdrowia i tym razem nie był to zwyczajny wykręt, tak bowiem pisał do Gaszyńskiego: Wziąłem się był do pracy, wtem znów krew, której wierzyć nie chcesz uderzyła mi w mózg i od dwóch tygodni rozpaczam, gryzę się, głowę wciąż ręcznikami mokrymi obwitą trzymam, leczę się jak mogę by nie dać się grożącemu krew rzutowi, a przy tym wpadłem w głęboką melancholię, bo widzę, że miasto iść naprzód, cofam się... Nieznośnym mi życie, życie bez celu i bez sił... I do Potockiej: W Rzymie wszystko podrożało i jakby pogorszyło się. Ciągła słota, wiatr błoto, ciemno, grobowo duszno, jak w piekle. Kolizeum zupełnie popsuto, nikt go już widzieć nie będzie tak, jak my widzieli. Ogolono szczyty jego z tych bluszczy, „co jak wieniec laurowy na łysym czole pierwszego z Cezarów jaśniał” i zasypano całą arenę żwirem... Orcio w najgłębszej melancholii, Małachowski także Rzym przeklina; we trzech przez cały wieczór wczoraj tylko przeklinaliśmy to miasto, losy, życie, przyszłość... Czemu ja z Nicei wyjechał? Po co ja tu przyjechał do tego przeklętego teraz dla mnie miasta? Żadnej siły we mnie nie ma, żadnej otuchy. Życie moje wygasło, na ciele coraz chorszym się czuję. Do tego od Ciebie żadnej wiadomości dotąd, co to się znaczy? To nie do zniesienia! Słowem biednym jestem – miserabilis... Zupełnie nie wiem, Droga moja, jak mam to wszystko rozumieć? Pomimo pewnego ochłodzenia, jakie nastąpiło pomiędzy kochankami, o czym donosiłem Ci we wrześniu, doszło pomiędzy nimi do pełnej harmonii w uroczym Sestri di Levante, a Krasiński pisze do Gaszyńskiego, 362 że jego życie nie ma żadnego celu i powtarza to w liście do Potockiej, zapewniając ją jednocześnie o swojej miłości, która trwać będzie jeszcze w grobie. A przecież nie zanosi się na żaden nowy konflikt, nie mówiąc już o zerwaniu z Delfiną, zatem nie mam innego wytłumaczenia na te wynurzenia Zygmunta o życiu bez celu, jak udręczenie chorobami, które naprawdę męczą dotkliwie poetę. Pragnie pisać, dokończyć pracę nad Przedświtem, a nie pozwalają mu na to oczy, a jeśli nawet funkcjonują mu normalnie, to pióra nie może trzymać w palcach i tak w kółko, więc aby znieść te nieustanne potyczki ze zdrowiem i nie zwariować, trzeba mieć krzepę olbrzyma. A młody hrabia Krasiński był skromnej postury i jedynym źródłem, gdy był sam, bez wspierającej go Delfiny, z którego czerpał potrzebne mu siły stanowiło jego zaangażowane w sprawy Topoliny, w krzewienie wiary w misję Polski, która obudzi narody do nowego życia i niezachwiana wiara – POMIMO WSZYSTKO – w Jej rychłe ZMARTWYCHWSTANIE. Piszę to wszystko, Droga moja, w wieczór wigilijny, który Zygmunt spędza samotnie, w towarzystwie swych najwierniejszych przyjaciół jedynie, książek. Aktualnie czyta więc dzieło Louisa Rousseau Croisade du XIX siecle, napisane w duchu katolickim i zgodnie z przekonaniami Krasińskiego, zapowiadające odrodzenie, całkowite przeobrażenie świata. Odłożył teraz książkę, wstał, podszedł do okna, otworzył je i spojrzał na światła Rzymu, dochodzi bowiem północ i za chwilę dzwony bazyliki Świętego Piotra i wszystkie dzwony Wiecznego Miasta ogłoszą, że HODIE NATUS EST NOBIS SALVATOR MUNDI... LIST LXX Rzym, 25 stycznia 1843 r. Zanim opiszę jak wyglądały „zaręczyny” Zygmunta z Elizą, muszę Ci donieść, Droga moja, że o rękę Elizy Branickiej oświadczyła się, zaraz po Nowym Roku, poważna figura, czyli książę Hieronim Napoleon Karol de Montfort. Rodzice Elizy, a zwłaszcza jejmość Róża, ucieszyli się z takiego konkurenta, pochodzącego ze starej arystokracji francuskiej, niechętna mu była natomiast Eliza, gdyż w tym czasie zaczynała już marzyć o Zygmuncie Krasińskim. Brat Elizy, Aleksander, pozostawał z Zygmuntem w dość bliskiej znajomości i byłby rad widzieć w nim szwagra, wspomniał mu więc o tych oświadczynach księcia de Monfort, gdy Krasiński odwiedził chorującego na grypę młodego Branickiego. – Mojej matce ten galant wyraźnie przypadł do gustu – mówił z pewną irytacją Aleksander – i teraz namawia Elizkę, aby przyjęła jego oświadczyny. Mnie się to bardzo nie podoba. – Dlaczego? – zdziwił się Krasiński. – Taka partia? 363 – Owszem, ale Polki powinny wychodzić za mąż za Polaków. A co one robią? Rozejrzyj się tylko – mówił z irytacją Branicki – Taka chociażby Emilia z Potockich, żona generała Kalinowskiego, a potem generała Czeliszczewa, albo Ludmiła Komarówna, siostra Delfiny, za kogo wyszła? Za Francuza. – Co one winne temu, że się w nich cudzoziemcy kochają? Może są za ładne – próbował zażartować Zygmunt, ale Branicki nie podjął tego tonu i zaczął zastanawiać się nad sposobami wybawienia siostry z trudnej sytuacji. – Musimy, hrabio, ratować ją przed Montfortem – oznajmił i tak długo krążył wokół osoby Krasińskiego i jego możliwości pokrzyżowania planów matrymonialnych francuskiego księcia i Róży Branickiej, że Zygmunt powiedział otwarcie: – Posłuchaj mnie, Aleksandrze, po to właściwie siedzę tu, w Rzymie, aby się dowiedzieć, czy siostra twoja pragnie mojej figury lub jej nie chce. Jeżeli mogę się jej przydać na co, by za Montforta nie poszła, to jestem na jej usługi. Na te słowa Aleksander wykrzyknął radośnie, zrywając się z pościeli, bo leżał pod pierzyną, o czym zapomniałem Ci wspomnieć: – Chce, chce ona ciebie! I wyskoczył w nocnej koszuli z łóżka, uściskał serdecznie Krasińskiego, nie widząc, że hrabia zbladł jak trup, a serce zatrzymało mu się na moment i padł na kanapę, uwolniwszy się z objęć Branickiego. Przez chwilę oddychał płytko i szybko nim, uspokoiwszy ten oddech, polecił Aleksandrowi: – Zapytaj się więc swojej siostry i niech stanowczo odpowie, czy obstaje przy mnie, to stanę za nią, by ją ocalić od Montforta – tu Krasiński głęboko odetchnął i dodał po zastanowieniu: – Pojmij dobrze, co chcę powiedzieć Elizie, a to mianowicie, że wspólny cel może nas połączyć, a tym celem jest Topolina i praca dla niej. – Mówisz, hrabio o...? – Branicki, nie kryjąc zaskoczenia, przysiadł na brzegu łóżka i ściszając głos, powtórzył pytanie: – Mówisz o naszym kraju? Mówisz o Polsce? – Tak – odpowiedział bez wahania Krasiński. – Jeśli twoja siostra przystanie na taką propozycję, to proś, bym w cztery oczy mógł się z nią rozmówić, bo w żadnych salonach nie będę ja kurmacherem, a wszystkie stare idee o małżeństwie nie są moimi. Po tej rozmowie Zygmunt wrócił do siebie, modląc się po drodze, aby odpowiedź Elizy była odmowna, a w mieszkaniu zaraz zasiadł do stołu i tak pisał do Potockiej: 364 O, Dialy moja, powiedz czy ta panna mnie odrzuci? O, niechby odrzuciła. Jeśli przyjmie, to wtedy ja nie będę wiedział, co uczynić... Stałem, patrzałem, wreszciem jedno słowo wyrzekł i klamka losu gotowa zapaść! Ale cokolwiek się stanie, prawda, tylko prawda być może, a prawdą jest, żem na wieki Twój, w każdym miejscu i położeniu Twój, tylko Twój... a Ty kochaj mnie, jak ja Ciebie – na wieki! Niestety, modlitwa Zygmunta nie została wysłuchana. Aleksander Branicki wykonał polecenie Zygmunta i przysłał mu odpowiedź panny Branickiej, skreśloną po francusku na ćwiartce perfumowanego papieru listowego. Była przychylna. Eliza prosiła jednak o możliwość rozmowy z Krasińskim, ponieważ, jak pisała, ma tysiąc spraw na sercu, z których się musi wyspowiadać. Do spotkania przyszłych małżonków doszło w połowie miesiąca, w groteskowych niemal warunkach, ze względu na niechęć jaką jejmość Branicka żywiła do Zygmunta. Aleksander nie chciał zatem narażać Krasińskiego na przykrości i wprowadził go tylnymi, kuchennymi schodami do rzymskiego mieszkania Branickich, do pokoju, w którym czekała już Eliza. Oboje rozmawiać musieli niemal szeptem, gdyż w przyległym salonie Fregata i Boreal, czyli imość Branicki, grali sobie w wista, nieświadomi tego, co się dzieje pod ich bokiem, za ścianą. A tam Krasiński mówił do Elizy: – Dowiedziawszy się, dzięki liścikowi, o pani przychylności do mojej osoby, chciałem się z panią widzieć, aby ją zreflektować i zapytać, czy nie mogłabyś być szczęśliwszą z kim innym na świecie, gdyż ja... Panna gestem ręki przerwała Zygmuntowi i oznajmiła, że niczego od razu nie żąda, bo życie zdążyło już tego ją nauczyć. – Dawniej moim ideałem było – mówiła dalej – kochać i być wzajemnie kochaną, ale teraz jestem przekonana, że z nikim szczęśliwą już nie będę. Zdumiało Krasińskiego takie oświadczenie, wypowiedziane ustami młodej dziewczyny, które nie mogło jeszcze dotknąć tyle goryczy, aby wypowiadały podobne sądy o życiu, z innej wszakże strony patrząc uznał za przydatne, powiedział bowiem: – A szczególnie ze mną, bo nie wyliczyłem jeszcze moich głównych wad. – Każdy je ma – odparła. – Ja również. – Owszem – przyznał Krasiński – ale wszyscy, z którymi byłem blisko, w końcu przeklęli te moje szatańskie niepokoje ducha, żądze nieskończone, nieopisane smętki. Ja jestem z tych, których nic nigdy nie zadowoli, którzy zawsze wyżej i dalej chcą, a gardzą wszelką rzeczywistością, potocznością, spokojem, zaciszem domowym. – Tak perorując, Zygmunt dostrzegł, że panna blednie, ale to go nie powstrzymało i mówił dalej: – Jestem z tych, których żadne względy wstrzymać nie potrafią, gdy wybije godzina 365 oderwania się od nich, choćby przyszło ściągnąć zgubę i na mnie, i na innych. Droga, którą idę, może powieść i łatwo do zguby, lecz nim powiedzie, ja nieznośny na niej, bo ilekroć co mi się nie udaje na tej drodze, wpadam w przepaść smutku, rozpaczy, zgryźliwości, a wtedy nic i nikt mi nie pomaga. Od kiedym się urodził, pokoju ducha chwili jednej nie miałem. Pomyśl, pani, czy nie ma kogo, co by ci mógł więcej szczęścia dać ode mnie? Inna panna, pod lawiną takich słów i groźnych ostrzeżeń, zerwałaby się z fotela, na którym siedziała i uciekłaby tam, gdzie pieprz rośnie, byle daleko od takiego kawalera, który skwaśniały zawsze zatruwał będzie swoimi kwasami całe otoczenie, Eliza wszakże zapytała jedynie łagodnym półszeptem, swoją słodką francuszczyzną: – Et rien, rien ne pourra jamais vous consoler? – Rien – odpowiedział Krasiński i twardo powtórzył: – Rien. Po takiej deklaracji kandydata na męża, starającego się odstraszyć, zrazić do swej osoby przyszłą małżonkę, każda rozsądna panna powinna pożegnać na zawsze osobliwego fatyganta, ale panna Branicka nie należała, najwidoczniej, do osób, które łatwo nastraszyć, zamyśliła się bowiem jedynie na moment, westchnęła i wysunęła nową wątpliwość, pytając: – Comment, vous n’avez jamais été heureux dans votre vie? – Oui, j’ai eu d’immenses phases de bonheur, mais cela nereviendra jamais – przyznał Zygmunt, wyjaśniając dodatkowo, chyba dla wywołania skutecznego wreszcie wrażenia na pannie, że jego strasznego i nieznośnego charakteru nic nie zmieni. – Tylko samotność i oddalenie od ludzi może mnie zbawić, kiedy w spleen taki wpadnę. Eliza skinęła głową, co mogło oznaczać, że przyjęła do wiadomości wszystko, co powiedział o sobie Krasiński, więc nieszczęsny konkurent do jej ręki uderzył w inny ton i starał się uprzytomnić pannie, że pozycja socjalna, jaką otrzymała od Boga, nakłada na nią szczególny obowiązek pracowania dla kraju, który nazywał Topoliną. – Potrzeba więc, byś znalazła pani kogoś takiego, który by jej potrafił i chciał w tym pomagać i wszystko pogodzić razem. Szczęście twoje i pracę dla Topoliny. Do ostatniego więc tchu bronił się Zygmunt, ale panna, nie powiedziawszy jednego słowa, wyciągnęła do niego rękę tak wymownym gestem, że musiał ją ująć w swoją dłoń. I dopiero wtedy zapytała półszeptem: – Et m’amerez vous un peu, après la Topola? Et rien, rien... – Nic, nic nie może nigdy pana pocieszyć? – Nic. Comment, vous... – Jak to, nie był pan nigdy szczęśliwy w życiu? Oui, j’ai... – Tak, miałem ogromne stany szczęścia, lecz nie wrócą one nigdy. Et m’aimerez... – I mnie pan będzie trochę kochał poza Topolą? 366 Krasiński, zamiast odpowiedzi, pochylił się nad tą białą, wąską dłonią o długich palcach i dotknął ją ustami tak lekko, jakby nie chciał uszkodzić tego alabastrowego cacka. W przyległym salonie, nieświadomi niczego, Fregata i Boreal, grali nadal w wista i w tej samej chwili, w której Eliza oddawała swą rękę Zygmuntowi Krasińskiemu, jej ojciec, Boreal, dostał dobrą kartę i zatopił Fregatę. Jejmość Różą, skąpa osoba, dość niechętnie wypłaciła mężowi kilkanaście kopiejek, nie wiedząc, że wkrótce czekać ją będą ogromne wydatki, związane z przygotowaniem posagu i małżeństwem Elizy. Niestety, z nielubianym hrabią Zygmuntem Krasińskim, rozwieją się bowiem nadzieje na książęcego zięcia, Hieronima Napoleona Karola de Montfort. A wszystko przez upór zawsze dotąd posłusznej i nie sprawiającej żadnych kłopotów łagodnej córeczki. Trudny to był, doprawdy, bardzo nawet trudny dzień dla Krasińskiego, ale jeszcze tego samego dnia, a raczej w nocy, przy świecach, pisał do Delfiny, odpowiadając na jej narastające wątpliwości: Pytasz się mnie, Dialy, czy ja Ciebie i jak Ciebie kocham. Nie wieszże? Zapomniałaś już? Lub myślisz, że to: że i jak Cię kocham, kiedyś odmienić się może. Kocham Cię przez całe życie moje i kocham jako ducha, którego kochać muszę, bo moim się stał, tak jak jego się stałem. Dialy, kocham Cię jak formę, którą kochać muszę, bo mi tego ducha najlepiej wyraża, najdoskonalej widomie objawia. Kocham Cię, bo nie w mojej nie kochać Cię mocy, czy posłucham serca, czy poradzę się rozumu, czy ócz się zapytam, wszędzie ta sama odpowiedź, ten sam mus, ta sama niewola i ta doskonała zgoda tych trzech odpowiedzi, całość mojego przywiązania stanowi. Tak Cię kocham, Dialy, jeśli koniecznie rozbioru tego, co czuję, żądasz. Musiał, niestety, po tym pięknym wyznaniu, dodać kilka słów o rozmowie, jaką odbył z panną Elizą Branicką i o jej skutkach. Tym samym piórem więc, tym samym inkaustem i na tym samym papierze miał Krasiński odwagę pisać, że kocha Delfinę nad życie, ale właśnie zaręczył się z Elizą Branicką, bo... tatuś by się na niego pogniewał. Powiedz mi, Droga moja, powiedz szczerze, co zrobiłabyś na miejscy tej biednej Delfiny? Jak zniosłabyś taką dwulicowość swojego mężczyzny? Oczywiście, musiałabyś wziąć pod uwagę szczególne więzy łączące Zygmunta z ojcem i tu już cała sprawa się gmatwa. Nic nie jest proste w tym układzie ojca, syna, jego kochanki i narzeczonej. Jeśli spróbujesz rozwikłać ten splot, zaraz po powrocie do XXI stulecia wypijemy butelkę dobrego wina. Na zakończenie dzisiejszego listu jeszcze dwa słowa o wykładach Adama Mickiewicza w College de France. Wywołują one tutaj duże zainteresowanie, 367 a Zygmunt Krasiński nie skrywa wielkiego zadowolenia, jakie sprawiła mu wysoka ocena jego Nie-Boskiej Komedii, dokonana przez mistrza Adama. Nie dalej jak wczoraj właśnie, Mickiewicz nazwał utwór Krasińskiego najznakomitszym dziełem, stanowiącym przejaw mesjanizmu. PS – Jan Kruszewski, totumfacki Zygmunta Krasińskiego, zaręczył się z panną Nanettą, służącą hrabiny Potockiej. Ślub narzeczeni mają zamiar wziąć już w lutym. LIST LXXI Nicea, 2 marca/ 3 kwietnia 1843 r. Od dłuższego czasu hrabina Potocka była przygotowywana na mające nastąpić zaręczyny Krasińskiego z Elizą Branicką, jednak wiadomość, że odbyły się rzeczywiście, boleśnie nią wstrząsnęła. Nie zerwała wprawdzie z uwikłanym w rodzinne powinności kochankiem – co uczyniłaby większość kobiet, a Ty wśród nich – ale na pewien czas zamilkła i dopiero gdy odzyskała jaką taką równowagę, napisała do Zygmunta list, który, jak kamień grobowy, uderzył go w serce. We wszystkim podobny do poważnego i białego marmuru, którym przykrywają umarłych, bo głęboko prawdziwy, straszliwie rozumny, dłutowany nie w fiorytury, ale w te ozdoby, co przystoją umarłym – a z tym wszystkim zimny, zimny i sercu memu ciężki, jakby wieczność nieszczęśliwa. Biedna moja Dialy! Dialy moja! Cóż Ci powiem? Prawdą jeszcze większą, jeszcze słuszniejszą byłby ten list Twój, gdybym ja był sobą samym, moim ja własnym! Pomyliłaś się, pisząc ten list, bo pytam się Ciebie, do kogoś go pisała? – czy do Zygmunta Twego, znanego Tobie lepiej niż Ty sama sobie samej, czy też dla tej znikomej formy, w którą zbieg okoliczności przyoblekł tegoż Zygmunta! Wiesz Ty, co jest rozpaczą najsroższą na świecie – oto kiedy serce czuje, że wczoraj jeszcze nic a nic nie przegradzało od kochanego serca, a dziś nagle jakby cień marny powstaje i między oboma się wznosi, szerzy, rozlega; choć to cień tylko, choć to prawie nic, jednak już to prawie nic, wydaje się olbrzymiowatością w porównaniu do wczorajszego zupełnie nic. Tegom uczucia doznał wczoraj w wieczór, gdym list Twój czytał z łzami, zamglewającymi mi wzrok i z bólem rosnącym w sercu... Do tych oznak rozpaczy dołączyło się jeszcze przyspieszone tętno w skroniach i Zygmunt, nie mogąc już opanować drżenia rąk i nóg, położył się na kanapie, a wtedy poczuł, że na pierś kładzie mu się jakiś wielki ciężar, który zaczyna go dusić. Nie pozwolił też Zygmuntowi wyciągnąć ręki ani wyrzec słowa do Lubomirskiego, który nie wiedział, co robić: czy wzywać lekarza, czy jedynie czuwać przy przyjacielu i czekać, aż się obudzi ze swego dziwnego odrętwienia. 368 Nastąpiło to około drugiej godziny po północy i wtedy dopiero mógł Zygmunt wyżalić się przed Lubomirskim na Delfinę, a przede wszystkim wyznać z niepokojem, że po raz pierwszy odczuł jakby cień jakiś zaczął wsuwać się pomiędzy dotąd połączone na wieki ich dusze. – Kiedy leżałem tutaj nieruchomo, z zamkniętymi oczami i nic nie mówiąc, to widziałem Delfinę podchodzącą do mnie – wyjaśniał Zygmunt. – Zdawało mi się, że nawet biegnie, ale nagle zatrzymała się, jakby napotkała jakąś przeszkodę i wtedy pojawił się ten cień. Zakrył Delfinę, wchłonął i razem z nią zniknął. Co na to powiesz? – Że możesz ją stracić – odpowiedział książę Jerzy, nie bacząc na rozpaczliwy wygląd przyjaciela. – Trzeba było zawołać: Zostań! W moich stronach lud powiada, że takie zjawy słyszą, co się do nich mówi. Nie wierzysz? Krasiński znajdował się w takim stanie, że gotów był dać wiarę galicyjskim chłopom, ale nie chciał zgodzić się z wywodami Lubomirskiego, w których książę twierdził, że to, co dotąd tak silnie wiązało ciebie, Zygmuncie, z Delfiną, zostało co najmniej poważnie naruszone albo zupełnie zerwane. I nie Potocka będzie temu winna, ale ty, mój biedny przyjacielu, ponieważ... – Nigdy związek naszych dusz... – próbował Zygmunt przerwać Orciowi, ten wszakże powtórzył z naciskiem: – Ponieważ to ty, niestety, zraniłeś głęboko swoją panią. Jedną ręką ściskając dłoń Potockiej, a drugą Branickiej i zaręczając się z nią... – Delfina wie, że musiałem. Musiałem! – wykrzyknął Zygmunt. – I ty wiesz to równie dobrze i od dawna. Nie przypuszczałem, że zmieniłeś zdanie. – Nie zmieniłem. Zechciej mi tylko powiedzieć, jak czułbyś się ty sam, gdyby Delfina, zapewniając cię o swej dozgonnej miłości – drążył Lubomirski – zaręczyła się z tym przystojnym bawidamkiem, markizem Souza. No? Co wtedy powiedziałbyś? Orcio nie mógł lepiej wybrać spośród epuzerów nadskakujących hrabinie Potockiej, gdziekolwiek się pojawiła. Markiz Souza-Botelho cieszył się nie tylko sławą wielkiego uwodziciela, ale również podstępnego szantażysty, często zdobywającego opierające mu się kobiety groźbą rozgłoszenia tajemnic ich sypialni, które zdobywał płacąc służbie tych pięknych grzesznic. Dla Krasińskiego ten zalotnik stawał się jeszcze groźniejszy przez pokrewieństwo z hrabią de Flahault, dawnym kochankiem Delfiny. Mógł zatem, jak należało się spodziewać, wiedzieć bardzo dużo o Potockiej od swego przyrodniego brata i wykorzystywać tę wiedzę do podboju pięknej polskiej hrabiny. 369 Trafiony tak celnie Krasiński zawył żałośnie, jak zraniony rogacz, i przed oczami stanęła mu willa Geoffroy, oblegana przez młodych galantów dowodzonych przez markiza Souzę. W czasie bezsennych nocy układał mordercze plany rozpłatania szablą tego rozpustnika w pojedynku nad brzegiem morza, gdy przybędzie do Nicei niespodziewanie dla wszystkich i zrobi porządek z całą watahą natrętnych i chutliwych chłystków, obozujących jak marcowe koty pod balkonem jego Delfiny. W rzeczywistości nie działo się w Nicei nic specjalnie zdrożnego. Markiz Souza krążył jeszcze ostrożnie i z daleka, a pani Potocka przyjmowała wizyty gubernatora Nicei, hrabiego Rudolfa de Maistre, grała z nim w vista pod czujnym okiem matki, jejmość Honoraty, a nawet jeździła konno, co już mogło nasuwać pewne domysły i przypuszczenia, czy w trakcie tych spacerów nie doszło do zbliżeń i jakiego rodzaju pomiędzy hrabiną i hrabią. Takie plotki rozsnuwał zręcznie markiz Souza, natomiast inny wielbiciel Delfiny, książę Elim Pietrowicz Mieszczerski, dyplomata rosyjski, a jednocześnie literat i meloman, okazał się wielkim admiratorem głosu hrabiny i udawało mu się niekiedy nakłonić Potocką, aby po zmierzchu, na zakończenie dnia, zaśpiewała coś romantycznego. Jakimś sposobem wiadomość o tych muzycznych, nastrojowych wieczorach dotarła do Krasińskiego, pisał bowiem z wyrzutem: Didysz śpiewa u Moskali, kiedy Zygmunt u siebie płacze..., nie powiem, aby mnie to nadzwyczaj cieszyło. Zirytowało również Zygmunta, i to bardzo, uszczypliwe pytanie Delfiny – N’etes vous pas encore amoureux? Czy nie jesteś znowu zakochany? – zadane zupełnie bezpodstawnie, a zatem prowokacyjnie, dla podrażnienia Krasińskiego, który zaraz odpowiedział: Powiedziałem Ci nie raz i powtarzam, że co serca miałem, co wyobraźni w duchu, to wszystko Tobie oddałem na wieki! Ani ludzkość, ani indywiduum nie rozpoczyna na powrót przebieżonego okręgu... Nie bądź okrutna ze mną i nie odmawiaj mi tego jednego, co mi może być ulgą, to jest przystania Twego na to, że wiesz i przekonaną jesteś, iż ja duchem całym Twój! Ja widzisz więc, Droga moja, coś się zmieniło, coś popsuło między kochankami. Delfina, od zaręczyn Zygmunta z Elizą Branicką, nie jest już chyba tą samą osobą, co przed zaręczynami. Nie miała siły na zerwanie z Krasińskim, ale konne przejażdżki z gubernatorem Nicei i przyjmowanie hołdów od rosyjskiego księcia mogą sprawiać wrażenie, że chciałaby dowiedzieć się, czy jakiś inny mężczyzna mógłby go zastąpić. Jeśli myślę prawidłowo, to rana, którą Krasiński zadał Definie jest głębsza niż mi się zdawało. Przecież teraz Potocka potrafi świadomie dokuczyć Krasińskiemu, 370 co przedtem, czyli przed zaręczynami z Branicką, było nie do pomyślenia. A Krasiński, zajęty niemal bez reszty swoją duszą – tak rozdartą, że ciału wypoczynku na chwilę dać nie może – zapewne tej zmiany nie dostrzega albo inaczej ją rozumie. Dręczy go więc głównie zazdrość, myśli więc o tym, co jego boli, a nie o cierpieniach Delfiny, których jest przyczyną. Wydaje mi się więc, że wariuje w Rzymie głównie z zazdrości i ona nie pozwala spać spokojnie naszemu hrabiemu. Wyrywa się więc do Nicei, żeby zbadać na miejscu, jak stoją sprawy i do jakiej konfidencji dopuściła Delfina trzech obecnych adoratorów, z których najgroźniejszym był niewątpliwie markiz Souza. Nareszcie, pod koniec lutego, odprowadzany przez Orcia, opuścił Krasiński Rzym w towarzystwie Stanisława Małachowskigo, nazywanego Wojewodą i z portu w Civitavecchia, na pokładzie parowca Leopold, odpłynął do Genui, Podróż trwała dwa dni i dwie noce, cały czas w silnym sztormie, który miotał statkiem jak piłką, wtrącając go w przepaści pomiędzy falami lub wynosząc na ich szczyty, kładąc raz na lewą burtę, to znów na prawą, toteż wydawało się podróżnym, że nie zdoła się podnieść, ale dźwigał dzielnie, sapiąc i prychając, jakby łapał oddech, który chciało zabrać mu rozwścieczone czymś morze. Wśród wycia wiatru, skrzypienia belek i głuchego łomotu fal o blaszany brzuch parowca, obaj podróżni nie zmrużyli oka, a nie mogąc spać zataczali się po kabinie, po mesie, obawiając się wyjścia na pokład, gdzie mogli zostać porwani przez spienione grzywacze. Silniejszy i zdrowy jak rydz Wojewoda lepiej zniósł tę okropną podróż, niż Krasiński, który zszedł z pokładu Leopolda zielony jak upiór i ledwo powłócząc nogami, bez sił do dalszej podróży, którą mieli odbyć wynajętym powozem do Nicei przez kręte drogi, znajdujące się o tej porze roku w fatalnym stanie. W dodatku zaczął padać deszcz i Małachowski radził, aby przeczekać ulewę i kilka godzin chociaż odpocząć, ale Zygmuntowi spieszno było do Delfiny, ruszyli więc gościńcem co krok niemal przerywanym przez spływające z wzniesień potoki. Powóz trzeba było przenosić z pomocą żądających słonej zapłaty ludzi, dotarli więc do Nicei w godnym pożałowania stanie. Nie udała się również Krasińskiemu zaplanowana niespodzianka, jak nazywał pojawienie się incognito w willi Geoffroy dla zaskoczenia Delfiny, być może flirtującej z markizem Souzą. Krzywisz się zapewne, Droga moja, na takie posądzenia, wydaje mi się jednak, że są one uprawnione. Obecny, chłodny ton listów Potockiej do Krasińskiego świadczy już wyraźnie, ile Zygmunt stracił w oczach Delfiny, jeśli więc obawiał się, że hrabina może go zdradzić, obawa ta nie była bezpodstawna. Zdarzało się przecież i było tematem wielu utworów, że 371 kobiety zranione przez swoich kochanków, brały na nich odwet w ramionach innych mężczyzn, najlepiej takich, których już dawniej uważali za swoich rywali. W tym wypadku osoba markiza Souzy budziła głównie niepokój i podejrzenia Zygmunta. Nie zostały one jednak potwierdzone ani rozwiane, ponieważ Krasiński i Małachowski znaleźli się u celu podróży dopiero wieczorem. Było już po kolacji, zastali więc willę Geoffroy cichą i niemal uśpioną. W dodatku pokojówki Potockiej rozpoznały Jana Kruszewskiego, służącego i opiekuna hrabiego i zaraz doniosły swej pani kto przyjechał. Z planowanego zaskoczenia nic więc nie wyszło, a Delfina nie okazała wyraźnego zadowolenia z przybycia narzeczonego Elizy Branickiej i przyszłego jej męża, chociaż Zygmunt w dalszym ciągu uparcie twierdził, że nic jeszcze nie jest na pewno postanowione, matka Elizy ma bowiem nadal wątpliwości, czy młody hrabia Krasiński nadaje się na męża jej córki. Delfina zdawała się ulegać tej wykrętnej gadaninie Zygmunta, ponieważ po rozmowie z nim, trwającej do północy, czuła się znacznie lepiej, niż na jej początku, Zaledwie skinęła głową Zygmuntowi, wprowadzanemu przez pokojówki do jej apartamentu, a gdy wychodził zarzuciła mu ramiona szyję, dziękując za pojawienie się w Nicei. Otrząsnęła się z apatii i następne dni spędziła w siodle, galopując z Krasińskim brzegiem morza, cwałując przez gaje oliwne, wzgórza i parowy. W czasie tych konnych wycieczek szukali również jakiejś ustronnej willi, wystawionej na sprzedaż, skrytej i cichej, aby tam zapomnieć o codziennym życiu, pełnym ruchu i trosk i łez, i walki, chcieli bowiem mieć własny dom i spotykać się w nim, odgrodzeni wysokim żywopłotem od całego świata. Pasmo tych pogodnych dni przerwał wyjazd Krasińskiego do Montpellier, gdzie czekał na niego Konstanty Gaszyński, upatrzony na oficjalnego autora Przedświtu, nazwisko bowiem Zygmunta nie mogło pojawić się na okładce i karcie tytułowej utworu o takim ładunku patriotyzmu. Krasiński omówił z nim sprawy związane z drukiem utworu i powrócił do Nicei pierwszego dnia wiosny, gdy na nocnym niebie pojawiła się kometa. W pasmo tych pogodnych, przedwiosennych dni i nocy wplotła się kometa, tajemniczy znak na niebie z ognistym ogonem, rozciągniętym szeroko i zasłaniającym połowę ciał niebieskich, w której Krasiński rozpoznał Gwiazdę Betlejemską i zastanawiał się, czy nie wróży ona bliskiego już końca świata i ponownego przybycia Mesjasza. Ognisty wachlarz unoszący się nad horyzontem kierował więc myśli kochanków ku sprawom ostatecznym, a dzieło adwokata z Metzu, oryginalnego myśliciela, Charlesa Stoffelsa – Résurrection, pogłębiło jeszcze mistyczny nastrój marcowych dni, kochankowie czytali je bowiem wspólnie, 372 uznając zgodnie, że jest to rodzaj apokalipsy kosmicznej ...pisanej tak, jak nic pisanego dotądem nie czytał na ziemi – donosił Orciowi – z takim ogniem, z taką poezją i ujrzeliśmy dzień i chwilę, i słońce ono, i błękit widnokrężny ów, co nas porwie i poniesie wśród w niebo wstępujących planet, komet, gwiazd do Boga! I w tej chwili łzy wiary, łzy roztapiającej się natury człowieczej w anielskość strumieniem się nam polały obojgu po licu. Oboje pchnięci o ziemię rzuciliśmy się na kolana, porwali za dłonie, krzyknęli: Do Boga, do Boga! Wpływ Zygmunta na Delfinę musiał być ogromny, skoro potrafił kobietę, bliską myśli o rozstaniu, nie tylko nakłonić do porzucenia tej myśli, ale znów tak nad nią zapanować, że mogła wspólnie z nim doznawać mistycznych przeżyć i łączyć się w duchowej jedności. Potrafił nawet narzucić Delfinie swój sposób patrzenia na zaręczyny z Elizą, które stawiają go nad przepaścią, a gdy Delfina, wzruszona takim losem Zygmunta, zapłakała, uspokoił ją osobliwym pytaniem: – A za cóż byśmy zmartwychwstali kiedyś razem, gdyby nie za wykonanie prawa bożego? Czyniąc tak staniem się godni usłyszeć głos anielski: Surgite mortui! Nie wiem, Droga moja, co Ty powiesz na to wszystko, ale ja mam coraz częściej ochotę, gdyby to było możliwe, szepnąć Delfinie, aby zerwała jednak z Zygmuntem, zanim nie będzie za późno, zanim całkowicie, pani hrabino, Krasiński cię nie zmarnuje. Piszę to wszystko tuż przed opuszczeniem Nicei, tym razem na pokładzie parowca Kastor. Pani Potocka odprowadziła do portu Krasińskiego i długo machała chusteczką, patrząc na oddalający się statek i malejącą sylwetkę ukochanego, stojącego przy relingu. Piszę, Droga moja, ukochanego, ponieważ Zygmunt znów zajął swoje dominujące miejsce w sercu Delfiny, chociaż dobrze wiedziała, że w Rzymie, do którego wracał, rozstrzygną się sprawy jego małżeństwa z Elizą Branicką, że będzie musiała dzielić się Krasińskim z inną kobietą, a on z kolei obdarzać będzie skarbami swego ducha, swych myśli, nie tylko jedynego dotąd anioła, ubóstwianą Beatrycze, wielbioną we wzniosłych strofach wierszy, ale również obcą mu dotąd osobę, która, jak zapewniał, nic dla niego nie znaczy. Pewną ulgę sprawić mogła Potockiej rozmowa z Gaszyńskim w Aix-en-Provence, z którym spotkała się w drodze do Paryża, opuściła bowiem Niceę wkrótce po rozstaniu z Krasińskim. Przekazać miała Gaszyńskiemu kilka poleceń Krasińskiego dotyczących wydania drukiem Przedświtu i przyjęcia przez Konstantego roli autora poematu, dla ukrycia przed rosyjskimi agentami nazwiska jego prawdziwego twórcy, syna generała Wincentego, pełniącego funkcje adiutanta cara Mikołaja. Gaszyński przyrzekł wypełnić 373 dokładnie wszystkie zlecenia przyjaciela, a na zakończenie rozmowy przeczytał Potockiej takie słowa z listu Zygmunta, który jej dotyczył: ... nikogo na świecie nie czciłem więcej od Niej! PS – 13 lutego Jan Kruszewski i Nanette zawarli związek małżeński. LIST LXXII Rzym, 22 kwietnia 1843 r. Generał Wincenty, pragnąc na miejscu przypilnować właściwego przebiegu starań Zygmunta o rękę Elizy Branickiej, wygląda niecierpliwie przyjazdu syna, który znów się spóźnia i nie wiadomo gdzie przebywa. Rozpytywał więc wśród rodaków przybywających na Wielkanoc do Rzymu o Zygmunta, a nawet napisał do Lubomirskiego list świadczący o złym stanie stosunków pomiędzy obu panami Krasińskimi: (Rzym, 7 kwietnia 1843) Byłem przekonany, że mój pan syn na czas naznaczony nie przybędzie, gdyż jeszcze ani razu w swym życiu nie dotrzymał słowa, co do tego punktu. Baj Boże, by to bałamuctwo mu nie szkodziło kiedyś. Proszę waszej XMości, gdybyś miał list od niego, byś mi chciał oznajmić, co jest przyczyną tego spóźnienia, gdyż boję się, czy nie zdrowie jego, co jeszcze by gorszego było jak bałamuctwo jego. Racz mi napisać, jak zgodzone są: stancja, powóz, służący i za opiekę tysiąc przyjąć wdzięczności i dalszej opieki nie odmawiać sierocie. Krasiński Uśmiechniesz się na pewno, Droga moja, na tego trzydziestojednoletniego „sierotę”, ale to jeszcze jeden dowód na to, że generał Wincenty w dalszym ciągu traktował Zygmunta jak dziecko, które trzeba trzymać za rączkę, przeprowadzając przez ważniejsze etapy życia, a do takich należało niewątpliwie małżeństwo. Generał musiał do niego doprowadzić, chociażby przyszło mu zaciągnąć synalka na powrozie do ołtarza, gdyż taki miał obowiązek jako głowa rodu, wywodzącej się z Krasnego pod Ciechanowem linii Krasińskich. A nie był ten obowiązek łatwy, bo kochał przecież Zygmunta i widział, że gwałci jego serce, ale gwałci dla własnego dobra nieszczęsnego syna, karmiącego się romantycznymi mrzonkami i oderwanego od życia i jego konieczności. Dlatego o wiele ważniejsze było dla znaczenia rodu, czy hrabia Zygmunt obejmie po ojcu ordynację opinogórską, niż jego poetyckie wzloty ku gwiazdom. Władysław i Róża Braniccy, którzy, podobnie jak co roku wiele polskich familii, zjechali do Wiecznego Miasta po wielkanocne błogosławieństwo papieża urbi et orbi, byli tym szczególnie zainteresowani, jeśli mieli zostać teściami młodego Krasińskiego. On sam z wielkim opóźnieniem zjawił się 374 wreszcie w Rzymie, sprawiając ulgę ojcu, świecącemu dotąd oczami za kłopotliwego synala. Doszło zatem w końcu i zaraz po świętach do poważnej rozmowy Władysława Branickiego z generałem Krasińskim, która miała ostatecznie zakończyć starania Zygmunta Krasińskiego – a właściwie jego ojca – o rękę Elizy wyrażeniem zgody na ślub obojga młodych. Nalegała na to panna Branicka, zakochana już po uszy w sławnym poecie i głucha na ostrzeżenia matki, nie dostrzegającej w Zygmuncie pożądanych cech dobrego kandydata na męża dla najstarszej córki. I powiedziała to otwarcie generałowi Wincentemu: – Nie myśl, bym syna twego nie znała i nie wiedziała, że szlachetny człowiek. Lecz im bardziej go za szlachetnego miałam, tym bardziej chciałam córkę obronić, bom sądziła, że dla ciebie się poświęca, że córki mojej nie kocha i o nią nie dba. Tak myślałam jeszcze wczoraj wieczór. Ale córka przyszła i płakała i prosiła, więc niech się wola jej, a nie moja stanie. Daję ją synowi waszmość dobrodzieja. Hrabia Krasiński z trudem powstrzymał łzy radości, napływające mu do oczu i coś tam mówił nieskładnie, całując obie dłonie jejmość Róży, ona zaś przywołała córkę i skierowała do niej, po francusku, bardzo rozsądne słowa: – Ce n’est pas moi qui l’ai voulu... Ja tego nie chciałam, byłam temu przeciwna ze wszystkich sił i przekonana, że on cię nie kocha i nigdy nie pokocha. Ale ponieważ ty go chciałaś, kochaj go więc bardzo i bądź szczęśliwa, jeśli to możliwe. Władysław Branicki miał również swoje zastrzeżenia i obawy wobec osoby kandydata na zięcia, sądził bowiem, że nie jest lojalnym poddanym rosyjskiego tronu i twierdził, że Zygmunt należy do tajnych stowarzyszeń, że pisze do Towiańskiego, że Mickiewicz go chwali, co nie jest w pewnych kręgach dobrze widziane, a wreszcie, że często choruje i stale przebywa w uzdrowiskach. Generał Wincenty wielce przytomnie odparł te zarzuty, a wówczas Branicki spojrzał na małżonkę, a gdy porozumieli się wzrokiem, jegomość Władysław skinął głową i w ten sposób zapadła decyzja o ślubie Elizy i Zygmunta. Przyglądając się tej scenie, doszedłem, Droga moja, do wniosku, że spośród osób w niej uczestniczących zdrowy rozsądek zachowała jedynie pani Branicka, że ją jedynie ostrzegała kobieca intuicja i instynkt macierzyński przed związkiem Elizy z młodym Krasińskim. Ona też opierała się najdłużej naleganiom córki, ale wreszcie uległa. Panna Branicka zatem ponosi właściwie całą odpowiedzialność za swoje i Zygmunta udręki w małżeństwie, które wymusiła, prawdę mówiąc, na rodzicach. 375 A Zygmunt, nieświadomy jeszcze, że decyzje o jego losie zostały już podjęte, wracał z poczty, po wysłaniu listu do Delfiny, gdy na ulicy wyrósł przed nim Aleksander Branicki, krzycząc jak wariat – Bonus! Bonus!, co wyraża radość i zadowolenie – a zaraz za nim ukazał się zadyszany generał Wincenty, w rozpiętym płaszczu, z otwartymi ramionami, w które porwał i z całych sił przycisnął do piersi syna, który mu uścisku nie oddał, zesztywniał bowiem nagle i zamienił się w sopel lodu. Generał zdawał się tego nie zauważać, dalej obejmował syna i powtarzał: Zgodzili się! Zgodzili! A Zygmuntowi te słowa, jak zimna klinga stali, przenikały przez piersi. Tracił oddech i czuł, że mu się czaszka z tyłu rozpada, że rozum mu stygnie i że za chwilę oszaleje. Przetrzymał jednak ten atak rozpaczy, zostawił rozweselonego ojca z młodszym bratem Elizy i dowlókł się do mieszkania Lubomirskiego. Dopiero tam, u Orcia, serce zaczęło Zygmuntowi pękać – jak później pisał do Delfiny – i podchodzić do gardła, a napad konwulsji obalił go na podłogę, po której tarzał się, głośno szlochając. Lubomirski spokojnie przyglądał się przyjacielowi wijącemu się na podłodze – co mnie mocno dziwiło, ale uświadomiłem sobie, Droga moja, że widocznie dobrze zna Zygmunta i różne stany jego ducha i ciała – dał mu się wypłakać, a resztę łez postanowił osuszyć butelką wybornego wina, które zawsze wozi z sobą. – Nie rozpaczaj – powiedział, podsuwając Zygmuntowi napełniony kielich. – Jeszcze nie wszystko stracone. – I zaraz zapytał, nie dostrzegając na bladej twarzy przyjaciela żadnych oznak ożywienia: – Czy twoja Eliza jest frejliną carowej? Jeżeli tak, to ocalenie, być może, zawdzięczać będziesz miłościwie nam panującemu... – Nie musisz się pastwić nade mną – poprosił Zygmunt głosem mdlejącego męczennika, więc książę żywo zaprzeczył i przypomniał Zygmuntowi jego pobyt z ojcem w Petersburgu i audiencję u cara Mikołaja I. – Opowiadałeś mi, że odmówiłeś mu wtedy służby w jego korpusie dyplomatycznym. – Odmówiłem – przyznał Krasiński. – Co to jednak może mieć wspólnego... – A to, mój drogi, że teraz car ci odmówi! – wykrzyknął Lubomirski wielce zadowolony z siebie. – Przypomni sobie tego pysznego młokosa, który ośmielił się odrzucić carską propozycję współpracy i teraz car nie wyrazi zgody na ślub z nim frejliny jego małżonki. Jesteś uratowany! Wyraz zdumienia powoli opuszczał twarz Zygmunta, ustępując rumieńcowi podniecenia, aby po chwili okryć się ponownie kredową bielą zwątpienia. – A jeśli nie odmówi? 376 – To postawi jakieś warunki, a ty ich nie przyjmiesz – improwizował Lubomirski. – Na przykład będzie chciał cię obdarzyć honorowym tytułem nadwornego strażnika carskiego... – roześmiał się – nocnika. – Przestań – zirytował się Krasiński. – To się nie wydarzy. – Gdyby jednak... – upierał się książę. – Co wtedy? – Addio per sempre! – zawołał Zygmunt. – Żegnaj na wieki, piękna panno! Wtedy nic lepszego zdarzyć by mi się nie mogło. Miałbym prawo wymówić posłuszeństwo ojcu i zerwać dane mu przyrzeczenie, a wówczas przestałby istnieć straszny fałsz mego życia, trwający nieprzerwanie od piętnastu lat. Przyznasz, Droga moja, że takie wyznanie czyni wielkie i przykre wrażenie. Dopiero teraz Krasiński przyznaje się w jakiej żył udręce – jeśli to słowo wystarczy – i na jakie piekło ma się ta udręka wkrótce zamienić. Tymczasem zbliżała się pora obiadu i Zygmunt, wypełniając już obowiązki narzeczonego, zjawił się u Branickich, ale jeszcze nie siadano do stołu i Fregata podeszła do przyszłego zięcia i powiedziała sucho, bez cienia uśmiechu: – Je vous fais mon compliment. Zygmunt w odpowiedzi skłonił się jedynie sztywno, ale Kasi, wesołemu motylkowi, uścisnął obie, wyciągnięte do niego ręce, podziękował za gratulacje i znów przybrał oficjalną postawę, ponieważ w progu salonu ukazała się Eliza Branicka, jego narzeczona i przyszła hrabina Krasińska. To naprawdę była – możesz mi wierzyć, Droga moja – piękna dziewczyna, ale w rysach jej twarzy, regularnych i harmonijnych, krył się jakby onieśmielający cień chłodu. W połączeniu z rygorami surowego wychowania, nakazującego powściągliwość w okazywaniu emocji, spowodowały, że Eliza, przełamując ostatecznie opór matki i obawy ojca, gdy stanęła wreszcie przed swoim przyszłym mężem, ograniczyła się jedynie do podania mu końców palców do ucałowania, lekkiego skinienia głowy i przywołania na usta nikłego uśmiechu. Jeśli miała ochotę rzucić się na szyję młodemu Krasińskiemu, ukryła głęboko to pragnienie i zachowując dostojną równowagę, wsparła się na ramieniu generała Wincentego, który doprowadził ją do stołu i posadził obok syna, który powiedział zaledwie dosłyszalnie: – Merci. Potem, w czasie całego, ciągnącego się długo obiadu, nie odniósł się ani jednym słowem do nowej sytuacji w jakiej znalazł się z Elizą, rozwiódł się natomiast szeroko o machinie do latania, o której ostatnio czytał w gazecie i uznał za fantastyczne osiągnięcie ludzkiego umysłu. Panna słuchała uważnie wywodów swego narzeczonego, pytała o różne szczegóły tej cudownej machiny i zdawała się kontenta z takiej konwersacji, 377 w której nie padło ani jedno słowo o mającym odbyć się, niedługo już przecież, ich własnym ślubie, nie wspominając nawet o tych miłych czułych słówkach, jakimi narzeczeni zwykle się obdarzają i jakich Zygmunt w listach nie szczędzi Delfinie. Pisał do niej codziennie, starając się relacjonować dokładnie nie tylko wszystko, co działo się u Branickich, ale przedstawiać kochance swoją osobę w jak najlepszym świetle, najlepiej na podobieństwo psa, ciągniętego bezlitośnie na smyczy, wbrew jego woli, do miejsc mu niemiłych i pomiędzy ludzi, wśród których nie lubił przebywać. ... już mnie siły opuszczały – pisał do Potockiej, przebywającej w Paryżu – ból głowy nieznośny mnie nękał, nuda mnie garbiła ku ziemi, rozpacz serce krajała. Ojciec mój wreszcie poznał na mojej twarzy i zmiłował się nade mną i wyprowadził mnie. Czyż oni myślą, że orła w klatkę schwytali? Czyż oni sądzą, że mu skrzydła oblepią mułem i karmić będą kalafiorami? – wykrzykiwał przy pomocy pióra, maczanego w podróżnym kałamarzu i dodawał z oburzeniem: – Zmusili, zmusili, sami chcieli, kto szczerzej postępował ode mnie? Kto bardziej pokazywał na licu i słowem wyrażał wstręt ode mnie? Ciekawy jestem, co pomyślisz, Droga moja, po przeczytaniu fragmentu tego listu Zygmunta do Delfiny, ja bowiem uważam, że zdołał już sam uwierzyć w to iż nie tylko własny ojciec, ale również Braniccy zamknęli go w tej klatce, bo tak bardzo chcieli go mieć za zięcia. Zapomniał już, co robiła i co mówiła jejmość Róża Branicka, żeby tym zięciem nie został. Zmyśla więc nasz hrabia różne rzeczy, żeby tylko uzmysłowić Delfinie, jaką z dwóch stron wywierano na niego presję, aby zechciał oświadczyć się o rękę Elizy. Kłamie więc w żywe oczy, ale ponieważ czyni to w imię miłości do Potockiej, to pewnie mu wybaczysz. LIST LXXIII Uriage, 22 czerwca 1843 r. Uznając, że w Rzymie sprawy potoczyły się we właściwym kierunku, generał Wincenty upomniał jeszcze Zygmunta, aby zachowywał się wobec panny Branickiej stosownie do godności narzeczonego i wypełniał wszystkie związane z tym obowiązki, a sam zamierzał udać się do Drezna, aby dopilnować przygotowań do ślubu młodych w kaplicy królewskiej parafialnego kościoła rzymsko-katolickiego. Zaledwie więc pył opadł za powozem generała Wincentego, a jego synalek już szykował się do spotkania z Delfiną. Miało nastąpić na drodze z Grenoble ku Valence około południa 27 maja i oczywiście nastąpiło, po czym kochankowie udali się do Uriage na miesiąc westchnień i łez – które wyciskał im z oczu cień zbliżającego się nieuchronnie dnia ślubu Zygmun378 ta z Elizą – ale również zaklęć i przysiąg, składanych z ustami przy ustach w ciemności majowej nocy, o nierozerwalnym związku ich serc i wzniosłej łączności dusz. Żałobne widmo rozstania, bezszelestnie podchodzące do otwartego okna wynajętego pokoju w niewielkim, górskim pensjonacie, ostatnim schronieniu ich skrywanej miłości, teraz dopiero sprawiało, że nabierała ona prawdziwie wielkich i tragicznych wymiarów. Zygmunt, starannie dotąd wypełniający powinności romantycznego kochanka, odrzucający obowiązujące nakazy obyczajowe własnej sfery, tak sterujący własnym życiem i życiem Delfiny, aby musiało mierzyć się niemal stale z wieloma przeciwnościami, teraz dopiero, gdy świadomość tego, co ma się nieuchronnie wydarzyć, schwyciła go za włosy, zrozumiał, że przestał układać dramat o swej wielkiej miłości i że nadeszła bezlitosna chwila zdjęcia aktorskiego kostiumu i zmierzenia się z twardą rzeczywistością, która ma prawdziwe, a nie wyimaginowane ciernie i kolce. Czekały dotąd cierpliwie na kruchego, egzaltowanego, romantycznego kochanka, a teraz zamierzały dobrać mu się do skóry. Jeżeli przypuszczasz jednak, Droga moja, że zrozpaczeni kochankowie płaczą tylko i wzdychają żałośnie na myśl o zbliżającym się dniu rozstania, to jesteś w błędzie. Oni... czytają, więc warto w tym miejscu podkreślić, że Krasiński otrzymał wielki dar od losu: kochankę, której piękną główkę zamieszkiwał również otwarty i wysoce ukształtowany umysł. Ona właśnie wyszukiwała w paryskich księgarniach interesujące książki, które potem, wspólnie z Zygmuntem czytała. Stanowili więc pod tym względem bardzo oryginalną parę, przeżywającą nie tylko miłosne uniesienia, ale również wzloty duchowe i wrażliwą na czerpane z licznych lektur wrażenia. A książka francuskiego podróżnika, markiza Astolpha de Custine – La Russie en 1839, którą pani Potocka przywiozła do Uriage i w której właśnie się rozczytywali, dostarczała ich w obfitości. Dla czytelników Zachodu dzieło markiza stało się sensacyjną lekturą, odkrywając przed ich zdumionymi oczami taki obraz Rosji, jaki dotąd był im nieznany, dla Krasińskiego natomiast było potwierdzeniem tego, co o wiedział od dawna o imperium rosyjskich carów i co określało jego stosunek do Petersburga. Dostań Custine’a, Russie en 1839. Oto dzieło, oto przekleństwo rozumu wysokiego – pisał do Gaszyńskiego – rzucone na kłamstwo i bezwstyd moskiewski, aż czytającemu posąg rośnie w sercu dla autora. Przy pięknej pogodzie wychodzili z tą ekscytującą książką na ocieniony markizą taras i zasiadali do czytania, losując kto pierwszy je rozpocznie i przerywając lekturę, jeśli jakieś twierdzenie Custine’a domagało się komentarza Zygmunta lub budziło zdziwienie Delfiny, bardzo pilnie 379 śledzącej tok myśli francuskiego podróżnika. Natychmiast przerwała więc czytanie, gdy natrafiała na twierdzenie budzące jej szczególną uwagę lub wątpliwości. – Dlaczego, Sigis – Potocka położyła książkę na kolanach – Custine pisze, że Syberia zaczyna się nad Wisłą? Chyba nie powinien tak się mylić. – On się nie myli – odpowiedział Zygmunt. – Chce, jak sądzę powiedzieć, że tyrania carów rozciąga się od Wisły do Pacyfiku i każdy poddany satrapy może znaleźć się na zesłaniu, porwany z Warszawy albo Odessy, bez różnicy. Potocka, która przed poznaniem Krasińskiego nie wiedziała czy jest Polką, czy Francuzką, gdyż było to jej obojętne, odzyskiwała w rozmowach z Krasińskim świadomość tego, kim jest i jaki kraj jest jej ojczyzną. A wiedziała o nim tak niewiele, że każdej opowieści Zygmunta o dziejach Topoliny słuchała z wielką uwagą. Dzięki Zygmuntowi odkryła również Potocka uroki języka ojczystego, żądał bowiem, aby listy do niego pisała po polsku, o czym Ci już dawno donosiłem, a teraz jedynie przypominam, bo to ważne i można powiedzieć, że Krasiński odzyskał dla Polski piękną duszę pięknej kobiety. – Powiadam ci, Dialy, ja na tej ziemi szerokiej znałem tylko jedne kobiety warte pokłonu i hołdu: Polki – wyznał Zygmunt pewnego wieczora. – I jednych tylko mężczyzn godnych przyjaźni: Polaków. Mimo błędów, usterków, głupstw i szaleństw naszych jest w nas iskra nieśmiertelności. Błogosławię Panu, że dał mi się Polakiem urodzić. – Krasiński pochylił się do ręki Delfiny, ucałował ją i mówił, podnosząc z powrotem głowę: – Polko moja, aniele mój, siostro moja, kochanko moja, tym samym wykarmiona mlekiem, z krwi tej samej, tą samą mową harmonijną władająca, bądź mi błogosławioną, ja kocham ciebie. Położył na kolanach Delfiny świeżo wydany w Paryżu egzemplarz Przedświtu i klękając przy niej, poprosił: – Otwórz na którejkolwiek stronie i czytaj. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, jakby otwierała szkatułkę z ukrytym w niej skarbem, wsunęła Delfina palec pomiędzy stronice książki, rozchyliła je i przeczytała cicho, niemal szeptem, takim jakim odmawia się modlitwy: O, pamiętaj, żeśmy byli Na najwyższej dusz wyżynie – Tam, skąd źródło życie płynie; My u źródła życia pili! Oko nasze już chwytało To, co jeszcze bez imienia; My na wolność rozpętali 380 Z głuchych więzów przedstworzenia To, co jeszcze w nich drzymało I na chwilkę temu dali, Co Bóg daje – kształt i ciało! Siostro moja! My w tej chwili Naszą wieczność już przeżyli! Delfina zamilkła, ale nie podniosła głowy, żeby Sigis nie zobaczył łez w jej oczach. Odwróciła tylko kilka stronic książki i opanowując lekkie drżenie głosu, czytała dalej: Słuchaj! W dźwięków tych wszechzgodzie Brak jednego dziś imienia! Patrz, w tych świateł wszechpogodzie Brak jednego dziś promienia! Módl się ze mną, wymów imię, Co wypadło z lutni życia; Wskaż tę gwiazdę, która drzymie, Lecz nie zgasła w dniu rozbicia! Wymów, wymów POLSKI imię; Może słucha nas Duch Boży I stracony dźwięk ten przyjmie Znów do pieśni świata włoży! Jej piękny głos zadrżał teraz wyraźnie, toteż opuściła książkę na kolana, uniosła głowę i patrząc Zygmuntowi prosto w oczy, zapytała: – Powiedz mi, Sigis, powiedz prawdziwie: wierzysz w to? Zygmunt nie odpowiadał. Mogło się zdawać, że milczy, ponieważ dostrzega pierwsze błyski zorzy, jawiącej się przed świtem, który gotuje się już do wychylenia zza horyzontu i rozjaśnienia światłem tego zakątka świata, poddanego dotąd panowaniu ciemności. – Wierzę, Dialy – powiedział, ujmując jej ręce w swoje dłonie. – Wierzę jak w Boga, jak w ciebie... Wierzę... pomimo wszystko. LIST LXXIV Drezno, 18 lipca 1843 r. Przepisuję dla Ciebie, Droga moja, list, który generał Wincenty wysyła dziś do swego plenipotenta, Kazimierz Kocha, z dyspozycjami dotyczącymi prezentów dla młodej pary, gdy pojawi się w Opinogórze: 1-mo Snopek zboża złotym, starożytnym łańcuchem obwiązany i złota szkatułeczka z ziarnem, którego szczypty pod nogi oddający lub oddająca rzuci z życzeniami, by szczęście w potoczne lata się tak siało. 381 2-do Konewka srebrna z mlekiem i baryłka srebrna z patoką z życzeniem by wszystko mlekiem i miodem płynęło. 3-tio Bukiet obwinięty w drogie kule, by im szczęście kwitło. 4-to Na tacy przywiozą owczarze lub owczarki trochę wełny, a na niej różne srebrne i złote wyroby. 5-to Pomyśl jeszcze, co dać przez ręce chemii, to jest gorzelni, browarów, to będzie flasza starożytna z perfumami. 6-to Jedwabne śpiewki przygotujcie, a jeżeli można, to by ostatnie wiersze zawsze chór powtarzał. To, naturalnie nie wszystko, bo podobnych instrukcji wysłał generał już kilka do Opinogóry i jeśli plenipotent Koch, sympatyczny staruszek, nie zwariuje, cud to będzie oczywisty. A sam generał już jest bliski wariacji ze szczęścia, że dopiął swojego i żeni Zygmunta z Elizą Branicką, siedzącą na milionie rubli posagu. Jeszcze dziś słyszę, jak pełnym pogardy głosem, pani Róża Branicka mówi: – Ależ to pan, a nie pański syn, stara się o rękę mojej córki – a generał puścił to mimo uszu i dalej robił swoje, a za kilka, najdalej kilkanaście dni, będzie mógł wykrzyknąć: Finis coronat opus! Przygotowania do ślubu w Dreźnie i powitania młodej pary w Opinogórze szły już pełną parą, generał Wincenty gładził z zadowoleniem resztki swoich wspaniałych niegdyś bokobrodów, a młody hrabia Krasiński odchodził z rozpaczy od zmysłów. Musiał ją zresztą tłumić w sobie, mając codziennie obowiązek prowadzenia przez dwie godziny rozmowy z narzeczoną, co było pomysłem przyszłej teściowej Zygmunta. Pragnęła w ten sposób poddać próbie Krasińskiego i sprawdzić, czy potrafi być dla Elizy interesującym małżonkiem, zdolnym do zabawiania żony wesołymi dykteryjkami. A Zygmunt robił wszystko, aby Elizę zanudzić, rozwodząc się o tym, co widział w maszynowni parowca Lombard, który zwiedził w Livorno. – Wystaw sobie, pani – mówił monotonnym głosem – ogromne piece, które co chwila odmykać i zamykać trzeba, przed nimi kraty, kędy węgle rzucają na żer olbrzymiej machinie, złożonej z kół, filarów, słupów stalowych, ogromnych. Co chwila pomiędzy nimi muszą przechodzić majtki, co palą w piecach, a nie ma i dwu kroków szerokości z obu stron przechodzącego, gdzie wszystko rusza się, kręci, wiruje, podnosi i zniża. Jejmość Róża, jak nakazywały ówczesne obyczaje, zagłębiona w miękkim fotelu, powinna, szydełkując, obserwować narzeczonych, uśpił ją wszakże monotonny głos Krasińskiego opisującego Elizie jakąś machinę piekielną i z drzemki zbudził ją dopiero kot domagający się pieszczot, więc przetarła szybko oczy, nie dostrzegła wszakże w zachowaniu narzeczonych niczego niepokojącego i pozwoliła ciężkim powiekom znów opaść na oczy. A Krasiński mówił dalej: 382 – Gdyby o włos zatoczył się przechodzący majtek, zaczepiony kołem lub filarem, poszedłby w głąb machiny, między jej ramiona, szpony, zęby i na miazgę by się obrócił. – Okropność! – Eliza była wyraźnie poruszona tym, co usłyszała i Zygmunt, myśląc, że ją zanudzi, srodze się zawiódł. – Opisał pan piekło, hrabio. Nie domyślałam się nawet, że istnieje pode mną w głębi tych statków, na których płynęłam, taka straszliwa machina. – To jest industria dni naszych – odpowiedział Zygmunt, dziwiąc się jednocześnie w duchu, że temat, który miał pannę zanudzić i zniechęcić do dalszej rozmowy, najwyraźniej ją zainteresował. – Przy tych piecach parowych ludzie mdleją z gorąca. – Nie sądzi pan, hrabio, że musi wykryć się w naturze siła, która ulży tym ludziom? – zastanawiała się Eliza. – Bo jeśli dalej pójdziemy drogą takiej industrii, jak pan mówi, hrabio, to dokąd dojdziemy i jak żyć będziemy w świecie pełnym machin? Poważną rozmowę o przyszłości świata przerwało wejście, a raczej wbiegnięcie Kasi, młodszej siostry Elizy, ożywiającej zawsze każde towarzystwo, w którym się znalazła. Tym razem wesoły ptaszek potrząsał kartką papieru i oznajmiła uroczyście: – Przed chwilą ustaliłam listę kawalerów starających się o rękę mojej starszej siostry, panny Elizy Branickiej, i pragnę obecnie odczytać ich nazwiska. Jejmość Róża uniosła głowę znad robótki i spojrzała z przyzwalającym skinieniem głowy na śliczną trzpiotkę, więc Kasia zaczęła czytać, kłaniając się po każdym nazwisku Elizie, jakby przedstawiała siostrze utytułowanych konkurentów: – Karol Lucjan książę Canino, bratanek Bonapartego; – Hieronim Napoleon Karol de Monfort, siostrzeniec cesarza; – książę Borghese, stary kawaler, zrzęda; – hrabia Esterhazy, bardzo przystojny; – książę Lichnowski, awanturnik; – hrabia Leon Rzewuski, bardzo kochliwy; – trzech hrabiów Potockich: Leon, Stefan i Maurycy, zwany Morysiem; – książę Stanisław Jabłonowski, bardzo bogaty; – hrabia Jan Zamoyski, bardzo bogaty i przystojny... Kasia zakończyła żartobliwą prezentację kandydatów do ręki swojej siostry, złożyła nowy ukłon, tym razem przed Zygmuntem i zapytała grzecznie: – Czy mam dopisać pana hrabiego do tej listy? Na dwunastym czy na pierwszym miejscu? 383 LIST LXXV Heidelberg, 19 lipca 1843 r. Wszystkie nadzieje zawiodły. Car, na którego warunki liczył Zygmunt, nie postawił żadnych i zgodził się na małżeństwo Branickiej z Krasińskim. Jutro rano hrabia Zygmunt wyjedzie do Drezna, aby tam wziąć ślub z panną Elizą. Teraz, a jest już wieczór, pisze ostatni list do Delfiny, jak skazaniec do kochanki przed egzekucją. Przepiszę Ci, Droga moja, jakieś z niego fragmenty, ale najpierw muszę opowiedzieć o tym, co wydarzyło się od wyjazdu Delfiny i Zygmunta z Uriage, niecały miesiąc temu. Otóż 24 czerwca Krasiński wyjechał z Uriage, dla lepszego kamuflażu, kilka dni przed Potocką, która udała się do Aix-les-Bains nad jeziorem Bourget dla zażywania kąpieli zdrowotnych. Ta ostrożność nie była wcale, jak się okazało, zbyteczna, ponieważ markiz Souza, wytrwały w swym postanowieniu, per fas et nefas, zdobycia Delfiny, śledził przez opłaconych przez siebie ludzi każdy krok hrabiny, pojawił się niespodziewanie w uzdrowisku i rozpoczął, jak podstępny pająk, rozsnuwanie wokół niej uwodzicielskiej sieci i osaczanie pogróżkami. Szybko zorientował się w rozkładzie dnia hrabiny i w godzinie przewidzianej na jej spacer, czatował na promenadzie, a gdy Potocka wreszcie się ukazała, podbiegł do niej, wprawiając ją swym widokiem w prawdziwe w osłupienie. Korzystając z niego, markiz pochwycił w swoje ręce dłoń Delfiny i obsypując ją pocałunkami, powtarzał: – Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Nie wypuszczał z uścisku swoich palców dłoni hrabiny, chociaż Potocka, odzyskawszy utraconą na moment równowagę, próbowała ją uwolnić, pytając jednocześnie: – Skąd pan przybył, markizie? I za co pan tak Bogu dziękuje? – Pani! Leciałem tu z Paryża na skrzydłach lęku i odetchnąłem dopiero, gdym cię zobaczył przed sobą. Żywą i piękną. – Żywą? – powtórzyła niemile zdumiona hrabina. – Czyżbyś słyszał, że umarłam? W Paryżu przecież można usłyszeć wszystko. – Nie, pani. Miałem sen, a raczej wizję i zobaczyłem cię... – Souza zawahał się na moment i dopiero po chwili, dodał, dramatycznie ściszonym głosem: – w trumnie, hrabino... Leżałaś w czarnych... – Dosyć, markizie! – Potocka wyrwała wreszcie swoją dłoń z rąk Souzy i syknęła gniewnie: – Proszę odejść i zostawić mnie w spokoju. – Będzie mi trudno – wyznał otwarcie Souza. – Bardzo trudno. Wbrew życzeniu Potockiej zaczął dreptać u jej boku, gdy skierowała się w stronę swego pensjonatu, aby się w nim schronić przed natrętem, który powtarzał teraz to, o czym już jej mówił w czasie pierwszego spotkania, czyli o uroku, jaki na niego rzuciła Potocka, za co on nie może być 384 karany zakazem widywania hrabiny i o swoich bezsennych nocach, w czasie których odwiedza go Delfina, zazwyczaj w przezroczystych muślinach, a ostatnio, niestety, w trumnie. – Dlatego spieszyłem, pani, aby cię ratować z jakiejś nieznanej mi opresji albo ci służyć w potrzebie, bom zrozumiał, że jesteś sama. – Niepotrzebnie przyjechałeś, markizie. Jak pan widzi, nic mi nie groziło, a jeśli będę potrzebowała opiekuna, to znajdę go bez trudu. We Francji i we Włoszech jest wielu moich rodaków, zatem może pan, markizie, wracać spokojnie do Paryża. Souza skłonił się pokornie i oddalił posłusznie, ale następnego dnia znów pojawił się na promenadzie w porze spaceru Potockiej i przystąpiwszy do hrabiny, oznajmił ze swobodą światowego dandysa: – Wita cię, hrabino, twój wierny adorator i zaprasza na wieczorną wycieczkę po jeziorze iluminowanym statkiem. Będzie orkiestra i tańce do północy przy księżycu, przyjacielu zakochanych. Kupiłem już bilety i będę czekał na... – Byłam pewna, że już wyjechałeś, markizie – przerwała Souzie hrabina. – Nie podoba mi się twoja sekatura. – Sekatura... – powtórzył zdziwiony markiz. – Moją troskę o ciebie, pani, nazywasz nękaniem. Nie zasłużyłem, doprawdy, na taką niewdzięczność. Ale zapomnę o tym, jeśli dziś wieczorem... – Nie będzie żadnego wieczoru – ucięła stanowczo Potocka i skinęła na pannę służącą, towarzyszącą jej z dyskretnej odległości. – Idziemy. A pana żegnam, markizie. Odwróciła się od Souzy i chciała odejść, ale markiz powiedział, zmienionym zupełnie głosem: – Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, piękna pani. Musimy porozmawiać. – Nie mamy o czym. – Czyżby..? – Souza zaśmiał się nieprzyjemnie. – Chociażby o Uriage. Potocka zbladła, a Souza dorzucił ostrzegawczo: – Jeśli nie przyjdziesz, pani, po obiedzie do palmiarni, będę musiał... – Przyjdę. – Potocka nie chciała już słuchać dłużej człowieka, który z adoratora zmienił się w szantażystę, wiedziała bowiem do kogo się zwróci ze swoimi rewelacjami, aby jej zaszkodzić. Musiała go więc powstrzymać i dodała, dla pewności: – Proszę na mnie czekać przy fontannie. Gdy to wszystko działo się w uzdrowisku nad jeziorem Bourget, Krasiński przebywał w Heidelbergu, gdzie poddał się badaniom doktora Cheliusa, sławnego w owym czasie lekarza, a następnie, wiedziony nieprzepartym pragnieniem ujrzenia Delfiny, ruszył pospiesznie do Aix-les385 Bains. Cieszył się na myśl o niespodziance jaką sprawi kochance swoim przybyciem i nawet ułożył już sobie powitalne słowa – Może śni się mnie, może śni się tobie, ale patrz, oto znów jestem! – które wypowie, stając przed zaskoczoną i jednocześnie uradowaną Delfiną. Tak zabawiając się układaniem szczegółów powitalnej siurpryzy i niemal czując już ciepło ramion kochanki oplatających mu szyję Krasiński sam został zaskoczony; we wskazanym przez recepcjonistę apartamencie nie było Delfiny, tylko jej służąca, zajęta pakowaniem kufrów. – Uciekamy przed markizem Souzą – powiedziała panienka, a Krasiński na moment zamienił się w słup soli i wymamrotał zaledwie zrozumiale: – A gdzie twoja pani? – Powiedziała, że wychodzi... – dziewczyna była wyraźnie zakłopotana, ale dodała po chwili – Na spacer. Krasiński zadygotał i, jak później zwierzył się księciu Lubimirskiemu, poczuł się jak Otello, pytający Desdemonę przed jej uduszeniem – Have you prayed to-night? – chociaż powinien dyszeć żądzą zabicia Portugalczyka w śmiertelnym pojedynku, a nie zgładzenia kochanki w chwilowym szale zazdrości. Gdy oprzytomniał, zrozumiał, że Souzy nawet palcem nie dotknie, gdyż zgubiłby Delfinę przed ludźmi, okazując markizowi pragnienie przebicia go szpadą. Kiedy więc Portugalczyk, nieświadomy obecności Krasińskiego, odprowadził Potocką do pensjonatu, przywitał go z lodowatą uprzejmością, bawiąc się w duchu jego zaskoczeniem. Zaskoczona jest również Potocka, ale próbuje coś powiedzieć, wyjaśniać, Zygmunt wszakże wcale jej nie słucha, tylko przewierca rywala ostrym spojrzeniem, a Souza, nie wiedząc chyba co zrobić z rękami, wyjął z kieszeni buteleczkę z eterem i zaczął, dla uspokojenia i nie bacząc na dobre obyczaje, smarować sobie zęby tym modnym wówczas płynem. Jego dobroczynne działanie ujawniło się niezwykle szybko, Portugalczyk bowiem wyraźnie się rozluźnił, zapytał jaką Krasiński miał podróż, poprosił go o cygaro i puszczając kłęby dymu, opuścił apartament Potockiej, pogwizdując wesoło na korytarzu. Dopiero gdy gwizdanie oddaliło się i umilkło, Zygmunt podszedł do Delfiny siedzącej na wąskiej kanapce z twarzą ukrytą w dłoniach. Zamierzał wypytać ją szczegółowo o przebieg spotkania z Souzą, ponieważ żmija zazdrości wypełzła ze swego gniazda i zaczęła coraz głośniej syczeć, widok wszakże szlochającej kochanki poruszył go do głębi i skłonił do porzucenia powziętego już zamiaru. Zamiast rozpocząć przesłuchanie, Zygmunt usiadł obok Delfiny i otoczył ją ramieniem, co spowodowało, że szlochanie hrabiny zamieniło się w potok szczerych łez, wraz z którymi popłynął lament i skarga na los samotnej kobiety. 386 – To prawdziwe przekleństwo – mówiła z trudem Delfina, połykając łzy – bo mężczyźni myślą, że wobec takiej kobiety na wszystko mogą sobie pozwolić. – Zabiję go! – Krasiński zerwał się z kanapki. – Jutro wyzwę łotra na pojedynek i zabiję! – Nie krzycz, Sigis, tu są cienkie ściany – poprosiła Delfina uspokajając się powoli. – Nie rób też żadnych awantur, bo do niczego pomiędzy mną a markizem nie doszło. – Mówiłaś przecież... – Mówiłam tylko, że mnie szantażował, bo wie, że byliśmy razem w Uriage. Jak wąż mnie oplatał, ale mu się wyśliznęłam. – To po co aż tutaj z nim przyszłaś? Do swojego apartamentu? – Żmija zazdrości znów zasyczała w piersi Krasińskiego. – Po co? – Nie powinieneś, Sigis, zadawać mi takich pytań – odparła Delfina. – I zniżać się do podejrzeń. To niegodne ciebie. Jednak zapomnę o tej rozmowie, jeżeli wyjedziemy stąd jutro rano. – A Souza? – zmartwił się Krasiński. – Ten szubrawiec może nam narobić sporo kłopotów. Podstępny Portugalczyk miał, rzeczywiście, w swoich rękach los Delfiny i Zygmunta; gdyby bowiem zawiadomił Mieczysława Potockiego o wspólnym pobycie jego nadal oficjalnej żony z hrabią Krasińskim w Uriage, pan na Tulczynie uzyskałby wówczas upragniony rozwód, a Delfina zostałaby ponownie tylko panną – w dodatku starszą panną – Komarówną, bez żadnych praw do nazwiska i tytułu byłego męża. Musiałaby wówczas pożegnać Paryż i powrócić na Podole, do Murowanych Kuryłowic i więdnąć tam do smutnej jesieni życia. Jejmość Branicka natomiast, dowiedziawszy się, że narzeczony jej córki, miesiąc przed ślubem, bawił we włoskim uzdrowisku z paryską lwicą salonową, zerwałaby natychmiast zawarte niedawno zaręczyny z hrabią Zygmuntem. Tym samym olbrzymi posag panny Elizy przepadłby z kretesem, ordynacja opinogórska stanęłaby na mniej zasobnych fundamentach, a generał Wincenty dostałby na pewno zawału serca, czego Zygmunt nigdy by sobie nie wybaczył. Tak więc, Droga moja, kochankowie z Uriage stanęli wobec trudnego problemu, nie wiedzieli bowiem, co zrobić, aby nie doszło do najgorszego i powstrzymać Souzę przed napisaniem donosów. Krasiński wystąpił ponownie z propozycja zabicia Portugalczyka w pojedynku, Delfina wszakże sądziła, że markiz na pewno lepiej włada szpadą i strzela od jej Sigisa, wolała więc zachować go przy życiu, zdać się całkowicie na wolę Bożą i opuścić jak najszybciej Aix-les-Bains. 387 – Souza jest, ostatecznie, szlachcicem, ze starego, portugalskiego rodu – mówiła, próbując uspokoić własne obawy – i chyba nie upadnie tak nisko i nie zostanie donosicielem. Tak pokrzepieni wyruszyli wczesnym rankiem w drogę, kierując się najpierw na Lyon, gdzie nawiedzili sanktuarium Notre Dame de Fourvieres, a w miejscowym teatrze oklaskiwali sławną francuską aktorkę, Elizabeth Rachel Felix w sztuce Cornelle’a, Horacjusze. Mogło się więc wydawać, że zapomnieli o Portugalczyku, gdyż wieczorem, przy kolacji, rozmawiali niemal wyłącznie o obejrzanej sztuce i wspaniałej kreacji, jaką stworzyła w roli Kamilli wielka Rachela Felix. W nocy jednak, w hotelowym pokoju, spoglądając co chwilę z czułością na śpiącą już Delfinę, pisał Zygmunt do Lubomirskiego: ...powiedz mi, jak tego człowieka na wieki odczepić od niej. W zimie wróci on do Nicei, a gdzie ja będę wtedy? Gdzie? Boże, Boże zmiłuj się nade mną! Z Lyonu wyruszyli przez Sens do Melun i tam rozstali się w połowie lipca. Potocka ruszyła w stronę Paryża, a Krasiński powrócił do Heidelbergu, skąd wysłał pożegnalny list do Delfiny. Obiecałem Ci, Droga moja, przepisać z niego najważniejszy fragment, zatem właśnie to czynię: Duchu każdej myśli mojej! Ty sama, wszelka myśl moja, wszelkie czucie! Bo o Tobie tylko myślę, Ciebie tylko czuję! Droga, najdroższa! Jeszczem nie mógł stąd wyruszyć do tego ohydnego Drezna. Każda godzina zyskana wydaje mi się tym, co skazanemu na śmierć godzina jedna więcej łaski! Męczę się, biję sam z sobą i rozpaczam... Coś strasznego we mnie się dzieje; jeszcze chciałem stąd choć słów kilka Ci napisać, po ich napisaniu siądę w powóz, jak trup zanurzę się w trumnę i powiozą mnie – gdzie? Czy ja wiem? Może wysadzą w domu wariatów?... Nigdym w życiu nie czuł tak strasznej rozpaczy, tak olbrzymiej bezsiły... Jestem jak biedne dziecko, jak sierota bez Ciebie! Darmo. Tyś moją świętą, a reszta niczym! Tyś moim przywiązaniem, a inne mdłe i słabe. Tyś alfą i omegą życia mego! Mój ojciec w tej chwili wydaje mi się... ale nie chcę, nie chcę o tym, co rozdziera mnie żywcem, pisać... Ja jadę. Do obaczenia, do obaczenia; kocham Cię, kocham, kocham na wieki... Zygmunt LIST LXXVI Drezno, 26 lipca 1843 r. Ślub Elizy Branickiej i Zygmunta Krasińskiego, który odbył się w królewskiej kaplicy katolickiej, tak opisał Kurier Warszawski: „...znaczna liczba osób z rozmaitych stron przybyłych zgromadziła się do kościoła katolickiego w Dreźnie, a w tym przybyli do stopni ołtarza narzeczeni. Skromny wianek mirtowy, prześliczna biała, atłasowa z bogatymi koronkami suknia, drogie brylanty i diamenty zdobiły urocze 388 wdzięki panny młodej; strojnie ubrane druhny i damy w gustownych kostiumach, jakie tylko najświeższe może mieć moda, towarzyszyły narzeczonym. Po krótkiej, religijnej przemowie błogosławił młodej parze ksiądz proboszcz miejscowy i tak złączoną polecił opiece Najwyższego. Z kościoła familia i przyjaciele odDrezno prowadzili nowożeńców do mieszkania. Widzieliśmy tu familię hrabiów Branickich, Krasińskich, Potockich, hrabinę Woroncow z córką, hrabinę Choaseil z córką, księstwo Odescalchi, hrabinę Małachowską, jako też innych panów. Świetny wieczór zakończył dzień uroczysty, na którym panował przepych. LIST LXXVII Opinogóra, 18/24 sierpnia 1843 r. Z wszystkich przyjaciół Krasińskiego na jego ślubie z Elizą był obecny jedynie Stanisław Małachowski, znany Ci również, Droga moja, jako Wojewoda. On też zjawił się na dworcu, gdy państwo Krasińscy opuszczali 10 sierpnia Drezno, aby koleją żelazną dojechać do Torunia przez Lipsk, Berlin i Poznań. Ściskając na pożegnanie dłoń przyjaciela, Wojewoda zapewniał go szeptem, że wkrótce wyruszy do Nicei, gdzie bawi obecnie hrabina Potocka, przekaże jej puzderko z prezentem od Zygmunta i codziennie będzie mówił Delfinie, ile on ostatnio przecierpiał i jak do niej tęskni. Uspokojony nieco tym zapewnieniem, wsiadł Zygmunt do swego powozu, ustawionego na platformie kolejowej, państwo Krasińscy nie mieli bowiem podróżować razem, w jednym wagonie żelaznej kolei, ale każde z nich oddzielnie, we własnych, wygodnych powozach, dobrze umocowanych na platformach i zabezpieczonych przed obsunięciem się z nich w czasie jazdy i upadkiem na tory. Eliza do Poznania podróżować miała z rodzicami, a Zygmunt sam (jeśli nie liczyć Jana, na leżąco, inaczej bowiem nie mógłby znieść długiej jazdy), pogrążony w lekturze traktatu Gabriela de Lavergne o różnych gatunkach dusz, mających w chwili rozstawania się ze światem jasny obraz swej przeszłości i zaziemskiej przyszłości i łączą się z sobą jeszcze ściślej w niebie, jeśli znały się bliżej na naszym padole płaczu. 389 Od Torunia, z którego Eliza i Zygmunt Krasińscy wyjechali wczesnym rankiem, ich dalsza podróż do Opinogóry stała się jakby triumfalnym pochodem. Uszczęśliwiony generał Wincenty nadał przejazdowi młodej pary stosowny rozgłos, toteż po obu stronach gościńca ustawiali się ludzie pragnący zobaczyć arystokratyczne małżeństwo. Tak było do samej granicy Królestwa, za którą zgromadzili się już nowi ludzie, tym razem przysłani przez władze cywilne i wojskowe, a także municypalne i kościelne. Pojawił się również oddział strzelców opinogórskich w nowych liberiach i część służby domowej. W samym Ciechanowie, z którego do Opinogóry jest już blisko, państwa Krasińskich powitali mieszczanie okrzykami radości i kwiatami, rzucanymi pod kopyta koni ciągnących ich otwarte lando. Musieli zresztą z niego wysiąść, aby przejść pod baldachimem przygotowanym dla młodej pary przez wiwatujących Żydów. Pojawił się również burmistrz Ciechanowa, na jabłkowitej klaczy i w paradnym stroju, aby wręczyć młodemu hrabiemu Krasińskiemu honorowe klucze do miasta, przy głośnym aplauzie ciechanowiczan, który zmienił się w wybuch wielkiej radości, gdy generał Wincenty ogłosił roczne zwolnienie mieszczan od należnych podatków. Młoda pani Krasińska była wyraźnie zaskoczona tym nadzwyczajnym powitaniem i zachwycona gniazdem swego męża, tak bowiem, po kilku dniach pobytu, pisała do matki: Opinogóra jest prawdziwą oazą i wznosi się na łagodnym zboczu, uwieńczonym zielenią pięknych drzew, wśród szerokich równin, pokrytych dojrzewającym zbożem i zielonych łąk. Dom mego teścia jest niski, wygodny, starodawny, gościnny i piękny, a nasz mały zameczek, to prawdziwy klejnot; gotycka wieża wznosi się nad całą okolicą, nawet Malbrough nie miał tak pięknej; nasze salony są rozkoszne, urocze, razem ze swym ażurowym stylem, który przydaje im jeszcze uroku, jak poważna zmarszczka roześmianym ustom. Okna o ostrych łukach przepuszczają przez kolorowe witraże światło prawie zanikające i ubarwione wszystkimi kolorami tęczy, a wieczorem widzimy zachodzące na horyzoncie słońce, które zapadając rzuca na równinę tysiące żywych i harmonijnych odcieni. Ogród jest ładny i dobrze utrzymany. Jest on otoczony z jednej strony małym stawem, po którym można pływać na dwu ładnych zielonych barkach, uwiązanych wśród przybrzeżnych trzcin i wysokich traw. Niedaleko stamtąd znajduje się obora, gdzie wieczorem można oglądać powracające piękne szwajcarskie krowy z dzwoneczkami na szyi. Nieopodal w ogrodzeniu biegają daniele, a białe łanie przeglądają się w drugim stawku znajdującym się w obrębie tej zagrody. Mają one za sąsiadów piękne rasowe kury, szare i niebieskie gołębie, wesołe perliczki, w końcu całe 390 wesołe i hałaśliwe ptactwo domowe. Mała kaplica, gdzie chodzimy na mszę, stoi biała wśród zielonych drzew; cmentarz opada zboczem pagórka, a dom uzupełnia z tej strony ramę radosnego obrazu Opinogóry. Bardzo ładny, przyznasz to chyba, Droga moja, i barwny opis siedziby Krasińskich, w której Eliza miała zamieszkać, ani słowa wszakże o mężu. Nie wiem, czy świeżo upieczone mężatki zwierzają się matkom z przeżyć w pierwszych małżeńskich nocach, ale mogę Cię zapewnić, że Eliza, gdyby nawet chciała, nie miałaby o czym pisać swej rodzicielce, Zygmunt bowiem nie podzielił z nią łoża w Dreźnie, a pierwszą noc w Opinogórze spędził na... cmentarzu. Uszczęśliwionemu generałowi Wincentemu, szykującemu się do snu w staEliza z Branickich Krasińska rym dworze, nie pomieściłaby się zapewne w głowie myśl, że jego syn mógłby wzgardzić młodą i piękną żoną, ominąć drzwi jej sypialni, aby zasiąść wśród grobów i płakać. A Zygmunt tak właśnie uczynił i rozpamiętując ostatnie lata walki o prawo do własnego życia i własnej miłości, rzewnymi łzami oblewał utraconą wolność. Noc była pogodna, w księżycowym świetle, przesiewającym się przez liście starych drzew, bielały groby, nad którymi, w pierwszych smugach mgły nadciągającej od stawów, zdawała się unosić zwiewna postać spowita w muślinowy welon i Zygmunt wyciągał ku niej ręce, przywoływał ją jedynym imieniem drogim jego sercu, ale oddaliła się i rozpłynęła w gęstniejącym oparze. Czujny żuraw stróżujący w sitowiu zakrzyknął ostrzegawczo dwa razy, po chwili jeden raz i zamilkł, w koronach drzew zaszeleścił wiatr, więc Zygmunt wstał z grobowego kamienia i powlókł się w stronę zamku, w którym spała obca, niemiła mu kobieta. On sam położy się do swego kawalerskiego łóżka, w którym dotąd sypiał, gdy przyjeżdżał do Opinogóry i będzie próbował zasnąć chociaż na trzy, cztery godziny. Musi mieć przecież jakąś twarz dla ludzi, którzy zjadą się z całej okolicy na niedzielny festyn, jakim stary hrabia będzie witał upragnioną synową i odzyskanego syna. 391 Pierwsza zjechała żydowska kapela z Ciechanowa i delegacja włościan z Krasnego, pierwotnego gniazda Krasińskich, a także reprezentacje okolicznych wiosek i folwarków, ustawiając się półkolem przed młodą parą. Na czoło tych odświętnie ubranych ludzi wysunął się prawie stuletni staruszek i w towarzystwie dwóch, również sędziwych kobiet, uroczyście podał młodemu dziedzicowi i jego małżonce ogromny bochen chleba z solą i oboje pobłogosławił. Po tym pierwszym, symbolicznym darze pojawił się, również symboliczny, snop zboża przepasany złotym łańcuchem, mleko i miód w srebrnych naczyniach, wino w dzbanie z rubinowego szkła, piwo w złotym pucharze, ziarna pszenicy w ozdobnej szkatułce i jęczmień w małych miseczkach. Po tym wstępie dwanaście młodych dziewczyn ubranych jak pasterki i dwunastu młodzieńców z żydowską kapelą na czele przystąpiło do młodej pary, aby ją zaprowadzić na świeżo ściętą łąkę za starym dworem, gdzie zebrał się wiwatujący, kilkutysięczny tłum włościan i czekał rozpięty, biały namiot obsypany kwiatami. Przed namiotem stała misa, z której mała dziewczynka wyciągała losy dla kobiet, które wygrywały korale, kolorowe chusty i zapaski, i dla mężczyzn, gdzie nagrodą były narzędzia rolnicze. Po tej loterii wszyscy ruszyli ku długim stołom, zastawionym obfitym poczęstunkiem, ku beczkom z piwem i winem oraz rożnom z piekącymi się na nich wołami i baranami o złoconych rogach. Żydzi przenieśli się teraz do sali balowej, urządzonej pod namiotem i oświetlonej chińskimi lampionami, a rozochocone gromady włościan ruszyły do tańca, wywijając mazury i obertasy w takt skocznej muzyki niezmordowanych, pejsatych skrzypków, basistów i cymbalisty, żonglującego zręcznie małymi młoteczkami. Dobrze po północy nad Opinogórą wzniósł się lśniący, świetlisty balon i żegnany oklaskami i okrzykami, zakończył wielki i radosny festyn, przygotowany przez generała Wincentego, który wieńczył wszystko, co stary hrabia mógł zrobić i zrobił, aby unieszczęśliwić własnego syna, a równocześnie młodą, mądrą i szlachetną Elizę Branicką, którą Zygmunt porównał do fali, a siebie do skały, pisząc do Lubomirskiego: ...co myślisz? – czy fali, czy skale gorzej? – jedna się rozbija i wszyscy, co patrzą z brzegu, jej żałują – druga cierpi, milczy, stoi ponura, z wolna niszczeje, a patrzący z brzegu, nic nie wiedząc o jej wewnętrznej męczarni, ją przeklinają – fala przynajmniej żąda czegoś, skała tylko odpiera, tylko stoi i męczy się pod pozorem niewdzięczności i nic nie żąda prócz pokoju, prócz wiecznego pokoju! – Komu gorzej...? (...) Ale fala wciąż falą jest, choć rozbita tysiąc razy, wraca i skałę tłucze..., a podczas tych fali bryzgów nadaremnych co robi skała? – Wewnątrz siebie rozpływa się na łzy i marzy o Aix, o Uriache... Ale wszystko, wszystko przepadło, gdy pękło serce. 392 393 Część trzecia OSTATNIE SŁOŃCE Choć lód serc ludzkich świat pod mrozem trzyma I wszędzie w świecie bezkwietniana zima, W duszy mi kwiaty wciąż ku tobie rosną Śród zim boleści, boś ty moją wiosną, Boś życia mego ty ostatnim słońcem Wszystko mnie zwiodło przed dni moich końcem. (... ) Ziemia ta cała tak potwornie podła – Lecz ty mnie jedna na ziemi nie zwiodła... (Zygmunt Krasiński) Eliza z Branickich hrabina Krasińska. Portret Franza Winterhaltera LIST LXXVIII Opinogóra, 30 października 1843 r. Słoneczna jesień, krocząca przez Mazowsze w płaszczu ze złotych i brązowych liści, podbitym białymi mgłami, zaczęła blednąć pod koniec października, zasnuwać się chmurami i powoli szarzeć. Od opinogórskich stawów ciągnął już chłód, toteż pani Eliza, od lipca hrabina Krasińska, przed wyjściem z zamku na poranny spacer, otulała się miękkim, ciepłym szalem. – Weź go, drogie dziecko, bo t a m na pewno będzie ci zimno – powiedziała jejmość Róża, żegnając się z córką opuszczającą dom rodzinny przed ślubem z Zygmuntem Krasińskim. Do ostatniej chwili miała Fregata nadzieję, że do niego nie dojdzie, że wydarzy się coś nieprzewidzianego, nadzwyczajnego, co uniemożliwi zawarcie małżeństwa tak, jej zdaniem, źle dobranej parze. Ustąpiła córce, z uporem dążącej do poślubienia młodego Krasińskiego, nie pozbyła się wszakże niechęci do przyszłego zięcia. Obserwując uważnie jego postępowanie wobec Elizy, dostrzegała w nim jedynie sztuczną poprawność, bez tych oznak, które mogłyby świadczyć, że kieruje nim prawdziwe, żywe uczucie. – Nawet ci potajemnie ręki nie uścisnął. – Matko... Przecież hrabia to d/un galante uomo. – Nie przeczę, ale wobec ciebie wykonuje tylko polecenia ojca. Zapewne, Droga moja, Eliza przypomina sobie dobrze i tę i inne rozmowy z matką, spacerując po ścieżkach okalających zamek z wysoką wieżą, w którym obecnie mieszka. Wie również dobrze, przed jakim chłodem chronić ją ma szal, którym każdego poranka owija szyję. Nie chce się zaziębić, aby swoją osobą nie sprawiać nikomu kłopotu, a zwłaszcza mężowi, który, jak obecnie twierdzi, nie czuje się najlepiej. Nie chce również martwić matki i dlatego w pisanych do niej listach nie wspomina o chłodzie jaki panuje w komnatach zamkowych i jaki zdaje się wydobywać z ich białych ścian, chociaż w kominkach płoną grube polana drewna, o tym chłodzie, przed którym nie osłoni jej ciepły szal, pożegnalny prezent przewidującej wszystko matki. Nie dowie się więc jejmość Róża prawdy o atmosferze, jaka panuje w zamku z wysoką wieżą, podarunku ślubnym generała dla młodej pary, ponieważ Eliza opisuje w swoich listach tylko poznawane coraz lepiej uroki Opinogóry i okolicy, którą objeżdża na Arabesce, pięknej klaczy, w towarzystwie teścia, znakomitego jeźdźca, jak przystało na dawnego generała jazdy, dowódcę regimentu polskich lansjerów pełniących służbę przy osobie cesarza Napoleona. Codziennie rano, wychodząc na spacer, mija wiszącą w głównej sieni zamkowej kopię obrazu Horacego Verneta Po bitwie pod Somosierrą i może się przekonać jak jej teść wspaniale wyglądał 396 w mundurze szwoleżera, jak dzielnie prezentował się w siodle, objeżdżając pole bitwy, która przyniosła wiekopomną sławę i jemu, i ułanom polskiej gwardii cesarskiej. Teraz Eliza mogła cwałować obok tego bohatera napoleońskich wojen, a jej własnego teścia, dziś mocno już posiwiałego sześćdziesięciolatka. Dzięki niemu właśnie przewidywania jejmość Róży sprawdziły się tylko częściowo i pobyt w Opinogórze nie stał się dla Elizy tak trudny do zniesienia jak sama sądziła przed ślubem jeszcze. Przyglądając się bacznie swemu narzeczonemu podczas codziennej, obowiązkowej, dwugodzinnej konwersacji, zdołała pojąć, że zdobycie jego życzliwości, a następnie sympatii, nie myśląc jeszcze o sięgnięciu po serce, będzie niezwykle trudne, co zapowiadały dość wyraźnie Opinogóra zimą pierwsze tygodnie po ślubie. O tym wszakże młoda hrabina Krasińska matce nie napisze, ponieważ oznajmiła jej swego czasu, że skarżyć się nie będzie na los, który wybiera, cokolwiek przyniesie, gdy stanie już u boku sławnego poety jako jego małżonka; gdyby szukała pociechy u matki, usłyszałaby zapewne suche Ostrzegałam cię przecież i musiałaby sama osuszyć sobie łzy, jeśli chciałaby wypłakać się w rękaw sukni pani Róży. Pozwolę sobie w tym momencie, Droga moja, wysunąć przypuszczenie, że Eliza nie miała wcale zamiaru płakać. Brała przecież pod uwagę zgrzyty i dysonanse, jakie będą towarzyszyły pierwszym miesiącom ich małżeństwa, nie spodziewała się wszakże takiej pustki, takiego dystansu, jaki Zygmunt wytworzy od razu pomiędzy nimi. Ich małżeństwo nie wyszło przecież jeszcze poza słowa przysięgi wypowiedzianej w drezdeńskiej kaplicy, nazywanej królewską. Hrabia Krasiński, który je powtórzył za księdzem, wsuwając złoty pierścionek na palec narzeczonej i dokonując tym samym aktu jej zaślubienia, nie przekroczył dotąd progu sypialni swej żony Elizy, chociaż czekała na niego każdej nocy. Mówiło się wiele swego czasu o trudnej do zrozumienia postawie przyjętej przez młodą hrabinę Krasińską, zastanawiano się, czy miłość i niezwykła osobowość poety kazała Elizie pogodzić się pokornie i biernie 397 z objęciem najniższej pozycji w trójkącie skonstruowanym przez Zygmunta? Wiele przemawia za takim wyjaśnieniem postępowania Elizy, mnie wszakże wydaje się, że było ono podporządkowane tylko jednemu celowi; zdobyciu Zygmunta na wyłączną własność. Pewnego dnia panna Eliza Branicka, przyjmując hołdy wytwornych kawalerów, prześcigających się w zasypywaniu jej miodowymi słówkami, spojrzała na milczącego hrabiego Krasińskiego i szepnęła cicho do swego serca: On będzie nasz... To zupełnie wystarczyło i mam nadzieję, Droga moja, że przyznasz mi rację, wiesz bowiem doskonale jako kobieta, co znaczy wasz upór, który góry przenosi i któremu nic nie zdoła się oprzeć; prędzej lub później wyznaczony cel zostaje osiągnięty. Opieram to przypuszczenie na tym, że Eliza już jako dziewczynka – tak słyszałem – potrafiła zawsze postawić na swoim, dlaczego więc nie mogłaby dokonać tego samego jako dorosła osoba? Jeśli chodzi o mnie – pisze Eliza do Zofii Potockiej kilka miesięcy przed ślubem – to jestem spokojna, pogodna i ufna co do przyszłości. Zygmunt przychodzi co wieczór o godzinie 8-mej i przynosi mi duży bukiet wspaniałych kwiatów. To jedyna galanteria na jaką sobie pozwala, nigdy bowiem nie mówi mi najmniejszego komplementu, z czego jestem bardzo rada. Mówi zawsze poważnie na wszelkiego rodzaju tematy, najczęściej roztrząsa jakieś zagadnienie moralne lub mówi o obecnych okolicznościach i ich wpływie na przyszłość. Niekiedy chce mi się śmiać, gdyż przychodzi mi na myśl, że gdyby ktoś nas słyszał, nigdy by się nie domyślił iż to rozmawia dwoje narzeczonych. Lubię go słuchać mówiącego – wszystkie jego myśli są takie szlachetne, takie czyste, takie wzniosłe – nie ma rzeczy, nad którymi by się nie zastanowił... Bóg był dla mnie miłosierny dając mi tak szlachetne oparcie na tym świecie. Smutne i przykre wrażenie wywołuje to szczere wyznanie młodej i ufnej dziewczyny, jeśli się wie, że owa powaga i powściągliwość Zygmunta, która tak spodobała się Elizie, była na zimno zaprogramowaną postawą, mającą pannę Branicką zanudzić i zniechęcić do takiego sztywniaka, jakim się Krasiński udatnie zaprezentował w dobrej, ostatecznie, intencji. Zajęty utrzymaniem się w tej roli, nie potrafił dojrzeć jaki klejnot oddaje się w jego ręce. Porównał nawet, ze swej strony, postępowanie tej panny, pragnącej, per fas et nefas, osiągnąć swój cel, do działania fali, usiłującej skruszyć opór nieruchomej i milczącej skały. Porównanie, przyznasz chyba, Droga moja, bardzo obrazowe, z tym wszelako zastrzeżeniem, że skała wcale nie trwała w milczeniu. Wręcz przeciwnie, lamentowała i opłakiwała swój nieszczęsny los, domagała się współczucia i zrozumienia. Krasiński potrzebował go bardzo, wychodząc na scenę w ostatnim akcie dramatu 398 swego życia, w którym został obsadzony w głównej wprawdzie roli, ale wbrew samemu sobie i miał wykreować postać małżonka od początku okazującego niechęć poślubionej właśnie kobiecie. Pozostając skałą mógł patrzeć pobłażliwie na wysiłki fali nieustannie powtarzającej próbę przełamania jej Zamek w Opinogórze – komnaty na parterze obojętności, nie zachował jednak takiego dostojnego dystansu, irytował się, gdy fala mocniej zalewała skałę, a złościł jeszcze bardziej, gdy pieszczotliwie ją głaskała, usiłując poruszyć drzemiące w niej, kamienne serce. Daremnie przecież, skoro małżeństwo było dla romantyka grobem miłości, co Zygmunt otwarcie głosił, aby Eliza nie miała żadnych złudzeń. W demonstrowaniu swej obojętności dla Elizy posuwał się Krasiński bardzo daleko, a okazywał ją w różnorodny sposób. Uchylał się przede wszystkim stanowczo przed wykonywaniem obowiązków małżeńskich i zamieszkał w starym dworze, w swoich dawnych kawalerskich pokojach, a żonę ulokował w zamku, nie troszcząc się o nią dalej. Po śniadaniu, które jadał, oczywiście sam, pisał przez dwie, trzy godziny, w południe wsiadał do lekkiej bryczki i jechał na polowanie, a właściwie udawał myśliwego, zatrzymywał się bowiem w jakimś cichym, leśnym zakątku, siadał pod drzewem i czytał wyjęte z podręcznej torby ostatnie listy od Delfiny, chociaż znał je niemal na pamięć. Nosiły daty z pierwszej połowy lipca, zatem Potocka pisała je przed nieszczęsnym dniem ślubu Zygmunta z Elizą i szukał w nich takich słów, które mogły dawać nadzieję na powrót do dawnych spotkań, ale ich nie znajdował. Nie otrzymywał również odpowiedzi na swoje nowe listy wysyłane potajemnie z poczty w Ciechanowie i pogrążał się w czarnej rozpaczy, z której wyrywało go dopiero głośne szczekanie psów i huk dubeltówki strzelca, świadczące, że znalazł stadko kuropatw i można będzie wrócić do Opinogóry z marną wprawdzie, ale jakąś tam zdobyczą na obiad. Naturalnie taki sam, jak śniadanie, czyli spożywany samotnie, z Elizą bowiem spotykał się Zygmunt przy popołudniowej herbacie, nie trwającej długo, ponieważ zawsze mógł się poskarżyć na ból głowy lub nerwowe dolegliwości i pożegnać się 399 ukłonem jedynie, bez ucałowania pięknej dłoni o długich, smukłych palcach, zwisającej wdzięcznie z poręczy fotela. Eliza Branicka obdarzona została przez naturę wielką urodą, na Zygmuncie wszakże nie robiła ona najmniejszego wrażenia. Unikał wszelkiego zbliżenia do Elizy, nawet takiego jak ucałowanie ręki, i utrzymywał, zapewne z przesadą, że zaledwie przez krótki czas w ciągu dnia może znieść widok tej panny, jak złośliwie nazywał własną żonę. Skoro jest tylko jej papierowym mężem, a prawdziwym być nie zamierza – wywodził – zatem Eliza pozostaje nadal panną, co znosi bez widocznej przykrości. Jest w niej – twierdził dalej Krasiński w listach do najbliższych przyjaciół – jakaś granitowa cierpliwość, która nigdy się nie skarży i zawsze powtarza, że taki los sama sobie wybrała i zniesie wszystko, co zechce jej zsyłać. Krasiński okazywał więc w różny sposób faHrabina Eliza Krasińska – portret talne skutki wymuszonego na nim ślubu z osobą, Ary Scheffera do której nie czuł nic, poza niechęcią. Zwierzał się Małachowskiemu – jedynemu z przyjaciół obecnemu na drezdeńskiej uroczystości – że popełnił krzywoprzysięstwo, wypowiadając słowa małżeńskiego ślubowania, których nigdy nie zamierzał dotrzymać, a do Lubomirskiego pisał: ... czuję, że życie się we mnie rozwiązuje, zacząłem wczoraj nienawidzić i to zimną nienawiścią... a Tobie dzięki, żeś (Delfinie) kwiatek posłał, a resztę sam oddasz. Bądź jej aniołem, nim powrócę do niej, mów jej, że nikt na ziemi nigdy nie ukochał drugiej duszy jako ja ją; proś, by spokojną była, ale wierzyła we mnie i wiedziała na pewno, że wcześniej czy później brat z siostrą, wieszcz z Beatryczą znów będzie. Klęknij przed nią za mnie, połóż czoło twe na ziemi przed nią za mnie i powiedz jej, że ją uwielbiam i kocham na wieki! I dalej, powracając do dnia ślubu w Dreźnie: Jak to wszystko się zrobiło, nie wiem – poszedłem i wróciłem z kościoła jak pies przez hyclów prowadzon... Odtąd męczę się, męczę i trup ze mnie; jakaż to dziwna panna – wszystko jej jedno, wszystko niby słodycz bez granic, ale duma, godność gdzie? Tak żyć nie sposób z niecierpianą cały dzień i narzucającą się; ile mnie ona zabija i ja muszę ją zabijać, będę musiał coraz gorzej ją deptać. – Powiadam Ci, 400 zabito, zarznięto mnie. Uciekam jak mogę od tej kobiety, powtarzam jej, że jej nie kocham, słowem i spojrzeniem, i czynem sto razy na dzień. Wytrzymała i powraca zawsze i mówi, że kocha, admiruje. Wstrzymuję dotąd milczeniem bunt serca i ducha, ale kiedy przyjdzie..? Coraz jaśniej widzę, że trzeba mi było zstąpić do piekła, by wiedzieć, pojąć zrozumieć w całej pełni anielstwo jej. O, powiedz jej, powiedz... Nie, nic nie mów – krzycz, płacz, tarzaj się po ziemi, jeśli chcesz, by to był ja w tej chwili tam. Rozwija się więc ostatni akt romantycznego dramatu, którego bohater, nazywający małżeństwo grobem miłości, zostaje wbrew swej woli doprowadzony do ołtarza i składa przed nim świętokradczą przysięgę, zapewniającą miłość właśnie i wierność kobiecie, której obecność nie jest mu miła. Młody hrabia Krasiński nadaje się do tej roli bardzo dobrze i znakomicie się z niej wywiązuje. Jest rzeczywiście i – jeśli tak można powiedzieć – scenicznie, romantycznie, głęboko nieszczęśliwy. Manifestując własne cierpienie, obnosząc się z nim, męczy i katuje nie tylko samego siebie, ale również swoje otoczenie, tak bowiem poskarży się później Orciowi, czyli księciu Jerzemu Lubomirskiemu, powiernikowi wszystkich sekretów swego udręczonego serca: Przekłuty milionem igieł, przebity stem mieczów, bezsilnym teraz, dni całe leżę i jęczę, a jej przytomności znieść nie mogę, ilekroć z nią razem jestem, czuję się na torturach i w więzieniu, nic nawet powiedzieć do niej nie mogę... Ojciec ucieka ode mnie, ona tylko mnie ściga, czepia się u mego ramienia i obwisłym ciężarem ciągnie mnie, obala mnie w piekło. Najważniejszą wszelako osobą, u stóp której miał się tarzać Lubomirski w zastępstwie Krasińskiego, była dla niego, oczywiście, hrabina Potocka. Ona, przede wszystkim, miała zostać przekonana o gwałcie, jakiemu został poddany jej kochanek, wleczony do kaplicy królewskiej w Dreźnie, gdzie dokonał się obrzęd, którego skutków Zygmunt nie przyjął do wiadomości, odmawiając wykonywania obowiązków małżeńskich i mówiąc ta panna o swojej poślubionej wobec Boga żonie. Potwierdził następnie ten fakt wobec proboszcza opinogórskiego, jak nakazywało rosyjskie prawo, obowiązujące w Królestwie Polskim w wypadku zawartych za granicą małżeństw. Podpisał więc co podpisać należało i nadal ignorował swoją przysięgę i swój podpis, prowadząc w Opinogórze kawalerski tryb życia z dwururką na ramieniu, czym doprowadzał swego ojca do rozpaczy i wściekłości jednocześnie. – Biada twej matce, która wydała cię na świat, biada mnie, który cię począłem, biada kobiecie, która cię poślubiła, biada tobie! – krzyczał 401 generał Wincenty, czerwieniejąc z pasji. – Jesteś szelmą bez serca, łajdakiem i zerem moralnym! Stary hrabia, szczęśliwy w Dreźnie w dniu ślubu Zygmunta z Elizą, w Opinogórze wi- dział z przerażeniem, że to, co sklejał tak długo i wytrwale, rozpada się na jego oczach. Drżał także na myśl, że poniżana co noc synowa, może w końcu wydać służbie polecenie pakowania kufrów. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Eliza nie tylko zachowywała niemal anielski spokój i w listach do rodziny nie ujawniała żadnych tajemnic opinogórskich, a mężowi doradziła nawet, aby na jakiś czas, dla spokoju ojca i własnego odpoczynku, wyjechał do Wierzenicy pod Poznaniem, do swego przyjaciela Augusta Cieszkowskiego i Zygmunt z propozycji tej panny skwapliwie skorzystał, a Delfinie donosił: Nie możesz sobie wyobrazić, jak mi obmierzł dom mój własny – czuję w nim zgubę moją, ostateczne zniszczenie wszelkiej siły mojej, potem, tam August Cieszkowski tylko dom żywy, gdzie duch się poczuwa do tego, że w domu, wszystkie inne domy to tylko martwe nazwiska, umarłe litery. Ja tylko w domu byłem u Ciebie, a to, co rodziną się zowie to czułem tylko, gdym w Nicei lub Neapolu siedział... August Cieszkowski przyjął Krasińskiego z otwartymi ramionami. Pracował wówczas nad nowym dziełem, zatytułowanym Ojcze nasz, w którym do poszczególnych próśb tej modlitwy, traktowanej jako modlitwa prorocza, dodawał filozoficzną wykładnię mesjanizmu. Zygmunt spadał mu więc z nieba, gdyż mógł czytać mu całe rozdziały nowego traktatu i słuchać jego opinii, cenił bowiem bardzo zdanie Zygmunta i na marginesach rękopisu robił notatki, zawierające uwagi przyjaciela. Przyjdź królestwo Twoje: duch żywy i martwe prawo: Prawo publiczne, społeczne, wtenczas dopiero jest żywotne, skoro z ducha i w duchu narodowym wyrosło. Kiedy zaś miasto w duchu, jest tylko na papierze lub pergaminie napisane – kiedy konstytucya Państwa nie 402 stanowi jego życia, ale jest tylko „kartą”, ustawą, wtenczas jest tak wiotką, jak ów świstek, na którym spisana. Jesienny deszcz bębnił o szyby okien wierzenickiego dworu, a oni dwaj, siedząc przed kominkiem, w którym płonęły żywiczne polana drewna, roztrząsali do późnej nocy wagę każdej tezy stawiaDwór Augusta Cieszkowskiego w Wierzenicy nej przez Cieszkowskiego. Nawiązywał w nich do poglądów niemieckich i francuskich romantyków, a także do mesjanistycznych teorii polskich myślicieli. Fundamentem syntezy historiozoficznej Cieszkowskiego była koncepcja konserwatywnego postępu, głębokie przekonanie, że droga do nowego urządzenia świata nie prowadzi przez wstrząsy rewolucyjne i wojny, ale biegnie ewolucyjną ścieżką, której kierunek wyznaczać mieli poeci. Krasiński w zasadzie podpisywał się pod poglądami przyjaciela, nie podzielał wszakże jego wątpliwości dotyczących szczególnie ważnej roli, jaką pełnić będzie Polska w historii świata i jaki wywierać zacznie wpływ na jej bieg, gdy powróci do rodziny wolnych narodów, po zrzuceniu jarzma narzuconego jej przez zaborców. Dla wytchnienia, gdy pogoda na to pozwalała, wychodzili na spacer do pobliskiego lasu, który Krasiński nazywał arcydziełem natury polskiej, jedyną pięknością rosnącą na naszych piaskach. Drzewa porównywał do filarów katedr gotyckich, a wiatr szumiący w ich koronach do hymnów układanych przez niewidzialnych kompozytorów. Poświęcam pobytowi Krasińskiego w Wierzenicy tyle miejsca, gdyż właśnie tam, w szczerych rozmowach z przyjacielem, udało się Zygmuntowi znaleźć rozwiązanie spraw osobistych, rozciąć, jak sam się wyraził, gordyjski węzeł swego położenia. Tak przynajmniej mogę wnioskować z tego fragmentu listu Zygmunta do Lubomirskiego, który Ci tutaj, Droga moja, przytaczam: August radzi, by dopełnić, czego wymaga położenie, dać czego żąda prawo. Twierdzi, że tylko wtedy „berechtigt” (wytłumaczony) będę do opuszczenia nieznośnej atmosfery. Lecz ja inaczej czuję, czuję, że tak czyniąc i sobie gwałt niesłychany zadam i tej pannie jako istocie 403 duchownej, krzywdę. Zresztą ja nie rozumuję, ja tylko wiem, żem w piekle. Że do nikogo słowa powiedzieć nie mogę szczerego, bo zaraz rozgłasza się i zawraca do mego Ojca, który wtedy mnie przeklina. Z drugiej strony ta panna walczy niby szlachetnością przeciwko mnie. Nigdy się nie skarży, koi i łagodzi mego Ojca, listy szalone miłością do mnie pisze, przysięgając, że mi ciężarem być nie chce, mówiąc, bym szedł drogą chęci i powołania, bo mnie kocha dla mnie, nie dla siebie, a kiedym z nią razem, pyta się często, co ja czuję ku niej, ja jej odpowiadam prawdę, że jej nie kocham, że ją tylko szanować mogę, ona wtedy z jękiem pada na podłogę, a mnie porywają konwulsje – takie życie moje! Trudno mi zrozumieć, dlaczego Krasiński w takim świetle ukazuje Orciowi tę pannę, skoro Eliza nigdy nie rzucała się na podłogę, słysząc, że Zygmunt jej nie kocha. Należy wreszcie, Droga moja, wyraźnie powiedzieć, że panna Branicka wzgardziła utytułowanymi konkurentami, a wybrała Zygmunta, ponieważ dostrzegła w nim kogoś wyjątkowego, poważnego myśliciela, gdy tamtych adoratorów zaliczała do pospolitych fircyków i lekkoduchów. Szepcząc do swojego serduszka – „On będzie nasz!” – nie miała na myśli zdobycie per fas et nefas sławnego poety, ale pragnienie związania się z człowiekiem, który stanie się jej duchowym partnerem. Krasiński powinien być, krótko mówiąc, zaszczycony tym, że tak wyjątkowa dziewczyna jak Eliza Branicka wybrała właśnie jego, że odgadła ukrytą w małomównym kandydacie do jej ręki ciekawą osobowość, a może nawet pokrewną duszę. Mogła mieć nadzieję i zapewne ją miała, że jeśli zostanie żoną hrabiego Krasińskiego, wyrwie się ze świata, w którym dotąd żyła, musiała żyć, chociaż mierził ją i drażnił, co wyraziła jasno w liście do Aleksandry Potockiej, pisanym w St. Petersburgu w lutym 1839 roku: Mieliśmy gości na obiedzie, ale większość biesiadników wyszła o bardzo wczesnej porze z powodu balu, jaki ma miejsce w mieście i który zaczyna się o godzinie ósmej. O tym balu wiem przypadkowo, bo jestem szczęśliwa, że nie mam nic do czynienia z wielkim światem i nigdy nie myślę o takich rozrywkach... Teraz skakałabym z radości, gdyby mnie zapewniono, że już nigdy moje nogi nie będą tańczyć, że nigdy nie wejdę do owych wspaniałych, ogłuszających dźwiękami muzyki i gwarem głosów sal, gdzie panuje sztywna etykieta, nuda sili się na uśmiech, interes zaprząta głowy, gdzie złoci się pycha, licytuje i uderza afektacja, krzyżuje i potrąca pretensjonalność, fałsz ściska ci rękę, frywolność sunie lekkim krokiem, obmowa mruga okiem, pochlebstwo zmienia barwę jak kameleon, próżność przybiera tysiące twarzy i gdzie kłębi się tyle innych, równie bezwartościowych postaci. 404 Osąd bardzo surowy, jeśli przyjąć, że wydany przez dziewiętnastoletnią dziewczynę. Powtórzony zresztą cztery lata później, w czasie kwalifikacyjnych – jeśli tak można powiedzieć – dwugodzinnych rozmów przedmałżeńskich, nakazanych przez jejmość Różę. Przyszła teściowa Krasińskiego chciała przetestować – mówiąc językiem obecnych czasów – zięcia, zbadać, czy potrafi zabawić narzeczoną dykteryjkami i żarcikami, aby się przy nim, jako żona już, nie nudziła. Słuchając zaś konwersacji młodych stwierdziła ze zdumieniem, że nie znała chyba dobrze własnej córki, która nie była zainteresowana plotkami z Paryża i rozmawiała ze swoim narzeczonym o machinie okrętowej i opanowującej świat industrii, czy o architektonicznych pamiątkach, jakie pozostawili na Sycylii jej kolejni zdobywcy. Nie ciekawiła jej więc najnowsza paryska moda i pokusy wielkiego świata, ponieważ znała dobrze jego fałszywy blask i miałkość występujących w nim postaci. A Krasiński przerastał te miernoty o wiele głów, toteż jego wybrała, gdy przyszedł jej czas na małżeństwo. Z listów pisanych w tym okresie przez pannę Branicką wynika dość jasno, że zawierała je z rozsądku, nazywanego miłością. Pisze przecież z Karlsbadu do Aleksandry Potockiej: Nie jestem stworzona do szczęścia... W tym samym liście znajduje się jednak inne, bardzo zagadkowe zdanie: Po co tu przyjechałam, po co go zobaczyłam? Oczywiście młodego Krasińskiego, któremu ojciec kazał przyjechać do tego uzdrowiska i adorować pannę siedzącą na dwóch milionach rubli zamkniętych w dębowej beczce. A ta panna tak się tłumaczy, a raczej tak komentuje owo zagadkowe, w mojej opinii, zdanie: Nie myśl, że serce moje zapałało miłością – powiedziałam Ci już, że miłość nie jest dla mnie. A wreszcie, aby całą rzecz jeszcze bardziej zagmatwać, Eliza uczyni takie osobliwe wyznanie: Syn generała Krasińskiego jest największym i najdoskonalszym człowiekiem, jakiego znam. Wiem, że nie jestem go godna... Przeczytaj, proszę, te słowa jeszcze raz i odpowiedz mi, Droga moja, czy mogła je napisać osoba, która nie kocha? Nie uwielbia tak opisanej osoby? Zaczynam się już irytować, bo gubię się w tych wszystkich zawiłościach, a nie chcę przypuszczać, że otoczony jestem osobami nie mówiącymi, czy nie piszącymi prawdy. Jak bowiem może Eliza, hrabina Krasińska od lipca, której Zygmunt nie dotknął nawet małym palcem i poniża codziennie, okazując swoją niechęć tej pannie, przedstawiać go w swoich listach jako czułego, troskliwego i kochającego męża. Swoją młodszą siostrę, śliczną Kasię, częstuje na przykład takim sielankowym obrazkiem z ostatnich dni sierpnia: Cóż Ci mam powiedzieć, moja kruszynko droga, picinino mego serca? Na śniadanie mam bajeczną śmietanę, a co za ciastka...! 405 Codziennie pytają mnie, czego sobie życzę, a jedynym zmartwieniem mojego drogiego Teścia jest niemożność zaspokojenia jakiejś mojej zachcianki – trudzi się nad zmyślaniem i spełnianiem różnego rodzaju życzeń, których nie mam. Mój mąż troszczy się o mnie ze swej strony, psuje mnie i rozpieszcza. Ja zaś stoję jak chińska pagoda z opuszczonymi rękami i pozwalam im zajmować się mną, zdumiona, zachwycona i głupia, nie wiedząc komu i jak dziękować. A do Zofii Potockiej w końcu września: Zygmunt był dla mnie dobry i opiekuńczy jak matka, co dzień uczę się lepiej go poznawać, czyli lepiej go Katarzyna Potocka z d. Branicka kochać. I ponownie do Zofii Potockiej w październiku: Wciąż jest tak doskonale dobry dla mnie. No i taka myśl zanotowana przy małym kominku opinogórskim: Spoglądam na moje życie, tak szczęśliwe, szczęśliwe, bardzo szczęśliwe, a jednak jest mi ogromnie smutno! Jest to tajemnica istnienia, która często na ziemi odsłania się przed moimi oczami; cierpienie i szczęście spotykają się, jak dwie czułe siostry podają sobie ręce i idą równym krokiem... Może Ty, moja Droga, lepiej to wszystko, jako kobieta, zrozumiesz, ja bowiem sądzę, że ani Eliza, ani Zygmunt nie piszą prawdy. Hrabina Krasińska, aby nie martwić rodziny, a hrabia Krasiński, aby mieć twarz przed przyjaciółmi. Delfinę natomiast, aby jej nie stracić, zapewnia o swojej gorącej miłości i przenoszących góry cierpieniach, chociaż nie ma do nich specjalnych powodów. Tak więc mieszkańcy Opinogóry, przybranej w złote i rude barwy jesieni, zamknięci w pułapce wymagań epoki, poruszają się w gotowych dekoracjach zgodnie z rozpisanymi dla nich rolami w romantycznym arcydramacie. Przyszły ordynat opinogórski nie może jednak udawać tylko, że poluje, palić wieczorami cygara i leżąc na łóżku przeklinać swój los i wzdychać do hrabiny Potockiej. Nie może również bawić zbyt długo w Wierzenicy, toteż wraca do Opinogóry, czyli do piekła – jeśli to jest rzeczywiście piekło 406 – ale nie zastaje w nim ani ojca, ani tej panny i błyska mu radosna myśl, że uciekła, a generał ściga ją na rączym koniu po bezdrożach Mazowsza. Służba rozwiewa jednak miłe złudzenie, informując jaśnie pana, że jaśnie pani wyjechała do Warszawy razem z jaśnie panem generałem, zaniemógł bowiem nagle jaśnie pan hrabia Branicki podczas obiadu u Sapiehy i Zygmunt, chociaż natychmiast wyruszył w drogę do stolicy, nie zastał już teścia przy życiu. Do Opinogóry powrócił po dwóch tygodniach razem z ojcem i Elizą, a po pewnym czasie rozpoczął objazd swoich majątków, z każdej miejscowości wysyłając list do hrabiny Potockiej, a z Gdańska prezent w postaci kołdry zszytej z dwudziestu czterech puchowych skórek łabędzich, pokrytych materiałem wiśniowego koloru. Nie omieszkał przy tym przypomnieć Delfinie co ostatnio wycierpiał i nadal cierpi: Gdy spojrzę na te dni wszystkie, zda mi się, że piekło otwarte widzę przed sobą. Zda mi się, że to nie sposób, bym dotąd żył. Czemuż ani śmierć, ani nerwowa gorączka, ani mózgu zapalenie lub serca dotąd mnie nie odwiedziło? Straszną walką walczę przeciw rzeczywistości od trzech miesięcy, od wieków trzech, bo te trzy miesiące wydają mi się nieskończonością cierpienia! Walczę z Ojcem, który by chciał, bym udawał przynajmniej, tj. que je garde certaines convenances, przeciwko tej pannie walczę, która prosi się przynajmniej o bezwstręt, o jakąkolwiek przychylność, a ja dać jej nie mogę, nic – prócz łez i konwulsji, i przekleństw, jeśli nie głośnych, to buchających z ócz mi wzrokiem, z ust jękami, walczę przeciw światu, który ogłasza, że źle robię i w cnocie swojej mnie potępia. Plotki o dziwnym małżeństwie Elizy z Branickich i Zygmunta Krasińskiego rozeszły się już dość szeroko, a pomimo to młodzi małżonkowie, razem z generałem Wincentym, nie będą kryli się przed ostrymi językami ludzkimi w ustronnej Opinogórze i na zimę przeniosą się do Warszawy, do rezydencji przy Krakowskim Przedmieściu. Co to za zima będzie, co to za zima! W końcu końców ta panna szlachetną jest istotą! Co za szał ją ogarnął, że c h c i a ł a, c h c i ał a, mimo wszystkie przestrogi i moje i cudze, c h c i a ł a to zrobić, co zrobiła. Nic mi nie pozostanie tylko względem niej być szlachetnym, a co do serca wie ona dobrze, że nigdy mojego nie może mieć i już przystała na to, że serce raz się daje, nigdy więcej. Bóg widzi, że ten raz jeden, raz ten uroczysty, wiążący duchy na zawsze, stał się już dla mnie – stał się i trwa na wieki! Przed samym wyjazdem Krasiński wyszedł do parku pożegnać się z Opinogórą i spoglądał długo na szary już i nagi widnokrąg, na płowe i złociste lasy, na blade słońce wiszące nisko nad ziemią, które zakryją 407 wkrótce ciężkie, śnieżne chmury i na długi czas roztoczą się po niebie. Jesienny dzień wydał się Zygmuntowi dziwnie cichy i spokojny, naznaczony zamieraniem wszędzie widocznym, ale zamieraniem chrześcijańskim, pełnym wiary w odrodzenie i zdaniem się na łaskę odchodzącego słońca, tego zbawiciela i pana natury... W takim dniu jesiennym poeta chciałby odejść z tego świata i krążąc z tą myślą po parku i ogrodzie, żegnał się z drzewami sypiącymi żółte liście, z usypiającymi krzewami, z każdą rośliną, kładącą się do zimowego snu, ale mającą świadomość przebudzenia, gdy słońce podniesie się wyżej nad horyzontem, teraz otulonym szarymi mgłami, tłumiącymi pożegnalny szum drzew. Na podjazd przed dworem zajechał kocz i Krasiński, wolnym krokiem ruszył w jego kierunku. Zanim dojedzie do Warszawy, będzie miał dosyć czasu na zastanowienie się, jak wywiązać się z zadania, którego się podjął za namową Cieszkowskiego, gdy w Wierzenicy, przy kominku, rozważał z przyjacielem, jak rozsupłać gordyjski węzeł, w który zaplątał go ojciec, zmuszając do ślubu z Elizą Branicką. I co napisze Delfinie, jeśli ta panna stanie się rzeczywiście jego żoną, jak doradzał przyjaciel w czasie nocnych rozmów w wierzenickim dworze? LIST LXXIX Warszawa, 26 marca 1844 r. Dostojny i nadęty, stosownie do swej funkcji zarządzającego pałacem przy Krakowskim Przedmieściu, pan Barysiewicz z troską obserwował nową hrabinę Krasińską, która jesienią zjechała z Opinogóry na zimę do Warszawy. Nie usiadła przecież do obiadu przy stole generała Wincentego, przy którym ucztowało zazwyczaj dość liczne grono jego gości, racząc się mięsiwem z wielkich półmisków, dziczyzną, ptactwem, zrazami z kaszą, podawanymi w wydrążonych chlebach, zawiesistymi sosami z porcelanowych salaterek, półgęskami i pieczoną szynką z szafranem. Jadała skromnie, oddzielnie, w tej części pałacu, którą zajmowała. Pokoje Zygmunta znajdowały się w narożnym pawilonie, na drugim piętrze, a najważniejszy z nich, pracownia poety, wyglądał jak ciemna, zielona jaskinia, ponieważ podłoga wyłożona była ogromnym, zielonym dywanem, zasłony miały tę samą barwę, a fotele i kanapa wybite zostały safianem morskiego koloru. Umeblowany był skromnie, wyłączając ogromny, stojący na środku pulpit, przy którym poeta pisał, stojąc. Ogród z jednej strony, a wielki dziedziniec z drugiej, zapewniały ciszę i dobre warunki do pracy, ale Krasiński z nich nie korzystał, nie pisał bowiem od dłuższego już czasu, przytłoczony ciężarami codzienności i zżerany tęsknotą do Delfiny, coraz trudniejszą do zniesienia. Nikt poza służbą nie miał dostępu do apartamentów hrabiny i hrabiego i nikt nie wiedział, jak wyglądało naprawdę ich życie, oboje bowiem przed408 stawiali je inaczej, Zygmunt w listach do Potockiej, a Eliza w korespondencji z rodziną. Kto zatem kłamał i wysyłał mylące wieści o sprawach dla młodej pary tak ważnych, a tu skrywanych i pomijanych, jakby w ogóle nie istniały...? Niech Cię, Droga moja nie dziwi to pytanie, do tej pory bowiem sądziło się, że hrabia Krasiński bardzo długo wzdragał się przed wejściem do sypialni Elizy, aby uczynić ją de facto, swoją żoną. W Opinogórze na pewno tego nie dokonał, Pałac Krasińskich ponieważ mieszkał i nocował w starym dworze, w swoich kawalerskich pokojach i mówił o Elizie nie inaczej, tylko ta panna, co miało oczywiste znaczenie i podkreślało jego pozycję twardej skały, opierającej się wytrwale łagodnemu wprawdzie, ale przecież nieustannemu naporowi fali. Odgradzając się wyraźnie od Elizy, zaznaczał jednocześnie w listach do hrabiny Potockiej ujmujący sposób bycia tej panny i szlachetne cechy jej charakteru, co miało niewątpliwie podnieść w oczach Delfiny postać kochanka dochowującego jej wierności. Łatwo przecież wyrzec się złośliwej brzyduli niż odtrącić urodziwą osobę, a taką była niewątpliwie hrabina Eliza. Życie moje jest pasmem nieprzerwanym olbrzymiego smutku, na którym każdy dzień haftuje tysiącami igieł tysiące małych przykrosteczek, dolegliwości, nud, wstrętów, niesmaków. Już nie wiem, co począć z tą panną? Nienawiści i litości chwile na przemian mną owładają; nienawiści, bo mnie zarzyna, litości, bo sama się także zarzyna. Czasem wpada w głuchą rozpacz i jęczy, nigdy się nie skarży, nie znać jej na twarzy, że wie całe swoje położenie. W tym samym czasie Eliza pisała do Zofii Potockiej: Zygmunt był dla mnie dobry i opiekuńczy jak matka, co dzień uczę się lepiej go poznawać, czyli lepiej go kochać... robi mi ciągle niespodzianki, a to nowy i elegancki mebel, to znów bogate portiery, na nic się zdają moje upomnienia – on nie chce być rozsądny. 409 Obydwa listy, których fragmenty tu dla Ciebie, Droga moja, zamieściłem, pisane były p r z e d pobytem Krasińskiego w Wierzenicy u Augusta Cieszkowskiego, który – jak wiesz – namówił Zygmunta do wykonania owego stanowczego kroku, mającego rozwiązać jego problemy małżeńskie. I Zygmunt krok ten wykonał, wywiązał się ze swego zadania, rzecz w tym, czy z zaciśniętymi zębami, czy też z przyjemnością, ulegając urokowi ciała Elizy, majaczącego w półmroku sypialni. Tego już nie wiem, ponieważ nie przekroczyłem progu dziewiczego do tej pory buduaru młodej hrabiny Krasińskiej. Pewne jest tylko to, że Zygmunt sprawił się dzielnie, czyniąc z tej panny jednocześnie kobietę i matkę, owocem bowiem opóźnionej nocy poślubnej było przyjście na świat (26 września 1844 r.) małego i zdrowego Władysława, upragnionego przez generała Wincentego dziedzica nazwiska i majątku. Ofiarował też młodym rodzicom, na pamiątkę tego szczęśliwego dnia, wspaniałą złotą wazę, ozdobioną białą wstążką z emalii, na której widniały takie życzenia: Daj Wam Boże pociechę w przeszłości, nadzieję w przyszłości. 26 września 1844 roku. Tropiąc zawiłe ścieżki kłamstw, po których krążą małżonkowie, należy sprawdzić, czy Zygmunt, przystąpiwszy do łoża małżonki z zamiarem spełnienia obowiązku wobec rodu Krasińskich, oczekującego dziedzica nazwiska i majątku, i wypełniając z dobrym skutkiem ten obowiązek, napomknął chociaż o tym doniosłym wydarzeniu w jakimś z listów do Delfiny. Czyniąc zadość rodowym powinnościom, łamał jednocześnie wierność należną kochance, sprawdzić więc należy, co pisze do Delfiny w okolicach tego dnia, w którym ją zdradził: Smutno mi strasznie, jednak niby to dom mój. Ojciec mnie w wieczór błogosławi tkliwie, a taki sam, sam i pożerający siebie i trucizną otruty się czuję – sam – sam. Żeby to jedno słowo komu powiedzieć, słowo nie konwenansowe, słowo spod serca – och, nikomu powiedzieć takiego słowa! Do Ciebie tylko pisać takie słowo mogę! Grobowo mi smutno... Serce moje gwałtownie potrzebowałoby kochaną rękę uścisnąć, na kochanym sercu choć chwilę odpocząć, a gdzież ono? Tam, kędy piszę, nie tu, gdzie jestem. Ani jednego słowa o Elizie, żadnej wzmianki o niej, jakby w ogóle nie istniała. Podobnie żadnej wiadomości, aluzji chociaż, a nawet jej cienia o tym, co zrobić musiał i zrobił, aby zaspokoić żądania ojca, domagającego się wnuka. Nie chciał czynić przykrości Delfinie, to jasne, ale odsuwał ją tylko w czasie, bo przecież prawda musiała wyjść na jaw pod koniec września lub na początku października. Jest sprawą dość zagadkową, że Eliza, doskonale wiedząc, jak wysoko macierzyństwo podniesie jej pozycję w domu Krasińskich, pierwsze ozna410 ki tego stanu, nazywanego tak znamiennie błogosławionym, przyjęła bez euforii jakby, niezwykle spokojnie, zaledwie o nich napomykając w korespondencji z ciotką, Zofią Potocką i siostrą Katarzyną, z którą łączyły ją szczególnie serdeczne więzi. Wydaje się, że większą wagę przywiązywała do przygotowania rodziny na wiadomość o zbliżającym się wyjeździe Zygmunta za granicę dla poratowania zdrowia, niż do radosnego powiadomienia najbliższych osób o odmiennym stanie w jakim się szczęśliwie znalazła. Pragnie jednocześnie przekonać rodzinę, że to ona zmusza Zygmunta do wyjazdu, a on opiera się temu projektowi, gdyż nie chce małżonki pozostawić samej. Nasz czas zawsze spędzamy razem i nie da się wyrazić jak mi jest dobrze przy nim, jak każdego dnia coraz bardziej go podziwiam i doceniam, jaki jest dla mnie doskonale dobry. Czuję się tak szczęśliwa, że czasem ogarnia mnie z tego powodu lęk... Dałabym wiele, żeby mój Ptak mógł gdzieś pojechać, na jakieś kąpiele, jakieś wody, tak się boję drugiej zimy dla niego. Wody są koniecznie potrzebne Zygmuntowi, więc błagam go, by pojechał na kilka tygodni i poddał się kuracji, lecz on jak dotąd nie daje się przekonać, nie chce zostawić mnie samej. Na nic się nie zdaje przekonywanie go, że czas będzie mi mijał spokojnie, że będę na siebie uważała i zajmę się różnego rodzaju przygotowaniami w domu, gdyż w końcu nowy mały lokator, jakiego Bóg nam ześle, musi znaleźć jakiś gotowy kącik, gdzie będzie go można przyjąć, a to wymaga pewnych zmian. Nie wiem, Droga moja, czy zgodzisz się ze mną, ale w tle tych zabiegów Elizy pojawia się sylwetka Delfiny Potockiej, którą hrabina Krasińska pragnie właśnie ukryć, przekonać wszystkich, że jej mąż nie ma już nic wspólnego z tą kobietą, bo gdyby było inaczej sam dążyłby do wyrwania się za granicę, aby pod pretekstem picia wód leczniczych w jakimś Baden-Baden, czy Kissingen, spotkać się z rozpustną kochanką. Ona należy już do przeszłości i nie mąci Elizie snów. Wewnętrznie czuję się najszczęśliwszą z ludzi. Cudownie do siebie pasujemy i nie zamieniłabym mojego życia na żadne inne. Jestem przekonana, że nie znalazłabym podobnego szczęścia. Wydaje mi się, że z każdym dniem kocham bardziej mojego Ptaka i każdego dnia wydaje mi się, że już nie można bardziej kochać. Nie przypuszczam, Droga moja, wbrew temu wyznaniu, złożonemu młodszej siostrze, Kasi, zaledwie pół roku po ślubie, aby Delfina przestała pojawiać się w snach Elizy. A nawet – tak sądzę – wcale tych snów nie opuszczała, odkąd panna Branicka – zatem przed złożeniem przysięgi małżeńskiej – zaczęła przypuszczać, że hrabina Potocka jest kochanką jej 411 narzeczonego. Znała Delfinę od dawna, wiedziała więc z kim przyjdzie jej się zmierzyć i z kim rywalizować o miejsce u boku własnego męża i sławnego poety jednocześnie, chociaż nic nie zapowiadało, że on właśnie obudzi śpiące serce panny Branickiej. Pierwsze spotkanie z Zygmuntem nie zrobiło więc na Elizie żadnego wrażenia. Nastąpiło ono latem 1838 roku, podczas pobytu rodziny Branickich Sankt Petersburg w Warszawie, gdy generał Wincenty Krasiński przyprowadził do nas – jak pisze Eliza w liście do Aleksandry Potockiej – swego syna. Nie za bardzo wiem, jaki on jest, bo zabawiałam się z dziećmi, a mała Maria Angelika to najbardziej rozkoszna natura, jaka istnieje na świecie. Natomiast pierwsze spotkanie Elizy z hrabiną Potocką miało miejsce w Petersburgu, do którego zjechali Braniccy, aby służalczym obyczajem innych magnackich rodzin polskich pojawić się w zasięgu carskiego wzroku i jakiś nowy order albo tytuł od łaskawego władcy otrzymać, a co najmniej potrzymać chwilę wyciągniętą dłoń dobrotliwego monarchy. Tym razem (zima 1837 r.) chodziło również o wprowadzenie na salony stolicy imperium młodszej siostry Elizy, pięknej i uroczej Katarzyny, zbliżał się bowiem i dla niej czas zamążpójścia, toteż należało dokonać karnawałowego przeglądu kawalerów i na kilku co najmniej zwrócić baczniejszą uwagę. Była to więc obustronna prezentacja, w której, jako panna, musiała również brać udział Eliza, co czyniła z wielką niechęcią, przyrównując bale karnawałowe do targowisk, podczas których zawiera się małżeńskie transakcje. Nie wypatrywała więc wśród prężących się chwacko epuzerów przystojnego kawalera, zwróciła jednak uwagą na przybyłą z Paryża hrabinę Delfinę Potocką. Słyszała już o niej coś niecoś i mogła nawet nazywać ciocią, ponieważ spowinowacona była z Mieczysławem Potockim, jej brutalnym mężem, osławionym skąpcem z Tulczyna, od którego uciekła i dotąd pozostawała w separacji. Ciotka zrobiła dobre wrażenie na Elizie, tak ją bowiem opisała w liście do Aleksandry Potockiej: 412 Jest średniego wzrostu, szczupła, ma bardzo regularne rysy, jest bardzo wytworna, ale co rzuca się w oczy, to jej fryzura. Wyobraź sobie jej włosy przedzielone z tyłu aż za uszy tak, że pozostaje ich tylko trochę na grzebień i wszystkie te włosy opadają jej w długich blond lokach aż do ramion. Te loki są poplątane, rzucone z pewną niedbałością. Poza tym jest trochę sztuczna w ruchach, w mowie, ale jest to afektacja, która usiłuje być prosta. A dwa miesiące później, również do Aleksandry P.: Mieczysław Potocki – mąż Delfiny Pozostaje mi więc coś Ci znowu powiedzieć o cioci Delfinie. A ponieważ ten list jest przeznaczony tylko dla Ciebie, mogę mówić otwarcie. Ciocia, tak jak mnie się wydaje, jest przede wszystkim osobą bardzo, bardzo ładną. Jej profil odznacza się czystą linią. Chciałabym tylko, żeby miała więcej świeżości. Należy do tych stworzeń, które lubi się przedstawiać w szkicu, które opisuje się w powieści lub noweli, które mają w sobie coś zwiewnego, powiedziałabym nawet idealnego. Głowa mogąca służyć jako model do aniołów w średniowiecznych mszałach, kibić wysmukła, giętka, pełna wdzięku. Jej żywiołem jest salon. Tam jest zawsze urocza, ubiera się w welur i koronki, posadź ją w gotyckim fotelu, jej długie włosy albo upnij z tyłu na sposób grecki, wplatając w ich sploty perły i wstążki, jak gdyby dla uwydatnienia piękna i czystości jej rysów, albo też pozwól, by ich jasne pukle spływały na ramiona, jak u geniusza lub anioła – zawsze będzie Ci się wydawała urocza, ale strój jest jej potrzebny. Jej słowa mają lekki akcent stosowny do min, jakie posiada. Wydają się niezwykłe tylko wtedy, gdy muskają piękne wargi. Jest dobra, bo tak jest stworzona. Jest to charakter bezbarwny, niczym się nie wyróżniający, nie odcinający od reszty, bez namiętności i bez cnoty; natura nic nie warta. Trochę nonszalancji, trochę obojętności i to wszystko, jak mi się zdaje. Zresztą od najmłodszych lat przyzwyczajona do pochlebstw i pochwał przyjmuje je obojętnie od kogo, gdy potrzebuje tego, by ją chwalono i podziwiano. Można powiedzieć, że pozwala się wielbić jak bogini wielkich Indii, to znaczy z zupełną obojętnością, niemal negatywnie jak ktoś, kto jest przyzwyczajony do 413 ukłonów, kto wie, że mu się one należą i nie kłopocze się nimi zanadto. Oto jak się przedstawia ciocia Delfina. I jeszcze dopisek do tego konterfektu: Pani Delfina ma słabe zdrowie, ale w gruncie rzeczy to dobra i miła osoba. W jej usposobieniu jest coś głęboko smutnego, jakaś melancholia, rodzaj zniechęcenia i rzeczywiście w jej życiu istnieje pustka. Nie mając dzieci, nie ma bezpośrednich obowiązków do wypełnienia, niczego co mogłoby ją bardziej zająć i zainteresować. Panna Branicka jeszcze nie wie kim stanie się dla niej ciocia Delfina, a tyle poświęca jej uwagi i rysuje tak obszerny portret Potockiej, jakby przeczuwała, że w niezbyt odległej przyszłości będzie ona w szczególny sposób obecna w jej dniach i nocach. Osiemnastoletnia hrabianka z dużą odwagą ocenia o trzynaście lat starszą od siebie hrabinę i dostrzega w niej to, czego nie widzą paryskie i warszawskie salony: bolesne ślady traumatycznych przeżyć w tulczyńskim pałacu. Przed oczami bardzo młodej obserwatorki, jawi się więc ciocia Delfina jako skrzywdzona przez los, smutna, a mimo to życzliwa ludziom i dobra istota. I tej opinii Eliza nie zmieni, gdy już wszystko stanie się jasne i nie będzie miała żadnych wątpliwości, że dzieli się Zygmuntem z hrabiną Potocką. Napisze wtedy z Nicei, gdzie jej mąż udzielał się sprawiedliwie i jej, i kochance: Z ciocią Delfiną zajmujemy się biednymi, szyjemy sukienki, koszulki etc. I tu nędz wiele i głębokich. Pani Potocka bardzo się nimi opiekuje i co może to czyni. Poznaję ją powoli jako istotę naprawdę bardzo szlachetną i piękną. Przyznaję bez przymusu, że trudno mi Elizę zrozumieć. Zdaje się nie interesować nawet tym, jakie zajmuje miejsce w trójkącie, zbudowanym przez Zygmunta, ponieważ dla niej istotne jest jedynie jego zadowolenie. Dlatego rozgłasza, że stan zdrowia męża zmusza go do wyjazdu za granicę, do wód, a w rzeczywistości wysyła Zygmunta do Potockiej. Wspina się w ten sposób na ten pułap poświęcenia, który jest dostępny jedynie niewielu ludziom, osiąga taką doskonałość uczucia, że czerpie satysfakcję z satysfakcji małżonka. A jeżeli do jej osiągnięcia potrzebna mu jest druga kobieta, czyli ciocia Delfina, stara się ułatwić mu spotkanie z nią w jakimś cichym zakątku Europy, osłaniając je przed obrotnymi językami nieodzowną dla zdrowia Zygmunta potrzebą kuracji w jakimś mało znanym uzdrowisku, nie nawiedzanym przez rodaków, aby nie wyszła na jaw cała ta mistyfikacja. Krasiński docenia te zabiegi Elizy, widzi w niej istotę prawdziwie szlachetną, jak napisał w jednym z listów do Delfiny, w innym dodając takie wyznanie: Wiem – i ona cierpi, i ona przeszła przez najokrutniejsze bole, których doznać może niewieści duch... ale czyż nie widziała wszyst414 kich moich mąk? Czyż nie karmiła się codziennym widokiem moich konwulsyj i łez? Czyż bez nich dzień jeden się obszedł, od dnia tego otchłannego, bezdennego, horrorycznego w Dreźnie? Czyż i teraz dzień choćby jeden mija bez nich...? Tak dalece to prawda, że istota, która to niby tu skrzywdzona, sama dojść musi do podziwu przed uczuciem wiecznym, które mną całym się stało, przed nie obalalną miłością, która żyje we mnie...! Ona wie, wie nieodzownie w głębi, w samej głębi serca swego, że niewzruszona, nieskończona siła spaja mnie z Tobą, ducha mego z Twoim i że darmo by się kusić o naruszenie tego, co wiecznym jest z natury swojej. Oddam tu jej świętą sprawiedliwość – nie wiem, czy jej mądrości, czy jej szlachetności – nigdy się o to nie kusiła, nigdy! I za to tylko czuję wdzięczność dla niej! Wygląda więc, Droga moja, na to, że małżonkowie doszli do porozumienia w kwestii, w której porozumienie jest raczej niemożliwe. Eliza jakoby uznała, że związek jej męża z Delfiną jest nieobalalny, a Zygmunt ze swojej strony zachowywał oficjalnie postawę dobrego, a nawet troskliwego męża i młoda hrabina Krasińska mogła pochwalić się siostrze: Wchodzę do salonu i nie poznaję go – pełno w nim kwiatów, w oknach wiszą firanki, a na drzwiach bogate portiery – słowem to Zygmunt zrobił mi tę niespodziankę. Wracam z kościoła i nie poznaję mojej sypialni wyłożonej pięknym, miękkim dywanem i ozdobionej kilkoma nowymi, wytwornymi meblami... Byłam bardzo wzruszona tą atencją, gdyż on sam zajął się wszystkim, aż do najdrobniejszych szczegółów. Eliza przyjmowała więc te gesty męża z wdzięcznością, toteż ustalał się jakby domowy spokój i Zygmunt w swej zielonej jaskini zaczął pisać Polski psalm, po przepracowaniu znany nam jako Psalm nadziei. Ja wam mówię – niedaleki Zbawiciela Objawiciel Niedaleki – nam przed wieki Obiecany Pocieszyciel! (... ) Polsko, Polsko! Grób twój tylko Był kołyską nowej zorzy, Śród wieczności jedną chwilką, W której począł się dzień Boży! Czas już zedrzeć z wieku chmurę! Idącego Pana chwalmy Rzucać palmy – rzucać palmy – Kwiaty na dół – pieśni w górę! 415 Krasiński nie zapomniał więc o powinności, jaką miał wobec rodaków, czekających na słowa swoich poetów, swoich przewodników, wskrzesicieli i wizjonerów, występujących przeciw zwątpieniu, budzących nadzieje na przemiany, pomagających przetrwać zły czas, czyniących znośniejszym oczekiwanie na godzinę wyzwolenia. Należał do tych znaczących postaci stulecia niewoli, dzięki którym ponad królestwem bez marzeń, utworzone zostało inne, wielkie królestwo ducha, kraina wolnych Polaków, w którym, jak w skarbcu, przechowana została pamięć o cnotach naddziadów, aby mogły służyć w przyszłości nowym pokoleniom. Zawarte w Psalmie nadziei przesłaAdam Sołtan nie miało polityczny charakter, toteż Krasiński pragnął, aby utwór dotarł do szerszego kręgu odbiorców i rozesłał go do osób, z którymi korespondował, a syn generała Morawskiego – ministra wojny z okresu powstania listopadowego – Kajetan, przewiózł jego odpis w bucie przez granicę do Kongresówki i tam zaczął krążyć, przepisywany, po całym kraju. Oto końcowe wersy tego psalmu: Niech was darmo nie przestrasza, Że dziś podłość górą wszędzie! Z wiary waszej – wola wasza, Z woli waszej – czyn wasz będzie! Nie powróci stara klęska – Duchom – duchom tryumf dan! Oto idzie moc zwycięska, Panujący idzie Pan! – Dość już długo – dość już długo Brzmiał na strunach wieszczów żal! Czas uderzyć w strunę drugą, W czynów stal! – Naród pozostający w ponad wiek trwającej niewoli nie poddawał się, zrywał do tych czynów, podnosił po klęskach, gdyż potrafił stworzyć wielkie królestwo ducha, chroniące go przed upadkiem w letarg. Budowało to 416 wspaniałe królestwo słowo, budowali poeci i zajmujący wśród nich niepoślednie miejsce Zygmunt Krasiński właśnie. Uznawany był, obok Mickiewicza i Słowackiego, za wieszcza narodowego, jako twórca wizji wstającej z martwych Ojczyzny, ale również, i niesłusznie za poetę grobów i ruin. Nie mógł nim być, skoro jego wiara w powrót Polski do grona wolnych państw europejskich była niezachwiana i prezentowana jasno i wyraźnie w twórczości. Z tej strony grobu przed zmartwychwstań wschodem Jerzy Lubomirski Bądź ty w człowieku męką z niebios rodem, Bądź arcydziełem nieugiętym woli! Bądź cierpliwością – tą panią niedoli – Co gmach swój stwarza z niczego – powoli! Bądź tą przegraną – której cel daleki, A która w końcu wygrywa na wieki! Bądź spokojnością – śród burz niepokoju – W zamęcie miarą – i strojem w rozstroju – Bądź wiecznym pięknem – w wiecznym życia boju! Dla podłych tylko i faryzeuszów Bądź groźbą – gniewem – lub świętym milczeniem! I nie miej żadnych z obłudą sojuszów! Dla wszystkich innych bądź anielskim tchnieniem! Bądź tym pokarmem, który serca żywi Bądź im łzą siostry – kiedy nieszczęśliwi – A głosem męskim – gdy się w męstwie chwieją! Tym, którzy z domu wygnani – bądź domem! Tym, co nadzieję stracili – nadzieją! A śpiącym trupio – bądź przebudzeń gromem! W walce z tym piekłem świata, co się złości, Zawsze i wszędzie bądź siłą, co skłania, Nad śmierć silniejszą siłą ukochania – Bądź piekłem miłości! (Resurecturis – do tych, którzy powstaną z martwych) Krasiński sprawy Topoliny, jak nazywał Polskę, poruszał nie tylko w swoich utworach, ale również w prywatnych listach do hrabiny Potockiej, do Stanisława Małachowskiego, Adama Sołtana, Konstantego Gaszyńskiego czy Jerzego Lubomirskiego. Ten ostatni popadł w ciężką depresję po rabacji chłopskiej w Galicji, w czasie której omal nie postradał życia i zwątpił w możliwość odzyskania utraconego państwa: 417 Tak, Jerzy, zwyciężymy! – a choćby nam zgon miał tysiąc tysięcy razy grozić, choćby nas chciały komunisty i łajdaki rozszarpać, nie lękaj się, wyprowadzi nas ramię Boże, ramię nad światem wyciągnięte dziś, pod dłonią którego jak szkło pryskają i mocarstwa i partie i frakcje i sejmy i sejmiki i sekty i wszystko, co szpetnym, złym, niezacnym, niepoczciwym... Trzymajmy się wiecznie Polski! Polska jest czymś wyższym nad każdego Polaka i nad wszystkich razem liczebnie zgromadzonych... Kto ciągle Polskę czuć będzie w sercu – ciągle sam się poświęci, a nigdy drugiego poświęcić się nie odważy, ten z Bogiem będzie, ten zwycięży, pomimo wszystkie pozory chwilowe, ten będzie istnym Polakiem. Reszta to hypokryty – przezwą się tak tylko, by łacniej Konstanty Gaszyński Polskę zgubić... Wierz mi, wierz, nie zginiem, ale zwyciężym i myśl nasza święta wygra. Zwycięży Polska niepokalana i czysta, a tym właśnie, że czysta i niepokalana – po wielu bolach będzie! Powstanie Polska jeśli będzie niepokalana i czysta, podkreśla Krasiński nie tylko w liście do Jerzego Lubomirskiego, ale również w swych utworach, jest bowiem przekonany, że odzyskanie przez Polskę niepodległości poprzedzić musi głęboka, duchowa przemiana i odnowa Polaków. LIST LXXX Warszawa, 29 października 1844 r. W czerwcu Krasiński otrzymał na dwa miesiące paszport i zaledwie wziął dokument do ręki, już wsiadał do kocza, już słyszał tętent końskich kopyt i wesołe rżenie, już pędził błyskawicą, dniem i nocą, jak Farys, mijając Berlin, Lipsk, Heidelberg i dalej, dalej ku granicy francuskiej, już go tam celnicy pytali o wódkę, już jechał ulicami Paryża ku 38 rue Neuve des Mathurins i już godzinę szczęścia przemarzył, i u stóp swego anioła odetchnął... Co Ty mówisz o tym? – pytał w pospiesznie pisanym liście. – Dialy, co o tym mówisz? I powiedz mi, czy pewna jesteś, że Ciebie nie z wszystkich głębi ducha kocham? Powiedz mi, czy nie kocham Ciebie? Dołączył do tych pytań prośbę o spotkanie w Kolonii, wyznaczył datę i codziennie wychodził na dworzec, gdyż Potocka miała przyjechać z Paryża koleją żelazną, lecz nie przyjeżdżała, toteż godzinami wypatrywał jej pociągu, siedząc na ławce dworcowej. A w nocy wołał w ciemności: 418 Raz tylko jeszcze – ach! raz ujrzeć ciebie, Raz jeszcze ujrzeć ukochaną postać, Tę, z którąm bywał tyle razy w niebie! Ujrzeć raz jeszcze – chwilę przy niej zostać, Chwilę ostatnią ostatniej spowiedzi! Przebyć z nią z dala od świeckiej gawiedzi I wyspowiadać się z życia całego. Dopiero 12 lipca, zamiast 9, hrabina Potocka raczyła zjawić się w Kolonii, ale nic nie wyszło ze spowiedzi życia, ponieważ bawiła tylko trzy dni i nie była łaskawa dla Krasińskiego. Ostatecznie było to jej pierwsze spotkanie z Zygmuntem po jego ślubie w Dreźnie, musiała więc, siłą rzeczy, patrzeć na niego inaczej niż dotąd i na pewno nie czuła się najlepiej w nowej roli, w jakiej miała teraz występować i dzielić się kochankiem z inną kobietą. Uznała więc za niezwykle niestosowne i zakrawające na ironię pytanie Zygmunta o hiszpańskiego granda Souzę i generała Michała Mycielskiego, jakoby kręcącego się zbyt często koło rue Neuve des Mathurins, a nawet składającego wizyty w pewnym mieszkaniu na pierwszym piętrze tej kamienicy pod numerem 38. – Nie sądziłam, że posuniesz się do tak niskich podejrzeń – Delfina odsunęła rękę Zygmunta, sięgającą po jej dłoń dla złożenia na niej kolejnego pocałunku. – Nie będąc w dodatku wobec mnie w całkowitym porządku. – Wiesz, Dialy, że nie mogłem inaczej – bronił się Zygmunt. – Życie ojca od tego zawisło. – A teraz od czego zawisa? – ironizowała Delfina. – Od wnuka? – Wykonałem tylko swój obowiązek – Zygmunt próbował zasłonić się ciążącą na nim powinnością małżeńską. – Nie sypiam przecież z Elizą. – To może ona sypia z tobą? – Mamy oddzielne pokoje. – Bardzo jesteś łaskawy dla żony. – Nie chciałem jej mieć. Rozmowa stawała się nieprzyjemna, przekształcając w kąśliwą sprzeczkę, w której imię hrabiny Krasińskiej przeplatało się z nazwiskiem Souzy i generała Mycielskiego. Ten ostatni ujawnił się niedawno jako admirator Potockiej, natomiast Hiszpan zachował, a nawet podwoił swoją natarczywość, stając się utrapieniem dla Delfiny, nie mogącej się od niego uwolnić. W tym kontekście nie padło jednak imię księcia Lubomirskiego, który, wbrew prawom przyjaźni, smalił cholewki do Delfiny. Krasiński zdawał się tego nie dostrzegać i zaproponował wspólną wycieczkę spacerowym statkiem w dół Renu, z Moguncji do Bonn i dalej, do Holandii i Belgii, a wreszcie do Paryża. Był to dla Krasińskiego pierwszy od urodzenia 419 pobyt w tym mieście, które wydało się poecie współczesną Sodomą i Gomorą jednocześnie, gniazdem intryg, zła i wszelkiego zepsucia. W obawie przed plotkami ukrywał starannie swoją obecność w stolicy Francji, toteż opuścił ją po kilku dniach zaledwie, ruszając w drogę powrotną do kraju. Nie spieszył się jednak i zatrzymał dwa dni w Wierzenicy u Augusta Cieszkowskiego dla omówienia sytuacji w Królestwie, ilekroć bowiem przekraczał jego granice, dostrzegał zachodzące w nim zmiany, pojawianie się obok dwóch filarów społeczeństwa, arystokracji i włościan, nowych elit, wyrastających na gruncie handlu i powstającego przemysłu. W pałacu przy Krakowskim Przedmieściu zjawił się więc 28 września, dwa dni po przyjściu na świat synka, co nie zrobiło na Zygmuncie większego wrażenia i nie rozbudziło w nim ojcowskich uczuć, jeśli sądzić o tym z lektury listu, który wysłał do Delfiny na początku października: ... zaczynam dzień od pisania do Ciebie – to pacierz serca mojego i żadnej innej nie mam pociechy nad pisanie do Ciebie, w tym tylko mogę szukać ulgi, w tym siłę znaleźć. Powtarzam Ci, że nic grobowszego nad dom ten; mój Ojciec na dole, Eliza. na górze, oboje chorzy i leżą, oboje z przeziębienia w gorączkę jakąś wpadli, ja kiedy nie u nich jestem, kiedy Ojcu wieczorem gazet nie czytam, których sam, pierwszy raz w życiu czytać nie może, chodzę po mojej jaskini lub leżę w niej, nawet mi wstrętem wyjść na ulicę, ponura ulica, błota i wichru pełno, chodzić się nie chce, żyć się nie chce, bo żyć to trud wielki, a jeśli nie masz do niego podniety, zachęty i bodźca, to wolisz i przespać na własnej kanapie, na własnym łóżku, na własnej melancholii... Nad miarę nudno i markotno... I nieco później: Śnieg ogromny upadł i jeszcze pada... Zimno, smętno, wiatr gwiżdże po piecach i kominach, wszystko śpi wokoło, ja tylko czuwam, rankami długo, długo śpię, ale nocami nie mogę zasnąć. Potem, w nocy, kiedy cicho i samotnie, lepiej mi, to moja piękna w dniu godzina, wtedym nie jest tu, ale tam i widzę pomieszkanie Twoje, łóżko o merynosowych firankach, dogasający żar na kominie, przed nim owo wielkie krzesło, a w łóżku blado oświeconym przez lampę, co się w kącie pali lub na kominie tleje, głowę Twoją. I zdaje mi się, że śpisz snem lekkim, łacno przebudzalnym i Boga proszę za Ciebie i zasyłam Ci noc dobrą i cichą, która jeszcze nie zaraz zacznie się dla mnie, bo będę chodził i gryzł się i gryzę się, a pisać, choćbym z głębi serca chciał, dalej nie sposób mi – oczy pod światłem świec tak się palą, jakby same były knotem i płomieniem i czuję straszną gorączkę w mózgu. Do jutra, do jutra Dialy! 420 F. Chmieliński – Zima w Warszawie W tym samy czasie Eliza donosiła swej ukochanej siostrze Kasi: Jestem mocno podniecona... Jeszcze wczoraj nie spodziewałam się, że Zygmunt przyjedzie, jego lekarz zatrzymywał go, lecz on mu się wymyka i przybywa, niecierpliwy i szczęśliwy... W okazałej rezydencji Krasińskich nikt w rzeczywistości nie był szczęśliwy. Skrzywiony i utyskujący Zygmunt skarżył się ponadto na ból serca, na ciągły i narastający szum w uszach oraz na hipochondrię okrutną, melancholię co ranka wścieklejszą. Miało to ten skutek, że mieszkańcy pałacu przy Krakowskim Przedmieściu odizolowali się zupełnie od warszawskiego towarzystwa i swego środowiska, co wywoływało falę plotek, domysłów i komentarzy. Nigdy w Atenach tyle nie mówiono o ogonie uciętym psa Alcybiadowego, co tu o mojej personie – żartował ponuro Zygmunt. A jedyną rzeczą, która go zajmowała był spisek księdza Ściegiennego, aresztowanie jego członków i podawane szeptem z ust do ust wiadomości o brutalnie prowadzonym śledztwie w cytadeli. 421 Przynosił je z miasta Jan Kruszewski, zaufany kamerdyner Zygmunta, i zamykali się obaj w zielonej jaskini poety, który słuchał ze zdumieniem i rosnącym niepokojem o chłopskim spisku, przygotowującym powstanie przeciw rosyjskiemu zaborcy, któremu przewodził prosty ksiądz, również wywodzący się z chłopów. Mogło to przecież oznaczać, że szlachta traciła swoje znaczenie i przewodnictwo, i zaczynają się chwiać dawne filary, na których wspierał się, zdaniem Krasińskiego, cały porządek społeczny kraju. W jeszcze większy niepokój wtrąciło Krasińskiego spotkanie z Henrykiem Kamieńskim i rozmowa z tym radykalnym w swych poglądach demokratą, autorem wydanej w Brukseli pracy O prawdach żywotnych narodu polskiego. Zygmunt znał tę pracę i nie podzielał zawartych w niej poglądów, uważnie jednak słuchał co Kamieński mówi o celach bliskiej już rewolucji społecznej, do których należy wydźwignięcia chłopów z ich fatalnego położenia i podniesienie ich znaczenia w społeczeństwie. Wtedy dopiero można myśleć o odzyskaniu niepodległości, o powstaniu, o prawdziwej wojnie ludowej. Przygotować się tylko dobrze należy do walki i pokazać włościanom jej cel. Natchnąć ich wiarą w powodzenie wielkiej sprawy. – Porzućcie więc poeci elegie i treny – zażądał Kamieński. – Zmieńcie ton i zaintonujcie nową pieśń nadziei i zwycięstwa. – Znowu krew. – Już się leje. Chyba pan widzi, hrabio, co się dzieje w kraju po wprowadzeniu nowego kodeksu karnego? – pytał Kamieński. – Za lada przewinienie pięćset kijów, za słowo przeciw władzy oskarżenie o zbrodnię stanu, a kara za to Sybir lub śmierć. Mamy się temu bezczynnie przyglądać? – Jesteście terrorystami? – Jeśli nie ma innego wyjścia... Krasiński próbował je znaleźć w słowie, w którego potęgę wierzył niezachwianie. W opozycji do poglądów Kamieńskiego powstał więc Psalm miłości, zrodziła się jednocześnie koncepcja całego cyklu psalmów, w których poeta przedstawił podstawowe prawdy religijne, narodowe i społeczne. Każda z trzech części cyklu nosiła stosowny tytuł, odwołujący się do teologicznych cnót chrześcijańskich: wiary, nadziei i miłości. W pierwszych dwóch psalmach – Psalmie wiary i Psalmie nadziei – poeta powtórzył to, co wyłożył już poprzednio w Polskim psalmie. Odrzucił więc ponownie, jako niemoralne, rewolucyjne sposoby działania, ale jednocześnie podkreślił, że w dążeniu ludzkości do coraz wyższych stopni doskonałości wielką rolę odegra naród wybrany, naród polski właśnie, naród przyszłości świata, zmierzający ku własnemu zmartwychwstaniu. 422 W zamykającym cykl Psalmie miłości wyraził Krasiński przekonanie, że wolność naród osiągnie doskonaląc się wewnętrznie i przeciwstawiając dążeniom do rewolucji społecznej. To przez miłość przemienienie! Jeden tylko, jeden cud; Z Szlachtą polską – polski Lud, Jak dwa chóry – jedno pienie! Wszystko inne – złudą złud! Wszystko inne – plamą plam! I ojczyzna tylko tam! LIST LXXXI Heidelberg, 12 lipca 1845 r. Wiosenny wyjazd Krasińskiego za granicę miał dwa cele: wydanie w Paryżu Psalmów przyszłości i spotkanie z Delfiną w Nicei. Natomiast Eliza donosiła Kasi, że: Zygmunt właśnie wyjechał wzdychając – biedny Zygmunt – codziennie go wypędzałam, a on nie miał wiele ochoty wyjeżdżać stąd. Jeżeli będziesz przemierzać Niemcy we wszystkich kierunkach, być może spotkasz go, z Wiednia bowiem jedzie do Kissingen. Spieszy się, by jak najszybciej skończyć swoje interesy i kuracje, żeby móc wrócić jak najwcześniej. Pierwszy etap tej podróży kończył się w Wierzenicy, gdzie czekał na Zygmunta gospodarz. Zaledwie pozwolił przyjacielowi odsapnąć po całym dniu spędzonym w powozie, a już wyciągał rękę po manuskrypt Psalmów i czytał, zrazu pospiesznie, jakby chciał pochłonąć od razu całość, potem coraz wolniej, odkładając kartkę po kartce, wracając do niektórych i ponownie przebiegając wzrokiem po równych pochylonych w prawo rządkach liter. W końcu powiedział: – Będzie burza. – Liczę na to. – Ale nie znasz wersalczyków – Nawet o nich nie słyszałem. Kto oni? – Zawiązali się w Wersalu pod wpływem nowych idei społecznych. Zyskują coraz więcej zwolenników w Galicji, a nawet tutaj, w Wielkopolsce. – Mają jakiś program? – Jutro ci go pokażę, bo dziś już późno i musisz być zmęczony. Nasze drogi nie należą do najlepszych. Szczególnie o tej porze roku. – Nie należą do najlepszych, powiadasz – powtórzył Zygmunt i roześmiał się głośno. – Zanim dojechałem do ciebie, trzy razy topiłem się w błocie. A mówi się o was, poznaniakach, że tacy jesteście porządni. 423 Heidelberg – widok na zamek Na twarzy Zygmunta widać było zmęczenie, toteż August nie zważał już na jego protesty i zaprowadził przyjaciela do gościnnego pokoju, ale tam nasz podróżnik, zamiast kłaść się łóżka, kuszącego białą, świeżo wykrochmaloną pościelą, zabrał się do pisania listu, do hrabiny Potockiej, oczywiście, donosząc w nim Delfinie, że z Wierzenicy udaje się wspólnie z Augustem Cieszkowskim do Berlina na spotkanie ze Stanisławem Małachowskim. Zamierza również spotkać się z Jerzym Lubomirskim, a w Wiedniu z Adamem Sołtanem. Pragnie przedstawić im rękopis Psalmu miłości i wysłuchać opinii przyjaciół o tym utworze, mającym być odpowiedzią na pewien traktat, z którego tezami nie może się pogodzić. Chodzi tu, oczywiście Droga moja, o Prawdy żywotne... Henryka Kamieńskiego, ale o tym otwarcie Zygmunt nie mógł pisać i sprawę, jako ważną, odkładał do rozmowy z Potocką, podczas osobistego spotkania, o które prosił w tonacji bardzo pokornej, zaznaczając, że stawi się w każdym miejscu, do którego Delfina zechce go wezwać. Potocka wyznaczyła Niceę i w willi Rey przyjęła hrabiego jak psa. Zastał ją w narożnym saloniku, z którego okien widać było półwysep Antibes z wieńczącą go na kamiennym cyplu latarnią morską. Ileż to razy jej 424 światło, przebiegając po morskich falach, wspinało się na wysoki brzeg nad plażą i rozjaśniało wnętrze narożnego saloniku, wydobywając jednocześnie z półmroku głowę i twarz Delfiny. Okolona jasnymi włosami, upiętymi w ozdobny węzeł na głowie i splecionymi w kunsztowne rurki na skroniach z półprzymkniętymi powiekami, spoczywała zazwyczaj na ramieniu Zygmunta. Zasłuchana w to, co mówił, rzadko przerywała mu jakimś pytaniem, dorzucała swoje uwagi lub zgłaszała uzupełnienia, gdy budował gmach wyzwolonej już Topoliny. Narożny salonik był więc ich ulubionym miejscem marzeń i rozmów na dni niepogody, a także popołudniowych spotkań przy szklance herbaty i anyżkowych ciasteczkach. Wówczas Delfina, gdy Zygmunt, po wejściu do saloniku, pochylał się, aby ucałować jej dłonie, muskała ustami jego czoło i nieodmiennie pytała: – Tęskniłeś...? Teraz natomiast, gdy Zygmunt stanął w progu saloniku, siedziała nadal sztywno w ratanowym fotelu, bez śladu uśmiechu na twarzy i zaledwie skinęła głową, a gdy skonfudowany hrabia próbował zrobić krok w jej kierunku, powstrzymała go wyraźnym gestem uniesionej ręki. Czy znałeś kogo na ziemi, który by więcej dał komu dowodów przywiązania jak ja jej... – żalił się Zygmunt w liście Jerzemu Lubomirskiemu na powitanie, jakie czekało na niego w willi Rey. – A znalazłem ją zimną i kamienną i komuś poskarżyć się muszę na tej szerokiej ziemi, że duszę mam zranioną głęboko. A w niej teraz jest jakaś niesprawiedliwość olbrzymia, taka zeschłość uczucia, taki brak tkliwości wszelkiej w stosunku do mnie, taka srogość, takie okrucieństwo, a przy tym takie okamienienie, że mnie rozpacz chwyta co chwila. O niczym mówić ni wspomnić, ni zaczepić – wszystko w jad się przemienia. Skadinąd i to prawda, że taka nieszczęśliwa, sama, opuszczona, że taka przeraniona, taka chora i w takie wpadająca konwulsje, że dreszcz bierze strachu na sam widok, ale zarazem duma w niej straszliwa, okropna duma samobójcza i mnie zabijająca. Ona wie dobrze, że nikt jej na świecie prócz mnie już nie kocha, że na nikogo liczyć nie może jak na mnie. Wie doskonale, a nie chce, nie chce, przeklina, że tak jest, a nie chce... Już dziś u niej miałem atak nerwowy okropny, czułem w gardle serce moje i od tego serca dusiłem się... Dopóki jednak żyję, dopóty kocham ją. Niech mnie boli, byleby jej było lepiej... Krasiński nie zrozumiał okamienienia Delfiny. Spodziewał się spotkania z czułą kochanką, a zastał hrabinę Potocką pogrążoną w głębokim smutku po śmierci matki. Dopiero po kilku dniach wszystko wróciło na normalne tory, ale wtedy Zygmunt musiał już wyjeżdżać do Heidelbergu na umówioną wizytę u doktora Cheliusa i spotkanie z Małachowskim, 425 który przywiózł z Paryża świeżo tam wydany Katechizm demokratyczny Henryka Kamieńskiego. Lektura tej broszury zdruzgotała Krasińskiego, nie mógł bowiem zrozumieć jak człowiek, którego niedawno poznał osobiście, potrafił spokojnie, przy stoliku, maczać w atramencie pióro po to, aby z pióra tego powstał nóż, a z atramentu krew. Kamieński dowodził w swej pracy, że niepodległość Polski może zostać odzyskana tylko wtedy, jeśli w powstaniu narodowym wezmą masowo udział chłopi. Głosił też zasadę terroru rewolucyjnego, gdyby szlachta sprzeciwiała się uwłaszczeniu włościan i Krasiński pisał do Delfiny: Juliusz Słowacki Krew mi cała tryska z piersi i ócz, i mózgu, gdy czytam takie sprośności... Zasmucą Cię te kartki, ale Trentowski znów rozjaśni Ci ducha, bo zacnie i rozumnie walczy przeciw terroryzmowi i rzeziom. Rzecz o wyjarzmieniu Ojczyzny Bronisława Trentowskiego ukazała się w tym czasie w Strasburgu i warto, Droga moja, zadumać się nad wysiłkami naszych rodaków, którzy na obczyźnie i każdy na swój własny sposób szukali dróg do wyjarzmienia Polski, do przywrócenia jej bytu państwowego i wolności. Zygmunt Krasiński pragnął również przemówić do narodu, czuł się uprawniony do zabrania głosu i zakończył swój pobyt za granicą wydaniem w Paryżu Psalmów przyszłości przez Spirydiona Prawdzickiego, nadal bowiem – głównie ze względu na ojca, ostatnio mianowanego przez cara członkiem Rady Administracyjnej Królestwa Polskiego – ukrywał swe nazwisko przed czytelnikami, nie zdołał wszakże przed Słowackim, który w autorze Psalmów nie dostrzegł wieszcza, tylko arystokratę, usiłującego zatrzymać pochód postępu i sternika pełnej trupów łodzi. Podług ciebie, mój szlachcicu, Cnotą naszą – znieść niewolę? Ty przemieniasz ziemską dolę W żywot dziecka na księżycu. W pieśniach wołasz: „Czynu! Czynu! Czynu! Czynu naród czeka!” 426 A ty drżysz przed piersią gminu, Drżysz, gdy błyśnie Bóg z człowieka, Drżysz, gdy kos cię ukraińskich Długi, smętny brzęk zaleci, Drżysz, gdy w marzeń mgle zaświeci Groźna, stara twarz Kilińskich. * Nie tak, nie tak, mój szlachetny!... Bo czyn ludu – nie piosenka – To nie w herbie z mieczem ręka, To nie ród imieniem świetny, To nie pieśni próżny twór, To nie buntu próżna mara, To nie chmurny lot Ikara, Gdzie zasługą upaść z chmur; To nie na słońc, gwiazd granicy Z kochankami mdlejąc latać, Włosy splatać i rozplatać, Tchnienie tracić w błyskawicy – Ale twardo – ale jasno Śród narodu swego stać * Juliusz Słowacki najostrzej wystąpił przeciw Psalmom przyszłości, ale nie był jedynym ich krytykiem. Wznoszącą się falę nieprzychylnych głosów przytłumiły wkrótce wiadomości o nowych aresztowaniach w Królestwie Kongresowym. W cytadeli warszawskiej osadzony został Henryk Kamieński, a Walenty Stefański, założyciel i przywódca rewolucyjnego Związku Plebejuszy, w twierdzy Winiary pod Kaliszem. Wielkie wydarzenia zdawały się nieuchronnie nadciągać, a wraz z nimi zamęt w całym kraju i Krasiński rozważał możliwość wywiezienia rodziny za granicę, w jakieś oddalone od Królestwa i bezpieczne miejsce. LIST LXXXII Opinogóra, 9 listopada 1845 r. Utrzymująca się w Królestwie niepewna sytuacja pozwoliła Krasińskiemu rozwiązać dotąd nierozwiązalny problem: jak być za granicą razem z Delfiną, a jednocześnie chronić pozostającą w kraju rodzinę, co należało niewątpliwie do jego obowiązków. Srogi i nieprzejednany w tej materii generał Wincenty nie pozostawiał synowi żadnych nadziei na ciche wymknięcie się do Wiednia albo Karlsbadu, gdzie czekałaby już hrabina, toteż Zygmunt, snując się w Opinogórze po łąkach i rżyskach 427 z dwururką na ramieniu i udając, że poluje na kuropatwy, zastanawiał się, co w tej sytuacji może, a co powinien zrobić. Najprościej byłoby wywieźć rodzinę z Królestwa, zanim rozpoczną się zamieszki i rozruchy, ale wtedy Zygmunt musiałby pozostać przy żonie i chłopcu, a Delfina brylowałaby sama w jakichś uzdrowiskach albo wygrzewała na słońcu w ogrodzie przy własnej willi Rey na nicejskim wzgórzu przy plaży, otwierającej się piaszczystym półkręgiem na otwarte, błękitnozielone, prześwietlone słońcem morze... Z pobliskich krzewów poderwało się do krótkiego lotu kilka kuropatw, ale Zygmunt nawet ich nie zobaczył i nie zdjął fuzji z ramienia, ponieważ przebywał już na śródziemnomorskim Opinogóra – tereny łowieckie wybrzeżu, pod lazurową kopułą południowego nieba, opierającą się jednym krańcem o latarnię morską na przylądku Antibes, a drugim o gaje oliwne, rozłożone na zboczach wzniesień zamykających horyzont. Poczuł nawet wszędzie sięgający zapach smażonych na nicejskiej oliwie ryb i i zapewne pod jego kuszącym wpływem doznał iluminacji, zatrzymał się i powiedział głośno, jakby chciał sam to wyraźnie usłyszeć: – Tam jest drugi dom, willa Ponzio... Od tego momentu skomplikowany dotąd problem okazał się łatwy do rozwiązania. Wystarczyło tylko przekonać jeszcze do wyjazdu Elizę, to wszakże nie wydawało się Zygmuntowi trudne; dotąd zawsze poddawała się jego woli, więc nie myśląc nawet o sprzeciwie Elizy, wprowadzał ją do trójkąta, który zamierzał skonstruować na nicejskim wzgórzu. – Tam stoją dwie wille obok siebie, rozdzielone tylko ogrodem – tłumaczył żonie. – Jedna należy do pani Delfiny, a drugą wynajmę dla nas i spędzimy tam całą zimę. – Razem z hrabiną Potocką? – zdumiała się Eliza. – Co powiedzą ludzie? – Nic – zapewnił żonę Zygmunt. – Przecież to twoja ciotka. – A twoja bliska znajoma. Bardzo bliska – powtórzyła i Zygmunt nie zaprzeczył, więc dodała jeszcze – Będą plotki. – Zawsze powstają. Najczęściej z niczego. 428 – Tym razem jednak... Wyglądało na to, że Eliza nie miała ochoty na spędzenie zimy w Nicei, ale Zygmunt nie odstąpił od swego planu. Wyjaśnił małżonce, że w Królestwie może dojść do niebezpiecznych zajść i jej wyjazd za granicę z małym Władziem jest konieczny. W Heidelbergu zatrzyma się w hotelu, w którym są wszystkie wygody, tam poczeka na Potocką i razem już pojadą ku Nicei. Eliza po tych wskazówkach męża, udzielonych jej w stanowczy sposób, nie miała już nic do powiedzenia. Poleciła służbie pakować kufry, a dla ciotki Delfiny wiozła: Z rzeczy krajowych złożon upominek – Trzewiki, bulion, kaszę, bursztyn, kminek. Bursztyn i kminek w skórzanej szkatułce, O jednej wewnątrz dzielącej ją półce Z cyframi Twymi i czarną koroną... Po wyjeździe Elizy z małym Adziem, co nastąpiło w ostatnich dniach września, Krasiński sam wyruszył w długą podróż na Litwę i Podole dla przeprowadzenia lustracji swoich majątków i z postoju w Knyszynie, wyraźnie przerażony tym, co zobaczył, pisał do Delfiny 6 października: Wczoraj najeździłem się bryczkami i konno po polach, piaskach, łąkach, błotach, widziałem miasteczko jedno całe pijane w niedzielę. Widziałem Żydów z szatańską uniżonością rozdających wódkę włościanom i ze sto kobiet niby z kościoła wracających, a to było z karczmy przy kościele, a wszystkie się zataczały, czerwone i z obłąkanymi oczyma... Dreszcz mnie oblał porządny, wicher owiał szalony... A tydzień później z noclegu w Kamienicy pod Brześciem Litewskim: Ach! żebyś Ty wiedziała co to drogi nasze, co to karczmy, co to folwarki, co to poczty, co to trakty z piasku i błota, co to jesienie nasze, deszcze, zima... Co to za widnokrężna obrzydliwość i jaka bieda wszędzie i Żydów ile... Powiadam Ci, że to Kamieniec Podolski okropność, konie po pas 429 w błocie, a co ja się nafrasuję, namarkotnię, namęczę, nagniewam, co sobie krwi napsuję, a w ostatecznym wyniku głupieję i durnieję... i przeklinam wszystkie dobra jakie bądź na świecie... I z Dunajowiec w połowie października: Przez trzy długie, ogromne noce księżyc wstawał zza ogromChocim nych sosen i świecił mi, ale nigdzie miejsca gdzie by można się umyć, bo umywać się po tych karczmach, po tych lepiankach, wychodzić z powozu na te dziedzińce pełne śmieci i błota, byłoby brudniejszym niż nie umywać się wcale; nigdzie kawy, nigdzie mleka... W Młynowie koni nie było na poczcie, więc błagaj Żydów, a u Żydów święto, więc błagaj ich dukatami. Po 6, po 12 godzin musiałem stać po tych przeklętych pocztamtach czekając na konie, chodzić dużym krokiem po tych izbach brudnych, gdzie usiąść ni położyć się czysty człowiek nie śmie, z Żydami, z chłopami się umawiać, kłócić, targować, wściekać się, a szaro na niebie, a na ziemi takie błoto, że ani pójść za dom pocztowy się przejść, bo utoniesz. Wszechobecne błoto doprowadzało Krasińskiego do krańcowej rozpaczy, a dostrzegana wokół nędza do głębokiego smutku, toteż pisał, kończąc tę koszmarną wyprawę lustracyjną: Ledwo sobie wierzę, żem wrócił, znękany, zagorączkowany, zbity, zabity na ciele. Ostatni postój miałem w Kodniu, w starym zamku, co niegdyś pysznym być musiał... Wiatr wyje, stary zamek jęczy, sam jestem, ni pisać, ni czytać, tylko chodzić wzdłuż sal tych i myśleć o Tobie. Zatem do obaczenia, do obaczenia, Twój teraz i na wieki Zyg. Po powrocie z objazdu majątków nie zabawił długo w Warszawie. Przeniósł się do Opinogóry i zamieszkał na kilka dni w białym zameczku, o czym niezwłocznie powiadomił hrabinę Potocką: W sali mauretańskiej, gdzie teraz piszę, pamiętam, z Konstantym biednym mieszkałem. Sam zupełnie jestem w tych sześciu pokojach Wiatr okręca się poświstami wokoło tych murów, nad kominem, pod arką przebitą na wskroś przez mur, stoi popiersie z marmuru Napoleona i patrzy we mnie... 430 To już ostatnie tygodnie przed wyjazdem po słońce śródziemnomorskie i lazurowe niebo nad wzgórzem nicejskim, z którego widać półwysep Antibes z latarnią morską na kamiennym cyplu i szeroki okrąg morza; inny świat, odmienny od tonącego w błocie Podola, pod szarym, zaciągniętym chmurami niebem... Myślę, Droga moja, że gdyby Krasiński wybrał się na objazd swoich majątków wiosną czy latem, wyniósłby z tej wyprawy inny obraz rodzinnych stron hrabiny Potockiej. LIST LXXXIII Nicea, 24 listopada 1845 – 9 sierpnia 1846 r. Postanowiłem, Droga moja, opisać w jednym liście to wszystko, co ważnego wydarzyło się w czasie tych osobliwych miesięcy, które Zygmunt spędził z żoną i kochanką na nicejskim wzgórzu. Pierwszy list z nowego miejsca pobytu wysłała Eliza do Aleksandry Potockiej. Był zaszyfrowany, ale jest czytelny: Ostatnie dni mojej podróży przebyłam z Ziją (czyli Delfiną), która zna tę drogę i zna lekarzy, dobrze więc mi było z nią jechać. Ciekawa zapewne jesteś wrażenia, jakie na mnie wywarła Zija – więcej, głębiej jeszcze chcę ją poznać, ma szlachetności wiele, zdaje mi się, ale co w niej najprawdziwsze, najmocniejsze, to przywiązanie do Maryi (czyli Zygmunta), przekonana jestem, że ją szczerze kocha, prawda też, że wiele jej winna i któż by Maryję nie kochał – to uczucie szanuję i szanować będę, zresztą bez wielkiego wynurzenia przyjazno jesteśmy. Chora jest i rozchorowaną na duszy i na ciele – czemuż nie ma używać pociechy przez Boga jej danej – obmierzłe były jej losy, pogorszyć ich byłoby okrucieństwem... Co Ci mówię o Zii, nikomu nie powtarzaj, są okoliczności i położenia, w których najniewinniejsze słowo rodzi komerażów tysiąc, więc proszę Cię, raz jeszcze, nic o tym nikomu nie wspominaj – niech się ludzie bawią jak chcą odgadywaniami bez liku, nie ma potrzeby wszystkim ze wszystkiego się tłumaczyć. Obie panie zamieszkały w dwu, sąsiadujących ze sobą, willach. Hrabina Krasińska z małym Władziem i służbą w Villi Ponzio, a hrabina Potocka w Villi Rey. Mój dom jest wdzięcznie przyczepiony do stoku góry – pisze Eliza do siostry Kasi. – U moich stóp jest morze uśpione i spokojne, rozpościera się jak lazurowy obrus, to znów wzburzone i kapryśne rozbija swoje kryształowe fale, śpiewając swoją odwieczną skargę. Niebo codziennie jest pełne promieni, a wieczorem pokryte błyszczącymi gwiazdami – ziemia jest równie piękna jak niebo i morze, wszędzie ogrody, wszędzie kwiaty, pelargonie, krzaki róż, drzewa cytrynowe i pomarańczowe – wszędzie góry zielenią się drzewami oliwnymi 431 winoroślami, a w głębi, tu i ówdzie, wznoszą się w dali, jak duchy zimy nieznanej w tych szczęśliwych krainach, ośnieżone szczyty i chociaż słońce zabarwia je na różowo, to nie lubię na nie patrzeć i nawet z oddali zima mnie przeraża. Mieszkanki tego pięknego miejsca, przebywając codziennie z sobą w przykładnej, sąsiedzkiej zgodzie, a nawet przyjaźni, miały zadać kłam paryskim i warszawskim jęzorom, pomawiającym obie hrabiny o wzajemną nienawiść, powstałą na tle rywalizacji o miejsce nie tylko u boku hrabiego Zygmunta, ale – prosto mówiąc – w jego łóżku. Tymczasem ten, który wymyślił ów sielankowy spektakl zbliżał się powoli – dopiero na początku grudnia – do Nicei z duszą na ramieniu. Nie potrafił bez zgrozy myśleć o lawirowaniu pomiędzy żoną a kochanką i tak pisał do Lubomirskiego: Rozpacznie mi źle jest... rozpacznie! Wszystko się przewraca w moich piersiach i waryjuje w sercu moim, gdy wspomnę o celu podróży. A na wiosnę jeszcze tak radośnie stąd tam leciałem, jak ptak rozpostarłszy skrzydła. Teraz jak wąż rad bym czołgać się i pełzać, by nigdy nie stanąć. Co ja pocznę, gdy stanę tam? Nie musiał, dzięki taktowi Elizy, udawać przykładnego męża, a wobec Delfiny dyskretnego kochanka. Czuł jednak na sobie, bardzo dotkliwie, wzrok obu kobiet, wiedzących wszystko o sobie wzajemnie i o nim. Miał wrażenie, że stoi nagi pomiędzy nimi, wydany na chłostę ich spojrzeń. Wzgardliwych, a jednocześnie – trudno w to uwierzyć – przyzwalających, żeby nie powiedzieć, zachęcających. Nie mogły przecież wmawiać sobie, że skrada się w nocy tylko do jednej sypialni; Eliza udawała sen, gdy Zygmunt wymykał się do willi Rey, a Delfina rozpoznawała nieomylnie oznaki drugiej ciąży Elizy. Dzieliły się więc panie dość sprawiedliwie Zygmuntem, korzystającym, jeśli miał na to ochotę, z wdzięków obu kobiet, które wspólnie i zgodnie robiły kwiaty z wosku, haftowały, szyły koszulki i sukienki dla ubogich dzieci i odnosiły je razem do pobliskiego klasztoru, gdzie siostry zakonne wychwalały pod niebiosa pobożne polskie hrabiny. Potocka schylała wtedy skromnie głowę, a Krasińska pisała o niej do Kasi: Widząc ją przekonałabyś się jak bardzo pogłoski tego świata są głupie i fałszywe. Wbrew wszystkim głupstwom jakie się opowiada, to dusza piękna i szlachetna – wyjątkowa natura, albowiem bardzo niewielu istotom na tym świecie udaje się czynić postępy w dobru, zazwyczaj ich droga prowadzi w dół, a nie ku górze, życiowe trudy i znoje łamią serca i czynią je oschłymi i tylko niektóre oczyszczają i podnoszą... Poza tym słońce tak pięknie świeci, niebo jest takie błękitne, morze takie spokojne, wszystko, co nas otacza jest takie magicznie łagodne. Cieszę się 432 tą piękną naturą, tym błogosławionym klimatem – miasto u moich stóp, ogrody i tarasy schodzą amfiteatralnie w morze i wybrzeża Francji na horyzoncie, góry pokryte winnicami i drzewami oliwnymi, a zewsząd dochodzi do mnie upajający jak kadzidło zapach kwitnących róż i pomarańczy... Nicea Prawie nikogo nie ma, poza panią Delfiną, którą powoli poznaję jako istotę naprawdę bardzo szlachetną i piękną. Prowadzimy więc tu bardzo spokojne i bardzo przyjemne życie. Widzisz więc, Droga moja, że każda osoba tego przedziwnego trójkąta grała jakąś rolę i kogoś udawała, a Zygmunt, twórca tego trójkąta i jego główna postać, był prawdziwy i szczery jedynie wtedy, gdy bawił się w ogrodzie z synkiem, małym Władziem, ale i on nie zawładnął nim całkowicie, a uczynił tylko znośniejszym pobyt w Nicei, pomiędzy willą Ponzio a willą Rey. Od kilku dni spokojniej mi na sercu rozdartym – donosił Lubomirskiemu. – Jakoś Sorrento także spokojniejsze i przywyka do widoku Elizy, która dla niej jak siostra i to kochająca. Sorrento też wszystko dla Elizy czyni, co może. Dziwnie się zrozumiały ich serca i to już teraz nie na pozór, ale istotnie... Winienem przyznać, że Eliza najwięcej do tego się przyłożyła, bo jest w jej duszy potęga jakaś dobroci i poświęcenia taka wielka, że aż straszna! Ale smutek już ją przeżarł, tak jak mnie... i często zapada w nieme rozpacze, które nic dobrego nie wróżą. Krasiński niezbyt dobrze rozpoznawał nastroje małżonki, ponieważ Eliza przed rozwiązaniem nie wpadała w rozpacz. Nie mogła jedynie oprzeć się czarnym myślom o śmierci, wszystko jednak zakończyło się szczęśliwie i 28 czerwca urodziła zdrowego chłopczyka, któremu nadano imiona Zygmunt Jerzy August. Ojciec nowego Polaka skomentował to wydarzenie w dość chłodny sposób, pisząc do Sołtana, na końcu długiego listu, w kilku zdaniach, niemal jak zdawkowe post scriptum: Eliza ma drugiego syna... Mnożą się ludzie na świecie, a kto wie, czy nie będą przeklinali dorósłszy tych, co im ułatwili przyjście na świat. 433 Pani Potocka pragnęła jakoby dodawać odwagi Elizie przed rozwiązaniem, wyjechała jednak wcześniej do Paryża, pozostawiając willę Rey do dyspozycji przyjaciół Zygmunta, którzy zjawili się w Nicei, potwierdzając krążące od pewnego czasu pogłoski o przerażających wydarzeniach na terenie zaboru austriackiego, nazwane później rabacją chłopską. Do spokojnego, rajskiego zakątka na śródziemnomorskim wybrzeżu zajrzało więc krwawe widmo galicyjskiej rzezi, płonących dworów, plądrowanych pałaców i mordowanych jaśnie panów. – Rozcinanych piłami, przybijanych do drzew w dworskich parkach, rozrywanych albo wleczonych przez konie – wyliczał Stanisław Małachowski, zwany Wojewodą. – Do Dunajca pijani chłopi wrzucali szlachcianki ze związanymi rękami i nogami. – Słyszeliście na pewno o Karolu Kotarskim, dziedzicu Świebodzina i Żelechowa, nazywanego królem chłopów. Niedawno było o nim głośno, bo rozdał najbiedniejszym 30 tysięcy dukatów – przypomniał August Cieszkowski. – A oni wdarli się do jego dworu w Oleśnie, wywlekli na podjazd i zaczęli okładać Kotarskiego cepami. Potem obcięli mu ręce i nogi, a wreszcie odpiłowali głowę, żeby za nią dostać 5 florenów. Wieczór był ciepły, siedzieli więc we trzech na tarasie willi Rey, stojącej na szczycie skarpy, mając przed sobą szeroki okrąg morza, zamknięty zatopioną w nim linią horyzontu, zza której wychylał się złoty rąbek młodego księżyca. Łagodny powiew wiatru przynosił na taras ulotne wonie zasypiających w ogrodzie kwiatów, a poszum fal spływających z piasku plaży podkreślał tylko panującą dokoła ciszę. Zdawać się więc mogło, że nic nie zdoła jej zmącić, że echo dzikiego wycia upojonych krwią i wódką galicyjskich chłopów, tańczących wokół obdartego ze skóry szlachcica spod Krosna, zatrzyma się na grzbietach Karpat, ale przeniosło się ponad nimi i dotarło do autora tych słów – jeden tylko, jeden cud, z szlachtą polską polski lud – i Zygmunt zadrżał. – Za ludzką głowę 5 florenów... – powtórzył ściszonym głosem. – Kto wypłacał te pieniądze? – Austriaccy agenci, bo to wszystko zostało dawno przygotowane – odpowiedział Wojewoda. – Nasza konspiracja, jak prawdziwa polska konspiracja, nie była dla nikogo tajemnicą. Mówiono głośno i wszędzie, ze w Galicji szykuje się powstanie, więc Austriacy znaleźli sobie takiego Jakuba Szelę, który podburzył chłopów i ruszyli na dwory szlacheckie podpalać i mordować, a wojsko austriackie pilnowało, żeby im nikt w tym nie przeszkadzał. – Taka jest polityka Austrii, Zygmuncie – dodał Cieszkowski. – Wiedeń oficjalnie zaprzecza, a z więzień wypuścił kryminalistów i galerni434 ków, żeby połączyli się z rozbestwionymi chłopami. A kto raz unurzał się w krwi i zasmakował w przemocy, tego nikt nie zdoła już uspokoić. – Tylko druga przemoc – stwierdził Wojewoda. – Może nawet powieszą Jakuba Szelę, na dowód, że nie mieli nic wspólnego z galicyjską rabacją. – Ale tym, co wydarzyło się w Galicji, Wiedeń straszy Czechów i Węgrów – dorzucił jeszcze Cieszkowski. – Niech tamta szlachta wiernie stoi przy tronie i cesarzu, bo tylko wtedy dwory i pałace będą bezpieczne, powiada Metternich, a jednocześnie szczuje Słowaków na Madziarów i odwrotnie. Divide et impera ciągle jest aktualne. Po takiej rozmowie Zygmuntowi trudno jest zasnąć, wstaje więc z łóżka, zapala świecę i pisze do Delfiny: O, jakże mi smutno. Boże mój, jakby potop smutku duszę mi całą zalewał. Ktokolwiek Polak ten smutny. Wszystkich nas prześladuje los. Każdemu, co ma najdroższego wydziera. Miserabilis jestem. Czasem mi się stoliki i krzesła gryźć zębami chce. Dodatkowo przygnębia Zygmunta brak wiadomości o Orciu, który usiłował przedostać się z siostrzenicą do Tarnowa, a właśnie w okolicach tego miasta grasowały groźne bandy chłopskie. Dla nich młody książę Lubomirski byłby niezłym kąskiem, toteż Zygmunta martwił los przyjaciela i nie cieszyła, jak mogłaby w innym czasie, obecność Wojewody i Augusta Cieszkowskiego. Irytowało go nawet, że filozof z prawdziwie filozoficzną niedbałością strząsał popiół z fajki albo lulki nie tylko na podłogę pokoju, który zajmował w willi Rey, ale również na korytarzu, na schodach i w salonie, gdzie lubił przebywać i napawać się pięknym widokiem na zatokę, otwarte morze i krążące po nim rybackie łodzie. Denerwował również Zygmunta dziwny zwyczaj Wojewody wleczenia za sobą krzesła, gdy chciał usiąść w innym miejscu salonu, bliżej kominka lub okna, ponieważ nogi krzesła mogły pozostawiać rysy na parkiecie podłogi, a podłoga była własnością hrabiny Potockiej, jak zresztą cała willa Rey, pozostająca pod opieką Zygmunta, który również w niej zamieszkał, wzorowo wywiązywał się ze swoich obowiązków stróża posesji i donosił Delfinie: Twoje sobole dostały już porządną dozę kamfory i pieprzu i wiszą w dużej szafie. Nie zostawiłaś jednak klucza do białego kufra, w którym są aksamitne suknie, toteż muszę kazać dorobić nowy klucz, żeby kufer otworzyć, suknie powyciągać i dobrze opieprzyć. Teraz, po wyjeździe Potockiej do Paryża, jej dom nabrał szczególnego charakteru, stając się dla Zygmunta obiektem szczególnej troski, rodzajem przybytku wyniesionego ponad inne budowle z tej przyczyny, że w jego murach zamieszkiwała istota tak niezwykła jak jasnowłosa piękność o dźwięcznym imieniu Delfina. 435 Nie uwierzysz jak ten dom desperacko kocham, bo o żaden inny nie dbam – każda rysa na podłodze lub drzwiach, każde niedomykanie się okiennicy lub niedochodzenie klucza już mi ością w sercu, już mnie smutno się robi gdy taki feler napotkam. Sam co dzień w gabinecie, gdzie książki, rozmykam okna, przewietrzam i zamykam... Gdy widzę, że August popioły z fajki strząsa na podłogę, gniew mnie święty ogarnia i żebym się nie wstrzymał, potłukłbym mu lulkę. Jak matka jestem domowi temu. Mając takie ważne obowiązki, nie mógł, naturalnie, zajmować się rodziną. Zrobił jednak wyjątek i uczestniczył w chrzcinach małego Zygmunta Jerzego Augusta, którego trzymał do ceremonii August Cieszkowski, bardzo przejęty swoim udziałem w tak ważnym obrządku. Zygmuntowi natomiast cała uroczystość wydała się zbyt długa i nużąca. Ostatnio zresztą, to znaczy od wyjazdu Delfiny do Paryża, wszystko go nużyło, albo drażniło i dobrze czuł się jedynie w willi Rey, a najlepiej wtedy, gdy mógł być w niej sam. Już się ściemnia, dom Twój pusty i lubię go takim, bo w nim tylko Ciebie widzieć lubię, a gdy nie ma Ciebie, to siebie i nikogo więcej... Czasem, gdy wszyscy wyjdą, po kryjomu sam jeden wracam i wtedy, kiedy czuję, że oprócz Twego wspomnienia żywej drugiej duszy nie ma w tych pokojach, lepiej mi, jakiś spokój wstępuje we mnie. Czy Ty to rozumiesz, że tak lubię być sam na sam z Twym wspomnieniem, jak z Tobą i że Twój dom tylko wtedy mi dobrym, kiedy albo Ty w nim, albo nikt drugi, prócz mnie. Zamieszkał więc na parterze willi Rey, przyjaciół umieścił na piętrze, a Elizę jedynie odwiedzał w willi Ponzio i to niezbyt często, nie czuł bowiem powołania do domowych zatrudnień ani pragnienia dłuższego przebywania w towarzystwie małżonki. Zdiagnozował nawet przyczynę tej obojętności i nawrotów niechęci jaką wywoływała w nim osoba Elizy i znalazł ją we wrogości jaka dzieliła Adama Stanisława Krasińskiego, jednego z przywódców konfederacji barskiej od dziadka Elizy, Franciszka Ksawerego Branickiego, targowiczanina. Są rody, które gdziekolwiek i jakkolwiek się spotkają, muszą się niecierpieć, w pomniejszych okręgach tak samo bywa. Jej ojcowie i moi nienawidzili się, walczyli z sobą wciąż, nawzajem przeklinali się. Ona, Eliza, choć sama w sobie dobra, stoi mi wiecznie przed oczyma jak widmo, w którym skupione wszystko, co tylko stanowiło kiedy moje nieszczęście. Z nim powiązać nie mogę jednej dobrej myśli. Nie ma nitki jednej, która by, z jej postaci spływając, nie dotykała gdzie ścięgna rozbolałego w mym sercu i nie targała go... 436 Muszę w tym miejscu, przerwać przepisywanie dla Ciebie fragm