Tekst dla gimnazjalistów: Egzotyczna podróż rzutkiego reportażysty

Transkrypt

Tekst dla gimnazjalistów: Egzotyczna podróż rzutkiego reportażysty
Autor: Edward Polaoski
Tekst dla gimnazjalistów:
Egzotyczna podróż rzutkiego reportażysty
Życiorys Joachima ultraoryginalny. Nasz bohater urodził się w Zielonej Górze na ziemi lubuskiej,
chociaż matka jego była hożą Górnoślązaczką spod Chorzowa, a ojciec – średnio zamożnym pół
Bojkiem, pół Hucułem. Swe ponadprzeciętne zdolności ujawnił wcześnie. Już jako pięcioipółletnie
chłopię interesował się zamierzchłymi dziejami ludzkości. Oglądając ślady przedhistorycznej
cywilizacji na północno-wschodnich rubieżach Kurpiów, od razu zdecydował: będę archeologiem.
Kiedy jednak, podrósłszy co nieco, przeczytał wysokonakładową powieśd o błędnym rycerzu
Hiszpanii, zdanie zmienił, odezwała się w nim żyłka podróżnicza. Raz-dwa wszystkim obwieścił
naokoło, że on również – bynajmniej nie na żarty – będzie pędzid ze wszech miar nieuporządkowany
żywot wagabundy. Nasamprzód, ażeby zyskad wprawę w pisaniu o superwojażach, z żarliwością przez
pół roku studiował najprzeróżniejsze atlasy na przemian z dziennikarstwem. Niestety, wskutek nazbyt
hulaszczego trybu życia student Joachim raz po raz zatrudniał się jako kurier, domokrążca, stróż,
musiał bowiem w czas regulowad bez mała comiesięczne długi powstałe w wyniku zażartej gry w
stukułkę. Pisywał z rzadka, na ogół błahe minireportaże do dwutygodnika pt. „Poszerz swoje
horyzonty”. Jakkolwiek nie były to li tylko bezzamówieniowe chałturki, owa na wskroś charytatywna
twórczośd mało pilnego żaka wcale nie pomagała mu w wyostrzeniu pióra.
Żenujące nicnierobienie w koocu mu się znudziło. Toteż rzucił się w wir studiów. Codziennie bez
wytchnienia czytał mnóstwo fachowej literatury. Jego horyzonty mimo woli się poszerzyły. Uzyskał
więc aplauz u profesorów. Wreszcie prorektor przyznał mu z dawna upragnione stypendium na
studia w stolicy Burundi – Bużumburze. Rozentuzjazmowany podążył na z lekka zapuszczone,
wpółukryte lądowisko, nieopodal Hrubieszowa. Stamtąd niezadługo, po niespełna dwuipółgodzinnym
locie małowymiarowym turbośmigłowcem sprzed dwierdwiecza, wylądował na kontynencie
afrykaoskim, tuż-tuż obok równoleżnika. Tamtejszy klimat służył mu nadzwyczajnie, dlatego też z
niespożytą siłą mógł studiowad paramedyczne, niemalże na wpół szarlataoskie, rytuały tubylczych
naturoterapeutów.
Podczas tychże żmudnych analiz młody Europejczyk ni stąd, ni zowąd otrzymał od czarnoskórych
eskulapów zaproszenie na rokroczny odstrzał drapieżnych hien, których całe watahy szwendały się
naówczas po obrzeżach pustyni Kalahari. Mimo wszystko nasz obieżyświat wahał się nie za długo,
gdyż zauważył, że przewodnikiem wyprawy będzie słynny Południowoafrykaoczyk z Johannesburga,
żwawy pół-Mulat.
Wreszcie z myśliwymi, którzy byli zaopatrzeni w łuki i srebrzystoszare trójlufki, chyżo wyruszył na
poszukiwanie rozzuchwalonych padlinożerców. Całodzienna wędrówka w skwarze, wkrótce zasłużony
odpoczynek. Zmierzch, wystawiono czujniki. Naraz, po północy, mrożący krew w żyłach harmider.
Uczestnicy safari w okamgnieniu zerwali się na równe nogi. „Hop, ho! Czuj duch! Darzbór!” – zewsząd
rozległy się hałaśliwe okrzyki. Znienacka zza kępy kaktusów wynurzył się rozczochrany i na wpół
przytomny johannesburczyk. Toż to nie lada wydarzenie: zamiast zwierzyny oczom nieustraszonych
amatorów myślistwa ukazał się niby-dowódca w rozchełstanej koszuli. Trzymając rękę na szyi,
krzyczał: „Żararaka, żararaka!” Nie, to żaden wąż jadowity, tylko ropuszka maleoka była przyczyną
tejże śródnocnej pobudki.

Podobne dokumenty