Wielu, łącznie z nami nie wierzyło, że wyprawa do Słowenii dojdzie

Transkrypt

Wielu, łącznie z nami nie wierzyło, że wyprawa do Słowenii dojdzie
Wielu, łącznie z nami nie wierzyło, że wyprawa do Słowenii dojdzie do skutku.
Rzutem na taśmę udało się dopiąć szczegóły dojazdu i wyjechać na 10 dni.
Dzień 1
Wyjeżdżamy z 2-godzinnym opóźnieniem. Pierwsze znajomości z ludźmi jadącymi
do Słowenii. W autokarze spać się nie da. Kierowca okazuje się fanem głośnej
muzyki. Muzyki disco-polo. Po 13 godzinach jazdy przekraczamy granicę kraju, w
którym zaczęła się ostatnia wojna na Bałkanach. Sobota, 01:00. Wysiadamy pod
zamkniętym supermarketem pośrodku wielkomiejskiego osiedla. Do centrum
Ljubljany 3 km. Stolica nie zachwyca przepychem.
Porządek rodem z Austrii miesza się ze słowiańskim trybem życia. Mieszkańcy
zaskakują ogromną życzliwością, otwartością i znajomością języka angielskiego.
Rozpoczynamy nocne, samotne zwiedzanie stolicy, korzystając z możliwości picia
piwa w miejscu publicznym. Jesteśmy zmęczeni brakiem snu. Resztką sił
wytrzymujemy do 05:00.
Otwierają dworzec kolejowy. Za blisko 2 godziny mamy pociąg nad Jezioro Bledzkie.
Pilnujemy się nawzajem. Odsypiamy parę minut. Wschód nad peronami rozpoczyna
kolejny dzień.
Dzień 2
Łapiemy pierwszy pociąg w góry. 06:50, szynobus wiezie nas malowniczymi trasami
między wychodniami skał wapiennych. Nie da się opisać walki ze snem, jaką
toczymy w przedziale. Nie możemy sobie pozwolić na przespanie stacji. Spokój i
cisza w mijanych miasteczkach nie sprzyja rozbudzeniu. Dojeżdżamy wreszcie do
stacji Bled Jezero, która przypomina wszystkie tego typu stacje z filmów Kosturicy.
Kręty asfalt w dół i naszym oczom ukazuje się niewiarygodny widok. Lazurowe
jezioro z monumentalną, ponad 100-metrową ścianą zwieńczoną przepięknym
zamkiem. Tuz przed naszym campingiem widzimy wyspę - jedyną w Słowenii. Na
niej piękny biały kościół, fasadą wkomponowany w okalające go alpejskie
wzniesienia. Słoweńska legenda - Blejski Otok.
Rozbijamy nasz przenośny dom i idziemy się orzeźwić w najprzyjemniejszy sposób.
Po raz pierwszy kąpie się w glacjalnym jeziorze na wysokości 500 metrów n.p.m.
Zasilanie termalnymi źródłami sprawia, że woda jest relatywnie ciepła. Każdemu bez
wyjątku polecam kąpiel pośród alpejskich szczytów. Tymczasem mija 25 godzina bez
snu.
Zapoznani rodacy z pola namiotowego oferują nam transport do wąwozu Vintgar najpiękniejszego przełomu rzecznego w Triglavskim Parku Narodowym. Liczne
kaskady i drewniane ścieżki zamocowane w skale przypominają nasze Homole czy
też Słowacki Raj. Tutaj jest to zupełnie inna skala. Mam tu na myśli rozmiar i urodę
miejsca.
Po przejściu wąwozu kierujemy się do miejscowości Bled. Podobno 4-5 km.
Podobno... Maszerujemy mieszanymi lasami, drogą bitą, drogą asfaltową. Dookoła
pola i suszące się siano.
Dochodzimy do Bledu a następnie wzdłuż jeziora docieramy na camping. Marsz trwał
3,5 godziny. Naszym tempem musiało to być około 20 km. Mija 34 godzina bez snu.
Padamy jak muchy. Godzina 19:00. Parzymy Yerba Mate, bierzemy latarkę i
wyruszamy na nocną podróż wokół jeziora. Wracamy o 23:00 i po raz pierwszy od
dłuższego czasu możemy na prawdę zasnąć.
Dzień 3
Wilgoć jest wszędzie. Dosłownie. Musimy wycierać tropik od wewnątrz. Słońce
spogląda nieśmiale zza chmur. Pora na kąpiel w jeziorze. Tym razem dodatkowo w
deszczu.
Około południa ukazuje się prawdziwy Bled, bez dużej ilości chmur. Pożyczamy
rowery. Zaczyna się to o czym marzyłem. Podróż alpejskimi drogami na dwóch
kółkach. Szerokie łąki, polany i wylane na nie złocistozielone stoki. Dojeżdżamy do
zamku. Z pionowej, stumetrowej ściany, rozpościera się cudowny widok na okolicę.
Triglav jeszcze w chmurach.
Spotykamy kolejnego rowerzystę. Niemal downhillowy zjazd pieszą ścieżką. Bilans jeden stłuczony palec na dwie osoby. Całkiem nieźle. Popołudnie mija szybko.
Wieczorem ciąg dalszy relaksacyjnego dnia. Chowamy się przed ulewą na trybunach
miejscowego klubu wioślarskiego. Noc jest ciężka. Po ogromnej duchocie, przetacza
się nad nami potężna burza. Na szczęście namiot wytrzymuje. W sprawie wilgoci nie
będę się powtarzał.
Dzień 4
Udało się zdążyć i zwinąć namiot. Meldujemy się na stacji 20 minut przed odjazdem.
Podróż malowniczą doliną rzeki Savy-Bohinjki trwa niespełna pół godziny. Docieramy
do Bohinjskiej Bistricy. Szczęśliwie łapiemy busa do Ukancu.
Tu jest nasz camping "Zlatorog". Tuż przy cudownym jeziorze Bohinjskim. Czuję, że
jesteśmy w Parku Narodowym. Ponad 1000-metrowe ściany skalne opadają prosto
do wody. Wieńczymy ten widok śniadaniem - dwie kiełbasy i frytki, nic innego nie ma.
Uwierzcie, smakują inaczej niż w Polsce, zwłaszcza o 10 rano. Po tak ciężkim
posiłku ruszamy na trzygodzinny spacer w góry. Cel to wodospad Savica, 78 metrów
wysokości. Cena - 2,40 euro, widok - bezcenny.
Po powrocie szybka Yerba na orzeźwienie a następnie zwiedzanie jeziora w canoe.
Wyobraźcie sobie pływanie czółnem po Morskim Oku. Piękna sprawa. Musimy się
zaopatrzyć w prowiant a to wymaga udania się do najbliższego miasteczka.
Pięciokilometrowe marsze wzdłuż jeziora mamy opanowane...Nad wszystkim czuwa
dumnie Zlatorog - miejscowa legenda. Mosiężna, złotoroga kozica spogląda na nas
ze skały.
Droga powrotna. Próbujemy łapać stopa. Zatrzymuje się pierwszy napotkany
samochód. Życzliwość mieszkańców tego kraju jest niebywała. Oszczędzamy
godzinę.
Dzień 5
Słoweńcy wyznają prostą i prawdziwą zasadę. Wierzą, że podczas stworzenia
świata, Bóg urzeczony ich skromnością podarował im najpiękniejszy kawałek Ziemi.
Dziś po raz kolejny przekonałem się, że mają rację. Może banalny i małostkowy ale
realny i namacalny. Raj w pigułce. Wstajemy wcześnie rano. Przed nami Alpy
Julijskie i fragment Gór Bohinjskich.
Pierwsze trzy godziny zajmuje nam dotarcie do Kocy pri Triglavskih jezerih czyli
schroniska w Dolinie Triglavskich Jezior. Ponad tysiącmetrowa ściana obsiana
ubezpieczeniami i stalowymi linami z pozoru wygląda groźnie. Większość szlaku
osłania rozrzedzony las iglasty, więc ekspozycja nie działa tak bardzo na naszą
wyobraźnię. Taka męczarnia to dokładnie to, czego potrzebowaliśmy z rana.
Po
drodze
miajamy
Crno
jezero,
które
w
dużej
mierze
zaopatruje w wodę wodospad Savica. Szybki marsz porośniętymi kosodrzewiną
półkami skalnymi doprowadza nas do celu. Dolina jest bajkowa. Wygląda dość
skromnie skryta wśród majestatycznych dwutysięczników.
Rozległe piargi wdzierają się w tafle jezior, zamykając ten przyrodniczy chaos
kolorów w jedną całość. Same jeziora wydają się być zupełnie niewzruszone. Z
pozoru ledwo widoczne, odpowiadają wszechogarniającej przestrzeni tysiącem
kolorów. Innym z każdej strony.
Posilamy się w schronisku i uzupełniamy płyny. Pora na Góry Bohinjskie.
Wybraliśmy się jak amatorzy. Buty pod kostkę, bez plecaka. W kieszeniach
czekolada i woda. Nadrabiamy za to kondycją i garstkami doświadczenia.
Trawersujemy zielono-brązowe polany, obsadzone wapiennymi cudami wydrążonymi
przez wodę. Po dwóch godzinach urozmaiconych równym tempem, docieramy do
Domu na Komni.
To dość nietypowe schronisko, do złudzenia przypomina kubaturą nasze Kalatówki.
Z tą różnicą, że Słoweńcy postawili takiego molocha 400 metrów wyżej. Dla ludzi gór
i doświadczonych alpinistów jest to jedynie przystanek lub kolejne miejsce na nocleg.
Dla "ofiar" cywilizacji stanowi wakacyjną destynację i powód do dumy. Jestem gdzieś
po środku tej definicji. Z tarasu jawią się podświetlone słońcem stoki pasma
bohinjskiego.
Za plecami migocą szczyty, które zostawiliśmy przy jeziorach. Posilamy się już
trzecią dziś czekoladą i schodzimy do Kocy pri Savicy.
Nauczyłem się kilku rzeczy. Alpy Julijskie są malownicze i zaskakują na każdym
kroku. Za zakrętem półki skalnej może być wszystko. Pięciuset metrowa przepaść,
schronisko lub kolejne strome podejście, zwłaszcza kiedy wyczekujemy
wypłaszczenia.
Wymagają od turysty kondycji i obuwia odpornego na ostre i zarazem śliskie
wapienne podłoże. Moglibyśmy się uczyć kultury od ludzi wędrujących po tych
szlakach. My, Polacy chodzący po Tatrach.
W tych górach turystę się ceni i wita znamiennym Dober Dan. Jest on rzadkością
pojawiającą się co godzinę lub dwie. Co najistotniejsze, turysta w Alpach Julijskich
zabiera ze sobą śmieci i wynosi je z gór. W Tatrach niestety te czasy minęły. Może
dlatego, że same Alpy różnią się od Tatr budową, fauną i florą. Może nie są
ładniejsze ale przyznaję, że można się zawstydzić z zachwytu.
Niemal dziewięciogodzinne wyjście w góry dobiega końca. Po raz kolejny łapiemy
stopa i jedziemy na zakupy. Wracamy w ten sam sposób, przemierzając łącznie
cudzymi samochodami ok 15 km. Kocham ten kraj za autostop.
Wieczorem dogadzamy sobie pizzą i po raz kolejny sprawdzamy jak dobre jest
miejscowe wino. Zobaczymy jutro rano jak nasze nogi zareagują na ponad 2 tysiące
metrów pokonanego przewyższenia.
Dzień 6
Rano opuszczamy spowite chmurami pole namiotowe. Spontaniczną decyzją
żegnamy góry. Podróż nad Adriatyk powinna nam zająć cały dzień. Łapiemy autobus
powrotny do Bohinjskiej Bistricy a stamtąd pociąg do Novej Goricy. Po godzinie
jazdy, w opuszczonej wsi pośrodku niczego okazuje się, że musimy wyjść z pociągu i
kontynuować podróż podstawionym autobusem. Szczęśliwie, żółwim tempem
docieramy do punktu przesiadki. Nova Gorica to miasto graniczne. Pięćdziesiąt
metrów od głównej stacji kolejowej rozpościera się Italia. Mając godzinę do
następnego pociągu, zupełnie przypadkowo odwiedzamy włoską ziemię. Rano
mieliśmy jechać do centrum kraju i zwiedzać jaskinie. Koniec końców jesteśmy we
Włoszech i jedziemy nad morze! Pięknie.
Kolejny pociąg, kolejna stacja. Sezana. Szybka przesiadka i już zmierzamy do
Divacy. Na miejscu okazuje się, że musimy poczekać dwie godziny na kolejny
transport. Informacja turystyczna w miasteczku zabita deskami. Najwyraźniej jest po
sezonie. Zostaje nam ławka przy tutejszej fontannie i chleb z czymś o smaku
pasztetu i konsystencji szynki. Jedyna rzecz jaka tu funkcjonuje to bar dworcowy. Nie
możemy sobie odmówić piwa z miejscowymi. Wreszcie nadjeżdża pociąg do naszej
docelowej stacji - Koper.
Po kolejnej godzinie zza gór wyłania się Zatoka Triesteńska. Na miejscu kierowca
busa skutecznie namawia nas na kurs do campingu.
Podróżujemy dziewięcioosobowym busem w dziesięć osób, początkowo z otwartym
bagażnikiem. Ja jestem przyzwyczajony, ale niemieccy turyści jadący z nami, mocno
zastanawiają się nad swoją najbliższą przyszłością. Kwintesencją wszystkiego jest
nasz kierowca, wyborowo i głośno śpiewający tutejsze przeboje. Taak, zdecydowanie
jesteśmy nad Morzem Śródziemnym! Nasz kolejny camping mieści się na wzgórzu, z
którego rozpościera się cudowny widok na wybrzeże.
Przemierzamy więc malownicze i wąskie uliczki w poszukiwaniu przyjemnej knajpki.
Nieogoleni, prosto z podróży. Taki widok najwyraźniej poruszył kelnerkę, która każe
nam od razu zapłacić. Wracamy w ciemnościach na pole namiotowe. Zapadamy w
głęboki sen i oddajemy swoje ciała chmarom nienażartych komarów.
Dzień 7
Z założenia dzień leniwy i turystyczny. Powolne śniadanie. Wyruszamy zwiedzić
Piran. Mamy tam niespełna dwanaście kilometrów. Na przystanku autobusowym nie
ma rozkładu. Nad morzem stopa też nie złapiemy. Nie ma w ogóle pobocza ale też
mentalność juz nieco inna. Idziemy pieszo bocznymi drogami, które rozlewają się po
szczytach klifów.
Wszędzie dookoła winorośl i drzewa oliwkowe. W następnej miejscowości
dowiadujemy się, że busy kursują co dwadzieścia minut. To znacznie ułatwia nam
dotarcie do Piranu.
Malowniczy plac miejski, wąskie i kręte uliczki w tysiącach kolorów to wizytówka
miasta. Poza sezonem jest tu niewielu turystów. Doprawdy samą przyjemnością jest
błądzenie w gąszczu tych ulic, gdzie czas najwyraźniej stoi i nie robi sobie nic z
wielkiego świata w porcie. Stasiuk określił Piran miastem kotów. My nie widzieliśmy
ani jednego. Uliczki zupełnie mi wystarczą.
Powrotnym autobusem wracamy na camping i lenimy się na basenie. Wieczorem
witamy plażę w Izoli urodzinowym toastem. Kąpać się nie da. Woda jest tłusta i
oleista. Mimo wszystko piękne wspomnienia znad morza zostaną.
Dzień 8
Poranek budzi nas szybkim letnim deszczem i kąpielą w basenie. Dziś opuszczamy
Adriatyk i zmierzamy do Postojnej. Na dworcu w Koprze, przy piwie gubimy minuty w
oczekiwaniu na pociąg. Kolejna podróż z przesiadką w Divacy. Po półtoragodzinnej
podróży znad morza, docieramy do miasta znanego jedynie z cudownej jaskini.
Przewodnik jest bezwzględny. Dworzec 1 km od miasta. Miasto 1km od jaskini. Nasz
camping kolejne 4 km od jaskini. Ruszamy.
Po drodze szybki kebab w mieście, zakupy i o dziwo dworzec autobusowy. Niestety
informacja działa jedynie do 14:30 i nigdzie nie ma rozkładu! Następne 5 km musimy
pokonać pieszo razem z naszymi 70 litrowymi plecakami.
Szczęście nas nie opuszcza. Małe francuskie autko z Francuzami w środku
zatrzymuje się i podwozi na camping "Pivka". Pokonując tę drogę autem,
uświadamiamy sobie jak ciężko będzie się stąd wydostać.
Sam camping jest cudownie położony w lesie piniowym, tuż przy wlocie do mniej
znanej jaskini "Pivka". Do cywilizacji 4 km. Dziś nas to cieszy. Jak się szybko okazuje
Francuzi bardzo nam pomogli. Zaraz po rozbiciu namiotu zaczyna się deszczowe
piekło. Burza po burzy, leje całą noc.
Namiot nie wytrzymuje 14 godzin ciągłej ulewy i w końcu zaczyna przeciekać.
Zabezpieczamy go siatkami i walczymy z żywiołem, duchotą i wilgocią. W końcu
jakimś cudem zasypiamy.
Dzień 9
Nad ranem przestaje padać. Niebo wciąż usłane zawiesistymi chmurami.
Wystarczyło wczoraj pokonać pociągiem 89 km w trzy godzinny, aby ze słonecznego
i palącego słońcem wybrzeża, znaleźć się w jesiennym, srogim i górskim klimacie.
Póki nie pada, zaraz po śniadaniu wyruszamy piechotą do jaskini Postojnej.
Ponad 4 km przez las, następnie wzdłuż drogi. Na miejscu kupujemy bilety i
rozpoczynamy zwiedzanie, stając się częścią tego ogromnego przedsięwzięcia
turystycznego. To jest prawdziwa duma Słowenii. Największa atrakcja tego kraju.
Rocznie odwiedzana przez ponad pół miliona ludzi.
To tu znajduje się centrum Krasu - rozległej krainy, na terenie której po raz pierwszy
opisano zjawiska krasowe, występujące tutaj na ogromną skalę. Stąd właśnie nazwa
całego procesu a rejon ten dla wyszczególnienia nazywany jest Krasem właściwym.
Z ponad 20 km, jedynie 5 jest udostępnionych do zwiedzania. Cztery kilometry
pokonujemy podziemnym pociągiem.
Jaskinia o światowej renomie zachwyca bogactwem nacieków i kolorowymi formami
skał. Nie żałuję ani centa z 16 euro wydanych na wejście. Droga powrotna z jaskini
jest taka sama, poza jednym wyjątkiem. Tym razem 4 km pokonujemy w deszczu.
Żyjemy myślą o markecie i restauracji na naszym campingu. Market okazuje się być
zamknięty a restauracja nieczynna - wynajęta na potrzeby przyjęcia rodzinnego.
Mało tego. Cały czas pada.
Znalezionym młotkiem(!) ryjemy kanały odwadniające nasz namiot. Wczoraj byliśmy
jedynymi Polakami na campingu. Dziś jesteśmy praktycznie jedynymi ludźmi.
Dopiero późnym wieczorem zjeżdżają kampersi. Ciągle pada...
Dzień 10
Noc ostatnia staje się nocą najcięższą. Temperatura spada do 5-6 stopni Celsjusza.
Przeraźliwie wieje. Staramy się zasnąć, poubierani we wszystko co mamy. Około
3:00 budzi mnie jakieś zwierzę, przebiegając po mojej głowie zawiniętej w tropik.
Chwilę później słyszę jak wchodzi do przedsionka. Wyjada resztki z konserw i
menażki, zostawiając w niej swoje odchody. No to nas las pożegnał.
Rano dosłownie telepiemy się z zimna. Pakowanie. Nie cierpię tego. Opuszczamy
camping. Te 6 km opisane w przewodniku, które dzieli nas od dworca tak na prawdę
jest chyba 10. Kiedy myślę o tym niosąc 70 litrowy plecak, pojawia się ratunek. Zaraz
za campingiem, znikąd, pojawia się zjawiskowa i szeroko uśmiechnięta babcia.
Zatrzymuje się swoim zadbanym czerwonym unem.
Bezinteresownie pomaga dwóm ubłoconym i zziębniętym facetom. W Polsce nie do
pomyślenia. Styl jazdy również jest dość zaskakujący. Przypomina mi się zakonnica
w Citroenie z filmów z Louisem de Funes.
W związku z niedzielą, na stacji musimy zaczekać blisko 2 godziny na pociąg do
stolicy. Zaraz po południu docieramy do Ljubljany, która jak głosi legenda, została
założona przez Jazona i Argonautów.
Uciekając przed Ajetesem ze skradzionym złotym runem, wpłynęli oni do Sawy z
samego Morza Czarnego. Na miejscu zgładzili smoka, który do dziś jest symbolem
miasta.
Mając mnóstwo wolnego czasu degustujemy jak zwykle kebaby, zwiedzamy wzgórze
zamkowe, pchli targ i starówkę. Miasto jest puste. Dźwięki Manu Chao wabią nas do
cudownej knajpki o wymownej nazwie "Hijo de Puta". Serdecznie polecam sprawdzić
oryginalne, hiszpańskie znaczenie tej nazwy.
Nadchodzi wieczór naszego ostatniego dnia w tym pięknym kraju. Autobusem nr 6
docieramy na róg ulicy Tbilisijskiej i Jamovej. Około 23:00 przekraczamy granicę z
Austrią.

Podobne dokumenty